Sandemo Margit Opowieści 27 Zaginiony

MARGIT SANDEMO

ZAGINIONY

ROZDZIAŁ I

Jaka cicha letnia noc! Mrok nadawał wojskowym barakom niezwykły charakter, rozmywał ich kontury, tak jakby zaraz miały się rozpłynąć w nieruchomym powietrzu.

David odruchowo odgarnął z czoła gęste popielatoblond włosy. W sali chorych palenie było zabronione, wyszedł więc na zewnątrz. Stał na schodach, próbując się uspokoić po nieoczekiwanej pobudce. Krzyk strachu brzmiał jeszcze w jego uszach.

Ta łagodna jasna noc obudziła w nim intensywną tęsknotę za domem, za Norwegią, za niepowtarzalną atmosferą północnych letnich nocy. Oczywiście Francja była cudownym krajem i czuł się tu jak u siebie w domu, ale wychował się w Norwegii, spędził tam dzieciństwo i pierwsze lata młodości. Tam też została jego matka i rodzeństwo. Tutaj mieszkał tylko jego stryj, z którym nigdy tak naprawdę się nie zgadzał.

Wyjazd do Francji na studia - czyż nie było to marzeniem większości młodych ludzi? A David de Saint - Colombe posiadał ku temu wszelkie możliwości: francuskie nazwisko z księgi rodów szlacheckich i wpływowego stryja w Paryżu, który zapisał go na studia medyczne na uniwersytecie. Rodzina chciała, aby David został lekarzem, a on sam nie miał nic przeciw takiej propozycji.

Dzięki studiom David nigdy nie myślał o służbie wojskowej. Ale powołanie do wojska przyszło pewnego dnia nagle i niespodziewanie. Początkowo sądził, że to jakaś potworna pomyłka, stryj jednak szybko wyprowadził go z błędu. Używając wzniosłych słów, wygłosił wykład o obowiązku i zaszczycie, jakim jest obrona ojczyzny. Czyż David nie był obywatelem francuskim po swoim ojcu? I czyż nad Europą nie wisiała groźba wojny? Czy Francja nie potrzebowała wszystkich zdolnych do służby mężczyzn, czy nie zauważył powszechnej mobilizacji?

Tak, David musiał się z tym zgodzić. W owym roku, 1914, atmosfera w Europie była niezwykle napięta. David przerwał więc swoje prawie ukończone studia medyczne i przywdział mundur.

Jego niebieskie oczy zwęziły się, kiedy przebiegł wzrokiem dziedziniec i posępne koszary. W głębi duszy nienawidził tego wszystkiego! Nie był materiałem na żołnierza, nigdy nie mógłby nim być. Od razu mianowano go oficerem - ze względu na wykształcenie automatycznie został porucznikiem i nic na to nie mógł poradzić. Uparcie jednak trwał przy swoim: przy pracy w lazarecie, która jako jedyna interesowała go w służbie wojskowej. Chciał także jakoś wypełnić przymusową przerwę w studiach. Ostatecznie zwyciężył. Rodzina musiała uznać, że nigdy nie uda się uczynić z niego ambitnego żołnierza.

Jean - Pierre’owi znowu śnił się koszmar. Był na razie jedynym pacjentem w polowym szpitalu. Załamanie nerwowe. To ostatnia rzecz, jakiej można by się spodziewać po tym człowieku. Niski, krępy Jean - Pierre swój niewielki wzrost rekompensował arogancją i zuchwalstwem. Odważniejszego niż on nie znalazłoby się w całym oddziale. Jean - Pierre należał do urodzonych bohaterów wojennych, takich, którzy wycinają rysy na kolbie karabinu na oznaczenie każdego zabitego nieprzyjaciela i dostają odznaczenia za odwagę na polu bitwy. Jean - Pierre żałował z pewnością, że Francja nie bierze udziału w żadnej wojnie. To niepojęte, że taki człowiek w ogóle posiada nerwy.

David ponownie odgarnął do tyłu spadające na czoło włosy. Papieros zaczął parzyć mu czubki palców, więc rzucił niedopałek i przydeptał butem na cementowych schodach. Jean - Pierre gardził nim, David wiedział o tym. Nazywał go pupilkiem tatusia. Cokolwiek niesprawiedliwie, ponieważ ojciec Davida zmarł wiele lat temu. Nie każdy automatycznie staje się złotym młodzieńcem tylko dlatego, że otrzymał szlacheckie nazwisko i trochę pieniędzy do własnej dyspozycji. Ale Jean - Pierre myślał schematycznie jak rzadko kto. „Wyższe sfery to warstwa snobów, którzy dbają tylko o forsę”. Koniec i kropka!

Ktoś stanął z tyłu w drzwiach niczym ogromny cień czyhającego zła. David nie musiał się oglądać, żeby wiedzieć, kto. Poczuł, jak mu ciarki przechodzą po plecach, nie chciał się odwracać. Nie dość że miał pod swą opieką tego nieszczęsnego Jean - Pierre’a, to w dodatku był tu jeszcze Marc le Fey, najbardziej tajemniczy żołnierz w kompanii. Marc nie przyszedł porozmawiać, David wiedział o tym. Jego intrygujący asystent stał tylko oparty o framugę drzwi, samotny, zamknięty w swym milczeniu.

Człowiek zwykle obawia się tego, czego nie rozumie. Wszyscy w jednostce trzymali się więc z dala od Marca le Fey, obserwowali go z respektem pomieszanym ze strachem, szeptali za plecami przedziwne historie, które stawały się tym bardziej niesamowite, im dalej były powtarzane. Nikt właściwie nie wiedział nic o tym człowieku, o tym, co kryło się za nieustanną wrogością w jego lodowato szarych oczach.

Jedynie David wiedział nieco więcej. Pamiętał moment przybycia Marca do garnizonu. Przywieziono go jak jakieś zwierzę, zamkniętego i skrępowanego. Dano mu broń, lecz on cisnął ją na ziemię i za nic nie chciał wziąć do ręki. David zobaczył jeszcze coś, co przyprawiło go o dreszcze - nadgarstki Marca z głębokimi bliznami po rzemieniach lub łańcuchach. A jego plecy! Trudno by zliczyć, ile razów otrzymał w swoim życiu ten człowiek. Inni żołnierze już pierwszego wieczoru nie chcieli spać z nim w jednej Sali, obawiali się siły jego mięśni i niemej nienawiści.

Francja jednak potrzebowała każdego mężczyzny zdolnego do służby wojskowej, zamiast więc wsadzić Marca le Fey do aresztu lub po prostu zwolnić z obozu pracy, dowództwo ofiarowało go „w prezencie” Davidowi. Teraz pełnił funkcję asystenta w szpitalu, gdzie otrzymał osobny kąt do spania. Być może przełożeni liczyli też na to, że łagodne usposobienie Davida będzie miało na tego dziwaka dobry wpływ?

David zacisnął wargi. Nic na tym świecie nie mogło mieć jakiegokolwiek wpływu na Marca le Fey!

Współpraca między nimi układała się właściwie w bardzo dziwny sposób. Przeważnie Marc wykonywał polecenia Davida, zachowując całkowitą obojętność, czasami tylko jego oczy płonęły nienawiścią. Davidowi nigdy się nie udało dowiedzieć, co napełniało takim gniewem tego człowieka, i, mimo że nie chciał się do tego przyznać, śmiertelnie się go bał.

David minął w drzwiach Marca, rzucając tylko krótko:

- Chodź.

Szare oczy mężczyzny zwęziły się pod gęstymi, czarnymi brwiami, ale nic nie powiedział. Weszli do Sali chorych. Stało tam pięć pustych łóżek, starannie zaścielonych, na szóstym w skotłowanej pościeli spał Jean - Pierre.

David lekko trącił pacjenta w ramię.

- Jean - Pierre! Obudź się!

Żołnierz odwrócił się oszołomiony i spojrzał nieprzytomnym, przerażonym wzrokiem. Jęknął jeszcze ze strachu, na wpół pogrążony w swym dławiącym śnie.

- David de Saint - Colombe? Co tu robisz?

- Jesteś w szpitalu. Coś ci się śniło.

- Ech, idź do...

Pospolita twarz, nie odpychająca, ale też niezbyt sympatyczna, wyrażała niechęć. Chory odwrócił się do ściany.

- Musisz wziąć tabletkę - powiedział David stanowczo. - Twoje nerwy są zbyt napięte.

- Nic mi nie jest - odparł Jean - Pierre z naciskiem. - A poza tym nie chcę więcej tego świństwa, którym mnie szpikujecie. To i tak nic nie pomoże.

- A może papierosa? - spytał David ostrożnie.

Pacjent odwrócił się gwałtownie i spojrzał podejrzliwie.

- Przecież tu nie wolno palić.

- Zdarzają się czasami wyjątki - uśmiechnął się David. - Proszę! wyświadczysz mi przysługę, jeżeli weźmiesz, bo postanowiłem skończyć z paleniem. Proszę bardzo!

Jean - Pierre z wahaniem wyjął papierosa drżącymi palcami, David podał mu ogień. Przez chwilę zaciągali się dymem w milczeniu. Jean - Pierre rzucił niespokojne spojrzenie w stronę Marca, który stał przy oknie zwrócony do nich plecami. Jakby rozumiejąc, że jego obecność jest niepożądana, Marc le Fey wyszedł po chwili do innego pokoju.

- Może chciałbyś porozmawiać? - spytał cicho David.

Nagle Jean - Pierre stał się czujny. Usta wykrzywił mu grymas pogardy.

- Psycholog - amator, początkujący księżulek, co? - I dodał arogancko: - Nie ma o czym gadać.

- A jednak. Taki człowiek jak ty nie załamie się nerwowo z byle powodu. Musisz pozbyć się tego balastu, Jean - Pierre, musisz uporządkować swoje życie i teraz masz szansę. Możesz być pewien, że twoich słów nie powtórzę nikomu. Sądzę, że będzie ci lżej, jeżeli częścią swoich kłopotów podzielisz się z innymi.

- Gadanie - odparł tamten niepewnie. - A nawet jeżeli to zrobię, to dlaczego akurat z tobą? Jesteś chyba ostatnim, który by mnie zrozumiał. Ty, z twoimi pieniędzmi i stryjem, i całą tą bandą snobów. Chowasz się w tym szpitalu, bo nie chcesz wziąć broni do ręki! Co z ciebie za mężczyzna?

David zmarszczył czoło. Różnili się jak noc i dzień, mimo to uważał, że musi wyjaśnić przyczynę koszmarów dręczących Jean - Pierre’a.

- Mam własne poglądy i myślę, że trwanie przy nich wymaga także pewnej odwagi. Byłoby mi o wiele łatwiej postępować tak, jak nakazuje dowództwo. Nie można jednak działać wbrew swym zasadom. Po prostu nie nadaję się na żołnierza. Ale nie o mnie mieliśmy rozmawiać, lecz o tobie. Musi chyba istnieć jakieś wytłumaczenie twoich koszmarnych snów? Zostałeś tu przeniesiony, ponieważ chłopaki z twojej Sali nie mogli przez ciebie spać. Tabletki na dłuższą metę niczego nie załatwią. Co ci się śni?

David nie otrzymał odpowiedzi. Jednak opór Jean - Pierre’a zaczął słabnąć, pacjent wahał się, więc David czekał.

- Czy masz jeszcze papierosa? - spytał po chwili Jean - Pierre.

David podał mu następnego.

Tamten zapalił i głęboko się zaciągnął.

- Czy potrafisz dochować tajemnicy?

- Naturalnie - zapewnił David.

Znowu zapadła cisza. Jean - Pierre nie wiedział widocznie, od czego zacząć.

- Dlaczego mówisz po francusku z takim dziwnym akcentem?

- Ponieważ przez prawie całe życie mieszkałem w Norwegii. Moja matka jest Norweżką.

Jean - Pierre spojrzał na Davida podejrzliwie, jak gdyby uważał go za szpiega, lecz widocznie w końcu uznał, że skoro Norwegia jest neutralnym krajem, to nic mu nie grozi. Uczynił ruch w stronę drzwi.

- A ten kryminalista...?

- Marc? Nie ma go.

- No dobrze. Czy zdarzyło ci się kiedyś, by jakiś sen ciągle powracał? Noc w noc?

- Tak, jeżeli coś oznaczał.

- No, ale mój sen niczego nie oznacza - przerwał mu Jean - Pierre. - Ja w ogóle nie wierzę... - Zamilkł i westchnął smutno. - Śni mi się dwoje oczu, Davidzie - podjął po chwili. - Najbardziej niezwykłych oczu na świecie. Stają się coraz większe i większe. Kryje się w nich żal i rozczarowanie całego świata. Nie mogę się od nich uwolnić!

Ukrył twarz w poduszce, waląc bezsilnie pięścią w łóżko.

- A więc kogoś zawiodłeś? - spytał David łagodnie. - Dziewczyna?

Jean - Pierre uspokoił się. Odetchnął.

- Tak, ale to nie to, o czym myślisz. Nic między nami nie zaszło. Nic. Krótkie, niezwykłe spotkanie, tylko tyle. Była przecież dzieckiem.

Krótkie spotkanie? Jakże mogło aż tak poruszyć tego cynicznego człowieka?

- Zacznij od początku. A więc skrzywdziłeś dziewczynę. Ale... opowiedz może najpierw o sobie.

- Hm... cóż mogę powiedzieć o sobie? Nie mieszkam w luksusowej willi, nie mam...

- Daruj to sobie! - przerwał mu ostro David. - Marudzisz i marudzisz w kółko o tych swoich kompleksach.

- Kompleksach! Ja? - najeżył się Jean - Pierre. - Uważaj, co mówisz! No, dobrze. W cywilu pracuję w ogrodnictwie. Jako praktykant. Mam ojca, matkę i tak dalej. Lubię motory i gorzałkę od czasu do czasu. Mam dziewczynę, z którą się związałem. Inez. Powinieneś ją zobaczyć!

Zakreślił w powietrzu jej kształty.

- A więc zostawiłeś „dziewczynę z oczami” dla tej Inez?

- Nie, nie - zaprzeczył Jean - Pierre. - To zupełnie nie tak!

David popatrzył w sufit, pod którym smugi dymu unosiły się w lekkim tańcu.

- Czy wreszcie opowiesz tę historię?

- To nie żadna historia. Tylko krótki epizod. Chociaż bardzo tajemniczy. Wybraliśmy się w pewną niedzielę na wycieczkę do północnej Francji, mój przyjaciel, Inez, no i ja, i moja sympatia, rozumiesz? Jechaliśmy do ciotki przyjaciela. Inez była wtedy z nim, ale od razu zauważyłem, że się mną interesuje. I naturalnie zakochałem się na śmierć!

- A co z twoją dziewczyną?

- Ech, nic. Jest teraz z moim kolegą. Wymieniliśmy się dziewczynami.

- Wspaniale - skomentował sucho David. - I co dalej?

- Miejscowość nazywała się Croix - sur - les - Collines. Wszyscy chcieli koniecznie zwiedzić kościół. Ja nie znoszę takich zabytków i zamiast tego wybrałem się na spacer. Rozmyślałem o Inez i... Zaszedłem dość daleko, dotarłem na szczyt wzgórza i zobaczyłem tam ogromny kamienny krzyż. Potem znowu wszedłem do lasu. Nagle znalazłem się na polanie. Ty byś pewnie powiedział, że jest cudowna, dla mnie była nieciekawa. Jednak panował tam dziwny nastrój. Sądzę, że to za sprawą światła księżyca wszystko wydawało się takie tajemnicze. Dokładnie jak w powieści grozy, z gęstą mgłą i temu podobnymi, wiesz, tuż przed pojawieniem się potwora. Kiedy więc zobaczyłem, że ktoś wychodzi spomiędzy drzew, nawet nie byłem zaskoczony. Najpierw myślałem, że to rusałka albo zjawa, ale potem się zorientowałem, że to dziewczyna w białej koszuli nocnej z długimi, rozwianymi włosami. Wpadła prosto na mnie. Musiała się potwornie przestraszyć, bo tylko pisnęła z przerażeniem, kiedy złapałem ją za ramię. „Spokojnie, panienko, nie zjadam małych dziewczynek na kolację”, powiedziałem. Na początku z trudem łapała oddech, ale wkrótce udało mi się uspokoić to pisklątko. Była naprawdę ładną młodziutką dziewczyną, lecz nie dla mnie, oczywiście. Ani też dla ciebie. Na takie faceci z twojej klasy nawet nie spojrzą albo tylko wykorzystują i znikają. Ze wsi, wiesz. Wydawała się taka czysta i świeża jak nowo narodzone dziecko. Oczy jak gwiazdy, krągłe policzki, a jaki uśmiech, chłopie!

Jean - Pierre zgasił papierosa. Echo jego słów brzmiało jeszcze w gęstniejącym powietrzu. David wstał i otworzył okno. Dym z papierosów wolno wypełzał w jasną noc.

- A więc to jest ta „dziewczyna z oczami”?

- Tak. Te przeklęte oczy prześladują mnie wszędzie!

Otarł czoło, na którym David dostrzegł krople potu:

- To była naprawdę dziwna młodziutka istota - mówił dalej Jean - Pierre w zamyśleniu. - Zazwyczaj dziewczyny kojarzą mi się tylko z jednym. Ale z tą mogłem porozmawiać. Spytała, kim jestem, i powiedziałem jej wszystko. No, może niezupełnie, nie wspomniałem o Inez, bo z dziewczynami trzeba uważać, nawet jeżeli nie są jeszcze dorosłe, a ta wprost pożerała mnie oczami. Potrafiła nakłonić mnie do rozmowy. Nie, ty tego nie rozumiesz.

- Jednak rozumiem - zapewnił łagodnie David. - Umiała słuchać, prawda? Rzeczywiście interesowało ją to, co mówiłeś. Rzadko spotyka się takich ludzi.

- No właśnie. Inez nie potrafi słuchać. W pośpiechu rzuca nerwowo jakąś uwagę i sięga po puderniczkę. Ale do rzeczy. To dziewczę... Kiedy odkryłem przed nią całą swoją duszę, że tak powiem, wtedy przypomniałem sobie, jak bardzo się przeraziła na początku. Zapytałem więc, kim jest i co tu robi. Wtedy uchwyciła się mocno mego ramienia, aż poczułem się trochę zakłopotany, i patrząc na mnie tymi swoimi oczami, zaczęła błagać i zaklinać: „Proszę nas stąd zabrać, monsieur Jean - Pierre, mnie i mojego brata! Chociaż kawałek drogi, nie będziemy sprawiać kłopotu, obiecuję! Oni nas śledzą, chcą nas skrzywdzić, próbowaliśmy uciekać, ale oni są wszędzie!”

Jean - Pierre przeżywał całą sytuację od nowa.

- Zastanawiałem się, czy ci „oni” w ogóle istnieją. Sprawiała wrażenie rozhisteryzowanej. Jedyne, co mogłem z niej wydobyć, to że „oni” porwali jej młodszego brata. Nie mogła uciec, mówiła, bo z pewnością by ją zabili.

Jean - Pierre przerwał i próbował oddychać spokojniej.

- Z początku jej nie wierzyłem, ale cały czas powtarzała swoją prośbę oraz, że „oni” są niebezpieczni. Ich przywódca nazywał się chyba Lasalle lub jakoś tak. W końcu obiecałem beztrosko, że ich ze sobą zabiorę. Jezu, jak się ucieszyła! Ale nie mogła przecież wyjechać w koszuli nocnej i koniecznie musiała zabrać ze sobą brata. Uzgodniliśmy więc, że spotkamy się za dwie godziny w tym samym miejscu. Davidzie, wtedy naprawdę chciałem dotrzymać obietnicy. Uległem chyba temu tajemniczemu nastrojowi.

- A potem?

Westchnął głęboko i ciągnął dalej udręczony:

- Potem moja dziewczyna i kolega nie chcieli ze mną rozmawiać. Twierdzili, że coś zaszło między mną a Inez. Była to i prawda, i nie. Więc kiedy Inez zaproponowała, żebyśmy jak najszybciej wracali we dwoje do domu, byłem tak podniecony, że zapomniałem o dziewczynie z lasu. Aż do następnego ranka, kiedy to byliśmy już w Paryżu, nie myślałem o Madeleine.

- Tak miała na imię?

- Tak. Wtedy jednak znajdowaliśmy się już wiele kilometrów od tego miejsca, był jasny dzień i po prostu uznałem historię opowiedzianą przez Madeleine za wytwór jej wybujałej wyobraźni.

Jean - Pierre uniósł się na łokciu i mówił dalej:

- Ale potem, kiedy Inez mi spowszedniała, rozmyślałem o Madeleine. Często!

Jego twarz wykrzywił grymas.

- Widziałem ją, Davidzie, jak tam stoi, trzymając brata za rękę... i czekała na mnie. A ja nigdy nie przyszedłem! Do diabła! - Bezsilny uderzył pięścią w łóżko. - A jeśli jej historia była prawdziwa! Pomyśl tylko, Davidzie!

David nie odpowiedział. Sama opowieść Jean - Pierre’a niespecjalnie go poruszyła, o wiele więcej mówiły gwałtowne reakcje pacjenta.

- Nigdy nie udało mi się zapomnieć o Madeleine, Davidzie. Podobała mi się, rozumiesz. Była taka ufna i... Zawsze, kiedy czuję się przygnębiony, myślę o tej nocy i wiem, że Madeleine potrafiłaby mnie zrozumieć. Jest to dla mnie pewnego rodzaju pociechą. Byłoby pociechą, gdybym nie zachował się tak podle wobec niej.

Na pozór obojętnie, lecz z drżeniem w głosie, dodał:

- Jest tak, jak mówiłem, żadnego punktu zaczepienia. Nie wiem już, czy to prawda, czy nie.

David wyjrzał na zewnątrz. Światło poranka przedzierało się przez korony brzóz, odkrywając brzydotę baraków. Z pomieszczenia obok dochodził odgłos stąpania ciężkich żołnierskich butów. To Marc le Fey chodził tam i z powrotem.

- Jednego możesz być pewien, Jean - Pierre - stwierdził David. To zdarzyło się naprawdę i myślę, że dziewczyna niczego sobie nie wymyśliła. Bardzo mocno to przeżywasz.

- Wiesz, nie chciałem skrzywdzić tego dziecka!

- Dwojga dzieci - poprawił go David. - Brata także. Czy zresztą była dzieckiem? Coś mi mówi, że to dorosła dziewczyna.

- Hm, możliwe, ale nie miała w sobie nic z dorosłości. Trudno ocenić, ale sądzę, że to dziecinna osiemnastolatka.

- Wiesz, podejrzewam, że się w niej zakochałeś.

- W Madeleine? Nigdy! Nie jest w moim typie. Ale, do licha, polubiłem ja. Po bratersku.

David spojrzał na swego pacjenta.

- Sądzę, że jedyny sposób na pozbycie się wyrzutów sumienia, to pojechać tam i spróbować naprawić swój błąd. Jedź i sprawdź, co się z nią stało.

Jean - Pierre się żachnął.

- Wtedy za podróż płacił mój kolega. W tej służbie nie zarabia się aż tyle!

- Mam nadzieję, że niedługo dostaniemy urlop. Pojadę tam z tobą. O pieniądze nie musisz się martwić. Czuję się za ciebie odpowiedzialny, a poza tym ta historia wzbudziła moją ciekawość. Zgoda?

- Jesteś chyba niespełna rozumu!

- Nie chcesz?

- A jakże, do diabła, strasznie chciałbym tam znowu pojechać. Bóg jeden wie, jak bardzo! Ale...

- Możemy wziąć mojego bugatti.

- Bugatti? Samochód?

Jean - Pierre gwałtownie wyskoczył z łóżka, że zaplątał się w pościel i runął jak długi na podłogę. Kiedy, wściekle przeklinając, zdołał się wreszcie wyswobodzić, spojrzał na Davida rozradowany.

- Na co czekamy? Kiedy wyruszamy?

David uśmiechnął się trochę kwaśno.

- Bogactwo nie jest takie złe, kiedy można z niego korzystać, co?

- Bugatti! - wyszeptał Jean - Pierre. - Ten nowy, mały sportowy model? Nie? Ale ten duży też jest rekordowo szybki. Bugatti! Inez powinna go zobaczyć! Myślisz, że moglibyśmy zabrać Inez? Nie, zresztą nie. Nie bierzemy jej!

Los jednak sprawił, że stało się inaczej. Podróż Davida i Jean - Pierre’a musiała zostać odłożona.

- Chcę do domu, do mamy!

- Tak, kochanie, wiem o tym.

- Kiedy będziemy w domu, Madeleine?

- Wkrótce, braciszku, już wkrótce.

Jednak w głosie dziewczyny nie było przekonania, tylko ledwie wyczuwalny strach, którego nie udało jej się całkowicie ukryć. Siedzieli obok siebie na łóżku w pięknym pokoju dużej posiadłości. Kiedy dni spędzone w całkowitym odosobnieniu zamieniają się w tygodnie i miesiące, pryskają wszelkie nadzieje i pozostaje tylko dławienie w gardle.

Usłyszała pukanie do drzwi. Dla Madeleine był to sygnał, że przyniesiono tacę z jedzeniem. Drzwi otworzyły się i stanął w nich mężczyzna o wyzywającym spojrzeniu. Chłopiec nigdy go nie widział.

Ale Madeleine widywała go wielokrotnie. Znała właściwie wszystkich, którzy mieszkali w posiadłości. Madeleine, choć prosta dziewczyna, nie była wcale głupia. Wiedziała, co to oznacza. Prześladowcy nie bali się pokazywać jej swych twarzy, bo i tak nie będzie miała okazji żadnego z nich zdemaskować.

- Spójrz, ile pyszności dostaliśmy! - zawołała z udawaną radością do chłopca. - Chodź i siadaj przy stole!

Sama ledwie napoczęła jedzenie. Spojrzała w górę na niewielki skrawek nieba widoczny przez zasłonięte okno. Czy już nigdy nikt tu się nie zjawi, żeby ich uratować?

O, nie, szlachetni książęta na wspaniałych koniach istnieją tylko w bajkach. Jean - Pierre? Musi o nim zapomnieć!

Gdzie się podziały jej dziewczęce marzenia o życiu wypełnionym miłością i radością? Czyż nie dość już zaznała goryczy? Czy nie dostanie od losu nic więcej, niż tylko pełne zakazów dzieciństwo i zbyt szybko przerwana młodość?

Dla niej i dla chłopca nie było żadnego ratunku, wiedziała o tym. Poprzednia opiekunka próbowała ucieczki... Madeleine pamiętała jeszcze strzał i ciszę, jaka potem zapadła. O innym grożącym jej niebezpieczeństwie starała się nie myśleć. Wiedziała jednak, że najważniejszy z przetrzymujących ich tu ludzi (to pewnie on nazywał się Lasalle) miał wyjechać dziś wieczorem. Wówczas pilnujący jej i chłopca strażnicy zostaną sami. Madeleine słyszała, o czym chichocząc szeptali między sobą. Od czasu do czasu zerkali na nią pożądliwie.

Przełknęła dławienie w gardle i szybko otarła oczy.

- Oj! - roześmiała się niepewnie. - Widziałeś? Dostaliśmy na deser cytrynowy budyń!

Nagle oboje zaczęli nasłuchiwać. Gdzieś w głębi domu rozległy się krzyk i pośpieszne kroki. Z oddali dochodził nieznany, dziwny odgłos.

- Co to? - zdziwiła się Madeleine.

- Wołają, że ktoś obcy tu nadchodzi, nie mogę zrozumieć dokładnie, co mówią. I że posiadłość się pali!

Madeleine przytuliła do siebie chłopca. Słyszała swoje i jego serce, bijące mocno ze strachu.

David otrzymał list od swojego stryja z Paryża:

Mój kochany bratanku!

Słyszałem, że wszystkie urlopy zostały wstrzymane. Ale odwagi, to jeszcze niczego nie oznacza! Pisała Twoja matka, martwi się o Ciebie. Odpisałem jej i uspokoiłem ją. Niemcy nigdy nie wtargną do Francji, nie odważą się, nasza granica na wschodzie jest dobrze zabezpieczona! Tutaj pogoda jest wspaniała. Odwiedziłem niedawno mojego przyjaciela ministra. Nie dość że ma tyle zmartwień, związanych z wiszącą nad krajem groźbą wojny, to na dodatek jego ukochany chrześniak został uprowadzony, prawdopodobnie dla okupu. Świat jest naprawdę okrutny! Wysłałem Twój najlepszy garnitur do pralni, był w okropnym stanie - moje psy zbyt jawnie okazywały Ci wyrazy swej sympatii, naprawdę mi je rozpuściłeś...

Trzeciego sierpnia 1914 roku Niemcy wkroczyli niespodziewanie do neutralnej Belgii i po trwających około dwu tygodni zaciętych walkach dotarli do północnej granicy Francji. Na to Francuzi zupełnie nie byli przygotowani; granicę z Belgią uznawano za granicę pokoju i nie pobudowano tu odpowiednich umocnień jak na granicy z Niemcami. Francuskie pociągi wojskowe, pełne żołnierzy i broni, gnały na północ dzień i noc, jednak Niemcy nieubłaganie parli naprzód, paląc i niszcząc za sobą wszystko. Wydawało się, że nic nie zdoła ich zatrzymać.

W samo centrum tego piekła trafił David ze swoim szpitalem polowym, który ciągle się przenosił, podążając za wojskiem. Pomoc musiała dotrzeć tam, gdzie toczyły się najbardziej zacięte walki. Niestety, przesuwały się one coraz bardziej na południe, ku sercu Francji. Oddziały niemieckie opanowały już tereny położone na północ od rzek Somme i Aisne. Był to górski region z rozrzuconymi tu i ówdzie niewielkimi wioskami. Ich mieszkańcy, spokojni chłopi, musieli ponosić konsekwencje decyzji możnych tego świata, odpowiedzialnych za tę wojnę.

David leżał na trawie przed wejściem do lazaretu. Właściwie mógłby to być cudowny letni wieczór, jednak on tego nie dostrzegał. Widział tylko gęsty dym, snujący się nad polem bitwy, ciężki, ołowianoszary dym na tle pomarańczowoczerwonego nieba. David odpoczywał. Nie miał siły podnieść choćby ręki. Przez cały dzień i noc, i jeszcze jeden straszny dzień wynosił rannych spod kul. Starał się ich jakoś opatrzyć na miejscu, żeby zdążyli trafić na stół operacyjny w namiocie. Teraz musiał zrobić sobie przerwę, inaczej zasnąłby przy noszach.

Słyszał krzyki bólu i strachu tych, którzy jeszcze nie zostali ewakuowani. Niemcy także mieli wielu rannych, ale Davidowi zabroniono się nimi zajmować. Dowódcom łatwo było rozkazywać. Nie musieli biegać z noszami pośród poszkodowanych, nie słyszeli ani nie widzieli okaleczonych żołnierzy...

Trudno nie popadać w rozgoryczenie! Nasze siły ponownie zostały rozbite, myślał David. Niemcy zdobyli jeszcze jeden kawałek francuskiej ziemi, żołnierze się wycofywali. Manewr strategiczny, tak to chyba nazywano.

Kolejni ranni... Sanitariusze w największym pośpiechu wnosili ich do namiotu. Spod wpół przymkniętych powiek David obserwował jednego ze swych pomocników, silnego, nieugiętego i nieprzeniknionego mężczyznę, od którego chyba nigdy się nie uwolni. Marc le Fey pracował tak samo długo jak David, ale nie okazywał najmniejszych nawet oznak zmęczenia. Twarz miał czarną od ziemi i błota, błyszczały w niej tylko niezwykle jasne oczy i białe zęby. Marc le Fey był bardzo przystojny, ale wrogość, jaką okazywał otoczeniu, sprawiała, że nikt nie myślał o nim w ten sposób. W ciągu miesiąca wspólnej pracy David usłyszał z jego ust nie więcej niż dziesięć słów. Tak naprawdę unikali się nawzajem, na ile to tylko było możliwe.

Kilka razy doszło między nimi do spięć. Działo się tak wówczas, kiedy David wydawał Marcowi polecenia zbyt ostrym tonem. Przekonał się wtedy, jak intensywną nienawiść ten człowiek tłumił w sobie, i później już uważał na słowa, trzymając się od Marca możliwie najdalej. David starał się w dowództwie, by uwolniono go od kłopotliwego pomocnika, ale odpowiedziano mu tylko: „Trudno, jesteśmy w potrzebie i musimy brać wszystkich, których nam przysyłają”.

Jeden z lekarzy zawołał Davida do środka. Z zaczerwienionymi oczami, wyczerpany i brudny powlókł się więc do namiotu.

- Ktoś cię wzywa.

- Mnie?

- Mówi, że musi z tobą porozmawiać.

David ruszył w ślad za lekarzem przez przepełniony namiot do baraków robotniczych, przekształconych w prowizoryczne sale chorych. Wszędzie leżeli ranni, panował zaduch nie do wytrzymania i nieustannie rozlegały się jęki.

- Kto to jest? - spytał David.

- Nie pytaj mnie! - rzucił lekarz przez ramię. - Teraz nie rozpoznałaby go chyba nawet jego własna matka. O, jest tutaj. Proszę bardzo!

Lekarz wrócił na salę operacyjną. Przed Davidem leżał człowiek, cały obandażowany, i tylko dzięki wąskiej szparze pozostawionej na usta można było się domyślić, że pod opatrunkiem znajduje się żywa istota. Ponieważ ranny nie mógł go widzieć, David usiadł na brzegu łóżka i dotknął ramienia pacjenta.

- Nazywam się David de Saint - Colombe. Dlaczego mnie wołałeś?

Spod bandaży wydobyło się kilka niezrozumiałych słów. David przysunął się bliżej i poprosił o powtórzenie.

Z wielkim wysiłkiem mężczyzna powiedział coś trochę wyraźniej.

- Jean - Pierre? - spytał David zaskoczony. - Czy to naprawdę ty? Przyjacielu, co mogę dla ciebie zrobić?

Jean - Pierre wyszeptał z trudem:

- Jesteśmy... prawie na miejscu.

- Na miejscu? - spytał David. - Masz na myśli Croix - sur - les - Collines?

- Rozpoznałem... to miasto. Krzyż... na szczycie... tu na górze.

- Co ty mówisz, Jean - Pierre? Cóż za ironia losu!

- Odszukaj Ma...

- Nie musisz nic więcej mówić, spróbuję ją odnaleźć. Jak tylko wydostaniemy się z tego piekła, znajdę ją. A wygląda na to, że na froncie już się uspokaja.

Ranny prosił niecierpliwie:

- Dziś! Dziś!

Zmęczenie dokuczało jak piasek pod powiekami.

- Dziś? - powtórzył David. - W jaki sposób mógłbym...

- Chcę... ją jeszcze zobaczyć! Muszę poprosić ją o... przebaczenie. Muszę się upewnić... że ma się dobrze. Ona mnie potrzebuje.

David chciał zaprotestować, właściwie nic przecież nie wiedział o tym niewyraźnym cieniu, który był jakoby żywą Madeleine. Ale brakło czasu na dyskusje.

- Obiecaj! - prosił uparcie Jean - Pierre. David słyszał w jego głosie determinację i strach. - Obiecaj!

Stłumił westchnienie.

- Obiecuję.

Obandażowany ranny się uspokoił.

- Zaopiekuj się nią... Davidzie!

- Będę o nią dbał.

David ostrożnie klepnął Jean - Pierre’a po ramieniu, po czym wstał i wrócił do lekarza.

- W jakim jest stanie?

Doktor wzruszył ramionami.

- Żadnych szans. Przyniósł go tu twój ponury pomocnik. Nie rozumiem, po co przywlókł tego biedaka, ale jakoś go poskładaliśmy, przedłużając jego cierpienia. Nic więcej nie możemy zrobić.

Od wejścia rozległy się podniesione głosy.

- Nowe oddziały Niemców! Nasi odpowiadają ogniem. Zaraz znajdziemy się w samym środku bitwy!

Lekarz nie krył zaskoczenia.

- Przecież tu już nie ma się o co bić, został tylko szpital polowy!

Ktoś odpowiedział z goryczą w głosie:

- Utkniemy w samym środku tego bagna, nie ma żadnej wątpliwości. I to niebawem!

Lekarz przymknął oczy i westchnął głęboko.

- A więc ewakuujemy się! Lecz tylko sam diabeł wie, dokąd. Chyba on tu dowodzi.

W ciągu następnej godziny w obozie panowało całkowite zamieszanie. Rannych wywożono na wszystkim, co tylko miało koła, baraki opustoszały, namiot został zwinięty. Dookoła wybuchały granaty, świszczały kule, huk dział przybliżał się coraz bardziej.

Ambulans, w którym ułożono Jean - Pierre’a, dosięgła seria strzałów, pojazd zapalił się i eksplodował. Marc le Fey, znajdujący się w pobliżu, upadł odrzucony siłą wybuchu.

David został trafiony w głowę. Pocisk wykosił mu włosy długą linią nad uchem i powalił na ziemię; mózg wydawał się palącym piekłem bólu.

- Pomóżcie mi! - zawołał David. - Weźcie mnie ze sobą!

Nikt nie słyszał. Nikt nie miał na to ani czasu, ani dość siły. David leżał zupełnie sam na rozoranym pociskami i wybuchami polu. On, który wyniósł tylu rannych z pola bitwy.

Teraz o Madeleine nie wiedział już nikt...

Marzył o nocy i śmierci. O nocy, która mogłaby go ukoić, i o śmierci, która mogłaby go wyzwolić, dać mu nieskończony spokój.

Madeleine. Musi odnaleźć Madeleine!

Glina pod palcami? Palce czepiały się krwistoczerwonych maków i trawy zmieszanej z błotem. Ręce sięgnęły odrobinę dalej, próbował przesunąć się do przodu.

Ziemia w ustach.

Nie mogę. Już nie mogę.

Chyba krzyknął. Lecz nikt nie odpowiedział, nikt oprócz innych potrzebujących pomocy. Nic nie mógł dla nich zrobić.

Trawa pod kolanami, czysta, świeża trawa? Madeleine... Musi odszukać Madeleine...!

Niejasno David zdał sobie sprawę z tego, że znalazł się w innym miejscu.

Ktoś mu pomógł!

- Zostaw mnie - wymamrotał. - Już nie mogę!

Był na wpół nieprzytomny z bólu i niemal ślepy z powodu krwi, która spływała na oczy. Krew? Czyjeś ramię obejmowało go i podtrzymywało... Cieknąca po twarzy krew nie była jego własną.

David nie był w stanie myśleć.

- Madeleine! - To jedyne, co udało mu się wymówić. - Obiecałem... muszę odnaleźć...

Potykał się i upadał, ciągle podtrzymywany przez owo silne ramię pełzł na kolanach, w górę, w stronę lasu pora stającego wzgórze.

Wiedział, co się działo tam na dole. Widział to już przedtem. Niemcy krążyli pośród pobojowiska i dobijali tych, którzy jeszcze pozostali przy życiu...

Davidowi udało się uniknąć śmierci.

Nagle dostrzegł pierwsze drzewa. Oparł się o pień wielkiego dębu, potem osunął na ziemię. Przez dłuższą chwilę siedział bez ruchu, zupełnie wyczerpany. Potem wytarł twarz i szyję.

- Już... nie mogę - szepnął. Ból rozsadzał mu głowę. Cały świat rozpłynął się w czarnej nieświadomości.

ROZDZIAŁ II

Wieczór zaczynał ustępować miejsca nocy. Powietrze było przesycone zapachem wojny - tak trudnym do opisania i tak szczególnym.

David otworzył piekące oczy. Na najbliższym wzniesieniu ujrzał pradawny kamienny krzyż, który odcinał się na tle nieba.

Croix - sur - les - Collines? „Krzyż na wzgórzu” z opowieści Jean - Pierre’a? Madeleine i jej młodszy brat...

Czy rzeczywiście dotarł na miejsce? Nie, stare krzyże i figury Chrystusa można we Francji często spotkać.

Gdyby tylko mógł zebrać myśli, rozumować jasno i logicznie!

Jean - Pierre mówił, że wszedł do lasu. Jeżeli krzyż jest tym, o którym opowiadał, to gdzieś tutaj powinna przebiegać ścieżka... O, jest.

Nie, nie ma czasu na wyzwalanie dziewic z niewoli! Musi znaleźć ludzi i poprosić o pomoc, zanim się wykrwawi.

Nareszcie jakaś rozsądna myśl! Widocznie dochodzi do siebie.

Miasteczko? Zniknęło. Zwały dymiących jeszcze ruin to wszystko, co pozostało z miejsca, w którym mieszkała ciotka kolegi Jean - Pierre’a. Co się z nią stało? A gdzie był teraz sam Jean - Pierre? A szpital polowy? Może on, David, przeżył jako jedyny? Okolica wydawała się całkiem wymarła. Pod niebem zasnutym dymem o barwie żelaza panowała zupełna cisza.

Ta dziewczyna, Madeleine... Musiała przyjść z jakiegoś domu w lesie lub pod lasem. A więc tu niedaleko powinni być ludzie.

To jedyna nadzieja Davida.

Ale zaraz! W jaki sposób się tu dostał? Krwawiące ramię, które go podtrzymywało... Kim był jego nieznany wybawca?

David rozejrzał się dokoła. W pobliżu ani żywej duszy. Ale czyż, nie słyszał szeptu: „Muszę sprowadzić pomoc”?

Wstał na chwiejnych nogach i zaczął iść wzdłuż ścieżki. Nagle dostrzegł ślady krwi. Małe i niewyraźne prowadziły od drzewa do drzewa. Pnie również były zabarwione na czerwono od zakrwawionych rąk, szukających tu oparcia...

Żaden ptak nie śpiewał w tym zasnutym dymem lesie, kiedy David z trudem posuwał się naprzód. Tak, to z pewnością ta ścieżka, po której szedł Jean - Pierre, jeżeli to w ogóle było tutaj. Wkrótce David znalazł się na polance.

Dotarł na właściwe miejsce!

Również teraz księżyc rzucał blade światło. Ścieżka wiodła dalej w głąb lasu. David łudził się, że prowadziła do domu Madeleine lub do innych ludzi.

Miał też nadzieję, że wojna tu nie dotarła...

Chyba leżał jakiś czas nieprzytomny, bo kiedy ponownie spojrzał w górę, księżyc zmienił nieco swoje położenie. Czuł, że traci siły, rana przestała wprawdzie krwawić, ale upływ krwi musiał być znaczny. Podejrzewał też, że prawdopodobnie doznał silnego wstrząsu mózgu.

Nie potrafił już utrzymać się w pozycji stojącej, lecz jego wola życia była niezłomna. Posuwał się do przodu na czworakach, choć często ramiona załamywały się pod nim i musiał odpoczywać.

Ale jego myśli były teraz bardziej jasne i to dodawało mu sił.

Niespodziewanie ujrzał przed sobą jakąś przeszkodę. Mur? Tak, to był mur, ścieżka prowadziła właśnie do drzwi w tym murze. Czyżby jakieś tylne wejście?

Drzwi wisiały na zawiasach, na wpół otwarte. David dotarł do nich, przytrzymał się i wstał. Ostrożnie zajrzał przez małą bramę.

A jednak wojna zawitała i tutaj...

Zawiedziony David patrzył na ruiny tego, co kiedyś musiało być dużą posiadłością. Kilka osmalonych kominów, tu i ówdzie resztki ścian... W tym domu nie mógł nikt mieszkać.

Mimo wszystko David nie zamierzał się poddać. Przedostał się przez bramę, z wielkim wysiłkiem ominął ruiny i po dłuższej chwili, wypełnionej bólem i cierpieniem, dotarł do głównej bramy. Kiedy ponownie znalazł się w lesie, odczuł ulgę. Prowadziła tędy szeroka droga. Las nieco się przerzedzał, widocznie za drzewami kryła się kolejna polana. I wtedy po prawej stronie David ujrzał przed sobą światło. W tej samej chwili potknął się o coś leżącego na ziemi. Pochylił się. To człowiek, żołnierz.

- A więc dalej nie dotarłeś, kolego - szepnął do siebie. - W każdym razie gorąco ci dziękuję!

Próbował dojrzeć twarz mężczyzny, pokrytą zaschniętą krwią i ziemią, ale księżyc skrył się właśnie za drzewami.

Puls nieznajomego był wyczuwalny, choć bardzo słaby. David przetoczył rannego pod drzewa, okrył mchem i gałęziami i postawił przy nim manierkę z wodą.

W tej samej chwili światło księżyca przedarło się przez korony drzew i oświetliło leżącego. David zadrżał.

- Marc le Fey?

To ostatnia rzecz, jakiej by się spodziewał. Człowiek, który tak bardzo go nienawidził!

- Zaraz wrócę - mruknął w nadziei, że mówi prawdę, i powlókł się dalej.

Wkrótce potem przystanął, uchwyciwszy się kurczowo drzewa. Stał tak i patrzył na dwa domy, dwie wspaniałe wille położone blisko obok siebie. Wydawało mu się, że dalej znajdowały się jeszcze inne zabudowania, ale nie miał co do tego pewności.

Jeden z domów był oświetlony. W drugim budynku, noszącym wyraźne ślady zniszczeń, panowała ciemność.

David próbował zebrać myśli, co wcale nie było łatwe. W głowie huczało mu tak, jakby tysiące diablików od środka tłukło w nią z zapałem. Potrzebował pomocy, z tego jednego zdawał sobie sprawę. Nie podobało mu się jednak to światło, które zapalono tak odważnie. Przecież wszystkie domy w czasie wojny starannie zaciemniano! Nie wiedział, kto tu mieszka, Francuzi czy Niemcy. Druga willa była chyba pusta.

David przedostał się do zaciemnionego domu, na szczęście zamek w drzwiach był wyłamany. Przeczołgał się przez zimny marmur - podłogę w holu, jak zgadywał. Czerwone i żółte kręgi nieprzerwanie wirowały mu przed oczyma. Nie mogę tu zostać, muszę znaleźć jakieś miejsce, żeby się ukryć, pomyślał. Zaraz potem głowa opadła mu na marmurową posadzkę i zapadł w głęboki sen.

Chwilami docierały do niego szepty, ciche, podniecone głosy, które sprzeczały się ze sobą. Ktoś go podniósł... Ciągnął po podłodze. To boli, chciał zaprotestować, ale nie mógł wykrztusić nawet jednego słowa.

Szepty dały się słyszeć ponownie. Coś przytknięto do jego suchych warg, coś miękkiego i chłodnego. Instynktownie wypił trochę, przełykając z trudem.

Ciało miał rozpalone jak w gorączce. Delikatne ręce uniosły mu głowę z poduszki. Skąd się tu wzięła? Na jego ranę położono piekący kompres.

Ktoś obmył mu twarz, ręce, kark... Posłyszał szept: „Musi pan coś zjeść, żołnierzu!” Potem wszystko na powrót stało się ciszą i ciemnością. Długą, długą ciszą.

Po jakimś czasie David się obudził.

Leżał na prowizorycznym łóżku w jakimś niedużym pokoju. Nie było tu miejsca na nic więcej niż jego posłanie i kilka krzeseł. Obok, na podłodze, stała miska z jabłkami i kawałkiem kiełbasy oraz szklanka z wodą.

David dotknął swej głowy i wyczuł trochę poplątany bandaż.

Po kilku nieudanych próbach stanął wreszcie na nogi. Zaczął od sprawdzenia drzwi. Były zamknięte. Czy został uwięziony?

Dostrzegł jeszcze jedne drzwi, mniejsze. Opierając się o ścianę, ruszył w tamtą stronę. Drzwi prowadziły do niewielkiej toalety. Wisiało w niej lustro.

Na widok własnego odbicia David się cofnął. Miał zapadnięte oczy i był blady jak ściana. I kimkolwiek był ten, kto go umył, nie zrobił tego zbyt dokładnie.

Być może półmrok panujący w tym pomieszczeniu czynił go tak bladym i obcym? Zarówno tu, jak i w jego pokoju przydymione, barwione szyby utrudniały dostęp światła.

Na półce pod lustrem leżała brzytwa, znalazł także wodę do mycia, ręcznik i mydło.

Jest jeszcze we mnie odrobina życia, pomyślał, uśmiechnąwszy się krzywo, skoro mam ochotę umyć się i ogolić.

Spędził w łazience chyba całą wieczność, zmył zakrzepłą krew, ogolił się i poprawił bandaż. Z pewnością nie pielęgniarz zakładał ten opatrunek! Przy okazji David obejrzał ranę na swojej głowie. Była długa, nie wyglądała dobrze.

Często musiał siadać i odpoczywać, drżały mu ręce i nogi. I kiedy wreszcie skończył toaletę, łóżko okazało się najcudowniejszym miejscem, do którego można było wrócić. Zasnął natychmiast.

Jakiś ciężki mebel odsunięto spod drzwi do jego pokoiku. Ktoś włożył klucz do zamka i ostrożnie go przekręcił. David lekko uchylił powiek, żeby cokolwiek zobaczyć.

Do pokoju wśliznął się chłopiec w wieku około dziesięciu lat. Wątły, ciemnowłosy, o szczupłej twarzy, należący do tego typu dzieci, które szachy i lekcje gry na pianinie przedkładają nad szalone zabawy z rówieśnikami. Wystraszył się, kiedy zauważył, że jedzenie zniknęło, a żołnierz jest umyty i ogolony. Chciał uciec, ale David mocno schwycił go za nadgarstek.

- Zaraz zawołam służbę - pisnął malec z przerażeniem w oczach. - Claude’a i Gerarda, i mojego ojca, i...

- Nic ci nie zrobię - próbował uspokoić go David. - Chcę tylko wiedzieć, kim jesteś i co to za dom. Czy to ty mi pomogłeś?

- Tak. Całkiem sam.

David spojrzał na chłopca z niedowierzaniem.

- Ale wcześniej z kimś rozmawiałeś?

- Nie, nie było tu nikogo oprócz mnie.

No cóż... David podziękował za pomoc i spytał, czy może obejrzeć dom.

Oczy chłopca ponownie się rozszerzyły.

- Nie! Nie, żołnierzu, tego panu nie wolno!

- Dlaczego nie? Kiedy przyszedłem, dom wyglądał na opuszczony. Jest spalony i częściowo zburzony.

- To nic nie szkodzi. Mieszkamy tu wszyscy razem. Jesteśmy uzbrojeni.

- Wierzę w to, ponieważ mój pistolet zniknął - stwierdził David. - Jak się nazywasz?

- Mi... August.

- Kłamiesz - rzekł David. - Chciałeś powiedzieć coś innego. Michel?

Mimo energicznych zaprzeczeń oczy dziecka zdradzały, że David zgadł.

- Dlaczego trzymasz mnie w zamknięciu?

Chłopiec obejrzał się przez ramię, jakby chciał sprawdzić, czy ktoś za nim nie stoi.

- Proszę nie pytać, żołnierzu!

- Michel, potrzebuję lekarza, żeby opatrzył moją ranę.

Chłopiec potrząsnął głową. Zacisnął usta mocno i zdecydowanie.

- Ranę trzeba oczyścić i zeszyć, zanim będzie za późno, i założyć nowy, czysty bandaż - nalegał David.

Wiedział, że to konieczne. Gorączka wciąż nie ustępowała. Nagle pociemniało mu w oczach.

Kiedy się ocknął, chłopca nie było, a drzwi zostały zamknięte.

Po raz pierwszy dotarła do Davida brutalna prawda: samotny, bezradny, znalazł się z dala od swojego domu w Norwegii, a jego szanse, by ponownie zobaczyć rodzinę, równały się niemal zeru. Pomyślał o matce... rodzeństwie, o Sissi, swej bliźniaczej siostrze. Ona i David byli w dzieciństwie nierozłączni. Dziwna, ekscentryczna Sissi! W ostatnich latach dochodziło między nimi do nieporozumień. On dorósł, stał się poważnym, odpowiedzialnym mężczyzną, a odpowiedzialność nie stanowiła akurat najmocniejszej strony Sissi. Wielokrotnie dał się ponieść emocjom z powodu jej egoizmu i dziecinnej beztroski. Ale teraz tak bardzo za nią tęsknił! A myśl, że nigdy już jej nie ujrzy, doprowadzała go do rozpaczy!

Mniej więcej w tym samym czasie stryj Davida otrzymał list z dowództwa sił zbrojnych:

Przypadł nam przykry obowiązek zawiadomienia Pana, że porucznik David de Saint - Colombe został uznany za zaginionego w bitwie nad północną granicą Francji...

Teraz stryj musiał przekazać tę smutną wiadomość do Norwegii, do matki Davida.

Coś twardego i kanciastego leżało pod materacem. David sięgnął tam i wyciągnął niewielką książkę, zniszczoną od częstego wertowania. Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że to czyjś dziennik. W normalnych okolicznościach nigdy nie przyszłoby mu do głowy naruszać prywatność innego człowieka, ale teraz, oszołomiony, działał bez zastanowienia. Otworzył na pierwszej stronie. Widniała tam data 14 maja 1911 roku. Ponad trzy lata temu. Okrągłe, niewyrobione pismo:

Kochany pamiętniku!

Tak trudno jest znaleźć coś, co warto by tu zanotować! Nie wiem, o czym pisać. Nie istnieje przecież nic...

Dostałam cię dzisiaj od Lucille na piętnaste urodziny. Dobrze cię schowam, żeby nikt do ciebie nie zaglądał...

Potem następowało kilka stron zawierających banalną dziewczęcą paplaninę, najwidoczniej autorka usilnie próbowała znaleźć coś godnego zanotowania. Nie pisała też codziennie. Aż nareszcie w tonie opisu pojawiło się pewne ożywienie:

To bardzo trudne być najstarszą spośród jedenaściorga rodzeństwa! Matka i ojciec nigdy nie są ze mnie zadowoleni, mimo że staram się jak mogę.

3 czerwca: Ojciec znowu mnie uderzył, a mama była dla mnie surowa. Nie rozumiem, dlaczego, przecież nic nie zrobiłam. Tylko na chwilę się zatrzymałam w drodze do domu, żeby porozmawiać z Emile. Dlaczego nagle nie wolno mi już rozmawiać z chłopcami? Matka nazywa mnie grzesznicą i każe iść do kościoła się wyspowiadać. Z czego?

6 czerwca: Dzisiaj matka mnie uderzyła. Jeszcze mam czerwony ślad na policzku. Bardzo płakałam. Była zła, ponieważ stanęłam przed lustrem i rozpuściłam włosy tak jak Lucille. Ty grzesznico! krzyczała. Nie wolno mi przez tydzień wychodzić z domu.

15 sierpnia: Muszę dzisiaj napisać. Jestem taka szczęśliwa! Kiedy rano poszłam po mleko i chleb, widziałam nieznajomego chłopca! Był taki piękny, miał białą koszulę. Spojrzał na mnie i to było takie niezwykle, takie przyjemne!

16 sierpnia: Musiał dziś wyjechać, był tu tylko przejazdem, już go więcej nie widziałam...

10 lutego 1912 roku: Dużo czasu upłynęło od ostatniego zapisu w pamiętniku. Tyle się wydarzyło. Już nie jestem wesoła. Wiem, że jestem grzeszną istotą, tak mówią matka i ojciec, ponieważ często śmieję się bez powodu. Życie wcale nie jest zabawą. Teraz muszę zawsze ubierać się na czarno. Wiem także, że mężczyźni są niebezpieczni. Chłopcy też. Miłość jest zła! Nie wiem, czym jest miłość, być może czułam to trochę, kiedy ten nieznajomy chłopiec spojrzał na mnie ostatniego lata. Muszę o tym zapomnieć...

Przestałam tęsknić. Kiedyś strasznie tęskniłam za czymś pięknym i wspaniałym, co dopiero miało się wydarzyć. Teraz wiem, że to grzech.

Jestem taka smutna.

4 września: Co za obrzydliwość! Nigdy więcej nie pójdę na próbę chóru kościelnego! Ten paskudny mężczyzna stal za mną i gładził mnie po plecach, a ja nie mogłam się odsunąć. Nigdy więcej tam nie pójdę!

1 stycznia 1913 roku: Wszystko jest dla mnie zbyt trudne! Dlaczego świat jest taki cudowny, jeżeli me można się nim cieszyć? Moje rodzeństwo dorasta i sprawia wrażenie, że jest zadowolone z surowego życia w naszym domu. Wkrótce moi bracia i siostry staną się tacy sami jak rodzice. Może tylko ja jestem dziwna? Wczoraj wyciągnęłam ręce do ognistego wschodu słońca i śmiałam się ze szczęścia, że istnieje coś tak pięknego. A moja siostra, ona ma szesnaście lat, spojrzała na mnie surowymi oczami matki i spytała, czy spotkałam może jakiegoś chłopaka. Opowiedziała matce, jak się zachowywałam, i musiałam prosić Boga o przebaczenie. Ale Bóg na pewno mnie rozumie. Przecież to z powodu Jego wschodu słońca byłam taka szczęśliwa. Ciągle mam ogromne poczucie winy, gdyż nigdy do końca nie potrafię zgasić w sobie tej radości, tej tęsknoty za wolnością, za czymś...!

17 czerwca: Emile mnie pocałował. To było straszne, okropne! Teraz wiem, co to jest grzech, i żadnemu chłopcu już nigdy nie pozwolę tego zrobić. Szorowałam i szorowałam policzek, w który mnie pocałował, ale tego nie da się zmyć. Matka i ojciec mają rację, wszystko, co się dzieje pomiędzy kobietą a mężczyzną, jest nieczyste. Dzisiaj się spowiadałam. Teraz jestem silna, teraz znam swoją drogę i wiem, że to, za czym tęskniłam, jest nic nie warte.

Potem następowały opisy mało ważnych zdarzeń z życia młodej wiejskiej dziewczyny. David szybko przerzucał kolejne kartki, aż wreszcie natrafił na fragmenty o bardziej dramatycznej wymowie.

Grudzień 1913 roku: Jak matka i ojciec mogli mi to zrobić? Przecież podporządkowałam się ich woli, zaczęłam patrzeć na świat ich oczami, ale tego już za wiele! Jest przecież taki stary i obmierzły, boję się go, wlepia we mnie oczy, jakby chciał mnie połknąć. Ja go nie chcę, nie chcę!

26 marca 1914 roku: Pomyśleć tylko, że jestem w Paryżu. Czy to nie wspaniale? Sama nie mogę w to uwierzyć! Czuję się taka wolna. Jest mi też trochę smutno, bo nigdy już nie wrócę do domu, ale matka i ojciec muszą przecież zrozumieć, że nie mogłam wyjść za tego okropnego człowieka. A teraz, kiedy ci dobrzy ludzie wzięli mnie do siebie na służbę, rodzice powinni być zadowoleni. Zapowiedzieli jednak, że jeżeli pojadę do tej rodziny, to już nigdy więcej nie będę mogła wrócić do domu, ponieważ ściągnęłam na nich hańbę we wsi.

Jest wiosna, nie wiem, jaki to dzień. Znaleźliśmy się w jakimś dużym domu. Boję się. Michel jest ze mną, ale jego opiekunka zniknęła. Wiem, co się z nią stało. O mój Boże, co mam robić? Odpowiedzialność jest tak ogromna!

Następnych kilka słów zostało przekreślonych grubą kreską. David próbował je odczytać. W końcu mu się udało, kiedy sprawdził odcisk na odwrocie: Jean - Pierre.

A potem był już tylko krótki fragment.

Dziś w nocy znaleźliśmy rannego żołnierza. Michel chciał go zostawić, tak bardzo się bał, ale ja byłam innego zdania. Wydal mi się bardzo przystojny. Ktoś tak piękny nie powinien umierać. Był nieprzytomny, biedak, miał wielką ranę na głowie. Może okaże się niebezpieczny, może jest jednym z nich, ale ma na sobie francuski mundur, a jego skóra jest taka delikatna w dotyku. Oprócz policzków, bo one są szorstkie. Nigdy przedtem nie dotykałam męskiej twarzy, potwornie się wstydzę i nie odważyłabym się opowiedzieć o tym matce, chociaż i tak już nie wrócę do domu. Jestem taka oszołomiona. Ale być może będzie mógł nam pomóc. Wiem, że to głupie tak myśleć, bo właściwie to on potrzebuje naszej pomocy.

Po tym zaskakującym wyznaniu nie było już więcej zapisów. David odłożył pamiętnik na miejsce. Miał ogromne poczucie winy z powodu swojej niedyskrecji i obiecał sobie, że nigdy nie przyzna się do tego, że go czytał.

Czy kiedykolwiek spotka jego młodziutką autorkę?

David przypominał sobie jak przez mgłę, że zaglądał do jego pokoju chłopiec, który przyniósł świeże jabłka.

Niezbyt urozmaicona dieta, pomyślał.

I oto niespodziewanie usłyszał na zewnątrz obce głosy. Groźne głosy dorosłych mężczyzn.

- Szukaliśmy wszędzie. Nic nie rozumiem, nie mogli przecież się wymknąć.

- Pamiętaj, że strażnik odszedł z posterunku na parę minut ostatniej nocy, kiedy pod Croix - sur - les - Collines toczyły się walki!

- Tak, ale widzieliśmy później ich cienie. Oni na pewno są w domu!

Kroki zatrzymały się przed drzwiami Davida. Rozejrzał się za czymś, co mogłoby posłużyć jako broń, ale nic nie znalazł. Nie miał też odwagi poruszyć się i ukryć w łazience, najmniejszy dźwięk mógł go zdradzić.

Po chwili usłyszał coś, co przypominało przestawianie książek na półce. Bystry chłopak, zamaskował drzwi od zewnątrz! Żeby tylko prześladowcy tego nie odkryli!

- Prędzej czy później ich dostaniemy - mówił jeden z głosów. - A wtedy...!

- Musimy! - mruknął inny. - Mam na myśli przede wszystkim dziewczynę. Małe, niewinne dziewczę ze wsi, świeże jak kwiatuszek. Powinna być wdzięczna za odrobinę rozrywki przed opuszczeniem tego padołu!

Roześmiali się.

Wyjęta książka została odłożona na miejsce i kroki się oddaliły. David odetchnął z ulgą.

Nadal nie pragnął niczego innego, jak tylko móc się położyć. Dużo spał, gorączkujący, spocony i bardzo wyczerpany...

Obudził się, kiedy chłopiec delikatnie potrząsnął go za ramię.

- Co się stało, Michel?

- Służył pan w Czerwonym Krzyżu, prawda? Widzę to po pańskim mundurze.

- Zgadza się.

- Moja siostra jest chora.

- A więc jest was jednak dwoje?

- Proszę pójść za mną, żołnierzu!

Widać było, jak bardzo chłopiec się boi. David natomiast z radością przyjął możliwość opuszczenia swego więzienia. Wstał i z pomocą Michela założył buty.

- Jak długo tu jestem?

- Dwie i pół doby.

- Nie dłużej? Wydaje mi się, że minęła cała wieczność.

- Proszę starać się iść cicho, żołnierzu. I proszę nie pokazywać się w oknie. Wszędzie mają straże.

Nareszcie wydostał się ze swojej klatki. Stanął na pokrytej marmurem posadzce w holu, przysuwając się jak najbliżej ściany, żeby go nie dostrzeżono z zewnątrz.

Ku zdumieniu Davida, chłopiec nie skierował się na schody prowadzące na pierwsze piętro, lecz poprowadził go przez spaloną kuchnię na mroczne, rozchwiane schody do piwnicy.

- Wydawało mi się, że mówiłeś, iż dom jest pełen twoich krewnych i służby?

- To prawda. Wszyscy są na górze. Ale moja siostra jest tutaj.

David nie odezwał się więcej. Wąskie schody wiodły w dół do pustych pomieszczeń, zniszczonych i splądrowanych. Zobaczył jedynie kilka jabłek na półce. O, pomyślał, nic dziwnego, że moja dieta jest tak jednostajna.

Dotarli do piwnicy, gdzie przechowywano wino.

- Proszę tu przyjść, żołnierzu!

W najbardziej odległym kącie, tuż przy ścianie, stała beczka na wino. Michel nacisnął okrągłe wieko, które odskoczyło, kołysząc się na metalowych zawiasach.

- Proszę iść za mną - powiedział chłopiec, wchodząc do środka.

Oniemiały ze zdziwienia David zrobił, co mu kazano. Zapach beczki świadczył o tym, że nigdy nie wykorzystywano jej zgodnie z przeznaczeniem. Następnie Michel pchnął dno, które otwierając się ukazało pomieszczenie po drugiej stronie piwnicznej ściany.

- Jak to znalazłeś? - spytał szeptem David, zamykając za sobą wejście do beczki.

- Bardzo prosto - odpowiedział Michel, zeskakując na podłogę. - Wieko było uchylone. Niemcy najwidoczniej się nie zorientowali, że jest tu jeszcze jakieś pomieszczenie. Byli chyba tylko rozczarowani, że beczka została opróżniona do ostatniej kropli. Albo za bardzo się upili, żeby coś podejrzewać.

W małym, ciemnym pokoiku panowało nieprzyjemne zimno i wilgoć. Michel zapalił świecę i David rozejrzał się wokół. Widocznie przechowywano tutaj najstarsze szlachetne roczniki, bo na półkach ujrzał dna niezliczonych butelek. Tego schowka Niemcy nie znaleźli.

Michel poszedł dalej do wąskiego korytarzyka, który skręcał pod kątem prostym. Na podłodze leżała dziewczyna owinięta prześcieradłem.

Spojrzała na Davida dużymi czarnymi oczyma.

Ciemne włosy, mokre od potu, opadały na czoło. Na bladej twarzy malował się strach. David uznał, że mogła mieć około osiemnastu lat. Była bardzo piękna i bardzo chora.

David ukląkł i spytał:

- Gdzie panią boli?

Drgnęła.

- Pan nie jest Francuzem! - szepnęła przerażona.

- Jestem obywatelem francuskim - odparł David spokojnie.

Opanował ją silny atak kaszlu.

- Słyszę, że nie jest dobrze - stwierdził, kiedy kaszel ucichł. - Tutaj nie może pani zostać. Musimy panią przenieść na górę.

- Ale to niemożliwe. Nie możemy się ukryć w pana pokoju, tam zaraz nas znajdą.

- Czy nie moglibyśmy wydostać się z tego domu?

Zaśmiała się gorzko.

- Próbowałam pierwszej nocy, kiedy tu dotarliśmy. Momentalnie na ścianie tuż obok mnie rozprysnęła się seria kul.

- Rozumiem - odparł David, lecz, szczerze mówiąc, nie rozumiał zbyt wiele. - Czy nie ma tu innego pomieszczenia? W tej zatęchłej piwnicy czeka panią śmierć!

Zastanawiała się przez chwilę, drżąc z zimna na całym ciele.

- Jest jeden pokój na tyłach domu, który możemy zabarykadować od wewnątrz. Ale tam odkryją nas bez trudu. Teraz nawet nie wiedzą, że w ogóle jesteśmy w domu!

- Nie ma innej rady. Tu na dole nie wytrzyma pani zbyt długo. Pomóż mi, Michel, przeniesiemy się na górę.

Dziewczyna, próbowała protestować, ale uporczywy kaszel odebrał jej resztki sił. Z pomocą Davida i Michela przedostała się przez tajemne przejście. Potem David wziął chorą na ręce, Michel zaś zebrał rzeczy obojga. David sam był bardzo słaby, czuł, jak drżą mu ramiona i szumi w głowie. W końcu udało im się wyjść na górę. Dziewczyna wskazywała drogę, cały czas trzymając coś w ręku za jego plecami. Łatwo zgadł, co to takiego. Czyżby nikomu nie ufali?

Pokój, do którego ostrożnie się wśliznęli, był ciemny, dość długi i zastawiony ciężkimi, stylowymi meblami. W oknach wisiały długie, jedwabne zasłony. Okazały się bardzo przydatne, gdyż jeden ze strażników pilnował domu również od tej strony. Wspólnymi siłami Michel i David przesunęli ciężkie meble pod drzwi, a potem zajęli się dziewczyną, którą wcześniej ułożyli na sofie.

Wyglądała naprawdę pięknie: twarz o wyrazistych rysach, złocistobrązowa skóra z rumieńcami na wysokich kościach policzkowych, białe zęby i błyszczące oczy - wszystko to nadawało jej cech zdrowej, silnej wiejskiej dziewczyny. Jednak teraz powodem rumieńców i blasku w oczach była wysoka gorączka.

- Muszę panią zbadać, mademoiselle Madeleine!

Oboje drgnęli ze strachu. Dziewczyna spojrzała z wyrzutem na Michela.

- Nie powiedziałem mu, jak się nazywasz - zapewnił pośpiesznie chłopiec.

Zanim David zdążył zareagować, ujrzał wycelowany w siebie własny pistolet. Dziewczyna wyjęła go spod prześcieradła.

- A więc jest pan jednym z nich! - stwierdziła z goryczą. - Michel miał rację, nie powinniśmy się panem zajmować. Ale pan wyglądał tak...

- Myli się pani, mademoiselle - wyjaśnił szybko David. - Jestem przyjacielem Jean - Pierre’a. Czy pamięta pani Jean - Pierre’a? On mnie tu przysłał.

Z wahaniem opuściła broń.

- Jean - Pierre? Tak, pamiętam go. Czy był na mnie zły?

- Zły? Dlaczego?

- Ponieważ nie przyszłam. Nie mogliśmy się z nim spotkać, bo nas znowu zamknęli.

David się roześmiał.

- Nie, nie był zły: Sam miał potworne wyrzuty sumienia, ponieważ on też nie mógł przyjść.

W błyszczących z gorączki oczach dostrzegł wyraźną ulgę.

- Mówi pan, że on pana przysłał?

- Tak. Kiedy ostatni raz go widziałem, był bardzo ciężko ranny. Gorąco prosił mnie, abym sprawdził, co się z wami stało. Chciał też, żebym was do niego przyprowadził i żeby mógł poprosić o przebaczenie, że wtedy nie dotrzymał słowa. Sądzę, że teraz jest już za późno...

Zapadła cisza. Nawet Michel zrozumiał, choć David nie dokończył zdania.

- Oto pański pistolet - powiedziała Madeleine.

- Dziękuję! Poza tym mam na imię David. Jestem z pochodzenia Norwegiem, dlatego trochę kaleczę język. A teraz muszę panią zbadać, mademoiselle Madeleine. Michel, czy możesz przejść w drugi koniec pokoju?

David usiadł na brzegu sofy i ostrożnie zsunął prześcieradło. Dziewczyna wstydliwie naciągnęła je z powrotem.

- No, no - uspokoił ją David. - Jestem prawie lekarzem, przed wojną studiowałem medycynę. Proszę się nie obawiać, mademoiselle.

Ciało Madeleine było rozpalone. David nawet bez stetoskopu słyszał szmery w płucach. Nie mógł nie zwrócić uwagi na zgrabną sylwetkę tej dziewczyny: w talii szczupła jak lilia, poza tym kształty miała pełne.

David uśmiechnął się, aby dodać chorej otuchy, i starannie ją okrył.

- Ma pani zapalenie płuc. Ale poradzimy sobie z tym! Nie ma obawy!

W głowie mu huczało i zlewał go zimny pot, kiedy przeszukiwał dom w nadziei, że może trafi na jakieś lekarstwa. Zmontował znalezioną gdzieś w kącie maszynkę spirytusową i zagotował wodę. Potem dał Madeleine tabletkę chininy ze swojej skromnej apteczki polowej i nałożył jej na piersi rozgrzewające kompresy z terpentyny i oleju. Dziewczyna nie kryła wzruszenia i wdzięczności za to, że troszczył się o nią z takim oddaniem. Dlatego też, kiedy sprawdzał, czy jest dobrze okryta, pogłaskał ją lekko po policzku. Zauważył, że zarumieniła się jeszcze bardziej.

Potem usiedli przy łóżku Madeleine, on i Michel, i zjedli ostatnie zapasy żywności, składające się z kiełbasy i jabłek.

- Mademoiselle Madeleine, czy będzie pani w stanie wyjaśnić mi kilka spraw? Zupełnie nic nie rozumiem z tego, co się tu dzieje.

Spojrzała na niego zamyślona.

- Spróbuję. Ale muszę bardzo cofnąć się w czasie.

- Dobrze. Proszę zacząć od siebie.

Zaczerwieniła się zaskoczona.

- Od siebie? Ale ja jestem postacią drugoplanową.

David nie chciał się zdradzić, że dzięki pamiętnikowi wiedział o niej więcej, niż myślała. Wstydził się, że go czytał, ale tak naprawdę nie żałował tego. Rozumiał teraz lepiej tę młodą dziewczynę.

Skinął zachęcająco.

I Madeleine zaczęła opowiadać...

ROZDZIAŁ III

Podniosła wzrok na przystojnego żołnierza o niezwykle niebieskich oczach. Czuła do niego bezgraniczne zaufanie. Dotykał jej tak ostrożnie, żaden inny mężczyzna nie czynił tego w taki sposób. Ale jest przecież lekarzem i tylko chciał ją zbadać, nie było więc w tym nic zdrożnego. I na pewno jej pomógł! Czuła się teraz o wiele lepiej.

- Pochodzę z małej wioski położonej na południe od Paryża - zaczęła jakby przepraszając, że mówi o czymś tak niewiele znaczącym. Ale chciała wszystko opowiedzieć, on na pewno zrozumie, a poza tym przecież o to prosił! - Mój ojciec miał nieduże gospodarstwo... - ciągnęła, zastanawiając się w duchu, czy też monsieur David uważa ją za duże dziecko, czy też za kobietę. - Rodzice dali mi dobre wychowanie, byli wyjątkowo surowi, nauczyli mnie, jak powinna zachowywać się porządna dziewczyna z szanowanej rodziny. Nie byliśmy jednak bogaci. Dlatego...

Zawahała się.

- Co się stało? - spytał David.

W pięknych oczach Madeleine pojawiła się desperacja.

- Dlatego kiedy najbogatszy gospodarz w okolicy poprosił o moją rękę, uznali, że wygrałam los na loterii.

- Ale pani nie była szczęśliwa?

- Nie! - odpowiedziała stanowczo. - Ma pięćdziesiąt lat i już pochował dwie żony. Mały, gruby i odpychający. Kiedyś powiedział o mnie: „Jest wprawdzie jeszcze trochę dziecinna i niedoświadczona, ale będzie się nadawała. Wygląda na to, że jest silna. I może urodzić mi synów. Muszę mieć syna. Moja pierwsza żona dała mi jedynie córki, a druga ciągle chorowała. Potrzebuję młodej, zdrowej dziewczyny. Tak, Madeleine będzie odpowiednia!”

David wziął ją za rękę. Wiedziałam, że zrozumie, pomyślała.

- Jego córki były ode mnie starsze, monsieur! Jednak rodzice, nie pytając mnie o zdanie, postanowili, że zostanę jego żoną, jak tylko skończę osiemnaście lat. Poszłam do mojej kryjówki nad rzeką i płakałam cały dzień. W tym czasie przyjechali do nas bogaci paryżanie... Spytali moich rodziców, czy mogłabym do nich pojechać na pół roku, zająć się domem, a od czasu do czasu ich synem. Dziewczyna do dziecka musiała mieć czasem wychodne. Ale matka i ojciec stanowczo się sprzeciwili. Ile ja się naprosiłam! W końcu wyjechałam wbrew ich woli, więc się mnie wyrzekli. Nie wolno mi już wrócić do domu, sprowadziłam na nich wstyd i hańbę we wsi, ponieważ odrzuciłam najlepszą partię. Taki grzech!

Madeleine zrobiła przerwę. Odetchnęła głęboko.

- Czułam się dobrze w dużym domu u tej nowej rodziny w Paryżu i ci państwo też byli ze mnie zadowoleni. Lecz nagle, jakieś dwa - trzy miesiące temu, Michel i jego opiekunka zniknęli...

- Chwileczkę - przerwał jej David. - Coś pani ominęła. Michel nie jest więc pani młodszym bratem?

- Nie, mówiliśmy tylko, że jesteśmy rodzeństwem. Tak na wszelki wypadek.

- A ten piękny dom był rodzinnym domem Michela?

Chłopiec wpadł im w słowo:

- Tak, mój ojciec jest dyrektorem.

David zwrócił się do niego.

- I zostałeś uprowadzony, ty i twoja opiekunka?

- Tak. Samochodem.

- Dokąd?

- Tutaj, do tej dużej posiadłości tuż obok, która w nocy, kilka dni temu, została spalona.

- Czy tam byliście więzieni?

- Tak. Ale tamta dziewczyna próbowała uciekać. Wtedy ją zastrzelili. - Oczy chłopca posmutniały i spoważniały.

- A jak pani tu trafiła? - spytał David Madeleine.

- W domu dyrektora, ojca Michela, zapanowała oczywiście wielka panika - odpowiedziała, starając się, żeby jej słowa brzmiały mądrze. - Słyszałam urywki rozmowy przy stole, kryły się za tym jakieś polityczne sprawy.

- Poczekaj! - zawołał David. - Chyba już wiem, kim jesteś, Michel! Czy nazywasz się Bouget?

- Tak - odparł zaskoczony chłopiec.

- Ale skąd pan o tym wie? - spytała zaniepokojona Madeleine. - Wszystko miało być tajemnicą, gazety o niczym się nie dowiedziały.

- Mój stryj ma znajomego w rządzie, rozumiecie? I ten znajomy jest ojcem chrzestnym Michela. Prawda, Michel?

- Tak, mój ojciec chrzestny rządzi krajem.

- No, nie całkiem sam - roześmiał się David. - A więc kidnaperzy wykorzystali dziecko jako pewnego rodzaju gwarancję?

- Tak - skinęła głową Madeleine. - Zrozumiałam, że próbowali zmusić ojca chrzestnego Michela do ustępstw wobec Niemców, żeby ci mogli zawładnąć Francją. Lecz dyrektor Bouget przekonał swego przyjaciela ministra, żeby nie ustępował, bo i tak na pewno znajdą Michela. Jakże ojciec chłopca się zestarzał w ciągu zaledwie kilku dni! No i pewnego razu, kiedy wracałam do domu państwa Bouget, zostałam napadnięta przez dwóch mężczyzn i przewieziona samochodem aż tu. No, nie od razu. Pamiętam, że o zmroku podjechaliśmy do ogromnego zamku znajdującego się przy drodze z Paryża. Kazali mi wysiąść z samochodu. Przeszłam przez dziedziniec. Wtedy na schodach pojawił się właściciel zamku z żoną, bardzo nieprzyjemną kobietą. Był wściekły i wrzeszczał: „Nie, nie tutaj, idioci! Do mojej letniej rezydencji, ma przecież pilnować chłopaka!” Rozpoznałam tego człowieka... No, a potem przywieźli mnie do tej wspaniałej posiadłości. Porywacze musieli mieć kogoś do opieki nad chłopcem, jego poprzednia opiekunka nie chciała z nimi współpracować. Oni... ją... zabili - Madeleine przełknęła ślinę. - Pewnej nocy udało mi się wydostać i chciałam sprowadzić pomoc. Wtedy spotkałam Jean - Pierre’a, ale kiedy wróciłam, żeby zabrać chłopca, zamknęli dom na klucz i już nie mogliśmy wyjść.

Madeleine musiała chwilę odpocząć, zanim mogła mówić dalej. Ataki kaszlu nie były już takie częste i gorączka wydawała się nie tak bardzo wysoka. Prawdopodobnie za sprawą chininy.

- Upłynęło wiele czasu i nagle zjawili się tu Niemcy. To śmieszne, ale zbyt późno się zorientowali, że zniszczyli dom swego sprzymierzeńca. Może pan sobie wyobrazić, właściciel szalał ze złości!

Madeleine uśmiechnęła się, kiedy o tym pomyślała, ale był to blady uśmiech, pomieszany z melancholią i bólem.

- W ogólnym popłochu, kiedy posiadłość się paliła, udało nam się uciec. Próbowaliśmy ukryć się w lesie, ale tam aż roi się od Niemców. Wtedy natrafiliśmy na ten dom, który wprawdzie też się palił, lecz widocznie ogień sam zgasł. Strażnicy musieli nas jednak zobaczyć, bo otoczyli willę. Przeszukiwali wszystkie pomieszczenia, ale nas nie znaleźli.

- Czy wie pani, kim oni są?

- Wiem tylko, że właściciel zamku i letniej rezydencji, która została spalona, jest ich przywódcą i że sprzyja Niemcom. A potem, następnej nocy, zjawił się pan, monsieur David... Musiał pan przyjść w chwili, kiedy nie było strażników. Chyba ta wielka bitwa w pobliskim mieście wywabiła ich z domu. Spieraliśmy się z Michelem przez chwilę, ale w końcu uzgodniliśmy, że powinniśmy panu pomóc.

- Bardzo wam dziękuję!

- Uważaliśmy, że pan wygląda tak...

Nagle umilkła. Nie mogła mu chyba powiedzieć, że jej się podobał i wydał jej się bardzo przystojny? On zauważył jej zmieszanie i nie nalegał, by skończyła zdanie.

- Mademoiselle Madeleine - powiedział zmartwiony. - Muszę jednak wydostać się stąd jak najszybciej.

- To niemożliwe!

- Wiem. Ale muszę. Mój... kolega (ledwie mu przeszło przez gardło nazwanie Marca le Fey kolegą) leży bezbronny w lesie. Uratował mi życie, rozumie pani, i jest ciężko ranny.

- To straszne! - zawołała. - Oczywiście należy mu pomóc!

- Poza tym trzeba zeszyć moją ranę! l pani też wymaga opieki. I Michel musi wrócić do domu, żeby jego ojciec chrzestny, minister, mógł spokojnie pracować i nie pozostawał dłużej pod presją.

Madeleine skinęła głową.

Zrobiło się późno, zapadł już zmrok. Wszyscy troje potrzebowali snu. David przygotował na dwu zsuniętych fotelach posłanie dla Michela. Dla siebie przeciągnął z drugiego pomieszczenia łóżko. Ustawił je w najodleglejszym kącie pokoju, żeby nie krępować dziewczyny.

Madeleine wodziła za nim wzrokiem. Po dłuższym wahaniu (jak mogła być tak śmiała, a gdyby źle ją zrozumiał?) zawołała go.

David usiadł tuż obok. Oczy Madeleine wyrażały strach i zawstydzenie, ale w końcu zebrała się na odwagę.

- Co teraz zrobimy, monsieur David? - szepnęła, żeby nie zbudzić śpiącego już Michela.

Westchnął ciężko.

- Musimy się stąd wydostać. To śmiertelna pułapka.

- Ale oni strzegą domu ze wszystkich stron. Nie rozumiem tylko, dlaczego, przecież Francja została już opanowana. Co zamierzają zrobić z Michelem?

David spojrzał na dziewczynę w zamyśleniu.

- Powiedziała pani, że zna pani właściciela tej posiadłości i zamku - zaczął, powoli wymawiając słowa.

- Tak, widziałam go już wcześniej. Nie jestem pewna, ale chyba nazywa się Lasalle. Jest przyjacielem rodziców Michela.

- Lasalle? Czyżby ten bogaty Lasalle? Właściciel banków i koncernów, który często udziela państwu pożyczek?

- To możliwe... Myślę, że to on.

Oczy Davida pociemniały.

- Więc w takim razie jest zdrajcą. Prawdopodobnie nie ma go tutaj, wrócił zapewne do swego zamku lub do Paryża. Myślę, że chyba bardzo by nie chciał, żeby ktoś dowiedział się o jego skrywanej sympatii dla okupanta. Albo o tym, że jest porywaczem syna swego przyjaciela.

- A więc sądzi pan...? - Madeleine przyszła do głowy tak przerażająca myśl, że z wrażenia dostała ataku kaszlu.

- Właśnie - potwierdził, kiedy już mogła normalnie oddychać. - Lasalle z pewnością nie chce, aby zachowali się świadkowie jego niecnych poczynań. Teraz jednak proszę się położyć i dobrze przykryć, to ważne! Obawiam się, że jest pani zbyt chora, aby dokądkolwiek iść!

- Pan także - zauważyła nieśmiało. - Widzę, że każdy wysiłek wiele pana kosztuje. Zdjął pan bandaż?

- Tak, rana musi mieć dostęp powietrza. Czy nie wygląda już lepiej?

- Tak, to prawda. Ale martwi mnie jeszcze coś innego. Pański mundur... Wie pan, że jesteśmy na terenie okupowanym przez Niemców.

Madeleine czuła się bardzo dumna, że może dyskutować z dorosłym mężczyzną jak równy z równym. Miała wrażenie, że David naprawdę przywiązuje wagę do jej słów, nie traktuje jej jak niepoważnego podlotka, tak jak wszyscy do tej pory.

- Ja też o tym myślałem - odparł. - I jeszcze jedno: nie wiemy, jak daleko musimy iść, żeby dotrzeć do strefy wolnej od okupanta. Nie mamy przecież pojęcia o sytuacji na froncie, być może cała Francja została już zajęta?

Madeleine złapała go za rękę.

- O, nie! - szepnęła przerażona. - Nie, nie wierzę w to. Czy nie słyszał pan huku armat? Nie czuł swądu dymu?

David zauważył jej zmieszanie, kiedy zdała sobie sprawę, że ściska jego dłoń, i rzekł łagodnie:

- Nie bój się, dziewczyno, na pewno nam się uda! Obyśmy tylko zdołali przekazać wiadomość do rodziców Michela! Obawiam się jednak, że telefony tu nie działają?

- Nie, już sprawdzałam.

- Jak to naprawdę jest z tym, co mówił Michel? - spytał David. - Że na górze jest cała służba i jego ojciec?

Spojrzeli na chłopca, który spał spokojnie. Madeleine szepnęła:

- Był bardzo dzielny. Ale kiedy tu uciekliśmy i do mnie strzelano, i kiedy zrozumiał, że znowu jesteśmy uwięzieni, wpadł w histerię. I wtedy wymyśliłam tę służbę. Choć właściwie w to nie wierzy, trochę się uspokoił. Zastanawiam się jeszcze, co mam zrobić z ubraniem? Jest tak brudne i podarte, że będę zwracać na siebie uwagę.

David wstał.

- Pójdę na górę i rozejrzę się, może znajdę tam dla nas jakieś rzeczy.

- Ale nie wolno nam przecież...

- Nie można tego nazwać kradzieżą, tu chodzi o nasze życie! Przypuszczam, że jest to dom letniskowy, więc jeśli są tu jakieś ubrania, na pewno teraz nikt ich nie potrzebuje.

Z niepokojem w sercu patrzyła, jak David znika w drzwiach.

On tymczasem wszedł na górę do mocno zniszczonej przez pożar części budynku. Światło księżyca wpadało przez ogromne dziury w dachu, więc nie musiał marnować czasu na szukanie i skierował się prosto do garderoby.

Po chwili był już na dole. Znalazł spodnie, koszulę i kurtkę dla siebie, ciemnożółtą sukienkę, która, miał nadzieję, pasowała na Madeleine, oraz kurtkę chłopięcą.

Widział, że Madeleine nie do końca była przekonana, czy może założyć cudze ubranie bez pozwolenia, wzięła jednak sukienkę i przewiesiła ją przez poręcz krzesła.

- Kiedy spróbujemy?

- Nie dzisiejszej nocy, jest pani zbyt chora i nie może wychodzić. Musimy wytrzymać jeszcze jeden dzień. Czy sądzi pani, że pani podoła?

- Żeby tylko tu znowu nie przyszli, to... W jaki sposób się stąd wydostaniemy?

- Nie wiem, mademoiselle Madeleine - szepnął, walcząc z ogarniającą go sennością.

- Pan jest przemęczony - zauważyła dziewczyna ze współczuciem.

- Przepraszam - roześmiał się.

- Nic nie szkodzi, monsieur David.

Myśl o tym, że młody mężczyzna niemal zasnął na jej łóżku, rozczuliła Madeleine i zarazem oszołomiła. Co by mama na to powiedziała?

Stryj Davida wszedł do salonu w paryskim mieszkaniu swego przyjaciela ministra. Siedziało tam już dwóch gości, jednym z nich był ojciec Michela.

- Witaj, drogi przyjacielu! - odezwał się gospodarz, zapraszając ostatniego gościa do środka. - Słyszałem o twoim bratanku. To prawdziwa tragedia.

Gaston de Saint - Colombe skinął głową.

- Zupełnie nie mogę uwierzyć w to, że nie żyje. Został tylko uznany za zaginionego.

- Bitwa była niezwykle krwawa - zauważył pan domu. - Nie chciałbym odbierać ci nadziei, ale szanse odnalezienia go są znikome.

Stryj Davida spuścił głowę. Po chwili spojrzał na Bougeta.

- Teraz wiem, co czujesz, drogi Bouget! Nadal żadnych wieści o Michelu?

- Żadnych - odpowiedział zbolały i załamany ojciec. - Jego poszukiwania nadal trwają, oczywiście dyskretnie, ale jeżeli chłopiec znalazł się w rękach naszych przeciwników politycznych, to pewnie wywieźli go do strefy okupowanej przez Niemców. A tam nikt go nie znajdzie.

Czwarty w grupie, szpakowaty mężczyzna o ciemnej karnacji i ostrym profilu, zwrócił się do gospodarza:

- Czy nadal wywierane są naciski na pana w związku z Michelem?

- Tak, drogi Lasalle - odrzekł minister. - I dlatego mamy nadzieję, że chłopiec jeszcze żyje. Jest moim synem chrzestnym, jak pan wie, i mógłbym zrobić dla niego wiele! Ale warunki, które stawiają porywacze, są nie do przyjęcia!

- Rozumiem, że poświęcenie życia chłopca musi być trudne - powiedział rozparty w fotelu Lasalle.

- Niezmiernie! Tym bardziej że nie jest moim synem. Spoczywa na mnie odpowiedzialność za dziecko mojego najlepszego przyjaciela! Proszę mi wierzyć, taka sytuacja jest nie do wytrzymania! Czasami mam ochotę...

Oczy Lasalle'a stały się czujne.

- Musiał bardzo cierpieć w tych ostatnich miesiącach. Taki mały i delikatny!

Minister westchnął cicho.

- Bouget, czy nie powinniśmy...

Ale ojciec Michela szybko mu przerwał:

- Zabraniam ci spełniać najmniejsze nawet żądania tych drani! Myślisz, że zadowolą się drobnymi ustępstwami? O, nie, jeżeli teraz dostaną to, czego chcą, wkrótce będą mieli w swoim ręku całą Francję. Nie! Znajdziemy Michela, musimy.

Lasalle przybrał na nowo pozę obojętności. W salonie nastała cisza. Bouget i gospodarz myśleli o Michelu. Hrabia Gaston de Saint - Colombe martwił się z powodu Davida.

Wcześnie dziś skończyli. Umawiali się zazwyczaj raz w tygodniu na brydża, lecz tym razem nikt nie był w stanie skupić się na kartach.

W wielkiej willi na przedmieściach Christianii1 w Norwegii panowała przygniatająca cisza. Od czasu kiedy przyszedł telegram z Francji, nikt nie był w stanie wydobyć słowa. Cóż zresztą można mówić w takiej sytuacji?

W milczeniu, z czerwonymi od płaczu oczami, matka i młodsze rodzeństwo Davida snuli się po domu z uczuciem, że odtąd nic już nie ma znaczenia.

Wszyscy byli przygnębieni, oprócz jego bliźniaczej siostry, Sissi.

- Tu jest tylko napisane, że zaginął! - przerwała milczenie z błyskiem buntu w oczach.

Sissi odznaczała się niezwykłą, oszałamiającą wprost urodą. Miała jasne włosy i ciemnobrązowe oczy, które odziedziczyła po ojcu Francuzie. Wysoka i szczupła, ubierała się bardzo kobieco. Jej włosy nie poddawały się żadnemu grzebieniowi, drobne loczki opadały zawsze na czoło i na skronie. Skórę miała gładką jak jedwab; usta, pełne i na wpół otwarte, zdradzały niewiarygodną ciekawość świata. Mężczyzn na jej widok opanowywał instynkt łowiecki. Ale mogli się bardzo rozczarować!

Sissi, ochrzczona jako Cecilie, hrabianka af Saint - Colombe, nie obawiała się nikogo i niczego. Inteligentna i bystra, bez skrupułów wykorzystywała swoją urodę, kiedy chciała coś osiągnąć.

- Musimy oczywiście tam pojechać i szukać go!

- Nie bądź niemądra, Sissi! - ofuknęła ją matka.

- On żyje, wiem, że żyje! - zawołała Sissi z rozpalonymi policzkami. - Bliźniacy wiedzą takie rzeczy, mamo! Zawsze łączyła nas bardzo silna więź. Wiem, że mnie teraz potrzebuje.

- Kochane dziecko, wyobrażam sobie, co czujesz, chyba wszyscy myślimy podobnie. Ale w Europie trwa wojna, okrutna wojna. Nie możemy teraz jechać do Francji. Twój stryj zrobi na pewno wszystko, co będzie mógł.

- Ten stary pryk! Nie ma za grosz fantazji, nie potrafi się postawić w...

- Sissi, jestem zmęczona i bardzo przygnębiona. Proszę cię, skończ już.

Sissi nie rzekła nic więcej. Gdyby jednak matka potrafiła lepiej czytać w jej oczach, stałaby się bardziej czujna.

Przez cały dzień Sissi była bardzo milcząca i niezwykle zajęta. Spędziła dużo czasu w banku, sklepach i na dworcu kolejowym.

Późnym wieczorem postawiła list na półce nad kominkiem i cicho wymknęła się z domu. Konduktor nocnego pociągu wyruszającego z Christianii na południe zwrócił uwagę na niezwykle urodziwą młodą kobietę w bieli z eleganckim bagażem. Nikt nie odprowadził jej na stację.

Wszystko szło gładko aż do niemieckiej granicy. Dopiero tu Sissi się przekonała, że w Europie panuje wojna. Zmarnowała wiele godzin na telefony do konsulatu i wszelkiego rodzaju wyjaśnienia. Faktycznie decyzja o cofnięciu zezwolenia na przejazd wisiała na włosku. Tylko umiejętność prowadzenia rozmowy z urzędnikami w smutnych okienkach uratowała Sissi od przymusowego powrotu do domu. Wreszcie siedziała w pociągu zmierzającym do Szwajcarii, mając nadzieję, że przez ten kraj uda jej się przedostać do Paryża. Drogi przez Belgię i północną Francję były zamknięte, na tych terenach toczyły się zaciekłe walki.

Podróż przez Niemcy Sissi zapamiętała jako prawdziwy koszmar. Pociąg pełen był żołnierzy cieszących się zwycięstwem. Zwykłych pasażerów, ściśniętych pomiędzy całą tą hałaśliwą gromadą, jechało niewielu.

Sissi z trudem znosiła tłok w pociągu, brudne ręce i twarze, które zanadto się do niej zbliżały. Ale wystarczyło błagalne spojrzenie przesłane konduktorowi (i banknot wciśnięty w jego dłoń), by znalazł się jakiś pusty przedział, w którym mogła się zamknąć od wewnątrz.

Niemieccy żołnierze wkrótce wysiedli, ale zaczęły się problemy z konduktorem, który również posiadał klucz do przedziału. Sissi jednak wybrnęła szczęśliwie i z tego kłopotu.

Na terenie Szwajcarii sytuacja się poprawiła, a w pociągu francuskim udało się nawet Sissi przespać kilka godzin.

W zimny poranek pociąg wtoczył się do Paryża. Sissi natychmiast skierowała się do hotelu i poprosiła o pokój. Potem spędziła sporo czasu w łazience, musiała się wykąpać, uczesać i umalować. Elegancka i świeża stawiła się przed stryjem w jego biurze.

Dopiero kiedy ,umilkły wszelkie „achy” i „ochy”, zaczął odpowiadać na jej pytania.

- Drogie dziecko, zrobiłem wszystko, ażeby trafić na jakikolwiek ślad Davida lub potwierdzić jego śmierć. Ale zupełnie nic, żadnego znaku!

- Czy pojechałeś tam, stryju Gastonie, osobiście?

- Nie, nie mogłem opuścić Paryża, a poza tym trudno się przedostać przez linię frontu. Wiem tylko, że miejscowość nazywa się Croix - sur - les - Collines i że cała została spalona. Tak to bywa na wojnie, chyba wiesz. Rozegrała się tam straszna bitwa. Trwała wiele dni i obie strony poniosły ogromne straty.

- Czy to miejsce... Czy nadal jest w rękach Francuzów?

- Niestety, nie! Wróg dotarł już dalej na południe. Ale walczymy, Sissi, wciąż walczymy!

Sissi pomyślała, że stryj chyba nie włożył zbyt wiele wysiłku w poszukiwanie Davida. Stała przez chwilę, głęboko zamyślona.

- Dokąd trzeba się zwrócić, jeśli się szuka osób zaginionych? Mam na myśli instytucje wojskowe.

Zanim Gaston de Saint - Colombe zdążył się zastanowić, czemu o to pyta, wymienił interesujący Sissi adres. Zaraz jednak dodał:

- Ale już wydobyłem stamtąd wszystkie możliwe informacje. Wszystkie!

- I nic nie znaleziono? - spytała Sissi z niedowierzaniem. - Nawet znaczka rozpoznawczego?

- Nic. Ale powiedzieli mi, że nie ma w tym nic niezwykłego. Nowa broń ma wielką siłę rażenia. Wiesz, Sissi, wyrosłaś na uroczą młodą damę. Może zostaniesz u nas? Zjemy gdzieś razem obiad?

- Jutro, stryju Gastonie. Już zarezerwowałam hotel na najbliższą noc i mam dziś trochę spraw do załatwienia.

- Naturalnie, zakupy w Paryżu! - uśmiechnął się stryj pobłażliwie. - Potrzebujesz pieniędzy? Nie? Zaraz zatelegrafuję do twojej matki, że tu dotarłaś i jesteś w dobrych rękach.

- Ach, jeszcze jedno. Chodzi o samochód Davida... - rzuciła Sissi na pozór obojętnie. - Mój brat Paul potrzebuje go w Norwegii i obiecałam, że go dostarczę.

- Załatwię to.

- Nie, nie chciałabym sprawiać kłopotu! - przerwała szybko. - Jeżeli dostałabym klucz do garażu, załatwiłabym to jeszcze dzisiaj. Stryj nie będzie już musiał się tym martwić.

Skapitulował i podał Sissi klucze.

- Zawsze byłaś samodzielna jak mało kto, Sissi! Już w dzieciństwie. To ty powinnaś być chłopcem, a nie ten twój łagodny brat David.

- Jestem całkiem zadowolona ze swej roli - zaśmiała się i wypadła z biura, odprowadzana pełnymi podziwu spojrzeniami urzędników.

Oficer sztabowy, czy kim był ten mężczyzna w mundurze, niewiele mógł pomóc Sissi, chociaż wydawał się być olśniony jej urodą i elegancją.

- Mademoiselle, to prawda, co mówi hrabia Gaston de Saint - Colombe, często się zdarza, że żołnierze przepadają bez śladu. Zwłaszcza w bitwach takich jak ta.

- Czy był jedynym, którego nie odnaleziono?

- Nie - oficer zajrzał do swoich papierów. - Straciliśmy wielu ludzi. Zidentyfikowaliśmy wszystkich, oprócz dwóch, po których ślad zaginął. To dziwne, ale obaj pracowali w lazarecie, pani brat, który pełnił funkcję lekarza, mimo że nie zdążył przed wojną skończyć studiów, oraz Marc le Fey, sanitariusz.

- Można więc przypuszczać, że znaleźli się w tym samym miejscu?

- To bardzo możliwe.

Sissi zmarszczyła czoło.

- David nigdy by nie zdezerterował - rzuciła zamyślona.

Oficer się uśmiechnął.

- Jeśli pani myśli, że mogliby razem zbiec z pola walki, to się pani myli. Ci dwaj nienawidzili się nawzajem.

- Nienawidzili się? - zdumiała się Sissi. - David nie mógłby nikogo nienawidzić. Jest najbardziej zgodnym człowiekiem na świecie.

- Marc le Fey rozzłościłby nawet anioła. Z nikim się nie przyjaźnił. Pani brat był jedynym, który tolerował jego obecność, ale czasami sypały się między nimi iskry, proszę mi wierzyć!

- Czy mogli trafić do niewoli niemieckiej?

- O ile wiemy, Niemcy nie wzięli żadnych jeńców.

- Gdzie leży miasto, w którym toczyła się bitwa?

- Mademoiselle, nie może pani tam jechać! Nie taka dama jak pani! Nic już pani tam nie znajdzie. Poza tym...

- Tak?

- Jak zamierza pani przekroczyć linię frontu?

- Przyjechałam specjalnie aż z Norwegii, żeby szukać swojego brata, panie pułkowniku.

Oficer, który zaledwie był kapitanem, poczuł się oszołomiony i mile zaskoczony.

Sissi wypytywała dalej:

- Jak się nazywa niemiecki dowódca?

- Na tamtym terenie? Kutsche. Czemu pani pyta? Chyba nie zamierza pani zwrócić się w tej sprawie do Niemców?

- Nie, oczywiście, że nie! Którędy przebiega najbezpieczniejsza droga do Croix - sur - les - Collines?

- Panienko, miasto jest przecież w rękach niemieckich, nie może pani...

Spojrzenie Sissi sprawiło, że się poddał. Westchnął ciężko. Podszedł do mapy wiszącej na ścianie i powiedział:

- Tutaj leży to miasto.

- Tak daleko na północ?

- Tak. A tu... - wskazał bardziej na lewo. - Tu jest najspokojniej. Ale to nie znaczy, że bezpiecznie. W żadnym razie! Nie dociera tam kolej, a ja niestety nie mogę pani pomóc. Nasi żołnierze tam się nie przedostaną.

- Nie ma takiej potrzeby - zapewniła szybko Sissi. - Ale gdyby mógł pan wystawić mi jakieś pismo...

- Naturalnie! W tej samej chwili.

Usiadł i zaczął pisać.

- Jednak jest to tylko przepustka przez francuskie linie.

Sissi mruknęła coś niezrozumiale.

Kapitan przystawił pieczęć i podał jej dokument. Westchnął znowu:

- Mademoiselle, oby się pani udało!

Sissi przesłała mu uśmiech, który mógłby skruszyć kamień.

Oficer się zaczerwienił po same uszy.

- Był pan niespotykanie uprzejmy, monsieur.

Podała mu rękę, a on ucałował ją z iście francuską elegancją.

Jednak spojrzenie, jakim ją odprowadził, wyrażało jedynie troskę.

Rozdział IV

Sissi wiedziała, że stryj Gaston nigdy w życiu nie udostępniłby jej samochodu, gdyby się domyślał, że sama zamierza z niego skorzystać. Już tylko taka myśl mogłaby go przyprawić o zawał serca. Młoda dama licząca sobie dwadzieścia trzy wiosny! Kobiety przecież nie mają pojęcia, co się znajduje pod maską samochodu. Nawet nie powinno ich to interesować.

Ale Sissi już od dawna potrafiła prowadzić auto, choć nikt oprócz jej o dwa lata młodszego brata Paula o tym nie wiedział. To on dawał jej lekcje, ćwiczyli pilnie na nieuczęszczanych drogach w Norwegii. Paul był pełen podziwu dla umiejętności siostry jako kierowcy.

Sissi wyprowadziła z garażu samochód Davida i zatankowała większą ilość benzyny na dłuższą podróż. Chyba nie to miał na myśli jej stryj, mówiąc o zakupach w Paryżu. Potem wróciła do hotelu, gdzie spędziła wieczór na tajemniczych ćwiczeniach pisemnych.

Następnego dnia wczesnym rankiem, kiedy wołanie mleczarza rozlegało się w milczącym o tej porze mieście, hrabianka Cecilie de Saint - Colombe wyjeżdżała z Paryża nowym, ekstrawaganckim samochodem marki bugatti, pokrytym żółtym lakierem, z ciemnobrązowymi wyściełanymi siedzeniami... Niewielki bagaż, który wydawał się Sissi niezbędny, leżał upchnięty z tyłu, resztę przesłała na adres stryja. Tak więc i tym razem się udało.

Nic nie wskazuje na to, że w tym kraju toczy się wojna, myślała, pokonując pierwsze kilometry drogi. W okolicy panował spokój, maki otwierały się ku porannemu słońcu, rosa zaczynała znikać z pól.

Sissi czuła się jak na przyjemnej niedzielnej wycieczce w rodzinnej Norwegii...

Z natury była beztroska. Dzięki osobistemu urokowi wszystko układało się jej wspaniale. Przyzwyczaiła się do tego, że osiąga w życiu to, czego chce, wielkie problemy tego świata właściwie jej nie interesowały. Nie zwracała uwagi na drobne ślady wojny w Paryżu i na przedmieściach. Bywała we Francji już wiele razy wcześniej, mieszkała tu przez rok jako dziecko, kiedy jeszcze żył jej ojciec. Dobrze znała ten kraj. Wspaniale było mieć drogę tylko dla siebie, niemal pustą w tych wczesnych godzinach rannych, móc trąbić i machać do chłopów jadących na furach i słyszeć ich okrzyki przerażenia na widok młodej damy za kierownicą.

Nuciła pod nosem. Uważała, że skoro jest we Francji, Auprès de ma blonde będzie odpowiednie. Droga nie była niestety najlepsza. Koleiny wcinały się głęboko, wyrobione po deszczu przez liczne przejeżdżające tędy chłopskie wozy, ale bugatti świetnie sobie poradził z nierównościami. Sissi miała wiele uciechy, omijając największe kałuże. Albo wjeżdżając prosto w nie, aż rozpryskiwała się woda.

Wojna?

Phi! Cecilie de Saint - Colombe poradzi sobie w każdej sytuacji!

W tym samym czasie w zniszczonej willi w lesie panowała przygnębiająca atmosfera.

Dzień, który właśnie się zaczął, był chyba najtrudniejszym spośród innych. Uwięzionym zaczął dokuczać głód, kiełbasa i jabłka już się skończyły. Michel kaprysił. Lęk przed strażnikami, którzy w każdej chwili mogli wejść do domu, wprost paraliżował całą trójkę.

Jednak najwięcej obaw budziła choroba Madeleine. Tego dnia nastąpił kryzys.

David czuł się już znacznie lepiej i robił wszystko, żeby pomóc dziewczynie. Podawał jej tabletki chininy w możliwie najkrótszych odstępach czasu, ale lekarstwa nie pozostało wiele. Ciepło otulił Madeleine, wykorzystując całą pościel, jaką posiadali, zmieniał jej bieliznę na suchą, kiedy się pociła, a nawet sam kładł się obok, żeby ją ogrzać, gdy wstrząsały nią dreszcze. Kaszel chorej rozlegał się echem w dużym pokoju. David próbował go tłumić, przysłaniając usta dziewczyny prześcieradłem, a Michel łkał ze strachu.

Madeleine nie pamiętała wiele z tego dnia. Czuła się źle i bolało ją w piersiach, ale monsieur David był blisko niej, czasami bardzo blisko. Wtedy na krótko się uspokajała.

Po południu pokój wokół niej dziwnie pojaśniał i popatrzyła na świat bardziej przytomnymi oczami. Uradowany David rzekł:

- Dzięki Bogu, Michel, wydaje mi się, że nam się udało!

Madeleine znowu zapadła w sen i obudziła się dopiero następnego dnia. Michel był wtedy już tak głodny, że nie panował nad sobą. Miał do Davida pretensje, że nie zatroszczył się o pożywienie. David przyjmował to spokojnie, ale Madeleine dobrze wiedziała, jak bardzo był zmartwiony.

- Jak tam samopoczucie? Czy będzie pani na siłach wstać dziś w nocy? - spytał po chwili.

Nie musiała się zastanawiać nad odpowiedzią, dobrze wiedziała, że nie jest w stanie zdobyć się na najdrobniejszy nawet wysiłek. Przy każdym ruchu oblewał ją zimny pot. Zdawała sobie sprawę, że to z osłabienia. Choroba chwilowo utraciła swą siłę, ale żeby wstać...

David także był tego świadom. Istniała szansa, że Madeleine dojdzie do siebie, ale potrzebowała spokoju i dobrej opieki. Lecz właśnie tego jej brakowało!

Dziewczyna spojrzała na Davida.

- Chyba dam radę - powiedziała z trudem, bo w ustach jej zaschło. - Tylko jak się stąd wymkniemy?

David zacisnął zęby.

- Pozostaje nam jedno wyjście, musimy zaryzykować i wydostać się po prostu głównymi drzwiami, kiedy będzie najciemniej.

- Ach, monsieur David! - szepnęła z lękiem.

Spojrzał na nią. Bez trudu odgadł, co myślała o szansach tego przedsięwzięcia.

Starał się, by jego głos zabrzmiał beztrosko i pokrzepiająco, gdy powiedział:

- Zaczniemy od zmiany ubrania, musimy być gotowi przed zapadnięciem zmroku.

Michel, którego opuściła cała odwaga, narzekał, że kurtka jest za mała.

- Nie mogłeś znaleźć większej? - spytał nadąsany.

David i Madeleine wymienili spojrzenia, ale zdołali się opanować.

Kiedy David założył cywilne ubranie, które pasowało na niego niemal idealnie, ofiarował pomoc Madeleine.

- Chciałabym się umyć - poprosiła nieśmiało.

Rozumiał to. Przyniósł wodę w misce i ostrożnie zaczął zmywać pot z twarzy, karku i ramion dziewczyny.

- Czy z resztą poradzi sobie pani sama? Sukienkę położę tutaj.

Skinęła głową i David zabrał Michela w przeciwległy koniec pokoju. Po chwili dziewczyna zawołała zakłopotana:

- Monsieur David, nie mogę zapiąć sukni na plecach.

Podszedł do niej.

Kiedy tak stała w ciemnożółtej sukni, blada, z wielkimi, czarnymi oczami, David zrozumiał, jakie wrażenie odniósł Jean - Pierre, patrząc na nią tamtego pamiętnego wieczoru. W lesie, w świetle księżyca, musiała wydać mu się nierzeczywista, jak ze snu.

David zapiął Madeleine suknię na plecach, potem ściągnął pasek w talii. Musiał go dwa razy owinąć, taka była szczupła.

- O, tak - powiedział i spojrzał na dziewczynę. Przeraził się, bo dostrzegł w jej spojrzeniu coś niesamowitego, a zaraz potem Madeleine niespodziewanie straciła przytomność i osunęła się na niego. Przytrzymał ją i ostrożnie położył na posłaniu. Na szczęście szybko doszła do siebie. Leżała teraz wyczerpana, kurczowo trzymając Davida za rękę, on zaś siedział obok oniemiały, ciągle nie mogąc zapomnieć wyrazu oczu dziewczyny. Przypomniał sobie opowieść Jean - Pierre’a o prześladującym go śnie.

- Idziemy już? - jęknął Michel.

- Nie - odrzekł David wyrwany z zamyślenia. - Nie, dopóki się nie ściemni. Mademoiselle Madeleine jest bardzo chora. Nie mam pojęcia, jak sobie poradzi!

- Czy musimy ją brać ze sobą?

Teraz David rozzłościł się nie na żarty.

- Posłuchaj, Michel! Madeleine narażała dla ciebie życie. Zrobiła wszystko, żeby cię ocalić. Nigdy nie myślała o sobie. Miała okazję uciec, udało jej się nawet stąd wydostać i pewien mój przyjaciel chciał jej pomóc, ale wróciła po ciebie, ty rozpieszczony dzieciaku! A teraz chcesz ją zostawić na pastwę losu, teraz, kiedy naprawdę nas potrzebuje?

Zawstydzony Michel wbił wzrok w podłogę.

- Nie chciałem tego powiedzieć - zapewnił, tłumiąc płacz. - Tylko że jestem bardzo głodny i tak strasznie się boję.

David natychmiast złagodniał.

- Rozumiem. Wybacz mi, Michel, widocznie i ja tracę panowanie nad sobą.

Madeleine w milczeniu przysłuchiwała się ich rozmowie.

- Ale musimy coś zjeść - westchnął chłopiec.

- Wiem - odparł David i dodał: - Wiedzą zresztą o tym także ci, którzy nas pilnują.

Chcą nas zagłodzić, pomyślał. Mamy jednak nad nimi przewagę: nawet im do głowy nie przyjdzie, że ja tu jestem. W każdym razie na to liczę.

- Nie możemy wyruszyć dziś w nocy - oznajmił, spojrzawszy na bladą jak śmierć dziewczynę. - Musimy jeszcze trochę wytrzymać.

Michel zaczął krzyczeć.

- Nie, nie zostanę tu ani chwili dłużej! Chcę wyjść, chcę jeść!

Rzucił się na meble barykadujące drzwi.

- Michel, przestań! - syknął David i przytrzymał chłopca, ale ten zdołał się wyrwać i rzucił się do okna. Jednym szarpnięciem oderwał część zasłony.

Na trwającą wieki sekundę w pokoju zapadła cisza.

Michel i sparaliżowany strachem David wpatrywali się w strażnika stojącego w półmroku, który z uśmiechem spoglądał w ich stronę.

W samochodzie potwornie trzęsło, chociaż bugatti należał do modeli luksusowych. Sissi widziała w oddali skupiska wojska, a raz minęła ją cała kolumna żołnierzy. Musiała zjechać na bok, żeby ich przepuścić. Kiedy kilkuset mężczyzn w mundurach machało z zachwytem pięknej młodej damie za kierownicą, odpowiadała im uśmiechem.

Na noc zatrzymała się w niewielkiej gospodzie. Tu również odradzano jej dalszą jazdę. Przez linię walk? Chyba oszalała! Nic jednak nie mogło powstrzymać Sissi. Chociaż teraz, po paru godzinach drugiego dnia jazdy, przy niebezpiecznie wysokiej prędkości 35 kilometrów na godzinę, jej odwaga nieco zbladła...

Horyzont przybrał niezwykłą barwę: ciemnoszarą z rozrzuconymi gdzieniegdzie czerwonożółtymi plamami. Dopiero po chwili Sissi się zorientowała, że niebo przesłania gęsty dym, który przeszywają błyski wystrzałów.

Gwiżdżę na to, przecież nie jadę w tamtą stronę, mówiła do siebie w duchu.

Tak było w istocie. Po chwili jednak minęła falę uciekinierów. Świadczące o bliskim niebezpieczeństwie sygnały pojawiały się w ciągu całego dnia, ale Sissi, nonszalancka jak zwykle, nie zastanawiała się, dlaczego natyka się na takie masy ludzi. Teraz nie mogła już dłużej tego nie zauważać. Załadowane po brzegi wozy, wlokące się nie spiesznie za nimi bydło, zmęczone, pozbawione nadziei ludzkie twarze, płaczące dzieci - to mówiło samo za siebie. Sissi już nawet nie trąbiła, kiedy droga była zablokowana.

Kilka godzin później zaczęły się pierwsze poważne kłopoty. Sissi zatrzymał francuski patrol wojskowy.

Chociaż oficer zdumiał się niezmiernie, widząc piękną, młodą kobietę za kierownicą, nie dał tego po sobie poznać, zachowując kamienną twarz.

W kilku słowach zakomunikował Sissi o niebezpieczeństwie i zakazie przejazdu.

- Ale dowiedziałam się, że tutaj nie toczą się żadne walki - próbowała protestować.

- Na razie rzeczywiście nie, ale obie strony wciąż trwają w pogotowiu. Byle pretekst może stać się powodem do ponownego otwarcia ognia.

Sissi wyjęła dokument, który otrzymała w Paryżu. Oficer czytał w milczeniu.

- To nieodpowiedzialne! - powiedział po chwili. - Co oni tam w stolicy mogą wiedzieć... Jak pani zamierza przekroczyć linie niemieckie?

- To moja sprawa - oświadczyła Sissi.

- Mogą panią zabić.

- Niekoniecznie.

- Croix - sur - les - Collines już nie istnieje.

- To nie miasta szukam.

- Żołnierze są podenerwowani. Wystarczy przypadkowy strzał... Albo pani prowokujące zachowanie... W każdej chwili walki mogą wybuchnąć na nowo.

- Nie zamierzam nikogo prowokować. Wszystko, czego chcę, to odnaleźć brata. On mnie potrzebuje.

- Skąd pani wie, że żyje?

- Jesteśmy bliźniętami - odparła Sissi, jakby to wszystko wyjaśniało.

Oficer spojrzał na nią zrezygnowany. Czy ktoś tak uroczy musi być jednocześnie tak naiwny i uparty?

- Pierwszą rzeczą, jaką zrobią, będzie skonfiskowanie tego samochodu - mówił dalej. - W jednej chwili!

- Nie sądzę.

- Jak pani właściwie zamierza się tam przedostać?

Sissi uśmiechnęła się tajemniczo i przysunęła się bliżej.

Pokazała oficerowi kolejny dokument, jednocześnie szepcząc mu coś na ucho.

Spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami. Kąciki jego ust zaczęły drżeć.

- Mon Dieu, myślę, że naprawdę się pani uda! - Ruchem ręki przywołał do siebie samochód wojskowy i polecił kierowcy eskortować Sissi przez francuską strefę.

Do linii frontu po niemieckiej stronie Sissi dotarła samotnie. Była zmęczona i zirytowana z powodu częstych przeszkód na drogach. Zawalony most opóźnił jej podróż o wiele godzin. Nie mogła kupić jedzenia, jej cierpliwość została wystawiona na ciężką próbę. Ale kiedy francuska eskorta pożegnała ją, życząc powodzenia, Sissi zatrzymała się i sięgnęła po lusterko. Każdy lok został starannie ułożony, poprawiła makijaż, otrzepała ubranie. Teraz czekała ją próba ognia!

Nad lasem, przez który prowadziła dalsza droga Sissi, panowała ponura cisza. Sissi wiedziała jednak, iż drzewa kryją całe uzbrojone oddziały, wyczuwała je, te zamaskowane działa i okopy... Wszystko trwało w pogotowiu.

Sissi straciła już sporo ze swojej odwagi. Miała wrażenie, że silnik bugatti czyni przeraźliwy hałas, który na pewno przyciągnie wrogów lub sprowokuje ich do otwarcia ognia.

Przejechała całkiem spory odcinek trasy, gdy pojawili się oni, budzący przerażenie żołnierze niemieccy. Dali znak, żeby się zatrzymała, i Sissi po raz pierwszy zdała sobie sprawę z tego, na co się naraża.

Ale nie dała po sobie poznać, że się boi. Przybrała minę osoby bardzo pewnej siebie i zahamowała z grymasem irytacji na twarzy.

Kilku Niemców zbliżyło się do samochodu, trzymając broń gotową do strzału. Sissi udała, że nie zauważa ich zdumienia. Nonszalancko zamachała własnoręcznie podrobionym dokumentem.

- Oczekuje mnie Oberbefehlshaber Kutsche - oświadczyła w swojej najlepszej szkolnej niemczyźnie. - Czy możecie mi wskazać najdogodniejszą drogę do niego?

Nie powiedziała niczego wprost, jedynie swym wyglądem i sposobem bycia starała się sprawić wrażenie, że jest luksusową kochanką Kutschego.

Zaświadczenie było w miarę autentyczne. Druk »wypożyczyła» od pewnego niemieckiego oficera, który beztrosko zostawił swoje papiery w przedziale na siedzeniu, a sam udał się do wagonu restauracyjnego. Dokument miał wszystkie niezbędne nagłówki. Pieczęć Sissi ukradła na stacji kolejowej, korzystając z nieuwagi kasjera. Przybiła ją tak, by napis stał się niewyraźny, ale co do dwugłowego orła nie mogło być żadnych wątpliwości.

Gorzej przedstawiała się sprawa z charakterem pisma Kutschego. Długo ćwiczyła w swym pokoju hotelowym w Paryżu, nim nauczyła się składać nieczytelny podpis, który, wierzyła, wyglądał na sporządzony silną męską ręką.

Miała też niemało kłopotów z językiem niemieckim, ufała jednak, iż udało jej się poprawnie sklecić zdanie mówiące o tym, że zezwala się hrabiance de Saint - Colombe na wjazd do okupowanej przez Niemcy Francji.

Niezbyt rozgarnięty dowódca patrolu, słysząc nazwisko dowódcy wysokiego szczebla, połknął przynętę.

- Czy także pan, majorze, mógłby podpisać ten dokument? Nie chciałabym być więcej zatrzymywana - poprosiła Sissi, przekonana, że ten człowiek nigdy nie osiągnie nawet najniższego stopnia oficerskiego.

Wyciągnął pióro i zamaszyście złożył swój podpis pod fałszywym podpisem Kutschego.

- Dziękuję! - powiedziała Sissi i uśmiechnęła się uwodzicielsko. - Ach, jeszcze jedno... Którędy mam jechać? Jestem już bardzo spóźniona przez te okropne francuskie drogi.

- Oberbefehlshaber Kutsche niestety przebywa obecnie nieco bardziej na południe - odparł. (Wiem, że go tu nie ma, i chwała Bogu, pomyślała Sissi). - Może pani jechać dalej tą drogą aż do skrzyżowania około trzydziestu kilometrów stąd. Potem skręci pani na wschód w stronę Vervins. Tam spyta pani o dalszą drogę. Czy może potrzebuje pani, benzyny, Fräulein?

- Tak - odparła Sissi bezwstydnie.

Niewybaczalną zuchwałością było zatrzymywanie się w tym niebezpiecznym miejscu dłużej niż to konieczne, ale nigdy nie wiadomo, kiedy znowu będzie można napełnić bak. Trzeba skorzystać z nadarzającej się okazji.

Dalej podróż przebiegała stosunkowo spokojnie. Wprawdzie Sissi dotarła do rejonów okrutnie zniszczonych przez wojnę, ale nie toczyły się już tutaj walki. Sissi udało się uniknąć najgorszego.

Dopiero teraz w pełni zdała sobie sprawę, że naprawdę urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą, że została wprost stworzona do pokonywania wszelkich trudności. Inaczej już dawno nie byłoby małej Sissi i pięknego samochodu jej brata Davida.

Zatrzymała się przy starym kamiennym krzyżu. Wokół widziała dziesiątki, a może setki, niskich, najwyraźniej niedawno ustawionych krzyży drewnianych.

Opuściła ją cała odwaga. Do tej chwili prowadziła ją niezachwiana wiara, że odnajdzie Davida. Nigdy nie myślała o nim jako zmarłym, czuła całym sercem, że on żyje. Aż do tego momentu podróż była wspaniałą, śmiałą przygodą, sprawdzianem tego, co potrafi.

Sissi wreszcie uświadomiła sobie, co niesie ze sobą wojna. Każdy krzyż oznaczał smutek i trudną do zniesienia tęsknotę w jakiejś rodzinie i kręgu przyjaciół. Przerwane nagle życie, nadzieje, plany na przyszłość. Opustoszał jakiś pokój, przedmioty straciły właściciela. Matkom pozostały wspomnienia...

Młodzi mężczyźni, którzy ledwie zdążyli pojąć, czym może być miłość. Bez sensu!

I to tylko jedna bitwa wojny, która dopiero się zaczęła! Nikt nie wie, ile tygodni jeszcze potrwa ta krwawa zawierucha. Może miesięcy?

Nie, nie może być tak długa.

Jacyś mężczyźni postawili dalej w dole jeszcze jeden krzyż. Sissi odwróciła się i powoli poszła z powrotem do pobliskiego miasta. Wybrała okrężną drogę, która omijała las. Z trudem ciągnęła za sobą nogi, w głowie huczało jej boleśnie od myśli, które wolałaby od siebie odsunąć.

Kiedy przechodziła tuż obok pola bitwy, zobaczyła w popiele maleńki pęd, cudem ocalały czerwony pączek maku, który lada dzień pewnie rozkwitnie. Sissi przystanęła na chwilę, przyglądając się roślince. W miejscach, gdzie popiół nie przykrył grubą warstwą tego, co kiedyś było świeże i zielone, widziała wiele innych kwiatów zdeptanych ciężkimi żołnierskimi buciorami.

- Hej! - zawołała do maleńkiego pączka. - Właśnie tego teraz potrzebowałam!

Pochyliła się i ostrożnie pogładziła maleńki mak, żeby dodać mu odwagi i siły. Potem poszła dalej.

Nie zatrzymywała się już, póki nie dotarła do miasta. Zobaczyła szarobrązowe, częściowo zburzone murowane domy. Bardziej zniszczone wydawały się budynki leżące nieco wyżej na wzgórzu i znacznie cofnięte w las. Jakaś posiadłość? Może... Teraz pozostały z niej tylko komin i kilka ścian, czarnych i osmalonych.

Ale w dole, w mieście, życie toczyło się zwykłym rytmem. Sissi dotarła tu poprzedniego wieczoru i zamieszkała w domu, który chyba jako jedyny można było nazwać hotelem. Dyskretne pytania o to, czy ktoś w pobliżu nie widział francuskiego żołnierza, nie przyniosły rezultatu. Ludzie byli wyjątkowo ostrożni w swych wypowiedziach, wszędzie widzieli donosicieli. Ponieważ niemieckie patrole kontrolowały miasto przez cały czas, właściciel hotelu poradził Sissi, żeby korzystała z samochodu tylko w wyjątkowych sytuacjach, inaczej może zostać skonfiskowany. Tak więc na dalsze poszukiwania brata wymknęła się z miasta pieszo i równie niepostrzeżenie wróciła.

Kiedy w recepcji poprosiła o klucz do pokoju, gospodarz wraz z kluczem wsunął jej dyskretnie do ręki karteczkę. Sissi zrozumiała jego spojrzenie i dobrze schowała skrawek papieru w dłoni. W pokoju rozwinęła go.

Ktoś drżącą ręką zapisał na nim informację:

Stary Bernard, mieszkający na skraju miasta, ukrywa w swojej stodole rannego francuskiego żołnierza.

Sissi stała przez dłuższą chwilę, nie mogąc się poruszyć. David! ucieszyła się. Wiedziałam! Wiedziałam, że żyje! Wiedziałam, że mnie potrzebuje, że go odnajdę! Dziękuję, nieznany przyjacielu!

Żeby nie tracić czasu, zrezygnowała z obiadu, ale kiedy wyszła na ulicę, próbowała iść tak spokojnie, jak to możliwe. Żołnierz, było napisane. Przecież David nie może poruszać się po mieście w mundurze! Powinna się postarać o cywilną odzież dla brata. Sissi wstąpiła więc do sklepu, gdzie kupiła nie rzucające się w oczy ubranie w rozmiarze Davida. Miała nadzieję, że sprzedawca nie nabierze żadnych podejrzeń. Z paczką w dużej plecionej torbie przeszła przez miasto aż do ostatniego domu.

Stary Bernard nie był skory do rozmowy. Drobny, zgarbiony, bezzębny, zaprzeczył wszystkiemu. Zaraz też zjawiła się w kuchni jego żona, kobieta stanowcza i podejrzliwa. Uważnie obserwowała elegancką Sissi.

- Z Norwegii? To daleko, Bernardzie! Ale u nas nie ma pani brata, mademoiselle.

Sissi położyła na stole banknot.

- Będzie należał do was, jeżeli pozwolicie mi zajrzeć do stodoły. A jeśli przypadkiem znajdę tam mojego brata i okaże się, że byliście tak mili i zaopiekowaliście się nim, dostaniecie więcej takich banknotów.

Dwoje staruszków przez chwilę patrzyło na siebie nawzajem.

- Zapewniam was, że nie jestem donosicielem - próbowała ich uspokoić Sissi. - Jedyne, czego pragnę, to odnaleźć mego brata, hrabiego de Saint - Colombe.

Sissi nie była fałszywie skromna. Zawsze używała należnego jej tytułu bez względu na to, czy przynosiło to jakiś pożytek, czy nie. Gospodyni głęboko wciągnęła powietrze.

- Nie wiem, jak się nazywa ten mężczyzna - powiedziała po chwili. - Ale to niemożliwe, aby był pani bratem. Pani jest prawdziwą damą, mademoiselle, a on jest dziki jak zwierzę. To bestia!

Szok? Czyżby David doznał szoku? A może stara kobieta po prostu przesadzała?

- Ale mimo to zaopiekowaliście się nim?

Wzruszyła ramionami.

- Tylko dlatego, że jest francuskim żołnierzem. Poza tym trudno się z nim dogadać.

- Czy coś mówił?

- On? Nic. Zanosimy mu jedzenie jak zwierzęciu.

Jak zwierzęciu! Och, Davidzie!

- Tylko proszę zachować ostrożność - rzekł w końcu Bernard, ustępując. - I proszę wyjść tylnymi drzwiami, aby nikt pani nie zobaczył!

Sissi zbliżyła się do stodoły. Jej nerwy były napięte do granic wytrzymałości. Zaraz zobaczy brata. Myślała już o tym, jak zareagują w domu, kiedy przyjedzie razem z Davidem. A stryj Gaston... Ależ się wszyscy ucieszą!

Przekręciła klucz i skrzypiące drzwi wolno się otworzyły. W stodole panował półmrok. Po prawej stronie leżało siano, jego zapach był silny i przyjemny.

- David? - odezwała się cicho.

Usłyszała jakiś szelest, dochodzący zza siana.

- David, to ja, Sissi! - powiedziała po norwesku.

Postąpiła kilka kroków do przodu, omijając zagradzające jej drogę narzędzia. I stanęła jak wryta.

Nie od razu odczuła rozczarowanie, znacznie silniejszy był szok spowodowany tym, co zobaczyła.

Dziki, mówili...

Nigdy jeszcze Sissi nie widziała tak przystojnego, a jednocześnie budzącego taki strach mężczyzny. Był wysoki i silny, o ciemnej, opalonej skórze, pokrytej brudem i zakrzepłą krwią. Włosy miał czarne, a oczy tak jasnoszare, że niemal świeciły w mroku. Białe zęby obcego lśniły w złośliwym uśmiechu, ramiona i dłonie wyglądały strasznie, jakby jakiś oszalały kot rozorał je pazurami.

Sissi użyła wszystkich sił, aby się opanować. Przypomniała sobie nazwisko zasłyszane w Paryżu.

- Marc le Fey?

ROZDZIAŁ V

Dziewczyna dostrzegła błysk w niesamowitych oczach.

- Tak - odpowiedział krótko, a jego głos brzmiał głęboko i ochryple, jakby rzadko go używano.

Na widok nieznajomego Sissi doznała tak silnego i gorzkiego rozczarowania, że poczuła, jak ziemia usuwa się jej spod stóp. David! Dlaczego właśnie on? To dzikie stworzenie ocalało, gdy tymczasem David, mój delikatny, wrażliwy David, który był mi najbliższy spośród wszystkich ludzi... Dlaczego jego tu nie ma? Krzyże, cmentarz!

O mój Boże!

Po chwili uświadomiła sobie, że nie tylko ona stoi jak oniemiała. Mężczyzna również milczał, nie odrywając od niej wzroku. Jednak to nie podziw widziała w jego oczach. Raczej zdziwienie i strach. Tak, właśnie to! Jakby spadła z innej planety.

Opanowała się i spytała:

- Czy znał pan Davida de Saint - Colombe?

Mężczyzna ledwie skinął głową.

- Jestem jego siostrą Sissi... Wy obaj... jesteście jedynymi, których nie odnaleziono po bitwie. Czy wie pan... Czy widział pan Davida... w czasie bitwy?

Ponownie skinął głową.

Sissi z trudem przeszło przez gardło następne pytanie.

- Czy również... potem?

- Tak.

Zapadła przeraźliwa cisza. W końcu Sissi wykrztusiła:

- Czy żył?

Stał przez chwilę zatopiony we własnych myślach, nie spuszczając z niej wzroku. Sissi postąpiła krok naprzód. W mgnieniu oka odwrócił się, złapał widły do siana i skierował w jej stronę.

Krzyknęła:

- Nie zachowuj się jak idiota!

Trwali w milczeniu, obserwując się nawzajem. Sissi odezwała się pierwsza.

- Przepraszam za mój wybuch, ale proszę zrozumieć! Przyjechałam aż z Norwegii, żeby go odnaleźć. Proszę mi tylko powiedzieć, czy on żyje, czy... zginął?

Marc le Fey wzruszył ramionami.

- A więc nie był martwy, kiedy go ostatnio widziałeś?

Nieświadomie zwróciła się do niego na „ty”.

- Nie - odrzekł krótko. - Ale został postrzelony. W głowę.

Sissi drgnęła.

- Czy to poważna rana?

Marc le Fey uczynił tylko grymas, świadczący o tym, że nie wie ani też wcale nie chce tego wiedzieć.

Zagryzła wargi.

- Gdzie go widziałeś?

Marc le Fey machnął ręką w stronę Croix - sur - les - Collines. Wydawało się, że ta sprawa w ogóle go nie interesuje.

- Musimy go znaleźć! - powiedziała Sissi stanowczo. - Proszę, kupiłam trochę ubrań dla Davida, ale możesz je na razie pożyczyć. Najpierw jednak musisz się umyć, przyniosę wodę. Czy jesteś ranny, czy możesz chodzić?

Zaskoczony mnóstwem pytań i nieoczekiwaną propozycją Marc le Fey po prostu oniemiał. Nie znał nieposkromionej energii Sissi i jej ogromnej wiary w siebie. Poza tym przywykł do tego, że ludzie nie brali go pod uwagę w swoich planach. Zanim zdążył przywołać do porządku tę bezczelną dziewczynę, zniknęła. Zaraz jednak wróciła z ciepłą wodą i brzytwą Bernarda.

- Proszę, teraz zrób z sobą porządek, nie chcę mieć do czynienia z takim smoluchem! Nie mogę iść przez miasto z obszarpańcem, bo Niemcy nabiorą podejrzeń. Czy potrafisz prowadzić samochód? Nie, zresztą wolę prowadzić sama. Pospiesz się!

W innych okolicznościach Sissi z pewnością wystraszyłaby się na widok Marca le Fey. Teraz jednak nad wszystkimi jej uczuciami dominowało pragnienie odnalezienia Davida. Trafiła na ślad brata, nic poza tym się nie liczyło.

Marc źle zrozumiał jej gest, kiedy chciała podać mu brzytwę, w okamgnieniu mocno chwycił ją za nadgarstek. Nagle wyraz agresji na jego twarzy przeszedł w zdumienie. Spojrzał na przegub Sissi, który ściskał swoimi silnymi palcami, zmarszczył czoło, jakby czegoś nie rozumiał. Potem niemal wyszarpnął jej brzytwę z ręki i odłożył na bok. Zaczął zdejmować postrzępioną kurtkę. Sissi wyszła pospiesznie ze stodoły. Wróciła do Bernarda i jego żony.

- Teraz ja zajmę się żołnierzem - oświadczyła. - Nie, to nie jest mój brat, ale ten człowiek może mnie do niego zaprowadzić. Bardzo wam dziękuję za wszystko, co dla niego zrobiliście, proszę, to są pieniądze za poniesione wydatki.

Żona Bernarda była zmartwiona.

- Ale chyba taka delikatna kobieta nie weźmie ze sobą tego... tego...

- Och, jakoś dam sobie radę - odparła Sissi beztrosko, podczas gdy Bernard z zapałem liczył nowiutkie banknoty. - Gdybyście jednak mogli postarać się o trochę jedzenia dla nas na drogę, byłoby świetnie, ponieważ przez jakiś czas będziemy się chyba musieli ukrywać.

Kobieta natychmiast przygotowała sporą paczkę z żywnością, którą Sissi wsunęła do swego koszyka. Potem uznała, że najwyższy czas wracać do stodoły.

Mężczyzna stojący przed nią w pogrążonym w półmroku pomieszczeniu przeszedł znaczną przemianę.

Przede wszystkim był czysty i ogolony i sam ten fakt stanowił już niemały krok naprzód, mimo że twarz miał pozacinaną. Założył ubranie pozostawione przez Sissi, kurtkę, spodnie i sandały. Swój mundur zakopał, zatarł też wszystkie ślady, świadczące o tym, że tu mieszkał. Ubrany na czarno od stóp do głów, mógłby teraz uchodzić za przeciętnego Francuza, gdyby nie wyraz jego oczu.

Marc le Fey nie jest niczyim przyjacielem!” powiedział ten oficer w Paryżu. Tak, to samo mogła stwierdzić Sissi. Ten człowiek nie chciał mieć przyjaciół.

Został uznany za zaginionego...” Coś mówiło jej, że oto widzi zaginionego żołnierza, którego nikt nie poszukuje.

Po plecach przebiegł jej dreszcz. Jednak Marc le Fey jako jedyny mógł doprowadzić ją do Davida...

- Świetnie! Chodźmy! - zawołała, siląc się na wesołość, choć tak naprawdę nie wiedziała, jak odnosić się do tego człowieka. Jak się do niego zwracać? Przecież on w każdej chwili może zaatakować. Nie, to bezsensowna myśl! Było w nim jednak coś, co przypominało wygłodzonego wilka: miał bardzo chudą twarz, białe zęby i podłużne, wąskie, błyszczące oczy.

On także zdaje się czuć niepewnie w mojej obecności, pomyślała Sissi, kiedy zamykała za sobą drzwi do stodoły. Nie lubi mnie, widać to wyraźnie. Skąd w nim tyle pogardy dla innych? Dostrzegła jednak w jego oczach jeszcze coś, czego nie rozumiała. Sissi zawsze potrafiła postępować z mężczyznami, również z tymi zbyt nachalnymi i brutalnymi. Marc le Fey sprawiał jednak wrażenie, że nie pociągała go w najmniejszym stopniu, jego oczy bynajmniej nie wyrażały podziwu, wyrażały raczej...

Nie, nie udało jej się tego nazwać.

Musiała przyznać, że ani trochę nie rozumie tego człowieka. Wszystko w nim było zagadkowe. A już zwłaszcza to niezwykłe połączenie niepohamowanej nienawiści z obojętnością wobec wszystkiego i wszystkich. I sposób, w jaki wypełniał jej polecenia: bez słów i bez emocji, niemal mechanicznie. Nie wiadomo było, co może obudzić go do życia i wyzwolić ogrom zła, które kryło się w jego duszy.

- No tak - odezwała się niepewnie. - Jak to zorganizujemy? Utykasz? Rana z bitwy?

- Tak.

- Może to i lepiej - rzekła po namyśle. - Jeśli ktoś zapyta, mów, że to dawna ułomność. Wtedy ludzie pomyślą, że nigdy nie byłeś żołnierzem.

Sissi nie miała najmniejszej ochoty przebywać w towarzystwie tego człowieka. Zauważyła, że Marc le Fey bynajmniej nie darzy jej sympatią, co oczywiście ją dotykało, ale wiedziała także, że i on dostrzega jej niechęć. To wzajemne oddziaływanie sprawiało, że ich wrogość wobec siebie wciąż rosła.

Tak. David był chyba jedynym człowiekiem na ziemi, który mógł znieść towarzystwo Marca le Fey. Powinna się zastanowić, jak się go pozbędzie, gdy tylko znajdzie Davida.

Jeżeli znajdzie Davida. I jeżeli on będzie żył.

Aby okazać nieco dobrej woli, powiedziała szybko:

- Potem lepiej opatrzymy twoje rany.

Mogła to sobie darować. Marc rzucił jakieś przekleństwo, które oznaczało tylko jedno: życzył sobie, by trzymała się od niego z daleka.

- Myślę, że będzie najlepiej, jeżeli poczekasz tam pod topolami, na skraju drogi - stwierdziła, starając się zachować choć trochę godności. - Nie warto ryzykować. Muszę jeszcze wpaść do hotelu i założyć coś cieplejszego, wygląda na to, że wieczorem się ochłodzi.

Rozstali się we wrogim milczeniu.

W hotelu czekały Sissi złe wieści. Okazało się, że zaglądali tu Niemcy i wypytywali o młodą blondynkę, która wygląda na przyjezdną. Właściciel, przyparty do muru, wyjaśnił im, że już opuściła miasto, ale nie wie, w jakim udała się kierunku.

Sissi skinęła głową.

- Dziękuję za ostrzeżenie! Proszę mi wystawić rachunek, a ja tymczasem pójdę na górę się spakować. Mógłby pan sprawdzić, czy ulica jest czysta, kiedy będę wyprowadzać samochód?

- Naturalnie, mademoiselle.

Tak więc Sissi nie mogła już traktować tego miasteczka jako punktu wyjścia do swoich poszukiwań. I nie dość tego - teraz mogła polegać jedynie na dobrej woli Marca le Fey. A jeśli on nagle się rozmyśli i nie będzie chciał jej pomóc w odnalezieniu Davida? A jeżeli już czmychnął do lasu? W jaki sposób dowie się wtedy czegoś o losie swego brata?

Kiedy zniosła na dół wszystkie swoje rzeczy i zapłaciła za hotel, wyprowadziła samochód. Usłyszała sygnał, że droga jest wolna, i wyjechała ostrożnie na ulicę. Tam zwiększyła prędkość.

David i człowiek za oknem zareagowali równocześnie. Kiedy strażnik, stojący zaledwie o metr czy dwa od nich, przez ułamek sekundy się zastanawiał, czy wezwać pomoc, David pchnął Michela na podłogę i błyskawicznie otworzył okno. Potem chwycił z biurka mosiężny świecznik. W chwili gdy mężczyzna odbezpieczał broń, David zamachnął się i z całej siły rzucił w niego ciężkim przedmiotem.

- Teraz ta strona domu jest wolna - powiedział gorączkowo. - Mamy szansę się wymknąć. Bądź gotów do skoku, Michel, ja wezmę na ręce Madeleine...

- Pójdę sama - wyszeptała dziewczyna niewyraźnie. Wstała powoli, z trudem, ale już po kilku krokach poczuła się pewniej. - Ależ monsieur David! - zawołała nagle przestraszona. - Czy znowu się pan gorzej czuje, jest pan taki blady?

- Nie - odparł cicho. - Tylko... nie potrafię zabijać.

Delikatnie musnęła dłonią jego ramię i David zrozumiał, że ten gest ma zastąpić słowa pociechy.

- Mam tylko nadzieję, że nikt z pozostałych strażników nic nie słyszał - szepnął.

Wszedł na parapet.

- Najpierw wezmę Michela. Tylko proszę teraz nie zemdleć, mademoiselle Madeleine! Obawiam się, że nie zdołam wspiąć się ponownie na górę, jest za wysoko.

- Postaram się - zapewniła z bladym uśmiechem.

David zniknął za oknem. Po chwili, która czekającym wydawała się wiecznością, usłyszeli, że zeskakuje.

Michel i Madeleine spojrzeli ze strachem na siebie. Dziewczyna skinęła zachęcająco.

- To tak wysoko! - pisnął chłopiec.

- Monsieur David ci pomoże - rzekła z przekonaniem. - No, już!

Michel wyskoczył. Teraz została sama. Kurczowo trzymała się framugi, zlewał ją zimny pot, a serce mocno biło. Cały pokój dosłownie wirował.

Usłyszała szept Davida; zebrała wszystkie siły, żeby wspiąć się na okno. Poczuła silne dłonie, które ją przytrzymały. Już na ziemi pośpiesznie poprawiła suknię.

- Świetnie, wszystko poszło gładko. Chodźmy! Nie, Michel, lepiej tam nie patrz!

Odciągnął chłopca, który zafascynowany przyglądał się leżącemu wartownikowi. Madeleine starała się nie spoglądać w tę stronę.

Pobiegli do lasu. Kiedy skryli się już między drzewami, David powiedział:

- Najpierw muszę pomóc koledze.

- Oczywiście - zdążyła przytaknąć Madeleine, lecz w tej samej chwili pociemniało jej przed oczami i upadła. David jednym skokiem znalazł się przy niej.

- Jak się pani czuje? - spytał zaniepokojony.

- Muszę tylko... trochę odpocząć - jęknęła. - Kłuje mnie w boku.

- Tylko nie kasłaj! - prosił Michel. - Mogą nas usłyszeć!

David obejrzał się w stronę willi, z której dopiero co się wydostali. Na szczęście panował tam spokój.

- Mademoiselle, podejrzewam, że w ciągu ostatnich dni dawała pani mnie i Michelowi większe porcje jedzenia szepnął. - Sprawia pani wrażenie całkowicie wyczerpanej.

- Mieliśmy tak mało żywności - odrzekła z wysiłkiem. - A Michel i pan potrzebowaliście jej bardziej niż ja.

- Tak, teraz to widać! - syknął David. - Nic dziwnego, że pani zachorowała!

- Mogę już iść - zapewniła Madeleine, wstając. - Pański przyjaciel...

- Zostawiłem go gdzieś tu w pobliżu. Ale proszę nie nazywać go moim przyjacielem!

- Czy nie uratował panu życia?

- Tak - przyznał zawstydzony David. - Tak, to prawda.

Kiedy przedzierali się przez las, tłumaczył Madeleine, jak powinni się zachowywać wśród ludzi.

- W dole mignęło mi miasto. Kiedy tam dotrzemy, będziemy udawać młodą zakochaną parę, która wybrała się na wieczorny spacer.

Madeleine spojrzała na niego przestraszona.

- Z tego nie wolno żartować! - powiedziała z naciskiem.

David był zaskoczony jej reakcją, przecież nie miał na myśli nic złego. I nagle przypomniał sobie o surowym wychowaniu, jakie otrzymała na wsi.

- Proszę nie mieć mi tego za złe, nie zamierzałem stroić sobie żartów - zapewnił, z trudem zachowując powagę. - Mamy szczęście, nasi prześladowcy nie wiedzą o moim istnieniu. I chyba na myśl im nie przyjdzie, że dama w tej żółtej jedwabnej sukience to mogłaby być właśnie pani.

- Może powinnam zaczesać włosy do góry? - spytała.

- Kiedy dotrzemy do miasta, będzie ciemno, nikt nie odróżni takich szczegółów. Tędy! Tu jest ścieżka, którą szedłem. A tam ukryłem Marca.

- Pańskiego przyjaciela?

David znowu się skrzywił.

- Tak, przyjaciela. Tam, pod drzewami.

- Nikogo tu nie ma - zawołał Michel, który pobiegł przodem.

- Jesteś pewien?

- Proszę samemu sprawdzić!

David odnalazł zagłębienie, w którym ukrył Marca le Fey. Teraz było puste. Michel i David szukali dokoła, ale bez rezultatu.

A jednak coś zobaczyli!

W miejscu, w którym leżał Marc, znaleźli portfel z jego dokumentami. Musiał wypaść mu z kieszeni.

- Marc le Fey... - przeczytał David.

Madeleine drgnęła.

- Le Fey? - spytała, marszcząc brwi.

- Tak, czy coś w tym niezwykłego?

- Widziałam to nazwisko całkiem niedawno, ale nie pamiętam gdzie.

- Może w jakiejś książce?

- Nie, nie - powiedziała szybko. - To na pewno nie było zapisane na papierze.

David zajrzał do dokumentów Marca i powiedział:

- Ma dwadzieścia sześć lat. Zastanawiam się, którędy poszedł. Może jego także złapali...

- Pospieszcie się - pisnął Michel. - Mogą tu zaraz być!

- Oczywiście. Proszę mi dać rękę, mademoiselle!

Ruszyli dalej przez las.

- Czy był ciężko ranny?

- Tak, na pewno, stracił wiele krwi. Nie dotarł więc chyba daleko. Szkoda, że nic nie mogę dla niego zrobić, ale nie wolno nam na dłużej się zatrzymać.

- Zgubił pan jakiś dokument.

- No tak, dziękuję. To wojskowe papiery. Nie powinienem chyba tego czytać, ale... O mój Boże!

- Co się stało?

- Posłuchajcie:

Niniejszym Marc le Fey zostaje przeniesiony z więzienia Briant do batalionu itd. itd. Skazany na dożywotnie roboty przymusowe za morderstwo z premedytacją. Sadysta i psychopata. Zwolniony dla służby ojczyźnie na wniosek dyrektora karnej kolonii, który uznał, że nie istnieje niebezpieczeństwo powtórzenia przez skazanego podobnych przestępstw. Należy jednak postępować z nim z największą ostrożnością.

David złożył dokument.

- Dzięki! I kogoś takiego przydzielili mi do pomocy.

- Cóż za niekonsekwencja! - wtrąciła Madeleine. - Najpierw zamykają go jako groźnego psychopatę, a później puszczają wolno.

- Tak, wydaje się, że nowy dyrektor więzienia ma bielmo na oczach. Wystarczy spojrzeć na Marca, by się przekonać... Cóż, co się stało, to się nie odstanie, mam tylko nadzieję, że nie udało mu się przeżyć. Tak byłoby dla niego najlepiej.

Nagle od strony willi, z której niedawno się wymknęli, dobiegły ich głośne krzyki.

- Znaleźli strażnika - stwierdził David. Bez zastanowienia chwycił Madeleine za rękę, pociągając ją za sobą, i zawołał: - Biegnij, Michel! Biegnij, ile sił w nogach!

Marc wstał z ziemi. Oniemiały, szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w samochód, który zbliżał się w jego stronę. Sissi, ubrana w elegancki płaszcz i modny kapelusz, przewiązany cienką jak mgiełka wstążką, zahamowała tuż przed Markiem i dała mu znak, żeby wskakiwał do środka. Posłuchał jej po chwili wahania.

A jednak zaczekał, pomyślała. Dlaczego? Równie dobrze mógł pójść swoją drogą, był przecież tak wrogo usposobiony. Ona sama czuła przemożną niechęć do tego prostaka. Musiała zebrać wszystkie siły, by zapanować nad tym uczuciem. Powiedziała mu o Niemcach, którzy poszukiwali jej w hotelu.

- Nie mamy więc gdzie mieszkać - zakończyła z westchnieniem.

Marca najwyraźniej to nie zmartwiło. Nie, dla niego było to normalne, przecież istniały jeszcze stodoły. Sissi jednak nie zadowalały takie kwatery.

Wkrótce okrążyli porośnięte lasem wzgórze i zobaczyli przed sobą spalone Croix - sur - les - Collines. W samochodzie siedzieli blisko siebie, ale to wcale nie zmniejszyło panującego między nimi napięcia. Przeciwnie - wydawało się, że Marc uczepił się swoich drzwi, gotów w każdej chwili wyskoczyć. Obserwował nieufnie, jak Sissi prowadzi, i wyraźnie nie czuł się najlepiej. Dziewczyna nie mogła ukryć rozkosznego uczucia tryumfu.

- Rozumiem, że nie jesteś przyzwyczajony do widoku kobiet kierujących autem. Sądziłeś, że nie potrafię?

Odwrócił wzrok.

- Nic nie sądziłem.

W jego odpowiedzi było coś, co sprawiło, że musiała na niego spojrzeć. Siedział z odwróconą twarzą, jego poranione ręce spoczywały trochę nieporadnie na kolanach.

Nagle Sissi przeszył dreszcz. Zobaczyła to samo, co niegdyś zauważył David: na wystających spod przykrótkich rękawów kurtki nadgarstkach Marca widniały stare, głębokie blizny...

Odruchowo spojrzała w dół, na kostkach nóg dostrzegła podobne ślady, tylko szersze i głębsze.

Mocniej ścisnęła kierownicę, by opanować drżenie rąk.

- No i? - spytała Sissi niespokojnie, gdy dojechali do cmentarza polowego. - Którędy teraz?

Wskazał kamienny krzyż, który zdawał się sięgać nieba.

- Tam? - zdziwiła się. - Byłam tam przecież kilka godzin temu. Nikogo nie widziałam... Dobrze, schowamy samochód.

Wjechali na skraj lasu i ukryli auto między drzewami.

W chwilę później dotarli do krzyża. Słońce było już nisko, ale do zachodu zostało jeszcze trochę czasu. Ponad lekko pofałdowaną równiną kładł się wieczorny spokój. Od zachodu, za ruinami miasteczka, wznosił się las, od wschodu ujrzeli błękitniejące szczyty gór, mogli się domyślać, że to Ardeny.

Marc le Fey zatrzymał się przy potężnym dębie.

- Tutaj go zostawiłem - zabrzmiał jego ochrypły głos.

Sissi spojrzała na Marca pytającym wzrokiem, ale nic więcej nie powiedział. „Zostawiłem go”? Starała się odtworzyć przebieg wydarzeń.

- Czy został ranny tam na równinie?

- Tak.

Marc niechętnie odpowiadał, nie był przyzwyczajony do używania aż tylu słów.

- Ja... dalej nie mogłem. Musiałem sprowadzić pomoc. Wszedłem do lasu. Więcej nie pamiętam.

- A szpital polowy?

- Poszedł do diabła! - rzucił szorstko, a po chwili szepnął sam do siebie: - Madeleine...

To imię padło tak nieoczekiwanie, że Sissi drgnęła.

- Kim jest Madeleine? - spytała ostro.

Lodowato szare oczy powoli zwróciły się w jej stronę. Sissi z trudem wytrzymała ich spojrzenie.

- David miał ją odnaleźć. Jean - Pierre...

- Nic nie rozumiem.

- Ech - mruknął zniecierpliwiony, nie zamierzał najwidoczniej marnować cennych słów na wyjaśnienia.

Ruszył w głąb lasu, nie upewniwszy się nawet, czy Sissi pójdzie za nim.

Co za okropny człowiek! pomyślała dziewczyna. Na ile można być niewychowanym i bezczelnym?

Posuwała się za nim ostrożnie, myśląc o usłyszanym imieniu. W jaki sposób pojawiło się ono tu, w samym środku wojny? Wiedziała, że David nie przebywał w tej okolicy zbyt długo i, o ile się orientowała, nie miał ani chwili wytchnienia. Kiedy znalazł czas na zawieranie znajomości z dziewczętami? A Jean - Pierre? Kto to był?

Nagle Sissi poczuła ogarniający ją lęk. Uświadomiła sobie, że znalazła się oto w głębi lasu sam na sam z tym odpychającym mężczyzną. Patrzyła na jego silne, umięśnione ciało, na jego ruchy, zwinne jak u dzikiego kota. Był bardziej drapieżnym zwierzęciem niż człowiekiem, ale Sissi owładnęło nagle współczucie, kiedy tak na niego patrzyła. Współczucie dla Marca le Fey? Co za absurd! Mimo to dławiło ją w gardle, sama nie rozumiała, dlaczego.

Właściwie nie bała się go tak bardzo, właściwie nie wierzyła, że mógłby jej zrobić coś złego. Zachowywał taką obojętność... Nagle jednak wyobraziła sobie ręce Marca, obejmujące jej ciało, jego dziką twarz tuż przy swojej i wtedy ogarnęła ją przemożna ochota, by odwrócić się i pobiec daleko, daleko stąd.

Dlaczego? Przecież nic jej nie zrobił! Ledwie zwracał na nią uwagę.

ROZDZIAŁ VI

Marc zatrzymał się przed starą bramą w ogrodzeniu.

- Ja już tu byłem - szepnął.

- Tak? Pamiętasz to?

Skierował na Sissi wzrok jakby nie z tego świata. Potem powoli wszedł do środka. Sissi pospieszyła za nim.

Dopiero teraz się zorientowała, że stoją obok ruin posiadłości, którą widziała z miasta.

Reakcja Marca była zaskakująca. Zagryzł zęby z całej siły, po raz pierwszy w jego lodowato szarych oczach pojawiło się ożywienie. Wydawało się, że zapomniał o jej obecności, gdy tak błądził wzrokiem po resztkach spalonych ścian i poczerniałych fundamentach.

Sissi czekała. W końcu, aby przerwać ciszę, spytała:

- Jak właściwie trafiłeś do stodoły Bernarda?

Na powrót stał się sobą, obojętny i niewzruszony.

- Nie wiem. Zostawiłem Davida... Obudziłem się gdzieś w lesie. Ktoś przykrył mnie zielonymi gałęziami...

Nagle, jakby dopiero teraz to sobie uświadomił, dodał zaskoczony:

- To musiał być David!

Sissi spontanicznie złapała go za ramię.

- Tak myślisz? Czy myślisz, że to zrobił David?

Albo go zabolało, albo nie chciał, żeby go dotykała. Energicznie cofnął rękę.

- Przepraszam - powiedziała Sissi. - No a potem?

- Nie pamiętam. Przypuszczam, że szedłem w nocy. Chyba widziałem przed sobą jakieś domy. Stodołę...? Nie wiem.

- Rozumiem.

Dotarł więc do skraju miasta sam, zamroczony bólem i osłabiony utratą krwi.

- Ale jeżeli to był David? - spytała Sissi żałośnie. - To gdzie on teraz jest? Nikt go przecież nie widział.

Zapadła cisza. Oboje pomyśleli o tym samym. Gdzieś tutaj, niedaleko w lesie, leżał bezradny ranny żołnierz. Trwało to wiele dni...

Sissi nie zdawała sobie sprawy, że myśli głośno:

- Taki szmat drogi od domu w Norwegii! Samotny, bez jedzenia, bez pomocy... Chyba sobie nie poradził.

Czuła, że blednie. Zamknęła oczy, a kiedy na powrót je otworzyła, napotkała wzrok Marca. Był całkiem pozbawiony wyrazu.

Ten mężczyzna ma niespotykaną zdolność ukrywania wszelkich uczuć, pomyślała. Długotrwały trening? A może David nic dla niego nie znaczy? Nie jest wszak jego bratem bliźniakiem, nie wychowywali się razem, nie stali razem przy trumnie ojca.

Marc drgnął i syknął:

- Cicho!

Dotarły do nich podniecone głosy, mówiące po francusku. Jacyś ludzie zbliżali się do głównej bramy posiadłości. Sissi udało się zrozumieć ich słowa.

- Chłopca chcę mieć żywego, dziewczynę możecie zastrzelić.

- Sądzę, że im ktoś pomaga.

- Jego także zastrzelić. Weźcie oba samochody, zablokować wszystkie drogi!

Marc trącił łokciem Sissi.

- Wracamy, szybko!

Po raz pierwszy okazał odrobinę solidarności. Ale czy naprawdę po raz pierwszy? Czyż wcześniej nie pomógł Davidowi?

Marc le Fey był w istocie dziwnym stworzeniem!

Dotarli do auta i już po chwili mknęli z powrotem ku miastu. Nie bardzo wiedzieli, co począć. Sissi zastanawiała się nad tym, co usłyszała. Francuzi goniący chłopca i dziewczynę? I kogoś, kto im pomagał?

Kiedy zbliżyli się do pierwszych domów, zobaczyli jadący z przeciwka niemiecki wóz patrolowy.

Marc krzyknął i złapał kierownicę.

- Widzę - powiedziała Sissi spokojnie i zawróciła tak gwałtownie, że niemal otarła się o ściany domów. Niemiecki wóz przyspieszył.

- Twój samochód jest chyba szybszy? - spytał Marc.

- Mam nadzieję - odrzekła.

Nagle krzyknęła tak przeraźliwie, że aż zabolały go uszy:

- Spójrz! Tam w dole, na skraju lasu! Widzisz te trzy osoby? Młoda dziewczyna, która ledwie trzyma się na nogach, mały chłopiec. I... Marc, to jest David!

David przerzucił sobie Madeleine przez ramię i niósł ją przez las. Chwała Bogu, że Michel daje sobie radę sam, pomyślał. Udało im się zniknąć z oczu prześladowcom, ale na jak długo?

Madeleine oddychała ciężko, świszczało jej w płucach. David obawiał się o jej stan, sam także czuł się bardzo źle. Bolała go zraniona głowa, nie mógł już dłużej nieść chorej dziewczyny.

Potrzebujemy żywności, pomyślał. Wtedy moglibyśmy dokonywać cudów! Ale jak myśleć o zdobyciu jedzenia, kiedy i przed nami, i za nami czai się niebezpieczeństwo?

Dlaczego pobiegli właśnie w tym kierunku? Jeżeli wyjdą z lasu, trafią prosto w ręce wroga. Jakie mieli szanse? Żadnych. Absolutnie żadnych!

Mimo to nie przestawał powtarzać:

- Szybciej, szybciej!

Zbiegli na dół i znaleźli się na drodze.

- Samochód! - zawołał Michel zrozpaczony. - Są już tutaj!

David usłyszał krzyk Madeleine, która osunęła się na kolana. Również chłopiec się poddał.

Cóż innego mogli uczynić? I tak by nie uciekli przed samochodem, nie mieli też sił, by zawrócić, zwłaszcza Madeleine.

Zrozpaczony David patrzył na zbliżający się pojazd. Przypomina mój własny, pomyślał nagle ze zdumieniem.

Właściwie nawet bardzo. Bugatti, oczywiście. Dokładnie ten sam model, ten sam żywy żółty kolor i...

Drgnął.

- Mógłbym przysiąc, że... to moje auto! Ale to oczywiście niemożliwe!

Michel odwrócił głowę.

- Dlaczego nie strzelają?

David potrząsnął głową, jakby chciał wyraźniej widzieć. Kto tam siedzi... Marc? Nie, to nie może chyba...

- Jakaś kobieta prowadzi! - zawołał Michel. - Bardzo piękna kobieta!

David otworzył usta ze zdziwienia.

- Sissi? Czy ja oszalałem, czy też...? Moja siostra Sissi, ale ona jest przecież w... Norwegii! O mój Boże, to ona! Ona jest tutaj! Razem z Markiem le Fey, w moim samochodzie!

- Za nimi jedzie jeszcze jeden wóz. Tam daleko, od strony miasta - zauważył Michel.

- Madeleine, Madeleine, wstawaj! - zawołał David. - To zakrawa na cud, ale myślę, że jesteśmy uratowani!

Dziewczyna z trudem uniosła głowę, spojrzała nieprzytomnie, jakby nie rozumiejąc jego słów. Bugatti zahamował niebezpiecznie blisko.

- Davidzie, och, Davidzie! - zawołała Sissi, energicznie ocierając oczy. - Pospieszcie się, wskakujcie prędko, musimy uciekać, ścigają nas!

- A myślicie, że nas nie? Przesiądź się do tyłu, Sissi!

- Ale ja mogę...

- Nie, nie możesz! - zaprotestował David, sadzając Madeleine i Michela na tylnym siedzeniu. - Koniec niedzielnej jazdy.

Sissi nie marnowała czasu na dyskusje. David zajął miejsce przy kierownicy.

- Cześć, Marc, miło cię znowu widzieć - rzucił przez ramię jakby nie pamiętając, czego właśnie dowiedział się swoim pomocniku.

Samochód gwałtownie ruszył i pognał do przodu z taką prędkością, jakiej Sissi nigdy nie udało się osiągnąć. Choć niechętnie, musiała to przyznać.

- Jesteśmy lepsi, jesteśmy lepsi! - wykrzykiwał Michel podniecony.

- Sissi, nie potrafię wyrazić tego, co czuję! - zawołał David ochrypłym głosem. - To fantastyczne, że się zjawiłaś tu i właśnie w tej chwili!

- Wiem - odparła Sissi. - Zostałeś niemal uznany za zmarłego. Ojej, jak ty kaszlesz! - zwróciła się zmartwiona w stronę Madeleine. - Proszę, weź mój płaszcz, jest ciepły.

Narzuciła okrycie na ramiona dziewczyny, choć przyszło jej to z trudem, bo w tyle samochodu trzęsło niemiłosiernie.

- David, nie przedstawiłeś nas sobie!

Jęknął zrezygnowany.

- Sissi, jesteś niepoprawna! No dobrze: moja siostra Cecilie de Saint - Colombe, Madeleine... Hm, właściwie nie wiem, jak się pani nazywa.

- Forgeron - wykrztusiła Madeleine między atakami kaszlu.

- Miło mi - powiedziała Sissi i wyciągnęła rękę.

- Jest z nami jeszcze Michel Bouget i to właśnie jego ścigają nasi prześladowcy, i Marc le Fey. Czy wszyscy już się znają?

David mówił spokojnie, pewnie prowadząc samochód po wyboistej drodze.

- Gdzie... - zaczęła Sissi.

- Później. Czy mamy dość benzyny?

- Nie wiem. Ale myślę, że całkiem sporo.

I nagle odezwał się Marc.

- Jakiś samochód jedzie z przeciwka w naszą stronę!

- Tego tylko brakowało - mruknął David. - To nasi strażnicy z willi. Co robimy?

- O, przed nami jest jakaś boczna droga! - zawołała Sissi z przejęciem. - Zaraz na prawo. Zdążymy?

- Może.

- Davidzie, czy masz pistolet? - spytała.

- Tak, ale nie potrafię strzelać.

- Marc go weźmie - zdecydowała Sissi.

David rzucił pistolet w ręce Marca. Ale ten upuścił broń, jakby się oparzył.

- Wybacz mi moją głupotę - zreflektował się David.

- Tak, wybacz nam - powtórzyła Sissi. - Jesteśmy bezmyślni, zostawiamy zabijanie dla ciebie.

Uważaj, Sissi, chciał powiedzieć David. Na myśl o siostrze, która przebywała sam na sam z tak groźnym przestępcą jak Marc le Fey, oblał go zimny pot.

Sissi zauważyła, że Madeleine wprost panicznie boi się Marca. Irytowało ją to, także jakby w jego imieniu. Sissi nie wiedziała jednakże o tym dziwnym człowieku tego, czego dowiedziała się o nim Madeleine.

- O, możemy jechać tędy - zauważył Marc bezbarwnie.

David skręcił ostro i wjechali na nierówną drogę.

- Ona prowadzi do samego Croix - sur - les - Collines - stwierdziła Sissi. - Mam nadzieję, że przecina miasto.

Ścigające ich samochody spotkały się na rozdrożu i zatrzymały na chwilę. Tymczasem bugatti gnał naprzód.

- Nas gonią Niemcy, to chyba nie jest dziwne - zauważyła Sissi. - Ale was ścigają Francuzi! Dlaczego?

- Są sprzymierzeńcami Niemców - wyjaśnił David. - Zdrajcami kraju. Więcej nie mogę teraz powiedzieć. Sam zresztą mam mnóstwo pytań, ale odłóżmy je na potem.

- Oczywiście. Davidzie, czy nie mógłbyś omijać tych kolein? - poprosiła siostra. - Trudno jest zachować godność w czasie takiej zwariowanej jazdy.

David tylko uśmiechnął się pod nosem. Gdy wjechali pomiędzy ruiny domów, Sissi zadrżała. To prawdziwe miasto upiorów, czarne i osmalone, zasnute gęstym dymem. Słońce właśnie zaszło, wszystko wokół stało się jeszcze bardziej ponure.

Lawirowali między zburzonymi budynkami, gdy klęczący na tylnym siedzeniu Michel zawołał:

- Znowu są za nami! Na przedzie jadą Niemcy. Wygląda na to, że nas dogonią.

- Naturalnie, ale na to trzeba czasu - syknął David.

- I co teraz? Dalej nie przejedziemy!

Na drodze pojawiła się przeszkoda w postaci kamiennego bloku. Marc bez namysłu wyskoczył z samochodu i odtoczył go na bok, a gdy przejechali, umieścił w poprzednim miejscu.

- Ale jesteś silny - zauważyła Sissi z podziwem.

Marc nie odpowiedział, za to David syknął przez zęby po norwesku:

- Sissi, na miłość boską, nie flirtuj z tym mężczyzną! On jest niebezpieczny!

- Nie flirtuję, jestem tylko miła! Czy on może na to nie zasłużył?

- Oczywiście, że tak - odparł David. - Tylko tak bardzo się boję...

- Wierz mi, nie rzucam się na pierwszego lepszego mężczyznę!

- Sissi, twój sposób mówienia jest czasami... No, nareszcie przejechaliśmy! - wykrzyknął znowu po francusku. - Teraz nabierzemy prędkości!

Nigdy dotąd silnik bugatti nie pracował na takich obrotach! Wszyscy trzymali się mocno, rozmowy ucichły. Madeleine pobladła, jej ciemne włosy kleiły się na spoconym czole.

Droga prowadziła wśród pól na północny wschód, w stronę rozległego, porośniętego lasem wzgórza. Pozostałe samochody właśnie wyjechały z miasta, ale odległość od nich była jeszcze bezpieczna.

- Kiedy tylko dotrzemy do lasu, będziemy mieli większe szanse! - zawołał David.

- Most - zauważył Marc. - Patrzcie, jest zniszczony!

David zahamował z piskiem opon. Właściwie nad głębokim, wypełnionym wodą rowem pozostał tylko szkielet mostu. Marc wysiadł z samochodu, pobiegł naprzód i pomachał do Davida, aby jechał. David z wahaniem zapalił silnik. Mógł się poruszać tylko po dwóch grubych belkach, z całej konstrukcji nie pozostało nic więcej.

Wszyscy siedzieli w całkowitym milczeniu, podczas gdy samochód balansował na chybotliwym podłożu. Marc przyglądał się im w napięciu. W miarę jak zbliżali się w jego stronę, wyraźnie się uspokajał.

- Przednie koła już przeszły... teraz tylne!

W samochodzie rozległo się westchnienie ulgi na cztery głosy.

- Naprawdę potrafisz prowadzić, braciszku - mruknęła z uznaniem Sissi.

Nagle usłyszeli za sobą ogłuszający hałas. To Marc zniszczył jedno z przęseł i most runął z hukiem. Poczekali, aż wsiądzie, i ruszyli dalej.

- Czy myślicie, że jesteśmy teraz bezpieczni? - spytała niepewnie Madeleine.

- Na pewien czas tak! - odparł David. - Dziękuję, Marc, za to powinieneś otrzymać medal!

- Zatrzymali się po drugiej stronie i nie mogą przejechać! - cieszył się Michel. - Utknęli w błocie!

Sissi roześmiała się z ulgą.

- Dopiero teraz czuję, jakie to było napięcie! Davidzie, Madeleine jest bardzo osłabiona! Musimy ją zawieźć do szpitala, biedne dziecko!

- Najgorsze już ma za sobą, dziś rano nastąpiło przesilenie - wyjaśnił David. - Chociaż to oczywiście czyste szaleństwo narażać ją na takie trudy. Najbardziej potrzeba jej jedzenia. Ale gdzie teraz zdobyć żywność?

- Simsalabim! - wymówiła zaklęcie Sissi. - Marc, podaj mi mój koszyk, stoi obok ciebie. Madeleine, zaraz zobaczymy, co też mama Bernarda przygotowała dla Marca i dla mnie. Ach! Spójrz na te kanapki! Z szynką i serem! O, a tu jest mleko! Marc, obok twojego siedzenia leży kubek. Zawinięty w papier. Wszyscy pozostali możemy pić prosto z butelki, prawda?

- Sissi, jesteś aniołem! - wykrzyknął David.

- A jakże, wiem o tym. Ale częściowo to także zasługa gospodyni i Marca.

Rozdzieliła kanapki. Michel szybko chwycił swoją i zaczął łapczywie pić mleko z butelki.

- Marc? - spytała Sissi. - To właściwie twoje kanapki. Chcesz jedną?

- Jeżeli jest mało, to nie. Niech najpierw zje chłopiec.

- Marc był ostatnio karmiony zdrowym wiejskim jedzeniem - wyjaśniła Sissi. - Podzielimy się jedną, ty i ja.

Ku niezadowoleniu Davida, Sissi zwracała się do Marca bardzo poufale. Ale to była cała Sissi, nie można jej było zmienić.

Potem zapadła cisza. David prowadził samochód jedną ręką, trzymając w drugiej kanapkę. Nad lasem powoli zapadał zmrok.

Kiedy wszystko zostało zjedzone i Sissi strzepnęła ostatnie okruchy, spytała:

- Czy będziemy jechać całą noc?

- Tak byłoby najlepiej - odparł jej brat. - Ale chyba nie wystarczy benzyny.

- I myślę też, że Madeleine musi odpocząć. Jak się teraz czujesz?

- O wiele lepiej, dziękuję - uśmiechnęła się słabo dziewczyna, wzruszona troskliwością niezwykle pięknej damy.

- Tak, wyglądasz chyba lepiej, choć w tych ciemnościach niewiele można zobaczyć. Już nie kaszlesz.

- Gdzie przenocujemy?

- Myślę, że w stodole.

- O, dziękuję - odparła Sissi. - Beze mnie! Dojedziemy chyba zaraz do jakiegoś miasta?

David się zirytował:

- Sissi, wkrótce wszędzie będą nas szukali!

- Telegraf i telefon nie działa, wiem o tym. Cała łączność została przerwana. Jesteśmy więc bezpieczni.

- Bzdura! Widzieli przecież, dokąd jedziemy! Niemcy dysponują własnymi środkami łączności, wierz mi!

- Róbcie, co chcecie. Ja muszę mieć pokój w hotelu, i to z łazienką!

David westchnął.

- Twoja siostra jest zbyt lekko ubrana - odezwał się nagle Marc.

- W samochodzie jest ciepło - odpowiedział David.

- Ba - prychnęła Sissi. - Nigdy nie siedziałeś na tylnym siedzeniu! Tutaj można przemarznąć do szpiku kości. Nie, Madeleine, nie oddawaj mi płaszcza. W bagażniku leży kilka pledów.

David zatrzymał się, a Marc przyniósł koce. Kiedy Sissi brała jeden z nich, wymruczała pod nosem:

- Dziękuję za troskę.

- Nie możemy sobie pozwolić na dodatkowe kłopoty z następnymi chorymi - syknął w odpowiedzi.

Nie ma jeszcze niebezpieczeństwa, pomyślał David uspokojony. Ci dwoje nie znoszą się nawzajem.

Ale zdumiony był widząc, jak jego siostra troszczy się o Madeleine, jak otula pledem jej nogi. Sissi znano z tego, że nie darzyła innych kobiet szczególną życzliwością. Potrafiła być drapieżną kocicą. Widocznie ta młodziutka dziewczyna budzi w niej instynkt opiekuńczy.

Sissi, otulając kocem Michela i siebie samą, przyglądała się Madeleine. Przecież ta dziewczyna pożera mego brata oczami! stwierdziła ze zdumieniem. Mała dzika różyczko, wiem, że on wart jest zachodu! Ale strzeż się, jesteś dla niego niczym, rozumiesz? Oby tylko David cię nie zranił!

Nagle las zaczął się przerzedzać i oczom jadących ukazały się w oddali zabudowania.

- Gdzie jesteśmy? - spytała Madeleine.

- A skąd ja mam wiedzieć? - odparł David.

W tej samej chwili silnik dziwnie zawarczał.

- No tak, koniec jazdy! Byle tylko udało mi się dotrzeć do tego zagajnika, zanim benzyna wyczerpie się do reszty. Samochód trzeba ukryć, jest zbyt charakterystyczny.

- Czy mamy iść na piechotę? - zdziwiła się Sissi.

- A cóż nam innego pozostaje? Jeszcze tylko kilkaset metrów.

- To chyba jakieś wyjątkowo długie metry!

Przez zagajnik prowadziła droga, przy której widniała tabliczka z napisem Chateau - coś i „pokoje w malowniczej scenerii”.

- Sądząc po stanie tabliczki, są chyba aż nadto malownicze - zauważył David. - Muszę iść do apteki po lekarstwa dla Madeleine, a Sissi dostanie chyba to, czego chciała. Tylko że ja jestem spłukany. Czy masz jakieś pieniądze, siostro?

- No pewnie! Ile chcesz, bracie?

Wziął jeden banknot z wyciągniętego przez nią pliku i poszli naprzód. Po bagaż Sissi mieli wrócić później, kiedy już znajdą nocleg, który przypadnie jej do gustu.

Miasto spoczywało w mroku, nieodgadnione i tajemnicze. Nigdzie nawet znaku życia. Wszyscy poczuli kwaśny zapach starego dymu. O, tak, wojna zawitała chyba także i tu. Ale nie poczyniła takich spustoszeń jak na terenach, z których przybywali.

Domyślili się, że znajdują się na głównej ulicy. Stopniowo przyzwyczaili oczy do ciemności panujących pod lipami, które rosły po obu stronach, i powoli rozróżniali szczegóły. Mała piekarnia, poręcz do przywiązywania koni, salon fryzjerski...

- Tam! - odezwał się nagle David. - Tam daleko, widzę szyld gospody. Spróbujemy spytać o nocleg.

W tej samej chwili dał się słyszeć rytmiczny stukot butów żołnierzy, nadchodzących z bocznej ulicy.

- Niemcy! - rzucił David.

Rozpaczliwie rozejrzeli się wokół. Żadnego zakątka, żeby się ukryć, nagie mury po obu stronach ulicy...

ROZDZIAŁ VII

Pierwszy zareagował David.

- Trzeba ukryć Michela, nie wiadomo jeszcze, ile Niemcy o nas wiedzą. Musimy się rozdzielić. Sissi i ty, Marc, pójdziecie dalej, udając zakochanych.

- Chyba jesteś niespełna rozumu! - syknęła ze złością Sissi.

- Idźcie, idźcie już!

Przy samym murze rosło drzewo. W szczelinę między ścianą a grubym pniem David wcisnął Michela, a przed nim ustawił Madeleine, tak by jej szeroka suknia zasłoniła chłopca. Następnie objął dziewczynę.

- Ależ monsieur David...!

- Nic nie mów, Madeleine, i nie ruszaj się! Od tego zależy nasze życie!

Przyciągnął ją do siebie i przytulił. Kątem oka dostrzegł Marca i siostrę. Nigdy jeszcze nie widział zakochanej pary idącej w większej odległości od siebie! Wyglądali tak, jakby właśnie się pokłócili O Boże, westchnął David zrezygnowany.

Madeleine nie była w stanie uczynić jakiegokolwiek ruchu.

- Zachowuj się naturalnie! - szepnął.

Patrol niemiecki zmierzał już główną ulicą w ich stronę.

Powoli, niezręcznie i niechętnie Madeleine uniosła ręce i położyła je na ramionach Davida. Całe jej wychowanie sprzeciwiało się takiemu postępowaniu. Przechodzący Niemcy ujrzeli plecy mężczyzny i obejmujące jego szyję ręce dziewczyny. David uniósł głowę Madeleine i pocałował ją najpierw w czoło, a potem w usta.

Madeleine otworzyła szeroko oczy. O Boże, co on robi? pomyślała wystraszona. Mama uważałaby pewnie, że teraz powinnam wymierzyć mu policzek, ale nie mogę. Wybacz mi, mamo, i spróbuj zrozumieć! Tu chodzi o życie pięciorga ludzi. A poza tym to mi się podoba...

Ach, jak bardzo mi się podoba!

Przed oczyma przemknął jej obraz tłustego, starego gospodarza, za którego chcieli ją wydać rodzice, i dopiero teraz w pełni sobie uświadomiła, co by ją czekało w takim małżeństwie. To sprawiło, że niemal desperacko objęła Davida i oddała mu pocałunek. Odegrała swą rolę z większym zaangażowaniem, niż się spodziewał.

Dowódca patrolu skoncentrował się tymczasem na Sissi i na Marcu. Mówił długo po niemiecku o godzinie policyjnej i zakazie poruszania się po mieście o tej porze, ale Sissi udawała, że nie rozumie. Powtórzył to w łamanym francuskim, znacznie łagodniej, czując na sobie niewinne spojrzenie niezwykłe urodziwej blondynki.

- Ach - zaszczebiotała. - Właśnie wracamy do domu, mój mąż i ja, tylko trochę się zasiedzieliśmy u znajomych. Bardzo nam przykro z tego powodu, panie oficerze!

Jej zwykle stosowany chwyt nie zawiódł także i tym razem. Oficer spytał ich o nazwisko i adres i zanim Marc zdążył wyskoczyć z czymś niemądrym, jednym tchem podała jakieś zupełnie wymyślone dane.

Patrol ruszył dalej.

- Hej, wy tam! - ryknął dowódca patrolu w stronę Davida i Madeleine. - To także was dotyczy!

- Żegnam się tylko z moją dziewczyną - odpowiedział David. - Już idziemy!

Dowódca musiał przyspieszyć, aby dogonić swoich żołnierzy, i tylko rzucił za siebie kilka słów ostrym tonem.

- Tak jest, panie majorze - zgodził się David, pozwalając Niemcowi szybko awansować.

Patrol pomaszerował inną ulicą. David ujął twarz Madeleine w swoje dłonie i przez chwilę przyglądał się jej uważnie.

- No, nareszcie poszli! - szepnął zniecierpliwiony Michel.

- Na szczęście - odparł David, budząc się z zamyślenia.

Marc i Sissi czekali już na nich. Sissi wprost gotowała się z wściekłości, a oczy Marca dziwnie lśniły. Otarł rękę, którą trzymał Sissi za suknię, jakby chciał zetrzeć wstyd.

- Rozumiem, że chcesz sobie zafundować zapalenie płuc? - złośliwie spytała Sissi, czyniąc aluzję do niedawnego zachowania brata.

David nie odpowiedział.

Szli teraz szybko w stronę zajazdu, ale gdy usłyszeli dochodzący stamtąd śpiew w języku niemieckim, od razu się zatrzymali.

Sissi głęboko wciągnęła powietrze i zapytała zrezygnowana:

- Gdzie macie tę waszą stodołę?

Nie musieli jednak szukać stodoły. Kiedy wrócili w miejsce, gdzie zostawili samochód, w pobliżu zobaczyli duży, choć nieco zaniedbany dom, otoczony parkiem. Gdy odważyli się zapukać, otworzył im dystyngowany starszy mężczyzna. W kilku słowach przedstawili mu swoje położenie.

- Ach, już tak dużo czasu minęło, odkąd ostatni raz przyjmowaliśmy tu gości - uśmiechnął się życzliwie. - Ale wejdźcie, wejdźcie. Urządzimy panu i pańskim przyjaciołom jakieś spanie, hrabio de Saint - Colombe, chociaż pewnie będzie tu trochę niewygodnie. Ja także noszę tytuł hrabiowski, jednak nie mogę się poszczycić równie znakomitymi przodkami jak pan. Miło mi będzie zaprosić na kolację i nocleg takich młodych ludzi.

Weszli do mrocznego holu. Hrabia otworzył drzwi i przybysze znaleźli się w przepięknym salonie z kominkiem, w którym palił się ogień.

- O, jak tu cudownie! - z podziwem zawołała Sissi.

- Poleciłem już służącemu, żeby przygotowano wam sypialnię. Przykro mi, ale będzie to tylko jeden pokój, pozostałe nie nadają się już do zamieszkania.

- Ale... - zaczęła Sissi.

- Cicho! - syknął David po norwesku. - Masz natychmiast zejść z obłoków na ziemię, Sissi! W tym kraju toczy się wojna, czy nie rozumiesz tego? Musimy wspólnie dzielić troski i kłopoty.

- O nieba, Davidzie, kiedy zostałeś socjalistą?

- Jesteś okropna - odparł. - Myślisz, że jesteś kobietą wyzwoloną, ale w gruncie rzeczy ulegasz konwenansom.

Zrobiło jej się przykro. Przecież starała się nie pamiętać o swym arystokratycznym wychowaniu i znosiła w milczeniu niewygody.

Godzinę później, kiedy jedli skromną, lecz bardzo smaczną kolację w towarzystwie gospodarza, wszedł jeden ze służących. Przekazał wiadomość, że Niemcy szukają w okolicy żółtego bugatti i jego pasażerów. Szczególnie interesuje ich chłopiec w wieku około dziesięciu lat i młoda, ciemnowłosa dziewczyna. Twierdzą, że w samochodzie znajdowały się jeszcze dwie inne osoby, a właścicielka wozu jest uroczą, młodą blondynką.

- Dziękuję za komplement - rzuciła oschle Sissi. - Dobrze, że przynajmniej ukryliście samochód w stajni. Tak czy owak, depczą nam już po piętach!

Gospodarz chrząknął.

- Chciałbym coś państwu zaproponować - zaczął nieśmiało. - Nie możecie dalej jechać swoim autem, ja natomiast zawsze marzyłem, by mieć jeden z tych nowoczesnych drobiazgów! Chętnie kupię od pana ten wóz, hrabio de Saint - Colombe. Nie myślcie sobie, że jestem biedny jak mysz kościelna, chociaż pozwalam, by niszczała moja posiadłość. Po prostu teraz nie opłaca się już wydawać pieniędzy na jej utrzymanie, a kilka pokoi to więcej niż dość dla mojej samotnej osoby. Samochód każę przemalować... A wam radzę jechać dalej jutro rano pociągiem, który odchodzi z miasta o siódmej trzydzieści.

- Czy tym pociągiem dojedziemy do Paryża?

- Na to nie potrafię odpowiedzieć. Ale podam wam pewien adres, pod którym możecie po drodze szukać pomocy.

- Jest pan niezmiernie życzliwy - rzekł David. - Chętnie na to przystanę. Wie pan, po tym koszmarze, przez jaki wszyscy przeszliśmy, czujemy się tu jak w raju!

Stary hrabia przyglądał się przez chwilę wszystkim po kolei. Spojrzał na jasnowłose rodzeństwo i delikatnego, małego chłopca, i zdziwił się, w jaki sposób tych troje znalazło się w towarzystwie mężczyzny o ponurym spojrzeniu i prostej z wyglądu dziewczyny.

Prawdę mówiąc, bardzo szczególna gromadka!

Pokój, który przygotowano dla niespodziewanych gości, był na szczęście duży, ale stały w nim tylko trzy łóżka. Michel od razu wskoczył do jednego z nich i zasnął, zanim jeszcze zdążył dobrze przyłożyć głowę do poduszki.

Mężczyźni czuli się nieswojo, dziewczęta były zmieszane. Na szczęście znalazł się parawan, którym przedzielili pokój. Madeleine, chora i osłabiona, potrzebowała osobnego łóżka. Sissi z kolei nawet nie wyobrażała sobie, że mogłaby dzielić z kimś posłanie. To takie barbarzyńskie! Tak więc mężczyznom pozostawało legowisko z mat, wyprawionych skór i pościeli.

- Ojej, Madeleine, zapomniałem o twoim lekarstwie! - zawołał nagle David.

- Mogę pójść do apteki - zaproponował ponuro Marc. - Najmniej z nas wszystkich rzucam się w oczy.

Akurat! pomyślała Sissi. Rozumiała jednak, o co mu chodziło, wszyscy pozostali byli poszukiwani.

- Och, Marc - zawołała z ożywieniem. - Teraz nareszcie wymówiłeś więcej niż pięć słów naraz! Dlaczego zawsze nie możesz tak mówić? Wszystko trzeba z ciebie wyciągać.

Spojrzał w podłogę.

- Nie chcę rozmawiać.

- Dlaczego nie?

- Ponieważ nie znam żadnych pięknych słów. Nauczyłem się tylko brzydkich.

- Ale teraz uczysz się od nas?

- Tak.

- W takim razie musimy się możliwie najładniej wysławiać. Pamiętaj o tym, braciszku! Nie przeklinaj od tej chwili, nawet jeśli siostra cię zdenerwuje!

Kiedy Marc wyszedł, we trójkę usiedli przy piecu.

- Musimy pozbyć się Marca - zaczął David. - Nie mogę wziąć odpowiedzialności za to, co się może wydarzyć, jeżeli on z nami zostanie.

- Może masz rację, choć nie bardzo wiem, czym zasłużył na to, byśmy go tak po prostu wyrzucili? - spytała Sissi. - Uważam, że zachowuje się lojalnie.

- Tak - roześmiał się David. - Ale dlaczego? Co chce na tym zyskać? Może zamierza nas ograbić. Wymachujesz tymi swoimi pieniędzmi...

- Marc nie jest złodziejem!

- Jest kimś znacznie gorszym - rzekł David surowo. - Przeczytaj pismo, które znaleźliśmy w lesie razem z jego dokumentami.

Nastała cisza. Sissi czytała podany jej papier w milczeniu. David nie umiał ocenić, czy to od blasku ognia oczy siostry zaczęły tak błyszczeć.

- Rozumiesz teraz, dlaczego? - spytał David. - Morderca, sadysta i psychopata. Zdjęcie się zgadza, prawda?

- Nie przeczytaliście chyba dokładnie - odparła Sissi stłumionym głosem. - Nie spojrzeliście na datę.

David i Madeleine, którzy siedzieli blisko siebie, pochylili się nad dokumentem.

- On ma dwadzieścia sześć lat - wyjaśniła Sissi. - A został skazany na dożywotnie roboty czternaście lat temu.

- Czternaście lat temu! - zdumiała się Madeleine. - Coś tu się nie zgadza!

- Dziecko! Skazali dwunastoletnie dziecko na dożywotnie więzienie - wykrzyknął David wzburzony. - Teraz już rozumiem, dlaczego nowy dyrektor go odesłał do wojska.

- Ta gorycz i nienawiść... - mruknęła Sissi w zamyśleniu. David spojrzał na siostrę, z trudem łapiąc oddech.

- O dobry Boże, teraz jeszcze coś zrozumiałem! Gdy pojawił się w jednostce, zachowywał się jak osaczone zwierzę. I mogę cię zapewnić, że w obozie stykał się wyłącznie z mężczyznami. Cecilie, moja droga, musiałaś być pierwszą kobietą, jaką zobaczył od czasu, gdy był dzieckiem!

Sissi doznała olśnienia.

- Oczywiście! Patrzył na mnie, jakbym spadła z księżyca!

- Jak długo się znacie? - spytał David.

- Poznaliśmy się dokładnie na dwie godziny przed spotkaniem z wami.

- Chwała Bogu! Z poufałego tonu, jakim zwracałaś się do niego, można by sądzić, że jesteście starymi znajomymi. Ale teraz musi odejść! Im szybciej, tym lepiej.

- Davidzie, zapewniam cię, że potrafię się upilnować.

- To prawda. Ale czy również przed nim?

- Nie wiem. Naprawdę nie wiem. On mnie przeraża. (Zamierzała dodać „i niepokoi”, ale rozsądek nakazał jej to przemilczeć). Zresztą w ogóle nie jest mną zainteresowany. Nie znosi mnie.

- Tak, zauważyłem to. Ale muszę myśleć także o Madeleine.

Sissi chciała powiedzieć, że Marc wcale nie zwraca uwagi na tę dziewczynę. Zdała sobie jednak sprawę, że jej słowa mogą być źle zrozumiane.

- Idę do łazienki - mruknęła tylko i wstała.

Madeleine siedziała zupełnie cicho. Dopiero po chwili wyszeptała:

- Jeszcze przecież panu nie podziękowałam, monsieur David. Bez pana...

- Bez pani, mademoiselle, chyba bym dziś już nie żył. Darujmy więc sobie te podziękowania!

Znowu zapadła cisza. Słychać było jedynie miarowy oddech śpiącego Michela.

- Monsieur... - zaczęła znowu Madeleine nieśmiało i z wahaniem. - Zauważyłam. że pana coś dręczy. I pana oczy są... pełne smutku. Co się stało?

Jej łagodny głos podziałał na Davida jak balsam.

- Nie jestem może prawdziwym mężczyzną - zaczął ale obiecałem sobie, że już nikogo więcej nie zabiję w czasie tej wojny. Moja praca polega na ratowaniu ludzkiego życia, a nie na odbieraniu go.

- Dokładnie rozumiem, co pan czuje - szepnęła. - I gdyby istniały jakieś słowa pociechy, wypowiedziałabym je.

- Dziękuję! Jest pani niezwykłą dziewczyną. Taką czystą i zarazem tak mądrą!

Nie mogła opanować łez.

- Co się stało, mademoiselle?

- Nie wiem. Nagle poczułam taką ulgę. Tyle miesięcy przeżytych w lęku, bez żadnej nadziei na to, że koszmar się kiedyś skończy. Porwanie chłopca, nieustanna groźba śmierci, żadnych szans ucieczki. Och, monsieur David!

Rzuciła się w jego ramiona, drżąc ze strachu.

David gładził ją po włosach i próbował uspokoić.

- To całkiem naturalna reakcja - tłumaczył jej. - To musiały być dla pani potworne przeżycia, drogie dziecko. Ma pani zaledwie osiemnaście lat, a już spadła na panią tak ogromna odpowiedzialność. I tak poradziła sobie pani wspaniale, lepiej niż niejeden dorosły!

Drżała w jego ramionach jak liść osiki. Ufnie tuliła się do niego, a on trwał bez ruchu. Kiedy jednak szlochając oparła głowę na jego piersi, uznał, że to już za wiele. Tyle czasu minęło od chwili, kiedy ostatni raz trzymał w ramionach dziewczynę! Nieznacznie odsunął Madeleine.

- Proszę mnie posłuchać. Czy matka nigdy nie przestrzegała pani przed mężczyznami?

Spojrzała na niego, nie rozumiejąc.

- Dla swojego i mojego dobra powinna pani trzymać się ode mnie z daleka.

Zmieszana wyszeptała:

- Proszę mi wybaczyć, monsieur! Tak się wstydzę!

David tylko uśmiechnął się smutno i pogłaskał ją po policzku.

Wszedł Marc i rozejrzał się dokoła.

- Jej wysokość właśnie się kąpie - zakomunikował David sarkastycznie. - Wywalczyła dla siebie nawet łazienkę. Jest niezmordowana! Dziękuję, to właśnie to lekarstwo, o które mi chodziło.

Po czym zwrócił się ponownie do Madeleine.

- Czy możemy mówić sobie po imieniu, Madeleine? Tak chyba będzie wygodniej, skoro mamy razem podróżować.

Kilkakrotnie skinęła głową w milczeniu, zanim odzyskała głos:

- Tak, naturalnie! Ale ja chyba nie potrafię tak zwracać się do pana... Davidzie?

- Dlaczego nie?

- To chyba nie przystoi - szepnęła. - jestem tylko prostą służącą ze wsi, a pan...

- Całkiem prawidłowo! - usłyszeli od drzwi czysty głos Sissi. - Nie zmuszaj dziewczyny do czegoś, co jest sprzeczne z jej naturą, braciszku!

- A ty? - spytał David złośliwie. - Ty mówisz do Marca po imieniu?

- Tak, naturalnie.

- A jak on zwraca się do ciebie?

- On? - odparła Sissi i spojrzała na Marca. - Nie wiem. Do tej pory unikał tego w bardzo elegancki sposób.

- Jak się do niej zwracasz? - spytał David.

- Nijak! - syknął Marc z wściekłością.

Już otwierał usta, aby dodać parę ostrych słów, ale odwrócił się tylko i zaczął przygotowywać dla siebie posłanie na podłodze. David dostrzegł, że drżą mu ręce.

Kiedy już wszyscy byli gotowi do snu, David uznał, że przyszedł czas na wyjaśnienia.

- A teraz - zaczął - teraz każdy z nas powinien opowiedzieć o swoich przeżyciach. Przede wszystkim: co, u licha, moja siostra robi tu we Francji?

- Nie cieszysz się, że przyjechałam?

- To jasne, przecież uratowałaś nas wszystkich od niechybnej śmierci.

- Tak się szczęśliwie złożyło. Ja z kolei chciałabym wiedzieć, kim jest Madeleine, Michel i Jean - Pierre...

- Zaraz się dowiesz. Ach, prawda, Marc - powiedział David - Oto twoje dokumenty. które znaleźliśmy w lesie. Uważam, że powinieneś wiedzieć, iż je czytaliśmy. Myśleliśmy, że nie żyjesz, inaczej nie zrobilibyśmy tego.

Nastała pełna napięcia cisza, podczas gdy Marc wkładał dokumenty do kieszeni. Przebiegł wzrokiem wszystkich po kolei, zatrzymał spojrzenie na twarzy Sissi. Z jej oczu wyczytał smutek. Ale jaki był tego powód? Ona sama miała nadzieję, że nikomu nie uda się tego zgadnąć.

- No? - odezwał się David. - Kto zaczyna? Ty, Sissi!

Po Sissi głos zabrał David.

- Teraz rozumiecie, jak ważne jest sprowadzenie Michela całego i zdrowego do Paryża - stwierdził na zakończenie. - Teraz on jest najważniejszy z nas wszystkich.

- Tak, oczywiście - przyznała Sissi. - A jak to właściwie było z Jean - Pierrem?

- Został poważnie ranny. Ale to typ człowieka, któremu zwykle wszystko się udaje, a więc może...

- On nie żyje - oznajmił Marc. - Widziałem, jak ambulans, którym jechał, rozerwało na drobne kawałki.

- Och - jęknęła Madeleine.

- A teraz, Marc - odezwała się Sissi. - Teraz twoja kolej!

Marc przez cały czas milczał. Tylko parę razy, kiedy opowiadała Madeleine, podniósł głowę i uważnie słuchał. Potem na powrót pogrążał się w swej zwykłej apatii. Historia Sissi wydawała się bezgranicznie go nudzić, mimo że trochę ją ubarwiła, aby zaimponować słuchającym.

- Nie - odrzekł krótko.

- Dlaczego nie? - spytała Sissi zaczepnie. - My wszyscy wyznaliśmy nasze grzechy, a teraz ty musisz wyznać swoje!

- Sissi - rzucił ostrzegawczo David.

Ale nie dała się powstrzymać.

- Czy to prawda, co jest napisane w tym liście? Że kogoś zamordowałeś?

- Zamknij się! - krzyknął Marc, podrywając się z posłania.

Sissi także błyskawicznie wstała.

- Sądzę, że to zrobiłeś - powiedziała bez tchu. - Myślę tak dlatego, że nie chcesz brać do ręki broni palnej. Ale nie wydaje mi się, by...

- Sissi, na litość boską! - prosił David.

Marc podszedł do okna. Stanął tam zwrócony do wszystkich plecami i tak mocno ścisnął framugę, jakby chciał ją skruszyć. Sissi zbliżyła się do niego i położyła mu ręce na ramionach. Odwrócił się i wściekły potrząsnął nią, a z jego ust posypał się grad najgorszych wyzwisk. Potem odsunął Sissi od siebie, spojrzał na nią z nienawiścią, a jego usta wykrzywił pogardliwy uśmiech.

David wpadł pomiędzy nich.

- Puść ją, Marc! A ty, Sissi, nie powinnaś zachowywać się w ten sposób.

Marc powoli się uspokoił. Opuścił ręce i wolno od wrócił się tyłem do pozostałych.

Sissi rozcierała obolałe ramiona. Nie odezwała się więcej, podeszła tylko do swojego łóżka i usiadła na nim.

- Marc, lepiej by było, żebyś nie zostawał w tym pokoju na noc - powiedział David.

- Nie ma się czego bać - mruknął le Fey, choć jego głos ciągle jeszcze drżał ze zdenerwowania. - Jeżeli tylko zostawicie mnie w spokoju!

- Nie zamierzam ci więcej przeszkadzać - rzekła na pozór obojętnie Sissi, ale David usłyszał głęboką urazę w jej głosie. Rozumiał, jak bardzo czuła się zraniona.

Dziesięć minut później w pokoju było zupełnie ciemno i cicho. Ale nikt z czworga dorosłych nie mógł zasnąć.

ROZDZIAŁ VIII

Następny ranek wstał dość zimny. Mgła kładła się nad rzeką, kiedy opuszczali gościnny dom starego hrabiego. Dopiero teraz zobaczyli, że miasto było znacznie bardziej zniszczone, niż początkowo sądzili, właściwie zachowały się jedynie budynki przy głównej ulicy. Mieszkańców dostrzegli niewielu, jakaś chłopska furmanka z sianem toczyła się z hałasem po bruku.

Wkrótce znaleźli się na przedmieściu i wyszli na leśną drogę. Kiedy dotarli do jej najwyższego punktu, roztoczył się przed nimi wspaniały widok na północ: w oddali majaczyły sinoniebieskie wzgórza, nieco bliżej widać było pola, miasto, kościoły i stary zamek.

Jednak horyzont na południu przybrał barwę czerwoną.

Niewielka stacja kolejowa, do której zmierzali, leżała w dole, ujrzeli przed sobą tory wijące się u podnóża gór.

Rodzeństwo szło nieco z tyłu.

- David, rozmyślałam trochę dziś w nocy...

- Ja także.

Wymienili porozumiewawcze uśmiechy jak za dawnych czasów.

- Gdybyśmy poprosili Marca, żeby odszedł, byłoby to równoznaczne z przyznaniem się do porażki, prawda? - spytała Sissi. - A ja do tej pory nigdy tego nie zrobiłam.

- Wiem. Kiedyś skręcisz kark z tego powodu. Ja myślałem o tym samym. Wydaje mi się, że w pewien sposób przyzwyczaiłem się do niego. On stał się częścią mego życia. Mimo całej swej nieprzystępności i trudnego charakteru jest z nami. Zresztą mamy zbyt wielu wrogów, aby przysparzać sobie jeszcze jednego.

Sissi skinęła głową.

- Na swój sposób brakowałoby nam Marca. Potrzebujemy go.

- Ależ, Sissi, nie jako służącego!

- Nie, nie! Nie jestem aż tak zmanierowana. Ale wiesz, myślę, że on nas także potrzebuje. Dlaczego tak po prostu nie odejdzie?

- Naprawdę nie wiem, czemu z nami został.

Sissi obserwowała Marca, który w skupieniu słuchał Michela. Obaj szli na samym przodzie. Madeleine miała ochotę poczekać na Davida i Sissi, ale rozumiała, że brat i siostra chcą porozmawiać w spokoju.

- Czuję do niego wstręt - powiedziała Sissi w zamyśleniu. - Szczególnie po dzisiejszej nocy. Ale jednocześnie jest dla mnie podniecającym wyzwaniem.

- Jak to rozumiesz? Spędziłaś dziś rano dużo czasu przed lustrem. Chyba nie zamierzasz go uwieść?

- Oszalałeś? - oburzyła się Sissi. - Nie, ale chcę się dowiedzieć, co się za tym wszystkim kryje...

- Ja także. I nie sądzę, bym musiał się niepokoić z jego powodu o Michela i Madeleine. Oni go w ogóle nie obchodzą, dla Michela jest nawet miły. Tylko ty i ja coś dla niego znaczymy. Ale co? On nas nie lubi... Myślisz, że chce nas skrzywdzić?

Upłynęło sporo czasu, zanim odpowiedziała:

- Nie wiem. Jeżeli ma taki zamiar, to biada nam! Może jestem głupia, ale w pewien sposób mi go żal. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego. Lecz sądzę, że mylisz się co do niego. Podejrzewam, że istnieje jakiś związek między Markiem a Madeleine. Nie żeby osobiście był nią zainteresowany, oczywiście - dodała trochę nazbyt pośpiesznie. - Ale coś w tym jest...

- Wiem, o co ci chodzi - odparł David. - Ja też zwróciłem na to uwagę.

Madeleine nagle przystanęła.

- Patrzcie! Na stacji stoi samochód! I tych dwóch ubranych na czarno mężczyzn... Oni już tam są, monsieur David!

David zastanawiał się przez kilka sekund.

- Domyślają się, że będziemy chcieli pojechać pociągiem - mruknął. - Ale budynek stacji leży po przeciwnej stronie torów. Możemy się przedostać pod osłoną magazynu aż do samego wagonu. A potem możemy zrobić to, co tysiące podróżujących na gapę uczyniło przed nami.

- Wskoczyć do pociągu od drugiej strony? - spytał ożywiony Michel. - O, tak!

Pozostali nie byli zachwyceni tym pomysłem. Szczególnie Sissi myślała z niesmakiem o wspinaczce na wysokie stopnie wagonu w długiej sukni.

- Nasi prześladowcy są teraz zdecydowani na wszystko - stwierdził David. - Za wszelką cenę będą chcieli udaremnić nam ucieczkę. Jeżeli Michel i Madeleine dotrą do Paryża, Lasalle zostanie zdemaskowany...

W tym momencie Marc zatrzymał się gwałtownie, ale niemal natychmiast ruszył dalej. Sissi powstrzymała się, żeby nie skomentować jego reakcji, wymieniła tylko z bratem porozumiewawcze spojrzenia.

I wtedy Michel powiedział coś, co zaskoczyło dorosłych.

- Jesteście moimi przyjaciółmi, wszyscy razem! - rzekł z uśmiechem. - I wszystkich was potrzebuję! Mądrego Davida, silnego Marca, miłej Madeleine i pięknej Sissi, która potrafi wyprowadzić w pole tych głupich mężczyzn! Czy mógłbym marzyć o lepszej ochronie?

Sissi była zdumiona bystrością umysłu dziesięciolatka. Nawet Marc musiał się odwrócić, a wszyscy pozostali mogliby przysiąc, że w kącikach jego ust czaił się tłumiony uśmiech. Ale to oczywiście niemożliwe!

- Rozmawiałem dziś rano z naszym miłym, starym gospodarzem - zaczął David. - Mówił, że pociągi są teraz bardzo przepełnione z powodu ogromnej liczby uchodźców, którzy pragną się dostać na tereny jeszcze nie zajęte przez Niemców. Podróż nie jest bezpieczna i możliwe, że w ogóle nie dotrzemy do celu. Wiele pociągów staje, nie ujechawszy daleko, albo po prostu przepada bez wieści.

- Przepada bez wieści? - powtórzył przestraszony Michel.

- Linia frontu przebiega całkiem niedaleko, chyba widziałeś?

- Ale jakieś pociągi dojeżdżają do Paryża? - spytała Madeleine.

David wzruszył ramionami.

- Musimy zaryzykować. W każdym razie może o jakieś kilkadziesiąt kilometrów zbliżymy się do stolicy, a to już jest coś.

Przemknęli przez las i skryli się w krzakach za magazynem. Z niepokojem jednak patrzyli na stację, a zwłaszcza na dwóch osobników w czerni, uważnie obserwujących peron. Widzieli też niemieckich żandarmów, lecz nie oni stanowili teraz największe zagrożenie.

David szepnął do swych towarzyszy:

- Ponieważ pociąg będzie przepełniony, może się zdarzyć, że się pogubimy. Zresztą i tak się chyba wkrótce rozdzielimy. Jak wiecie, sprzedałem dziś rano samochód i mam sporo pieniędzy, więcej niż teraz potrzebuję. Sissi też ma ich niemało. Weźcie te banknoty, Marc i Madeleine, możecie ich potrzebować. Nie, żadnych protestów! Marc, ty nie wiesz chyba dokładnie, dokąd jechać i co robić?

Marc nie odpowiedział. Patrzył zakłopotany na pieniądze.

- To jest banknot stufrankowy - podpowiedziała Sissi dyskretnie. - A to jest pięćdziesiąt franków...

Marc wsunął pieniądze do kieszeni.

- Traktuję to jako pożyczkę - oświadczył z godnością.

Daleko na równinie zagwizdał parowóz, przesuwając się powoli ku stacji i wypuszczając czarne obłoki dymu. Sissi strzepnęła sukienkę i poprawiła włosy.

- Jak wyglądam z tyłu? - zwróciła się do Madeleine.

- Dobrze, tylko trochę siana zostało we włosach.

Madeleine wyjęła pojedyncze źdźbła, a Sissi podziękowała jej uśmiechem.

- Pamiętajcie: pociąg stoi dziesięć minut. W tym czasie nie wolno wam się nawet poruszyć! - upominał po raz kolejny David.

- Strasznie się denerwuję - wyrwało się Madeleine.

David uspokajająco uścisnął jej rękę.

- Ile tu ludzi! - szepnął Michel.

Teraz już widzieli, że długi skład był wprost oblężony przez pasażerów, którzy wychylali się z okien, stali stłoczeni na platformach, a nawet wisieli na stopniach.

- Nigdy się nie dostaniemy - mruknęła Sissi.

- Na pewno nam się uda. Musi! - odparł David. - Jak się czujesz, Madeleine?

- Trochę słabo. Poza tym dobrze. Już nie boli mnie w piersiach.

- Świetnie! Wkrótce będziemy w domu, w Paryżu. Jeszcze tylko kilka godzin i otrzymacie porządną opiekę.

- Myślę o tym, jak się czuje mój kucyk - westchnął Michel. - I moje psy. Tęsknię za nimi.

Stali w milczeniu, gdy tymczasem pociąg hamował z piskiem i zgrzytem kół.

Budynku stacji i peronu nie było widać zza wagonów.

Minęło kilka długich minut. Zgromadzeni na peronie ludzie robili dużo hałasu, wszyscy byli podenerwowani. Uciekinierzy widzieli ze swej kryjówki ubranych na czarno mężczyzn, którzy przeciskali się przez środek pociągu zapewne przy akompaniamencie przekleństw stłoczonych pasażerów. Zaglądali do każdego przedziału, a minuty płynęły.

W końcu wysiedli. Maszynista dał sygnał odjazdu.

- Teraz! - szepnął David.

Przebiegli przez boczny tor do najbliższego wagonu.

Na szczęście pomiędzy pasażerami siedzącymi na stopniach pozostało trochę wolnego miejsca. Kiedy pociąg wytaczał się ze stacji, piątka zbiegów stała już na zatłoczonej platformie.

Sissi uśmiechała się uszczęśliwiona, a wiatr rozwiewał jej włosy. Ledwo dosięgała do poręczy i z trudem utrzymywała równowagę. Marc znalazł się obok niej. Sissi nie była z tego zadowolona, ale on stał jak gdyby nigdy nic, trzymając za rękę Michela. Sissi zauważyła, że David i Madeleine także stoją bardzo blisko siebie, ale cóż było robić w tym tłoku. Udała, że nie dostrzega rozpromienionej twarzy dziewczyny.

Ach, było cudownie, byli niezwyciężeni, Sissi wprost rozpierała radość życia! Mknęli na południe, ku wolności!

- Przykro mi - rzekł David do Madeleine. - Jako lekarz nie mogę patrzeć, jak tu stoisz. Sissi, chodź z nami, może znajdę wam jakieś miejsca siedzące!

Protesty dziewcząt nic nie pomogły. David utorował sobie przejście do wagonu, dosłownie wcisnął Sissi i Madeleine na ławki i po chwili wrócił na platformę.

Madeleine nie podobało się w przedziale. Sissi także nie. Czuły się tu intruzami. Sissi siedziała pomiędzy pulchną damą a jegomościem, który kątem oka rzucał na nią pożądliwe spojrzenia. Na wprost siebie miała wysokiego mężczyznę, który wyraźnie okazywał niezadowolenie, ponieważ przez nią nie mógł wyprostować długich nóg.

Wyglądała przez okno, na ile to w ogóle było możliwe. Widziała rozległe, lekko pofałdowane równiny, porośnięte winnicami, i skupiska wiejskich zagród, czasem tak duże, że można by je nazwać wsiami, innym razem zaś składające się z kilku domostw. Gęsty, popielatoczerwony dym nad horyzontem był coraz bliżej. Do tej pory mijali mało zniszczone tereny, ale pociąg stopniowo zmniejszał prędkość, jakby nie miał ochoty jechać dalej, w okolice ogarnięte wojną.

W przedziale panowała straszliwa duchota. Madeleine czuła się źle, pot wystąpił jej na czoło, wszystko przed oczyma wirowało. Nie mogła dłużej tego znieść, wstała, a Sissi wyszła za nią. Zwolnione przez nie miejsca natychmiast zostały zajęte.

- I co? - spytał David, kiedy wreszcie dziewczętom udało się wrócić na platformę. Tutaj było przynajmniej świeże powietrze, choć parowóz potężnie dymił.

- Wpadłam w panikę - wyjaśniła Madeleine. - Myślałam, że zemdleję z powodu ciasnoty i braku powietrza.

- A ja miałam problemy z jakimś podrywaczem, który próbował mnie obmacywać - dodała Sissi. - Ale ukłułam go szpilką do kapelusza. Madeleine była jednak w gorszej sytuacji, wciąż dotykały jej czyjeś ręce.

- Co? - zawołał gniewnie David. - A to rozpustnicy! Czy nie mogli zostawić w spokoju chorej dziewczyny?

- To nie było takie groźne - uspokajała go Madeleine.

- A jednak! Poza tym jesteś moją...

Spojrzała na niego zdumiona.

- ... pod moją opieką - dokończył.

Madeleine odwróciła się, aby nie mógł zobaczyć, jak zabłysły jej oczy.

Davidzie, Davidzie, zastanów się, co ty robisz! pomyślała Sissi. Nie krzywdź tej dziewczyny, przecież między wami nigdy nic nie będzie!

Krajobraz wokół nich powoli się zmieniał. Spalone miasta, dym wijący się ponad winnicami, drogi pełne długich kolumn uchodźców. Zbliżali się do terenów objętych działaniami wojennymi.

- David, mam nieczyste sumienie - zaczęła Sissi. - Jedziemy na gapę. Czy nie ma tu konduktora?

- A którędy miałby przejść? - odparł David. Zrobił dla Madeleine trochę miejsca przy poręczy, żeby mogła się oprzeć i odpocząć. Michel usiadł w kucki przy ścianie wagonu i rozmawiał z innymi dziećmi. Sissi i Marc musieli stać przy drzwiach prowadzących na korytarz, które bez przerwy otwierały się i zamykały.

Sissi czuła, że cała jest przesiąknięta dymem, włosy wciąż opadały jej na twarz. Kapelusz musiała zdjąć, nie utrzymałby się na tym wietrze.

Wagonem szarpnęło, znów ktoś popchnął ją na Marca. Dziwne, ale nie sprawiało jej to przykrości. Za każdym razem przez kilka sekund, zanim nie powróciła do poprzedniej pozycji, czuła pod swoimi dłońmi jego ciało. To dziwne myśleć o Marcu jako o ciepłej, żywej osobie. Taki kontrast w zestawieniu z jego szczególnym sposobem bycia! Jedno do drugiego całkiem nie pasowało.

Pociąg zatrzymał się na stacji.

- Nie! - zawołał Michel. - Czyżby zamierzali zabrać jeszcze więcej pasażerów? Chyba oszaleli!

David westchnął zmartwiony. Jak się okazało, pociąg został zatrzymany na rozkaz Niemców. Była ich cała kompania.

- Chyba nie chcą tu wsiąść? - spytała przerażona Madeleine.

- Nie wygląda na to.

Nagle Sissi drgnęła, usłyszała bowiem, jak ktoś mówi, że właśnie za chwilę pojawi się sam głównodowodzący Kutsche. Zbiegowie popatrzyli po sobie. Sissi wychyliła się, aby lepiej widzieć.

Zaskoczona zobaczyła starszego, bardzo niskiego mężczyznę z ogromnymi wąsami i w zbyt dużej czapce, opadającej mu na nos. Odebrał on meldunek dowódcy ustawionej w karnym dwuszeregu kompanii, a potem cienkim głosem wydał jakąś komendę.

Sissi oniemiała. Kiedy pociąg wytaczał się że stacji, David próbował stłumić śmiech, lecz mu się to nie udało. Po chwili także Sissi parsknęła śmiechem.

Marc spojrzał na nich zdziwiony.

- Co się stało?

David, krztusząc się ze śmiechu, wyjaśnił:

- Sissi podała się za metresę tego człowieka!

Marc zmarszczył brwi.

- Metresę?

- Tak, kochankę albo damę do towarzystwa, jak wolisz. Pamiętasz, jak opowiadała o sfałszowanym przez siebie dokumencie?

- Tak, ale kochanka? Co to takiego?

Nagle olśniło go.

- Ach, rozumiem! - powiedział i wymienił określenie tak wulgarne, aż Sissi pobladła na twarzy.

- Marc! - zawołał David. - Cofnij to słowo!

- Mówiłem wam, że uczyłem się samych brzydkich słów!

David powoli się uspokajał.

- Ale musiałeś chyba dowiedzieć się czegoś o... kobietach... tam gdzie byłeś?

- Tak, inni o tym mówili. Ale to chyba nie mogła być prawda...

- Potrafię sobie wyobrazić te opowieści - stwierdził David z głębokim niesmakiem. - Czy nigdy nie słyszałeś o miłości? Miłość między kobietą i mężczyzną może być czymś pięknym i wspaniałym. I bardzo łatwo ją zniszczyć.

- Myślisz, że on coś z tego rozumie? - rzuciła ostro Sissi. - A ty, Marc, powinieneś wiedzieć, że nie jestem jak te kobiety... o których słyszałeś - dodała wyniośle.

David i Madeleine popatrzyli po sobie zakłopotani. Wszyscy czworo stali w zupełnym milczeniu. Słychać było tylko sapanie lokomotywy, stukot kół i szmer rozmów pozostałych pasażerów.

Gęsty dym pożarów, zmieszany z dymem wypuszczanym przez parowóz, był nie do zniesienia. Pociąg wlókł się w ślimaczym tempie, maszynista zatrzymywał go niejednokrotnie, żeby sprawdzić, w jakim stanie są tory. W pewnym momencie stojący na platformie pasażerowie zobaczyli na sąsiednim torze wykolejony pociąg, który najwidoczniej także zmierzał na południe. Rozległy się krzyki przerażenia. Podziurawione od pocisków, na wpół spalone wagony musiały tu leżeć już od paru dni.

Pociąg minął to straszne miejsce i znowu zwiększył prędkość.

Po krótkiej chwili zdarzyło się jednak to, czego wszyscy się obawiali: jakiś kolejarz zatrzymał lokomotywę, machając czerwoną chorągiewką.

Od czoła pociągu nadbiegł zdenerwowany człowiek.

- Dalej nie pojedziemy! - zawołał. - Most kolejowy nad Oise został zburzony godzinę temu.

- Oise - powtórzył David z namysłem. - Oise? Adres, który dostałem od starego hrabiego...

Nagle powietrze przeszył złowróżbny świst. Marc energicznie popchnął Sissi ku ścianie.

- Nie stój tak i nie gap się, idiotko! - krzyknął.

Padli tuż obok siedzącego na podłodze Michela. Pocisk rozerwał się gdzieś w pobliżu, wagonem potężnie zatrzęsło, a z jego drugiego końca dobiegł krzyk.

Przerażona Sissi uniosła głowę i zobaczyła twarz Marca tuż przy swojej. Michel zaczął płakać.

- David! - zawołała Sissi. - Co z wami?

- Nic się nie stało - odparł jej brat niepewnym głosem. - Chodźmy, musimy przedostać się do rzeki, tu nie możemy zostać.

Większość pasażerów opuściła już wagony i ruszyła zwartym strumieniem wzdłuż torów. Pomiędzy rodzeństwem rozgorzał spór na temat bagażu Sissi, w końcu oboje poszli na kompromis i ustalili, że Sissi może zatrzymać najmniejszą torbę. Teraz próbowała upchnąć w niej jak najwięcej rzeczy.

- Ale sama ją będziesz niosła! - uprzedził David. - Myślę, że nie powinniśmy iść wzdłuż szyn, to zbyt niebezpieczne. Zejdźmy na dół, w te krzaki!

Kiedy przebyli biegiem jakieś sto metrów, David zwolnił i spojrzał z rozbawieniem na Sissi.

- Nie rozumiem, po co się kąpałaś wczoraj wieczorem. Próżny trud.

Natychmiast wyjęła lusterko.

- O nieba! - zawołała. Jej twarz pokrywały czarne plamy od sadzy, elegancka fryzura przestała istnieć, a śliczna sukienka poszarzała. Roześmiała się. - Dobrze więc. Jeżeli tak ma być, to niech będzie.

Wyjęła wszystkie szpilki do włosów i jej jasne loki opadły swobodnie na ramiona.

Kiedy przechodzili nad wąskim kanałem, umyła sobie twarz.

- Mówcie sobie co chcecie o mojej zwariowanej siostrze - zaśmiał się David. - Ale ona nigdy nie traci stylu!

Nagle Sissi zadrżała z przerażenia. Dostrzegła, że w kanale coś płynie. Gdy zrozumiała, że to zwłoki mężczyzny w mundurze, rzuciła torbę i zaczęła uciekać. Po paru metrach zdołała się opanować i wróciła do pozostałych.

- Davidzie - powiedziała po dłuższej chwili z ledwie wyczuwalnym drżeniem w głosie. - Zabawa skończona. Twoja nieznośna siostra wreszcie pojęła, że znaleźliśmy się w samym środku wojny!

Madeleine tymczasem przyniosła ciężką torbę Sissi.

- Zostawiła ją pani, mademoiselle Cecilie.

- Dziękuję - uśmiechnęła się Sissi. - Słuchajcie, musimy uporządkować pewne sprawy. Po pierwsze, wszyscy będziemy zwracać się do siebie na ty. Słyszałam, że Marc już zaczął tak do mnie mówić. W pociągu nazwał mnie nawet idiotką. A więc została tylko Madeleine.

Twarz dziewczyny pokryła się rumieńcem.

- Ale ja przecież nie mogę... Dobrze, obiecuję, ze spróbuję.

- Świetnie! A po drugie, nie zamierzam dłużej dźwigać tej głupiej torby...

Seria niedalekich strzałów, która właśnie przeszyła powietrze, zagłuszyła resztę zdania. Wszyscy jednak mogliby przysiąc, że powiedziała: „skoro muszę robić to sama”.

Kiedy znowu zapadła cisza, Sissi oświadczyła:

- Chętnie zostawię resztę rzeczy, jeśli tylko dacie mnie i Madeleine trochę czasu na zmianę sukien.

- Nareszcie rozsądne słowa - pochwalił ją David. - Zaczynajcie, my już się odwracamy.

Zmieszana Madeleine zaczęła nieśmiało:

- Ale ja nie mogę... Przecież to pani ubrania...

Sissi zareagowała stanowczo.

- Pokora jest cenną cnotą, ale nie może przeradzać się w uniżoność! Nie zapominaj nigdy o swojej wartości jako człowieka, a przede wszystkim jako kobiety!

- Słuchaj i zapamiętaj, Madeleine! - zaśmiał się David zwrócony do nich plecami. - W tej dziedzinie możesz się wiele nauczyć od mojej siostry!

O zmroku, zdruzgotani psychicznie, głodni i wyczerpani, dotarli do niewielkiego młyna nad rzeką Oise. Niezdolni do dalszego wysiłku padli na trawę. Mieli za sobą straszny dzień. Ponieważ znajdowali się w strefie ogarniętej walkami, musieli wybierać okrężne drogi, nadkładając kilometrów. Nie raz i nie dwa kule świszczały im tuż nad głowami. Trudy wędrówki zbliżyły ich bardzo do siebie i solidarnie pomagali sobie nawzajem.

Starali się posuwać wzdłuż rzeki Oise. David wykorzystywał każdą okazję, by się upewnić, czy idą w dobrym kierunku. Pragnęli jak najszybciej trafić pod adres wskazany przez starego hrabiego. Ale teraz nie mieli już siły.

ROZDZIAŁ IX

Leżeli wyczerpani w miękkiej trawie i jedli resztki żywności, którą zabrali na drogę. W oddali grzmiały armaty, niebo rozbłyskiwało jak na pokazie fajerwerków.

- Michel, muszę cię pochwalić - powiedział David. - Zachowywałeś się naprawdę wspaniale!

Chłopiec się rozpromienił.

- To nie takie trudne, jeżeli w pobliżu jest Marc.

- Tak - zgodził się David. - Dobrze opiekowałeś się chłopcem!

- Dzieci nie powinny cierpieć - mruknął Marc.

- Masz do nich odpowiednie podejście. Powinieneś mieć własne.

Twarz Marca spochmurniała.

- Niby w jaki sposób? Może mam je ukraść?

Ma rację, pomyśleli pozostali. Jaka kobieta zechciałaby kogoś takiego jak on?

- Jest jeden problem - David zmienił temat. - Gdzie przenocujemy?

- Tutaj - odparła Sissi niewyraźnie.

- Cóż to znowu? Nie w hotelu?

- Chyba że jakiś tu przestawisz i wniesiesz mnie do środka.

- Co ty na to, Marc?

- Ja zostaję tutaj.

- Madeleine?

- Ja też.

- I ja również - dodał Michel. - Poobcierałem sobie nogi.

- A jeżeli będzie zimno? Madeleine nie może marznąć.

- To ją ogrzejesz. Kładź się i bądź cicho! - przerwała mu Sissi. - Mnie już zamykają się oczy.

David zrezygnował. Dziesięć minut później wszyscy już spali.

Nad ranem Sissi się przebudziła. Czuła, że ktoś poprawia płaszcz, którym była okryta. Lekko uchyliła oczu. To Marc...

Szarzało. Ptaki zaczynały śpiewać, nad rzeką kładła się mgła, a trawa była mokra od rosy. Sissi drżała z zimna.

Udawała, że śpi, nie miała ochoty rozmawiać z Markiem. Czekała, aż odejdzie, ale tego nie zrobił. Z bijącym sercem leżała nieruchomo.

Nic się nie zdarzyło. Po prostu tylko siedział. Wiedziała, że patrzy na nią. A potem ostrożnie, bardzo ostrożnie musnął dłonią jej policzek. Robił to tak, jakby nigdy wcześniej nie dotykał skóry kobiety. Sissi uświadomiła sobie, że tak w istocie było. Z trudem opanowywała drżenie.

Teraz Marc delikatnie okręcał wokół swoich palców małe loczki przy policzku Sissi, a kiedy położył rękę na jej szyi i powoli zsuwał coraz niżej, rozległ się głos Davida.

- Marc!

To jedno jedyne słowo zabrzmiało niczym strzał w panującej wokół ciszy. Marc natychmiast wstał i odszedł.

Sissi skuliła się pod płaszczem, po raz pierwszy była naprawdę wściekła na swego opiekuńczego brata.

Po kilku godzinach obudziła ich potężna wymiana ognia po drugiej stronie rzeki. Instynktownie poszukali schronienia w pobliżu na wpół zrujnowanego młyna.

- Brr - trzęsła się z zimna Sissi. - Czuję się, jakbym sama przeszła przez żarna.

- Ja też - dodał Michel. - Jestem zmarznięty, poobijany i brudny. Chyba nie za bardzo lubię takie życie.

- To widać! - powiedziała Sissi i przytuliła go. - Wreszcie jakaś bratnia dusza wśród tych wszystkich zahartowanych sportowców - szaleńców!

David roześmiał się.

- Może ruszymy się stąd, zanim do reszty to zburzą?

Wstali, choć nogi odmawiały im posłuszeństwa.

- Nie odważę się przejrzeć w lustrze - westchnęła Sissi.

David przyglądał się jej z ukosa.

- Choć raz jesteś naturalna, to ci dodaje uroku. Źdźbła trawy we włosach, okruchy chleba na kołnierzyku. Jesteś młodsza o co najmniej trzy lata. Co o tym sądzisz, Marc?

Marc szybko odwrócił oczy. Sissi jednak nie raz i nie dwa przyłapała go na tym, że przypatrywał się jej ukradkiem, zamyślony. I do tego jeszcze to jego dziwne zachowanie nad ranem... Świadomość, że czternaście lat spędził w więzieniu, wypełniała Sissi nieopisanym niepokojem. I ten niepokój nie dotyczył wcale Marca. Był to strach przed tym, co drzemało w niej samej i czego nie pojmowała.

Taki niewychowany gbur! myślała z gniewem. Czy nikt go nie nauczył, że nie wolno tak bezczelnie się gapić?

Ale podświadomie poruszała się z większą gracją albo powolnym ruchem odrzucała włosy z karku.

Będzie świetnie, kiedy nareszcie się go pozbędziemy, myślała. Nigdy jeszcze nie spotkałam tak nieokrzesanego mężczyzny.

Dwie godziny później stanęli przed dużym budynkiem w pobliskim mieście.

- Ale to przecież szpital! - zawołała Madeleine zaskoczona.

- Tak - odparł David - Adres jednak się zgadza. A mężczyzna, do którego mamy się zgłosić, jest lekarzem.

W recepcji doktor Duclair podniósł wzrok znad listu, który wręczył mu David.

- Jeżeli mój stary przyjaciel prosi mnie o przysługę, wiem, że to poważna sprawa, ponieważ czyni to bardzo rzadko. Z listu wynika, że trzeba coś szybko postanowić w sprawie tego małego chłopca. Macie szczęście, żeście mnie tu spotkali. Jutro w nocy znowu się przenosimy.

- Przenosicie się? - spytał David.

- To hrabia o tym nie wspomniał? Mamy specjalnie przystosowaną dużą łódź. Mały pływający lazaret, jeśli wolicie. W czasie pokoju jest to szpital ruchomy, ale teraz... Przewozimy rannych żołnierzy, ale też i innych ludzi, którzy muszą przedostać się do nie okupowanej części Francji. Nawet do samego Paryża, jeśli to konieczne.

Uciekinierzy z trudem ukrywali radość.

- A co na to Niemcy?

- Nie pytamy ich o zgodę. Do tej pory jakoś nam się udawało, choć dziś w nocy było naprawdę niebezpiecznie. Trafiliśmy pod bomby... Ale wszystko się powiodło. Czy możecie poczekać półtora dnia?

- Tego nam właśnie trzeba! Mała Madeleine potrzebuje odpoczynku. Ja natomiast prawie jestem lekarzem, a mój... przyjaciel Marc zwykle asystuje mi przy prostych zabiegach. Więc jeżeli moglibyśmy w czymś pomóc...

Doktor Duclair przyjął tę propozycję jak dar niebios.

- Ma pan paskudną ranę na głowie, hrabio de Saint - Colombe. Zobaczę, może będę mógł założyć panu parę szwów po południu. A tę młodą dziewczynę powinienem właściwie umieścić w szpitalu. Co jej dolega?

David opowiadając o chorobie Madeleine z troską patrzył na jej okoloną ciemnymi włosami twarz. Z żalem myślał o tym, jak wiele musiała wycierpieć ta drobna i krucha, a jednocześnie tak silna dziewczyna. Wiele dałby za to, żeby usłyszeć jej beztroski śmiech.

- A ta druga młoda dama? - zainteresował się doktor Duclair. - Sądzi pani, że mogłaby pomóc przy chorych?

- Hm - mruknął David i otrząsnął się z zamyślenia. - Co ty na to, Sissi?

- Phi! - odparła. - Czy słyszałeś o jakiejś rzeczy, której bym nie potrafiła? Zawsze marzyłam o tym, żeby pobawić się we Florence Nightingale.

- Teraz ma pani okazję - rzucił szorstko lekarz.

Sissi, nie zrażona tonem głosu doktora, dodała szybko:

- Czy mógłby pan także zbadać Marca?

Marc wyglądał na wściekłego, lecz na prośbę lekarza zdjął niechętnie koszulę.

- Co, do licha, się panu stało? - zdziwił się lekarz. - Przejechała po panu brona? Ale tym zajmiemy się później. Teraz opatrzymy tylko tę zaognioną ranę.

Kiedy wyjmował odłamek, Marc nawet się nie skrzywił.

- Chyba pan przywykł do cierpienia - rzekł lekarz.

- Sądzę, że on ma poważne kłopoty z prawą nogą - nie poddawała się Sissi.

Marc, posławszy jej soczyste przekleństwo, uniósł nogawkę spodni. Sissi zakryła ręką usta i odwróciła oczy.

- Co się dzieje? - spytał lekarz. - Będzie pani musiała znosić gorsze widoki niż ten, jeżeli chce pani iść w ślady Florence Nightingale.

- Ale to dotyczy Marca - odparła Sissi bez zastanowienia.

David i Marc spojrzeli na nią zdumieni.

- Co przez to rozumiesz? - spytał David groźnie.

Sissi się speszyła.

- Nic specjalnego. Pomyślałam tylko o tym, jak biegł przez las z tą okropną raną, jak niszczył przęsło mostu i dźwigał ogromne kamienie...

- Tak, tak - przerwał jej David. - Zawsze masz na wszystko odpowiedź.

Lekarz zajął się nogą Marca, oczyścił ranę i zabandażował ją. Potem rozlokował całą piątkę w osobnych pokoikach, by mogli odpocząć.

Mimo że wojna krążyła wokół miasta, czuli się tak, jakby trafili do prawdziwej oazy.

Sissi wyprostowała obolałe plecy i odgarnęła włosy z czoła. Wiele godzin spędzili w sali chorych, David, Marc, ona i lekarz imieniem Victor. Był to pewny siebie młody człowiek, zdolny, lecz zarozumiały i skory do flirtów. Sissi znała przynajmniej tuzin jemu podobnych jeszcze z Norwegii. Odpowiadała mu zaczepnie, jak to czyniła w stosunku do mężczyzn tego typu, ale teraz ze zdziwieniem stwierdziła, że towarzystwo owego młodzieńca zupełnie jej nie bawi.

Przez pierwsze godziny była tak wstrząśnięta tym, co zobaczyła w szpitalu, że musiała robić sobie długie przerwy. Stawała wówczas przy wejściu, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie chciała, by ktokolwiek zauważył, że robi jej się słabo i jest bliska załamania. Do tego nie przyznałaby się nawet sama przed sobą. Nie Sissi!

Na zewnątrz o wiele wyraźniej słychać było odgłosy walk, wydawało się, że przybierają na sile za każdym razem, gdy wychodziła. Sissi zmuszała się więc, żeby wrócić do szpitalnej sali. Ale nigdy, przenigdy nie zostanie Florence Nightingale, wystarczy, że tego rodzaju bezinteresowną służbę podejmie David.

Ciągle przybywało rannych, żołnierzy i cywilów. I za każdym razem Sissi musiała narzucać sobie żelazną dyscyplinę, aby się nimi zająć. Nie uświadamiała sobie nawet, ile ją to wszystko kosztuje. Zwykle człowiek nie przygotowany do pielęgnowania chorych nie jest w stanie podołać tego rodzaju obowiązkom. Sissi jednak do perfekcji posiadła sztukę panowania nad sobą.

David pracował ze zdwojoną energią, był w swoim żywiole. Sissi podziwiała brata, naprawdę jej imponował.

Marc chodził milczący i ponury. Powodem złego nastroju nie była praca, którą wykonywał niemal mechanicznie. Nie, dręczyło go coś zupełnie innego.

Sissi musiała odpocząć, wyszła więc na korytarz i stanęła przy oknie. Na zewnątrz już się ściemniało. Eksplodujące granaty i pociski rozjaśniały horyzont, grzmiało i huczało, ale Sissi przyzwyczaiła się do tych dźwięków i już jej nie przerażały.

Jak łatwo człowiek się przystosowuje! pomyślała. Jak łatwo obojętnieje!

Obok niej przechodził Marc z brudną pościelą.

- Hej - zagadnęła go Sissi. - Jak ci idzie?

Zatrzymał się niechętnie.

- Dobrze.

Nagle Sissi poczuła się dziwnie onieśmielona.

- Strasznie mnie bolą plecy - westchnęła.

- Ach, tak - Marc nie okazał szczególnego zainteresowania. - David i pozostali pytali o ciebie - rzucił krótko.

- Uff! - powiedziała Sissi, odchodząc od okna. - Nie znoszę Victora, tej nadętej ryby! Tego śmiertelnie nudnego idioty!

Marc schylił się, by podnieść prześcieradło, które wypadło mu z rąk. Choć głowę miał opuszczoną, Sissi spostrzegła, że się uśmiecha.

Stanęła jak wryta. Mógł to być jego zwykły pogardliwy grymas. Lecz równie dobrze mógł to być uśmiech, który próbował ukryć. Uśmiech na ustach Marca? Niemożliwe!

Miasto zostało już zdobyte przez Niemców, ale Francuzi nie chcieli się z tym pogodzić. Przez cały następny dzień na ulicach toczyły się krwawe walki. Sissi zastanawiała się, czy oddanie miasta nie byłoby rozsądniejszym rozwiązaniem. Rannych i umierających wnoszono nieprzerwanym strumieniem. Wszystkie łóżka były zajęte, podłogi w salach i na korytarzach również.

Kiedy Sissi po raz pierwszy zobaczyła konającego, poczuła, że musi się kogoś przytrzymać, by nie upaść. Najbliżej stał akurat Marc. Ze złością odsunęła się od niego. Za nic nie chciała, by odkrył jej słabość. Zacisnęła zęby i znowu starała się zachowywać tak, jakby nic na świecie nie było w stanie jej poruszyć.

Po południu następnego dnia, kiedy Sissi odpoczywała w swoim pokoju na górze, do szpitala przyszli Niemcy.

Było ich trzech. Wtargnęli do sali chorych i od razu przystąpili do rzeczy:

- Otrzymaliśmy wiadomość, że wczoraj rano przybył tu mały chłopiec z czwórką dorosłych. Dwoje z nich to kobieta i mężczyzna o jasnych włosach Wszyscy oni są poszukiwani.

Doktor Duclair spojrzał na intruzów z udanym zdziwieniem. David i Marc wymienili spojrzenia, ale nie przerywali swoich zajęć. Czapka lekarska przysłaniała jasne włosy Davida i, na ile to możliwe, próbował kryć się za innymi.

- Mamy tu tak wielu pacjentów - odparł lekarz. - Ale małego chłopca nie mogę sobie przypomnieć. W każdym razie nie w ostatnim czasie.

- Przeszukamy szpital!

- Bardzo proszę.

Niemcy sprawdzili wszystkie sale i w końcu dotarli na poddasze. Otworzyli z rozmachem drzwi do pokoju Sissi.

Przestraszyła się, ale nie dała tego po sobie poznać. Głośno, tak by mogli ją usłyszeć przebywający w sąsiednim pokoju Madeleine i Michel, zawołała oburzona:

- Niemieccy oficerowie? Czego tu szukacie? Precz stąd!

- Aha! - odezwał się jeden z Niemców. - Blondyna, w dodatku taka harda! Czy pani przypadkiem nie jest właścicielką wspaniałego bugatti?

Czas. Michel potrzebował czasu! Mimo ogromnego napięcia Sissi zachowała spokój. Powaga sytuacji dodawała jej siły.

- Bugatti? - spytała głosem słodkim jak miód. - A co to takiego?

- Nie udawaj głupiej, maleńka - odparł porucznik, widać najważniejszy z całej trójki. Podszedł do łóżka i uniósł jej brodę.

- Moi panowie, jestem norweską pielęgniarką, a was nie powinni obchodzić obywatele Norwegii!

Mówiąc to rozminęła się z prawdą, była obywatelką francuską, tak jak David, ale uważała, że w tej sytuacji kłamstwo jest usprawiedliwione.

Porucznik usiadł na brzegu łóżka. Próbował powiedzieć po norwesku coś, co w rzeczywistości okazało się szwedzkim „na zdrowie”:

- Skål, mina vänner!

- ...Starej krowie, ty ohydna klucho! - odparła Sissi po norwesku, bo domyśliła się, że Niemiec nie rozumie tego języka.

Niemcy popatrzyli pożądliwie na dziewczynę. Podeszli bliżej łóżka...

Tymczasem Madeleine przebywająca z Michelem w sąsiednim pokoju pozwoliła sobie na chwilę marzeń.

David, powtarzała w myślach, och, David! Pamiętała jeszcze wciąż przestrogi matki: „Nie słuchaj eleganckich panów z miasta, używają niezwykle pięknych słów, ale one są fałszywe! Dla nich służąca ze wsi nic nie znaczy. Bawią się nią, uwodzą, kuszą do występku, a potem, kiedy osiągną swój cel, udają, że w ogóle nie znali tej dziewczyny!”

Ale monsieur David nie jest taki, Madeleine wiedziała o tym. Jest delikatny, miły, to prawdziwy dżentelmen.

Nagle znieruchomiała. Głosy z pokoju Sissi... Co powiedziała panienka?

- Michel - szepnęła Madeleine. - Szybko na górę!

Chłopiec błyskawicznie wydostał się na dach. Ukryty za kominem, siedział słuchając odgłosów strzałów dochodzących z miasta. Serce biło mu mocno ze strachu, nie był stworzony do szalonych przygód.

Madeleine nastawiła uszu.

Z pokoju obok dobiegł ją krzyk.

Zbiegła na dół, narzuciwszy na ramiona szpitalny szlafrok.

- David! Och, David! W pokoju Sissi są Niemcy i myślę, że... O mój Boże!

Marc upuścił naczynie, które trzymał właśnie w rękach, i wypadł z sali, zanim ktokolwiek zdążył zareagować.

Kiedy David i doktor Duclair dotarli do pokoju Sissi, dziewczyna siedziała skulona w samym końcu łóżka, przy poduszce, blada jak kreda. Drżącymi rękami desperacko przytrzymywała przykrywające ją prześcieradło. Jeden z Niemców był już unieszkodliwiony, drugi został właśnie „powalony przez Marca, a trzeciego rozbrojono w chwili, kiedy kierował pistolet w stronę obrońcy Sissi.

David podbiegł do siostry.

- Jak to się stało? - zawołał.

Skierowała wzrok w stronę Marca, to on rzucił jej prześcieradło.

- Przyszliście w samą porę. Dzięki Bogu!

David zobaczył ślady paznokci na twarzy jednego z Niemców.

- Widzę, że dzielnie się broniłaś?

- Kobieta ma swoją broń - odparła, próbując się uśmiechnąć.

- Czy teraz, wreszcie zrozumiesz, że nie można przez całe życie się bawić? - krzyczał rozgniewany David. - Myślisz, że poradzisz sobie w każdej sytuacji za pomocą kobiecego wdzięku i urody? Czy mogłaś spodziewać się czegoś innego?

Nerwowy uśmiech Sissi stał się jeszcze bardziej nienaturalny.

- Co teraz z nimi zrobimy? - spytał Marc.

- Przekażemy dowództwu francuskiemu - odpowiedział doktor Duclair. - Niech tam zdecydują. Gwałt jest poważnym przestępstwem.

Sissi szybko się opanowała. Nie chciała, by ktokolwiek się nad nią litował.

- Nic mi się nie stało - oświadczyła z dawną pewnością w głosie. - David, wracaj do swej pracy, ja też zaraz schodzę.

Spojrzał na nią ponuro.

- Twoja samodyscyplina jest przerażająca! Zachowujesz się tak, jakby nic tu nie zaszło. Jesteś jedną wielką zagadką, Sissi.

Madeleine odezwała się cicho:

- Mylisz się, Davidzie! Bardzo się mylisz!

- Sissi, naprawdę niczego ci nie potrzeba? - upewniał się David.

- Nie! Chociaż... tak! Chciałabym porozmawiać z Markiem w cztery oczy.

- Ze mną? - zdziwił się Marc.

David i Madeleine opuścili pokój. Zrobiło się cicho. Sissi siedziała nie ruchomo.

- Podejdź tu, Marc!

Stanął przed nią.

- Usiądź - poprosiła.

- Nie.

Westchnęła, ale nie nalegała.

- David ma z pewnością rację, mówiąc, że jestem lekkomyślna, ale on nic nie rozumie. Marc... ty rozumiesz, prawda?

Nie odpowiedział.

- Muszę z tobą porozmawiać. Ponieważ jesteś jedynym, który wie, jak ja się teraz czuję. Poniżenie... upokorzenie. Znasz to, prawda?

- Tak.

Zapadła cisza. Sissi z wahaniem wyciągnęła rękę w stronę Marca, on jednak się nie poruszył.

- Ty drżysz? - spytał tylko.

- Tak, drżę. Oni... oni tak na mnie patrzyli, Marc. Dotykali mnie. Czuję się taka brudna, taka zbrukana!

- Powinnaś płakać, Sissi.

- Tak, ale nie umiem! Ty także powinieneś był płakać wiele, wiele lat temu.

- Nie potrafiłem. Ale ty możesz. Teraz!

Wreszcie nawiązali jakiś kontakt! W każdym razie tak się wydawało Sissi.

- Nie, w moim przypadku też jest za późno. To dlatego prosiłam cię o pomoc, ale ty nie chcesz mi jej dać.

- Nie mogę.

Potrząsnęła głową, nieobecna myślami.

- David tak niewiele rozumie - wyznała szeptem. - Chociaż jest mądry. Ty i ja, Marc... Jesteśmy do siebie tak podobni.

- My?

Podszedł do okna i oparł się o szeroką framugę.

- Dziecko bardzo łatwo jest zranić - powiedziała w zadumie. - Ale ono broni się przed tym. Wznosi wokół siebie mur, żeby uniknąć cierpienia. To tchórzostwo, oczywiście, ale... Ty zbudowałeś sobie mur nienawiści i goryczy. Ja schowałam się za maską dumy i lekkomyślności. W ten sposób nic już nie boli.

Marc stał w milczeniu.

- Tak cię potrzebowałam - mówiła dalej z gorzkim uśmiechem. - Potrzebowałam twojego wsparcia. Chciałam poczuć, że mnie rozumiesz, i wierzyłam, że uda ci się stopić we mnie cały chłód, teraz, w chwili słabości. Ale się pomyliłam.

- Czy mogę już odejść? - spytał obojętnie.

- Tak, możesz iść. Audiencja skończona.

Marc wyszedł bez słowa. Sissi siedziała długo na brzegu łóżka. Tym razem trudno jej było odzyskać równowagę. Upokorzenie, którego teraz doznała, było trudniejsze do zniesienia niż wszystko, co ją dotychczas spotkało.

Ktoś zapukał ostrożnie do drzwi.

- Proszę wejść!

Do pokoju wśliznął się Michel.

- Co się stało Marcowi? - spytał. - Był taki dziwny.

- To znaczy?

- Stał tu za drzwiami i zakrywał rękami twarz, jakby płakał. Ale nie płakał.

Sissi się ożywiła.

- Czy coś mówił?

- Bardzo wiele. Więcej niż kiedykolwiek. Kucnął przede mną i uścisnął mnie na pożegnanie.

ROZDZIAŁ X

- Pożegnał się?

- Tak, tak sądzę. Mówił, że ma nadzieję, iż wszystko mi się uda, bo nie chciałby, aby dzieci cierpiały, choć nie wiem, co miał na myśli. Wtedy spytałem, kto wyrządził mu krzywdę, ale wtedy odpowiedział, że to on wyrządził komuś krzywdę, i dodał: „Nie chciałem tego, Michel, chciałem jej pomóc, ale nie potrafiłem. Nie mogłem się do niej zbliżyć, bo nie jestem ani trochę lepszy od Niemców. Jestem od nich gorszy!” Co przez to rozumiał?

Sissi zrobiło się gorąco.

- Och, biedny Marc! - szepnęła. - Zapomniałam, kim jest! Czternaście lat w więzieniu... - Odwróciła twarz. - Czy powiedział coś jeszcze?

- Tak, coś, co zabrzmiało okrutnie. Nie pamiętam dokładnie, co, ale spytałem przerażony: „Czy chcesz sobie odebrać życie, Marc?”

- Ach, Michel!

- Wyglądał tak dziwnie. A potem dodał, że najpierw musi coś załatwić.

- Najpierw? Pewnie zamierzał... Muszę natychmiast porozmawiać z Davidem. Gdzie jest moja suknia? Nie ma chwili do stracenia! Czy widziałeś Marca? - zawołała, kiedy znalazła się już na dole i zobaczyła brata. Właśnie mył ręce.

- Nie, myślałem, że jest na górze u ciebie.

- On odszedł, Davidzie! Zniknął. Chyba zamierza odebrać sobie życie!

- Co ty opowiadasz! Ale to chyba mimo wszystko byłoby najlepsze rozwiązanie.

- Och, Davidzie, jesteś bez serca! Zasłużył przecież na to, żeby dać mu szansę! Idę za nim, muszę go odnaleźć.

Chwycił ją za ręce.

- Zostaw go w spokoju! - rzekł z naciskiem. - Wydaje ci się, że się w nim zakochałaś, ponieważ jest jedynym, który Ci nie uległ. Zapomnij choć na chwilę o swej próżności, Sissi.

- W cale się nie...

Przerwał jej z goryczą w głosie.

- Czy nie potrafisz spojrzeć prawdzie prosto w oczy? Ten prymitywny samiec odwołuje się do twoich najniższych instynktów! Hrabianka i skazaniec. Czy może być coś bardziej banalnego?

- Nic nie rozumiesz! Nie wierzę, aby był psychopatą czy mordercą!

- Mówisz tak, bo chcesz, żeby tak było!

- Może częściowo masz rację, Davidzie. Jest niebezpieczny, ale sam o tym wie i nic na to nie może poradzić! Jest głęboko nieszczęśliwy i mnie potrzebuje.

- W ręcz przeciwnie, ty tylko wszystko pogarszasz. Pozwól mu odejść!

- Nie! Idę go szukać!

David przytrzymał ją mocniej.

- Nie zrobisz tego!

- Posłuchaj, Davidzie - rzekła Sissi z wyrzutem w głosie. - Sam także nie jesteś całkiem w porządku wobec Madeleine! Czy nie widzisz, że jest w tobie zakochana?

- Jeśli tak, to z wzajemnością - odparł krótko.

- I co zamierzasz? Przeżyć krótką przygodę?

- Zabiorę ją ze sobą do Norwegii.

- Jesteś okrutny. Gotowa uwierzyć, że chcesz się z nią ożenić.

- A jeśli tak? - spytał David zaczepnie.

- Zmarnujesz jej życie. Sądzisz, że będzie się dobrze czuła wśród naszych przyjaciół? Czy potrafi zachowywać się jak hrabina? Albo żona lekarza? Nie, Davidzie, Madeleine jest zbyt szlachetna, by ją w ten sposób upokorzyć. Postara się zrobić wszystko, żebyś nie musiał się jej wstydzić. Ale jej się nie uda! Nie ma warunków, aby zostać kimś innym, niż tylko prostą...

David przerwał jej blady z wściekłości:

- Tak? Być może lepiej pasowałaby do kogoś takiego jak Marc? To miałaś na myśli?

Sissi znieruchomiała.

- Puść mnie - syknęła.

Wiedziała, że David bardzo ją kocha. Pewnie dlatego zawsze na nią krzyczał. Chyba na to zasługiwała.

Kiedy tylko brat ją puścił, Sissi wybiegła z budynku. Była zrozpaczona. A jeśli Marc odszedł już daleko?

Zajęta pracą w szpitalu, zupełnie zapomniała o wojnie. Była zdumiona, jak może się zmienić miasto w ciągu zaledwie dwóch dni. Otwory okienne ze sterczącymi resztkami szkła zionęły pustką, ulice zawalał gruz.

Sissi zapytała jakiegoś mężczyznę o drogę na południe, sądziła, że Marc poszedł w tym kierunku. Słyszała odgłosy walki dochodzące z niedaleka, ale nie zwracała na to uwagi. Pospiesznie szła naprzód.

Po głowie krążyła jej tylko jedna myśl: znaleźć Marca. Nad tym, co mogło się zdarzyć później, wolała się nie zastanawiać. Wiedziała, że ona i Marc potrzebowali siebie nawzajem.

Wreszcie dostrzegła jego wysoką postać rysującą się na tle nieba. Kierował się wzdłuż plaży prosto na południe. Krzyknęła jego imię, ale głosowi zabrakło siły, była zbyt zmęczona długim biegiem.

- Marc! Marc!

Zatrzymał się, może pięćdziesiąt metrów przed nią.

Zobaczyła, że był zły. Dał jej znak, żeby wracała, i zaczął iść szybciej. Lecz Sissi nie chciała zrezygnować.

- Marc, proszę cię, wróć! Potrzebujemy ciebie!

Udał, że nie słyszy, i przyspieszył kroku.

Sissi zrozumiała, że nigdy go nie dogoni. Ukryła twarz w dłoniach.

W tej samej sekundzie rozległa się w pobliżu seria strzałów. Marc przystanął gwałtownie, odwrócił się i pobiegł w stronę dziewczyny. Popchnął ją z całej siły, upadli na trawę i stoczyli się razem w dół plaży, cudem unikając kul, świszczących nad ich głowami.

Zatrzymali się między kamieniami. Sissi spojrzała na wykrzywioną gniewem twarz Marca.

- Ty nieznośna dziewczyno! - syknął. - Czy nie możesz zostawić mnie w spokoju?

Sissi czuła dławienie w gardle.

- Obiecuję, że będę się trzymała z dala. Jeżeli ty obiecasz, że nie zrobisz sobie nic złego. Nie chcę, żebyś umarł, Marc - zakończyła nieszczęśliwa.

Zamknął oczy, jakby nie mogąc na nią patrzeć. Jego twarz była zmęczona, pełna bólu.

- Nie chcę ci zrobić krzywdy, Sissi.

- Nie zrobisz - powiedziała z przekonaniem. - Wiem, że nie jesteś złym człowiekiem.

- Ale ty jesteś taka piękna. Pragnę cię - szepnął, a jego ręka objęła jej szyję, wśliznęła się pod sukienkę, dotknęła ramion. Sissi czuła, jak jego palce drżą, i próbowała opanować strach.

- Czy to wszystko, co dla ciebie znaczę? Piękne ciało, pierwsza lepsza kobieta po latach więzienia?

- Nie - odparł, z trudem łapiąc oddech, i spojrzał na nią znowu. - Obrałem własną drogę. Byłem silny, twardy i zimny, nic nie mogło mnie złamać. Lecz nikt mi nie powiedział, że istnieje na świecie coś takiego, jak ty... tak czystego, tak delikatnego... i tak dumnego...

- Madeleine również nie jest z tych złych kobiet, o których tyle słyszałeś.

- Wiem, ale do niej nic nie czuję. Sissi, tak bardzo chciałem cię przytulić tam na górze w twoim pokoju, pocieszyć cię i bronić, i dać ci się wypłakać, tak jak tego chciałaś. Ale nie miałem odwagi, chyba to rozumiesz, prawda?

- Tak, zrozumiałam to dopiero później. To miło z twojej strony, Marc.

Jego twarz znalazła się bardzo blisko jej twarzy, a jego oczy, które teraz patrzyły tylko na nią, były oszałamiająco piękne.

- Czego ty właściwie ode mnie chcesz, Sissi? Nikt nigdy niczego ode mnie nie chciał.

- Czy muszę o tym mówić? Dla kobiety nie jest to łatwe.

- Tak, powiedz!

- Jeżeli obiecasz, że zaraz mnie puścisz.

Jego ręce zacisnęły się mocno na jej ramionach. Upłynęła dłuższa chwila, nim rzucił:

- Obiecuję.

- Nigdy tego jeszcze nie robiłam, Marc, musisz to zrozumieć!

Ostrożnie przyciągnęła go do siebie i delikatnie dotknęła jego ust swymi wargami. Marc drgnął i pocałował ją tak mocno, że zabrakło jej tchu.

Przeraziła się, gdy zrozumiała, jakie w nim wyzwoliła siły. Zaczęła płakać. Marc z głębokim westchnieniem wypuścił ją ze swych ramion i usiadł. Trwał tak przez dłuższą chwilę z pochyloną głową, obejmując kolana rękami i drżąc jak liść osiki. Sissi położyła się na brzuchu i pozwoliła płynąć łzom.

Wtedy poczuła, jak Marc delikatnie ją podnosi i przytula do swej piersi.

Poczuła się bezpieczna.

- Ach, Marc, widziałam tyle zła, tyle bólu i, krzywdy wśród tych wszystkich nieszczęsnych rannych. Dlaczego ludzie muszą tak cierpieć?

- Tak już jest, moja przyjaciółko - szepnął. - Ale, Sissi, udało nam się! Obojgu nam się udało. Ty płakałaś, a ja... ja okazałem się silniejszy, niż myślałem.

Po czym dodał z nikłym uśmiechem:

- Ale to było bardzo trudne!

Kiedy dotarli do szpitala, zapadł już zmrok i wszyscy czekali gotowi do drogi. Obsługa i ranni, których należało przewieźć do lepiej wyposażonych szpitali w Paryżu, a z nimi wielu innych, którym nic nie dolegało, ale którym na wszelki wypadek nałożono opatrunki. Były to osoby poszukiwane przez Niemców, zmuszone ukrywać się i uciekać.

David szalał z niepokoju o Sissi. Ale kiedy ją ujrzał, jak idzie korytarzem spokojna i opanowana razem z Markiem, stłumił złość i powiedział tylko:

- No, nareszcie jesteście! Szybko na statek, odpływamy za pół godziny.

Poczuł ogromną ulgę. Gdyby tych dwoje nie wróciło na czas, musieliby zostać i ich szukać. Od razu też zauważył dziwną przemianę, jaka dokonała się w nich obojgu. Spostrzegł, że z twarzy Marca zniknęła hardość i pogarda, Sissi zaś... płakała...? Czegoś podobnego nigdy jeszcze nie widział! Zacisnął powieki. Co się właściwie stało?

Sissi jednak szybko go uspokoiła:

- Wiem, o czym myślisz, kochany bracie. Ale hrabianka wróciła do domu, zachowując swą cnotę i godność.

Powoli odbijali od brzegu. Patrząc z pokładu statku na szeroką rzekę, Sissi pomyślała o czekającej ją podróży. Z napięciem obserwowała toczące się wokół walki.

Płynęli w dół rzeki Oise. Stateczek sunął cicho z prądem pogrążony w ciemności, wszystkie światła były zgaszone. Towarzyszył im nieprzerwany huk dział. Niekiedy tu i ówdzie ukazywał się czysty kawałek nieba i wtedy widzieli gwiazdy. Prawie zapomnieli, że te małe jasne punkciki nadziei w ogóle istnieją.

Siedzieli na stopniach prowadzących na pokład. Pacjenci nie potrzebowali teraz szczególnej opieki, można więc było odpocząć. Michel przysunął się do Madeleine. Dziewczyna przyniosła koc z sali na dole i otuliła nim chłopca, który szybko zasnął.

Madeleine jest taka ciepła, pomyślała Sissi. Mogłaby z niej być świetna pani domu i matka. Ale David de Saint - Colombe potrzebuje czegoś więcej niż gospodyni domowej, potrzebuje kogoś bardziej reprezentacyjnego. Madeleine tego właśnie brakuje.

Sissi spojrzała na Marca, który siedział tuż za nią. Jego twarz pozostawała w cieniu. Wiedziała, czego chciała; gotowa była pójść za nim, dokądkolwiek by ją zaprowadził. Powiedziała mu o tym. Marc odwrócił się, w jego oczach dojrzała smutek. David przypadkiem usłyszał jej słowa, zrezygnowany westchnął tylko ciężko. Obaj myśleli chyba, że to jej kolejny kaprys. Ale Sissi nigdy w życiu nie była niczego bardziej pewna. Z całego serca pragnęła pomóc Marcowi przebyć trudną drogę powrotu do normalnego życia i odkryć nowe wartości. Mógłby pojechać do Norwegii i... O, nie, złapała się na tym, że teraz myśli dokładnie jak David.

- No, Marc - odezwał się jej brat tak niespodziewanie, że zadrżała. - Winien nam jesteś jakieś wyjaśnienia, prawda?

- Chyba tak - odparł Marc po krótkiej chwili. - Tak, myślę, że teraz mogę już mówić. Ale proszę, pamiętajcie o jednym: dopiero się uczę „ludzkiego” języka.

- Wiemy - uspokoiła go Sissi. - No, zaczynaj.

Marc westchnął.

- Chyba jednak nie potrafię.

- Może moglibyśmy ci jakoś pomóc - zaproponował David. - Myślę, że to nie był przypadek, że uratowałeś mi życie. Podejrzewam, że cały czas podążałeś za nami świadomie, od kiedy Jean - Pierre po raz pierwszy opowiedział o swoim spotkaniu z Madeleine. W naszym obozie, zanim jeszcze wybuchła wojna. To nazwisko Lasalle zwróciło twoją uwagę, prawda?

- Tak, to Lasalle - potwierdził Marc ochrypłym głosem.

Sissi musiała się odwrócić i spojrzeć na niego. W mroku dostrzegła tę samą straszną twarz, której tak się przeraziła przy pierwszym spotkaniu. Zadrżała. Czy rzeczywiście odważyła się pocałować tego demona, który tam siedział? I czy to jego dłonie głaskały ją po włosach czule i delikatnie?

Trudno w to uwierzyć!

- Powiedz mi - poprosiła - czy kogoś zamordowałeś? Nie, to nie było właściwe pytanie. Czy kogoś zabiłeś?

- Tak - szepnął Marc.

- Kogo?

- Mojego brata.

- Ojej! - jęknęła Madeleine.

- Zacznij od początku, Marc - zaproponował David.

- Stało się to bardzo dawno temu - powiedział Marc cicho. - Było nas dwóch braci, on o rok starszy ode mnie.

- A więc miał trzynaście lat, kiedy to się zdarzyło? - upewniła się Sissi.

- Tak. Nie pamiętam mojej matki. Ojciec wcześnie ożenił się po raz drugi. Nie lubiliśmy naszej macochy. Była piękna, o, tak, bardzo piękna i bardzo chłodna. Szybko zrozumieliśmy, że miała innego. On nazywał się Lasalle...

- To niesłychane - zdumiał się David.

- Wkrótce nasz ojciec zmarł i zostaliśmy sami z macochą i z tym Lasallem, który coraz częściej do nas przychodził.

- W jaki sposób umarł twój ojciec? - spytała szybko Sissi.

- Nie wiem, byliśmy jeszcze dziećmi. Pewnie na serce.

- Mów dalej!

Marcowi trudno było teraz znaleźć właściwe słowa.

- I pewnego dnia... bawiliśmy się bronią, mój brat i ja... Broń wystrzeliła i zabiłem brata.

Zapadła ciężka cisza. Słychać było tylko szmer wody.

- Byłem załamany - podjął po chwili Marc - leżałem całymi dniami w łóżku, nie mogłem wstać, niczego już nie chciałem. Ale przyszła policja i zabrała mnie. Nic nie rozumiałem. Usłyszałem jednak... O Boże, usłyszałem to! Moja macocha powiedziała, że zabiłem swego brata, żeby otrzymać jego część spadku! Utrzymywała, że od urodzenia byłem psychicznie chory, ale zachowywała to w tajemnicy, aby nie szkodzić dobremu imieniu mego ojca. O, jakże ona kłamała! Że byłem sadystą, dręczyłem mniejsze dzieci i zwierzęta, ja, który tak kochałem wszystkie stworzenia...

- Zawsze byłeś dobry dla Michela - powiedziała ciepłym głosem Madeleine.

Sissi nie miała odwagi na niego spojrzeć.

- Czy nie było nikogo, kto mógłby wystąpić w twojej obronie? - zdziwił się David.

- Odprawiła wszystkich starych służących i zatrudniła nowych. A Lasalle zaświadczył, że moja macocha mówi prawdę. Potwierdził, że byłem bardzo zazdrosny o mego starszego brata - ciągnął Marc - i że słyszał, jakobym zawsze marzył o tym, by być jedynakiem. Macocha się mnie bała, zeznał Lasalle, gdyż ponoć groziłem, że i ją kiedyś zabiję. No i mnie zamknęli.

- Ale nie mogli chyba zamknąć dwunastoletniego dziecka do więzienia?

- Prawo karne na przełomie wieków nie było doskonałe - odparł Marc. - Poza tym uznano mnie za psychopatę i sadystę niespełna rozumu.

- Zaczekaj chwilę - rzekł David - Z tego wszystkiego wynika, że byli jacyś świadkowie, prawda? Mówiłeś o służących...

- O! - zawołała Madeleine. - Teraz sobie przypomniałam!

- Co takiego?

- Gdzie widziałam nazwisko le Fey. Pamiętacie, jak mówiłam, że porywacze zaprowadzili mnie najpierw do dużego zamku? Wtedy to Lasalle wyszedł na schody ze swą piękną żoną... czy to właśnie twoja macocha, Marc?

- Na pewno!

Tak mocno ścisnął palcami ramię Sissi, że aż ją zabolało. Nie był w stanie zapanować nad sobą.

Madeleine mówiła dalej:

- No i ten Lasalle był bardzo wściekły, że jego ludzie zabrali mnie tam z sobą. Teraz pamiętam! Nad portalem widniał herb rodowy, chyba ze smokiem w środku. I tam, pod herbem, widniało wyryte w kamieniu nazwisko le Fey.

Marc skinął głową.

- Ależ to... - wybuchnął David. - Więc właściwie to ty jesteś właścicielem zamku? A co z majątkiem Lasalle'a? Jest przecież potwornie bogaty.

- Dobrze wybrał - odparł sucho Marc. - Moja macocha odziedziczyła oczywiście wszystko, kiedy uznano mnie za psychicznie chorego i skazano na dożywotnie roboty.

Milczeli. Sissi i David wymienili ukradkiem spojrzenia.

- Cieszę się, że powiedziałam, iż poszłabym za tobą wszędzie, zanim o tym usłyszałam - odezwała się Sissi.

- Mnie także to cieszy - szepnął Marc.

- Opowiadaj, co się działo dalej - poprosił David.

- Co tu jest jeszcze do opowiadania? Czy mogę nie mówić o następnych latach?

- Oczywiście.

- To niewiarygodne, jak szybko człowiek może stać się nieczuły na wszystko - mruknął. - Na początku starałem się trzymać z daleka od pozostałych więźniów... lecz wkrótce stałem się niemal jednym z nich... No i w tym roku nastał nowy dyrektor. Zauważył widocznie, że jednak różnię się od reszty. Zwrócił na mnie uwagę, kiedy polecono mu przesłać do wojska niektórych dobrze sprawujących się więźniów.

- A ty do nich należałeś?

- Widocznie tak. Wszystko, co pamiętam z tamtego okresu, to bardzo ciężka praca, znęcający się nad nami strażnicy i twardy pancerz obojętności, jaki wokół siebie zbudowałem.

Słuchali go w milczeniu. Rozumieli.

- Kiedy przybyłem do obozu wojskowego, byłem w pewnym sensie pozbawiony własnej świadomości. Pamiętam, że trwałem w ciągłej gotowości do ataku przeciwko wszystkim i wszystkiemu. Agresywny, pełen nienawiści.

- Tak, rzeczywiście - przyznał David.

- I tak trafiłem pod dowództwo Davida, o ile w tym przypadku można mówić o jakimś dowództwie. Ledwie odważył się poprosić: „Czy mógłbyś być tak miły i zrobić to, Marc...?” Takiego tonu nie znałem. Z początku nim pogardzałem, choć jednocześnie zdumiewała mnie jego łagodność i... tak, życzliwość. Wietrzyłem w tym podstęp.

- Och, Marc!

- Potem usłyszałem rozmowę Davida z Jean - Pierrem. O Lasalle'u i Croix - sur - les - Collines. Rozpoznałem to nazwisko. I los chciał, że kiedy wybuchła wojna przybyliśmy z naszym oddziałem właśnie w to miejsce. Śledziłem Jean - Pierre’a i ciebie, Davidzie; chciałem iść z wami, gdybyście udali się na poszukiwanie Madeleine. Wiedziałem, że to musi być ten sam Lasalle. Między innymi dlatego, że taki drań jak on zdolny był porwać dziecko. Wtedy Jean - Pierre został ciężko ranny. Wiedziałem, że jest w beznadziejnym stanie, ale zabrałem go do szpitala. Nie widziałeś mnie wtedy, Davidzie, ale stałem całkiem blisko w czasie waszej ostatniej rozmowy, kiedy obiecałeś odnaleźć nie znaną ci Madeleine. Ona nie była dla mnie ważna, to Lasalle mnie interesował. Potem widziałem, jak Jean - Pierre umarł. Sam też byłem ranny, ale udało mi się odnaleźć ciebie i doprowadzić do miejsca, w którym Jean - Pierre widział Madeleine. Ale powinieneś też wiedzieć, Davidzie, że trochę cię poznałem i pomogłem ci nie tylko dlatego, że pragnąłem zemsty na Lasalle'u. Chciałem, żebyś przeżył, bo byłeś pierwszym człowiekiem, do którego się przywiązałem od śmierci mego brata. Może nie umiałem okazać ci przyjaźni. Nigdy nie miałem powodów, by uwierzyć w dobroć człowieka.

- Dziękuję, Marc - szepnął David. - Teraz rozumiem motywy twego postępowania.

- Jak wiecie, nie zdołałem ujść daleko. Ocknąłem się w stodole Bernarda...

- Tak - odezwała się Madeleine. - Ale tych oboje staruszków chyba też okazywało ci życzliwość?

Marc prychnął.

- Rzucali mi kawałki starego chleba i obgryzione kości! A na mój widok czynili znak krzyża. Uważali, że jestem samym szatanem.

- Nie wyglądałeś wcale lepiej - zauważyła Sissi. - Potrafię ich zrozumieć.

Marc pociągnął ją lekko za włosy.

- I wtedy zjawiła się Sissi. To był dla mnie największy wstrząs. Mogłem znosić szturchańce i razy, mogłem ścierpieć wszystko. Ale oto przyszła do mnie kobieta. I to nie byle jaka! Byłem bardzo nieufny. Wiecie, znałem tylko jedną piękną kobietę, moją macochę. I nagle zjawia się taka dumna piękność i wykrzykuje: „Umyj się, nie mogę się pokazać z takim smoluchem!” - Marc roześmiał się i mówił dalej: - Ktoś tak nie znośnie pewny siebie aż się prosił, by go poskromić.

Sissi westchnęła ciężko.

- Ale strasznie mnie onieśmielała, nie wiedziałem, jakie ma słabe punkty. Wydawało się, że w ogóle ich nie posiada. No i była siostrą Davida, więc postanowiłem jej pomóc. Pojechałem z nią, by szukać ciebie, Davidzie.

- Aha - przytaknęła Sissi. - Następnie dotarliśmy do spalonej posiadłości i powiedziałeś, że już tam byłeś. Sądziłam, że miało to miejsce parę dni wcześniej. Ale tobie chodziło o to, że byłeś tam wiele lat temu, prawda?

- Tak, w dzieciństwie spędzałem tam letnie wakacje. Ta ziemia, na której wtedy stanęliśmy, jest właściwie moja, Sissi. No a resztę już znacie. O tym, że Sissi podobała mi się coraz bardziej, nie muszę mówić, ona i tak jest zbyt zarozumiała. Aj! Uważaj na moje rany, to boli.

Sissi odpowiedziała uśmiechem.

- Co zamierzasz teraz zrobić, Marc? - spytał David.

- Miałem tylko jeden cel, zemścić się. Kiedy uświadomiłem sobie, co łączy Sissi i mnie, kiedy zrozumiałem, że mogę ją unieszczęśliwić, postanowiłem odnaleźć Lasalle'a i jego żonę i najpierw zabić ich oboje, a potem samemu popełnić samobójstwo. Później nadbiegła ta szalona dziewczyna i dzięki niej zrozumiałem, że są rzeczy więcej warte niż zemsta i śmierć. A teraz już sam nie wiem, czego chcę...

ROZDZIAŁ XI

- Naturalnie pomożemy ci odzyskać twoją własność - zapewnił David. - Nam również zależy na tym, by Lasalle'a spotkała zasłużona kara. Ale czy nie uważacie, że powinniśmy to zostawić wymiarowi sprawiedliwości?

Marc zgodził się po chwili wahania.

- Tak byłoby najlepiej. Przynajmniej z jej powodu.

Spojrzał na Sissi.

- Patrzcie! - szepnął.

Sissi zasnęła z głową opartą na kolanie Marca.

- Tak ciężko dziś pracowała - rzekł z czułością. - Biedna mała!

David otworzył szeroko oczy ze zdumienia.

- Pierwszy raz w życiu słyszę, by ktoś powiedział o niej „biedna mała”!

- Nie znasz jej - odparł z uśmiechem Marc. - W gruncie rzeczy jest bardzo wrażliwa. Nawet człowiek z tak zwanym korzystnym wyglądem może przecież czuć się przerażony i samotny.

Sissi poruszyła się w półśnie.

- I tak cię słyszę - mruknęła. - Mów jeszcze!

Marc uniósł ją ostrożnie.

- Kocham tę jej nieugiętą wolę walki - powiedział do Davida. - Jej poczcie humoru i zaraźliwą radość życia, ale i dumę. Żal rozdziera mi serce, że muszę ją opuścić.

- Ale dlaczego? - zdziwił się David. - Dlaczego uważasz, że musisz się z nią rozstać?

- Co mogę jej dać? Czy naprawdę sądzisz, że uda mi się odzyskać z powrotem moje dobre imię i mój dom? Cóż ja mogę przeciwstawić takiemu chytremu lisowi, jak Lasalle? A poza tym, czy wyobrażasz sobie, co czuję, trzymając w ramionach kogoś takiego jak Sissi? Przecież przez czternaście lat nie widziałem żadnej kobiety! Raz udało mi się opanować, ale nie mam dość siły, by oprzeć jej się ponownie!

Sissi ułożyła się wygodniej w jego ramionach.

- Nic nie szkodzi, Marc - zamruczała mu do ucha. - To absolutnie nic nie szkodzi!

Marc przeniósł Sissi w zaciszny kąt pod pokładem, gdzie urządził jej prowizoryczne posłanie.

Przyklęknął obok. We śnie zniknął z jej twarzy wyraz wyższości, była blada i bezbronna. Marc poczuł, jak budzi się w nim ogromna czułość. Wiedział, że jest jedynym, który poznał inną Sissi - delikatną i łagodną, skłonną do poświęceń, gotową zapomnieć o sobie.

David, który pozostał na pokładzie z Madeleine i Michelem, przyglądał się im w zamyśleniu. Dziewczyna właśnie sprawdzała, czy Michel jest dobrze okryty. Chłopiec spał głęboko. Kiedy zamierzała odejść, David chwycił ją za rękę.

- Madeleine, poczekaj!

Zatrzymała się z wahaniem, zdziwiona powagą w jego głosie.

- Jutro zakończy się nasza podróż - szepnął. - Nie chciałbym cię stracić, Madeleine.

Uczyniła nieśmiały ruch ręką, jakby chciała odgarnąć coś z twarzy. Kiedy David spróbował przyciągnąć ją bliżej, stawiła niepewny opór. David najostrożniej jak umiał uniósł jej twarz ku swojej.

- Pocałowałem cię jeden raz - uśmiechnął się. - I to było piękne. Długo nie mogłem zapomnieć tego pocałunku...

- Ja także nie, monsieur... to znaczy Davidzie - szepnęła tak cicho, że ledwie ją usłyszał. - Ale nie powinniśmy...

- Ależ Madeleine! Kto ci naopowiadał tych głupstw? Nie ma nic złego w pocałunku.

- Na pewno?

- Absolutnie!

Jej wargi były tak miękkie i wspaniałe, jak je zapamiętał. David czuł, że ogarnia go fala gorąca, pocałunek przerodził się w wiele następnych, przerywanych gorącymi szeptami.

- Madeleine - mówił gorączkowo. - Poproszę o oddzielną kabinę dla ciebie i przyjdę dziś w nocy.

Znieruchomiała. Stała przez chwilę całkiem zaskoczona, a potem odparła z uległością w głosie:

- Jak pan sobie życzy, monsieur David!

W świetle lampy dostrzegł, że w jej oczach zabłysły łzy, i natychmiast się opanował.

- Madeleine, moja kochana - rzekł z żalem. - Wybacz mi, zachowałem się jak drań. Tak strasznie się wstydzę!

Uśmiechnęła się promiennie.

- Och. Davidzie! Ja...

- Co takiego?

- Nie, już nic.

- Powiedz!

Nieśmiało szepnęła mu do ucha, że go kocha i szybko zbiegła po stopniach.

David patrzył za nią, a potem wziął Michela na ręce i zniósł go na dół. Kiedy ułożył małego, powiedział do Marca:

- Chciałbym się przejść po pokładzie. Szyper mówił, że jeszcze tylko kilometr i znajdziemy się w wolnej strefie francuskiej.

- Dzięki Bogu! - westchnął Marc.

Wyszli obaj na górę i rozglądali się dookoła, sprawdzając, czy wszystko w porządku. Nagle statek się zatrzymał.

- O, nie! - jęknął David. - Oby to nie oznaczało kłopotów!

Jeden z członków załogi powiedział im, że na dnie rzeki leży jakiś wrak.

- Jak długo będziemy tu stali? - spytał David.

- Wkrótce się okaże. Żeby tylko nie zainteresowali się nami Niemcy. Zaraz zacznie świtać, a nasi pasażerowie są niebezpiecznym ładunkiem.

Najbliższe godziny były pełne napięcia. David i Marc zeszli na dół i siedzieli przy trójce przyjaciół, która spokojnie spała.

Po wielu manewrach udało się kapitanowi przepłynąć bezpiecznie obok wraku. Wszyscy na pokładzie odetchnęli z ulgą.

Jakieś pół godziny później minęli strefę działań wojennych. Znowu znaleźli się w wolnym kraju!

Marc spojrzał na dziewczęta i Michela, który spał między nimi na wyszorowanej do białości podłodze. Kiedy napotkał wzrok Davida, uśmiechnął się do niego szeroko, a David odpowiedział mu tym samym. Wywieźli z zagrożonej strefy drogocenny skarb.

Statek przybił do nabrzeża.

- Ale my nie schodzimy na ląd - uprzedził David. - Popłyniemy tak daleko, jak się uda, skoro możemy skorzystać z tak świetnego środka transportu całkiem gratis!

Jego radość okazała się niestety przedwczesna. Umknęli Niemcom, ale zapomnieli o innych prześladowcach. Bladym świtem na pokład weszło pięciu mężczyzn w ciemnych kapeluszach. David i Marc słyszeli, jak rozmawiają z szyprem.

- Mamy nakaz aresztowania czterech osób, które uprowadziły chłopca. Podejrzewamy, że znajdują się na pokładzie. Dziecko także.

- Ludzie Lasalle'a! - szepnął David. - Oczywiście spodziewali się, że jesteśmy na statku, ktoś pewnie widział, że schroniliśmy się w szpitalu. I tu na nas czekali. Czy już nigdy nie będziemy wolni? Doktorze Duclair - rzekł do lekarza, który przechodził właśnie obok. - Dziękujemy za pomoc! Musimy opuścić statek.

- Niech wam szczęście sprzyja! Czy zamierzacie skakać przez burtę?

David przytaknął, lecz Marc zaprotestował.

- Madeleine nie zniesie takiej zimnej wody, a poza tym na pewno zostawili kogoś na pokładzie. Pozwól, że to załatwię.

Obudzili dziewczęta i Michela i wyjrzeli ostrożnie na pokład. Czterech ludzi Lasalle'a schodziło właśnie na dół schodami na dziobie, a piąty pilnował zejścia na ląd.

Marc schwycił niedużą beczkę i przeszedł przez pokład w stronę trapu. W swym czarnym ubraniu wyglądał jak członek załogi i strażnik nie zwrócił na niego uwagi.

Wracając na pokład Marc zatoczył się na strażnika i ogłuszył go mocnym ciosem.

Cała piątka błyskawicznie przemknęła na ląd. W następnej minucie znaleźli się na ulicy.

- Co teraz zrobimy? - spytała Sissi zdyszana.

- Telefon! - zawołał w odpowiedzi David. - Stąd chyba można połączyć się z Paryżem.

Biegli jak najdalej od portu. David z pomocą napotkanych ludzi odnalazł niedaleko parku miejskiego stację telefoniczną i telegraficzną.

W padli do środka wszyscy pięcioro, ale pomieszczenie okazało się bardzo ciasne.

- My wyjdziemy, a ty zadzwoń do stryja Gastona, Sissi - zarządził David.

- Ja? Dlaczego nie ty?

- Ponieważ ja muszę stanąć na straży. Poza tym powinnaś się wytłumaczyć z tego i owego, prawda?

- Tchórz! - syknęła, ale spełniła jego polecenie.

Musiała trochę poczekać. Siedziała w małym, dusznym pomieszczeniu i patrzyła, co robią pozostali czekający na zewnątrz. Madeleine i Michel próbowali zwabić do siebie kaczki pływające w stawie, a David rozmawiał z Markiem.

Kiedy połączono rozmowę, wprowadzono Sissi do kabiny. Na szczęście było bardzo wcześnie i zastała stryja w domu.

- Stryj Gaston? Tu Cecilie, Sissi!

- Cecilie, co ty wyprawiasz? - krzyczał zirytowany stryj. - Gdzieś ty się podziewała? Dzwoniła twoja matka, a ciotka...

- Znalazłam Davida, stryjku! - przerwała mu.

Zapadła cisza.

- Czy on...?

- Żyje! Jesteśmy teraz w drodze do Paryża. - Mówiła bardzo szybko, by nie dopuścić stryja do głosu: - Jest ranny, ale wyzdrowieje. I przekaż rodzinie Bouget, że znaleźliśmy także Michela!

- Kogo?

- Michela Bouget! Chłopca, który został porwany. Jest tutaj z nami.

- Co ty opowiadasz, dziewczyno, odnaleźliście Michela? Muszę natychmiast zadzwonić do Bougeta. Ależ to szczęśliwy dzień! Gdzie jesteście?

- Nie wiem. Gdzieś nad rzeką Oise, to chyba Compiègne. Dobrze by było, gdybyście mogli przyjechać i zabrać nas, my...

- Przecież wzięłaś samochód?

- Tak, ale musieliśmy go sprzedać.

- Co takiego?

Stryj zawsze dokładnie liczył pieniądze.

- Potrzebujemy pomocy, bo Madeleine jest...

- Uspokój się. Kim jest Madeleine?

- Opiekunką. Opiekunką Michela.

- Ach, tak.

- Ona choruje. I znaleźliśmy też Marca le Fey!

W tym momencie stryj się zaniepokoił.

- Posłuchaj, Sissi! Czy tobie samej nic nie dolega? Czy naprawdę odnalazłaś Davida?

- Oczywiście!

- Ale ród le Fey wymarł! Już go nie ma.

- Nieprawda, Marc żyje.

Żyje, jak najbardziej, pomyślała Sissi i poczuła falę gorąca.

- Marc? Jak to z nim było? To zdarzyło się tak dawno temu. Jakaś tragedia...? Chłopiec, który zabił swego brata... Ależ Sissi, on był przecież psychicznie chory!

Sissi poczuła dławienie w gardle.

- Nie, Marc nie jest wariatem! To był nieszczęśliwy wypadek! Jego macocha i jej kochanek, Lasalle, wtrącili go do więzienia, żeby zagarnąć majątek.

- Nie, no wiesz, Sissi, teraz przesadziłaś! Czy ty piłaś? Mój przyjaciel, Lasalle? Nie chcę słuchać tych bzdur!

- Nie, poczekaj, nie odkładaj słuchawki! To Lasalle także uprowadził Michela!

- No nie...

Ach, że też on tak wolno kojarzy!

- Potrzebujemy pomocy, stryjku Gastonie, oni nas ścigają. Ostrzeż rodziców Michela przed Lasallem! On jest zdrajcą ojczyzny. Powiedz swojemu przyjacielowi ministrowi, aby natychmiast aresztował Lasalle'a i jego żonę!

Po krótkiej przerwie stryj odezwał się chłodnym tonem:

- Lasalle'a nie ma teraz w Paryżu. On i jego żona wyjechali wczoraj do swojego zamku.

- Do zamku le Feyów - poprawiła go Sissi. Potem umilkła przerażona i szeroko otwartymi oczami patrzyła, jak jakiś samochód zatrzymuje się w pobliżu stawu. Wysiadło z niego kilku mężczyzn.

- Stryju Gastonie, oni tu są! Porwali Michela i Madeleine! Ratunku! Strzelają do Davida i Marca! Zabiją Michela i Madeleine, żeby nie mogli mówić. Musimy ruszać za nimi!

- Czekaj... znajdujecie się na wschód... od Oise, prawdopodobnie w Compiègne? Na południowy wschód... Tam leży zamek Lasalle'a. Nie, wiesz co, Sissi, już dość tego! Nie chcę dłużej słuchać tych bajek. Wracaj natychmiast do domu!

Stryj rzucił słuchawką.

Sissi jęknęła z bezsilności. Niemal w tym samym momencie zjawili się David i Marc.

- Widziałam, jak ich porwali - westchnęła Sissi. - Nie udało mi się przekonać tego uparciucha, chociaż wszystko mu opowiedziałam. Dlaczego ty z nim nie porozmawiałeś, Davidzie? Tobie by uwierzył. Mówił, że tu niedaleko znajduje się zamek Lasalle'a. Pewnie tam pojechali.

- Zgadza się - potwierdził Marc. - Muszę jechać za nimi.

- My też. Ale jak?

David zamówił rozmowę i pół godziny później wyjeżdżali już z miasta w hispano - suiza. Co prawda nie był to najnowszy model, ale za to szybszy niż inne samochody. David nie chciał wyjaśnić swym towarzyszom, w jaki sposób zdobył auto. Uśmiechał się tylko tajemniczo.

Minister spojrzał na swych rozmówców.

- Niepojęte! A jeżeli dziewczyna ma rację?

- Właśnie - odparł gorączkowo ojciec Michela. - To pierwszy znak, że Michel żyje, jaki otrzymaliśmy od czasu, kiedy zniknął. Poza żądaniami porywaczy, oczywiście. Musimy spróbować, nawet gdybyśmy mieli popełnić błąd. Lasalle? Nie mogę w to uwierzyć!

Pani Bouget już się zdecydowała:

- Trzeba to sprawdzić. Jadę z wami. Zresztą nigdy nie lubiłam madame Lasalle. Bez trudu mogę ją sobie wyobrazić jako złą macochę.

- No, no! - zaprotestował jej mąż. - Madame Lasalle jest bardzo szykowną kobietą...

- Czy to jest gwarancją prawego charakteru?

Minister przerwał szybko tę bezsensowną dyskusję.

- Jeśli dobrze zrozumiałem, to twoja bratanica wspomniała, że tych, którzy uprowadzili Michela i jego opiekunkę, było kilku. Musimy więc zabrać ze sobą paru policjantów.

- Sądzę, że mówiła prawdę - upierała się przy swoim pani Bouget. - Jedna z opiekunek Michela miała na imię Madeleine.

- To brzmiało jak jakaś zupełnie nieprawdopodobna sensacyjna historia - stwierdził Gaston de Saint - Colombe. - Najpierw pomyślałem, że Sissi po prostu to zmyśliła, ale po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że powinienem o tym z wami porozmawiać.

- To była słuszna decyzja. Czy wszyscy są gotowi?

Wyjechali z Paryża dużą grupą: hrabia Gaston de Saint - Colombe, małżeństwo Bouget, minister i naczelnik policji z ósemką uzbrojonych mężczyzn.

- Jeżeli to tylko wytwór bujnej fantazji Sissi, nigdy nie będziemy mogli spojrzeć Lasalle'owi w oczy - myślał głośno Bouget.

- I dobrze - odparła jego żona.

- Gdzie odnalazła brata, Davida? - spytał minister. Jechali jego ogromnym samochodem marki Dion - Bouton. Naprawdę wspaniały wóz, wprost stworzony dla ministrów!

- Nie mówiła. David zaginął w pobliżu Croix - sur - les - Collines, ale naturalnie tam nie dotarła!

- Hm - zastanowił się minister. - To zaczyna się zgadzać. Lasalle ma w tych okolicach swoją letnią posiadłość.

- To nonsens! - oburzył się hrabia de Saint - Colombe. Czy nasza mała Sissi mogłaby przedostać się aż tam? Przez linię walk? I z powrotem? Jest tylko bezbronną dziewczyną!

- Proszę mi powiedzieć - spytała pani Bouget - czy mogła znać tragedię rodziny le Fey?

- Nie, jestem pewien, że nie. Była wtedy dzieckiem... a poza tym mieszkała w Norwegii.

- A więc tym bardziej się zgadza! Skąd wiedziałaby o Marcu?

- Właśnie! - powiedział hrabia. - David pisał pewnego razu, że przydzielono mu bardzo dziwnego asystenta, którego nawet się trochę obawiał. A w urzędzie do spraw zaginionych poinformowano mnie, że po bitwie nie odnaleziono tylko dwóch żołnierzy. Tym drugim mógł być Marc le Fey. Chociaż w jaki sposób wydostał się z... Nie, obawiam się, że wprowadziłem was w błąd.

- Zobaczymy - odparł minister.

Resztę drogi przebyli w milczeniu. Wyprawa nie należała do przyjemnych. Nadzieja, że odnajdą uprowadzone dziecko, była nikła. Tylko na podstawie fantastycznej opowieści Sissi zamierzali oskarżyć o wiele poważnych przestępstw jednego ze swych przyjaciół, w dodatku bardzo wpływowego obywatela Francji!

Sissi rzucało z boku na bok na tylnym siedzeniu samochodu.

- Prowadź trochę spokojniej, Davidzie, niedobrze mi.

David nie słuchał jej narzekań. Rozmawiał z Markiem.

- Czy jesteś pewien, że nie pojechali inną trasą?

- Przyglądałem się wszystkim bocznym drogom. Nie było na nich świeżych śladów kół.

- A sprawdzałeś rowy przydrożne?

- Cicho bądź, David - jęknęła Sissi. - Pozwól nam przynajmniej wierzyć, że jeszcze żyją!

- Miejmy nadzieję, że te ciemne typy zechcą się naradzić z Lasallem, co zrobić z porwanymi - powiedział David.

- Teraz w prawo! - zawołał nagle Marc.

- Widziałeś jakiś ślad?

- Jesteśmy na miejscu - odparł le Fey dziwnym głosem. Sissi poklepała go po ramieniu. Czternaście lat minęło od czasu, kiedy Marc le Fey widział po raz ostatni tę piękną leśną drogę!

- Co zrobimy, kiedy już będziemy koło zamku? - niepokoiła się Sissi.

Nikt nie wiedział.

- Może byśmy się tam jakoś niepostrzeżenie wśliznęli? - spytała niepewnie.

- To niemożliwe - odpowiedział Marc.

- Mamy przecież pistolet - przypomniał David.

- I żaden z was go nie użyje, jestem tego pewna! - oświadczyła Sissi. - Jago wezmę.

- O, nie - zaprotestował jej brat. - Żadnej strzelaniny! Możemy ich postraszyć, że zawiadomiliśmy ministra i wiele innych osób, i że jeżeli spadnie nam włos z głowy, to wszyscy się dowiedzą, kto ponosi za to winę.

- To całkiem rozsądne - zauważył Marc. - Obyśmy tylko zdążyli.

Wjechali przez piękną bramę, nową, jak stwierdził Marc, a potem między wysokie drzewa parku. Następnie droga skręciła i ich oczom ukazał się ogromny trawnik. Dalej widniał zamek, niski i bez wieżyczek, ale stylowy i dobrze utrzymany.

- Och - westchnęła Sissi.

Marc nie odezwał się ani słowem, kiedy wysiedli z auta.

- Żadnej delegacji powitalnej? - zdziwił się David.

- Ciesz się z tego - mruknęła Sissi.

Żwirową alejką dotarli do wejścia.

- Mnóstwo tu samochodów - zauważył David. - O, spójrzcie! Tam stoi ten, za którym jechaliśmy. A więc tu są! I nawet wielki dion - bouton, którego już gdzieś widziałem! Wiem, to wóz ministra, przyjaciela stryja Gastona!

- A może oni mimo wszystko uwierzyli? - zastanawiała się Sissi.

- Nie łudź się, minister może tu być z przyjacielską wizytą. Idziemy. Prosto w paszczę lwa! Chyba nie robimy zbyt mądrze, ale nie widzę innego sposobu.

Sissi odchyliła się do tyłu i przeczytała napis nad wejściem:

- Le Fey.

Czuła się dziwnie uroczyście. Wzięła Marca za rękę. David chciał zadzwonić, lecz Marc go powstrzymał.

- Nie będę dzwonić do własnego domu - rzekł z dumą w głosie.

Otworzyli drzwi i znaleźli się w ogromnym holu.

Stało tam wiele osób. Ich spojrzenia obróciły się w stronę wchodzących.

ROZDZIAŁ XII

- Sissi! I David! Davidzie, czy to naprawdę ty? - wykrzyknął Gaston de Saint - Colombe i objął bratanka ze łza mi w oczach.

David nie miał czasu na powitania.

- Znaleźliście ich?

- Jeszcze nie - odparł minister, który podszedł do nowo przybyłych. - Policja przeszukuje zamek. Czy to ci ludzie uprowadzili chłopca i dziewczynę?

Wskazał na mężczyzn pilnowanych przez policjantów.

- Myślę, że tak - powiedział David, a Marc skinął głową. Rozpoznał strażnika, którego uderzył na statku.

- Naturalnie zaprzeczają, jakoby znali Michela - wtrącił Bouget.

Jego żona chwyciła Sissi kurczowo za rękę.

- Czy to prawda, że Michel żyje? Proszę mnie nie okłamywać, nie wolno pani!

- Żył jeszcze przed kilkoma godzinami, zarówno on, jak i Madeleine.

- Opisz Madeleine! - poprosiła pani Bouget z rozpaczą w głosie.

- Drobna, ciemnowłosa, ładna - mówiła Sissi. - Z łagodnym ciepłem w oczach. Doskonała opiekunka.

Oczy pani Bouget zalśniły.

- A Michel?

- Blady, szczupły, delikatny. Faliste, ciemnobrązowe włosy. Zaciska usta w specyficzny sposób.

Pani Bouget wybuchnęła płaczem.

- To on, to on! Znajdźcie go, znajdźcie jak najszybciej!

Naczelnik policji schodził właśnie ze swoimi ludźmi po schodach.

- Ani śladu - oznajmił. - Sądzę, że ich tu nie ma.

- A ja myślę, że są - nie zgodził się z nim David. - Całą drogę jechaliśmy ich śladem, a nikogo po drodze nie wysadzili. Madeleine i Michel muszą tu być!

Nagle otworzyły się drzwi wejściowe i do holu wkroczyli państwo Lasalle. Zapadła cisza. Marc zaczerpnął powietrza.

- Widzieliśmy na dziedzińcu wasze samochody, drodzy przyjaciele - odezwał się Lasalle. - Wybraliśmy się na krótką przejażdżkę po naszej posiadłości. Jak miło, że akurat zjawiliście się z wizytą. Ależ, moi drodzy, co za zgromadzenie! I policja! Czy coś się stało?

Nikt nie miał odwagi zacząć. Jeden z ludzi Lasalle'a po wiedział głośno:

- Oskarżają nas o uprowadzenie dwojga dzieci. Mielibyśmy je jakoby tu schować.

Lasalle i jego żona rozejrzeli się dookoła zdumieni.

- Co to ma znaczyć? - spytał Lasalle. - Jakich dzieci?

- Michela - odparł cicho Bouget.

- Michela? - wybuchnęła pani Lasalle. - On miałby być ukryty w naszym domu?

Sissi nie zdołała się opanować.

- Chciała pani powiedzieć, w domu rodu le Fey?

Para brązowych oczu skierowała się w stronę Sissi. Pani Lasalle patrzyła na nią z nienawiścią.

- Kim pani jest? Pani nie ma prawa wypowiadać się na temat tego domu!

- Przeciwnie - włączył się Marc, który od chwili, kiedy wszedł Lasalle, wyglądał jak czający się do skoku drapieżnik. - Wkrótce bowiem zostanie jego panią, jeżeli sprawiedliwości stanie się zadość.

Sissi zdumiona słuchała tych szczególnych oświadczyn.

- Co to za bzdury? - zawołał Lasalle ze złością. - Kim są ci ludzie?

Jego żona jednak cofnęła się z lękiem.

- Te oczy! Czy nie widzisz? To jest Marc! Marc le Fey!

Lasalle potrzebował ułamka sekundy, żeby się opanować.

- Panie naczelniku! Niech pan aresztuje tego człowieka! - zwrócił się do policjanta. - Jest psychicznie chorym mordercą, który zbiegł z więzienia!

- Chwileczkę! - odparł spokojnie naczelnik. - Nie wszystko tu jest jasne. Ci troje to rodzeństwo de Saint - Colombe i Marc le Fey. Oskarżają państwa o ukrywanie w zamku Michela Bouget i Madeleine Forgeron. My nikogo tu jednak nie znaleźliśmy. A co państwo sami mają do powiedzenia na ten temat, monsieur i madame Lasalle?

- Już pan słyszał. Oskarżenie jest fałszywe i krzywdzące, i nie spodziewałem się po panu, panie ministrze, że pan w to uwierzy. Wiem przecież, że Michela uprowadzili zdrajcy ojczyzny. Czyżby pan zapomniał, ile uczyniłem dla Francji?

- Tak, wiem - odpowiedział minister. - Czyż nie lepiej byłoby więc oczyścić się z zarzutów i raz na zawsze zakończyć tę sprawę?

- Tak, naturalnie - zgodził się Lasalle. - Ale proszę się nie spodziewać, że o tym zapomnę! To będzie was drogo kosztować! Prawdopodobnie cofnę moje pożyczki dla państwa...

- Proszę nie obiecywać więcej, niż pan może dotrzymać - wtrąciła się Sissi. - Pieniądze, którymi pan szafował przez cały czas, należą do Marca, a więc mówimy tu o jego pieniądzach dla państwa.

- Marc nie ma z tymi pieniędzmi i rodzinnym majątkiem nic wspólnego! - oświadczyła pani Lasalle. - Nie ma już do nich prawa.

- Zobaczymy - rzekł David. - Panie naczelniku, nikogo więc nie znaleźliście? Może nie dotarł pan do wszystkich schowków i zakamarków? Może powinniście poprosić o pomoc kogoś, kto zna ten zamek na wylot? Mali chłopcy bawiąc się biegają po starych zamkach od piwnicy po strych, prawda, Marc?

Na twarzy Marca pojawił się grymas, który miał być uśmiechem.

- Masz rację! Chodźcie, rozejrzymy się jeszcze raz!

Grupa policjantów ponownie udała się na poszukiwania. Pani Bouget poszła razem z nimi, nie mogła już dłużej tkwić bezczynnie. David także chciał do nich dołączyć, ale powstrzymał go naczelnik.

Po dłuższym milczeniu odezwał się minister:

- Czy nie zaprosi nas pani do salonu, madame Lasalle?

Z wymuszoną grzecznością zaprosiła ich do środka. Sissi rozejrzała się wokół i musiała przyznać, że ta kobieta ma dobry gust. A może to matka Marca urządzała te wnętrza? Albo jeszcze ktoś inny w poprzednim pokoleniu?

- Nie mogę wprost uwierzyć, że odnalazłaś Davida, Sissi! - przerwał milczenie stryj. - Cieszę się, że będę mógł wysłać do Norwegii telegram z dobrymi wieściami. Ale muszę przyznać, że ty, która zawsze tak dbałaś o siebie, wyglądasz teraz zupełnie nieszczególnie. Włosy, ubranie... Można by pomyśleć, że sypiałaś na podłodze!

- Stryju Gastonie, jak możesz? - odezwał się David ostrym tonem. - Najpierw wysłuchaj, przez co musieliśmy przejść, to może lepiej zrozumiesz! Sissi tak długo próbowała zachować swój styl, że chwilami wyglądało to komicznie. Była wprost fantastyczna!

Dziękuję, bracie! pomyślała Sissi. A więc nie powinna za bardzo brać sobie do serca wszystkich wymówek, które czynił jej w czasie tej niezwykłej podróży.

Stryj po chwili milczenia spytał:

- Gdzie się odnaleźliście?

- Niedaleko Croix - sur - les - Collines - odparł David. - Tam właśnie wytropiła Marca i mnie, a także Michela i Madeleine. I przejechała przez strefę działań wojennych.

- No tak - westchnęła Sissi. - A ja miałam przez cały czas odczucie, że traktujecie mnie jak zbędny bagaż.

Stryj nie zadawał już więcej pytań. Ledwie pojmował to, co się stało.

A Marca le Fey nikt nie szukał, pomyślała Sissi. Mógłby pozostać zapomniany do końca życia... Zaszkliły się jej oczy i przełknęła dławienie w gardle.

Minister usiłował podtrzymywać grzecznościową rozmowę, lecz Lasalle i jego żona wyglądali na głęboko urażonych. A może byli przestraszeni? Bouget nie mógł usiedzieć ze zdenerwowania, a rodzina de Saint - Colombe drżała z niepokoju. Sissi napotkała wzrok pani Lasalle, kłujący jak szpilki, lecz dostrzegła w nim również strach.

Bouget wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem. Co chwila wyjmował zegarek i wzdychał ciężko.

W salonie panowała cisza.

Nagle rozległy się głosy dochodzące z głębi zamku.

Ojciec Michela zatrzymał się i nastawił uszu. Głosy były ożywione, zbliżały się szybko. Wszyscy wybiegli do holu.

Bouget znieruchomiał, słysząc lekkie kroki.

- Michel!

- Tata!

Chłopiec rzucił się ojcu na szyję. Pani Bouget szła za synkiem, zalana łzami. Potem pojawili się policjanci i Marc z zemdloną Madeleine na rękach. David szybko położył dziewczynę na sofie i zbadał jej puls.

- Myślę, że to z wrażenia - powiedział Marc. - Straciła przytomność, kiedy nas ujrzała.

- Gdzie ich znaleźliście? - spytał minister.

- W tajemnym schowku, są jeszcze takie trzy w tym zamku - odparł Marc.

Usłyszeli brzęk kajdanków.

Naczelnik policji stanął przed małżonkami Lasalle. Gdy ich wyprowadzano, minister zawołał:

- Tylko proszę dobrze za nimi zatrzasnąć drzwi! I sprawdzić, czy zamek wytrzyma!

- No tak, nie mamy teraz czym wrócić - stwierdził minister, gdy stróże prawa odjechali z dużą grupą aresztowanych. - Jestem głodny. Może coś przekąsimy, czekając na powrót samochodów?

- Bez gospodarzy? - spytała pani Bouget.

- Sądzę, że gospodarz jest z nami - odpowiedział minister. - Co pan na to powie, panie le Fey?

- Nie jedliśmy od wczoraj.

- Dobrze. Pójdę więc do kuchni i jakoś to załatwię. Nie wszyscy spośród służby są chyba przestępcami.

- Z pewnością znajdą się tacy, którzy nie darzą sympatią pani Lasalle - dodała Sissi. - Zwłaszcza wśród kobiet.

- Odezwał się znawca - zakpił David.

Minister zniknął, aby poprosić o podanie posiłku.

Marc zwrócił się do Sissi.

- Czy masz ochotę obejrzeć razem ze mną zamek?

- Z przyjemnością!

Wychodząc słyszeli jeszcze, jak David mówi do państwa Bouget:

- Chciałbym powiedzieć kilka słów o Madeleine. O tym, co zrobiła dla Michela. Jej ofiarność, nieskończona dobroć...

- Tak - rozjaśnił się Michel. - Madeleine była dla mnie niemal jak starsza siostra.

Pani Bouget zaproponowała ciepło:

- Madeleine, bardzo chcielibyśmy, abyś została u nas jako opiekunka Michela...

- Istnieje pewien problem - wtrącił się David. - Mam inne plany co do niej...

Nie słyszeli dalszych słów, gdyż Marc zamknął drzwi.

Przechodzili od pokoju do pokoju, a Sissi wołała tylko od czasu do czasu „ach” i „och”.

Marc mówił jej, co było nowe, a co rozpoznawał z dawnych czasów.

Nie jest to zamek, w którym straszy, stwierdziła Sissi z zadowoleniem. Do wszystkich pomieszczeń doprowadzono prąd, łazienki były naprawdę nowoczesne, przeważały jasne barwy.

W końcu dotarli do dwojga pięknie rzeźbionych drzwi na pierwszym piętrze. Marc z wahaniem przystanął przed nimi.

- Wejdź - zachęciła go Sissi. - Najlepiej mieć to już za sobą.

Otworzył jedne drzwi.

- Przerobili go na pokój gościnny! - zawołał zdumiony, kiedy weszli do środka.

Oczom ich ukazał się maleńki pokoik z jednym łóżkiem, ładny i schludny, ale trochę bezosobowy.

- Tu był kiedyś pokój mojego brata - powiedział Marc. - A ten drugi jest mój.

- To także pokój gościnny - stwierdziła Sissi, wchodząc do sąsiedniego pomieszczenia.

- Wszystkie moje rzeczy zniknęły, z wyjątkiem łóżka, które pozostało na miejscu. Chyba nie liczyli się z tym, że kiedykolwiek miałbym...

Zamilkł. Sissi spojrzała na niego. Marc zbladł, kąciki jego ust drżały.

Ukrył twarz w dłoniach.

- Chodź - zachęciła go Sissi łagodnie. Zdjęła z łóżka narzutę ze złotego brokatu. - Odpocznij trochę, ostatnio miałeś tak mało snu, że ledwo trzymasz się na nogach.

Niezdolny do sprzeciwu, bezsilny, położył się na posłaniu i ukrył twarz w poduszce. Sissi usiadła obok i gładziła Marca po włosach. Potem przytuliła się do niego.

- Myślisz, że cię nie rozumiem? - szepnęła.

- Och, Sissi! - jęknął zrozpaczony. Objął ją ramieniem i przycisnął do siebie tak mocno, że musiała zacisnąć usta, żeby nie krzyknąć. - Tyle lat poniżenia! Stałem się dziki jak zwierzę! Czuję się tu obco, Sissi, już nigdy nie będę normalny!

- Nieprawda, zmienisz się, jesteś na dobrej drodze. Istnieje cała przepaść pomiędzy tobą dzisiaj a tą brudną, zaniedbaną dziką bestią, jaką znalazłam niedawno w stodole! Mimo wszystko podobałeś mi się już wtedy, Marc.

Uścisk jego ramion trochę zelżał, wydawało się, że zatopił się we wspomnieniach.

- Bili mnie, Sissi! Och, najdroższa, to wszystko było takie upadlające! Ja sam też się zmieniłem, stałem się niemal zwierzęciem, które musiało walczyć o resztki pożywienia...

Dalsze słowa zagłuszył jęk rozpaczy.

Serce Sissi uderzało mocno. Przed nikim innym Marc by się nie otworzył, uczynił to teraz wobec niej! Ostrożnie gładziła jego włosy, szeptała mu do ucha słowa pociechy. Ucałowała go w skroń.

- Marc - odezwała się wzruszona. - Wszystko to z czasem przeminie jak zły sen.

- Nie, nie! To nigdy nie minie. Te lata odcisnęły na mnie trwały ślad, sprawiły, że drzemie we mnie ukryte zło.

- Nie wierzę w to!

- Idź stąd, Sissi! Teraz, natychmiast! Byłem samotny, tak strasznie samotny, rozumiesz? Przez długie lata! A ty jesteś taka cudowna. Twoje usta... Twoje włosy, twój głos, tak łagodny i pełen czułości! Odejdź stąd! Zaraz!

- Nie mogę. Trzymasz mnie zbyt mocno.

- Odejdź mimo to. Wyrwij się i uciekaj!

Sissi starała się odsunąć, ale on natychmiast objął ją silniej.

- Marc! Proszę cię! - jęknęła.

Ale wiedziała, że jest już za późno. To jej wina, nie zachowała należytej ostrożności. Ale miała przed sobą człowieka na zawsze skazanego na zapomnienie, zrozumiała jego ogromną samotność, pojęła, jak bardzo potrzebował dowodu, że jest ktoś, kto go kocha i dla niego żyje.

Kiedy Marc szukał jej ust, odwzajemniała pocałunki gorąco i z miłością.

- Sissi? - powiedział i spojrzał na nią swymi jasnymi oczami. - Sissi, nie bój się mnie! Nie jestem bestią, kocham cię!

Tragedię rodziny Le Fey wyjaśniono ostatecznie podczas rozprawy sądowej. Marc został oczyszczony z wszystkich ciążących na nim zarzutów. Teraz był dorosłym mężczyzną, a nie przestraszonym dwunastolatkiem pogrążonym w rozpaczy, i mógł się należycie bronić. Zeznania strażników więziennych, powołanych na świadków, pozwoliły na jego pełną rehabilitację.

Sissi była obecna na każdej rozprawie i rzucała nieśmiałe spojrzenia w stronę przysięgłych. David stwierdził, że wyraźnie ich kokietowała.

Lasalle i jego żona trafili do więzienia. Lista ich przewinień była długa. Sprawa śmierci ojca Marca nie została wyjaśniona, podtrzymano więc wersję o ataku serca. Ale małżeństwo miało inną śmierć na sumieniu: śmierć opiekunki Michela. Kolejnym zarzutem była zdrada ojczyzny...

W obliczu takich oskarżeń małżonkowie obwiniali się nawzajem, ale to w niczym nie poprawiło ich sytuacji.

Lasalle dobrze gospodarował majątkiem żony i znacznie go pomnożył. Sąd uznał, że za lata spędzone w więzieniu Marcowi należy się odszkodowanie w takiej wysokości, iż małżonkom z całej ich fortuny nie pozostało właściwie nic. Na cóż im zresztą były pieniądze - czekał ich przecież sąd wojenny!

Zarówno Marc, jak i David z uwagi na odniesione rany zostali uznani za tymczasowo niezdolnych do służby wojskowej. Kiedy Niemcy wreszcie zostali powstrzymani nad rzeką Marną i działania wojenne na froncie zachodnim wygasły, wszyscy czworo popłynęli do Norwegii. Był smutny jesienny dzień. Ani Madeleine, ani Marc nie mogli uwierzyć w zapewnienia Davida i Sissi, jak piękna Norwegia jest w zimie.

- Marc, kim ty właściwie jesteś? - spytała Sissi, kiedy statek powoli dobijał do portu w Christianii. - Chodzi mi o to, jaki masz tytuł? Hrabiego czy barona... czy?

- Żadnego - uśmiechnął się Marc. - Kiedyś takich jak ja nazywano chevalier, ale teraz się tego nie praktykuje. Le Fey wywodzą się z bardzo bogatych chłopów.

- A co znaczy le Fey? Wydaje mi się, że to nie francuskie nazwisko?

- Jeden z moich przodków otrzymał je w szesnastym wieku od króla Szkocji. Oznacza ono mniej więcej „naznaczony przez śmierć” lub „bliski śmierci”. Jemu udało się ocalić głowę... i mnie także.

- Trafnie to określiłeś! - roześmiała się Sissi. - Tytuł czy nie, mama będzie zachwycona!

David stał przy relingu, trzymając Madeleine za rękę.

- Nie obawiaj się, moja droga, na pewno wszyscy cię zaakceptują! - przekonywał.

W jego głosie można jednak było wyczuć niepewność. Wreszcie zrozumiał, że Madeleine nie bez powodu obawiała się spotkania z jego rodziną. Sissi także miała rację, zastanawiając się, jak przyjmie tę młodą Francuzkę krąg ich wysoko postawionych znajomych. David zdecydował się z nią ożenić trochę z przekory, chciał także otoczyć ją opieką. Do domu nie mogła przecież wrócić, nie mogła także przez resztę życia być opiekunką Michela!

David wybrał się do domu rodzinnego Madeleine i poprosił o jej, rękę. Na początku rodzice dziewczyny nie chcieli z nim rozmawiać, twierdząc, że Madeleine nie jest już ich córką. Kiedy jednak się zorientowali, że jest bogatym człowiekiem, od razu zmienili zdanie.

Wtedy ostatecznie zdecydował, że zabierze Madeleine ze sobą do Norwegii.

Ale teraz...? Wiedział poza tym, jak głęboko tkwi w niej lęk przed wszystkim, co dotyczyło miłości między kobietą a mężczyzną. Dziewczyna odnosiła się do niego niemal z nabożeństwem, a to nie wróżyło udanego małżeństwa!

David westchnął. Cóż, może jakoś się to wszystko ułoży!

Ale rodzina przyjęła ich z otwartymi ramionami. Sissi usłyszała to i owo na temat swej lekkomyślności, ale tak naprawdę nikt się na nią nie gniewał.

Matka odbyła krótką rozmowę z Markiem:

- Chętnie uwierzę w to, że Sissi podąży za tobą na koniec świata. Nie sądziłam, że ta dumna dziewczyna spotka kiedyś mężczyznę, na którego będzie patrzeć z takim uwielbieniem. Ale musisz wiedzieć, Marc, że to rozsądne z twojej strony, iż masz w zanadrzu zamek i majątek. Sissi jest bowiem rozpieszczonym stworzeniem, przywykłym do życia w luksusie!

- Chyba wszystko ułoży się dobrze - roześmiał się Marc.

- Jestem tego pewna! Powinnam była wiedzieć: ona szukała silnego mężczyzny, którego mogłaby podziwiać. Kiedy mówię silnego, to mam na myśli nie tylko siłę mięśni. O Sissi się nie obawiam. Bardziej martwię się o Davida...

- Madeleine jest wspaniałą i piękną dziewczyną - powiedział z przekonaniem Marc.

- O, tak, z pewnością! Zaraz ją wyślemy do szkół, nauczy się sztuki prowadzenia domu, etykiety i tak dalej. Niczego więcej Madeleine nie trzeba! Ale czy David myśli poważnie? - mówiła dalej pani de Saint - Colombe. - Czy on przypadkiem nie bawi się w błędnego rycerza albo dobrego samarytanina?

- Bzdura - wtrąciła się Sissi, która właśnie nadeszła. - David jest w niej naprawdę zakochany. Problem w tym, że dziewczyna jest tak cnotliwa, że nigdy nie będzie mógł jej tknąć! Właśnie jej tłumaczyłam, że powinna gwizdać na cały świat. Trzeba żyć tylko dla tego kogoś, kogo się kocha. Dać mu wszystko. Myślę, że to pomogło!

- Ależ Sissi! - wybuchnęła matka wstrząśnięta.

- Mamo, czy musimy urządzać wielkie wesele? - szybko zmieniła temat Sissi. - Pomyśl o tych wszystkich snobach, którzy przyjdą tylko po to, żeby zmrozić spojrzeniem Madeleine. Poza tym Marc i ja musimy czym prędzej wracać do Francji i...

- Nikt nie będzie mroził wzrokiem Madeleine, mogę cię zapewnić! Proszę cię, nie odbieraj mi radości wyprawienia podwójnego wesela moim bliźniętom!

- No dobrze, mamo, jak chcesz! - zgodziła się w końcu Sissi.

... I odbyło się huczne wesele, na które przybyli najznakomitsi goście. Madeleine wyglądała jak czarująca dzika róża u boku dumnego Davida.

A Sissi nigdy jeszcze nie była tak oszałamiająco piękna, jak w olśniewająco białej sukni i welonie, z białymi kwiatami w bukiecie ślubnym i wianku...

Sissi bowiem nigdy nie poddawała się konwenansom!

1 Christiania - dawna nazwa Oslo (przyp. tłum.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sandemo Margit Opowieści 27 Zaginiony
Sandemo Margit Opowieści 27 Zaginiony
Margit Sandemo Cykl Opowieści (27) Zaginiony
Opowieści 27 Zaginiony Margit Sandemo
(Opowieści 27) Zaginiony Margit Sandemo
Sandemo Margit Opowieści' Zaginiony (Mandragora76)
Sandemo Margit Opowieści Wieza Nadziei (Mandragora76)
Sandemo Margit Opowieści1 Małżeństwo Na Niby (Mandragora76)
Sandemo Margit Opowieści Pewnej?szczowej Nocy (Mandragora76)
Sandemo Margit Opowieści Czarownice nie płaczą
Sandemo Margit Opowieści Królewski list
Sandemo Margit Opowieści Tajemnice starego dworu
Sandemo Margit Opowieści Przeklęty skarb
Sandemo Margit Opowieści Mezczyzna Z Ogloszenia (Mandragora76)
Sandemo Margit Opowieści Jasnowłosa (Mandragora76)
Sandemo Margit Opowieści" Klucz Do Szczęścia (Mandragora76)
Sandemo Margit Opowieści) Światełko Na Wrzosowisku (Mandragora76)
Sandemo Margit Opowieści tom Mężczyzna z ogłoszenia
Sandemo Margit Opowieści( Ostatnia Podróż (Mandragora76)

więcej podobnych podstron