MARGIT SANDEMO
Z norweskiego przełożyła
IWONA ZIMNICKA
POL-NORDICA Publishing Ltd.
Otwock 1995
Osobie postronnej szpital mógłby się wydać pogrążony we śnie, odpoczywający w najczarniejszych godzinach nocy. Ciężka sylwetka budynku na tle granatowego wiosennego nieba sprawiała wrażenie wielkiej, zamarłej bryły.
Na oddziale intensywnej terapii panowała jednak gorączkowa aktywność. Jedna z sal była w pełni oświetlona, przy łóżku chorego stało trzech mężczyzn: lekarz, adwokat i pastor.
- Tak, Georg? - spytał adwokat. - Co chcesz powiedzieć?
- Mój majątek... wszystko, co posiadam... - Chory z ogromnym trudem dobywał słów.
- Wszystko już załatwione, Georg. Ponieważ nie masz bezpośrednich spadkobierców, cały twój majątek przechodzi na...
- Nie! Nie! Mam spadkobiercę, syna!
- Co takiego?
Georg Abrahamsen głęboko zaczerpnął powietrza, by powiedzieć to, co konieczne, zanim będzie za późno. Słowa mu się rwały.
- Przez tyle lat... Miałem wyrzuty sumienia... Myślałem, że uda mi się to jakoś załatwić, ale nie... nie sądziłem, że koniec nastąpi tak szybko... Miałem nadzieję, że ona umrze pierwsza i nic nie wpadnie w jej szpony... On ma dostać wszystko! Wszystko! Lindane w Hedom...
- Jak się nazywa twój syn?
Chory mówił tak cicho, że adwokat, by zrozumieć słowa, musiał mocno się nad nim pochylić.
- Nie wiem. Ona, czarownica z Hedom, napisała do mnie później o dziecku. Nie odpowiedziałem, bałem się jej i bałem się skandalu. Wiesz przecież, że byłem żonaty. Posłałem jej tylko jednorazową kwotę, dwadzieścia tysięcy... ale przez ostatnie lata wiele myślałem o moim synu. Odnajdźcie go dla mnie. On ma dostać wszystko, co posiadam. Podajcie mi papier i coś do pisania, prędko! Wy będziecie świadkami, wszyscy trzej!
Adwokat wyjął kartkę i długopis, miał zamiar pisać pod dyktando chorego, ale Georg Abrahamsen pokręcił głową. Brakowało mu już sił na mówienie, dał znak, że sam chce pisać. Z wysiłkiem naskrobał kilka słów.
Adwokat, obserwując go, zapytał:
- Czy matka dziecka ma na to jakiś dokument?
- Nie, nie ma... Ta przeklęta czarownica... zwabiła mnie w wiarołomstwo. A potem... potem próbowała mnie zabić. Wiele lat później... Ona jest zła! I niebezpieczna! Piękna młoda czarownica...
Dłoń bezwładnie osunęła się na prześcieradło. Pastor, dostrzegłszy to, zapytał prędko:
- Jak ona się nazywa?
Georg Abrahamsen popatrzył na niego szklanym spojrzeniem, próbując coś powiedzieć, ale z gardła wydobył mu się jedynie chrapliwy dźwięk. Powieki opadły, znieruchomiał.
Lekarz pochylił się nad pacjentem.
- Już za późno - mruknął. - No cóż, niczego innego nie można się było spodziewać. Co zdążył napisać?
Adwokat wziął do ręki pomiętą kartkę i odczytał:
Moja ostatnia wola: Mój syn z Lindane w Hedom ma dostać wszystko, co posiadam...
Georg Abrahamsen najwyraźniej zrozumiał, że jego czas dobiega już końca, i pod spodem nagryzmolił swój podpis. Wprawdzie prawie nieczytelny, ale jednak był.
- I co my z tym zrobimy? - zastanawiał się pastor.
- Moim zdaniem testament jest w pełni ważny - po namyśle orzekł adwokat. - Musimy odnaleźć tego chłopca. Ale to zapewne nie będzie łatwe. Nie wiemy, ile ma lat i czy nadal mieszka w Hedom. Matka w tym czasie mogła się stamtąd wyprowadzić. Poszukiwania muszą odbywać się w tajemnicy, inaczej obstąpią nas tłumy matek, gotowych przyznać się do popełnienia małżeńskiej zdrady, byle tylko zapewnić synowi spadek.
- Sam tam się wybierzesz?
- Niestety, nie mam czasu. Prowadzę właśnie bardzo skomplikowaną sprawę. Ale musi znaleźć się ktoś, kto się tym zajmie...
- Lindane w Hedom - powtórzył zamyślony doktor Lanz. - Gdzie ja to już słyszałem? Jestem absolutnie przekonany, że... Nie, nie przypomnę sobie. Ale znam chyba kogoś, kto idealnie nadaje się do tego zadania. Allan Wide! To policjant, obecnie na zwolnieniu lekarskim. Trafiła go kula i został czasowo wykluczony z czynnej służby, ale nie znaczy to wcale, że nie może się podjąć pracy takiej jak ta. Bezczynność tylko go nudzi.
- To, co mówisz, brzmi zachęcająco - stwierdził adwokat. - Ale gdzie leży to Hedom?
- Nie mam pojęcia - odparł lekarz. - Wiem jedynie, że słyszałem już tę nazwę, i to całkiem niedawno. - Nagle jego twarz się rozjaśniła. - Pamiętam już. To było tutaj, w szpitalu. Dziwna historia, ma związek z młodą kobietą...
Doktor Lanz wiedział, że nie zazna spokoju, jeśli nie zajrzy do Isabell Falk. Leżała na oddziale psychiatrycznym. W szpitalu znalazła się cztery dni wcześniej z powodu załamania nerwowego. W biurze, w którym pracowała, opadła na biurko, szczękając zębami jakby z zimna. Koledzy z pracy opowiadali, że błagała, by pozwolono jej spać, tylko spać... I przez cztery ostatnie dni nic innego właściwie nie robiła. Leżała skulona, jakby usiłowała się odgrodzić od okrutnego świata.
Isabell Falk miała trzydzieści dwa lata, urodziła się w Lindane w Hedom. Miała jednego syna. Doktor Lanz, zanim do niej poszedł, zapoznał się z jej kartą choroby. O ile dobrze wiedział, nikt o nią nie pytał od czasu przyjęcia jej do szpitala. Wydawało się, że nie ma żadnej rodziny poza synem, a gdzie on mógł być, nie dało się ustalić. Isabell nie odpowiadała, kiedy ktoś próbował się czegoś od niej dowiedzieć, odwracała się po prostu i uciekała w sen.
Doktor delikatnie otworzył drzwi do sali i stojąc w nich przyglądał się leżącej w łóżku nieszczęśliwej kobiecie. Była w szczególny sposób piękna. Miedzianorude ciężkie loki otaczały wąską twarzyczkę. Doktor zgadywał, że oczy ma zielone. Figurę miała jak młodziutka dziewczyna, smukłą i wiotką.
Nagle poruszyła się i otworzyła oczy. Rzeczywiście są zielone, stwierdził lekarz. Spoglądała na niego bez wyrazu, ale nagle wzrok jej się zmącił, z żalu czy ze strachu, tego doktor nie był pewien.
- Chcę spać - wymamrotała, odwracając się do ściany.
- Och, nie, proszę chwilę poczekać! - zaprotestował szybko. - Chciałem z panią porozmawiać, pani Falk.
- Panno Falk, Falk to moje panieńskie nazwisko - odparła ledwie słyszalnie. - Mam na imię Isabell.
- Isabell - powtórzył wolno, jakby na próbę, zaskoczony, że w ogóle mu odpowiedziała. Zdarzyło się to po raz pierwszy. Czy mogło oznaczać, że powraca wreszcie do rzeczywistości?
- Isabell, jest parę szczegółów, które musimy poznać ze względów praktycznych. Może uda nam się rozwiązać twoje problemy. Kto zajmuje się twoim synem? Nie jest chyba sam?
- Matti jest w Anglii.
- U krewnych?
- Nie, na kursie językowym.
Na kursie językowym? Doktor Lanz nie potrafił oprzeć się zdumieniu. Czy ta młoda kobieta naprawdę miała syna w takim wieku, by sam mógł podróżować za granicę?
Zaniosła się nagle szyderczym, a jednocześnie gorzkim śmiechem, od którego doktorowi ciarki przebiegły po plecach.
- Problemy! - powtórzyła niemal drwiąco. - Gdyby ktokolwiek wiedział!
- Czy nikt nie może ci pomóc? - spytał lekarz ostrożnie. - Na przykład ktoś w domu, w Hedom?
Wreszcie nastąpiła reakcja, znacznie bardziej gwałtowna, niż się spodziewał. Nagłym ruchem odwróciła się w jego stronę. Z szeroko otwartych oczu wyzierał lęk, lęk tak głęboki i bolesny, że doktor sam się przeraził.
Isabell uspokoiła się jednak i znów skuliła, jak gdyby chciała się przed czymś obronić, ale dłonie na prześcieradle mocno drżały. Kontakt się urwał, lecz doktor i tak był zadowolony z postępu, jaki osiągnął. Prawdopodobnie przyczyna neurozy pacjentki wiązała się z rodzinną miejscowością. Znów Lindane w Hedom, pomyślał. Coś musiało się jej tam przydarzyć; przypuszczał, że znalazła się pod niezwykle silną presją psychiczną i jej równowaga umysłowa została gwałtownie zachwiana.
W głowie doktora zaczął nabierać kształtów fantastyczny plan. Czy to się da zrobić? zastanawiał się. Należy wszystko starannie rozważyć...
Podszedł do drzwi, ale odwrócił się, by jeszcze raz rzucić okiem na pogrążoną we śnie kobietę. Salę spowijał półmrok, dostrzec mógł jedynie zarys szczupłej postaci na łóżku. Nagle przeszedł go dreszcz. Przez krótki moment miał wrażenie, że zajrzał w jakiś zakazany rewir, tajemniczy, mistyczny, którego raczej nie powinno się zgłębiać...
Znów była sama. Natrętny lekarz, który zadawał tyle pytań, odszedł. Wspomniał Hedom...
Isabell znajdowała się w mglistej krainie pomiędzy snem a jawą. Była na powrót w Hedom i czuła, jak łagodna, słona bryza wichrzy jej włosy. Przed oczami miała smagane wiatrem wrzosowiska, jasne, zwietrzałe skały, niewielką gromadkę domów, wszystkie dobrze znane, drogie sercu miejsca, w których bawiła się jako dziecko.
Matti powinien kiedyś to zobaczyć. Tam było tak pięknie. On nie pasuje do miasta, o wiele lepiej dla niego byłoby, gdyby mogli wrócić do Lindane w Hedom...
Nagle świadomość przebiła się przez sen i Isabell znów zdała sobie sprawę z bolesnej prawdy: Nigdy więcej nie będzie mogła powrócić do Lindane. To miejsce było przed nią zamknięte, tak jak wiele innych rzeczy w życiu, jak miłość i poczucie bliskości innych ludzi.
Nikt nie może mnie kochać, nikomu nie wolno mnie pokochać! Nikt nie wytrzyma z takim człowiekiem jak ja. A ja... ja nie potrafię pokochać nikogo, żadnego człowieka na świecie! Jestem skazana na życie w samotności, w samotności, w samotności!
Taka była jej ostatnia przytomna myśl, potem znów pochłonęła ją ciemność.
Doktor Lanz zadzwonił do drzwi i stał przyglądając się tabliczce z nazwiskiem Allana Wide. Rozmyślał o tym, jak bardzo Allan zmienił się w ostatnich latach. Kiedyś był wesołym, otwartym młodym człowiekiem, ale teraz, w wieku trzydziestu czterech lat, stał się cyniczny, niemal zgorzkniały.
Być może nic w tym dziwnego, zadumał się doktor Lanz. Przeżycia Allana w każdym mogłyby zrodzić cynizm i zwątpienie w bliźnich. Allan był przystojny, ale miał fatalną właściwość podobania się kobietom, które go wykorzystywały. Przeżył dwa nieszczęśliwe romanse, a potem tragedię, kiedy to kolega z pracy, jego najbliższy przyjaciel, zginął od kuli młodocianego przestępcy.
- O, to ty! Wejdź, proszę! - Allan nagle stanął w drzwiach, wysoki, ciemnowłosy, o bystrych, szarych oczach. Ubrany był w chabrową koszulę i jasne spodnie ze sztruksu.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?
- Oczywiście, że nie, raczej wprost przeciwnie - odparł Allan z uśmiechem. - Umieram z nudów, rozmyślając, za co by się tu zabrać. Wiesz dobrze, że nie jestem przyzwyczajony do takiego próżnowania.
- Jak się czujesz?
- Nieźle, poza tym, że ta kula od czasu do czasu daje o sobie znać. Na przykład wczorajszy wieczór... Miałem go spędzić z najpiękniejszą dziewczyną w całym Göteborgu, a zamiast tego musiałem wrócić do domu taksówką i zażyć środki przeciwbólowe. Można powiedzieć, że to była katastrofa, ale, miejmy nadzieję, będą jeszcze inne wieczory!
- Kim jest ostatnia wybranka? - spytał doktor Lanz,
- Nazywa się Lena Dahlgren i jest najbardziej fantastyczną osobą, jaką kiedykolwiek wydała ludzkość - odparł Allan, najwyraźniej dumny. - Prześliczna i niesamowicie zdolna! Dowcipna, inteligentna i ma niezwykle trzeźwy stosunek do życia. Potrafi nawet gotować, a ja bardzo to sobie cenię, bo moja nieco ekscentryczna matka potrafi użyć zielonego barwnika spożywczego do sosu do klopsików rybnych. Żeby dodać całości odrobiny smaczku, jak się wyraziła, kiedy ostatnio u niej byłem i nieopatrznie wspomniałem, że jestem głodny.
Doktor Lanz zaniósł się głośnym śmiechem.
- Twoja matka jest czarująca! - powiedział ciepło. - Oby takich jak ona było jak najwięcej!
Allan nie słuchał. Myślał o Lenie, w jego oczach pojawił się wyraz rozmarzenia.
- Widzisz, ona jest naprawdę porządną dziewczyną, a takich w naszych czasach ze świecą szukać. Znamy się już od dłuższego czasu, a ona w dalszym ciągu nie pozwala mi na nic więcej poza pocałunkiem na dobranoc. A to wnosi w naszą znajomość jeszcze więcej napięcia.
Doktor Lanz mruknął coś niezrozumiałego. Cieszył się, że Allan znów zainteresował się płcią przeciwną, ale w tym, co mówił o zaletach swej wybranki, trudno było się doszukać choćby odrobiny romantyzmu.
- To znaczy, że jesteś zakochany w tej swojej Lenie? - spytał.
- Zakochany! - Allan uśmiechnął się krzywo. - O, nie, z tym skończyłem już na dobre! Te wszystkie namiętne, płomienne uczucia mają to do siebie, że w ostrym świetle dnia gasną. Mnie zależy na normalnym trzeźwym związku, opierającym się na wzajemnym szacunku i wspólnych zainteresowaniach. Dopiero wtedy człowiek ma szansę na osiągnięcie pełni szczęścia.
Doktor Lanz westchnął. Takie to niepodobne do Allana - idealisty o gorącym sercu, jakiego znał wcześniej. Rozumiał jego zgorzkniałość po wszystkich doznanych zawodach, ale taka postawa to popadanie w skrajność. No cóż, innym nic do tego...
- Przychodzę zapytać, czy nie podjąłbyś się pewnej sprawy, prywatne zlecenie. Interesuje cię to?
- Jeszcze jak! - wykrzyknął Allan z zapałem.
- Wiąże się z koniecznością wyjazdu do miejsca, które nazywa się Lindane w Hedom - oznajmił doktor Lanz. - Chodzi o sprawę spadkową...
W jak najkrótszych słowach opowiedział o ostatniej woli Georga Abrahamsena.
- A więc mam dyskretnie powęszyć. Muszę jednak przyznać, że podstawy do tego dajesz mi mizerne - powiedział Allan zamyślony.
- Lindane to nieduża miejscowość. Możliwości nie powinno być zbyt wiele - odparł doktor Lanz. - Mogę ci podać kilka faktów. Georg wspomniał, że był wtedy żonaty. Jego małżeństwo trwało dwadzieścia pięć lat, a żona zmarła przed piętnastu laty. Syn musi więc mieć teraz od piętnastu do czterdziestu lat.
- To niezwykle upraszcza sprawę - stwierdził Allan z nieskrywaną ironią.
- Georg Abrahamsen mówił, że matki chłopca trzeba się wystrzegać - ciągnął doktor Lanz. - Powiedział, że to prawdziwa czarownica, zła i niebezpieczna. Z tego co mówił wynikało, że usiłowała go zabić. Sam przeprowadziłem coś na kształt dochodzenia i wyciągnąłem od gospodyni Georga historię o czymś, co wydarzyło się mniej więcej pięć-sześć lat temu. Wrócił do domu blady jak trup i opowiedział, że o mały włos, a jakaś rozwścieczona kobieta rozjechałaby go samochodem. Gospodyni spytała, czy wiedział, kto to, a on kiwnął głową i odparł: „Tak, znałem ją kiedyś. Wiedziałem, że jest zła, ale nie że może być aż tak niebezpieczna!” Nazywał ją „czarownicą z Hedom”.
- Czarownica z Hedom - powtórzył Allan z krzywym uśmiechem. - No cóż, wobec tego wiem, czego mam szukać. Czy możesz być tak dobry i powiedzieć mi, jak wygląda czarownica?
- Nie mam pojęcia! - Doktor Lanz wzruszył ramionami. - Ale na pewno zdołasz ją odnaleźć, Allanie. Jest coś jeszcze...
- Co takiego?
- Nie dotyczy to bezpośrednio sprawy, ale ma związek z miejscowością, z Lindane w Hedom. Mamy w szpitalu pacjentkę, trzydziestodwuletnią kobietę, która świadomie lub nieświadomie stara się zerwać wszelki kontakt z otaczającym ją światem.
- Kiepski ze mnie psychiatra... - zaczął Allan, ale lekarz przerwał mu:
- Wcale nie musisz nim być. Ta kobieta przede wszystkim potrzebuje ochrony i kogoś, kto rozwiąże realną stronę jej tajemnicy. Tym razem także przeprowadziłem pewne dochodzenie i o ile się dobrze orientuję, mamy tu do czynienia ze sprawą kryminalną.
- Jakiego rodzaju?
- Ktoś systematycznie próbuje doprowadzić ją do samobójstwa, a przynajmniej do utraty zmysłów.
- Terror psychiczny? Paskudna sprawa. Wyjaśnij mi to bliżej - poprosił Allan.
- Usiłowałem nawiązać z nią kontakt, ale niespecjalnie mi się powiodło. Rozmawiałem z jej kolegami z pracy i otrzymałem adres dziewczyny, z którą Isabell Falk, tak się nazywa pacjentka, dzieliła kiedyś mieszkanie. Dziewczyna niewiele wiedziała o współlokatorce, ale powiedziała mi, że mieszkał z nimi szesnastoletni syn Isabell, Matti, i że miłość Isabell do chłopca była naprawdę wzruszająca.
- Wydawało mi się, że powiedziałeś, że ona ma trzydzieści dwa lata! Nie może więc mieć szesnastoletniego syna! - przerwał mu Allan.
- Tak się czasami zdarza.
- No cóż, to prawda. Mów dalej.
- Niedługo pomieszkali we wspólnym mieszkaniu. Pewnego dnia gospodarz oznajmił, że Isabell musi się wynieść. Dostał list...
- Jaki list? - dopytywał się zaciekawiony Allan.
- O ile dobrze zrozumiałem, pełen złośliwości. Anonimowy nadawca postarał się jak umiał oczernić Isabell. Isabell wpadła w rozpacz i powiedziała koleżance, że tego właśnie się spodziewała. Wszystko jedno gdzie się znalazła, bez względu na to gdzie mieszkała czy pracowała, jej zwierzchnicy zawsze otrzymywali listy, a potem okazywało się, że nie może tam dłużej zostać. Wciąż zmuszano ją do przenosin. Jeśli zaprzyjaźniła się z mężczyzną, on także otrzymywał taki list i nieodmiennie kończyło się tym, że się wycofywał. Przez kilka lat udawało jej się ukrywać, miała więc nadzieję, że nareszcie będzie mogła żyć w spokoju. Listy jednak znów zaczęły nadchodzić, przeganiając ją jak tropione zwierzę z miejsca na miejsce. Kiedy przywieziono ją do szpitala, w ręce trzymała pomiętą kopertę. Ściskała ją tak mocno, że musieliśmy rozewrzeć dłoń siłą. Koperta zawierała fotografię. Masz tu jedno i drugie.
Allan badawczo przyglądał się pogniecionej kopercie.
- Zaadresowana do miejsca pracy - mruknął. - Drukowane litery. Stempel pocztowy Hedom. - Spojrzał na fotografię, przedstawiającą dość ładną młodą dziewczynę. - Czy to jest Isabell Falk?
Doktor Lanz pokręcił głową.
- Nie, nie mam pojęcia, kto to może być.
- Jakim człowiekiem jest ta twoja pacjentka? - spytał Allan.
- Dziewczyna, z którą dzieliła mieszkanie, określiła ją jako miłą, z rodzaju tych co to zawsze i wszędzie gotowe są służyć pomocą ludziom, którym nie ułożyło się najlepiej. Nieliczne historie miłosne, jakie przeżyła, skończyły się fiaskiem, i to nie wyłącznie z powodu owych anonimowych listów, ale też i dlatego, że miała tendencję do wybierania niewłaściwego partnera. Jakby żywiła słabość do mężczyzn, którym się dotąd nie powiodło, a którzy potem wykorzystywali ją i jej dobroć.
- To przykre - mruknął Allan. - Być może wyjaśnia, dlaczego urodziła dziecko w tak młodym wieku. Czy była zamężna?
- Najprawdopodobniej nie. Co innego jest dziwne w romansach Isabell Falk. Zdaniem jej współlokatorki, Isabell zdawała się pragnąć kogoś, kogo mogłaby obdarzyć swoją miłością, ale gdy tylko ktoś próbował się do niej zbliżyć, wpadała w dziki popłoch.
- Może nie znalazła jeszcze tego jedynego - podsunął Allan z uśmiechem.
- Och, nie żartuj sobie! Podobną reakcję zaobserwowaliśmy w szpitalu. Gdy tylko ktoś jej dotknął, podrywała się i patrzyła na nas przerażona do obłędu.
- Szok?
- Na to wygląda. Taka reakcja odstrasza pewnie ewentualnych zalotników. Koleżanka była zdania, że choć Isabell na zewnątrz sprawiała wrażenie spokojnej i zrównoważonej, nerwy miała napięte do ostatnich granic i w zasadzie w każdej chwili groziło jej załamanie psychiczne.
- To zrozumiałe, jeśli przez wiele lat ją terroryzowano - stwierdził Allan po chwili zastanowienia. - Ale czego oczekujesz ode mnie?
- Isabell Falk urodziła się i wychowała w Hedom - powiedział lekarz powoli. - Kiedy dziś w nocy wspomniałem tę nazwę, śmiertelnie się przeraziła. Mimo to jednak dziewczyna, która dzieliła z nią mieszkanie, twierdziła, że Isabell wielokrotnie wspominała rodzinne strony, jak gdyby do nich tęskniła.
- Świetnie to rozumiem - powiedział Allan. - Tam jest niezwykle pięknie.
Doktor Lanz patrzył na niego zdumiony.
- Znasz to miejsce?
- Oczywiście! - uśmiechnął się Allan. - Kiedy byłem dzieckiem, w czasie wakacji mieszkaliśmy niedaleko Lindane.
- Gdzie to, na miłość boską, jest?
- Nad morzem. To smagane wichrem pustkowie ze wzgórzami porośniętymi wrzosem i małymi zacisznymi zatoczkami, w których latem panuje niemal tropikalny upał. Trudno to miejsce określić jako ośrodek turystyczny. Ostatni raz byłem tam wiele lat temu, ale dobrze pamiętam surowe prawa moralne panujące wśród tamtejszej ludności. Ludzie w Hedom zawsze czyhali na błędy innych.
- Znam takich - pokiwał głową doktor Lanz. - Znaleźć ich można nie tylko tam.
- Chcesz więc, abym spróbował się dowiedzieć, czy anonimowy autor listów mieszka w Lindane?
- Chcę wiedzieć jeszcze więcej, Allanie. Jak powiedziałem, moim zdaniem Isabell Falk potrzebuje ochrony policyjnej...
Oczy Allana zwęziły się.
- Do rzeczy, doktorku! Ku czemu zmierzasz?
- Dobrze, niczego nie będę owijać w bawełnę - odparł doktor Lanz poważnie. - Te prześladowania należy przerwać, inaczej Isabell Falk całkowicie się załamie. Teraz ciągle jeszcze ma szansę, by być zdrowa i szczęśliwa, ale kolejny wstrząs może ją doprowadzić do ostateczności. Za prawdziwy cud uważam, że wytrzymała tak długo. Musimy ustalić, kim jest autor listów...
- Łatwiej powiedzieć niż zrobić - zauważył Allan.
- Być może się zdradzi, jeśli Isabell powróci do rodzinnej miejscowości.
- Pytanie, czy jej nerwy wytrzymają taką próbę - rzekł Allan z powątpiewaniem. - Nie mówiąc już o tym, że to może się łączyć z zagrożeniem. Ktoś jej nienawidzi, a należy przypuszczać, że ta osoba przebywa właśnie w Hedom. W jaki sposób miałbym jej pilnować? Będzie potrzebowała osobistej ochrony przez dwadzieścia cztery godziny na dobę!
- Właśnie o to mi chodzi! Chcę, abyś był przy niej dzień i noc! - z zapałem wykrzyknął doktor Lanz. - Listy otrzymują zawsze osoby jej najbliższe. I ktoś musi postarać się zdobyć zaufanie Isabell, żebyśmy mogli się dowiedzieć, co ją naprawdę dręczy. Proszę, abyś mi w tym pomógł, Allanie.
Allan popatrzył zdumiony, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo doktor Lanz dokończył stanowczo:
- Chodzi tylko o miesiąc! Chcę, żebyś wynajął dom w Lindane i wprowadził się do niego razem z Isabell Falk. Będziecie udawać nowożeńców!
Allan z niedowierzaniem wpatrywał się w doktora Lanza.
- Chyba całkiem oszalałeś! - krzyknął. - Miałbym jechać do Hedom i udawać, że jestem mężem kobiety, której nigdy przedtem nie widziałem na oczy? Jak myślisz, co powie na to Lena?
- Nie musisz jej wcale informować, że będziesz mieszkać razem z Isabell Falk - spokojnie podpowiedział lekarz. - Mówimy o czysto praktycznym rozwiązaniu, które umożliwi przyjście z pomocą nieszczęśliwej istocie. Tu nie chodzi o żadną przygodę miłosną. I tak wybierasz się do Hedom, żeby odnaleźć pozamałżeńskiego syna Georga Abrahamsena. Czyżbyś już o tym zapomniał?
- O niczym nie zapomniałem - odrzekł Allan gniewnie. - Ale czym innym jest wyjazd w całkiem zwyczajnej sprawie, a czym innym zamieszkanie pod jednym dachem z młodą kobietą o, jeśli dobrze rozumiem, bardzo nieciekawej reputacji.
- Wcale nie odniosłem wrażenia, że Isabell Falk jest kobietą rozwiązłą - chłodno odparł doktor Lanz. - Wprawdzie jako bardzo młoda dziewczyna urodziła dziecko, ale być może winne są temu okoliczności, nad którymi nie panowała. Takie osądzanie ludzi bez uprzedniego poznania prawdy bardzo jest do ciebie niepodobne, Allanie. Przed chwilą z pogardą wyrażałeś się o tych, którzy za wszelką cenę starają się wytknąć błędy innym.
- Przepraszam - powiedział Allan. - Ale sam chyba rozumiesz...
- Pozwól mi dokończyć! - przerwał mu lekarz. - Co do Isabell Falk, odniosłem wrażenie, że doświadczyła ona wiele zła. Jest zaszczuta i nieszczęśliwa, nie potrafi też przełamać nienaturalnego lęku przed fizycznym kontaktem z mężczyzną, sądzę więc, że nie musisz się z jej strony obawiać żadnych uwodzicielskich sztuczek. Poza tym obchodzą ją jedynie słabi i tacy, którym się nie powiodło, a ciebie do tej grupy trudno zaliczyć.
- Mnie chodzi o Lenę! - zaprotestował Allan. - Nigdy nawet mi się nie śniło, że znajdę kobietę taką jak ona, piękną, inteligentną i jednocześnie realistkę! Nie chcę ryzykować, że ją utracę.
Doktor Lanz miał dosyć wysłuchiwania pochwał na temat owej nieznanej Leny, ale zanim zdążył coś powiedzieć, rozległ się dzwonek u drzwi. Allan pospieszył otworzyć i po chwili wprowadził do salonu jedną z najpiękniejszych dziewcząt, jakie doktor Lanz widział w życiu.
- Mowa o słońcu i już zaczyna świecić! - powiedział Allan z uśmiechem. - Oto i Lena! Leno, pozwól, że ci przedstawię doktora Lanza, starego przyjaciela mego ojca. Właśnie mu opowiadałem, jakim jestem szczęściarzem, że cię spotkałem.
- Miło z twojej strony, że tak myślisz - Lena pokazała w uśmiechu równe białe zęby. Ubrana w bladozielone spodnium; była szczupła, opalona, miała złote włosy i klasyczne rysy. Nosiła w sobie pewność, która zaimponowała doktorowi Lanzowi. Nagle zapragnął, by ubyło mu trzydzieści lat. Rzeczywiście, Allan nie przesadza, pomyślał. Lena okazała się prawdziwą pięknością, a jeśli na dodatek jest zdolna i inteligentna, to nic dziwnego, że Allan boi się ją utracić.
- Byłam w pobliżu i pomyślałam sobie, że zajrzę i dowiem się, jak się miewasz - ciągnęła. - Wczoraj wyglądałeś marnie. Lepiej się już czujesz?
- Tak, dość szybko mi przeszło - odparł zakłopotany. - Szkoda, że musieliśmy odwołać obiad, ale odrobimy to kiedy indziej.
- Allan dostał postrzał w obojczyk i kula wciąż tam tkwi - wyjaśniła Lena doktorowi. - Ale niedługo wreszcie ją usuną, prawda, Allanie?
- Doktor Lanz wie wszystko o tym przeklętym wypadku - odpowiedział Allan. - To on mnie wtedy pocerował. Masz ochotę na coś do picia, Leno?
- Nie, dziękuję, dopiero co jadłam w „Grandzie” z szefem jakiejś agencji reklamowej. Chciał, żebym wystąpiła w filmie reklamowym, ale mnie cały pomysł nieszczególnie się spodobał, więc grzecznie odmówiłam.
- Pani jest fotomodelką? - spytał doktor Lanz.
- Traktuję to wyłącznie jako hobby. Z pewnością mogłabym zrobić karierę w tej branży, gdybym tylko chciała, ale moim zdaniem mądrze jest zdobyć solidne wykształcenie. Jakiś tytuł trzeba przecież mieć, a „kurator społeczny” brzmi bardzo godnie, prawda? - Roześmiała się. - Ale, rzecz jasna, jako fotomodelka mogę więcej zarobić.
- Z całą pewnością - odparł uprzejmie doktor Lanz.
Allan nie słuchał. Ciągle czuł się urażony propozycją lekarza i zanim doktor Lanz zdołał go powstrzymać, opowiedział Lenie całą historię.
- On chce, żebym przez cały miesiąc odgrywał rolę męża Isabell Falk! Słyszałaś kiedy coś podobnego?
Lena się uśmiechnęła.
- Czy to naprawdę powód, by się tak unosić? Praca to praca. Oczywiście zależy od warunków, to znaczy, czy się to opłaca pod względem finansowym. I jak ta Isabell Falk wygląda?
- Nie mam pojęcia - fuknął Allan. - I wcale mnie to nie interesuje!
- Czy ona jest ładna? - Lena pytająco popatrzyła na doktora Lanza.
Lekarz zastanowił się. Piękno ma tak różne oblicza w zależności od oczu, które na nie spoglądają... Jego akurat ujęła oryginalna uroda nieszczęsnej kobiety, ale należałoby chyba określić ją raczej jako fascynującą niż piękną.
- Niełatwo mi na to odpowiedzieć - odrzekł dyplomatycznie.
- Czy jest ładniejsza ode mnie? - błyskawicznie padło kolejne pytanie.
- Czy to w ogóle możliwe? - elegancko odparował lekarz.
- Pan mi schlebia, doktorze - stwierdziła Lena z lekko drwiącym uśmieszkiem.
- Wcale nie - odparł takim samym tonem. - Ale żarty na bok, nie sądzę, aby Isabell Falk w jej obecnym stanie wydała się Allanowi pociągająca. Jest bardzo apatyczna. Nie podejrzewam też, aby on był w jej typie.
- Tego nigdy nie wiadomo - powiedziała Lena beztrosko.
- Mówiąc serio, wydaje mi się, że nie ma pani żadnych powodów do niepokoju - zapewnił doktor Lanz.
- Wcale się nie niepokoję o Allana - odparła Lena. - Ale dla żadnego z nas nie byłoby przyjemne, gdyby ludzie się dowiedzieli, że on mieszka z inną kobietą i w dodatku uchodzi za jej męża.
- Hedom to maleńka mieścina na odludziu, poza tym wszystko przebiegać będzie w jak największej dyskrecji. Isabell Falk z całą pewnością zrozumie sytuację, jest dojrzałą, trzydziestodwuletnią kobietą.
- Taka stara! - wykrzyknęła Lena z wyraźną ulgą.
- Serdecznie dziękuję! - powiedział Allan z przekąsem.
- Z mężczyznami to zupełnie co innego - stwierdziła Lena z uśmiechem, wsuwając mu dłoń pod ramię.
- Rozmawiacie o tej sprawie, jak gdyby wszystko już zostało postanowione - oburzył się Allan. - Czy ja nie mam już nic do powiedzenia? W końcu jednak to mnie dotyczy!
- Przede wszystkim dotyczy to nieszczęśliwej, udręczonej osoby i jedynej szansy, by wyplątała się z matni - spokojnie powiedział lekarz. - Jeśli to prześladowanie się nie zakończy, ona całkowicie się załamie. Dopóki nie zdemaskujemy nadawcy listów, dla Isabell Falk nie ma nadziei. Jej stan na krótko może się poprawić, ale kiedy terror znów się zacznie, może nastąpić katastrofa.
Allan nic na to nie powiedział.
- To przecież tylko na miesiąc - przekonywał go lekarz. - A poza tym i tak masz w Hedom zadanie do wypełnienia.
W pokoju zapadła cisza. Lena przenosiła wzrok z jednego mężczyzny na drugiego i to ona w końcu przerwała milczenie.
- Wydaje mi się, Allanie, że powinieneś się zgodzić - oświadczyła.
Allan spojrzał na dziewczynę zdumiony i cokolwiek rozczarowany.
- A co z samą Isabell Falk? - spytał krótko. - Czy ktoś zapytał ją o zdanie?
Lekarz potrząsnął głową.
- Konieczna jest najpierw twoja wyraźna odpowiedź - wyjaśnił. - Jak więc będzie, Allanie?
Młody człowiek głęboko zaczerpnął powietrza.
- No cóż, zgoda! - odpowiedział zrezygnowany. - Ale w dalszym ciągu twierdzę, że to igranie z ogniem.
Później miał przypomnieć sobie te słowa i stwierdzić, że kryły w sobie więcej prawdy, niż mógł to sobie wyobrazić.
Allan złościł się na siebie za to, że okazał się na tyle głupi, by rozpocząć podróż w samym środku godzin szczytu. On i jego nieznajoma towarzyszka podróży utknęli w korku na drodze wyjazdowej z Göteborga na południe.
Od czasu do czasu ukradkiem zerkał na młodą kobietę, siedzącą obok niego w milczeniu, nieruchomo. Zwrócił uwagę, że starała się utrzymać między nimi bezpieczną odległość. Doktor Lanz miał rację - starannie unikała jakiejkolwiek formy fizycznego kontaktu. Nie podała mu nawet ręki, kiedy lekarz ich sobie przedstawiał.
Zdumiewało go, że doktorowi naprawdę udało się namówić Isabell Falk do powrotu w rodzinne strony, których lękała się bardziej niż czegokolwiek innego. Sprawiała jednak wrażenie całkowicie zobojętniałej. Być może z ulgą przyjmowała fakt, że ktoś inny, po wszystkich tych złych latach, podejmuje za nią decyzję. Jeszcze bardziej dziwiło go, że sam przystał na ten szalony projekt. Teraz, po wszystkim, nie miał właściwie pewności, jak do tego doszło. Wiedział jedynie, że stało się tak w wyniku pomieszania współczucia, jakie odczuwał dla nieznajomej kobiety, ze sporą porcją protestu, jaki zrodził się w nim, kiedy Lena nie sprzeciwiła się jego wyjazdowi
Żal mu było Isabell, ale to nie przeszkadzało, by odczuwał wobec niej coś na kształt niechęci. Stanowiła absolutne przeciwieństwo Leny. Podczas gdy jego wybranka zawsze robiła ogromne wrażenie swoją urodą i bijącym pewnością siebie zachowaniem, Isabell zdawała się przepraszać, że żyje.
Owszem, była bardzo ładna z tymi płomiennie rudymi włosami i wielkimi zielonymi oczami, profil, jak zauważył, też miała śliczny. Była jednak zbyt blada, niemal przezroczysta, a sylwetkę miała wysmukłą jak podlotek.
Kilkakrotnie próbował nawiązać z nią rozmowę, ale prawie bez powodzenia.
Kiedy spytał, dlaczego zgodziła się jechać z nim do Hedom, odpowiedziała dziwnym, bezbarwnym głosem:
- A dlaczego nie?
- To nie jest żadna odpowiedź - stwierdził, starając się ukryć irytację.
- Zawsze pragnęłam jeszcze raz ujrzeć Hedom - powiedziała w końcu cicho, ze smutkiem. - I doktor Lanz był dla mnie taki dobry. Chciałam zrobić to, o co prosił.
- Nie masz ani trochę własnej woli? - wybuchnął Allan.
- Nie - odparła po prostu.
- Te obrzydliwe listy, czy one naprawdę przychodzą z Hedom?
Żadnej reakcji poza lekkim drgnięciem rąk.
- Tak - powiedziała krótko.
- Nie boisz się?
- Owszem, boję.
- Musimy wreszcie położyć temu kres. Zgadzasz się ze mną?
Pochyliła głowę i powiedziała ledwie słyszalnie:
- Nie będzie żadnego kresu. Może być tylko gorzej.
- I to cię przeraża?
- Tak.
- Doktor Lanz wyjaśnił ci chyba, że jadę z tobą po to, by nad tobą czuwać?
- Tak, ale czy można ustrzec kogoś przed złem niesionym wiatrem? Albo przed tym, które tkwi w jego własnym wnętrzu?
Wydawało się, że uznała rozmowę za zakończoną, lecz Allan teraz, kiedy udało mu się nawiązać z nią bodaj wątły kontakt, nie miał zamiaru rezygnować.
- Wiesz przecież, że jesteśmy najzwyczajniej w świecie zmuszeni do zamieszkania pod jednym dachem - powiedział wręcz zaczepnie. - Ale nie musisz się mnie bać. Jest dziewczyna, z którą wkrótce mam nadzieję się ożenić, i żadna inna poza nią mnie nie interesuje.
Pokiwała głową i odwróciła się do okna.
- Rozumiem. O mnie też możesz być spokojny.
- Masz pewnie jakiegoś przyjaciela?
- Nie, ja... ja nie mogę się z nikim wiązać.
- No tak, prawda. Znów te anonimowe listy! Co w nich właściwie jest?
Pytanie spadło na nią zbyt nagle.
- Bardzo proszę, nie pytaj mnie o to - powiedziała cicho.
Nagle zdał sobie sprawę, że Isabell z pełną świadomością kroczy ku własnej zagładzie. Zrezygnowała z wszelkiej walki, dlatego tak łatwo dała się namówić na powrót do Hedom. Pogodziła się z losem. W Allanie wszystko protestowało przeciw takiej postawie.
- Zapewnię ci ochronę, jakiej potrzebujesz - oświadczył, lekko zakłopotany.
Odpowiedziała dopiero po chwili.
- Wiem, że cię nie obchodzę. To jeden z powodów, dla których przyjęłam tę propozycję. Dzięki temu te okrutne listy nie wyrządzą ci żadnej krzywdy. Dość się już napatrzyłam, jak raniły moich przyjaciół i w końcu zmuszały, by się ze mną rozstali.
- A twój syn, Matti? Czy on także padł ofiarą tego terroru?
- Zawsze starałam się mieć oko na jego pocztę, ale on i tak się o tym dowiedział.
- Jak to przyjmuje?
Zrozumiał, że niełatwo jej odpowiedzieć na to pytanie. Kilkakrotnie przełknęła ślinę i wreszcie wydusiła z siebie:
- Przedtem wszystko było w porządku. Ale teraz... wszedł w wiek buntu. On się mnie boi.
Allana zastanowiły jej ostatnie słowa. Boi? Dlaczego syn miałby się bać własnej matki? Gdyby się na nią gniewał albo gardził nią dlatego, że urodziła dziecko jako bardzo młoda dziewczyna, byłoby to bardziej zrozumiałe. Ale bać się?
Zdziwiony pokręcił głową i o nic więcej już nie pytał.
Zatrzymali się w przydrożnym zajeździe, żeby coś zjeść. Allan miał nadzieję, że przy posiłku dowie się czegoś więcej o przeszłości Isabell, ale ona była teraz jeszcze bardziej milcząca i zamknięta w sobie. Siedziała ze wzrokiem wbitym w talerz i ledwie tknęła jedzenie. Jej ostrożne ruchy niezmiernie irytowały Allana, miał ochotę złapać ją za ramiona i mocno potrząsnąć.
Myślał o beztroskim usposobieniu Leny, o jej ogromnym apetycie na życie i zastanawiał się, jak zdoła przetrwać z tą cieplarnianą roślinką cały miesiąc.
- Przepraszam na chwilę - mruknęła Isabell, wstając.
Allan uprzejmie odsunął jej krzesło, a potem patrzył, jak idzie do toalety. Poruszała się w osobliwy, posuwisty sposób. Jak lunatyczka, przyszło mu do głowy. Westchnął z rezygnacją.
Isabell ciepłą wodą opłukała lodowate dłonie. Podniosła głowę i popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Upłynęło kilka sekund, zanim zrozumiała, że widzi swą własną twarz z wielkimi, szeroko otwartymi oczami. Wyglądała bardzo źle. Co się wydarzyło? Dlaczego tu stoi?
Dokądś zmierzała. Jechała samochodem razem z obcym mężczyzną.
Hedom...
Czyżby oszalała? Jechać do Hedom? Ona? Jak w transie osuszyła ręce, zabrała torebkę i wyszła. Wiedziała, co powinna zrobić. To jedyne rozwiązanie... Allan widział, jak Isabell przechodzi przez kafeterię w stronę drzwi wyjściowych, ale nie zareagował. Przyjął za oczywiste, że poszła po coś do samochodu. Upłynęło dziesięć minut, cały kwadrans... W końcu zrozumiał, że coś jest nie tak. A może wsiadła do samochodu i czeka? Dlaczego nie mogła mnie uprzedzić? pomyślał gniewnie. Mruknął coś przez zęby i pospiesznie opuścił zajazd.
Wóz okazał się pusty, Isabell nigdzie nie było widać. Schował dumę do kieszeni i spytał siedzącą w budce kioskarkę, czy nie widziała przechodzącej tędy młodej rudowłosej kobiety.
Kioskarka skinęła głową.
- Poszła dalej drogą, będzie jakieś dziesięć minut temu.
- W stronę Göteborga?
- Tak.
Allan biegiem wrócił do samochodu. Bardziej niż kiedykolwiek żałował, że dał się namówić na udział w tym eksperymencie. Doktor Lanz musiał postradać rozum, że wypuścił ze szpitala chorą osobę! Jak zdoła jej przez cały czas pilnować, skoro ona ma takie szalone pomysły!
Ruszył w drogę powrotną. Nigdzie ani śladu Isabell. Mogła gdzieś zboczyć. A jeśli w ogóle jej nie znajdzie? Przecież był teraz za nią odpowiedzialny...
Droga skręcała i zaraz za zakrętem ją zobaczył. Szła poboczem, nie zwracając uwagi na sunące obok samochody. Kamień spadł mu z serca. Nigdy nie przypuszczał, że widok jej drobnej, przygarbionej postaci sprawi mu tyle radości.
Zahamował tuż przy niej i otworzył drzwiczki samochodu.
- Wskakuj - powiedział krótko.
Isabell popatrzyła na niego oczami zranionego zwierzęcia.
- Nie mogę - szepnęła. - Nie mogę tam wrócić.
Uzgodniliśmy, że podejmiemy próbę, czyż nie tak? Obiecałaś doktorowi Lanzowi, że ze mną pojedziesz.
- Tak, ale wtedy nie wiedziałam, co robię. Byłam chora.
- Teraz też nie jesteś zdrowa - stwierdził Allan z brutalną szczerością. - Wsiadaj do samochodu. Nie masz chyba zamiaru wracać do samego Göteborga piechotą!
Isabell nie ruszyła się z miejsca.
- Czego się tak boisz? - spytał zniecierpliwiony. - Nikt nie ma zamiaru pozbawiać cię życia.
Drgnęła.
- Tak by było najlepiej - powiedziała cicho.
Allan wpatrzył się w nią, jakby wzrokiem próbował przeniknąć jej duszę aż do samego dna. Potem zrezygnowany wzruszył ramionami, wyskoczył na szosę i mocno złapał swą podopieczną za ramiona, chcąc zmusić ją, by wsiadła.
Z ust Isabell wydobył się zduszony krzyk. Wyrwała mu się z siłą, o jaką nigdy by nie podejrzewał drobnego ciała. Allan musiał się cofnąć.
- Co znowu? - zapytał gniewnie. - Nie możesz znieść nawet...
Urwał gwałtownie. Taka właśnie była prawda. Doktor Lanz go ostrzegł. Isabell nie znosiła, by ktokolwiek się do niej zbliżał. W zdenerwowaniu całkiem o tym zapomniał
- Wybacz mi - mruknął. - Isabell, proszę! Obiecałem, że będę cię strzegł, a zwykle dotrzymuję słowa. Możesz mi zaufać.
Zielone oczy popatrzyły na niego dziwnie, badawczo. Przez moment zwęziły się jak u kota, a potem pojawiła się w nich pustka, wszelki wyraz zniknął. Westchnęła zrezygnowana i usadowiła się na przednim siedzeniu. Milcząca i śmiertelnie zmęczona pozwoliła Allanowi zawrócić i jechać dalej drogą, którą przybyli - ku Lindane w Hedom.
Jechali przez wiele godzin, wreszcie zaczęli zbliżać się do wybrzeża. Allan zerknął na Isabell. Siedziała z dłońmi mocno splecionymi na kolanach, a im bardziej intensywny stawał się aromat wrzosowisk wymieszany ze słonym zapachem morza, tym wyraźniej rysował jej się na twarzy wyraz napięcia.
Rozumiał, że pełna jest wyczekiwania, a zarazem się boi. Wkrótce będą już w jej ukochanym Lindane w Hedom, ale każdy kilometr przybliżał ich też do wroga, który nienawidził Isabell do tego stopnia, że dręczył ją latami, zmieniając jej życie w koszmar.
Allan ani trochę nie cieszył się na nadchodzący miesiąc. Niechęć w stosunku do Isabell Falk nie zmniejszyła się wcale po jej próbie ucieczki z zajazdu, ale jeszcze bardziej było mu jej żal. Próbował postawić się w jej sytuacji, wyobrazić powrót w rodzinne strony po wielu latach nieobecności.
- Chcesz, żebyśmy się na chwilę zatrzymali? - spytał. - Powietrze jest tu zupełnie niezwykłe, znam też pewne miejsce, z którego będziemy mieli widok na całe Lindane.
Odwróciła się do niego, w zielonych oczach błysnął płomyk podejrzliwości.
- Byłeś tu już kiedyś?
- Tak, jako dziecko. Moi rodzice wynajmowali w pobliżu dom na lato.
Patrzyła na niego zaskoczona, ale nic nie powiedziała.
Kiedy wysiedli z samochodu, uderzył ich wiatr od morza. Mglisto niebieska linia horyzontu odcinała się od wiosennego nieba. Isabell, stojąc nieruchomo, spoglądała na raj swego dzieciństwa. Przez krótką chwilę zdołała zapomnieć o swej rozpaczy i strachu przed tym, co ją czeka w Hedom.
Allan przyłapał się na tym, że zadaje sobie pytanie, jak wygląda Isabell, kiedy się uśmiecha. Trudno było wyobrazić sobie tę kobietę śmiejącą się w głos, z czystej, niczym nie zmąconej radości. Kiedyś jednak musiała przecież być wesoła i szczęśliwa jak inne młode dziewczyny i chichotała, dzieląc się z przyjaciółkami sekretami.
Dziwnie było o tym myśleć, to wydawało się niemal tak samo nieprawdopodobne jak fakt, że ma trzydzieści dwa lata i szesnastoletniego syna. Przeżycia nie wyryły śladów na jej wciąż gładkiej twarzy, tylko wyraz oczu świadczył o koszmarze, z którym żyła od długiego czasu.
W Isabell tkwiło coś, co czyniło ją zaskakująco odmienną od innych kobiet, coś niezwykle trudnego do zdefiniowania... Allan zwrócił się myślą ku Lenie, na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. Cudowna, śliczna Lena i ten jej błogosławiony spokój, który nie dopuszczał histerii i nerwic! Już zdążył za nią zatęsknić.
- Tak tu pięknie - usłyszał cichy głos Isabell. - Ale to złe miejsce i niebezpieczne...
Allan nie odpowiedział. Zdawał sobie sprawę, że pytanie, co też ma ona na myśli, na nic się nie zda. Po prostu nie potrafiła mówić o swojej tajemnicy. Sam będzie musiał rozwikłać tę zagadkę, delikatnie podpytując mieszkańców Hedom. Wkrótce też powinien otrzymać list od anonimowego nadawcy, zdziwiłby się, gdyby było inaczej.
Miał nadzieję, że tajemnicę Isabell rozszyfruje w miarę szybko i będzie mógł się zabrać do odszukania spadkobiercy Georga Abrahamsena. Ta sprawa interesowała go znacznie bardziej.
- No, chyba powinniśmy ruszać dalej - oświadczył nagle. Isabell posłusznie wróciła do samochodu i usiadła z przodu. Allan zapalił silnik i skoncentrował się na wąskiej, krętej drodze, schodzącej ku morzu. Upłynęła chwila, zanim się zorientował, że jego towarzyszka siedzi z zamkniętymi oczami i głową opartą o szybę. Spała.
Allan westchnął z rezygnacją. Pamiętał, co powiedział mu doktor Lanz - Isabell miała zwyczaj uciekać od rzeczywistości w sen. Bez żadnego uprzedzenia, w dowolnym miejscu i czasie potrafiła zapaść w drzemkę. To będzie o wiele trudniejsze, niż mi się wydawało, pomyślał z niechęcią.
Isabell powoli wracała ze swego świata snu. Fale strachu wysyłane z mózgu rozprzestrzeniały się po całym ciele, spływały w koniuszki palców, w nogi, które same z siebie chciały poderwać się do ucieczki.
Znów przecież była w Hedom! W Lindane!
Gdzieś z daleka, z bardzo daleka dobiegał ją głos Allana Wide, rozmawiającego ze starszą kobietą, która wydawała jej się znajoma, ale nie potrafiła jej umiejscowić. Z wymiany zdań zrozumiała, że kobieta pokaże im dom, a potem odejdzie.
Isabell przypomniała sobie, co powiedział Allan, nim wsiedli do samochodu:
„No, chyba powinniśmy ruszać dalej!”
Dalej, czyli do Lindane! Nagle zdała sobie sprawę, że naprawdę tam jadą, i znów ogarnęło ją owo niewyjaśnione zmęczenie. Z całej podróży nic nie pamiętała, zostało jej jedynie niejasne wspomnienie, że szli wysypaną żwirem ścieżką do jakiegoś domu.
Teraz jednak... Teraz już wiedziała, gdzie jest. Nie mogła w to uwierzyć, szeroko otworzyła przepełnione lękiem oczy.
- Ten dom! - jęknęła. - Oni zrobili to celowo!
- Nie bądź niemądra - żachnął się Allan. - Dom jest własnością gminy i był akurat wolny. Nikt nie wiedział, że masz przyjechać. Został wynajęty na moje nazwisko, a kto mógł przypuszczać, że właśnie ty jesteś moją tak zwaną żoną. Dlaczego tak się tym przejmujesz?
Isabell nie mogła zapanować nad drżeniem całego ciała.
- Ta kobieta? - spytała szczękając zębami. - Ona na mnie patrzyła! Poznała mnie!
- Jak mogła na ciebie nie patrzeć! Przywitała się z tobą!
Postanowił nie mówić, jak dziwnie zareagowała kobieta na widok Isabell. Przez ułamek chwili jej twarz wyrażała obrzydzenie, wymieszane ze strachem. Zdołała jednak wziąć się w garść i uprzejmie przywitać, kiedy przedstawił Isabell jako swoją żonę.
- Kim ona była? - spytała nagle Isabell.
- Powiedziała, że nazywa się Karin Simonsen.
- Ach, tak, pani Simonsen! Matka Torego... - Isabell zapatrzyła się gdzieś w dal. Powoli, jakby pokonując zmęczenie, potarła czoło. - Czy mogę się wprowadzić do tego małego pokoiku z prawej strony na piętrze? - spytała cicho.
- Skąd wiesz, że na górze z prawej strony w ogóle jest jakiś pokój? - zdumiał się Allan.
- To mój rodzinny dom.
Allan wytrzeszczył oczy.
- Nie wiedziałem o tym...
Zapadła cisza, wreszcie Allan wyjąkał:
- Czy z tym miejscem łączą się twoje złe wspomnienia?
Isabell zawahała się chwilę.
- Nie... Nie gorsze niż z innymi miejscami tu w Hedom. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pójdę teraz na górę trochę odpocząć. Czuję się zmęczona po podróży.
Skinął głową, wziął jej walizkę i poszedł przodem w górę po schodach.
- Do licha! - wyrwało mu się, kiedy dotarł na piętro. - Pani Simonsen pościeliła tylko małżeńskie łoże w wielkiej sypialni.
Isabell zaczęła się śmiać, ale jej śmiech wydawał się sztuczny, wymuszony, jakby zapomniała, co to znaczy dostrzec element komizmu w trudnej sytuacji.
- To brzmi jak wyjęte z taniego francuskiego romansidła! - stwierdziła.
Allan spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale w końcu i on musiał się uśmiechnąć.
- Masz rację! Dlaczego traktować wszystko ze śmiertelną powagą, Isabell? Postarajmy się znaleźć w tej przymusowej sytuacji dobre strony. Żadne z nas nie jest szczególnie zachwycone tym układem, ale patrzenie spode łba na drugą osobę w niczym tu nie pomoże. Posiedź tu sobie chwilę, a ja przygotuję ci łóżko w twoim pokoju.
- Ja... może w tym czasie zrobię jakąś kolację? - spytała nieśmiało.
- Doskonale! I pamiętaj, gdyby zajrzeli tu jacyś sąsiedzi, nie wpuszczaj ich na piętro. Najlepiej będzie nie pozbawiać ich iluzji o parze szczęśliwych nowożeńców!
Traktował to jak dowcip, ale Isabell patrzyła na niego z powagą.
- Nie sądzę, by ktokolwiek chciał tu przyjść, jeśli ludzie dowiedzą się, że to ja tutaj mieszkam.
Nie czekając na odpowiedź zeszła na dół. Długo stała wpatrując się w nieduże drzwiczki w korytarzu na dole. Wzięła głęboki oddech i otworzyła je. Czuła jak wali jej serce, kiedy wspinała się na palce, by zajrzeć na najwyższą półkę schowka. Odetchnęła jednak z ulgą. To, owo okropieństwo, które kiedyś tam leżało, zniknęło. Może istniało tylko w jej wyobraźni? O, nie, to by było zbyt proste...
Po cichu wyszła z kuchni. Jej twarz wyrażała pustkę.
Skończyli jeść i usiedli na schodkach domu, skąd roztaczał się widok na morze, a także na nieduży placyk przed sklepem, na którym skupiła się gromadka ludzi, pochłoniętych rozmową.
Allan obserwował zebranych przez lornetkę, którą znalazł na ścianie w korytarzu. Podał ją teraz Isabell.
- Znasz ich wszystkich, powiedz mi, kim są, po kolei.
Liczył się z tym, że Isabell odmówi, ale ku jego zaskoczeniu spokojnie wzięła lornetkę z jego rąk i zaczęła wyliczać:
- Tam stoi pani Simonsen, ją już poznałeś. Patrzy w naszą stronę, na pewno składa raport o tym, że ja wróciłam. Elegancka dama w kapeluszu z szerokim rondem i białych rękawiczkach to pani Jahr. Jest wdową. Jej mąż powiesił się w lesie tuż za domem. Wybuchł chyba wielki skandal. Mnie wtedy jeszcze nie było na świecie, mogę więc ci tylko powiedzieć, co mówili inni.
- Z jakiego powodu się powiesił? - spytał Allan. - Pani Jahr nie wygląda na osobę, która mogłaby doprowadzić męża do ostateczności.
- Bo to prawda. W moim odczuciu jest prawdziwą damą. Zawsze mi jej było żal. Starała się robić dla innych co mogła. Kilka lat po śmierci męża objęła stanowisko szefa Wydziału Spraw Socjalnych, po pewnym czasie, rzecz jasna. Stopniowo awansowała. Mąż wpadł podobno w tarapaty finansowe... Obok pani Jahr stoi jej córka Ella, parę lat starsza ode mnie. Wyszła za mąż, ale z tego, co ludzie mówili, to małżeństwo nie było szczególnie udane. Była już rozwiedziona, kiedy ja...
- Kiedy ty: co? - Allan patrzył na nią z zainteresowaniem.
Isabell odwróciła głowę.
- Kiedy wyrzucono mnie z Hedom.
- Wyrzucono?
- Kiedy nie mogłam tu już dłużej mieszkać.
Ledwie było słychać, co wydusiła z siebie, i Allan pospieszył z pytaniem:
- Co to za maluchy, które stoją razem z dorosłymi?
- Przypuszczam, że to córki Pera-Arnego. Per-Arne i ja przyjaźniliśmy się jako dzieci. Ożenił się z Torą, największą plotkarką w okolicy.
Na twarzy Isabell pojawił się obcy, twardy wyraz. Allan obserwował ją ze zdziwieniem.
- W Lindane mieszka chyba niewiele rodzin. Widzę nie więcej niż sześć, siedem domów. Nie miałaś zbyt wielu towarzyszy zabaw, kiedy byłaś mała?
- O, nie, byliśmy zgraną gromadką, zawsze trzymaliśmy się razem - odparła Isabell z nieobecnym wyrazem twarzy, który miał tak dobrze poznać. - Biedny Tore zapadł na paraliż dziecięcy i miał kłopoty z chodzeniem, ale i tak zawsze bawił się z nami. Tore to syn pani Simonsen. No i była jeszcze Ella i Per-Arne, i ja. I oczywiście Kjell, brat Elli... Dobrze nam było razem. Do czasu - dodała. Drobnym ciałem wstrząsnął dreszcz.
Trzy możliwości, pomyślał Allan. Trzech ewentualnych dziedziców milionów Georga Abrahamsena: Tore Simonsen, Per-Arne i Kjell Jahr.
- Nie zmarzłaś? - zapytał. - Może wejdziemy do środka?
- Nie, nie jest mi zimno.
Znów zapadła cisza. Allan wyciągnął się na schodku. Cudowne miejsce. Gdyby tylko była z nim Lena zamiast...
W następnej chwili poderwał się na równe nogi. Na huk i brzęk tłuczonego szkła zareagował, jakby był na służbie. W sekundę znalazł się w domu...
Isabell siedziała jak sparaliżowana, w końcu jednak poszła za Allanem. Okno w salonie zostało wybite kamieniem, do którego taśmą przyklejono kawałek papieru. Allan go rozwinął.
- Chcesz zobaczyć? - Podał kartkę Isabell.
- Nie.
- Zaadresowano ją do „pana Falka”! - wykrzyknął Allan. - Muszę przyznać, że to niezwykle bezczelne...
Urwał. Krótka notatka była jednoznaczna:
Czarownice nie potrafią płakać! Powodzenia!
Próba schwytania osoby, która wrzuciła kamień przez okno, nie miała sensu. Krzaki rosnące wokół domu zapewniały temu komuś schronienie, a poza tym minęło już zbyt wiele czasu.
Spojrzał na Isabell. Zrezygnowana osunęła się na krzesło. Ciężkie miedzianorude włosy skrywały twarz. Milczała.
Doktor Lanz, który był przy łożu śmierci Georga Abrahamsena, wspomniał, że zmarły w ostatnich słowach powiedział:
Ona jest zła! I niebezpieczna! Piękna młoda czarownica...
Isabell miała szesnastoletniego syna, Mattiego, a to znaczyło, że i jego należało wpisać na listę ewentualnych spadkobierców majątku milionera. Allan nie wiedział, dlaczego ta myśl mu się nie spodobała.
- Porozmawiajmy chwilę! - poprosił. - Muszę rozeznać się w sytuacji. Dlaczego autor anonimu insynuuje, że jesteś czarownicą? Miałaś kiedykolwiek coś wspólnego z czymś takim?
Isabell potrząsnęła głową.
Allan popatrzył na nią zrezygnowany. Sprawiała wrażenie, jakby całkowicie się poddała, jakby nie miała już sił ani ochoty na walkę z wrogiem.
- Isabell! - próbował ją przekonać. - Jeśli mam ci pomóc, to w każdym razie ty nie możesz działać przeciwko mnie. Co ma znaczyć cała ta historia z czarownicami?
- Nie wiem - odparła bezradnie.
- Owszem, wiesz - uniósł się Allan. - Nie kłam mi prosto w oczy!
Pokręciła głową, jakby chciała wyrazić sprzeciw.
- To tylko stara historia, która ze mną nie ma nic wspólnego - powiedziała cicho.
- Jaka historia? - spytał Allan ostro.
- Na wrzosowiskach jest pewne miejsce... Podobno kilkaset lat temu spalono tu czarownicę. - Powtórzyła z uporem: - To nie ma nic wspólnego ze mną!
Allan podejrzewał, że to stwierdzenie mija się z prawdą, wiedział jednak, że aby coś wydobyć z Isabell, musi postępować z nią delikatnie. Albo też próbować ją zaskoczyć.
- Wcześniej wspomniałaś kiedyś o złu, które tkwi we wnętrzu człowieka. Z jakiegoś powodu dręczą cię wyrzuty sumienia, prawda?
- Przestań! Ja już dłużej nie wytrzymam! Nie wytrzymam! - powiedziała zduszonym głosem.
Allan zdawał sobie sprawę, że Isabell balansuje na krawędzi choroby psychicznej, dlatego nie śmiał więcej jej naciskać. Zamiast tego poprosił, aby opowiedziała mu o swoim życiu, od dzieciństwa do dnia dzisiejszego.
- Pomiń wszystko, o czym trudno ci jest mówić. Podaj mi przynajmniej najważniejsze informacje. Jeśli mam sobie stworzyć twój zgodny z prawdą wizerunek, muszę dowiedzieć się o tobie czegoś więcej.
- Rozumiem - pokiwała głową.
- A więc zaczynaj!
- Miałam wspaniałe dzieciństwo - cichym głosem zaczęła swą opowieść Isabell. - Mój ojciec był kierownikiem szkoły, a mama, jak to się mówi, „tylko” gospodynią domową. Zmarła, gdy skończyłam siedem lat...
- Miałaś wielu towarzyszy zabaw?
- Tak, było nas pięcioro, zawsze trzymaliśmy się razem. Ella i Kjell Jahr, Per-Arne, biedny Tore i ja. Oczywiście od czasu do czasu się kłóciliśmy, ale na ogół wszystko między nami układało się jak najlepiej. Pani Jahr surowo wychowywała Ellę i Kjella. To prawdziwa dama starej daty. Ella nie zawsze potrafiła iść w ślady matki. A Kjell...
- Co z Kjellem?
- Ja... Kiedy byliśmy mali, nie lubiłam być blisko niego. On nie był ładny, ale to wcale nie dlatego. Mnie wydawał się wręcz odrażający, zasmarkany, brudny i... Dziecko natury w najgorszym znaczeniu tego słowa, mam nadzieję, że rozumiesz, o co mi chodzi. Wstydziłam się swoich uczuć, bo on był przecież taki miły. Per-Arne był od nas starszy i wcześnie ożenił się z Torą, której żadne z nas nie polubiło. Mój ojciec zmarł na wylew, a potem... Potem musieliśmy stąd wyjechać, Matti i ja.
Ani słowa o tym, kto jest ojcem jej dziecka ani dlaczego go nie poślubiła, pomyślał Allan. Nie miała więcej niż szesnaście lat, kiedy zaszła w ciążę. Ledwie dziewczynka!
No cóż, wyjaśnienie tej kwestii musiało poczekać. Najważniejsze, że Isabell miała do niego zaufanie. Głośno zapytał:
- Dokąd pojechaliście, ty i twój syn?
- Najpierw do Göteborga, ale on był maleńki, nie mogłam podjąć żadnej pracy i źle mi się powodziło. Stanęło więc na tym, że przeniosłam się na wieś, do gospodarza, gdzie jednocześnie mogłam pracować i opiekować się Mattim. Przez jakiś czas żyło nam się nie najgorzej, ale potem przyszedł pierwszy anonim i straciłam tę pracę. Matti był już wtedy na tyle duży, że mógł chodzić do żłobka, ale ciągle musieliśmy przenosić się z miejsca na miejsce, bo listy stale nas prześladowały. Wreszcie wyjechaliśmy do Norwegii i w Oslo mieliśmy kilka lat spokoju. Matti przez dłuższy czas mógł chodzić do tej samej szkoły. Znaleźliśmy przyjaciół, i on, i ja. Był nawet ktoś, kto chciał się ze mną ożenić, chociaż...
Umilkła nagle i spuściła wzrok.
- Chociaż nie znosisz, kiedy ktoś cię dotyka?
- Tak - odparła szeptem. - Ale miałam nadzieję, że wszystko się zmieni, kiedy już się pobierzemy. On jednak także dostał list, okrutny, wstrętny list. Ślub został odwołany. I tak już było ciągle do czasu, kiedy Matti także zaczął we mnie wątpić. Tego już nie mogłam znieść...
- Innymi słowy, systematyczny terror. Dlaczego nie zgłosiłaś się z tym wszystkim na policję?
- Nie mogłam. Po pierwsze, nie wiedziałam, co się wtedy wydarzyło. Bałam się, że to z mojej winy, bo w pewnym sensie tak to było. A po drugie, znaczyłoby to, że musiałabym mówić o rzeczach...
- O tym, co cię spotkało, kiedy miałaś szesnaście lat?
Pochylenie głowy musiało starczyć za odpowiedź. Ten ruch był delikatny i pełen wdzięku, jak wszystko co ona robi, pomyślał Allan.
- Wiem, jak to bywa w takich małych społecznościach - powiedział. - Młodą dziewczynę, która „znajdzie się w kłopocie”, jak się to mówi, otacza zewsząd mur wrogości. Ale tego prześladowania, tego terroru, nie mogę zrozumieć. Musi się za tym kryć coś więcej!
- Owszem - przytaknęła zmęczonym głosem. - Było coś jeszcze.
Allan spodziewał się dalszego ciągu, lecz Isabell nie miała zamiaru niczego więcej wyjaśniać.
- Bez względu na to, co zrobiłaś, poniosłaś już za to dostateczną karę!
- Najgorsza była samotność - rzekła powoli. - Nie móc się z nikim podzielić radościami i smutkami. Nigdy... Pierwsze ząbki Mattiego, wszystkie te jego śmieszne powiedzonka... Nie miałam komu o tym opowiedzieć. Siedzieliśmy we dwoje w jednym pokoju, całkowicie odizolowani od innych ludzi.
Allan w zamyśleniu wpatrywał się w jej profil.
Dziwne, że Lena ze swym ogromnym apetytem na życie wydawała mu się taka chłodna, podczas gdy to żałosne, małe stworzenie przywodziło na myśl żar z ogniska.
Rozumiał, że skoro teraz wpadała w panikę, kiedy tylko ktoś próbował jej dotknąć, musiała przejść przez piekło. Znów zaczęło nurtować go pytanie, co takiego się wydarzyło, kiedy Isabell miała szesnaście lat.
- Dziękuję, że zechciałeś mnie wysłuchać - powiedziała cicho. - Ale czuję się już bardzo zmęczona. Czy bardzo będzie ci przeszkadzać, jeśli się położę?
- Ależ skąd, oczywiście, że nie... - Zawstydził się pokornego tonu, zapraszającego do intymności, której tak naprawdę sobie nie życzył.
I tak niedobrze się stało, że byli skazani na spędzenie całego miesiąca w swoim towarzystwie i zmuszeni do udawania przed otoczeniem pary świeżo upieczonych małżonków. Owszem, Allan pragnął wywiązać się ze zleconego mu zadania, ale nie interesowała go bliższa przyjaźń z Isabell Falk. Nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć, jeśli tak niezrównoważona psychicznie osoba zacznie żywić wobec niego jakieś głębsze uczucia. W dodatku przecież była Lena...
Śliczna twarz Leny stanęła mu przed oczami jak żywa i nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Wydawało mu się, że od czasu ich ostatniego spotkania upłynęła już cała wieczność, w rzeczywistości jednak widział się z nią zaledwie wczoraj. O zbyt wielu zagadkowych sprawach dowiedział się w ciągu ostatniej doby. Nie przypuszczał nawet, że to dopiero początek, że przyjdzie mu usłyszeć i uczestniczyć w dramatycznych wydarzeniach, których nawet nie byłby w stanie sobie wyobrazić...
Allana obudziło stuknięcie ostrożnie zamykanych drzwi, drzwi wejściowych! W następnej chwili już był przy oknie, wychodzącym na wrzosowiska. W oddali, na tle pociemniałego letniego nieba, dostrzegł światełko, przedziwny migotliwy blask, który pojawiał się i znikał.
Nagle drgnął. W dole, na skałach pod domem, dostrzegł szczupłą i drobną kobiecą postać, ubraną w coś jasnego, powiewnego. Stała całkiem nieruchomo, plecami zwrócona do niego, a twarzą w stronę czarodziejskiego światełka w oddali.
Isabell.
Po chwili szybko i zdecydowanie ruszyła przed siebie; szła tym swoim osobliwym, posuwistym krokiem, który już wcześniej tak go zdziwił. Kierowała się pod górę, na wrzosowiska.
W szalonym pośpiechu naciągnął spodnie i sweter i zbiegł po schodach. Kiedy znalazł się przed domem, Isabell była już daleko przed nim. Bał się ją zawołać, bo może poruszała się we śnie? Czytał, że niebezpiecznie jest budzić lunatyka, a dla pacjentki oddziału psychiatrycznego, jaką była Isabell Falk, mogło się to okazać wręcz katastrofalne.
Pnąc się ku wrzosowiskom na moment stracił swoją podopieczną z oczu. Wkrótce jednak był już na górze i widział ją wyraźnie. Znów stała nieruchomo, niecałe sto metrów przed nim. Nocny wiatr rozwiewał jej długie, wijące się włosy.
Światełka nie było już widać. Przed nimi rozciągały się pagórkowate wrzosowiska, na których poruszały się cienie gnających po niebie chmur. Allan w jednej chwili stracił poczucie czasu i miejsca. Równie dobrze mógł znajdować się w którymś z poprzednich stuleci, na przykład w tym, kiedy palono tu czarownice...
Ostrożnie zaczął się zbliżać do Isabell. Usłyszała szelest jego kroków wśród wrzosów i odwróciła się gwałtownie. Na tle ciemnych włosów jej twarz wydawała się kredowo biała. Otworzyła usta do krzyku, zrozumiał, że w półmroku go nie poznała.
- Isabell! To ja, Allan!
Zachwiała się i byłaby upadła, gdyby w ostatniej chwili jej nie podtrzymał. Przez jej ciało przebiegł dreszcz, gdy poczuła jego dłoń na ramieniu, ale szok był zbyt gwałtowny, by mogła stawiać opór. Dopiero gdy zaczęła przychodzić do siebie, delikatnie wysunęła się z jego uścisku.
- Przestraszyłeś mnie, Allanie. Myślałam że...
- Co takiego?
- Nie wiem - odparła wymijająco.
- Co tu robisz w środku nocy? - spytał. Zabrzmiało to ostrzej, niż zamierzał.
- Zobaczyłam, że gdzieś tutaj się świeci.
- Ja też to widziałem. Ale nie wyszedłem sprawdzić, co to może być. Dopiero kiedy zobaczyłem, jak ty pędzisz. Dlaczego przyszłaś aż tutaj?
Podniosła na niego wzrok. W mroku jej oczy wyglądały jak głębokie studnie.
- Widziałeś to? Naprawdę to widziałeś?
- Naturalnie - odparł zniecierpliwiony. - Migoczące żółtawe światełko.
Odetchnęła.
- Dzięki Bogu, że i ty to zobaczyłeś. Sądziłam, że tylko ja... Och, Allanie, musisz mi pomóc!
Zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy wyrwała się ze stanu rezygnacji. Do tej chwili była mu ślepo posłuszna, nie wierzyła jednak, by był w stanie zmienić jej sytuację, wiedział o tym. Zgodziła się na wyjazd do Lindane, ponieważ prosił o to doktor Lanz, a ona chciała mu odpłacić za okazywaną życzliwość. Przede wszystkim jednak przypominała Allanowi więźnia z wyrokiem śmierci, który porzucił już wszelką nadzieję. Irytowało go to bardziej niż cokolwiek innego.
- Po to tu jestem - rzekł krótko. - Po to, żeby ci pomóc.
- Pójdźmy razem i zobaczmy, co to za światełko - poprosiła. - Nie boję się, kiedy jesteś ze mną.
- Wcześniej także nie sprawiałaś wrażenia osoby szczególnie bojaźliwej - stwierdził gniewnie. - Szłaś prosto w stronę tego światła, nie wahając się ani przez chwilę... Przepraszam! - dodał prędko, widząc wyraz jej twarzy. - Ale, szczerze mówiąc, Isabell, nie mamy możliwości odnalezienia światełka, które już zgasło, zwłaszcza teraz, w środku nocy. Chodź, wracamy.
Posłusznie ruszyła za nim w stronę domu, ale nagle odwróciła się i spojrzała na wrzosowiska. Allan, który szedł szybko, musiał się zatrzymać i na nią poczekać. Teraz już wiedział, że jej jasne zwiewne szaty to po prostu biała peleryna. A zatem nic nadzwyczajnego...
- Czy to tutaj czarownice urządzały sabaty?
- Tak przypuszczam - odpowiedziała cicho.
Allan był przekonany, że Isabell kłamie. Na pewno dobrze wiedziała. Musiała wiedzieć, przecież ludzie w Hedom przekazywali sobie historie z pokolenia na pokolenie.
Wreszcie doszli do domu, otworzył przed nią drzwi.
- Posłuchaj mnie przez moment, zanim pójdziesz się położyć, Isabell! - oświadczył krótko. - W przyszłości nie chcę słyszeć o podobnych nocnych spacerach. Doktor Lanz nakazał mi cię pilnować i ty nie musisz mi tego utrudniać. Nie czuję potrzeby dzielenia z tobą sypialni wyłącznie dlatego, że w środku nocy gdzieś uciekasz.
- No tak...
- Idź się już położyć. Musisz być pewnie zmęczona?
- Tak, bardzo - odparła ledwie słyszalnie.
Kiedy wchodziła na górę po schodach, popatrzył za nią i wzruszył ramionami. Naprawdę trudno było ją zrozumieć. Spędzili w Hedom jedną jedyną dobę a już wydarzyło się tyle dziwnych rzeczy, że zaczął wątpić, czy on sam jest przy zdrowych zmysłach. Spodziewał się anonimowego listu, nie przypuszczał jednak, że jego nadawca oskarży Isabell o czary.
Allan był trzeźwo myślącym, rzeczowym człowiekiem, ale siedząc w salonie z fajką przyłapał się na próbie przypomnienia sobie wszystkiego, co czytał na temat czarownic i czarnej magii. Czarownice zwykle bywały pięknymi kobietami i, jak twierdzono, nie potrafiły płakać.
Isabell Falk jego zdaniem trudno było nazwać piękną, ale zwracała na siebie uwagę swymi gęstymi rudymi włosami i wielkimi zielonymi oczami, które czasami zwężały się po kociemu. Była zbyt chuda, by można ją zaliczyć do piękności, ale przecież chorowała... Myśli plątały mu się w głowie. Czy kiedykolwiek widział, jak płacze? Cóż za bzdury! Znał ją zaledwie od paru dni. Leny przez cały okres ich znajomości także nie widział we łzach, ale nikt z tego powodu nie oskarżał jej o to, że jest czarownicą.
- Brednie, stare przesądy! - mruknął pod nosem i wstał. - Wszystko ma swoje naturalne wytłumaczenie i ja rozwikłam tę tajemnicę, nawet gdyby miało to być ostatnie, co zrobię w życiu.
Nazajutrz przy śniadaniu Isabell prawie się nie odzywała, odpowiadała Allanowi ledwie monosylabami.
- Pojadę do Hedom po zakupy na weekend - powiedział, wstając od stołu. - Obiecujesz, że nie wyjdziesz z domu?
W milczeniu pokiwała głową.
Allan zgodnie z tym, do czego sam się zobowiązał, pojechał prosto do sklepu i zrobił zakupy, nie wrócił jednak od razu do Lindane. Po drodze wstąpił do lensmana, wysokiego, chudego mężczyzny w wieku około pięćdziesięciu lat.
Przede wszystkim miał ochotę zapytać go, czy nie wie nic o pobycie Georga Abrahamsena w Lindane, ale otrzymał polecenie zachowania jak najdalej idącej dyskrecji. Jak powiedział doktor Lanz - nie będą mogli opędzić się od matek, gotowych przysiąc, że dopuściły się zdrady małżeńskiej, byle tylko zapewnić synowi milionowy spadek. Spadkobierca Georga Abrahamsena mógł mieć od piętnastu do czterdziestu lat. Allan zmuszony był działać niezwykle ostrożnie.
Okazał lensmanowi swoją odznakę policyjną i zaczął zadawać mu pytania.
- Czy zna pan kogoś, kto mógłby opowiedzieć mi, co się wydarzyło w Hedom przez ostatnie dwadzieścia - trzydzieści lat? Otrzymałem zadanie mające związek z historią, której korzenie tkwią w przeszłości.
- Hm - zastanowił się lensman. - Ja sam słyszałem o tym i o owym, ale jeśli chodzi panu o najzwyklejsze plotki, powinien pan się wybrać do domu starców i porozmawiać z moją matką. Jeśli ona nie wie czegoś na temat przeszłości Hedom, to znaczy, że nie warto tego wiedzieć.
- Nie bardzo mogę - zaczął Allan. - Moje zadanie wymaga wielkiej dyskrecji.
- Nie musi się pan obawiać, że ktoś się o tym dowie - zapewnił lensman. - Matka leży w jednoosobowym pokoju, a pielęgniarki bardziej obchodzą ich własne kłopoty niż ploteczki z dawnych czasów. Ku rozpaczy mojej matki - dodał.
Allan nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
- Rzeczywiście ona jest chyba właściwą osobą - przyznał. - Mam jeszcze coś... - Wyciągnął portfel i podał lensmanowi wymiętą fotografię, którą wyjęto z dłoni Isabell, kiedy znalazła się w szpitalu. - Czy może mi pan powiedzieć, kim jest kobieta na tym zdjęciu?
Lensman zerknął na fotografię i skrzywił się.
- Tak, to smutna historia, miałem nadzieję, że już została zapomniana.
- Nie, najwyraźniej nie.
Zanim Allan zdążył powiedzieć coś więcej, zadzwonił telefon. Lensman odebrał go, a kiedy zakończył rozmowę, odłożył słuchawkę, mówiąc:
- Niestety, muszę wyjść, ale proszę wybrać się do domu starców i pozdrowić ode mnie matkę. I mówię panu, panie Wide, gdyby kiedykolwiek wpadła mi w ręce dziewczyna, która była przyczyną całej tej historii, z przyjemnością ukręciłbym jej głowę.
- Jaka dziewczyna?
- Córka Falka, kierownika szkoły. Powinna nosić imię Jezabel, a nie Isabell. Ta bezczelna dziwka!
Z tymi słowami wyszedł. Allan wolnym krokiem wrócił do samochodu. Nic dziwnego, że Isabell trzymała się z dala od Hedom, pomyślał. Co to za historia? Jaką rolę odegrała w niej jego podopieczna?
Z posterunku policji skierował się prosto do kościoła i tam poprosił, aby pozwolono mu przejrzeć księgi parafialne z okresu od piętnastu do czterdziestu lat wcześniej. Była to długa, mozolna praca. Kiedy opuszczał kościół, nie czuł się wcale o wiele mądrzejszy. Nadal miał tylko czterech możliwych spadkobierców:
Tore Simonsen, 27 lat. Jego matka miała teraz zaledwie 48 lat. Czy to ona mogła być piękną młodą czarownicą z Hedom, ową niebezpieczną kobietą, która w swoim czasie uwiodła Georga Abrahamsena? Nie jest to niemożliwe...
Per-Arne Johansen. Oboje rodzice jeszcze żyli. Trzeba to zbadać dokładniej.
Kjell Jahr. 40 lat, a więc także mieścił się w dopuszczalnych granicach wieku. Jego matka była zaledwie o kilka lat młodsza od Georga Abrahamsena. Trochę za stara, zdaniem Allana, by można ją było nazwać „piękną młodą czarownicą”.
Ostatni z czterech nie został wymieniony w księgach parafialnych. Matti Falk nie urodził się w Hedom.
Isabell niespokojnie przechadzała się wokół domu. Allan nie wracał tak długo! Obiecała mu, że nie wyjdzie, ale nie zaszkodzi chyba, jeśli przespaceruje się kawałek drogą, byle tylko trzymała się z dala od innych domostw?
Powoli zaczęła schodzić w dół ku plaży. Nigdzie nie widać było żywej duszy, dlatego też wystraszyła się, słysząc męski głos:
- Isabell! To naprawdę ty?
Odwróciła się błyskawicznie i spojrzała prosto w roześmiane oczy Torego Simonsena, jej dawnego towarzysza zabaw, choć znacznie od niej młodszego. Pamiętała go jako biednego, słabowitego chłopca, dotkniętego polio, ale teraz nie było w nim nic z tamtego biedaka.
- Tore! Jaki ty jesteś wysoki! - wyrwało jej się. Nieco zakłopotana podała mu rękę, którą chłopak mocno uścisnął.
- A ty! Dorosła, elegancka dama, jeszcze ładniejsza niż kiedyś. Słyszałem, że wyszłaś za mąż?
- Tak, my... Allan i ja pobraliśmy się tydzień temu.
- Powinienem gratulować, ale uważam, że to smutne.
- Smutne? Dlaczego? - Isabell natychmiast zrobiła się czujna.
- Smutne dla innego biedaczyska, który już nie ma szans u pięknej małej czarownicy.
Isabell zadrżała i w jednej chwili pobielała na twarzy.
- Dlaczego nazywasz mnie... małą czarownicą?
- My, chłopcy, zawsze tak o tobie mówiliśmy. Nie wiedziałaś o tym? Byliśmy pewni, że masz różne zdolności i że możesz mieć, kogo tylko zechcesz, jeśli tylko posłużysz się czarną magią. Co prawda z twoją urodą było to zupełnie zbędne - dodał. Potem zmarszczył czoło. - Taka jesteś blada, Isabell. Czy twój mąż nie jest dla ciebie dobry?
- To nie z powodu Allana - zapewniła prędko. - Byłam... byłam chora.
- Oj, oj - zafrasował się. - Mam nadzieję, że tutaj dojdziesz do siebie. Wiesz przecież, że nie ma na świecie wspanialszego miejsca niż Lindane w Hedom. Tak w każdym razie mówiłaś za dawnych dni. Ja nie do końca się z tobą zgadzałem.
- Tak, ty zawsze marzyłeś o tym, żeby ruszyć w świat - rzekła powoli. - Dlaczego nie zrealizowałeś swoich planów, Tore?
- O, były ku temu powody - odparł wymijająco. - Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym, Isabell...
Allan wrócił z miasteczka. Zajrzał po drodze do domu starców, ale przyszedł poza wyznaczoną porą odwiedzin i dowiedział się, że matka lensmana odpoczywa. Powiedziano mu, że najlepiej będzie, jeśli wstąpi tu innego dnia.
Wysiadł z samochodu i odruchowo zajrzał do skrzynki na listy. Nie spodziewał się wprawdzie żadnej korespondencji, ale... W środku leżała biała koperta bez znaczka, zaadresowana do niego.
Doprawdy, autor anonimów nie marnuje czasu, pomyślał rozrywając kopertę. Zaczął czytać:,
A więc poślubił pan czarownicę. Jest pan pewnie szczęśliwy ze swoją wybranką? Zadowolony z tego, co robi w kuchni i w sypialni? Zwłaszcza w tym ostatnim miejscu, wyobrażam to sobie. Bo to to ona potrafi! Czy pan właściwie wie, jaka ona jest? Isabell Falk to...
Dalej następowała seria obelżywych wyzwisk. Allan w swej karierze policjanta rzadko stykał się z czymś podobnym. Nie bardzo jednak go to zdziwiło, czegoś takiego właśnie się spodziewał. Ale na tym list się nie kończył:
Nie dość na tym, ona jest również morderczynią, lecz naturalnie ten czyn uszedł jej na sucho! Pewnie wobec policji posłużyła się swą zwykłą taktyką.
Ona zna takie sztuczki. Ale prawdziwej miłości do mężczyzny czarownice nie potrafią odczuwać, tylko ją udają. Zapamiętaj to sobie, Allanie Wide!
Westchnął i starannie umieścił anonim w plastikowej torebce. Jeśli poprzedni przyjaciele Isabell uciekli od niej z powodu podobnych listów, ich miłość do niej budziła wątpliwości. Takim pisanym przez szaleńca anonimom nigdy nie powinno się ufać. Wiedział jednak, że w liście tkwiło także źdźbło prawdy. Isabell sama to przyznała. Jego zadanie polegało na stwierdzeniu, co było prawdą, a co wypływało wyłącznie z czystej złośliwości.
W domu panowała niezwykła cisza. Allan kilkakrotnie zawołał Isabell, ale nie doczekał się odzewu. Ogarnął go gniew. Choć obiecała nie ruszać się z domu, nie dotrzymała przyrzeczenia. Wściekły wybiegł jej szukać i tuż za bramą omal się nie zderzył z dwiema kobietami. Poznał je. To pani Jahr, wdowa, i jej córka Ella wybrały się z sąsiedzką wizytą.
- Żony niestety nie ma w domu - powiedział.
- O, jaka szkoda. Ale czy pan nie zechciałby nas odwiedzić, panie Wide? Zapraszamy na filiżankę kawy - życzliwie zaproponowała pani Jahr. Głos miała niski, spokojny. Allan przypomniał sobie, że zdaniem Isabell była prawdziwą damą.
Córka natomiast przy swej eleganckiej matce sprawiała wrażenie niezgrabnej i grubo ciosanej. Dość ładna, ale w żaden sposób nie rzucająca się w oczy. Z zapałem usiłowała się przypodobać matce, co rozbawiło Allana.
Dwadzieścia minut później siedział już w pięknym salonie pani Jahr i pił kawę z porcelanowej filiżanki ze złotym brzeżkiem. Sądził, że trafiła mu się okazja dowiedzenia się czegoś więcej o Isabell, ale gospodyni z jakiegoś powodu przez cały czas kierowała rozmowę na inne tory. W końcu nadszedł czas, by się pożegnać.
Już miał wstać i podziękować za poczęstunek, kiedy nagle Elli wyrwała się uwaga nie pasująca do eleganckiego salonu:
- Nigdy nie przypuszczaliśmy, że Isabell kiedykolwiek tu wróci, panie Wide.
- Ależ, Ella! - przywołała ją do porządku matka.
Córka pokraśniała.
- Chciałam tylko powiedzieć, że... Po tym okrutnym polowaniu na czarownice, jakie urządzili tu ludzie... biedna Isabell! Ja w każdym razie się cieszę, że znów tu przyjechała.
- Á propos polowania na czarownice - powiedział Allan beztroskim tonem. - Słyszałem, że macie tu na wrzosowiskach słynne, czy też raczej cieszące się złą sławą miejsce, w którym za dawnych czasów palono wiedźmy. Czy to prawda?
- Żywa jest historia przynajmniej jednej czarownicy, Karoline Falk, która mieszkała tutaj w siedemnastym wieku - odparła pani Jahr. - Zbierała pomniejsze wiedźmy na wzgórzu zwanym teraz Wzgórzem Czarownic, tam urządzały sabaty. Schwytano je i Karoline spłonęła na stosie. Czy to prawda, czy nie, trudno powiedzieć.
- Falk? - pytającym tonem powtórzył Allan.
- Tak, to była praprapraprababka Isabell - wyjaśniła podekscytowana Ella. - A teraz ludzie twierdzą, że się w niej odrodziła. Wie pan, reinkarnacja i tak dalej. Tylko dlatego, że Isabell nie płakała, kiedy...
- To wszystko dawne dzieje - przerwała jej matka. - W tym domu nie mamy zwyczaju nikogo osądzać, panie Wide.
Zapadła niezręczna cisza. Zanim Allan zdołał wymyślić jakąś odpowiednią uwagę, rozległo się pukanie do drzwi i do środka weszła jakaś obca pani. Nie od razu zauważyła Allana i z ust wypłynął jej potok słów. Pani Jahr nie udało się jej powstrzymać.
- Czyście już słyszały, że ta straszliwa kobieta wróciła? Trudno mi pojąć, jak śmie się tu pokazywać.
- Tora, pan Wide jest u nas z wizytą - upomniała ją cicho, lecz zdecydowanie pani Jahr.
Tora Johansen odwróciła się i popatrzyła na Allana. Zaniemówiła na moment, ale zaraz na jej twarzy pojawił się wyraz gniewu.
- A co mi tam! - oświadczyła nieprzyjemnym, zaczepnym tonem. - Nie odwołam ani słowa z tego, co powiedziałam! Niech się dowie, jaką ma żonę!
Powiedziawszy to, odwróciła się na pięcie i wyszła. Usłyszeli trzaśniecie wejściowych drzwi.
Znów zapadło kłopotliwe milczenie, przerwało je westchnienie Elli.
- Sam pan widzi, panie Wide, jaka żona dostała się Perowi-Arnemu.
- Isabell opowiadała mi o Perze-Arnem Johansenie - Allan spróbował sprowadzić rozmowę na inny temat. - Z tego, co zrozumiałem, jako dzieci stanowiliście nierozłączną grupę, bawiliście się razem. Wspominała także pani brata, Kjella.
Odpowiedziała mu pani Jahr.
- Mój syn nie żyje, panie Wide. Został marynarzem i zginął na morzu. Od jego śmierci upłynęło już pięć lat.
- Przykro mi to słyszeć - powiedział. - Isabell bardzo się zmartwi, kiedy się o tym dowie. Bardzo wiele się zmieniło podczas jej nieobecności w rodzinnych stronach.
- O, tak - przyświadczyła pani Jahr. - Z całą pewnością. A mimo to wszystko jest po staremu.
Allan zastanowił się, co chciała dać do zrozumienia ostatnią uwagą. Czy miała na myśli plotki na temat Isabell?
- Mój ty świecie, już piąta, a ja jeszcze nie zabrałam się za obiad! - wykrzyknęła nagle przerażona Ella. - Mój mąż wraca o piątej do domu. Muszę pędzić.
Ella zniknęła za drzwiami. Allan ciekaw był, kim jest jej małżonek i czy naprawdę jest tak surowy, że jedzenie musi stać na stole, kiedy wraca z pracy.
- To zdjęcie Kjella - powiedziała pani Jahr, wskazując na półkę z książkami. - Bardzo go nam brakuje.
Allan przyjrzał się fotografii młodego chłopaka. Zdjęcie musiało zostać zrobione, kiedy był w wieku konfirmacyjnym. Miły i dobroduszny - to najlepsze, co dało się powiedzieć o Kjellu Jahrze, pomyślał Allan. Rzadko spotyka się tak mało pociągającą twarz. Nalana, z małymi oczkami, kluchowatym nosem i nieco obwisłymi ustami.
- Wygląda na dobrego człowieka - powiedział nie znalazłszy nic lepszego. Omiótł wzrokiem ustawione na półce książki. Na samym dole zauważył kilka powieści detektywistycznych. - Widzę, że pani czytuje kryminały.
- O, nie, to książki Elli - wyjaśniła pani Jahr uśmiechając się przepraszająco. - Kiedy była młodsza, przepadała za taką rozrywką. Prosiłam, żeby wyniosła je na strych, ale to nigdy nie doszło do skutku.
- Ja także nie gardzę kryminałami - powiedział Allan.
Pani Jahr nie była w stanie nic na to odpowiedzieć.
- No cóż, najwyższy czas wracać do domu, pani Jahr. Dziękuję za kawę. Mam nadzieję, że pani i pani córka odwiedzicie któregoś dnia Isabell? Bardzo by nam było miło.
- Z wielką chęcią - odparła równie uprzejmie gospodyni.
Kiedy Allan nareszcie został sam, odetchnął z ulgą. Nie potrafił sobie wyobrazić nic nudniejszego od takich wizyt. Ta jednak na coś się przydała. Posunął się odrobinę naprzód w swoim śledztwie.
Czarownice nie potrafią płakać! napisano w pierwszym anonimie, jaki otrzymał. Ella wspomniała coś o jakiejś okazji, kiedy to ludzie dziwili się, dlaczego Isabell nie uroniła żadnej łzy, ale matka przerwała jej, powstrzymując od powiedzenia czegoś więcej.
Chętnie by się dowiedział, jakie wydarzenie miała na myśli Ella, i był przekonany, że to tylko kwestia czasu. W tak małej miejscowości jak ta wszyscy mieszkańcy stykali się ze sobą na co dzień i byłoby dziwne, gdyby nie zdołał wycisnąć z Elli odpowiednich informacji.
W tej chwili jednak ważne było odszukanie Isabell. Gdzie ona mogła się podziać? Dlaczego nie została w domu, tak jak uzgodnili? Przecież ktoś stąd, z Lindane, jej nienawidził...
Odruchowo przyspieszył kroku.
Allan truchtem podążał w stronę domu, ale mniej więcej w połowie drogi spostrzegł dwoje ludzi, idących pod górę od strony plaży. Isabell towarzyszył młody mężczyzna, którego rozpoznał dopiero, gdy znacznie się do nich zbliżył.
Miał przede wszystkim ochotę złajać Isabell za niedotrzymanie umowy, ale w porę przypomniał sobie, że ma odgrywać rolę kochającego, świeżo upieczonego małżonka.
- Cześć! - przywitał się na tyle wesoło, na ile go było stać. - Już się zacząłem martwić, co się z tobą stało.
- Spotkałam dawnego przyjaciela z czasów dzieciństwa - wyjaśniła Isabell. - To Tore Simonsen, opowiadałam ci o nim. Tore, to jest... mój mąż.
Allan zastanawiał się, czy Tore zwrócił uwagę na króciutką pauzę poprzedzającą słowa „mój mąż”. Pewnie nie. Akurat w tej chwili Tore zajęty był czymś całkiem innym.
- My już się znamy - powiedział Allan.
- O? - Isabell patrzyła na niego zdumiona.
Tore sprawiał wrażenie, że najchętniej zapadłby się pod ziemię, lecz Allan nie miał dla niego ani odrobiny współczucia.
- Zetknęliśmy się w areszcie - ciągnął bezlitośnie. - Kiedy sprawa poszła do sądu, Tore dostał wyrok w zawieszeniu. Właśnie mnie wyznaczono na jego kuratora.
Tore uśmiechnął się zakłopotany.
- Widzisz, Isabell, trafiłem do grupy facetów, którzy nie okazali się najgrzeczniejsi... No i skończyło się tak, jak się skończyło.
Isabell jak zwykle wzięła stronę słabszego.
- Bardzo mi przykro, Tore. Ale każdy może popełnić błąd...
- Czy nie czas już, byśmy wrócili do domu, Isabell? - przerwał jej Allan. - Jestem głodny jak wilk, pora obiadu dawno już minęła.
Wiedział, że mówi jak tyran domowy, ale nic nie mógł na to poradzić. Pomimo całej swej dobrej woli nie potrafił okazać Toremu Simonsenowi nic poza chłodną uprzejmością, nie miał też ochoty udawać zakochanego żonkosia.
- Oczywiście - odpowiedziała Isabell pokornie.
Bezgranicznie go to zirytowało, a jeszcze bardziej się rozgniewał, kiedy Tore, żegnając się, poufale poklepał Isabell po ramieniu.
- Trzymaj się, Isabell! Do zobaczenia!
- Do widzenia! Miło było znów cię widzieć, Tore!
- Twierdzisz, że nie znosisz dotyku mężczyzn - zwrócił się Allan do Isabell, kiedy zostali sami. - Ale nie zareagowałaś, jak Tore poklepał cię po ramieniu.
- To różnica - odparła cicho. - Znam Torego od dziecka. Zawsze mi go było szkoda. Miał niełatwą sytuację w domu, a w dodatku był prawie inwalidą.
- W każdym razie teraz nim nie jest - stwierdził Allan oschle. - To zwykły złodziejaszek. Nie chciałbym, żebyś się z nim spotykała.
- Tore nie jest żadnym złodziejaszkiem! Każdy może popełnić w życiu błąd!
- Jeśli mówimy o cudzych błędach - wyrzucił z siebie - to powiedz mi, czy potrafiłabyś się zainteresować starszym mężczyzną?
- Nie rozumiem, o co ci chodzi. - Isabell zatrzymała się i patrzyła na niego zdziwiona. - Jestem przecież dorosłą kobietą...
No cóż, dorosła, pomyślał ogarnięty nagłą irytacją. Blada twarz Isabell otoczona ciemnorudymi włosami wyglądała na buzię małej dziewczynki. Nie zmieniało to jednak faktu, że była matką szesnastoletniego chłopca. Matti mógł być synem Georga Abrahamsena, co oznaczałoby, że Isabell w wieku szesnastu lat przeżyła przygodę z pięćdziesięciolatkiem.
- Nie, chodzi mi o to, czy jako nastolatka mogłaś się zakochać w starszym mężczyźnie - wyjaśnił zniecierpliwiony.
Upłynęła chwila, zanim odpowiedziała.
- Nie - usłyszał wreszcie. - Chyba nie. W tym wieku traci się głowę dla gwiazd filmowych i umięśnionych sportowców. Sam wiesz...
- Skąd mogę wiedzieć? - mruknął. - Nigdy nie mogłem zrozumieć kobiet.
Zastanawiał się, czy Isabell kłamie. Sprawiała wrażenie szczerej i godnej zaufania, ale co on wiedział o tak zwanych czarownicach? Czy ich moc nie tkwiła właśnie w tym, że wydawały się niewinne i uczciwe?
Miał ochotę zapytać wprost, czy znała Georga Abrahamsena, choć wiedział, że to nie byłoby mądre. Jak wielokrotnie wcześniej jego myśli powędrowały do Leny. Nie potrafił wyobrazić sobie dwóch bardziej różniących się od siebie kobiet. Dzięki Bogu, że Lena jest taka rzeczowa i trzeźwo myśląca! Po uszy miał już tajemniczego usposobienia Isabell. Oczywiście współczuł jej, ale to uczucie mieszało się z niechęcią. Nie znosił niedopowiedzeń, były sprzeczne z jego naturą!
Wieczorem zabrał się za pisanie listu do Leny. Wiedział, że dziewczyna nie znosi sentymentalnych zwrotów, rozpoczął więc koleżeńskim „cześć!”
Naprawdę nie musisz się martwić o to, że w tym czasie wykręcę jakąś sztuczkę. Moja tak zwana żona jest mniej więcej tak samo interesująca jak kubeł lodowatej wody. Jest jak uśpiona żalem i strachem i nadal nic nie wiem o niej poza tym, iż jest jakoby potomkinią czarownicy, spalonej tu na stosie kilkaset lat temu. Najwyraźniej sama też zachowywała się jak czarownica...
Allan przyjrzał się temu, co napisał, i z gniewem podarł kartkę na strzępy. Gdyby wysłał Lenie taki list, mogłaby przypuszczać, że postradał zmysły. Westchnął i zaczął od nowa.
Zbliżała się północ, kiedy Isabell delikatnie zapukała do jego drzwi. Pospiesznie schował rozpoczęty list do Leny, ciekaw, jaką wymówkę znalazła Isabell, by odwiedzić go o tak późnej porze. Nie miał wątpliwości co do jej zamiarów. Ciągłe mówienie o tym, że nie znosi, aby ktokolwiek się do niej zbliżał, wydawało mu się mocno przesadzone.
- Allanie, wybacz, że przeszkadzam ci tak późno, ale ktoś jest w domu. Słyszałam jakiś hałas - powiedziała wystraszona.
O, nie, moja droga, tak łatwo nie dam się nabrać! Wstał jednak i otworzył drzwi. O dziwo, nie próbowała wcale wykorzystać okazji i przysunąć się do niego, lecz odskoczyła na bok.
- Uważaj - szepnęła.
Dobre sobie, na co mam uważać? pomyślał z sarkazmem, ale w tej samej chwili usłyszał stłumiony łoskot dochodzący z piwnicy. Isabell głośno jęknęła i przycisnęła się do ściany. Allan niemal jednym skokiem pokonał schody i rzucił się do frontowych drzwi. Do piwnicy wchodziło się od tyłu. Wejście, zwykle zamknięte na kłódkę, teraz stało otworem. Nieproszony gość zniknął, a Allan nie miał najmniejszych szans, by go dogonić po ciemku.
Isabell przyszła zaraz za nim.
- Widziałeś, kto to był? - spytała zdyszana.
- Nie! Rzućmy okiem na piwnicę - zaproponował. - Czy tam na dole jest światło?
- Tak, kontakt znajdziesz na ścianie z prawej strony.
Chwilę później piwnicę zalała jasność. Allan gwizdnął, z niedowierzaniem wpatrując się w półki zastawione radiami tranzystorowymi, aparatami fotograficznymi i innymi tego typu urządzeniami
- Czy to z kradzieży? - spytała przerażona Isabell.
- Z całą pewnością! Dom od dłuższego czasu stał pusty. Piwnica była idealnym miejscem na schowek, do czasu kiedy my się tu sprowadziliśmy. U kogoś, kto to tu ukrył, nasz przyjazd wywołał szok. Jak widzisz ten ktoś zaczął już zabierać stąd rzeczy. Będę zmuszony wybrać się do Simonsenów.
- Masz na myśli Torego? - z niedowierzaniem w głosie spytała Isabell. - Chyba oszalałeś, Allanie! Bez względu na to, kto to był, zdołał prędko uciec. A Tore kuleje. Nie potrafiłby tak szybko biec.
Allan westchnął. Pamiętał, co o Isabell powiedział doktor Lanz: miała słabość do nieudaczników, takich, którym się nie powiodło. Jasne było jak słońce, że los Torego bardzo ją poruszył. Szczerze powiedziawszy, brakowało też dowodów, że to właśnie Tore krył się za całą tą historią. Allan nie miał prawa osądzać człowieka tylko z tego powodu, że wcześniej wplątał się w podejrzane sprawki.
- Będziemy musieli znaleźć inną kłódkę i zamknąć drzwi do piwnicy na sztabę - stwierdził. - No i przekazać sprawę lensmanowi. Jest jeszcze coś, Isabell...
Byli już w korytarzu. Isabell zaczęła wspinać się na schody, ale odwróciła się i popatrzyła na niego pytająco.
- Co takiego?
- Muszę poprosić o wybaczenie.
- Nie rozumiem, dlaczego...
- Kiedy zapukałaś do mojego pokoju, podejrzewałem cię o coś innego.
Po jej twarzy przebiegł grymas bólu i rozpaczy, potem uśmiechnęła się sztucznym, wymuszonym uśmiechem, który zawsze skłaniał go do zastanowienia, jak wygląda Isabell, kiedy śmieje się z czystej, niczym nie zmąconej radości życia. Od chwili gdy ostatnio się tak śmiała, upłynęło na pewno dużo czasu, pomyślał.
- Nie musisz się niczego obawiać - rzekła z goryczą. - Wiele lat temu dostałam niezłą nauczkę. Te sprawy już mnie nie dotyczą.
- Nie chcesz mi opowiedzieć, co się wtedy stało? - spytał cicho. - Być może to by ci pomogło.
Popatrzyła na niego z uwagą, zanim odpowiedziała:
- Gdybyś był moim przyjacielem, może i byłoby to możliwe. Ale ty mnie nie lubisz, wyczuwam to, choć starasz się to ukryć. Dlatego nie potrafię ci zaufać. Czy mogę już pójść się położyć?
Odwrócił wzrok, zawstydzony.
- Rozumiem. Wybacz mi, Isabell, bardzo mi z tego powodu przykro.
- Na uczucia nic nie można poradzić - powiedziała cicho. - Dobranoc, Allanie, i bądź spokojny, ten miesiąc też się kiedyś skończy i będziesz mógł wrócić do swojej Leny.
Isabell obudziła się słaba i znużona jak niemal każdego poranka w swym dorosłym życiu. Jakże często pragnęła już więcej się nie obudzić! A jednak myśl o Mattim, małym niewinnym Mattim zmuszała ją do dalszego życia w koszmarnym świecie terroru i lęku.
Teraz Matti już niedługo dorośnie i sam będzie sobie dawać radę. Stracił zaufanie do niej, do własnej matki. Za kilka dni wróci z Anglii. Cieszyła się, a jednocześnie zamartwiała z tego powodu. Jak przyjmie nową sytuację? Mieszkała przecież z całkiem obcym człowiekiem, pozwalając ludziom wierzyć, że to jej mąż! Czy Matti zrozumie, dlaczego przystała na tę obłąkaną propozycję?
Teraz musiała przyznać, że plan doktora naprawdę przypominał wymysł szaleńca. Nie wierzyła, by Allan Wide zdołał rozwiązać jej problemy. Jak mógłby sobie z nimi poradzić, skoro ona sama nie ma żadnego rozeznania w sytuacji? Wiedziała, że nigdy nie powinna wracać do Hedom, jedynie o tym była w pełni przekonana.
Wzięła prysznic i ubrała się. Kiedy zeszła na dół do kuchni, Allana tam nie było, zrozumiała jednak, że już dawno wstał. Zdążył nawet zjeść śniadanie.
Wyjrzała przez okno i zobaczyła go w ogrodzie. Zajęty był przekopywaniem rabaty kwiatowej, żałośnie zaniedbanej przez te wszystkie lata, kiedy dom stał pusty.
- Co ty robisz? - zawołała.
- Przygotowuję grządkę, żeby dało się na niej coś posiać. Będziesz miała prawdziwy ogród - odpowiedział.
- W ciągu miesiąca? - spytała z niedowierzaniem.
Allan zmieszał się. Nie pomyślał, że zostaną tutaj tylko przez cztery tygodnie. Do przekopywania grządek zapędziły go wyrzuty sumienia z powodu tego, co powiedział w nocy Isabell. Zauważył też zasmucony wzrok Isabell, jakim obrzuciła żałosne resztki ogrodu kwiatowego, który był taki piękny, gdy chodziła po nim jako dziecko. Uznał przygotowanie klombu za odpowiednie przeprosiny, a poza tym uważał, że zajęcie się kwiatami może okazać się korzystne dla jej zdrowia psychicznego.
- Czy nie można kupić gotowych sadzonek? - spytał. - Gdzieś w okolicy musi znajdować się targ kwiatowy. Wydawało mi się, że w każdej mniejszej miejscowości jest coś takiego.
Isabell uśmiechnęła się leciutko, po raz pierwszy w zielonych oczach zamigotał jaśniejszy promyk.
- Jest, w pobliskim mieście. Godzinę jazdy samochodem.
- Możemy pojechać od razu, jeśli tylko masz ochotę - zaproponował.
- Z przyjemnością.
- Czy jednak nie lepiej, żebyś najpierw zjadła śniadanie? - Uśmiechnął się do niej. - Napijemy się razem kawy, jeśli nie masz nic przeciw temu.
- Ja tu nie mam nic do powiedzenia - odparła sztywno. Twarz znów jej się ściągnęła, pobladła.
Allan wszedł do kuchni i usiadł na krześle, ale w następnej chwili opadł na stół. Twarz wykrzywił mu ból.
- Co się stało? - dopytywała się przerażona Isabell.
- Dawna rana... Mam tabletki, w pokoju... W kieszeni kurtki, wisi na krześle...
Isabell pobiegła na górę i przyniosła środki przeciwbólowe, przepisane przez doktora Lanza. Podała Allanowi szklankę wody, starannie jednak uważała, by go nie dotknąć.
- Lepiej ci już? - zapytała lękliwie.
Kiwnął głową.
- Tabletki zaczną działać za kilka minut.
- Przypominam sobie teraz, że doktor Lanz mówił mi o tym - szepnęła. - Otrzymałeś postrzał w bark. Jak to się stało?
To był przypadkowy strzał oddany przez włamywacza... - odparł Allan oddychając z trudem. Nie miał sił, by powiedzieć jej, że tamtego wieczoru zginął jego najbliższy przyjaciel.
Coś jednak w jego tonie sprawiło, że Isabell spojrzała na niego zdziwiona. Zielone oczy pociemniały od współczucia.
- Coś jeszcze się wtedy stało, prawda? Coś, o czym nie chcesz mówić?
Skąd ona może to wiedzieć, pomyślał, starając się zapanować nad bólem. Czyżby naprawdę, jak twierdzili okoliczni mieszkańcy, posiadała nadprzyrodzone zdolności?
- Przestań! - wydusił z siebie. - Niech tylko nie będzie ci mnie szkoda, tak jak Torego Simonsena! Od współczucia niedaleko do... zakochania, a ja nie chcę o niczym takim słyszeć!
Zdawał sobie sprawę, jak to zabrzmiało, i nie rozumiał, skąd wzięła się u niego taka brutalna szczerość, ale nie żałował swoich słów.
Nie przewidział jednak reakcji Isabell. Mocno uderzyła pięścią w stół, a z jej oczu posypały się iskry gniewu.
- Dość już tego, Allanie! Ile razy mam ci powtarzać, że nie wydajesz mi się tak nieodparcie pociągający, za jakiego najwyraźniej się uważasz! Czy okazałam ci choć cień zainteresowania? Czy kiedykolwiek dałam jakiś sygnał? Staram się być zwyczajnie uprzejma, żeby jakoś przetrwać w sytuacji, która w ogóle mi się nie podoba. Ale ty zachowujesz się jak wszyscy tutaj w Hedom - osądzasz mnie, bo jako szesnastolatka urodziłam dziecko, i jesteś gotów myśleć o mnie jak najgorzej. Posłuchaj mnie uważnie, Allanie Wide, bo nie mam zamiaru powtarzać tego jeszcze raz: nie interesujesz mnie ani jako człowiek, ani jako ewentualny kochanek! Zrozumiano?
Patrzył na nią wściekły i niemal całkowicie zapomniał o bólu.
- Zaczynam teraz lepiej cię rozumieć! Jesteś pełnej krwi egoistką, którą obchodzą tylko najsłabsi, ponieważ oni uzależniają się od ciebie, a przez to sama możesz poczuć się lepiej, silna, szlachetna i ofiarna. Jeśli to nie egoizm, to nie nazywam się Allan Wide!
Isabell zaniemówiła. Znieruchomiała na środku kuchni. Skrzyżowały się ich spojrzenia. Oboje byli tak samo rozgniewani, urażeni i zdecydowani postawić na swoim.
A potem zdarzyło się coś, czego Allan miał nigdy nie zapomnieć. Wyraz twarzy Isabell zaczął się powoli zmieniać. Łagodniał coraz bardziej, kąciki ust podciągnęły się w górę i nagle zaczęła się głośno śmiać, uwalniając się od napięcia.
Allan rozumiał, że Isabell wcale nie z niego się śmieje, tylko bawi ją cała ta sytuacja. I on nie mógł powstrzymać się od śmiechu, choć sprawiało mu to ból. W jednej chwili wszystko wydało mu się komiczne, poza tym czuł się uszczęśliwiony faktem, że to za jego przyczyną ta biedna istota po raz pierwszy od dawna się roześmiała.
Odruchowo wyciągnął rękę, żeby pogładzić ją po policzku, ale Isabell pobladła i gwałtownie się cofnęła. Z oczu wyzierał jej nieopisany strach, a Allan przeklinał siebie za to, że się na chwilę zapomniał.
- Przepraszam, Isabell... Chyba musimy odłożyć naszą wyprawę do miasta na później. Kiedy mam taki atak, muszę się po prostu położyć.
Bez słowa pokiwała głową i odsunęła się na bok, żeby przepuścić go na górę.
Allan siedział rozmyślając o gościu, który odwiedził go wczesnym rankiem, zanim Isabell wstała. Pracował w ogrodzie, kiedy nagle spostrzegł mężczyznę o okrągłych, niebieskich oczach i postrzępionych jasnych włosach przechylającego się przez płot.
- A więc będą rosły tu kwiaty? - zapytał. - Dawno już ich tu nie było.
- Miałem zamiar zrobić niespodziankę Isabell - odparł Allan. - Ona tak lubi kwiaty.
- To prawda, kocha wszystko, co piękne. Jest bardzo wrażliwa, co często bywało opacznie rozumiane.
Allan zostawił łopatę i podszedł do płotu.
- Pan jest pewnie Perem-Arnem Johansenem? - spytał. - Isabell wiele mi o panu opowiadała.
- Rzeczywiście, to ja - roześmiał się mężczyzna. - Ale mówmy sobie po imieniu, dobrze? Ty pewnie jesteś Allan Wide. Witaj w Lindane i pozwól mi wyrazić radość z tego, że Isabell znalazła mężczyznę, który ją rozumie.
Allan zakłopotany odwrócił wzrok.
- Jeśli potrzebujesz nawozu, możesz dostać ode mnie - ciągnął Per-Arne. - Isabell wie, gdzie mieszkam. Tak, tak, Isabell... Bóg jeden wie, jak bardzo byłem w niej za młodu zakochany. Ona miała w sobie coś. No, ale ty, który się z nią ożeniłeś, na pewno rozumiesz, o czym mówię. Traktowała mnie tylko jak dobrego przyjaciela, nic poza tym. A potem poznałem Torę i musieliśmy się pobrać, jak to się pięknie określa. Powiedz mi, czy Isabell wciąż jest taka śliczna, jak kiedyś? Wiele przeszła, a to przecież odbija się na urodzie.
- Powiedziałbym, że jest raczej piękna niż śliczna - odpowiedział Allan zdumiony własnymi słowami. - Ale prawdą jest, że wiele wycierpiała.
- W Hedom okrutnie ją potraktowano - powiedział Per-Arne. - Urządzono prawdziwe polowanie na czarownice. Moja żona należała do jej najzagorzalszych prześladowców, choć sama nie była wcale lepsza. Tyle tylko że zdążyła wyjść za mąż, zanim nasze pierwsze dziecko przyszło na świat. Na tym polegała różnica.
Allan pokiwał głową.
Drogą zbliżał się w ich stronę jakiś mężczyzna. Nie mógł to być nikt inny jak ojciec Pera-Arnego - podobieństwo było uderzające.
- Tora cię szuka, Per-Arne.
- Lejnej będzie wrócić do domu - stwierdził Per-Arne zrezygnowany. - Miło mi było z tobą porozmawiać. Pewnie się jeszcze zobaczymy!
- Ja także się cieszę, że cię poznałem - odparł Allan. - Zawsze będziesz tu mile widziany!
- Jeśli kiedyś jeszcze uda mi się wymknąć z domu - krzywo uśmiechnął się Per-Arne i razem z ojcem odeszli drogą.
Per-Arne Johansen był bez wątpienia synem swego ojca. Allan spokojnie mógł skreślić go z listy możliwych spadkobierców Georga Abrahamsena. A poznawszy panią Jahr, nabrał stuprocentowego przekonania, że jej zmarły syn, Kjell, także nie wchodził w grę. Nie sposób wyobrazić sobie eleganckiej damy w roli zdradzającej żony. Pozostawały więc dwie możliwości: Tore Simonsen i Matti Falk.
Dla pewności zajrzał do skrzynki na listy i rzeczywiście - leżał w niej kolejny list zaadresowany do niego. Tym razem miał stempel pocztowy. Rozerwał kopertę i zaczął czytać:
Panie Wide!
Czy pan wie, że ona ma syna? A może nic o tym nie powiedziała? Chłopiec ma szesnaście lat, resztę więc sam pan może sobie obliczyć!
A tak w ogóle, czy widział pan kiedykolwiek, jak żona płacze? Czy i pana zdołała omamić swoimi czarnoksięskimi sztuczkami?
Czarownice nie potrafią ani płakać, ani kochać. Serce mają zimne jak lód. Niech pan usłucha szczerej, przyjacielskiej rady i ucieka jak najdalej od przeklętej wiedźmy!
Listu nie podpisano. Allan złożył go i wsunął do kieszeni, mówienie o nim Isabell nie miało żadnego sensu. Takich bzdur nie należało traktować poważnie. Czarownice! Kto wierzy w czarownice w dwudziestym wieku?
A jednak prawdą było, że nigdy nie widział Isabell płaczącej. Doktor Lanz także o czymś takim nie wspominał. Kiedy z powodu załamania nerwowego umieszczono ją w szpitalu, szczelnie zamknęła się w sobie, jakby ściśnięta skurczem, a potem uciekła w sen przypominający trans. Czy nie byłoby bardziej naturalne, gdyby histerycznie płakała?
Nie, to idiotyczne, pomyślał zły na siebie. Kto może określać reguły zachowania pacjenta cierpiącego na chorobę nerwową? Jedno było pewne - Isabell będzie miała swój kwietnik. Podniósł się i poszedł przekopać ostatni kawałek.
Wracali z rynku kwiatowego w sąsiednim miasteczku, samochód pełen był roślin w ilości wystarczającej na obsadzenie całego ogrodu, a nie tylko pojedynczej rabatki.
Allan zatrzymał się przed sklepem i popatrzył na Isabell.
- Starczy ci sił, żeby zrobić zakupy na obiad? Mam parę spraw do załatwienia.
- Tak, ale... - Isabell urwała w pół słowa.
- Nie masz ochoty pokazywać się w sklepie?
- Nie, nie o to chodzi, ale prawdę powiedziawszy zostało mi nie więcej niż dziesięć koron. Prawie wszystkie pieniądze wydałam na kwiaty.
- O, moja droga, pieniądze na utrzymanie dostaniesz ode mnie! - powiedział ze śmiechem. - Tego by jeszcze brakowało! Mamy przecież uchodzić za małżeństwo i musimy się tak zachowywać. - Podał jej setkę. - Wystarczy?
- Aż za dużo! - uśmiechnęła się niepewnie. - Czy masz ochotę na coś szczególnego na obiad?
- Wybór pozostawiam tobie - odparł. - O ile dobrze wiem, to należy do obowiązków żony.
- Dobrze. Nie musisz po mnie przyjeżdżać. Wrócę do domu piechotą - powiedziała, stając przy samochodzie.
- Jak chcesz, ale... bądź ostrożna! - Nie wiedział, dlaczego to dodał.
- Oczywiście - odparła cicho.
Obserwował, jak znika w drzwiach sklepu, drobna postać, samotna i zagubiona w okrutnym, bezlitosnym świecie.
Lensman speszył się na widok Allana wchodzącego do biura.
- Mógł mnie pan uprzedzić, panie Wide...
- O czym? spytał Allan, niczego nie rozumiejąc, zaraz jednak pojął, o co chodzi. Lensman wstydził się swej napaści na Isabell podczas jego poprzedniej wizyty. Allan nie powiedział mu, że Isabell jest jego „żoną”, po prostu nie zdążył tego zrobić.
- Proszę o tym zapomnieć - powiedział Allan nie urażony. - Isabell i ja przywykliśmy już do wysłuchiwania krytycznych opinii. Dzisiaj przychodzę w zupełnie innej sprawie. Oto klucz do naszej piwnicy. Proszę tam pojechać i częstować się do woli.
Teraz z kolei lensman nie mógł niczego zrozumieć, Allan opowiedział mu więc o nieproszonym nocnym gościu i o odkryciu, jakiego dokonali w piwnicy.
- To nieprawdopodobne... - Lensman z rozdziawionymi ustami wpatrywał się w swego rozmówcę.
Następnie przyszła kolej na wizytę w domu starców. Tym razem Allan przybył w wyznaczonej porze odwiedzin i łaskawie zezwolono mu wejść do matki lensmana - chudej starej damy o srebrzystobiałych włosach i zdumiewająco bystrych oczach, skrytych za szkłami okularów.
Allan przedstawił się i wyjaśnił, że zajmuje się badaniem wydarzenia, które miało miejsce w Hedom przed wielu laty.
Staruszka pokiwała głową.
- Wiem, kim jesteś, synkiem Mai. Strasznie urosłeś.
Allan patrzył na nią zdziwiony.
- Pani zna moją matkę?
- Oczywiście. Jesteście letnikami z Ytreland.
Byliśmy, pomyślał Allan. Od tamtych czasów upłynęło już wiele lat. Nie wyprowadzał starszej pani jednak z błędu, zapytał natomiast:
- Pani zna tu wszystkich w okolicy, pamięta pani tę starą historię Isabell Falk?
W oczach za okularami pojawił się błysk zainteresowania.
- Chodzi ci o czarownicę?
- Hm... Chciałbym się dowiedzieć, co się wówczas wydarzyło. Tutejsi mieszkańcy napomykają o tym jedynie półsłówkami. Isabell otrzymała wiele niegodziwych, odsądzających ją od czci listów, zależy mi na odkryciu ich anonimowego autora.
- Odsądzające od czci listy! A to dobre! Ona przecież nie ma czci, którą dałoby się splamić! Rozpustnica! Ale możesz być pewny, poniesie zasłużoną karę!
- Nie mogę zrozumieć, co tak strasznego zrobiła! - Allan starał się sprowokować rozmówczynię.
- Czarna magia! Oto czym się zajmowała. I udało jej się. Ta mała wiedźma była naprawdę zdolna! Zawróciła w głowie młodemu nauczycielowi, po prostu go zaczarowała! A jego biedna żona musiała przez to cierpieć.
Allan wyciągnął fotografię młodej jasnowłosej kobiety, zdjęcie wyjęte z zaciśniętej dłoni Isabell w szpitalu w Göteborgu.
- Czy to ona?
- Tak, to Lillemor Bruun, tak się nazywała. Śliczna młoda dziewczyna, miła i uśmiechnięta jak dzień długi. Za dobra dla tego świata.
Allan uznał, że jeśli Lillemor Bruun rzeczywiście była tak fantastyczną osobą, to zdjęcie kłamało. Młoda kobieta na fotografii była w istocie dość ładna, ale nic poza tym. Twarz miała rozmytą, jakby bez wyrazu, a oczy, jego zdaniem, spoglądały bezmyślnie.
- Rozumiem, że nie żyje.
- Tak. To ona odebrała jej życie!
- Ma pani na myśli Isabell Falk?
- A kogóż by innego? Nauczyła się sztuczek od swej praprababki, Karoline Falk, spalonej w swoim czasie na Wzgórzu Czarownic.
- Proszę opowiedzieć mi wszystko od początku - poprosił Allan.
- Zaczęło się od tego, że kierownik szkoły, Falk, zaczął niedomagać, zatrudniono więc młodego nauczyciela, by trochę go odciążył. Isabell była wtedy jeszcze uczennicą i wieczorami odwiedzała nauczyciela. Twierdziła, że po to, by pomóc mu we wdrażaniu się w pracę, ale wszyscy i tak wiedzieli, co się tam wyprawiało. Pewnego dnia młoda żona nauczyciela znalazła w domu kilka tajemniczych przedmiotów, rzeczy skradzionych z muzeum w Hedom. Pochodziły z czasów, kiedy w okolicy było całe mnóstwo czarownic, obrzydliwości, jakich wiedźmy używały przy rzucaniu czarów na ludzi. Oczywiście zostawiła je tam Isabell.
- Dlaczego miałaby to zrobić? - spytał zdezorientowany Allan. Miał trudności z połączeniem w sensowną całość nie wiążących się ze sobą informacji.
- Po to, rzecz jasna, żeby rzucić urok na żonę nauczyciela. Nad nim, biedaczyskiem, już miała władzę.
- Co się stało potem?
- Dalej sprawy potoczyły się tak, jak można się tego było spodziewać. Lillemor znaleziono na wrzosowiskach koło Wzgórza Czarownic. Nie żyła, w torebce miała list.
- Co było w tym liście? - dopytywał się Allan.
- Że Isabell spodziewa się dziecka z jej mężem! - triumfalnie oznajmiła stara dama. - A na pogrzebie ta dziwka stała spokojna i opanowana, jakby cała sprawa zupełnie jej nie dotyczyła. Nie uroniła nawet jednej łzy nad losem nieszczęśliwej kobiety, zmarłej z jej powodu!
- Co było przyczyną śmierci?
Staruszka prychnęła drwiąco.
- Doktor mówił coś o zażyciu nadmiernej ilości tabletek nasennych, ale wszyscy i tak wiedzieli o czarnej magii Isabell. Na pewno wmusiła w nią czarodziejski wywar. A potem okazało się, że ten, kto napisał list miał rację. Isabell spodziewała się dziecka i, rzecz jasna, musiała stąd wyjechać. Nie chcemy u nas w Hedom takiego plugastwa. Wypędzono ją z Lindane. Na nic innego nie zasługiwała.
Szesnaście lat! pomyślał Allan wzburzony. Isabell miała szesnaście lat, kiedy urodziła syna! Sama jeszcze była prawie dzieckiem.
- Czy nikt jej nie pomógł? - spytał ostrożnie.
- Jej ojciec zmarł niedługo przed tym, jak ta historia wyszła na jaw.
- A co z młodym nauczycielem?
- Biedaczysko, naturalnie stąd wyjechał. Nie mógł tu zostać po tragicznej śmierci żony. Ale wrócił później, ożenił się. Z dobrą dziewczyną z porządnej rodziny.
- Przyznał się, że jest ojcem dziecka Isabell?
- Nie, oboje zaprzeczali, i Isabell, i on. Ale jego można wytłumaczyć. Pozostawał pod wpływem czarnej magii, sztuczek wiedźmy, bezbronny w jej szponach.
- Czy Isabell kiedykolwiek wyznała, kto jest ojcem jej dziecka?
- O, nie! Przez cały czas była uparta, do ostatniej chwili. Szatański pomiot!
Allan odczuł gwałtowną chęć, by powiedzieć: Mówisz o mojej żonie, stara plotkarko!
Oczywiście nie zrobił tego. Po pierwsze, Isabell nie była jego żoną, a po drugie, niemądrze byłoby robić sobie wroga z matki lensmana. Mogła mu się przecież jeszcze kiedyś przydać. Wstał, dziękując za informacje, których mu udzieliła. Czuł, że po tej porcji hipokryzji potrzebny mu łyk świeżego powietrza,
W drzwiach zatrzymał się i odwrócił. Coś mu się przypomniało.
- Proszę mi jeszcze powiedzieć, czy pani zna Georga Abrahamsena?
- Georga? Ależ naturalnie, znam Georga. Każdego lata przyjeżdża do Ytreland. Ale dlaczego nie spytasz swej własnej matki, chłopcze? Ona zna go o wiele lepiej niż ja.
Nie miał zamiaru mówić jej, że Georg Abrahamsen nie żyje, zanotował sobie tylko w pamięci, że musi pomówić z matką. Przyszła mu do głowy idiotyczna myśl. A jeśli jego matka i Georg Abrahamsen... W takim razie to on jest dziedzicem milionowej fortuny!
Nie, to śmieszne. Małżeństwo jego rodziców było szczęśliwie i matka, wprawdzie roztargniona, z głową w chmurach, nigdy nie zdradziłaby ojca!
Z domu starców Allan wyruszył prosto do muzeum w Hedom. Tam poprosił kustosza o pokazanie wszelkich materiałów związanych z procesami czarownic przed trzystoma laty.
Staruszek z namysłem pocierał brodę.
- Z tym będzie gorzej - powiedział. - Niewiele nam z tych zbiorów zostało. Większość rzeczy należących do Karoline Falk skradziono jakiś czas temu.
- Ach, tak? Słyszałem, że nauczyciel Bruun znalazł sporą część tego u siebie w domu?
- To prawda, ale oddał zaledwie kilka drobiazgów. Reszta zniknęła bez śladu.
- Czy może mi pan opowiedzieć o tej Karoline Falk?
- Ona była, można rzec, prawdziwą czarownicą. Dumną z tego, co robi i co umie. Najprawdopodobniej była utalentowaną kobietą. W przeciwieństwie do większości ludzi w tamtych latach umiała pisać i czytać. W dzisiejszych czasach nazywano by ją pewnie „mądrą babką”. No cóż, nie była chyba dobrym człowiekiem. Skusiła wiele kobiet z Hedom, urządzały swoje sabaty na wrzosowiskach, nie opodal miejsca zwanego do dzisiaj Wzgórzem Czarownic. Bardzo nieprzyjemne miejsce, muszę przyznać... Karoline Falk spalono tam na stosie, pozostał po niej zbiór okropności. Ale, jak już mówiłem, zniknęły bez śladu.
- Sądzi pan, że ktoś ze współcześnie żyjących ludzi chciał wypróbować jej stare czarodziejskie formuły?
- Nikt chyba nie jest aż tak dziecinny - z uśmiechem odparł kustosz. - Te rzeczy zabrał raczej jakiś kolekcjoner. Choć ludzie wiele gadają. Twierdzą, że jakieś piętnaście-szesnaście lat temu młoda dziewczyna z rodu Karoline Falk zajmowała się czarną magią. Ale nikt nie ma na to żadnych dowodów.
Nareszcie rzeczowy, trzeźwo myślący człowiek! pomyślał Allan dziękując za rozmowę. Był zadowolony. W swoim dochodzeniu zdołał posunąć się parę kroków.
Jak tu cicho, pomyślała Isabell. Siedziała na schodkach, wyglądając na drogę. Obiad był gotowy, nakryła nawet do stołu. Czekała już tylko na Allana. Dlaczego potrzebował aż tyle czasu na załatwienie tych swoich spraw? I jakie to sprawy? pomyślała z ukłuciem strachu.
Usłyszała odgłos nadjeżdżającego samochodu i szybko wstała. To Allan. Nareszcie!
Miała ochotę pobiec do furtki, ale postanowiła tego nie robić. Oto parodia szczęśliwej rodziny. Ale, jak powiedział Allan, muszą z tej trudnej sytuacji czerpać tyle korzyści, ile tylko się da. Isabell ciekawa była, jaka też jest ta jego dziewczyna, Lena Dahlgren...
- Cześć - krótko przywitał się Allan. - Czy był tutaj lensman?
- Tak, zabrał wszystkie rzeczy z piwnicy. Potem najwidoczniej pojechał do Torego Simonsena. To niemądre! Jakby Tore był jakimś włamywaczem!
- Zapominasz, że już wcześniej wszedł w konflikt z prawem.
- Właśnie dlatego! - obruszyła się Isabell. - Nie jest na tyle głupi, by jeszcze raz coś takiego zrobić. Pamiętaj, że znałam Torego przez całe życie. W nim nie ma zła!
Allan nic na to nie powiedział. Nie był zachwycony Torem Simonsenem w równym stopniu co Isabell, wiedział jednak, że dyskusja na temat jej dawnego towarzysza zabaw nie ma sensu.
- Obiad gotowy - powiedziała Isabell nieśmiało.
- Świetnie! Jestem głodny jak wilk!
Podczas jedzenia Allan milczał, a Isabell czuła się zawiedziona. Przygotowała posiłek ze szczególną starannością i miała nadzieję na kilka słów pochwały, lecz najwyraźniej Allanowi równie dobrze można zaserwować jajka sadzone. Zastanawiała się, co go gnębi.
- Dziękuję - powiedział, wstając od stołu. - Chyba pójdę na górę trochę odpocząć. Twoje roślinki postawiłem w cieniu przy schodach.
- Bardzo ci jestem wdzięczna. Zaraz je posadzę.
Cieszyła się, że będzie miała jakieś zajęcie. Może to pozwoli jej się oderwać od dręczących myśli. Ciekawe, ile w ciągu tego popołudnia Allan zdołał się o niej dowiedzieć.
Allan rzucił się na łóżko i długo leżał, gapiąc się w sufit. Jak duże znaczenie miała właściwie historia opowiedziana przez matkę lensmana? Czy to nie zwyczajna banalna historia trójkąta małżeńskiego: młody, łatwo ulegający wpływom nauczyciel, nieszczęśliwa żona i przedwcześnie dojrzała dziewczyna...
Bezczelna dziwka, tak nazwał ją lensman. I matka lensmana także.
Per-Arne Johansen bronił Isabell, mówił, że jest wrażliwa i że ludzie w Hedom nie potrafili jej zrozumieć. Ale on się w niej kochał, być może jego uczucie wciąż nie wygasło. Ile z tego, co Allan słyszał, było prawdą, a ile wytworem umysłów złych, zawistnych ludzi?
Jego myśli powędrowały ku Lenie. Naprawdę mógł uważać się za szczęściarza. Taka piękna, zdolna i cudownie normalna, bez humorów i zmiennych nastrojów Isabell. Gdyby tylko Lena mogła teraz tu być, pomyślał stęskniony. Stanowiłaby cudowną przeciwwagę tych otaczających go tajemnic.
Uderzyła go myśl, że właściwie Isabell bardzo przypomina jego własną matkę, osobę dość nieobliczalną - Maię Wide, słynną autorkę powieści kryminalnych, która z pewnością nigdy nie zdobędzie żadnej nagrody w dziedzinie literatury, a mimo to ma swój wierny krąg czytelników. Nie potrafił wprawdzie wyobrazić sobie Isabell stukającej na maszynie do pisania do późnej nocy i z powodu kolejnej zagadki kryminalnej zapominającej o domu i całym świecie. Podobieństwo tkwiło w czymś bardziej ulotnym, w czymś, czego nie da się nazwać. Odkąd poznał Lenę, zaczęło go to jeszcze bardziej irytować.
Gdyby tylko mógł pozbyć się tego niezwykłego uczucia zawodu... Gnębiło go rozczarowanie, choć sam nie wiedział, z jakiego powodu.
Wyjrzał przez okno. Isabell pracowała przy rabacie kwiatowej. Powinien może zejść na dół i trochę jej pomóc.
Kiedy przyszedł, zdziwiona podniosła na niego wzrok.
- Co myślisz o tych niebieskich bratkach obok żółtych? - spytała nieśmiało. - Może trochę za bardzo przypominają szwedzką flagę.
- A co złego w szwedzkiej fladze? - odpowiedział próbując się uśmiechnąć, ale natrętne myśli wciąż nie dawały mu spokoju. Musi wreszcie otwarcie z nią porozmawiać.
- Isabell! - powiedział bez wstępów. - Znam już teraz całą twoją historię, przynajmniej tak, jak ją sobie opowiadają ludzie w Hedom. Teraz muszę poznać twoją wersję wydarzeń, inaczej dalej się nie posunę.
- Och! - westchnęła tylko.
- Siądźmy na schodach i mów - zaproponował. - Poświęć na to tyle czasu, ile ci potrzeba. To, że opowiesz mi wszystko od początku do końca, naprawdę w niczym nie zaszkodzi. Nic do siebie nie czujemy, możesz mnie uważać za całkiem neutralną stronę w tej sprawie.
Posłusznie siadła razem z nim na schodkach, ale spomiędzy pobladłych warg nie wydobyło się ani jedno słowo.
- Miałaś romans z nauczycielem Bruunem, prawda? - zaczął brutalnie.
- Nie, to nie jest prawda!
- Nie rozumiem... - Allan nie dokończył zdania. Czyżby mimo wszystko ojcem jej syna był Georg Abrahamsen? Po wizycie w domu starców niemal całkiem odrzucił wersję, by spadkobiercą Abrahamsena był Matti Falk. Zdaniem starej plotkarki, matki lensmana, ojcem Mattiego był bez wątpienia nauczyciel.
Isabell podniosła twarz i popatrzyła na niego wielkimi zielonymi oczami.
- Jak chcesz - rzekła porywczo. - Opowiem ci prawie wszystko, ale jedno pominę.
- Dlaczego?
- Dlatego, że nie potrafię o tym mówić. - Jej oczy zapatrzyły się gdzieś w dal, usta drżały.
Allan zrozumiał, jak trudno jest jej zacząć, pomógł więc pytaniem:
- Mówiłaś o wyrzutach sumienia. Czy to znaczy, że poczuwasz się do winy w sprawie śmierci Lillemor Bruun?
- Tak. Nadal jednak nie wiem, jak wielka była moja wina.
Ta odpowiedź wprawiła go w stan szoku. W głębi ducha żywił nadzieję, że Isabell przedstawi mu satysfakcjonujące wyjaśnienie i udowodni swą niewinność w związku ze śmiercią młodej żony nauczyciela. A ona otwarcie mówi, że być może Lillemor Bruun żyłaby do dzisiaj, gdyby nie ona, Isabell. Nie, nie wolno mu wyciągać zbyt pochopnych wniosków.
- Czy to ty... - Już miał powiedzieć „ukradłaś”, ale ugryzł się w język. - To ty zabrałaś z muzeum stare receptury i magiczne przedmioty należące do Karoline Falk?
- Nie, nie ja. Ale miałam... dostęp do niektórych z nich.
Te słowa były dla niego kolejnym szokiem. Miał szczerą ochotę potrząsnąć Isabell i zmusić do opowiedzenia całej prawdy, zdawał sobie jednak sprawę, że to najgłupsze, co mógłby zrobić.
A więc naprawdę zajmowała się czarną magią...
- Zacznij od samego początku! - zażądał.
- Od początku? - powtórzyła zamyślona. Chwilę trwało, nim podjęła tym samym, nieobecnym głosem. - Wszystko się zaczęło, kiedy do Hedom przybył Jan Bruun...
Wszystko się zaczęło, kiedy do Hedom przybył Jan Bruun...
Allan siedział w milczeniu. Czekał, aż Isabell podejmie opowieść. Widział tylko jej delikatny profil; zastanawiał się, jakież to mroczne myśli kłębią się w tej zgrabnej główce.
- Był niesamowicie przystojny - mówiła drżącym głosem. - Dokładnie w takim typie, dla jakiego traci się głowę, kiedy się ma naście lat. Wysportowany, uprzejmy, innymi słowy marzenie wszystkich nastolatek. Miałam około piętnastu lat i beznadziejnie się w nim zakochałam. Ella drażniła się ze mną z tego powodu, ale sama świata poza nim nie widziała... W końcu przyszedł nam do głowy iście szaleńczy pomysł. Postanowiłyśmy zaczarować go tak, aby zakochał się w jednej z nas. Wiedziałam, że jestem potomkinią osławionej Karoline Falk, i uznałam, iż ogromnie emocjonujące będzie udawać, że odziedziczyłam jej magiczne moce.
Isabell przerwała. Nerwowo przełykała ślinę, w końcu znów zaczęła mówić:
- Poza tym inni z naszej grupki nazywali mnie za plecami małą czarownicą, dowiedziałam się o tym wczoraj. Zawsze lubiłam być tajemnicza i twierdziłam, że zostałam obdarzona nadprzyrodzonymi zdolnościami, ale to były tylko moje wymysły.
- Powiedziałaś, że postanowiłyście zaczarować Jana Bruuna. Która wpadła na to pierwsza, Ella czy ty?
- Tego już nie pamiętam. Chociaż wspomniałam chyba, że pragnę mieć starą formułę Karoline Falk na napój miłosny, a Ella zaproponowała, żebyśmy wykradły ją z muzeum. Ja jednak nie chciałam brać w tym udziału. Elli także zabrakło odwagi, kiedy przyszło co do czego, ale jej brat zgodził się zrobić to dla nas.
- Kjell Jahr?
- Tak - odpowiedziała cicho Isabell.
Allan zrozumiał, że z ciężkim sercem przyjęła wieść o śmierci Kjella. Otwarcie przyznała, że zawsze odczuwała wobec niego fizyczną niechęć i wstydziła się tego, ponieważ był taki miły i dobroduszny.
- To znaczy, że złodziejem był Kjell?
- Tak. Naprawdę przyniósł nam przepis Jak skierować na siebie miłość ukochanego. To albo coś podobnego napisano na formule starodawnym pismem z zawijasami.
Isabell mocno zacisnęła dłonie, by zapanować nad ich drżeniem, i Allan zrozumiał, jak wiele musi ją kosztować mówienie o przeszłości. Tym razem jednak był zdecydowany dotrzeć do sedna tajemnicy. Bezlitośnie wypytywał ją dalej:
- Czy Kjell zabrał cały zbiór Karoline Falk?
- Tego nie wiem. Pokazał nam niektóre przedmioty, szkielet szczura i jakieś powykręcane, sękate korzenie. Ale ile zabrał, nie mam pojęcia.
- Wam dał tylko stary przepis na pozyskanie miłości. Jak się udał eksperyment?
- Strasznie się bałam, chociaż udawałam, że nie. Upłynęło sporo czasu, zanim zgromadziłyśmy wszystkie ingrediencje niezbędne do sporządzenia napoju miłosnego. Zaczęłyśmy się zastanawiać, w jaki sposób zmusimy Jana Bruuna do wypicia go, ale nic z tego nigdy nie wyszło. Nagle bowiem pojawiła się w Hedom Lillemor Bruun i dowiedziałyśmy się, że od wielu lat są małżeństwem. Przeżyłyśmy wielkie rozczarowanie. Pamiętam, że chciałyśmy także na nią rzucić urok, ale to były tylko takie pomysły pensjonarek, połączone z chichotami. Tak naprawdę nic złego nie miałyśmy na myśli.
- Kto to zaproponował, ty czy Ella?
- Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że nie ja. Ella była o wiele twardsza, w każdym razie na zewnątrz. Ale dość już o tym, i tak cały nasz napój miłosny wylałyśmy. Wiele w nim było paskudztw, możesz mi wierzyć.
- Ale ty dalej odwiedzałaś nauczyciela Bruuna wieczorami.
- Tak, prosił, żebym mu pomagała, ponieważ byłam córką kierownika szkoły, a ojciec czuł się już tak źle, że prawie cały czas musiał leżeć. Ale między nami nic nie było. Rozmawialiśmy tylko o szkole. Całe moje zainteresowanie dla niego minęło jak ręką odjął, kiedy dowiedziałam się, że jest żonaty. Przestał już wydawać mi się ciekawy, mam nadzieję, że rozumiesz, o co mi chodzi. Poza tym...
- Co poza tym? - ostrożnie dopytywał się Allan.
- Poza tym wydarzyło się coś...
Zielone oczy Isabell stały się jakby nieobecne. Allan wyczuł, że traci z nią kontakt, i szybko powiedział:
- Tak więc z twojej strony było to tylko zadurzenie, typowe dla dziewczyny w tym wieku. Ale zostawiłaś u niego w domu jakieś obrzydliwe rzeczy.
- Nie, nie zrobiłam tego - odparła Isabell cicho.
Allan zastanawiał się, czy skłamała. Matka lensmana opowiedziała mu, że Lillemor Bruun znalazła jakieś wstrętne przedmioty ze zbioru Karoline Falk. Uznał jednak, że akurat w tej chwili lepiej w to nie wnikać.
- Jaka właściwie była żona nauczyciela? - spytał.
- Nie lubiłam jej. Wydawała się... w pewnym sensie prostacka. Ale spotkałam ją zaledwie kilka razy. I nagle okazało się, że nie żyje. Znaleziono ją siedzącą koło Wzgórza Czarownic. To było bardzo dziwne.
- Dlaczego uważasz, że jesteś winna jej śmierci?
- Nie wiem... Może z powodu magicznego napoju, który przygotowałyśmy. Możliwe, że się o nim dowiedziała. W takiej małej miejscowości plotki szybko się roznoszą. A Bruun i ja często przesiadywaliśmy w szkole do późnego wieczora. Mogła sądzić, że...
Isabell urwała. Podjęła dopiero po chwili:
- Było coś jeszcze, coś okrutnego, złego, tak złego, że nie stać mnie na to, by o tym opowiadać. Być może wydam ci się głupia, ale to było straszne, naprawdę straszne!
Nastąpiła długa pauza. Isabell siedziała nieruchomo patrząc prosto przed siebie. Twarz ściągnął jej strach i przerażenie na myśl o tym, co wydarzyło się kiedyś, dawno temu.
- A co z listem, znalezionym w torebce Lillemor Bruun? - brutalnie przerwał ciszę Allan. - Napisano w nim, że spodziewasz się dziecka Bruuna!
Isabell drgnęła i ukryła twarz w dłoniach.
- Biedna kobieta, musiała uwierzyć, że to prawda. Chyba rozumiesz teraz, że w pewnym sensie byłam winna?
- Pośrednio, owszem. Ale to nie to samo, co być winowajcą wobec prawa. Kto wiedział, że jesteś w ciąży?
- Nikt! Ale pewnie to było dość oczywiste, w pierwszym okresie bardzo chorowałam.
- Oskarżono cię, że nie płakałaś na pogrzebie Lillemor Bruun - powiedział krótko, myśląc o tym, co autor anonimów kilkakrotnie powtarzał w listach kierowanych do niego: że czarownice nie potrafią płakać!
- Dlaczego miałabym wylewać łzy nad kimś, kogo prawie w ogóle nie znałam i w dodatku nie lubiłam? - odparła Isabell. - Wtedy jeszcze nie wiedziałam, o co mnie oskarżają. Nagonka na mnie rozpoczęła się dopiero po pogrzebie. Mój ojciec zmarł mniej więcej w tym samym czasie. Długo leżał nieprzytomny. A potem ludzie zrozumieli, że prawdą jest, iż spodziewam się dziecka, no i... Nie, nie chcę mówić o tym strasznym okresie!
- Dobrze, nie mów - zgodził się. - Ale powiedz mi, czy nikt nie próbował ci pomóc w tych trudnych miesiącach?
Isabell kiwnęła głową.
- Per-Arne był dla mnie dobry, ale niewiele mógł zdziałać. Jego żona, Tora, robiła koszmarne awantury, jak tylko się do mnie odezwał. Kiedy wyjeżdżałam, pani Jahr przysłała mi kilka ubranek dla niemowlęcia i trochę pieniędzy. Bardzo się przydały. Później zwróciłam dług. Ella w ogóle się nie pokazała, pewnie nie było jej w domu.
- Jeszcze tylko jedno pytanie, Isabell - poprosił Allan.
- Nie!
- Muszę cię o to zapytać! Kto jest ojcem twojego syna?
Isabell odwróciła się i nie odpowiedziała.
- Nie pytam z ciekawości - próbował ją przekonać. - Mam powody, by żądać wyjaśnień. Czy on się nazywał Georg Abrahamsen?
Isabell spojrzała na niego zdziwiona.
- Georg Abrahamsen? Nigdy wcześniej o nim nie słyszałam.
- Może nie zdradził swego nazwiska? Czy ojciec Mattiego był dla ciebie kimś nieznajomym?
Isabell potrząsnęła głową i uśmiechnęła się swym wymuszonym, pełnym rozpaczy uśmiechem, który Allan poznał już tak dobrze.
- Nie, to nie był nieznajomy, Allanie. I nie wiem, kim jest ten Georg Abrahamsen, ale zakładam, że to starszy mężczyzna. Pytałeś mnie przecież, czy jako młoda dziewczyna mogłabym zakochać się w starszym mężczyźnie.
Allan pokiwał głową.
- O niego właśnie mi wtedy chodziło. Powiedz mi coś! Czy to był gwałt? Ponieważ nie znosisz dotyku mężczyzny...
W oczach pojawił jej się wyraz obłędnego przerażenia.
- Przestań, Allanie! Nie wytrzymam już nic więcej!
- Dobrze, już dobrze. I tak byłaś bardzo dzielna. Chodź, pójdziemy zobaczyć, jak się prezentuje nasz ogród. Powinniśmy może podlać kwiaty przed zapadnięciem zmroku!
Kiwnęła głową na zgodę i posłusznie ruszyła za nim na drugą stronę domu. Później patrzyła, jak napełnia wodą konewkę i delikatnie zrasza kruche sadzonki.
- Co wyrośnie z tych? - wskazał na zielone roślinki z jednej strony rabatki.
- Prawdę mówiąc, nie wiem. Pomyślałam sobie, że ciekawie będzie się przekonać - odparła Isabell zakłopotana.
- Wspaniale! Odrobina napięcia nigdy nie zawadzi - stwierdził z przesadną wesołością i w tej samej chwili pożałował swoich słów. Isabell przez ostatnich piętnaście, szesnaście lat miała „napięcia” więcej niż dość. Cud, że w ogóle wytrzymała tak długo, zanim nastąpiło załamanie.
- Czegoś tu nie rozumiem - stwierdził zamyślony. - Śmierć Lillemor Bruun z początku nie miała żadnego związku z tobą. Dopiero przez ten terror, poprzez listy i wszystkie oskarżenia, stopniowo zaczęłaś czuć się winna. Byłaś szczególnie wrażliwa, ponieważ zostałaś sama, taka młoda, tylko na tobie spoczywała odpowiedzialność za Mattiego. Właśnie to cię złamało oprócz wydarzenia, o którym nie chcesz mówić, prawda?
- Tak - zawahała się chwilę: - I jeszcze coś...
- Czy znasz kogoś, kto cię naprawdę nienawidzi, Isabell?
Zrezygnowana potrząsnęła głową.
- Nie... Może Tora?
- Żona Pera-Arnego. To zrozumiałe. Swego czasu był w tobie zakochany i może nawet nadal jest. Spotkałem Torę przelotnie, wydała mi się osobą ziejącą nienawiścią i zazdrosną o wszystko i wszystkich. Ale w Lindane może być jeszcze ktoś, kto z jakiegoś powodu żywi do ciebie urazę.
Isabell nie odpowiedziała.
Stali przy rabacie pogrążeni w myślach, dopóki hałas przy skrzynce na listy nie zmusił ich do podniesienia głów.
- Przypuszczam, że to kolejny anonim - powiedział Allan z niesmakiem. - Przepraszam - dodał prędko, widząc twarz Isabell.
Okazało się, że miał rację. Tak jak poprzednie, list był zaadresowany do niego. Rozerwał kopertę.
- Zobaczymy, co ma do powiedzenia dzisiaj! - powiedział, rozkładając kartkę.
Panie Wide!
Czy pan wie, co ona trzyma w małym schowku pod schodami? Jeśli ma pan dość odwagi, niech pan sprawdzi!
Isabell zaczęła się śmiać.
- Spokojnie możesz tam zajrzeć, Allanie!
- Chodź, pójdziemy razem!
W korytarzyku panował półmrok. Allan zdjął z haczyka kieszonkową latarkę i otworzył drzwi do schowka.
- Nic tu nie ma! - powiedział z uśmiechem. Nagle jego twarz spoważniała. Dostrzegł coś na najwyższej półce. - Poczekaj chwilę...
Isabell znieruchomiała. Allan zerknął na nią. Biała jak kreda twarz odcinała się od rudych włosów.
- To mi wygląda na jakieś stare szmaty!
- Nie! - rozległ się w odpowiedzi zduszony krzyk Isabell.
Nie posłuchał, wspiął się na palce i zdjął zawiniątko z góry. Kiedy położył je na najniższej półce, samo się rozwinęło. Z niedowierzaniem przyjrzał się zawartości i cofnął ze wstrętem.
- Do diabła! - więcej nie zdołał powiedzieć.
Węzełek zawierał suszone korzenie, wyschniętego nietoperza, grudki ziemi i najgorsze ze wszystkiego - maleńką czaszkę.
Isabell bez słowa osunęła się na podłogę.
Przez trzy doby Isabell nie wstawała z łóżka, udręczona, zatopiona w mrocznej głębi własnego ja.
Nie przez cały czas spała. Słyszała głosy, widziała cienie ludzi, ale to ją nie obchodziło, oni należeli do świata, do którego nie mogła ani nie chciała dotrzeć.
Przyjechał doktor Lanz. Słyszała fragmenty jego rozmowy z Allanem.
- Nie, nie trzeba jej przenosić, jest już na dobrej drodze. Osiągnąłeś więcej, niż zdołałby uczynić jakikolwiek lekarz!
- Trudno mi w to uwierzyć, gdy patrzę na rezultaty - odparł Allan.
- Bez pośpiechu, ten stan minie. Już samo to, że do tego stopnia otworzyła się przed tobą, jest olbrzymim krokiem do przodu. To, co się później stało, nie było ani twoją, ani jej winą. Ona niedługo się obudzi, a jeśli zdoła przełamać ostatnie opory, będzie nareszcie wolna.
- Skąd możesz mieć taką pewność?
- Ponieważ ta blokada powstała w umyśle Isabell, kiedy miała szesnaście lat, i cały lęk bierze swój początek w tamtym okresie, w jej dzieciństwie. Między osobą szesnastoletnią a dorosłym człowiekiem jest ogromna różnica. Musi się tylko pozbyć tego wszystkiego, wyrzucić to z siebie, wypowiedzieć...
Głosy rozpłynęły się w oddali.
Kilka godzin później do Isabell dotarły strzępy innej rozmowy:
- W tej historii uderzają mnie dwie rzeczy - mówił Allan. - Po pierwsze: kto miał powody i możliwości prześladować ją przez tyle lat? I co robiła Lillemor Bruun tak daleko, koło Wzgórza Czarownic? To dopiero miejsce na samobójstwo!
- Mnie zastanawia coś jeszcze - powiedział doktor Lanz. - Co oznaczają te paskudztwa, które znaleźliście w zawiniątku na półce schowka? Założę się, że Isabell widziała je już wcześniej.
- Z całą pewnością. Prawdopodobnie o tym nie chciała mówić.
Doktor Lanz najwidoczniej wrócił do Göteborga, Isabell bowiem nie słyszała już więcej jego głosu. Pojawił się natomiast głos kobiecy, ciepły, życzliwy w tonie, często roześmiany. Kiedyś doszło ją kilka oderwanych zdań:
- Nie, nie musisz jechać po zakupy, zrobię coś z tego, co macie w domu, pudding rybny z kalafiorem i ananasem...
- O, nie, serdeczne dzięki, pudding rybny z ananasem to nie dla mnie - zdecydowanie sprzeciwił się Allan. - Mam ochotę na kotlety i sam je usmażę, jeśli nie masz nic przeciw temu, mamo.
- Dobrze, mój drogi...
Isabell nie wiedziała jednak, że mieli jeszcze jednego gościa. Z najbliższego dworca zatelefonował Matti i Allan przywiózł do Lindane chudego, wysokiego chłopaka o rudych włosach i zielonych oczach, zdumiewająco podobnego do Isabell.
- Cześć, jestem Allan Wide! Twoja matka nie najlepiej się czuje, dlatego przyjechałem sam!
Matti Falk przywitał się zaskoczony. Allan od pierwszej chwili miał wrażenie, że chłopiec przyjął postawę obronną. Odpowiadał monosylabami, a podczas jazdy do Lindane uporczywie wyglądał przez okno.
Gdy przybyli na miejsce, natychmiast poszedł do pokoju Isabell, ale ona wciąż leżała pogrążona w swym dziwnym, podobnym do transu śnie, nie zdając sobie sprawy z obecności syna. Matti nawet grymasem twarzy nie zdradził, co czuje, kiedy z powrotem zszedł na dół.
Następnego ranka przy śniadaniu powiedział Allanowi, że znalazł sobie pracę na lato i przyjechał w zasadzie po to, żeby uprać ubranie i wziąć trochę pieniędzy, by starczyło mu do pierwszej wypłaty. O matce mówił bez śladu ciepła w głosie, jakby była jedynie przygodną znajomą.
Allan wyjaśnił chłopcu, że Isabell nie najlepiej stoi finansowo, i zaofiarował mu pożyczkę. Matti z początku protestował, w końcu jednak przystał na propozycję. Allan zapędził go do prania i chłopiec rzeczywiście wziął się do roboty. W tym czasie Allan wybrał się do Pera-Arnego Johansena z prośbą o pożyczenie łodzi wiosłowej na kilka godzin, żeby móc popłynąć z Mattim na ryby.
Dopiero na morzu udało mu się nawiązać kontakt z chłopcem.
Na ostrożne pytania Allana Matti odpowiadał z pogardą w głosie.
- Jak możesz się spodziewać, że będę miał dla matki prawdziwy szacunek! Przecież nikt jej nie lubi. Wszędzie, gdzie się pojawi, zaraz ją wyrzucają. Sam dostałem kilka anonimów, z których jasno wynika, jak się zachowała. Nie wiem nawet, kto jest moim ojcem, a teraz znów mieszka z tobą, choć nie jesteście małżeństwem!
- Twoja matka całymi latami była prześladowana w okrutny sposób przez osobę, która musi być chora na umyśle - tłumaczył mu Allan, ważąc każde słowo. - Nie wiem, kim jest autor anonimów, ale za wszelką cenę muszę go odnaleźć. Mieszkamy razem wyłącznie z przyczyn praktycznych, zapewniam cię, że między nami nic nie ma. Twoja matka jest jednym z najlepszych i najbardziej nieszczęśliwych ludzi, jakich spotkałem, Matti!
Chłopiec nie odpowiedział. Przed nimi rozciągała się gładka tafla morza. Łódź lekko się zakołysała, kiedy Allan pochylił się i zarzucił wędkę. Niedługo potem spławik zadygotał i Allan wyciągnął trzepocącego się witlinka. Widział, że Matti ma wielką ochotę zabrać się za łowienie, ale najpierw chce wszystko wyjaśnić.
Powodowany gniewem chłopiec odwrócił się do Allana.
- Kto wobec tego jest moim ojcem? - zapytał ostro.
- Tego nie wiem, ale jestem przekonany, że wyrządził krzywdę twojej matce. Wiem też, jak bardzo boli ją fakt, że straciłeś do niej zaufanie. Powiedz mi, Matti, nie masz żadnych dobrych wspomnień z dzieciństwa? Nie pamiętasz, jak bardzo matka cię kochała, jak bardzo się starała, żeby zapewnić ci wszystko, pomimo że była prześladowana, zewsząd otaczała ją nienawiść i podejrzenia? Z całych sił próbowała odgrodzić cię od swoich kłopotów, prawda? Walczyła z trudnościami finansowymi, całkiem sama zajmowała się twoim wychowaniem. Naprawdę nie zasłużyła na twoją pogardę.
- Wcale nią nie gardzę - niechętnie przyznał Matti. - Raczej odczułem zawód, kiedy usłyszałem wszystko złe, co się o niej mówi. I zacząłem się zastanawiać, czy rzeczywiście jest taka, jak pisze ta osoba w anonimach.
- Potrafię to zrozumieć - spokojnie odparł Allan. - Ale fakt, że autor listów przez wszystkie te lata pozostaje anonimowy i nie ma odwagi otwarcie wystąpić z zarzutami, dowodzi, że to człowiek zły, kierujący się nienawiścią, i nie można traktować go poważnie.
- Dlaczego ktoś miałby nienawidzić matki? - zdziwił się Matti.
- Twoja matka jest bardzo piękną kobietą - odparł Allan. - Tkwi w niej coś szczególnego. Ludzie tacy jak ona często bywają nienawidzeni bez żadnego powodu tylko dlatego, że inni są zazdrośni.
- Czy ty jesteś... kimś w rodzaju detektywa? - spytał Matti.
Allan nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
- Można to i tak nazwać. W każdym razie to najtrudniejsze zadanie, jakie kiedykolwiek mi się w życiu trafiło. Niewiele też udało mi się zdziałać, ale prędzej czy później dotrę do sedna tej sprawy. A na razie proszę cię, Matti, żebyś postarał się być wyrozumiały dla matki! Nawet odrobina życzliwości ma dla niej ogromne znaczenie.
Chłopak wolno pokiwał głową i zarzucił wędkę.
Kiedy parę godzin później szli pod górę z plaży do domu, niosąc pełne wiadro ryb, twarz Mattiego była jasna i otwarta, taka, jaka powinna być twarz szesnastoletniego chłopca.
Późnym popołudniem trzeciego dnia Isabell obudziła się z przypominającego śpiączkę snu i otworzyła oczy. Przy jej łóżku siedziała starsza pani o gęstych siwych włosach, w kolorowym wdzianku i jasnych spodniach.
- Dzień dobry - powitała ją przyjaźnie. - Jestem matką Allana. Jak się miewasz?
- Dziękuję, o wiele lepiej - odparła zawstydzona Isabell. - Ja... robię wam chyba strasznie dużo kłopotu.
- Bzdury - stanowczym tonem odparła Maia Wide. - Ogromnie się ucieszyłam, że trafia mi się okazja, by przyjechać tutaj i zobaczyć się z synem. Nieczęsto go widuję od czasów, kiedy dorósł, i bardzo się o niego niepokoję...
- Niepokoi się pani? - słabym głosem spytała Isabell.
- Zmienił się ostatnio, stał się taki zimny i cyniczny - tłumaczyła zamyślona Maia Wide. - Może to i nic dziwnego po tym, co przeszedł, ale...
- Allan może sprawiać wrażenie twardego i surowego, ale w głębi ducha jest bardzo łagodny - powiedziała cicho Isabell. - Tyle tylko, że nie rozumie kobiet.
- Święta prawda! - zaśmiała się Maia Wide. - Ale cieszę się, że wiesz, jaki jest naprawdę.
W tej samej chwili na schodach rozległy się prędkie kroki. Matti otworzył drzwi, wsunął głowę do środka i na widok przebudzonej Isabell uśmiechnął się szeroko.
- Cześć, mamo! Lepiej się już czujesz?
- Matti! - wykrzyknęła Isabell z rozjaśnioną twarzą. - I ty jesteś tutaj? Nic nie wiedziałam...
- Allan powiedział, że potrzebujesz porządnie wypocząć - rzekł Matti. - A ja właśnie wyjeżdżam. Znalazłem pracę na lato, ale przyjadę do was jak tylko będę mógł.
- Co ty mówisz? - Isabell wpatrywała się w syna oszołomiona. - Matti, czy masz czyste ubrania? I pieniądze?
- Sam zrobiłem pranie - odparł chłopiec z dumą. - Allan pożyczył mi parę koron, wystarczy, bym dotrwał do pierwszej wypłaty. Wtedy mu oddam, nie martw się o to. Muszę już pędzić, trzymaj się, mamo! I niczego się nie bój, Allan się tobą zajmie!
Z tymi słowami zniknął. Isabell próbowała się niepewnie uśmiechnąć.
- Wygląda na to, że Allan w oczach Mattiego jest wielkim bohaterem.
Maia Wide pokiwała głową.
- Przez te dni byli nierozłączni. Matti chodził za tym moim upartym synem trop w trop jak wierny pies, a Allanowi bez wątpienia ogromnie to schlebiało!
Allan, odwiózłszy Mattiego na dworzec, wrócił do domu. Wszedł na górę i zatrzymał się pod drzwiami pokoju Isabell. Usłyszał szmer toczącej się rozmowy i zaskoczony przysłuchiwał się głosom kobiet. To, czego on nie zdołał osiągnąć przez te wszystkie dni, jego matce udało się w ciągu godziny. Głos Isabell brzmiał słabo. Była zdenerwowana, to dało się wyczuć, ale mówiła otwarcie:
- Rzeczywiście widziałam już kiedyś te straszne przedmioty. Leżały w węzełku na najwyższej półce schowka, jak teraz. Ale zajrzałam tam od razu, kiedy się tu sprowadziliśmy, i niczego nie było. Nie rozumiem... Czy list też tam był?
- Jaki list?
- Straszny list, który... o którym nie udało mi się zapomnieć przez te wszystkie lata.
Allan słyszał, jak bardzo drży głos Isabell.
- Ach, prawda - dodała po chwili. - Przecież własnoręcznie go zniszczyłam!
- Ale resztę tych obrzydliwości zostawiłaś?
- Tak, to było już ostatniego dnia przed tym, jak musiałam stąd odjechać. Chciałam zdjąć walizkę z półki i wtedy znalazłam zawiniątko z... z... Allan powiedział ci pewnie, co było w środku?
- Tak - cicho odrzekła Maia Wide.
Allan stał pod drzwiami i bezwstydnie podsłuchiwał. Na myśl o ohydnej zawartości węzełka - szkielecie zwierzęcia, grudkach ziemi i małej czaszce, dreszcz przebiegł mu po plecach.
- Wtedy był tam jeszcze list - ciągnęła Isabell tak cicho, że ledwie mógł zrozumieć, co mówi. - Straszny list! Nie masz pojęcia...
- Już dobrze, dobrze - łagodnie przemawiała do niej Maia Wide. - Uspokój się, to już minęło i Allan zrobi wszystko, żeby ci pomóc.
- Czy tak powiedział?
- Oczywiście. Sądzę, że bardzo cię lubi, tylko nie chce się do tego przyznać. Prawdziwy dziwak z tego mojego syna.
Allan drgnął. Co, u licha, matka miała na myśli, występując z podobnymi przypuszczeniami? Wiedziała przecież o jego związku z Leną. Poza nią nie interesowały go inne kobiety! Isabell rzeczywiście była piękna i posiadała osobliwą siłę przyciągania, tyle tylko że on nie był na nią wrażliwy.
- A więc wyrzuciłaś ten straszny list? - usłyszał zadane przez matkę pytanie.
- Tak, naturalnie - podejrzanie szybko odpowiedziała Isabell.
Allan nie był już w stanie się opanować. Zapukał do drzwi i wszedł do środka. Isabell poderwała się na jego widok.
- Miło cię widzieć w lepszej formie - powiedział krótko. - Nie mogłem nie słyszeć, o czym przed chwilą mówiłyście. Czy naprawdę wyrzuciłaś ten list, Isabell?
- Ja... To nie był tylko list, lecz także recepta... ale list był najgorszy. Miałam dopiero szesnaście lat i ogromnie się wystraszyłam. Nigdy nie udało mi się pozbyć tego strachu.
- Czy gdybyś dostała go dzisiaj, zareagowałabyś tak samo?
- Nie, chyba nie. Może po prostu bym się z tego śmiała. Ale wtedy... O, ty nie rozumiesz, Allanie! Nie ma takiej możliwości, byś zrozumiał!
- Czy naprawdę go wyrzuciłaś?
Odpowiedziała dopiero po chwili:
- Nie, nie wyrzuciłam.
- Co z nim zrobiłaś? - pytanie smagnęło Isabell jak uderzenie batem. Maia posłała synowi ostrzegawcze spojrzenie, ale on się tym nie przejął. Dość już miał wszystkich kłamstw i niedopowiedzeń. Teraz postanowił dotrzeć do sedna sprawy.
- Nie pamiętam! Pozwól mi się zastanowić... - Isabell ciężko westchnęła. - To stało się tuż po śmierci ojca, byłam nieprzytomna z żalu. Ludzie w Hedom mnie unikali, dzieci wołały za mną „czarownica”. Po śmierci Lillemor Bruun odsunięto się ode mnie... Musiałam wyjechać... Walizka leżała na półce w schowku. Znalazłam węzełek z tymi strasznymi rzeczami i list. Przeczytałam go. Stałam w korytarzu jak sparaliżowana... Chciałam go spalić, ale zabrakło mi odwagi...
Oczy Isabell znów stały się nieobecne, co oznaczało, że pogrążyła się w swym własnym świecie.
- Dlaczego bałaś się spalić list?
- Bałam się że... ona się rozgniewa.
- Jaka ona?
Isabell zesztywniała i odpowiedziała jak w transie, jak gdyby zapomniała, że Allan i jego matka są przy niej:
- Ona żyje! Ona musi żyć, bo wiedziała!
Maia Wide i jej syn wymienili zdumione spojrzenia. Co to miało znaczyć?
Isabell powróciła do rzeczywistości.
- Potem nic już nie pamiętam... schodziłam po wąskich, stromych schodach.
- Po schodach na strych! Czy schowałaś list na strychu, Isabell? - uporczywie dopytywał się Allan.
- Nie wiem. Może i tak. Może w starej skrzyni, gdzie przechowywałam moje rzeczy, których nie chciałam nikomu pokazywać. Skrzyni nikt nigdy nie otwierał.
W następnej chwili Allan zerwał się na równe nogi. Usłyszały, jak wbiega po schodach na strych i przeszukuje pomieszczenie. Wrócił na dół zawiedziony.
- Nie znalazłem żadnej skrzyni. Nic tam nie było, nawet jednego tekturowego pudła.
- Może nasze rzeczy zostały złożone u Pera-Arnego? - niepewnie powiedziała Isabell. - Wydaje mi się, że zaofiarował się, iż je przechowa.
- Najlepiej będzie, jeśli pójdziemy od razu i go spytamy - oświadczył Allan. - Masz dość sił?
- Tak...
- Daję ci kwadrans na przygotowanie się. Czekamy na dole w kuchni.
- Allanie! - z wyrzutem zwróciła się do niego matka. - Isabell chorowała! Musisz dać jej tyle czasu, ile potrzebuje, poza tym musi najpierw coś zjeść.
- Wobec tego pół godziny! - Allan sam nie wiedział, dlaczego jest tak zirytowany. Widok drobnej postaci w łóżku działał mu na nerwy. Rude włosy były potargane, twarz biała jak poduszka - Isabell wyglądała zdecydowanie niekorzystnie, a mimo to było w niej coś, co wzbudzało jego niepokój w zupełnie inny sposób niż obecność Leny. Zaczął się zastanawiać, czy Isabell naprawdę nie jest czarownicą zdolną zauroczyć każdego mężczyznę, który stanął na jej drodze.
Matka na pewno tego tak nie odbierała. Była kobietą, w dodatku bardzo roztargnioną. Nie widziała nic poza tym, co chciała zobaczyć. On jednak czuł niezwykłą moc, płynącą od Isabell, i zdawał sobie sprawę, że może ona mieć wpływ na jego losy.
Isabell schodząc po schodach musiała mocno przytrzymywać się poręczy. Z kuchni słyszała głos Mai Wide:
- Jak się mają twoje sprawy z tą piękną fotomodelką, którą mi wtedy przedstawiłeś, Allanie? Miała, zdaje się, na imię Lotte?
- Lena! - poprawił Allan i w jego głosie zabrzmiał cieplejszy ton. - Mam nadzieję, że jak najlepiej. Być może już niedługo będziesz miała synową, mamo! Bylebym tylko zdołał rozwiązać tę przeklętą zagadkę!
- To rzeczywiście dziwna historia - przyznała starsza pani zadumana. - Tak mi szkoda Isabell!
- Sądzisz więc, że jest niewinna? Mimo że ludzie ją oskarżają?
- Naturalnie - odparła Maia Wide. - A ty nie?
Isabell znieruchomiała w oczekiwaniu na odpowiedź Allana.
- Nie wiem - usłyszała wreszcie. - Bez wątpienia z jakiegoś powodu ma wyrzuty sumienia.
- O wyrzuty sumienia nietrudno, gdy bezustannie słyszy się o sobie tylko złe słowa. Ale to wcale nie znaczy, że tak naprawdę jest się winnym - oświadczyła Maia Wide.
Dwadzieścia minut później stali na dziedzińcu gospodarstwa Pera-Arnego.
Rozpromienił się na widok Isabell.
- Szesnaście lat upłynęło od czasu, gdy się ostatni raz widzieliśmy! A ty z latami tylko piękniejesz!
Właśnie na te słowa wyszła z domu Tora. Obrzuciła Isabell szybkim, podejrzliwym spojrzeniem i demonstracyjnie się nie przywitała.
- Zastanawiałam się nad czymś - zaczęła Isabell niepewnym głosem. - Te stare rzeczy po moim ojcu... Czy nadal je masz, Per-Arne?
Tora uprzedziła męża:
- Nie, już wiele lat temu kazałam mu je spalić. Nie mogliśmy dłużej trzymać tych klamotów, zajmowały tylko miejsce w stodole!
Isabell pokiwała głową. Allan bacznie ją obserwował. Czy nie odetchnęła z ulgą?
- Chodzi o starą skrzynię... - zaczął.
- Wiem, wiem - przerwał mu Per-Arne. - To prawda, że część rzeczy spaliłem, ale skrzynia stoi w wozowni razem z kilkoma innymi sprzętami, które były osobistą własnością Isabell.
Tora chciała coś wtrącić, lecz Allan okazał się szybszy.
- Doskonale! Czy możemy zabrać skrzynię z wozowni?
- Ależ oczywiście...
Skrzynia naprawdę była stara, farba odpadała z niej płatami. Po brzegi wypełniały ją listy i drobiazgi, zbierane przez romantyczną nastolatkę. Allan otworzył wieko i odsunął się na bok, by Isabell przejrzała swoje rzeczy, ale ona tylko potrząsnęła głową, jak gdyby chciała powiedzieć: „Niech to pozostanie twoją sprawą. To ty prowadzisz dochodzenie, nie ja. Musisz też wziąć na siebie wydanie wyroku”.
Odwróciła się plecami i wyczekująco zatrzymała się w drzwiach do wozowni. Jej postawa niepomiernie zirytowała Allana. Stała pochylona, jakby została już skazana i przyjęła to bez protestu. Z powrotem napłynęły wszystkie jego dawne wątpliwości.
Znalazł arkusz przypominający pergamin i kawałek czegoś, co wyglądało na cienką wygarbowaną skórę. Maia Wide pochyliła się nad pergaminem.
- Jak wypędzić dziecko z łona matki... - odczytała cicho. - Widać problem usuwania ciąży w siedemnastym wieku był tak samo aktualny! Podane są wszystkie niezbędne ingrediencje. Lista zgadza się z zawartością tego okropnego węzełka, który znalazła Isabell. Uff!
Allan nie odezwał się ani słowem. Na starej recepcie widniała pieczęć muzeum w Hedom, a zatem należała kiedyś do Karoline Falk. Natomiast cienki płatek skóry, pokryty niemal zatartym pismem, nie miał stempla muzeum. To musiał być ów straszny list, który sprawił, że w gruzy rozsypał się świat szesnastoletniej Isabell, oczekującej dziecka i nie mającej nikogo, kto by jej pomógł.
Odczytanie listu zajęło Allanowi i jego matce niemal godzinę. Wysławszy Isabell na górę do łóżka, zasiedli w kuchni.
Maia Wide popatrzyła na Allana.
- Biedna dziewczyna - szepnęła. - Jaki to musiał być dla niej wstrząs!
- Przecież nie ma tu nic aż tak strasznego - zaprotestował Allan.
- Ty niczego nie rozumiesz, bo jesteś mężczyzną. Nie potrafisz sobie wyobrazić, jak wrażliwa dziewczyna, która na dodatek, jak się to mówi, „znalazła się w kłopocie”, zareagowałaby na taki list. Proszę, odczytaj to jeszcze raz, w normalnym szwedzkim. Tego starodawnego języka nie da się zrozumieć.
Allan z trudem brnął przez „tłumaczenie”, jakiego wspólnie dokonali:
Moja droga krewniaczko i następczyni!
Dumna jestem z ciebie. Jesteś prawdziwą przedstawicielką rodu Falk. Wiedziałam to od samego początku, dlatego strzegłam cię i udzielałam ci pomocy. Wiem, że pragnęłaś jej śmierci, dlatego pozwoliłam mej duszy zamieszkać w twoim ciele i umożliwić ci spełnienie twego życzenia. Wspaniale jest móc znów żyć, znów działać! Ty jesteś mną, a ja tobą, wspólnymi siłami zatrułyśmy jej umysł, aż w końcu sama zapragnęła umrzeć. Znam też twoje inne życzenia, nie musisz się niczego obawiać! Wykorzystaj to, co dla ciebie zostawiam, a pozbędziesz się dziecka. Spełnię wszystko, czego zapragniesz.
Twoja przodkini, Karoline Falk
- To okrutne! Nieludzkie! - mówiła wzburzona Maia Wide. - Że też ktoś ośmiela się w ten sposób obciążać sumienie niedojrzałej nastolatki!
- Skąd wiesz, że Isabell miała wtedy wyrzuty sumienia? - spytał Allan.
Słaby dźwięk od strony drzwi zmusił ich do odwrócenia głów. Stała w nich Isabell, blada jak kreda, z ciemnorudymi włosami, spływającymi na ramiona. Oczy miała przerażająco mroczne.
- Twoja matka jest mądrą kobietą, Allanie - powiedziała cicho. - Rzeczywiście zastanawiałam się, czy istnieje jakaś możliwość pozbycia się dziecka.
- To oczywiste - spokojnie oświadczyła pani Wide. - Nie ma chyba młodej dziewczyny, która znalazłszy się w podobnej sytuacji jak ty nie bierze pod uwagę takiego rozwiązania. Istotne jest, na co się która decyduje. Pamiętaj o jednym, Allanie, to wydarzyło się przed szesnastoma laty, a ludzie nie byli wówczas tacy tolerancyjni, zwłaszcza tutaj, w Hedom. Pamiętam sama, jak gapili się na mnie, gdy odważyłam się założyć na plaży kostium bikini - dodała z uśmiechem. - Ale przejdźmy do poważniejszych spraw, Isabell! Czy rozważałaś możliwość wykorzystania tej starodawnej formuły na przerwanie ciąży?
Isabell odwróciła głowę.,
- Nie spaliłam jej. Może miałam co do niej jakiś ukryty zamiar?
- Nie, nie - gwałtownie zaprotestował Allan. - Wcześniej mówiłaś, że nie zniszczyłaś tej recepty, bo obawiałaś się jej gniewu. Miałaś na myśli Karoline Falk, prawda? Rzeczywiście uwierzyłaś w te brednie?
- Wtedy wierzyłam - odparła Isabell z namysłem. - Bo przez chwilę rzeczywiście pragnęłam, by Lillemor Bruun nigdy nie istniała. Zakochałam się w Janie Bruunie. Nie chciałam śmierci Lillemor, pragnęłam jedynie, aby nigdy nie pojawiła się w Lindane. A potem ona umarła, przy Wzgórzu Czarownic, i uwierzyłam, że to stało się za moją sprawą, moją i Karoline Falk.
Allan, wzburzony, nic nie mówił, tylko kręcił głową.
- Czy ty nie rozumiesz, jakie to uczucie, kiedy się wierzy, że licząca sobie trzysta lat czarownica wcieliła się w ciebie?! - zawołała zrozpaczona Isabell. - Że potrafi odczytać wszystkie twoje myśli, spełnia każde najdrobniejsze życzenie... Przecież człowiekowi przychodzą do głowy bardzo różne myśli, choć tak naprawdę wcale tak nie uważa!
- Według mnie to wszystko brzmi idiotycznie - oświadczył krótko Allan. - Na przykład Lena nigdy nie dałaby się nabrać na takie bzdury. Wyśmiałaby te brednie. Ale ty jesteś zupełnie inna...
W pokoju zapadła cisza.
- Spójrzmy na to bardziej realnie. Kto mógł wejść tutaj podczas naszej nieobecności i podłożyć na półce w schowku to straszne zawiniątko?
Isabell pokręciła głową.
- Nie wiem. Chyba każdy, przypuszczam. Każdy mógł dorobić sobie klucz w czasie, kiedy dom stał pusty.
- Przyjemnie pomyśleć, że ludzie mogą do nas wchodzić i wychodzić, kiedy im się żywnie podoba - skrzywił się Allan. - No cóż... naprawdę musisz mieć bujną wyobraźnię, jeśli uwierzyłaś, że wcieliła się w ciebie czarownica sprzed wieków.
- To jeszcze nie wszystko - wolno powiedziała Isabell. - Wiecie, że moi najbliżsi otrzymywali anonimy. Ale nigdy nie zapytałeś, czy ja ich nie dostawałam, Allanie. Owszem, oto te, które zachowałam.
Podała mu koperty. Allan otwierał je i czytał na głos.
Wiem, że nienawidzisz myśli o urodzeniu dziecka. Miałaś tak wiele planów na przyszłość, z których nic nie wyjdzie, jeśli nie pozbędziesz się płodu. Chcesz, żeby ci w tym pomóc? Nie musisz się bać, że zostaniesz odkryta. Nikt się o tym nie dowie. Jesteś przecież czarownicą!
Następny list brzmiał:
Nigdy nie zapomnij, że to ty spowodowałaś śmierć Lillemor Bruun! Uczyniłaś to siłą woli. Nie takie rzeczy potrafisz! Pamiętaj, że wszystkie twoje myśli i pragnienia staną się rzeczywistością! Zapragnij tylko nie mieć tego dziecka!
Allan mruknął coś niezrozumiale i otworzył następny list.
- Przecież ten jest zaadresowany do Mattiego! - wykrzyknął zdumiony.
- Tak - odparła Isabell. - Ale udało mi się go przechwycić.
Czy wiesz, że twoja matka nie chciała, żebyś się urodził? Dlaczego nie wyjedziesz i nie oszczędzisz sobie i jej tych okropności?
Allan popatrzył na Isabell.
- Nie mogę pojąć, jak mogłaś tak długo wytrzymać - rzekł powoli. - Co za terror! To sprawa kryminalna, zdajesz sobie z tego sprawę?
- Musiałam wytrzymać ze względu na Mattiego. Nie miał nikogo poza mną.
- Zastanawiam się, kto kryje się za tymi listami. Żona Pera-Arnego nie jest tobą zachwycona i wcale tego nie ukrywa. Wątpię jednak, by była dość inteligentna i wymyśliła coś tak wyrafinowanego. A co z samym Perem-Arnem?
- On nigdy by czegoś takiego nie zrobił! - szybko zapewniła Isabell. - Zawsze był dla mnie dobry.
- Dlatego, że się w tobie kochał - przypomniał jej Allan. - Można sobie wyobrazić, że szalał z zazdrości i rozpaczy, ponieważ spodziewałaś się dziecka z... z kimś innym...
- To nie Per-Arne! - powtórzyła rozgorączkowana Isabell.
Maia Wide zerknęła na zegarek.
- Jest już tak późno? Allanie, musisz natychmiast odwieźć mnie na stację. Ojciec spodziewa się mnie dziś wieczorem!
Na twarzy Isabell odbiło się rozczarowanie.
- Musisz jechać? - wyrwało jej się z głębi serca.
- Niestety, tak. Ale nie bój się, Isabell. Allan będzie nad tobą czuwać!
Nie, nie wyjeżdżaj! miała ochotę zawołać. Nie zostawiaj mnie z nim samej! To się źle skończy!
Ale Isabell zaczęła tylko uważnie przyglądać się swoim dłoniom i nic nie powiedziała.
Allan nie chciał zostawiać Isabell w domu samej, poprosił więc, by razem z nim odwiozła matkę na stację. Do samochodu wsiadły trzy milczące, zatopione w myślach osoby. Ostatnie odkrycia dały podstawy do nowych spekulacji.
Przed szesnastoma laty ktoś wykorzystał wrażliwość Isabell i trudną sytuację, w jakiej się znalazła, i od tej pory z całą świadomością ją prześladował. Allan nie przypuszczał, by zagrażało jej realne niebezpieczeństwo, ale nerwy miała napięte do granic wytrzymałości. Nawet niewielki stres mógł ją całkowicie załamać.
Jechali z Lindane pod górę. Na szczycie wzgórza mijali samochód jadący w przeciwną stronę. Mężczyzna za kierownicą na ich widok skulił się i podniósł rękę, jak gdyby chciał zasłonić twarz. Siedząca obok kobieta ostrzegawczym gestem złapała go za ramię i zaraz zniknęli z pola widzenia.
- To była Ella! - wykrzyknęła Isabell. - I Jan Bruun. Nic nie rozumiem...
- Jan Bruun! Nauczyciel z czasów, kiedy...? - Maia Wide urwała w pół zdania, przestraszona, że powiedziała za dużo.
Isabell nagle zaczęła się śmiać, głośno, niemal histerycznie.
Śmiech czarownicy! przeleciało przez głowę Allanowi i natychmiast się zawstydził. Dlaczego nie opuszczała go myśl, że Isabell naprawdę jest czarownicą, obdarzoną nadprzyrodzonymi zdolnościami? To przecież idiotyczne! W dwudziestym wieku... Rzeczywiście płynęła od niej niesamowita siła przyciągania, ale nie była jedyną taką kobietą. Lena, na przykład...
Próbował sobie przypomnieć twarz Leny, ale nie bardzo mu to wyszło. Wydawało mu się, że cała wieczność upłynęła od momentu, kiedy byli razem. W krótkim czasie wiele się wydarzyło, poza tym Lindane w Hedom było takie odległe od wszystkiego, co zwyczajne i znajome w Göteborgu.
- Czy to on jest mężem Elli? - spytał. - Wobec tego nic dziwnego, że dowiedziawszy się o naszym powrocie próbuje się ukryć. Wydaje mi się, że w dramacie, jaki rozegrał się tu przed szesnastoma laty, jego rola była żałosna. Jeśli chodzi o Ellę, to i ona, moim zdaniem, zachowuje się nieco dziwnie.
Isabell nie odpowiedziała.
Nagle Allanowi coś się przypomniało.
- Mamo, ta starsza pani w domu starców wspominała, że znałaś kiedyś Georga Abrahamsena?
- O, tak, świetnie go pamiętam. Bardzo przystojny mężczyzna. Jego żona natomiast nie była radością dla oka.
- Czy wiesz coś o jego romansie z jedną z mieszkanek Hedom?
- Doprawdy, wstydziłbyś się, Allanie! Nie należę do tych, co węszą i wtrącają się w prywatne życie innych ludzi. - Maia Wide poczuła się naprawdę urażona.
- To bardzo ważne - Allan obstawał przy swoim. - Czy wiadomo ci o jakiejś kobiecie, którą szczególnie się interesował?
Matka potrząsnęła głową.
- Nie mam pojęcia. No, ale jesteśmy na miejscu. Szybko nam poszło. Trzymajcie się na razie, oboje! Do widzenia!
Allan pomógł jej zanieść walizkę, potem razem z Isabell stali na peronie i machali, dopóki pociąg nie zniknął im z oczu. Wrócili do samochodu.
- Co z moim ogrodem? - spytała Isabell, kiedy zajechali przed dom. - Czy kwiaty przetrwały przez ten czas, kiedy leżałam chora?
- Chodź, zobacz sama! - odparł Allan z uśmiechem. - Własnoręcznie je podlewałem i pielęgnowałem!
Isabell z zachwytem patrzyła na piękny kwietnik.
- Allanie, świetnie się spisałeś! Spójrz! Te roślinki, których nie znałam, wypuściły pączki! Zakwitną, zanim wyjedziemy! Czy to nie emocjonujące?
Oczy zalśniły jej nadzieją, Allan impulsywnie objął ją i uścisnął. Przez moment jej szczupłe ciało opierało się o jego pierś, ale zaraz zareagowała tak jak zwykle, gdy ktoś jej dotknął - wyrwała się gwałtownie i zniknęła w głębi domu. Usłyszał, że wbiega na piętro. Tego wieczoru już więcej się nie pokazała, lecz Allan mimo wszystko traktował ten króciutki epizod jako krok na drodze ku jej wyzdrowieniu. Przez chwilę rozluźniła się w jego objęciach, wcześniej od razu zareagowałaby gwałtownie.
Przyłapał się na pragnieniu, by to on, właśnie on ostatecznie zdołał zburzyć nienaturalne mury, jakimi odgrodziła się od świata Isabell, i uczynił z niej na powrót zdrową kobietę z normalnymi uczuciami i instynktami. Jak wiele musiała wycierpieć przez te lata, zmuszona tłumić ciepło, które, był o tym przekonany, w niej tkwiło.
Prawda, przecież miał Lenę! Jak mógł myśleć o Isabell, mając tak piękną, idealną dziewczynę jak Lena?
W dodatku byłoby to nie fair w stosunku do Isabell. Przecież on nie lubił jej w ten sposób. Odczuwał jedynie fizyczny pociąg, nic poza tym.
Następnego dnia skończyła się piękna pogoda. Znad morza nadciągnęły ciężkie chmury, wiatr szarpał korony drzew. Kiedy Allan zszedł do kuchni, Isabell nie było, ale w termosie czekała na niego gorąca kawa. Nalał sobie filiżankę i ukroił kromkę chleba, a po śniadaniu narzucił sztormiak i wyszedł do ogrodu na inspekcję rabatki z kwiatami. Wydawało się jednak, że niepogoda nie zaszkodziła roślinom.
Gdzie się podziała Isabell?
Wątpił, by poszła do kogoś w odwiedziny. Nadal była onieśmielona i bała się spotkania ze starymi znajomymi. Z wyjątkiem Torego Simonsena. Allan skrzywił się na myśl o nim. Nawet przy swej najlepszej woli nie mógł zmusić się do sympatii dla tego nieco zbyt czarującego młodego człowieka.
Stanął rozmyślając. Najprawdopodobniej zeszła na plażę. No cóż, on może w tym czasie pozmywać...
Upłynęła godzina, a Isabell wciąż nie wracała. Irytacja Allana zmieniła się w niepokój, że jego podopiecznej coś się przytrafiło. W końcu postanowił jej poszukać.
Długimi krokami maszerował ścieżką w dół ku smaganym wichrem skałom. Nad głową jękliwie skrzeczały mewy, a w miejscu, gdzie fale biły o skaliste wysepki, wiatr podrywał w powietrze strzępki słonej piany.
Wtedy spostrzegł Isabell. Siedziała nieruchomo na małym kamieniu tuż nad wodą. Musiała być przemoczona do suchej nitki. Co, na miłość boską, robi tu przy takiej pogodzie? pomyślał wściekły i zawołał ją, ale jego głos porwał wiatr.
Z wysiłkiem przedzierał się między skałami, przeklinając każde bliskie upadku poślizgnięcie na mokrym kamieniu. Wreszcie znalazł się tuż nad Isabell, ale nie odważył się jej dotknąć w obawie, że szarpnie się i straci przy tym równowagę.
- Musiałaś trochę poczekać, żebym w końcu za tobą poszedł! - krzyknął gniewnie. - Ale liczyłaś na to, że cię znajdę, samotną i tragiczną, pozostawioną na pastwę sztormu! Chciałaś, bym szalał z niepokoju, że może nagle przyjdzie ci do głowy skoczyć prosto w morze, prawda? Mam szczerą nadzieję, że złapiesz po tym porządne przeziębienie. Nie, wcale tak nie myślałem - dodał prędko. - Ale, prawdę mówiąc, Isabell...
Nic więcej nie powiedział, bo Isabell zaczęła się śmiać.
- Drogi Allanie, nie miałam aż tak dramatycznych zamiarów. Usiadłam tu, jak miałam w zwyczaju, kiedy byłam dzieckiem, ale zorientowałam się, że przestałam już być odważną dziewczynką. Po prostu ogarnęła mnie panika i zabrakło mi odwagi. Bałam się ruszyć z miejsca. Dobrze, że przyszedłeś. Siedziałam tu niemal przez dwie godziny i zapewniam cię, że było mi i mokro, i zimno!
Popatrzył na nią badawczo, ale w końcu i on nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Zaraz jednak spoważniał.
- Niełatwo będzie cię stąd wyciągnąć, chyba że złapiesz mnie za rękę. Możesz to zrobić?
Przez twarz przeleciał jej skurcz i odpowiedziała dopiero po chwili:
- Nie mam chyba innego wyjścia.
Z wahaniem podała mu rękę, a Allana ogarnęło uczucie triumfu. Wiedział, jak bardzo Isabell musiała się przemóc. To kolejny krok na drodze do wyzdrowienia.
Wzruszony jej zaufaniem ostrożnie ją podtrzymał, a zdrętwiała z zimna dłoń Isabell rozpaczliwie uczepiła się jego ręki. Wreszcie pokonali ostatnie nierówności i znaleźli się na stosunkowo płaskim terenie. Isabell była tak wyczerpana, że ledwie trzymała się na nogach. Allan delikatnie przygarnął ją do siebie i prowadził, dopóki się nie uspokoiła.
Zdumiało go, jak miękki i kuszący wydawał się jej chłodny policzek przy jego policzku. Długie rzęsy drżały. Zrozumiał, że Isabell nie myśli o tym, że stoją przytuleni do siebie. Był dla niej tylko bezpiecznym portem po długim wyczekiwaniu w zimnie i strachu. Znów uderzył go jej powab, tajemniczość, coś niezgłębionego, co jakby nie mieściło się w ich epoce. Znalazł na to jedno jedyne słowo: zauroczenie. Kojarzyło się z niebezpiecznym określeniem „rzucanie uroku”.
Allan rozpalił w kominku. Isabell siedziała owinięta w koce, z filiżanką parującej kawy. Pyknął z fajki i zamyślony obserwował tańczące płomienie. Od czasu do czasu ukradkiem zerkał na Isabell. W migotliwym blasku ognia była piękniejsza niż kiedykolwiek. Zielone oczy lśniły głębokim tajemniczym blaskiem, w rudych włosach przesypywały się iskry. Już wiedział, że można dla niej popełnić szaleństwo. Znów zaczął się zastanawiać, kto jest ojcem jej syna.
- Powiedz mi, Isabell, co się właściwie wtedy wydarzyło? - zaczął.
Natychmiast zrozumiała, o co mu chodzi, i uczyniła dłonią gest, jakby chciała go powstrzymać.
- Nie, Allanie! Nie potrafię o tym mówić!
- Sama przyznałaś, że ulgę przyniosła ci wczorajsza rozmowa o tym okropnym liście i starej recepcie.
- To było co innego...
- A więc pozwól mówić mnie - przekonywał ją. - Ty nie musisz w ogóle się odzywać. Wystarczy, jak będziesz kiwać albo kręcić głową.
- Nawet tego nie obiecuję - mruknęła Isabell.
- Zrobisz jak zechcesz, ale pozwól mi przynajmniej powiedzieć, do jakich wniosków doszedłem. Chodzi mi o ojca Mattiego. Ty wykluczyłaś Georga Abrahamsena. Tore Simonsen również nie wchodzi w grę, bo był wówczas za młody. Ale mamy Pera-Arnego...
- Nie! - Isabell zdecydowanie potrząsnęła głową. - Per-Arne i ja byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Nie zareagowałabym tak gwałtownie, nawet gdyby...
- Dobrze, a więc i jego odrzucimy. Pozostają, o ile idę właściwym tropem, dwie osoby: Jan Bruun i Kjell Jahr. Jeśli podtrzymujesz, że nie miałaś romansu z Bruunem, musiał to być Kjell...
- To nieprawda! - rozległ się zduszony krzyk Isabell. Cała się trzęsła. - To kłamstwo... kłamstwo!
- To on, prawda, Isabell? - powiedział Allan spokojnie. - Próbujesz się oszukiwać, może dlatego, że zawsze czułaś wobec niego ogromną niechęć, kiedy byliście dziećmi. Sama to przyznajesz. Czy bardziej go polubiłaś, kiedy dorastaliście?
- Nie! - Krótkie słowo zabrzmiało jak szloch. - Wydawał mi się wstrętny, ohydny! Są ludzie, których widoku się nie znosi, nawet jeśli nie uczynili nic złego, i taki właśnie był mój stosunek do niego!
- Rozumiem cię świetnie. Gdzie to się stało? Tutaj, w Lindane?
- Nie, byliśmy na tańcach w Hedom, wszyscy razem, a potem...
Nagle Isabell zorientowała się, że oto właśnie opowiada całą historię. Urwała gwałtownie i przerażona wpatrywała się w Allana.
- Byliście na tańcach w Hedom - powtórzył, zachęcając ją do dalszych wyznań. - I co się wydarzyło?
Isabell wzięła głęboki oddech i wróciła w przeszłość.
- Nikt nie chciał... tańczyć... z Kjellem. Prosił wszystkie równe mu wiekiem dziewczęta, ale każda uprzejmie odmawiała albo w ogóle nic sobie z tego nie robiła. Ja nie mogłam go znieść, ale... Ogromnie mi go było żal.
- Tak, tak, masz słabość do nieudaczników - zauważył Allan. - Doktor Lanz opowiedział mi o tym. Co się stało dalej?
- Pamiętam, jak pomyślałam sobie, że to wcale nie Torego Simonsena najbardziej żal, choć on był na wpół inwalidą, tylko Kjella, zawsze miłego i pomocnego, wykorzystywanego, ponieważ w każdej chwili był gotów wyświadczyć innym przysługę. Tylko po to, by móc być jednym z grupy, rozumiesz?
- Kupował sobie przyjaźń - pokiwał głową Allan. - Dobrze wiem, o czym mówisz. Często się zdarza, że ci, którzy nie cieszą się szczególną sympatią, w ten sposób pozyskują sobie przyjaciół. To bardzo smutne. Ale wróćmy do tego wieczoru.
- Spytałam Kjella, czy ze mną zatańczy. On udawał wyniosłego i łaskawie stwierdził, że się zlituje nad taką smarkulą. Zatańczyliśmy jeden taniec. Spytał, czy może odprowadzić mnie do domu, ale odmówiłam. Odczekałam chwilę i wymknęłam się z lokalu tanecznego, ale on mnie dogonił tuż przy leszczynowych zaroślach. Wiesz, gdzie to jest.
- Tak, nie przerywaj.
- A potem... Allanie, czy naprawdę muszę ci o tym opowiadać? - Patrzyła na niego błagalnie, ale był nieugięty. Prawda musiała w końcu wyjść na jaw, dla dobra Isabell.
- Owszem, musisz - odparł krótko. - Mów dalej.
- Kjell powiedział... Wygadywał wiele dziwnych rzeczy - jąkając się ciągnęła Isabell. - Stwierdził na przykład, że nie wiedział, że się w nim zakochałam. Usiłowałam protestować, a jednocześnie nie chciałam go zranić. Potem pociągnął mnie w las i... - Twarz Isabell wykrzywił grymas obrzydzenia. - Pocałował mnie, a ja rozgniewałam się i wyrwałam. Ty tego nie rozumiesz, Allanie, bo nigdy go nie widziałeś, ale on był naprawdę bardzo mało pociągający. Włosy miał zawsze tłuste i brudne i chyba nigdy nie miał zwyczaju myć zębów. Cuchnęło od niego i... i...
- Rozumiem - odparł Allan cicho. Nie chciał, by Isabell zagłębiała się w odrażające szczegóły.
- A potem zaczął płakać. Dorosły mężczyzna... W każdym razie w moich oczach nim był. Padł na ziemię, szlochając, że nawet jego własna matka nie znosi jego widoku i że pozostaje mu tylko jedno rozwiązanie, a mianowicie popełnić samobójstwo. Wtedy ogarnęło mnie współczucie, usiadłam koło niego, próbując go pocieszyć. Starałam się go przekonać, że wiele osób go lubi, ale on twierdził, że jestem dokładnie taka sama jak inni i tylko się z niego wyśmiewam. Mówiłam mu, że to nieprawda. Głaskałam go po głowie, mówiąc, że go lubię, choć nie w tym znaczeniu, jakie on ma na myśli, bo jestem za młoda... Ale on nagle mnie złapał... Walczyłam jak oszalała, Allanie. Próbowałam krzyczeć, ale zatkał mi usta, wyciągnął nawet nóż i skierował go ku sobie, grożąc, że odbierze sobie życie, jeśli mu nie ulegnę...
Isabell ciężko dyszała. Twarz ściągnęła jej odraza i przerażenie. Allan delikatnie objął ją za ramiona.
- Szantaż - mruknął. - Najzwyklejszy szantaż. Poddałaś się jego naciskom, bo się po prostu bałaś, że spełni swoje groźby, a poza tym nie chciałaś go zranić.
- Tak. To nie był gwałt, Allanie, a w każdym razie nie w sensie prawnym... - powiedziała szeptem. - I to właśnie było najgorsze. Czułam się chora ze wstydu i obrzydzenia, ale chciałam... chciałam udowodnić mu, że ktoś naprawdę dobrze o nim myśli. Byle tylko nie odbierał sobie życia... To było straszne! Straszne! Nie wytrzymam tego...
- Ależ tak, Isabell, wytrzymasz, bo to już minęło. Opowiedziałaś, co się wydarzyło, i rozumiem, dlaczego tak postąpiłaś. Najgorsze, że rozumiem także tamtego biedaka, choć nie ma żadnego usprawiedliwienia dla tego, co tobie zrobił.
- To dlatego, że tak mi było szkoda Kjella - ledwie słyszalnie szepnęła Isabell.
Allan pokiwał głową.
- Co się stało potem? - spytał krótko.
- Rozchorowałam się i wiele dni przeleżałam w łóżku. Nie miałam siły z nikim rozmawiać.
- Nikomu nie wydawało się to dziwne?
- A komu? Ojciec leżał w szpitalu, mieszkałam całkiem sama. Po tym, co się zdarzyło tego wieczoru, nie mogłam znieść bliskości jakiegokolwiek mężczyzny. Wydawało mi się, że znów czuję dotyk dłoni Kjella na skórze i mam przed sobą jego twarz. Nigdy nie zdołam tego przezwyciężyć.
Allan nie odpowiedział. Isabell najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy, że siedzi wtulona w jego ramię. Pomyślał, że może wcale nie traktuje go jak mężczyznę, raczej jak dobrego wujka.
- Dlaczego nie przyznał się, że to on był ojcem twojego dziecka? - spytał wreszcie.
- Nie wiedział, nie od razu. Przyszedł do mnie i błagał, żebym nie wyjawiła nikomu prawdy o tym, co się wydarzyło. Powiedział, że jeśli matka się dowie, nigdy mu tego nie wybaczy. A ja... przede wszystkim starałam się zapomnieć...
- Ale potem zorientowałaś się, że będziesz miała dziecko. Zrozumieli to także ludzie w Hedom. Co on wtedy zrobił?
Isabell ukryła twarz na ramieniu Allana.
- Zaciągnął się na statek, pozwalając im wierzyć, że to Jan Bruun zdradził żonę ze mną i jest ojcem dziecka.
Allan mocno zacisnął szczęki.
- Tego Kjellowi Jahrowi nigdy nie wybaczę. To, co zaszło wieczorem po tańcach, można od biedy zrozumieć, kiedy pomyśli się, jak rozpaczliwie był samotny, ale że nie przyznał się do winy, to po prostu nikczemne! Biedne dziecko, miałaś ledwie szesnaście lat! Musiałaś przejść więcej, niż ludziom może pomieścić się w głowie. Żyć w podwójnym strachu...
Isabell podniosła głowę i popatrzyła na niego oczyma głębokimi jak studnie.
- Naprawdę rozumiesz? - spytała zdumiona. - Rozumiesz, że się bałam, iż dziecko będzie do niego podobne?
- Oczywiście.
- A jednak... Nie potrafię nienawidzić Kjella - szepnęła. - Bo przecież on dał mi Mattiego. A Matti w ogóle go nie przypomina!
- Nie. Matti to wspaniały chłopiec! - W głosie Allana pojawił się ciepły, serdeczny ton.
- Tak... - Isabell zapatrzyła się w dal. - Tylko poczęty w tak straszny sposób. To okropne, Allanie!
- Spróbuj płakać, Isabell! Wszystko już minęło. Płacz, żebyś wreszcie mogła z tym skończyć.
- Nie mogę!
- Owszem, możesz! Spróbuj!
Delikatnie jedną ręką pogładził ją po włosach, drugą tulił do siebie, szepcząc czułe słowa, aby wygnać z jej ciała to dziwne odrętwienie. W kominku strzelały iskry, na półce tykał zegar, poza tym słychać było tylko drżący oddech Isabell i łagodny głos Allana.
- Płacz, moja droga...
Isabell starała się z całych sił, ale łzy nie chciały popłynąć. Nie zdając sobie z tego sprawy, mocniej przytuliła się do niego, a ciepło bijące z jej ciała sprawiło, że oszołomiony Allan się zapomniał. Jego dłonie, nieświadome tego, co robią, przesuwały się po jej szczupłym ciele, poczuł, że przyciska się do niego wiedziona tłumioną tęsknotą i że nagle odrywa się z rozpaczliwym krzykiem, śmiertelnie przerażona. W następnej chwili siedział przy kominku sam.
Usłyszał, jak na górze z trzaskiem zamykają się drzwi do jej pokoju, a klucz przekręca się w zamku. Przeklinał siebie za to, że oszołomiony wykorzystał tę chwilę, kiedy po raz pierwszy w pełni mu zaufała.
Zawstydzony poszedł na piętro i cicho zapukał do drzwi sypialni Isabell.
- Słucham - dobiegł go jej zmęczony głos, ale najwyraźniej nie miała zamiaru mu otwierać.
- Proszę, wybacz mi, Isabell! Zachowałem się bardzo niestosownie. Obiecuję, że to się nigdy nie powtórzy!
- Wszystko zepsułeś - odparła cicho. - Co ci po mnie? Masz przecież Lenę!
- Nie mieszaj do tego Leny! - zniecierpliwił się. - To dotyczy wyłącznie ciebie i mnie.
Po drugiej stronie drzwi na chwilę zapadła cisza, w końcu Isabell powiedziała cichutko:
- Może to w równym stopniu moja wina. Zapomnijmy o tym.
- Och, oczywiście! - odparł Allan z ulgą pomieszaną z rozczarowaniem. Ale tak pewnie było najlepiej... - Zejdź na dół, Isabell, zjemy coś!
Nie odpowiedziała.
- Isabell? - powtórzył.
- Ciii, Allanie! Ktoś stoi na drodze. Śliczna, jasnowłosa dziewczyna, razem z Torem Simonsenem.
Śliczna, jasnowłosa dziewczyna. Lena! przemknęło przez głowę Allanowi. Był tego pewien, jeszcze zanim wyjrzał przez okienko w korytarzu.
- Do diabła... Isabell, to Lena! Nie prosiłem, żeby tu przyjeżdżała! Do licha! Co my teraz zrobimy?
Isabell przekręciła klucz w zamku i wyszła z pokoju. Pobladły Allan stał nieruchomo.
- To twój problem, prawda? - mijając go powiedziała drwiącym tonem.
- Nie prosiłem, żeby przyjeżdżała! - powtórzył Allan, jeszcze raz wyglądając przez okno.
Lena stała przy furtce, zatopiona w rozmowie z Torem Simonsenem. Sprawiała wrażenie, że wcale jej się nie spieszy.
- Nie pojmuję, o czym mogą tyle gadać! - mruknął zaniepokojony. - Mam nadzieję, że nie zdradzi mu, że jesteśmy małżeństwem tylko na niby. To może wszystko zepsuć!
- Tore jest bardzo przystojny - chłodno zauważyła Isabell. - A twoja Lena jest niezwykle piękną dziewczyną. Co w tym dziwnego, że chcą przez chwilę pogawędzić?
- Nie bądź niemądra! - odpowiedział gniewnie. - Schodzę na dół!
Zanim jednak zdążył otworzyć drzwi, Lena i Tore szli już ścieżką przez ogród. Lena uśmiechnęła się promiennie, uśmiechem przeznaczonym w równym stopniu dla Torego, co dla Allana.
- Witaj, braciszku! Pomyślałam sobie, że jak już jestem w tych stronach, wpadnę zobaczyć się z tobą i moją ulubioną szwagierką! - Lena porozumiewawczo spojrzała na Allana i ciągnęła beztrosko: - Pewnie w ogóle się nie spodziewałeś takich nie zapowiedzianych odwiedzin młodszej siostry!
- Rzeczywiście, to prawdziwa niespodzianka! - powiedział Allan starając się, aby jego głos zabrzmiał naturalnie. - Jak długo możesz u nas zostać?
- O, wpadłam tylko na chwilę jak błyskawica. Jadę właśnie na konferencję reklamową i... No i postanowiłam zajrzeć.
- Bardzo nam miło! - Isabell ledwie była w stanie wydusić z siebie słowa, pamiętała jednak, że w obecności Torego Simonsena musi odgrywać rolę żony Allana.
Czuła się taka mała i niepozorna przy tej pięknej, młodej dziewczynie, promieniejącej wprost urodą i zdrowiem. Lena była niesłychanie zgrabna i elegancka. Wyglądała na mniej niż dwadzieścia lat, ale musiała być starsza, studiowała przecież na uniwersytecie i niedługo już miała zostać dyplomowanym kuratorem społecznym.
- No, chyba sobie pójdę - powiedział w końcu Tore. Wyraźnie widać było, że nie ma na to najmniejszej ochoty. Ponieważ jednak nikt nie zaproponował, by został, nie miał wyboru.
Isabell nie chciała przysłuchiwać się rozmowie Allana i Leny, wymówiła się więc zmęczeniem i poszła na górę.
- Ona bardzo wiele przeszła - wyjaśniał Allan, kiedy zostali z Leną sami. - Zwłaszcza dzisiaj. Ale nareszcie posunęliśmy się kawałek.
- O? W jakim sensie? - pospieszyła z pytaniem Lena.
- Nie w takim jak myślisz - odparł z uśmiechem. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że jesteś zazdrosna?
- Najwidoczniej powinnam. Serdecznie dziękuję za list, w dziewięćdziesięciu procentach mówił o Isabell, jedynie marne dziesięć procent poświęcone było mnie. Co ty właściwie w niej widzisz? Założę się, że ma farbowane włosy, to po pierwsze, a...
- Uspokój się, Leno. Isabell interesuje mnie wyłącznie jako szczególny przypadek.
- Nawet mnie nie uścisnąłeś! - przerwała mu. - Co się z tobą dzieje, Allanie? Nie poznaję cię.
- Nic się ze mną nie dzieje - skłamał, zastanawiając się, dlaczego nie odczuwa pokusy, by objąć Lenę i pocałować ją tak, jak o tym marzył od chwili, kiedy wyjechał z Göteborga. Zmusił się do tego, ale Lena wyczuła brak ciepła w uścisku i wywinęła się z jego ramion. Przyjrzała mu się badawczo.
- Naprawdę się zmieniłeś, Allanie!
- Bzdury! To tylko dlatego, że... Chodź obejrzeć nasz ogród! - powiedział szybko.
Isabell usłyszała ich głosy pod oknem.
- Mój Boże, a cóż to za orgia barw! - wykrzyknęła Lena.
- Isabell lubi kolory - krótko wyjaśnił Allan. - Popatrz na te pączki. Nie mamy pojęcia, jakie kwiaty z nich wyrosną. To bardzo emocjonujące.
- Maki - stwierdziła Lena obojętnie.
Allan nie odpowiedział. Isabell zrozumiała, że jest równie zawiedziony jak ona. Teraz już nie będzie niespodzianki...
- Jaka ona właściwie jest, ta Isabell? - usłyszała pytanie Leny. - Muszę przyznać, że trochę mnie przeraża. Wydaje się... Nie wiem, jak to wyrazić. Bardzo zainteresowana mężczyznami, łagodnie mówiąc.
- Isabell? Nie, co do tego się mylisz, Leno.
- Wcale nie jestem taka pewna. Powinieneś być ostrożny, Allanie. Jest w niej coś tajemniczego, niemal nieprzyjemnego.
- To tylko w twojej wyobraźni!
- Pomówmy o czymś innym! - Lena pospiesznie zmieniła temat. - Na przykład o wakacjach. Co powiesz o wyjeździe na Riwierę? Zawsze miałam na to ochotę.
- Żartujesz? Jak, twoim zdaniem, skromnego policjanta byłoby stać na taką ekstrawagancję?
- Nie mógłbyś poprosić rodziców o zaliczkę na poczet spadku? - ciągnęła Lena nie zniechęcona. - Twój ojciec jest przecież profesorem, chyba nie najgorzej zarabia. A matka musiała nieźle się wzbogacić na tych swoich powieściach kryminalnych.
Allan wpatrywał się w nią z niedowierzaniem.
- Chcesz powiedzieć, że... Nie, moja droga, mowy nie ma! - odparł krótko. - Powiedz mi jedno. Czy ty mnie kochasz, Leno?
- Czy cię kocham? Uzgodniliśmy przecież, że kończymy z podobnymi nonsensami, prawda? Mówiliśmy o partnerstwie, zapomniałeś już?
- Owszem, ty chcesz być koleżanką, a ja mam wielbić cię i ubóstwiać jak boginię - uniósł się Allan. - Przystałem na twoje warunki, bo byłem załamany po śmierci najbliższego przyjaciela, ale widzę teraz, że nie potrafię żyć bez ciepła i czułości.
- I wszystko to może dać ci Isabell? - odgryzła się Lena.
- Pomiędzy mną a Isabell nic takiego nie istnieje. Poza tym mówimy teraz o nas dwojgu i zaczynam się zastanawiać, czy ty w ogóle potrafisz kogoś kochać. Tobie zależy jedynie na wielbicielu!
- Szczerze mówiąc, Allanie...
- Tak, właśnie, spróbujmy być ze sobą szczerzy! - powiedział spokojnie, nie rozumiejąc, co się z nim dzieje. Od wyjazdu z Göteborga rozpaczliwie tęsknił, ale teraz, kiedy tu była, nic do niej nie czuł. Była dla niego jak obca. Nie mówili tym samym językiem. Ona marzyła o zrobieniu kariery i luksusie, a on... No właśnie, o czym on marzył? Co pragnął osiągnąć w życiu? Nie wiedział. Był jedynie pewien, że bez względu na to, co to jest, Lena i tak nie może mu tego dać.
- Na szczęście są na świecie inni mężczyźni! - oświadczyła lodowatym tonem. - Na przykład dyrektor agencji reklamowej. Interesuje się mną i może mi zapewnić bezpieczną przyszłość.
- A co ty mu możesz dać?
- Ja? Czy nie wystarczy, że...
- Że będzie miał piękną, reprezentacyjną żonę, którą z dumą będzie mógł pokazywać? Idealną gospodynię? No cóż, może jemu to wystarczy. Nie wiem, przecież go nie znam.
- Teraz posunąłeś się za daleko, Allanie. Chyba najlepiej będzie, jak zaraz odjadę.
- Rzeczywiście uważam, że tak właśnie powinnaś zrobić - odparł krótko.
- Jeszcze tego pożałujesz.
- Może i tak - odparł szczerze. - Ale tak czy inaczej nigdzie nas to nie zaprowadzi.
- Zadzwoń do hotelu, jeśli zmienisz decyzję, tu masz numer telefonu. Ale jutro wieczorem już stamtąd wyjeżdżam, potem będzie za późno.
Allan kiwnął głową. Zaraz potem Isabell usłyszała milknący w dali szum silnika samochodu. Wyjrzała przez okno. Allan schodził na plażę, zrozumiała, że chce być sam. Ciekawa była, co myśli.
Wieczorem przyszedł Tore Simonsen. Od razu zaczął się tłumaczyć.
- Przepraszam, jeśli przeszkadzam, ale zastanawiałem się, czy mógłbyś mi pomóc w wypełnieniu formularza do Zakładu Ubezpieczeń?
- Naturalnie - odparł Allan. - Co w tym takiego trudnego?
- Nie jestem do końca pewien, co mam wpisać w rubryce „nazwisko ojca”.
- To chyba dość proste. Twój ojciec nazywa się Svein Simonsen, prawda?
- Oficjalnie, tak - Tore uśmiechnął się krzywo.
Chcesz powiedzieć, że on nie jest twoim prawdziwym ojcem? - spytał Allan ostro.
Tore wzruszył ramionami.
- Wiesz, kto nim jest?
- Matka nigdy nic mi nie wyjawiła, ale kiedy byłem mały, słyszałem, jak sąsiedzi poszeptywali.
- A co mówili?
- Że żal im Sveina Simonsena, bo taki jest dumny z syna, który nie jest jego dzieckiem.
- Czy to wszystko?
- Wydaje mi się, że wymieniali też jakieś nazwisko, Abramsen albo jakoś podobnie.
- Abrahamsen? - wypalił Allan bez zastanowienia.
- Właśnie tak. Mówili o jakimś Abrahamsenie - odparł Tore z przekonaniem.
- Dopóki nie masz innych podstaw, powinieneś wpisać Sveina Simonsena jako swego ojca - szorstko stwierdził Allan. - Czy jeszcze czegoś nie wiesz?
- Nie, reszta jest chyba łatwa. Dziękuję ci - rzekł Tore i skierował się do drzwi.
Kiedy wyszedł, Allan długo siedział, rozmyślając w milczeniu. Czy to możliwe, aby Tore Simonsen był synem i spadkobiercą Georga Abrahamsena?
No, dlaczego nie? Co prawda trudno sobie wyobrazić matkę Torego w roli fascynującej, urodziwej „czarownicy”, ale ciężkie życie może zniszczyć urodę kobiety.
Dziwne, że Tore przyszedł akurat teraz i tylko po to, by dać do zrozumienia, że nie jest synem Sveina Simonsena. Allan gorzko żałował, że wyrwało mu się nazwisko „Abrahamsen”. Jeśli syn Georga Abrahamsena naprawdę mieszkał w Lindane, Tore Simonsen wydawał się najbardziej prawdopodobny. Kjell Jahr? O, nie, Allanowi nie mieściło się w głowie, że dostojna pani Jahr wdała się w miłosną aferę z żonatym mężczyzną. Per-Arne był tak podobny do swego ojca, że nie mogło być żadnych wątpliwości. Pozostawał jeszcze Matti, syn Isabell, ale ona przecież wyjawiła wreszcie, kim był ojciec chłopca. Co prawda miał na to tylko jej słowa. Kjell Jahr nie żył i nie mógł już ani potwierdzić, ani zaprzeczyć.
Allan pokręcił głową. Miał uczucie, że jego myśli, krążąc bezustannie, zataczają błędne koło wokół stale powracającego pytania: kim jest autor anonimów, który dręczył Isabell przez te wszystkie lata?
- Allan? - usłyszał jej cichutki głos. - Zapomniałam cię o coś zapytać. Czy podczas mojej... choroby przyszedł jakiś list?
Poderwał się zdumiony jej dziwną zdolnością odgadywania jego myśli. To niemal straszne...
Bez słowa podał jej cienki płatek skóry, który pewnego ranka znalazł owinięty wokół klamki. Isabell z wahaniem wzięła go do ręki. Kiedy przeczytała list, straszliwie pobladła.
- To od niej, od czarownicy! - szepnęła.
- Isabell, nie wierzysz już chyba w te brednie! - skarcił ją gniewnie. - Karoline Falk nie żyje od trzystu lat! Nic ci nie może zrobić.
Isabell sprawiała wrażenie, że nie słyszy, co się do niej mówi. W zielonych oczach pojawił się ten dziwny wyraz, od którego jak zawsze przebiegł mu po plecach dreszcz.
Umiał krótki list na pamięć. Słowa i wyrażenia były staroświeckie, ale we współczesnym szwedzkim brzmiałoby to mniej więcej tak:
Chciałabym cię spotkać. Czy chcesz zobaczyć, gdzie mnie spalono? Przyjdź o pełni księżyca, sama!
- Napisał to żywy człowiek, Isabell!
Kręciła głową, zrozpaczona.
- Nie wiem, co mam myśleć, Allanie, dłużej tego nie zniosę!
Gniew ustąpił głębokiemu współczuciu dla tej biednej, udręczonej istoty, tak samotnej w twardym, brutalnym świecie. Pomyślał o Lenie. Ona nigdy nie zareagowałaby jak Isabell. Głośno wyśmiałaby wszystkie ohydne listy, pozostawiając policji rozwiązanie sprawy. Ale Isabell była inna.
- Nie bój się, Isabell - powiedział cicho. - Masz przecież mnie. Ja ci pomogę przez to przejść. Prędzej czy później dowiemy się, kto cię prześladuje tymi listami.
Znieruchomiała Isabell patrzyła na niego, walcząc z pragnieniem rzucenia mu się w ramiona i szukania w nich pociechy. Nie śmiała jednak tego uczynić...
- Kiedy będzie pełnia? - spytała ledwie słyszalnie.
- Za dwa dni.
- Co wtedy zrobimy?
- Ty nie będziesz nic robić. Ja pójdę na Wzgórze Czarownic.
- Sam? Allanie, nie wolno ci...
- Zobaczymy! - Wskazał na schody i rzucił z udawaną wesołością: - A teraz przede wszystkim potrzebujesz się wyspać. Marsz do łóżka!
Następnego ranka Isabell długo spała. Kiedy zeszła do kuchni, Allan od dawna już działał.
- Sporo różnych rzeczy już dziś załatwiłem! - pochwalił się, nalewając jej kawy. - Przede wszystkim zatelefonowałem do Leny....
- Pogodziliście się? - szybko spytała Isabell.
- Nie, zadzwoniłem, by wyjaśnić, że podtrzymuję wszystko, co wczoraj powiedziałem.
Isabell bacznie mu się przyglądała, pragnąc zrozumieć, co on czuje.
- W pewnym sensie przyniosło mi to ulgę - wyznał Allan. - Ale trochę też piecze, może najbardziej dlatego, że nie przejrzałem jej wcześniej. Kiedy zaproponowała, żebym poprosił rodziców o zaliczkę na poczet spadku... Nie, nie ma o czym mówić. Przejdźmy do ważniejszych spraw. Odbyłem jeszcze inne rozmowy telefoniczne i sprawdziłem grupy krwi rodziny Simonsenów. Tore jest synem Karin i Sveina Simonsenów, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Grupa jego krwi nie zgadza się w każdym razie z grupą Georga Abrahamsena.
- Kim był ten Georg Abrahamsen?
- Nie mówiłem ci? To multimilioner, który zmarł niedawno i wszystko, co posiadał, pozostawił swemu synowi spoza małżeństwa, pochodzącemu stąd, z Hedom. Tore musiał w jakiś sposób się o tym dowiedzieć, najprawdopodobniej od Leny, i próbował przejąć spadek, twierdząc, że Svein Simonsen nie jest jego prawdziwym ojcem, ale to mu się nie uda. Pera-Arnego także można wykluczyć. Jest tak podobny do swego ojca, że nie ma żadnych wątpliwości.
- To dlatego pytałeś mnie, czy mogłabym zakochać się w starszym mężczyźnie - domyśliła się Isabell. - Zakładałeś, że Matti jest ewentualnym spadkobiercą?
- Tak. Ale on nim nie jest. A nie potrafię wyobrazić sobie pani Jahr w roli wiarołomnej żony, nawiązującej romans z przypadkowym mężczyzną. Poza tym Kjell Jahr ledwie mieści się w wyznaczonych ramach wiekowych, sądzę więc, że i jego możemy wykluczyć. Ale pozostawmy tę sprawę na później. Ważniejsze jest by się dowiedzieć, kim jest autor listów. Przypuszczam, że rozwiązanie znajdziemy w domu rodziny Jahrów. Przypomniała mi się bowiem książka, którą widziałem tam na półce, pod tytułem „Czarna msza”. Bohaterką jej jest kobieta podejrzewana niegdyś o uprawianie czarów, która odradza się po kilku pokoleniach...
Powiedziawszy to, Allan już w tej samej chwili gotów był odgryźć sobie język. Isabell bowiem drgnęła i zaczęła się w niego wpatrywać szeroko otwartymi ogromnymi oczyma.
- Czy ona naprawdę była czarownicą, Allanie? - spytała szeptem.
- Isabell, skończ z tymi niemądrymi myślami! Przecież to zmyślona fabuła, nic więcej! I wiesz tak samo dobrze jak ja, że te listy napisał żywy człowiek, a nie Karoline Falk.
Pokiwała głową na znak zgody, ale wyraz powątpiewania nie zniknął z jej twarzy. Allan bardziej niż kiedykolwiek zapragnął odkryć tożsamość osoby dręczącej Isabell przez te wszystkie lata.
- Wybierzemy się dziś z wizytą, Isabell! - oświadczył nagle.
- Do kogo? - spytała wystraszona.
- Do pani Jahr. Historia Elli i Jana Bruuna wydaje mi się tajemnicza. Zastanawiam się, dlaczego oni się pobrali.
- Ja także jestem tego ciekawa.
Ella, otworzywszy drzwi, patrzyła na Isabell zmieszana i zakłopotana; Allan zrozumiał, że jej mąż jest w domu.
- Isabell! Jak miło! - wykrzyknęła głośno, najwyraźniej po to, by Jan Bruun usłyszał i mógł się odpowiednio przygotować. - Wejdźcie, napijemy się kawy.
- Dziękujemy, z wielką chęcią - Isabell uśmiechnęła się leciutko. - Słyszałam, że wyszłaś ponownie za mąż, Ello. Za Jana Bruuna. Jakie to zabawne! Pamiętasz czarodziejski wywar, jaki planowałyśmy mu kiedyś podać, żeby zakochał się w jednej z nas? Takie byłyśmy dziecinne!
Mój ty świecie, Isabell naprawdę umie pokazać, co potrafi! pomyślał Allan zadowolony. Spojrzeniem zachęcił ją do dalszego działania.
Elli na policzkach wystąpiły czerwone plamy. Spróbowała się odgryźć.
- No, czarna magia była twoją specjalnością, Isabell. Nie pamiętam, żebym to ja... Ale wejdźcie do środka, poznajcie Jana!
- My przecież jesteśmy dawnymi znajomymi - powiedziała Isabell przechodząc do salonu. Allan bacznie obserwował Jana Bruuna. Kiedyś bez wątpienia był bardzo przystojny, z latami jednak przygarbił się, włosy mu się przerzedziły, a rysy twarzy rozmyły.
- Witaj, Janie! - przyjaźnie odezwała się Isabell. - Doprawdy wiele czasu upłynęło od naszego ostatniego spotkania. Gdybym nie wiedziała, kim jesteś, chyba bym cię nie poznała.
Isabell odgrywa się za wszystkie lata, pomyślał Allan. Bawiła go ta sytuacja.
Jan Bruun w odpowiedzi wymamrotał coś niezrozumiałego. Allanowi przyszło do głowy, że gnębią go chyba wyrzuty sumienia.
Pani Jahr uśmiechnęła się życzliwie.
- Ello, nastaw kawę! - poprosiła.
- Dziękujemy, ale nie mamy czasu - powiedział Allan. - Przyszliśmy tylko zapytać, czy nie mielibyście ochoty przyjść do nas jutro na kolację?
Co on zamierza? zastanawiała się Isabell. Następnego wieczoru przypadała wszak pełnia księżyca i Karoline Falk ją wzywała. Na samą myśl jej ciałem wstrząsnął dreszcz.
Pani Jahr pospieszyła z odpowiedzią:
- Ja muszę, niestety, odmówić - stwierdziła z żalem. - Obiecałam, że jutro wieczorem wygłoszę odczyt w Stowarzyszeniu Kobiet.
- A my oczekujemy odwiedzin mego brata - równie szybko oświadczył nagle Jan Bruun. - Musimy więc zostać w domu. Ale bardzo dziękujemy za zaproszenie.
- Może kiedy indziej? - podsunęła z uśmiechem pani Jahr. - Zostaniecie tu chyba przez jakiś czas?
- O, tak, z pewnością - odparł Allan. - No cóż, odłożymy to na później. A teraz musimy już iść. Przykro mi, że nie możemy zostać, ale mamy jeszcze kilka spraw, a już i tak jesteśmy spóźnieni.
- Na co jesteśmy spóźnieni? - spytała Isabell, kiedy wyszli od Jahrów.
- Na nic specjalnego - odparł Allan z uśmiechem. - Tyle tylko że nie potrafiłem znaleźć tematu do rozmowy. Jutrzejsza kolacja była tylko pretekstem. Chciałem sprawdzić, czy któreś z nich jest jutro zajęte. Okazało się, że wszyscy troje coś zaplanowali.
- Cały czas miałam wrażenie, że się czegoś boją - stwierdziła Isabell zamyślona. - Nie rozumiem...
- Ja też nie, choć powoli zaczyna mi się rozjaśniać w głowie - odparł Allan. - Ale pomówmy o czymś innym. Na przykład o tobie. Jesteś bardzo piękna, Isabell, wiesz o tym?
- Kiedyś chyba rzeczywiście byłam ładna, ale teraz... - roześmiała się zawstydzona, patrząc w bok.
- Jesteś więcej niż ładna - ciągnął Allan po namyśle. Jesteś prawdziwą pięknością. Inną niż Lena. Jej uroda przytłacza od pierwszego wejrzenia. Ty zaś należysz do tych, które zakradają się do serca mężczyzny.
- Nie mów tak, Allanie!
- Dlaczego? Zatrzymaj się i popatrz na mnie - poprosił.
Znajdowali się sami na wąskiej ścieżce wiodącej do domu. Isabell z wahaniem spełniła prośbę Allana. Wydało mu się, że tonie w jej wielkich zielonych oczach. Znów poczuł ową przedziwną siłę przyciągania, która od niej biła, ale towarzyszyło temu jeszcze coś: trudna do opisania czułość, jakiej nigdy nie odczuwał w stosunku do Leny.
Delikatnie dotknął palcem jej policzka. Drgnęła, całą siłą woli zmuszając się do stania w miejscu.
- Jesteś dzisiaj taki inny - szepnęła.
- Oboje jesteśmy inni, Isabell. Ja jestem teraz wolny, a ty... Zaczynasz czuć, że uwolniłaś się od tego przekleństwa, prawda?
- Nie wiem - bezradnie pokręciła głową.
- Isabell, lubisz mnie, prawda?
- Tak, ale...
Długo stała ze wzrokiem wbitym w ziemię i nagle uniosła głowę, jakby podjęła jakąś decyzję.
- Przytul mnie, Allanie! - powiedziała cicho. - Ale musisz być ostrożny. Puść mnie natychmiast, jeśli zacznę się bać! Tak bardzo bym chciała... zapomnieć o tym, co złe. Stać się taka jak inne...
Najdelikatniej jak umiał otoczył ją ramionami i powoli przygarnął do siebie. Poczuł, że wszystko w niej się opiera, i zrozumiał, jak bardzo było jej trudno. Nie wiedział, czy powinien ją puścić, czy też nie.
- Zaczekaj! - poprosiła samym oddechem i oparła dłonie na jego piersi.
Stali nieruchomo. Isabell drżała na całym ciele. Na jej twarzy malował się lęk. Allan nadal ją obejmował, ale następny krok należał do niej. Najdrobniejszy gest z jego strony mógł teraz wszystko zepsuć.
Isabell cofnęła się.
- To niemożliwe - powiedziała bezdźwięcznie. - Bardzo cię lubię, Allanie, ale... Nie potrafię pokochać żadnego mężczyzny.
Przez głowę przemknęło mu jedno zdanie z anonimowych listów:
Czarownice nie potrafią ani płakać, ani kochać.
Tego wieczoru Isabell nie mogła zasnąć. Przewracała się w łóżku z boku na bok. W sąsiednim pokoju, w odległości zaledwie kilku metrów, leżał Allan, ale miała wrażenie, że oddziela ich wysoki, nieprzebyty mur.
Tęsknota za nim płonęła gorączką w jej ciele, ale wiedziała, że nawet jeśli jej ulegnie, w ostatniej chwili dojmujący strach odezwie się paniką i zmusi do ucieczki jak wielokrotnie przedtem. Lękała się też, że to, co on dla niej czuje, to jedynie pociąg fizyczny.
Nie miała sił, nie śmiała ryzykować w obawie, że znów zostanie zraniona. Lepiej udawać, że nic się nie stało, i próbować przetrwać resztę tego miesiąca, jaki mają spędzić tu razem...
Zniecierpliwiona odrzuciła na bok koce i wstała. Podeszła do okna. Przed nią, mroczne i ciche, rozciągało się Lindane. Jak miasteczko z klocków, pomyślała uśmiechając się z goryczą. Gdyby naprawdę tak było! Ale Lindane i Hedom istniały naprawdę. Gdzieś tutaj kryło się zło, może przede wszystkim w jej wnętrzu?
Nagle wychyliła się z okna. Serce zaczęło walić jak oszalałe. Dostrzegła coś, co widziała już raz wcześniej: migotliwe światełko daleko na wrzosowiskach, tam gdzie, jak wiedziała, leżało Wzgórze Czarownic. Kiedyś spalono tam jej praprababkę, ponieważ była wiedźmą. Ludzie z Hedom spalili ją na stosie, a teraz poblask płomieni kusił i wabił duszę Isabell...
Pełnia? Allan twierdził, że pełnia księżyca przypada dopiero następnego wieczoru. Ale może się pomylił? Isabell nie widziała księżyca wyraźnie, zaledwie słabą poświatę nad horyzontem. Był czwartek, noc czarownic. Jej noc. Bo przecież i ona jest czarownicą. Powtarzało się to w kolejnych listach. Karoline Falk odrodziła się w niej, krew czarownicy płynęła w jej żyłach. Zasłużyła na nazwisko Falk. Z poplątanych myśli wyłoniła się pewność. Isabell pochyliła głowę i zaakceptowała swoje przeznaczenie. Zapomniała o Allanie i Mattim.
Wzywała ją Karoline Falk, wielka czarownica z Hedom, musiała więc iść.
Allana obudził dzwonek telefonu. Na pół we śnie zbiegł na dół go odebrać. Któż, u licha, może telefonować o tej porze? zastanawiał się przestraszony.
- Allan Wide? Mówi Per-Arne Johansen. Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale przypadkiem wstałem i zobaczyłem Isabell.
- Isabell! - Allan w jednej chwili całkiem się przebudził.
- Szła pod górę, na wrzosowiska. Nie chcę mieszać się w wasze prywatne życie, ale... Zdziwiło mnie to trochę i pomyślałem, że na wszelki wypadek najlepiej będzie dać ci znać. Ktoś rozpalił na górze ognisko.
- Dzięki Bogu, że zadzwoniłeś! - mówił Allan bez tchu. - Posłuchaj, Perze-Arne! Isabell poważnie chorowała i nie jest jeszcze zupełnie zdrowa. Potrzebuje pomocy. Nie wiem, czy sam zdołam sobie z tym poradzić. Czy możesz się ze mną spotkać za pięć minut? Tylko nie mów o tym nikomu ani słowa!
- Zaraz będę - odparł Per-Arne i odłożył słuchawkę.
Niedługo po tym wspinali się pod górę ku Wzgórzu Czarownic. Kierowali się prosto ku migotliwemu światełku połyskującemu w oddali. Per-Arne znał okolicę i wskazał Allanowi wąską, krętą ścieżkę między skałami. Po drodze opowiedział mu coś, od czego Allanowi ciarki przeszły po plecach.
- To ja znalazłem wtedy Lillemor Bruun. Lasek po drugiej stronie Wzgórza Czarownic należy do naszej rodziny. Właśnie stamtąd wracałem. Ona szła pod górę. Widziałem ją z daleka, ale ona mnie nie dostrzegła. Na ramieniu niosła koszyk, lecz następnego dnia, kiedy ją znalazłem, nie było go przy niej.
- Następnego dnia? Nie rozmawiałeś z nią wtedy, kiedy zobaczyłeś ją po raz pierwszy? - ostro spytał Allan.
- Nie, byłem za daleko i szedłem skrótem przez wrzosowiska. Następnego ranka znów wyszedłem wcześnie rano, nie wiedząc nic o jej zaginięciu. Znalazłem ją siedzącą przy kamieniu u stóp Wzgórza Czarownic, martwą. Koszyk zniknął, ale torebka została. Była otwarta, a wszystkie rzeczy rozsypane dookoła, wśród nich pusta fiolka po tabletkach i list. W związku z tym listem wiele było hałasu.
- Słyszałem o tym - odparł Allan. - Isabell powiedziała mi, co w nim było. O tym, że Jan Bruun i Isabell mieli romans, że ona spodziewa się jego dziecka. Ale to nieprawda. Ojcem Mattiego jest Kjell Jahr...
W krótkich słowach powtórzył, co opowiedziała mu Isabell. Per-Arne przeklinał pod nosem.
- Gdybym to wtedy wiedział, policzyłbym się z tym draniem!
- Wiem, co czujesz - pokiwał głową Allan. - Ale w pewnym sensie można zrozumieć i Kjella Jahra. O ile wiem, potem odebrał sobie życie. Nie było mu lekko. Poza tym Isabell jest bardzo pociągającą kobietą. Ma w sobie coś szczególnego...
- Mnie nie musisz o tym przekonywać - sucho powiedział Per-Arne. - Kochałem się w niej, odkąd sięgam pamięcią. Ale nie miałem szans! Ona straciła głowę dla Jana Bruuna i to także potrafię pojąć. Był typem, za którym nastolatki szaleją.
- Zawrócił w głowie nie tylko Isabell - powiedział Allan. - Zauroczył także Ellę Jahr. Obie z Isabell postanowiły uwarzyć czarodziejski napój, który miał sprawić, że Jan Bruun zakocha się w którejś z nich. Młode dziewczyny miewają takie szalone pomysły. To Kjell pomógł im wydobyć z muzeum stary przepis Karoline Falk na magiczny napój miłosny.
- To się nie do końca zgadza - rzekł Per-Arne powoli. - Eksponaty zniknęły z muzeum dużo wcześniej. Nie zgadza się także ta historia z koszykiem, który Lillemor Bruun zabrała ze sobą. Znaleziono go potem u nich w domu. Policja uznała, że musiała pójść na Wzgórze Czarownic dwukrotnie; innymi słowy, że wróciła do domu i wtedy odebrała anonim. A poczta tego dnia przyszła dopiero później. Nie chciałem do końca w to uwierzyć, ale nie wypadało dyskutować z pogrążonym w żałobie małżonkiem. Jan Bruun wyjechał stąd zaraz po pogrzebie i powrócił dopiero rok później, a wtedy także niełatwo było podjąć bolesny temat.
- Rzeczywiście, wiele punktów w tej historii do siebie nie pasuje - przyznał Allan. - Ale teraz najważniejsze to odnaleźć Isabell. Kryje się za tym jakiś szaleniec i bardzo się o nią boję. Ona więcej już nie zniesie. - Przyspieszył kroku. - Dziwne - mruknął. - Nie widzę już tego światełka.
- Zastanawiam się, czy nie dochodziło z samego szczytu Wzgórza Czarownic - rzekł Per-Arne zamyślony.
- Isabell otrzymała list, niby to napisany przez jej przodkinię, Karoline Falk, która prosiła Isabell o przybycie podczas pełni księżyca. Wydawało mi się, że to dopiero jutro.
- Pełnię równie dobrze można liczyć od dzisiaj. Biedna dziewczyna, musiała się śmiertelnie przerazić. Zawsze strasznie się bała Wzgórza Czarownic!
- Dlaczego?
- Nie wiem. Przyszliśmy tu kiedyś całą paczką i Isabell gdzieś się od nas odłączyła. Potem przybiegła, prawie nieprzytomna ze strachu. Twierdziła, że widziała czarownicę. Pewnie była to po prostu stara, rosochata sosna. Isabell jako dziecko miała bardzo żywą wyobraźnię. Później nie chciała tu więcej przychodzić. Nie rozumiem... Ze też teraz się nie boi?
Allan nie odpowiedział, oszczędzał oddech. Per-Arne najwyraźniej nie miał kłopotów z odnajdywaniem drogi w ciemności. Szedł sprężyście, miarowym, długim krokiem, podczas gdy Allan coraz to się potykał o korzeń lub kamień, boleśnie odzywała się także stara rana postrzałowa.
- Musimy okrążyć Wzgórze Czarownic, żeby wejść na szczyt - usłyszał głos Pera-Arnego. - Od tej strony to niemożliwe.
- W porządku... - Allan nie zatrzymywał się.
Nagle zorientował się, że idą po równym podłożu. To chyba musi być jakaś droga?
- Dawna droga drwali. Nikt. już jej nie używa.
Allan zaświecił latarkę.
- Ktoś niedawno tędy jechał - powiedział cicho. - Widzisz ślady kół samochodowych?
Per-Arne pochylił się, żeby lepiej się przyjrzeć.
- Chyba masz rację.
Allan powiódł dookoła latarką. Snop światła na moment wyłowił z mroku coś niezmiernie interesującego. Pod kępą krzewów leżał stos odbiorników radiowych. Przedmioty pochodzące z kradzieży - identyczne jak te, które on i Isabell odkryli w piwnicy i przekazali lensmanowi. Znalezisko samo w sobie ciekawe, ale ważniejsze było odszukanie Isabell.
- Per-Arne, chodźmy dalej!
Bez słowa wznowili wspinaczkę ku blaskowi ogniska.
- Allanie, patrz - szepnął Per-Arne. - To ona!
Isabell zatrzymała się, nie wiedząc, iść dalej czy nie. Na tle ognia jej szczupła postać odcinała się ostrą linią.
- Isabell! - cicho zawołał Allan. - To my, Per-Arne i ja!
- Allanie!
Odwróciła się gwałtownie i zaczęła zbiegać w dół ku nim jak przerażone dziecko, które wreszcie odnalazło ciepłe, bezpieczne miejsce. W następnej chwili rzuciła się w ramiona Allana.
- Dziękuję! Dziękuję, że przyszliście - szeptała mu w pierś.
Ze wzruszenia nie zdołał nic powiedzieć. Przybiegła do niego! Spontanicznie padła mu w objęcia, jak gdyby była to najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Delikatnie głaskał ją po włosach, dopóki się nie uspokoiła.
- Dokąd miałaś zamiar iść? - spytał wreszcie.
- Nie wiem. To było takie dziwne... Zobaczyłam ognisko i przepełniło mnie uczucie, że muszę iść... Nie pamiętam, jak dotarłam tu na górę, ale potem znów zobaczyłam płomienie, ale nie w tym miejscu, co trzeba. Allanie, myślę, że jestem czarownicą! Sama mogłam napisać te listy. I nie potrafię płakać...
- Ani kochać? - łagodnie spytał Allan.
- Ja już nic nie wiem!
- Isabell, wracasz do zdrowia, nie rozumiesz tego? Ale porozmawiamy o tym później, teraz muszę zapytać o coś innego. Widziałaś kogoś tu na górze?
Pokręciła głową.
- Nikogo nie widziałam. Ale wydawało mi się, że słyszę głosy.
- Gdzie?
- Z przodu... Przy ognisku!
- Masz dość odwagi, żeby pójść z nami i to sprawdzić?
Popatrzyła na niego ufnie jak dziecko.
- Tak, kiedy ty jesteś ze mną.
Znów zaczęli wspinać się pod górę. Droga okazała się dłuższa, niż Allan przypuszczał, ale w końcu dotarli na miejsce. Osłonięci świerkami przyglądali się ognisku. Nie było przy nim ludzi.
- Kartonowe pudła! - mruknął Allan. - Zaczynam już rozumieć. Pamiętasz rzeczy, które znaleźliśmy w piwnicy, Isabell? Ktoś w Hedom kradnie albo zajmuje się przemytem na wielką skalę, a opakowania palą tu na górze. To jednocześnie sygnał dla osoby, która ma się zgłosić po towar albo przynieść go tutaj, bo z tego, co wiem...
W tym momencie oślepił ich ostry blask lampy błyskowej, a jakiś głos zawołał triumfalnie:
- Teraz już ich mamy!
Allan instynktownie rzucił się do przodu i złapał za nogi najbliżej stojącego człowieka. Mężczyzna padając pociągnął go za sobą.
- Stój! - rozległ się stanowczy głos. - Nie widzisz, że schwytałeś niewłaściwego człowieka?
Allan wstał i zapalił latarkę. W jej świetle dojrzał Jana Bruuna i lensmana.
- Przepraszam - powiedział. - Sądziłem, że to złodzieje.
- My to samo myśleliśmy o was. - Lensman patrzył na niego zdziwiony. - Co, u licha, robicie tu w środku nocy?
- Podejrzewam, że to samo co wy - odparł Allan nie do końca zgodnie z prawdą, ale nie widział powodu, by opowiadać lensmanowi i Janowi Bruunowi o kłopotach Isabell. - Już drugi raz dostrzegliśmy bijące stąd światło, postanowiliśmy więc sprawdzić, co to jest.
- O, to nie drugi raz - stwierdził lensman. - Prawdopodobnie ma związek z przedmiotami znalezionymi w waszej piwnicy.
- Skoro już tu jesteśmy - odezwał się Per-Arne w charakterystyczny dla siebie spokojny sposób - chciałbym o czymś z panem pomówić, panie lensmanie. To dotyczy śmierci Lillemor Bruun...
- Jaki sens ma wyciąganie tej historii? - ostro przerwał mu Jan Bruun. - Nie sądzisz, że dość już przeszedłem? Jakie to, twoim zdaniem, uczucie, gdy w taki sposób traci się żonę?
- Znam kogoś, kto przez te lata przecierpiał o wiele więcej niż ty - Per-Arne nie dał zbić się z tropu. - Mam na myśli Isabell. Wiesz, co myślę?
- Nie odważysz się tego powiedzieć! - Jan Bruun postąpił o krok w jego kierunku, ale lensman ostrzegawczym gestem położył mu dłoń na ramieniu.
- Posłuchajmy, co on ma do powiedzenia - rzekł spokojnie.
- Chodzi mi o koszyk, który zniknął - powiedział Per-Arne. - Po co był jej potrzebny na wrzosowiskach? No i ten list, którego nie mogła otrzymać, zanim wyszła z domu. Pocztę tego dnia przyniesiono dopiero później.
- Słyszałem już o tym - powiedział lensman. - Ale ustalono, że w tym czasie musiała wrócić do domu, prawda?
- Lekarz twierdził, że kiedy ją znalazłem, nie żyła już prawie dobę - mówił Per-Arne. - I moim zdaniem jedyną osobą, która mogła wyjąć list ze skrzynki, był jej mąż, Jan Bruun. Musiał przyjść tu znacznie wcześniej ode mnie, włożył list do jej torebki i zabrał koszyk do domu.
- Dlaczego na miłość boską miałbym robić coś takiego? - zawołał Jan Bruun.
- Ja także się nad tym zastanawiam. - Lensman popatrzył na Pera-Arnego. - Czy to ma znaczyć, że oskarżasz Bruuna o morderstwo?
- Nie - odparł tak samo spokojnie Per-Arne. - Myślę, że on ją znalazł martwą i że to było samobójstwo. Lillemor była słabą kobietą, która nie potrafiła radzić sobie z problemami.
- Samobójstwo! Tu, na Wzgórzu Czarownic? Dlaczego akurat tutaj?
Per-Arne odpowiedział dopiero po chwili. Allan pojął, że robi to niechętnie, ale postanowił za wszelką cenę bronić Isabell.
- Przypuszczam, że Lillemor Bruun planowała wyjazd i tutaj właśnie miała się z kimś spotkać - powiedział cicho. - Sądzę, że w koszyku miała ubranie i przybory toaletowe. Ale osoba, na którą czekała, nie przybyła na spotkanie.
- Podejrzewasz, że miała kochanka?
- To czysty idiotyzm! - wybuchnął z wściekłością Jan Bruun.
- Nie podejrzewam, wiem! Wiem na pewno, że miała kochanka. Widziałem ich kiedyś razem, i ty także, Janie. Zrobiłeś piekielną awanturę...
- Czy to był ktoś stąd? - zainteresował się Allan.
- Ja w każdym razie nigdy przedtem go nie widziałem.
- Ale on nie dotrzymał umowy. I Lillemor odebrała sobie życie - powiedział lensman zamyślony. - To wyjaśnia, dlaczego znaleziono ją przy drodze drwali. Nie rozumiem tylko, dlaczego nie wróciła do domu. Nie wiedziała przecież nic o liście, w którym napisano, że Isabell spodziewa się dziecka jej męża.
- A ja dobrze rozumiem, dlaczego nie miała ochoty wracać do domu - odparł Per-Arne. - Jan Bruun sam chadzał zakazanymi ścieżkami. Ale nie z Isabell. Z Ellą Jahr.
Jan Bruun nic nie powiedział.
- Jaki był sens wkładania kompromitującego listu do torebki żony? - spytał Allan. - Skoro Jan nie był ojcem dziecka, którego oczekiwała Isabell?
- Wiele rzeczy liczy się w życiu mężczyzny - powiedział Per-Arne, patrząc na Jana Bruuna. - Nie podobało ci się, że przyprawiono ci rogi. Jeśli któreś z was miało mieć romans, musiałeś to być ty. A ponieważ z Isabell się nie udało, zamiast tego zdradziłeś żonę z Ellą Jahr, tylko nie miałeś odwagi się do tego przyznać. Sprawa była zbyt poważna. Anonimowy list nadszedł tego samego dnia, kiedy Lillemor zdecydowała się odejść z innym. Ale o jej zdradzie nikt nie wiedział. To ty miałeś odnosić sukcesy u płci przeciwnej!
- Przez cały czas zaprzeczałem plotkom o tym, że jestem ojcem dziecka Isabell! - uniósł się Jan Bruun.
- Rzeczywiście - odparł Per-Arne z pogardą. - Ale nie okazywałeś w tym specjalnej żarliwości, nie wypowiedziane małe „być może” wisiało w powietrzu!
- Isabell także zaprzeczała!
- A kto wierzył słowom biednej dziewczyny? - włączył się Allan. Nagle wyobraził sobie Isabell, szesnastoletnią, ciężarną i całkiem samą na świecie, nie mającą nikogo, kto mógłby albo chciał jej pomóc. Przepełniała go niepohamowana złość, postąpił w stronę Jana Bruuna i uderzyłby go, gdyby Per-Arne go nie powstrzymał.
- W ten sposób daleko nie zajdziemy, Allanie - powiedział cicho. - Najlepiej pomówić o wszystkim spokojnie. - Znów obrócił się do Jana Bruuna. - To, co wówczas zrobiłeś, to nic w porównaniu z prześladowaniem listami, którymi dręczyłeś Isabell przez całe lata!
- Prześladowanie listami? - Jan Bruun wpatrywał się w niego, niczego nie rozumiejąc. - O co ci chodzi?
Zanim Per-Arne zdążył odpowiedzieć, wtrącił się Allan:
- To nie mógł być on! Jemu nie starczyłoby fantazji, zabrakłoby mu też wytrwałości, jest za słaby i zbyt tchórzliwy! Zabierzcie go stąd, nie mogę na niego patrzeć!
- Najlepiej będzie, jak wrócisz do domu, Bruun - oświadczył lensman. - Porozmawiamy sobie później.
Jan Bruun przenosił rozpaczliwe spojrzenie z przedstawiciela władzy na Allana, który trzymał Isabell za rękę. Chciał coś powiedzieć, ale zrezygnowany wzruszył ramionami i zaczął schodzić ścieżką w dół.
- No cóż, zaczaimy się tu teraz, trzech mężczyzn zamiast dwóch. To dobrze, ale co z panią Wide?
- Biorę odpowiedzialność za moją żonę - odparł Allan, zdumiony, jak naturalnie to powiedział. Perowi-Arnemu przyznał się po drodze, że Isabell i on nie są małżeństwem, ale lensman nie miał o tym pojęcia.
Lensman pokiwał głową.
- Jak pan chce. Rzeczywiście sporo się wyjaśniło dziś wieczorem. Ale jedno chciałbym wiedzieć... - Zakłopotany spojrzał na Isabell. - Jeśli nie Jan Bruun jest ojcem waszego chłopaka, to kto nim jest?
- Kjell Jahr - Allan wyręczył Isabell w odpowiedzi. - Zmusił ją do czegoś, czego nie chciała, i Isabell, chcąc go osłonić, milczała przez te wszystkie lata.
- Nieprawda! - krzyknęła Isabell. - To wcale nie przez lojalność. Nie rób ze mnie lepszej, niż jestem. Postąpiłam tak, ponieważ odczuwałam niewypowiedzianą niechęć w stosunku do Kjella i nie mogłam znieść myśli, że on jest ojcem dziecka, którego oczekiwałam. Sama przed sobą nie chciałam się do tego przyznać! To wcale nie z powodu chęci uchronienia Kjella przed czymkolwiek. Po prostu z obrzydzenia do prawdy. Zrozum to, Allanie!
Popatrzyła na niego błagalnie. Oczy miała głębokie jak studnie, burza włosów otaczała wąską twarzyczkę. W tym momencie była zachwycająco, wprost do bólu piękna. Allan nagle zdał sobie sprawę, że naprawdę ją pokochał. Ale ona, czy ona kiedykolwiek będzie w stanie odwzajemnić jego miłość?
Lensman i Per-Arne ruszyli przodem. Allan wciąż stał, nie spuszczając wzroku z Isabell.
- Będziesz musiała stąd wyjechać - oświadczył cichym, schrypniętym głosem.
- Dlaczego?
- Ponieważ właśnie odkryłem coś, co uniemożliwia nam dalsze zamieszkiwanie pod jednym dachem - odparł z powagą. - Kocham cię i nie wystarczy mi już trzymanie cię za rękę. Rozpaliłaś moją krew. Chcę ciebie, chcę cię całować, czuć twoją skórę przy swojej. Nie mogę być tak blisko ciebie, nie dotykając cię!
Powiedziawszy to, w tej samej chwili pożałował. Isabell cofnęła się, jakby ją uderzył.
- Ja... ja także cię pokochałam - rzekła bezgłośnie. - A jednak to niemożliwe. Oboje o tym wiemy.
Allan bezradnie wpatrywał się w Isabell. Była taka piękna, ale on kochał nie tylko jej urodę; pokochał jej duszę, wszystkie najbardziej skryte myśli, i nie pragnął niczego innego, jak tylko być przy niej i ochraniać przez resztę życia.
Ale ona powiedziała, że to niemożliwe. Miał ochotę krzyknąć: dlaczego? Jeszcze kilka minut temu sama, z własnej woli, rzuciła mu się w objęcia. Gdy przyjechali do Lindane, coś takiego było nie do pomyślenia. Od tamtej pory uczyniła ogromny krok naprzód, czy tego nie widziała? Dlaczego miłość między nimi była niemożliwa?
Dlatego, że ona nie kocha mnie tak, jak ja ją, pomyślał w następnej chwili. Dlatego, że nie potrafi pokochać żadnego mężczyzny...
Ciąg myśli przerwał mu stłumiony okrzyk lensmana.
- Oto i ten, który ma zabrać skradzione rzeczy!
Znieruchomieli nasłuchując, wreszcie i do nich dotarł odgłos samochodu zatrzymującego się dokładnie pod nimi. Trzasnęły drzwiczki i wkrótce potem na ścieżce rozległy się kroki. To musi być młody człowiek, przyszło do głowy Allanowi. Poruszał się szybko, bez wysiłku, wyraźnie szedł tędy nie po raz pierwszy.
Trzej mężczyźni i kobieta stali nieruchomo, czekając, aż jego twarz ukaże się wyraźnie w blasku ogniska. Nagle ciszę rozdarł krzyk Isabell: stał przed nią Tore, dawny przyjaciel z dzieciństwa.
Na moment ich oczy się spotkały, potem Tore Simonsen gwałtownie się odwrócił i jak zając pomknął w dół zbocza. Mężczyźni ruszyli za nim, Isabell została sama. Wydało jej się, że cały jej świat legł w gruzach. Ella, stara przyjaciółka, zawiodła ją. Kjell Jahr... Na myśl o nim wstrząsnął nią dreszcz. A teraz Tore!
Coś zmusiło ją do podniesienia głowy i spojrzenia na szczyt Wzgórza Czarownic. Ujrzała poświatę. To księżyc w pełni wyłaniał się zza góry. A nieco dalej w prawo zobaczyła wąziutką spiralę dymu, unoszącą się z nagiej półki skalnej - dym jeszcze jednego ogniska.
Isabell drżała. Mroczny las wydał się w jednej chwili po dwakroć bardziej ponury i przerażający. Przymknęła oczy, by nie widzieć nowego ogniska, ale kiedy je otworzyła, było w tym samym miejscu.
A więc jednak muszę tam iść, pomyślała zmęczona. Z rezygnacją pokiwała głową samej sobie. Nic temu nie zapobiegnie, nic mnie nie uwolni. Karoline Falk jest silniejsza. Jej krew płynie w moich żyłach. Wzywa mnie, a ja muszę uczynić to, czego ona żąda. Może sama tego chcę. Właściwie to ulga tak się poddać...
Powoli, jak zahipnotyzowana, Isabell zaczęła wspinać się na szczyt Wzgórza Czarownic.
Nieco niżej w lesie lensman zatrzymał się i zawołał Allana i Pera-Arnego.
- Nie ma sensu iść dalej! - oznajmił zdyszany. - Dzisiaj i tak go nie złapiemy. Ale wiemy przynajmniej, kto się za tym kryje.
- Nie wiemy, z kim współpracuje - zauważył Allan.
- O, jeśli dobrze znam Torego, to zdradzi wszystkich, kiedy tylko go aresztujemy - odparł lensman szorstko. - Nie należy do tych, którzy pozwalają kumplom pozostać na wolności, podczas gdy sami siedzą w pace.
Allan pokiwał głową. Spojrzał na Wzgórze Czarownic.
- Niepokoję się o Isabell - powiedział. - Niedobrze, że została tam sama.
Znów zaczął wspinać się pod górę. Posuwał się tak szybko, że podążający za nim Per-Arne i lensman z trudem dotrzymywali mu kroku. Allan ostatni kawałek przebył biegiem, wołając Isabell, ale ona mu nie odpowiedziała.
Ognisko, w którym złodzieje palili opakowania po skradzionych towarach, żarzyło się słabo. Isabell nigdzie nie było widać.
- Może zeszła na dół, do drogi drwali? - podsunął Per-Arne.
Allan potrząsnął głową.
- Już dawno by nas usłyszała.
- Ach, te kobiety! - gniewnie mruknął lensman.
Allan już miał mu coś ostro odpowiedzieć, ale zanim zdążył się odezwać, Per-Arne mocno ścisnął go za ramię.
- Zobacz! - szepnął. - Tam na górze!
Zapatrzyli się w szczyt. Księżyc zawisł nad Wzgórzem Czarownic, a na tle jaśniejącej okrągłej tarczy, niczym złowróżbny symbol prastarych czasów, rysowała się spirala dymu.
- O mój Boże! - jęknął lensman. - To płonie ogień czarownic!
Później Allan nie mógł sobie przypomnieć, w jaki sposób wdrapali się po ostatnim odcinku stromego zbocza. Przed oczami przesuwały mu się nagie skały i koślawe sosny, wyciągające się ku niebu. Po głowie kołatała mu się myśl, że przed trzystu laty żądni sensacji mieszkańcy wioski wyprawiali się tu, aby patrzeć, jak Karoline Falk i inne czarownice płoną na stosie.
Zasłona kłębiącego się dymu przesłaniała środek nagiej płaszczyzny szczytu, ale ognia nie było widać. Po drugiej stronie dymnego welonu stała Isabell, na wpół odwrócona w ich stronę. Nie widziała ich jednak. Stała nieruchomo jak posąg, zapatrzona w postać znajdującą się pomiędzy nią a dymem: w kobietę o długich siwych włosach, spływających na ramiona, ubraną w dziwaczną, staromodną suknię. Na moment w blasku księżyca ujrzeli twarz tej kobiety. Pokrywała ją śmiertelna bladość. Wyciągała coś w stronę Isabell.
- Karoline Falk! - szepnął Per-Arne z niedowierzaniem. - Wielka czarownica z Hedom!
Na wrzosowisku ochryple zaskrzeczał jakiś ptak, poza tym panowała cisza. Allan stał jak skamieniały, nie mogąc pozbierać myśli. Zwilżył wyschnięte wargi i zobaczył, że Isabell robi krok do przodu. Czarownica szła jej na spotkanie.
I wtedy coś się w nim obudziło, gniew tak wielki, że miał wrażenie, że zaraz się udusi. Szybkim krokiem przeszedł na nagą półkę skalną. Lensman próbował go powstrzymać, lecz Allan gwałtownym ruchem wyrwał się z jego uścisku.
To on był odpowiedzialny za Isabell! Dość się już wycierpiała. Kochał ją i nie miał zamiaru stać bezczynnie, nie ruszyć nawet palcem, żeby jej pomóc. To wszystko to jakieś szaleństwo. On nie wierzy w duchy!
- Isabell! - zawołał z całej mocy. - Isabell, uciekaj!
Drgnęła i spojrzała na niego z wyrazem rozpaczy w wielkich oczach.
- Uciekaj! - krzyknął jeszcze raz. - To tylko człowiek!
Stara kobieta odwróciła się. Prychnęła jak rozzłoszczony kot. Isabell zdążyła zniknąć w zaroślach po drugiej stronie. Allan już nie myślał. Gdyby się zastanawiał, być może trwałby nieruchomo sparaliżowany strachem przed tym, co go czeka. Per-Arne i lensman ostrzegali go, krzycząc, ale on ruszył ku upiornej postaci.
Przerażeni patrzyli, jak brodzi w niskiej, skłębionej warstwie dymu, aż wreszcie zaledwie parę metrów oddzielało go od strasznej kobiety o długich, rozwianych włosach. Wtedy i ona pobiegła w dół zbocza.
Dla pozostałych był to sygnał do działania. Wiedzieli teraz, że mają do czynienia nie z upiorem, lecz z żywym człowiekiem. Zaszli „czarownicę” z trzech stron i schwytali ją tuż przy skraju lasu.
Per-Arne mocno przytrzymał ją za ramiona. Kiedy kobiecie spadła z głowy peruka, wrzasnęła głośno, nienawistnie. Allan zostawił ją swym towarzyszom i pomknął na poszukiwanie Isabell. Głośno raz po raz wołał jej imię, wreszcie usłyszał odpowiedź.
- Allanie, czy to ty? - dobiegło go żałosne pytanie.
- Jestem tutaj, kochana! Wszystko już minęło. Już nie musisz się bać. To nie była czarownica, Isabell, to człowiek z krwi i kości, który w tak okrutny sposób dręczył cię przez te wszystkie lata!
Zaszeleściły wrzosy i Isabell wyszła z cienia. Podbiegła do Allana, raz po raz powtarzając jego imię. Bez odrobiny wyrzutów sumienia wykorzystał okazję, gdy szukając pociechy rzuciła się w jego ramiona.
Przytulił ją i gładził po plecach, całując jej włosy i policzki, szepcząc cicho czułe słowa. Nie bardzo wiedział, jak to się stało, ale gdy jego usta odnalazły wargi Isabell, odpowiedziała na jego pocałunek z rozpaczliwą tęsknotą. Poczuł, że strach z wolna ją opuszcza, ustępując miejsca namiętności, od której zagotowała mu się krew w żyłach.
Wreszcie odstąpili na krok od siebie. Stali zdumieni, wstrząśnięci owym nieprawdopodobnym, co się właśnie z nimi działo.
- Moja niemądra Isabell! - próbował się śmiać, ale sytuacja była zbyt poważna. - Czy rozumiesz teraz, że mimo wszystko mamy przed sobą szansę?
- Nie śmiałam w to wierzyć - szepnęła, a oczy jej błyszczały jak gwiazdy. - Ja... się bałam, że sprawię ci zawód!
- Najdroższa Isabell! - ciągnął ochrypłym głosem. - Wiesz, że pragnę cię poślubić, prawda? Nie, nie musisz mi teraz odpowiadać! - dodał prędko. - Ale zastanów się nad tym! Teraz najlepiej chyba będzie, jak zejdziemy do tamtych. Ciekaw jestem, kim jest ta kobieta.
- Nie widziałeś? - zdziwiła się Isabell.
Potrząsnął głową.
- Nie, ale to nie może być nikt inny jak Ella.
Isabell potwierdziła to.
- Sądziłam, że to naprawdę Karoline Falk - powiedziała bezradnie. - Gdybyś nie przyszedł... - Odetchnęła głęboko. - Gdybyś wiedział, jak bardzo się bałam, Allanie. Byłam pewna, że nie ma już dla mnie ratunku.
- Dzięki Bogu, że przybyliśmy na czas - westchnął.
Wziął ją za rękę i zaczęli schodzić ku grupce zebranej na płaskiej półce. Allan zapalił latarkę i zaświecił nią w twarz wysokiej kobiety, która zrezygnowała już ze stawiania oporu.
Lensman spojrzał na Allana i powiedział:
- Pozwól mi przedstawić sobie naszego szanownego szefa Wydziału Spraw Socjalnych, panią Sofie Jahr!
Pani Jahr nie zdawała sobie najwidoczniej sprawy, że w blasku księżyca prezentuje się nieco dziwacznie z rozczochranymi włosami i twarzą uszminkowaną na upiorny biały kolor.
- Jeszcze tego pożałujecie! - zagroziła cicho. - Posiadam moc, która pozwoli mi rzucić urok na was wszystkich. Wszystkich was mogę zaczarować...
- A więc to pani była piękną młodą czarownicą, o której na łożu śmierci opowiadał Georg Abrahamsen - zdumiał się Allan. - Czarownica z Hedom, która go uwiodła... To pani skradła z muzeum rzeczy należące do Karoline Falk!
W oczach pani Jahr zapłonął blask triumfu.
- W tamtym czasie ludzie o czymś zapomnieli. Nikt nie pamiętał, że także i ja jestem potomkinią Karoline Falk, tylko wywodzę się z innej gałęzi rodziny!
- To znaczy, że synem Georga Abrahamsena był Kjell Jahr - ciągnął Allan.
- To łgarstwo! - wykrzyknęła pani Jahr, w jednej chwili rozgniewana. - Co pan insynuuje! Jestem przyzwoitą kobietą.
- Musi się pani na coś zdecydować, pani Jahr - cierpko zauważył lensman. - Nie można być jednocześnie przyzwoitą kobietą i czarownicą. Pani próbowała, ale nic pani z tego nie wyszło. Chodźmy stąd! Myślę, że najlepiej będzie przekazać tymczasem panią Jahr pod opiekę doktorowi, potem niech władze zadecydują, jak rozstrzygnąć tę sprawę. - Westchnął. - Muszę przyznać, że nigdy się z niczym podobnym nie spotkałem...
Był już jasny dzień, kiedy Allan towarzyszący lensmanowi w umieszczaniu pani Jahr w odpowiednim miejscu, wrócił do domu do Isabell. Pod oczami z niewyspania kładły mu się głębokie cienie, ale na jego twarzy malowała się ulga. Isabell popatrzyła na niego badawczo.
- Jak poszło? - spytała.
- Przyznała się.
- Opowiedz mi! - prosiła Isabell podniecona.
- To właściwie bardzo długa historia, mająca swój początek wiele, wiele lat temu... Daj mi filiżankę kawy, a opowiem ci wszystko dokładnie.
Zaczął mówić, kiedy razem z Isabell zasiedli naprzeciwko siebie przy kuchennym stole.
- Sofie Jahr już jako młoda dziewczyna była niezwykle ambitna. Niby nie ma w tym nic złego, ale ona posunęła się za daleko. Chciała być najpiękniejsza i najlepsza we wszystkim. Na jej temat nie dało się powiedzieć nic złego. Zawsze zachowywała się stosownie do sytuacji, nie podnosiła głosu, zajmowała się działalnością charytatywną i tak dalej. Jaką dyscyplinę wewnętrzną musiała mieć ta kobieta! Ale cóż, medal ma zawsze dwie strony. Sofie Jahr nie potrafiła zwalczyć swego pociągu do tajemniczości i mistycyzmu. Wiedziała, że wywodzi się z rodu Karoline Falk; jeśli mogę się tak wyrazić, dostała bzika na tym punkcie. „Oficjalna” pani Jahr nawet przed samą sobą nie chciała się przyznać do kradzieży starych receptur i magicznych rekwizytów z muzeum, ale jej drugie, skrywane przed wszystkimi „ja” to właśnie zrobiło. Kiedyś latem spotkała w Ytreland Georga Abrahamsena. Była wówczas niedługo po ślubie, lecz małżeństwo pozostawało bezdzietne. Zanosiło się na to, że nie przyjdzie na świat żadne dziecko. Do szaleństwa zakochała się w Abrahamsenie, który był wtedy bardzo przystojnym mężczyzną, na dodatek bogatym, i zwierzyła mu się ze swego potajemnego hobby. Młoda i piękna, zdołała go uwieść. Twierdzi, co prawda, że było odwrotnie, ale ja mam wątpliwości...
No cóż, Georga Abrahamsena ogarnęły wyrzuty sumienia, pożałował swego skoku w bok. Zerwał romans, a to ogromnie uraziło ambicję pani Jahr. Wpadła we wściekłość, ale nic nie mogła zrobić, w każdym razie oficjalnie. Była przecież elegancką damą z wyższych sfer. Abrahamsen zniknął, nie mając pojęcia, że pani Jahr jest w ciąży. Jej mężowi nawet się nie śniło, że kto inny może być ojcem ich syna. Później zresztą urodziła się Ella...
Allan zapalił fajkę i pyknął z niej kilka razy. Isabell w napięciu czekała, co powie dalej.
- Upłynęło cztery, może pięć lat i Peter Jahr wpadł w tarapaty finansowe. Sprzeniewierzył powierzone mu środki i jak najszybciej musiał zdobyć znaczną sumę, inaczej by zbankrutował, a machlojka zostałaby odkryta. Pani Jahr nie mogła znieść myśli o takim skandalu, napisała więc do Georga Abrahamsena, informując go o synu i żądając pieniędzy. Otrzymała je, ale mąż w jakiś sposób się zorientował, skąd pochodziły. Zrozumiał, że Kjell nie jest jego synem, i to było kroplą przepełniającą kielich. Odebrał sobie życie. To sprawiło, że Sofie Jahr z całą premedytacją zaczęła prześladować ciebie.
- Mnie? - powtórzyła zdumiona Isabell. - Nie rozumiem...
- Wrócę do tego za chwilę. Najpierw muszę powiedzieć parę słów o Kjellu Jahrze. Nie dało się go nazwać czarującym dzieckiem. Brzydki, miał bardzo nieładne przyzwyczajenia. Na nic się nie zdały starania pani Jahr, by jakoś go zmienić. W głębi ducha nie dawały jej spokoju wyrzuty sumienia z powodu tego, co stało się tamtego lata w Ytreland, uważała, że Kjell przez nią jest takim nieudacznikiem. Najgorsze, że nie mogła go pokochać. Próbowała udawać miłość do syna, w rzeczywistości jednak z trudem znosiła jego widok, a chłopiec to wyczuwał. Nikt go nie lubił. Musiał kupować sobie przyjaźń. Jedyną osobą, która okazała mu trochę życzliwości, byłaś ty, Isabell, a on to wykorzystał. Zdesperowany uciekł na morze...
Allan urwał. Pomyślał o synu Isabell i Kjella Jahra. Matti był podobny do swojej matki, to go bardzo cieszyło.
- W miarę upływu lat wyrzuty sumienia coraz bardziej dokuczały pani Jahr - ciągnął. - Winna była samobójczej śmierci męża, przynajmniej w pewnym stopniu. Myślała też o swoim „grzechu”, jak to nazywała. Długo tłumione uczucia nie znajdowały ujścia i to pogarszało całą sprawę. A później wydarzyła się historia z Lillemor Bruun, która popełniła samobójstwo rzekomo z powodu zdrady męża. Pani Jahr wiedziała, że wiele przebywałaś z Janem Bruunem, zrozumiała też, że jesteś w ciąży. Dodała więc dwa do dwóch. To, że wyciągnęła błędne wnioski, to zupełnie inna sprawa. W każdym razie swoje potajemne grzeszki przypisała tobie. Rozumiesz, o czym mówię?
- Tak, chyba tak - odparła Isabell, niezupełnie przekonana.
- W jej poplątanej wyobraźni ty przyjęłaś postać młodej czarownicy, która uprawia czarną magię, uwodzi mężczyznę i oczekuje jego dziecka. To pani Jahr napisała pierwszy list do Lillemor Bruun, aby zranić ją tak, jak zraniony został jej własny mąż, kiedy poznał prawdę. Lillemor odebrała sobie życie, lecz o tym pani Jahr nie wiedziała. Rozpoczęła nagonkę na ciebie, a z czasem zdołała samą siebie przekonać, że ty jesteś o wiele gorszym człowiekiem, niż ona kiedykolwiek była. Doprowadziłaś do śmierci Lillemor i pragnęłaś pozbyć się dziecka, tak jak ona chciała pozbyć się Kjella. Dlatego pisała anonimy, zachęcając cię w nich do usunięcia ciąży, a potem do oddania Mattiego. Za każdym razem, gdy wysłała list do ciebie lub do kogoś z twoich najbliższych, sama czuła się o wiele lepiej i mogła dalej wieść swoje życie bez skazy jako jedna z najbardziej poważanych mieszkanek Hedom. Wreszcie uspokoiła swe sumienie na tyle, że przestała pisać.
- To te lata, kiedy żyliśmy spokojniej - domyśliła się Isabell. Odruchowo sięgnęła przez stół, poszukując ręki Allana.
- Kjell wyruszył na morze, nie musiała więc znosić jego widoku, który przypominał jej, co się wydarzyło. Wkrótce jednak otrzymała wiadomość o jego śmierci. Mówiono o samobójstwie. Śmierć Kjella na nowo rozjątrzyła stare rany, pani Jahr musiała przyznać, że to ona sama ponosi największą winę za śmierć syna. Znów zaczęła wysyłać anonimy, chciała cię ukarać. Przeganiała cię z miejsca na miejsce, traciłaś wszystkich przyjaciół. Jako szef Wydziału Spraw Socjalnych, wypłacającego ci zasiłek na Mattiego, zawsze wiedziała, gdzie cię szukać.
- A więc ja miałam ponieść karę za jej winy?
- Właśnie tak! - pokiwał głową Allan. - Ale ty nagle przyjechałaś do Lindane, z pozoru szczęśliwie zamężna. To był wielki szok dla pani Jahr. Zaczęła bombardować mnie anonimowymi listami. Bez rezultatu. A potem wpadła w desperację.
- Czy ona wie, że Georg Abrahamsen zapisał w testamencie cały swój majątek Kjellowi? - spytała Isabell.
- Tak, powiedziałem jej. Dało jej to najwyraźniej wiele do myślenia. Pytała, czy nie można przenieść tych pieniędzy na Ellę, ale to oczywiście nie wchodzi w grę. Faktem jest, że, ponieważ Kjell nie żyje, dziedzicem całej fortuny jest Matti.
- Och, nie! - krzyknęła przerażona Isabell.
- Sprawa może być trudna - uprzedził Allan. - Najpierw trzeba udowodnić, że Kjell był synem Georga Abrahamsena, a potem, że Matti jest synem Kjella.
- Muszę nad tym pomyśleć - oświadczyła Isabell. - Nie jestem pewna, czy to będzie miało dobry wpływ na Mattiego. Zawsze jakoś sobie radziliśmy, Matti i ja...
- Teraz jest nas troje! - przerwał jej Allan.
Isabell uścisnęła go za rękę, ale unikała bezpośredniej odpowiedzi.
- Muszę cię zapytać o coś innego - rzekła po chwili. - Czy to pani Jahr sporządziła te stare listy na skórze, te od... Karoline Falk?
Allan dostrzegł napięcie i lęk w jej oczach. Biedna mała, pomyślał z czułością. Czyżby nadal się bała, że wcieliła się w nią stara czarownica sprzed trzystu lat? Cieszył się, że mógł jej szczerze odpowiedzieć:
- Oczywiście, że zrobiła je pani Jahr. Bardzo dumna była ze swoich dzieł, jak je nazwała.
- A co z czarownicą, którą jako dziecko widziałam w miejscu, gdzie kiedyś znajdował się stos? - spytała Isabell bez tchu.
- To musiała być stara, koślawa sosna, moja kochana - uśmiechnął się Allan.
Isabell zaszlochała. Jej ramiona drgały, wstrząsane powstrzymywanym łkaniem. W końcu opadła na stół i wybuchnęła gwałtownym płaczem.
- Och, Allanie, Allanie, tak się bałam!
Delikatnie przyciągnął ją do siebie i otarł jej łzy.
- Ty płaczesz, kochana. To znaczy, że nie musisz się już więcej bać. Wiesz, że czarownice nie potrafią płakać. Nie jesteś czarownicą, Isabell. Jesteś w stu procentach normalną kobietą, tylko piękniejszą i znacznie bardziej pociągającą od innych!
Śmiała się i płakała na przemian.
- To prawie nie do pojęcia! Jestem wolna! Nareszcie wolna! Czy potrafisz zrozumieć, dlaczego dałam się zwabić na Wzgórze Czarownic w środku nocy?
- Nic w tym dziwnego - odparł z powagą. - Przez szesnaście lat byłaś ofiarą psychicznego terroru, mózg miałaś wyprany!
- Czego ona ode mnie chciała? - spytała nagle Isabell.
Allan odwrócił wzrok.
- Zapomnij o tym. To już minęło.
- Muszę to wiedzieć, inaczej nie przestanę o tym rozmyślać!
Zawahał się chwilę i wreszcie powiedział:
- Miałaś tam na górze popełnić samobójstwo, Isabell.
Przez jej ciało przebiegł dreszcz. Powiedziała szybko:
- Porozmawiajmy o czymś innym!
- Z przyjemnością! Czy zastanawiałaś się nad tym, co powiedziałem wczoraj?
- Oczywiście. Kocham cię, Allanie! Ale...
- Czarownice nie potrafią też kochać! Oto i ostateczny dowód, że nie jesteś czarownicą, najdroższa, obalający wszelkie twoje wątpliwości. Z biura lensmana zatelefonowałem do Mattiego i krótko opowiedziałem mu całą historię. Wyznałem, że poprosiłem cię o rękę, a on skomentował to mówiąc, że okażesz się głupia, jeśli odmówisz. Jest więc nas dwóch na jedną, kochana! Możesz zatem od razu odpowiedzieć „tak”!
- Strasznie jesteście przebiegli! - wykrzyknęła. - Spiskujecie za moimi plecami!
- Musimy, jeśli ty nie wiesz, co jest dla ciebie szczęściem - odparł Allan. - Jaka więc będzie twoja odpowiedź?
- Ja... chyba się zgodzę - szepnęła Isabell, patrząc na niego rozpromienionymi oczyma. - Skoro naprawdę wierzysz, że będziemy we dwoje szczęśliwi...
- Ja nie wierzę, ja to wiem! - Allan mówił z całą powagą. - I sama to potwierdzisz, jeśli się chwilę zastanowisz. Jesteś teraz zupełnie inna, niż wtedy gdy przyjechaliśmy do Lindane. Nie mogłaś znieść nawet myśli, że mógłbym się do ciebie zbliżyć. Teraz z własnej woli wychodzisz mi naprzeciw. Nie zauważyłaś tego?
- Tak, owszem, ja... - Zmieszana spuściła wzrok, brakowało jej śmiałości, by wytrzymać jego spojrzenie.
Takie to było dziwne! Czuła się zawstydzona, a zarazem pełna nadziei jak młoda dziewczyna. Nagle ogarnęło ją oszałamiające poczucie szczęścia. Całe zło zniknęło jak zdmuchnięty płomień świecy. Nareszcie odważyła się zapomnieć o przeszłości i zacząć myśleć o tym, co ją czeka z Allanem. Teraz bowiem była wolna i mogła go kochać!
Powoli podniosła głowę i popatrzyła na niego. Wzrok miała spokojny, bez cienia wątpliwości.
- Mówię „tak”, Allanie...