Conrad Joseph Siostry

Joseph Conrad




Siostry


Sisters

Przełożył Wit Tarnawski



1


Stefan przez wiele lat podróżował po miastach Europy Zachodniej. Chociaż przybywał ze Wschodu i jeśli nawet posiadał wrodzoną mądrość Wschodu — wypada stwierdzić, że był tylko samotnym i niemym mędrcem, bez gwiazdy i bez towarzyszy. Wybrał się na poszukiwanie prawdy — a znalazł jedynie niezliczoną ilość formuł. Żaden głos anioła nie przemówił doń z wysoka. Natomiast słyszał z prawa i z lewa jałowy wrzask fanatyków, zachwalających tę czy inną drogę ziemskimi, ochrypłymi głosami, które nie budziły zaufania i gubiły się w ciemnej pustce. I słyszał także słodkie słówka bezczynnych gadułów, szepczących do ucha usłużne przepowiednie wielkości, w zamian za szczerą gościnność tego rosyjskiego malarza, który miał ruble. Podróżował więc niestrudzenie z Berlina do Drezna, z Drezna do Wiednia, a potem do miast włoskich i wreszcie znów do Monachium, usiłując wykryć znaczenie tych wszystkich form piękna, które wzbudzały w nim podziw. Czasami myślał, że rozumie już mowę doskonałości. Czyż nie porywała ona wzwyż jego myśli, podobnie jak wiatr podniebny miota ku słońcu chmurę pyłu z nieurodzajnej ziemi? Lecz znaczenie jej wydawało się jak ów wiatr nieuchwytne i bez kształtu. Słodycz tego głosu upajała go czystą rozkoszą, ale objawienie, które przynosił, zdawało się mówić o sprawach nie do pojęcia, i to z takim brakiem ostatecznej jasności i nieprzejrzystością treści uczuciowej, że Stefan zaczął wątpić o niebiańskim pochodzeniu głosu. Arcydzieła pędzla i dłuta unosiły go zrazu nadzieją wtajemniczenia w religię sztuki, a potem pogrążały w rozpaczy, nie chcąc przed nim wyjawić ostatniego słowa. Zwracał się do ludzi — do różnych ludzi — ale wydawało mu się, że, podobnie jak anioły i biesy ze średniowiecznych katedr, wszyscy oni wykuci są z jednakowego kamienia, zagadkowi, twardzi i bez serca. Ani umarli, ani żywi nie chcieli przemówić do niego zrozumiałym językiem. Czasami Stefan ubolewał nad brakiem własnej inteligencji.

Wierzył, że w świecie sztuki, pośród tak wielu form objawionego piękna można będzie znaleźć sekret geniuszu. Wszystkie te umysły, które stworzyły tyle arcydzieł, musiały przecież pozostawić gdzieś wyznanie swojej wiary — ukryte przed oczami tłumu, ale widoczne dla wybranych — jedyne, kojące, ostateczne. Stefan go szukał. Szukał tego magicznego znaku po galeriach sztuki, po wszystkich katedrach od Rzymu aż do Kolonii. Wydeptał ulice wielu miast, czasem sam, czasem w towarzystwie innych poszukiwaczy piękna, których miłował za ich upór w szukaniu i którymi trochę gardził, ponieważ wydawało mu się rzeczą nieuczciwą przyjmować, jak oni, chaotyczną paplaninę zwyczajnych ludzi za głos natchnionych proroków. Gardził tymi wyznawcami tylko trochę, i to nie zawsze. Oblegały go wątpliwości. A jeśli, zamiast oszukiwać siebie dla wygody życia, dostąpili oni mimo wszystko objawienia, które umykało rok po roku jego tęsknocie? Któż to wie! Zaczął nie dowierzać własnym dążeniom. Czasami przedstawiały mu się jako sprzysiężenie potęg ciemności na zgubę jego duszy. Wtedy uciekał od swego wnętrza pomiędzy ludzi. Życie na Zachodzie ciągnęło Stefana bogactwem swej różnolitej powierzchni, a równocześnie przerażało wewnętrznym bezładem i małością. Kipiało od gorączkowych dążeń i wysiłków, od ścigających się teorii, od nienawistnych uprzedzeń i źle wybranych miłości. Wszystko tutaj było ograniczone, twarde, wyraźne w zarysie i niepiękne w postaci. Tacy też byli ludzie. Pysznili się kryształową czystością swego horyzontu. Stefan widział, że horyzont ten jest istotnie czysty jak kryształ, ale też równie nieprzenikalny. Pod jego kopułą nie istniało nic wielkiego, ponieważ wszystko było skończone, określone, związane z ziemią, uwięzione wśród tych ścian tak przejrzystych, a tak haniebnych, poza którymi dopiero rozciągał się wspaniały świat spraw nieskończonych i wiecznych; ów inny świat, który ci ludzie stale przyzywali ustami, sławili i czcili obłudnie, ale nigdy nie zapragnęli go naprawdę — świat beznadziejnie daleki ich niespokojnym sercom, w których jego tajemnica nie potrafiła obudzić niczego innego poza ukrytym lękiem lub bardziej jeszcze ukrytą wzgardą.


Najczęściej jednak w żarliwej pracy szukał schronienia przed zawstydzającym poczuciem własnej niemocy. Ale praca, chociaż niosła pociechę ukazaniem, do czego był zdolny, nie szczędziła mu także rozczarowań, stawiając twarzą w twarz wobec własnych ograniczeń, jego, który dążył do ideału nie ograniczonego niczym. Nie zwracał się do nikogo po naukę. Trzymał się z dala od świata. Nie zrywał z nim jednak. Potrzebował go. Potrzebował widoku jałowych uniesień i dźwięku pustych słów dokoła siebie, choćby dlatego, by podeprzeć zachwianą wiarę we własne przekonania. Obcując z wieloma, nie poufalił się z nikim. Przeważnie milczał. Ludzie pytali: „Cóż to za gość? Nic nie robi. Nie raczy nawet mówić.” A gdy mieli rzadką sposobność słyszeć go, odpowiadali sobie na to pytanie łatwym słówkiem „wariat lub szarlatan”. Nieliczni, którzy widzieli jego pace, zapewniali, że jest po prostu „niemożliwy”. Niektórzy mówili: „Nic z niego nie będzie; na to jest za bogaty.” Kilku wydało potępiający osąd: „Marzyciel”. Nikt nie powiedział wyraźnie: „Głupiec”. Niemal wszyscy utrzymywali z nim przyjazne stosunki. Facet miał pieniądze, a nie było obawy, aby kiedykolwiek stał się niebezpieczny; brakowało mu talentu. Wyrok śmiertelny i załatwiający sprawę ostatecznie, jak ostrze gilotyny. Nienawidziło go tylko niewielkie grono najlepszych i najsprytniejszych. Trudno właściwie powiedzieć dlaczego. Może za to, że nie chciał przemawiać żargonem ich sztuki, a jeszcze prawdopodobniej dlatego, że zostali obdarzeni trafnym wyczuciem jego wartości, w nagrodę za tyle doskonałości i tyle sprytu. Na pewno okazaliby się mniej zawzięci i w końcu zgodziliby się łaskawie dzielić jego nieskąpy chleb, gdyby mogli przewidzieć, jak krótkie życie było mu znaczone i jak nikły ślad miał zostawić po sobie na tej ziemi.


Daleko zaś, poza niejedną wielką rzeką, w drewnianym, zakurzonym mieście pośród stepu — ojciec i matka Stefana czekali na wiadomości od niego. Listy przychodziły regularnie cztery razy do roku. Przez wiele dni ojciec zwykł był nosić list taki pod koszulą, jak szkaplerz; był to przecież znak życia od najstarszego syna, tego syna, któremu przeznaczał w myślach rangę generała. Matka popłakiwała z cicha, trapiąc się tylko tym, że go przy niej nie ma. Oboje byli wieśniakami. Ona była córką starszego wsi znad brzegów Dniepru. On, wyzwolony chłop pańszczyźniany, urodzony w sąsiedztwie; człek sprytny i niespokojnego ducha, wywędrował ze swojej wsi, by stać się z czasem, po bardzo skromnych początkach, kupcem pierwszej klasy — człowiekiem bardzo bogatym. Ale mimo bogactw pozostał zawsze wieśniakiem z długą brodą. Był przebiegły, naiwny, pozbawiony skrupułów, wierzący i poczciwego serca. Dawał dużo pieniędzy na biednych i zwykł nieraz przystawać u wejścia do cerkwi, by pogadać z żebrakiem, którego nazywał „bratem”, po prostu, bez cienia afektacji. Wszyscy ludzie są braćmi. Kiedy łajał swoich dwu bladych i skrofulicznych urzędników (niewielkie było to przedsiębiorstwo, prawie wszystko załatwiał sam), zaczynał przemowę od wykrzyknika: „Ty sukinsynu”, bez śladu złości w swym sercu. Bał się Boga, czcił świętych, bił pokłony ikonom przy każdej sposobności, żegnając się przy tym szybko niezliczoną ilość razy trzema złożonymi palcami, a równocześnie gotów był krzywoprzysięgać dla trzech rubli, z niewinnym uśmiechem dziecka, które okłamuje pobłażliwego ojca. Dostał kontrakty rządowe i zebrał pokaźny majątek. Znany był w urzędach państwowych — nawet w stolicy — gdzie można go było zobaczyć stojącego przed drzwiami, z czapką w ręku i z pokornym wyrazem twarzy. Urzędnicy o byczych karkach, ubrani w obcisłe, zielone mundury, zwracali się do niego — ze swych foteli — z pieszczotliwą łaskawością: „Ty złodziejaszku, ty skończony kłamco!” Nie był psuty pochwałami możnych. Dawał łapówki. Ceniono go bardzo. Stał się potrzebny wielu ludziom, ale pozostał do końca prostym wieśniakiem dawnych czasów.


Rodzice Sefana pobrali się z miłości. Ona była najpiękniejszą dziewczyną we wsi, córką bogatego gospodarza. Jego uważano za włóczęgę, nicponia i nie lada pyszałka. Zakochali się w sobie na umór i razem uciekli. Nie żałowali tego nigdy. W początkach ich wspólnego pożycia (gdy namiętności są najgorętsze) zbił ją ze dwa razy — tylko tyle, aby nie miała cienia wątpliwości, że ją naprawdę kocha. Później zawsze już traktował żonę z powściągliwą powagą i z patriarchalną, pobłażliwą wyższością. Ona uważała go za wielkiego człowieka, a siebie za najszczęśliwszą z kobiet. Przeszli razem ciężkie chwile. Nieprzejednany teść nie chciał nic uczynić dla włóczęgi poza tym, że ofiarował mu stary, drewniany wózek i parę kudłatych koników. W tym ekwipażu wozili od miasta do miasta melony ze środkowej Rosji na sprzedaż. Stefan, ich pierwsze dziecko, przyszedł na świat w przypadkowym schronieniu, jakie dała przydrożna szopa; zanim skończył dwa tygodnie, znów byli w drodze. Kobieta siedziała na zbutwiałych rogożach, w słonecznym blasku, na wielkim stosie melonów. Chłop stąpał cichymi kroki w łykowych łapciach tuż przy zwieszonych łbach końskich i co pewien czas spoglądał przez ramię na matkę. Bywało, że wielka nuda bezkresnej równiny przenikała do dna jego duszy. W takich chwilach, nie przystając, odwracał się i wołał wesoło:

Jakże miewa się nasz dzielny kozak, Małaniu?

A ona sponad kłębów kurzu odpowiadała piskliwym — jeszcze niezbyt silnym głosem:

Ma się świetnie, Sydorze!


Nocami często obozowali w pobliżu wsi. Sydor sporządzał z wózka i mat schron dla żony. Jeśli noc była piękna, siadywali wieczorem pod gołym niebem. Na długo zanim usta dziecka nauczyły się wymawiać słowa — oczy jego patrzyły już bez zmrużenia powiek ku wielkiemu niebu. Ojciec i matka, siedząc przy małym ognisku, gwarzyli szeptem. Na kawałku zgrzebnego płótna, rozścielonym na skąpej trawie przydrożnej leżało dziecko — ciche, z otwartymi oczami. Dzieci chłopskie płaczą rzadko. Zdawałoby się, że rodzą się już z góry świadome bezcelowości lamentu. Śmiałymi oczyma dziecka Stefan wymieniał spokojne i głębokie spojrzenia z nieprzeniknionymi gwiazdami. Głupiutki i nieustraszony wyciągał niesprawne rączki ku wszechświatowi, jak gdyby chciał się bawić tym świetlistym pyłem, który przez nieskończoną przestrzeń płynie ku nieskończoności czasu. Cudowność niebios bliska jest sercu dziecka, podobnie jak wspomnienie kraju bliskie jest sercu wygnańca na początku jego wędrówki. Później oschła mądrość ziemi niszczy te senne wspomnienia i tęsknoty — niszczy je pierwszy wybuch śmiechu lub pierwszy jęk cierpienia.


Stefan patrzył bacznie — uśmiechając się do ogromu niebios. W ciągu dnia z ramion matki obserwował w pojętnym milczeniu bezkresną przestrzeń urodzajnego czarnoziemu, który na swym falistym łonie pielęgnował życie pod gorącą pieszczotą słońca. W płytkich fałdach wielkiej równiny strumienie przecięte groblami, rozlewały się w lśniące tafle cichych stawów, zda się uciszanych przez tkliwe szepty trzcin okólnych. Na ich brzegach ciemne wierzby i smukłe, giętkie brzozy chwiały się pod łagodnym a władczym tchnieniem sennego stepu. Tu i ówdzie rysowała się nieruchomo i posępnie kępa niskich dębów, wrosła mocno w ciemną plamę własnego cienia. Z pochyłości wzgórza spływała wioska — białe, rozrzucone chaty o wysokich, zmierzwionych strzechach, spod których błyskały małe, krzywe okna, niby mrugające oczka gromady pokracznych i wesołych karłów w ogromnych czapach, włożonych z fantazją na bakier. Pomiędzy nimi zielona kopuła wioskowej cerkwi strzelała wysoko w niebo blaskiem pozłacanego krzyża. Wózek zjeżdżał z pochyłości, pędził wśród stada szczekających dokoła psów, przedudnił po grobli, a potem powoli, ciągnięty cierpliwie przez kudłate koniki, wspinał się na przeciwległe zbocze. Kiedy z trudem osiągał jego szczyt, rozległa równina otwierała się znowu z wstrząsającą nagłością objawienia. Jeden ogromny łan dojrzałej pszenicy ciągnął się w nieskończoną dal, pełen brzęczeń i szumu niewidzialnego życia istot nieskończenie małych: zdawało się, że to równe, rozszemrane pole, rozciągające się pod milczeniem pogodnego nieba, jest wielkie jak świat. Gdzieś w oddali, na samej linii horyzontu, następna wioska ukazywała się zieloną smugą drzew ponad monotonią płowego zboża — samotna, drobna i jaśniejąca, niby szmaragd niedbale porzucony na piaskach bezkresnego, pustego wybrzeża.


2


Bajeczna rozległość tej krainy narzucała się dzień po dniu z uporem odwiecznej prawdy, wsiąkała w podświadomość dziecka, zabarwiała jego dziecinne myśli i uczucia, napełniała treścią pustkę duszy — nieodparta, niby nieustający szept głosu z nieba. Tymczasem dobrobyt ojcowski rósł szybko — prędzej od syna. Czasem się człowiekowi tak powiedzie! Wreszcie można było zaprzestać włóczęgi i chłopiec zamieszkał wraz z matką Ukrainką w jednym z miast nadrzecznych, podczas gdy ojciec podróżował po kraju, zajęty wykonywaniem kontraktów zbożowych i doglądał z błotnistych brzegów, obuty do kolan, swych galar o tępych dziobach płynących mulistym nurtem nieskończonych traktów wodnych. Wśród czczości wyczekiwania w przedpokojach urzędów państwowych snuł nowe, ambitne plany dla syna. Widział go już w urzędowym mundurze, w naszywkach, w orderach, wydającego rozkazy, nazywanego ekscelencją. W Rosji wszystko jest możliwe, a jak powiada przysłowie: „Wszystko można, byle z ostrożna.” Kiedy chłopiec miał lat osiem, oddano go do szkoły w prowincjonalnym miasteczku. Stamtąd Stefan wyjechał do stolicy. Stary nie mógł zrozumieć ambitnych pragnień młodego. Malować? Dlaczego malować? Co malować? Gdzie? Co komu z tego przyjdzie? Generałowie nie malują; radcy też nie — nawet pisarz w kancelarii nie maluje. Co do gubernatora zaś, ten nawet nie odezwałby się do malarza; a i słuchać by nie chciał, gdyby taki odważył się przemówić. Stary przerażony był tym niezrozumiałym szaleństwem. Syn stał na stanowisku świętości powołania i przekonywał ojca dziwnymi słowy, zdumiewającymi argumentami. Ojciec dostrzegał tylko stanowczość jego decyzji i bojąc się stracić na zawsze ukochane dziecko, nieśmiało bronił swej sprawy. Przecież wszyscy malarze, o których Stefan mówił, dawno już nie żyją. Biedacy! Niech im Bóg da wieczny odpoczynek. Po co więc cała ta podróż za granicę, skoro i tak nie ma już od kogo nauczyć się sekretów rzemiosła. Że pozostały ich obrazy? Być może, być może. Nie wątpił, że jego syn potrafi malować znacznie lepiej od tych nieboszczyków. Po co więc jechać taki kawał świata, aby obejrzeć ich spuściznę — o ile w ogóle zostało jeszcze coś do oglądania. Co do tego miał poważne wątpliwości. Tyle czasu, tyle czasu. Wszystko przecież próchnieje i rozsypuje się — domy i mosty — a cóż dopiero obrazy. A w dodatku byli to cudzoziemcy! Po cóż jechać tak daleko — między Niemców i tym podobnych? Czyż Rosja nie dość jest wielka, by w niej malować — jeśli już tak być musi? W końcu stary uległ. Niech się dzieje wola nieba. Za grzechy, za jego grzechy.

Ale pisz do nas. Jesteśmy już starzy — powiedział do syna. A potem dodał niepewnie, w poczuciu własnej przebiegłości: — Pisz do nas. Bóg raczy wiedzieć, gdzie będziesz — raz tu, raz tam! Pisz, abyśmy wiedzieli, dokąd ci posyłać pieniądze. Ci cudzoziemcy to wielkie oszusty, a ty jesteś młody, młody! No, już czas. Ruszaj z Bogiem… i wracaj prędko.

Uścisnęli się. Stefan odjechał z podniesionym do góry kołnierzem palta, nie odwróciwszy się ani razu. W domu matka zarzuciła swą perkalową spódnicę na głowę i szlochała pogrążona w czarnej rozpaczy. Ojciec, stojąc w bramie, zrobił szybki znak krzyża w stronę, w której znikła cała nadzieja jego prostego serca.

Przez lata całe opuszczony ojciec na próżno błagał pomocy najczcigodniejszych świętych, pod złocistymi sklepieniami wspaniałych cerkwi, w majestatycznym mroku monastyrów lub w skromnych cerkiewkach wiejskich. Święci odpowiadali na jego ufne modlitwy jedynie pustym spojrzeniem naiwnych bohomazów. Najwidoczniej nie zasługiwał na zmiłowanie sług Pańskich. Taka myśl zaświtała mu w końcu, więc przestał narzucać się ze swymi modłami, nadal jednak uczęszczał pilnie do miejsc świętych w mglistej, lecz upartej nadziei, że obraz jego niemej rozpaczy skłoni z czasem do litościwego wstawiennictwa któregoś ze służebników u tronu Najwyższego. W zajazdach, odwiedzanych przez ludzi jego klasy społecznej, opowiadał często, oparłszy łokcie na drewnianym stole, przyjaciołom popijającym herbatę historię swego nieszczęścia. „To dopust Boży” — mówił na koniec uroczyście, z głębokim westchnieniem. Przeklinał bezbożnych Francuzów, którzy przy pomocy sztuk czarnoksięskich omamili mu chłopca. Naradziwszy się z żoną, uczynił solenny ślub, że ufunduje cerkiew, w której zbłąkany syn będzie mógł pojednać się z Bogiem, malując dla ołtarza wspaniały obraz na złotym tle. Oby tylko powrócił! Pieniądze czekały na niego. Ale Opatrzność — nie tak jak możni tego świata — była obojętna na łapówkę, chociaż tak hojną. Nigdy już nie zobaczył syna. Wróciwszy do domu z jednej ze swych handlowych podróży, dostał gwałtownych boleści. W chwili krótkiego nawrotu przytomności zdążył jeszcze oświadczyć stroskanej żonie, że to na pewno Żydzi zatruli wszystkie studnie w okolicy — i skonał w jej objęciach z obojętną rezygnacją. Ona podążyła wkrótce za nim. W ostatnich miesiącach życia zdawało się, że zapomina o starszym synu, tak pochłaniała ją niecierpliwa tęsknota, by złączyć się znowu z człowiekiem, który rzucił czar na jej młode lata.


Stefan bolał po stracie i ból ten, opanowany, lecz głęboki, nie opuszczał go ani na chwilę przez pierwszych kilka tygodni. W rozsianym świetle, sączącym się z perłową czystością przez białe obłoczki szczytowych okien, obchodził powoli długie galerie zapełnione arcydziełami linii i barw. Atmosfera tych miejsc tchnęła nieczułą pogodą doskonałości. Inni ludzie, których tu spotykał, wydawali mu się niezwykle mali, wyraźni i — chociaż w tłumie — niezmiernie samotni, jak gdyby zagubieni w świecie dziwów. Niezdecydowane ich kroki rozbrzmiewały, głośne, lecz nieważne, wśród znamiennego milczenia pamiątek pełnych chwały. Stefan błąkał się od sali do sali. Jego duża, niezgrabna postać w czarnym ubraniu przyciągała powszechną uwagę, a równocześnie wymykała się jej dzięki niespokojnej ruchliwości. Zjawiał się na mgnienie oka w drzwiach, przechodził przez wąską dal długich galerii, widywano go, jak przysiadał niedbale na jednej z kolistych kanap, po to tylko, by za chwilę wstać i ruszyć przed siebie z zapatrzonymi gdzieś i nie widzącymi oczyma. Szepty ubawionych przechodniów nie robiły na nim wrażenia. Nie słyszał ich. Pierwszy zew śmierci ożywia przeszłość na nowo i wywołuje z wielką wyrazistością wspomnienia z rumowiska rozbitych nadziei. Stefan wspominał — wprost widział — żałosne twarze zmarłych, którzy, jak sobie wyobrażał, umierali z jego imieniem na ustach. Zbroja jego sztuki, zbroja wypolerowana, nie do przebicia, nie splamiona niczym i twardsza niż stal, jak gdyby została zdarta zeń potężną dłonią, by ze złowieszczym chrzęstem opaść u jego stóp. Bezbronnego przebiło zatrute ostrze wyrzutów sumienia. Porzucił te dwa kochające serca dla rzeczy nieosiągalnej, dla ponętnych kłamstw, dla pięknej ułudy. Miał ochotę krzyknąć nieśmiertelnym dziełom sztuki: „Nie macie serca!” Do swych szczytnych aspiracji mówił: „Nie macie sumienia!” Do piękna: „Jesteś kłamstwem!” Do natchnienia: „Odejdź, nie wypowiedziawszy ostatniego słowa — bo nie stać mnie na dalsze ofiary.” W gorącości swego żalu, w szale wyrzeczenia rozpędził korowód uroczych zjaw, które przez tyle lat towarzyszyły jego życiu, i pozostał sam, zdjęty pokorą i zgrozą wobec okrutnej rzeczywistości swojej straty.


Ten stan udręki i samooskarżeń nie trwał długo — nie dłużej niż u innych ludzi. Brat pisał do Stefana listy, w których boleść synowska przeplatała się z rozsądną troską o ich wspólne interesy majątkowe. Ten młody człowiek miał usposobienie wesołe, praktyczne i sporo braterskich uczuć. Przejął po ojcu przedsiębiorstwo. Był przy tym postępowy i niewiele sobie robił z autorytetów. O gubernatorze prowincji wyrażał się ze zdumiewającą swobodą, że ma on popie oczy — co wszystko dostrzegą, i wilczy brzuch — który wszystko by pożarł. „Ale — dodawał — stać mnie na to, żeby mu napchać brzuch; uzyskałem już dzierżawę rządowych młynów. Zrobimy na nich doskonały interes. W przyszłym roku pojadę na Kaukaz jako dostawca wojskowy — i będziemy tam mieszkać w mieście, mój bracie, w wielkim mieście. Przyjedź i zamieszkaj z nami. Będziesz sobie malował Czerkiesów i gruzińskie dziewoje i dobrze na tym zarobisz, jeśli zechcesz. Mamy tu takiego jednego, co pojechał do Turkiestanu, aby malować tamtejszych dzikusów na kawałkach płótna czy nawet papieru, a teraz w Petersburgu każdy pędzi, ażeby to zobaczyć. Szczerą prawdę mówię! Sam widziałem ludzi, którzy o mało nie pobili się u wejścia. Pomyleńców nie brak w naszym kraju. Dlaczego nie miałbyś podebrać im trochę rubli? Ale i tak pieniędzy mamy dosyć. Połowa tego jest twoja. Znam się na interesach. Przyjedź i żyj razem z nami. Żona często o ciebie pyta, a bratanek twój zaczyna już chodzić. Nie ma na świecie kraju jak nasz. Przyjeżdżaj!”


3


Stefan, z listem w ręku, patrzył poprzez przestrzeń, i czas na kraj swego urodzenia. Majaczył hen w oddali ogromny, tajemniczy — i niemy. Stefan czuł przed nim lęk. On, który wśród najdoskonalszych wcieleń dojrzałej myśli szukał słowa, co otworzyłoby drzwi Niewiadomego, lękał się cichego świtu swego Życia. Nie tam! Nie tam!… Odpisał bratu: „Wrócić nie mogę. Nie zrozumiesz, choćbym ci próbował wyjaśnić. Wierz mi jednak, że wracać teraz, gdy oni nie żyją, byłoby czymś gorszym od samobójstwa, które jest niewybaczalnym grzechem. Chcę wiedzieć coś… nie pytaj co — co było wiadome pewnym ludziom, którzy pomarli nie ujawniwszy swej wiedzy. Póki nie dowiem się, wrócić nie mogę. Wolno mi, jak sądzę, mieć nadzieję, że gdy słowo, na które czekam, zostanie wypowiedziane, potrafię je zrozumieć. Nie gorsz się tym, co piszę. Nie pomogłoby to nic. A ty masz rację. Nie ma takiego kraju jak nasz ani ludzi podobnych nam — wieśniakom. Jesteśmy Bożymi dziećmi. Na razie małymi dziećmi. Jeżelibyśmy byli podobni do tych ludzi, wśród których teraz żyję, nie mógłbym mówić do ciebie tak, jak mówię. Jesteśmy braćmi. Różnimy się, lecz nawet nie rozumiejąc się wzajemnie, kochamy się i ufamy sobie. Nie gniewaj się. Jeżeli są jakieś pieniądze, napisz, ile przypada na mnie, bo chcę sobie ułożyć życie. Mógłbym na nie także zarobić, ale wtedy musiałbym wyrzec się moich nadziei. Wielu musiało to uczynić. Nie miałoby to wielkiego znaczenia, a jednak wszystko oddam, by wiedzieć. Kochaj nasz kraj, zachowaj prostotę serca, daną ci z łaski Boga, myśl o mnie często.” Brat w odpowiedzi nie krył swojego zdumienia, lecz pogodził się z wszystkim. Sprawy pieniężne omówił dokładnie i z wielką jasnością, tak że Stefan znalazł się, jeśli nie w posiadaniu fortuny, to w każdym razie w bardzo wygodnych warunkach materialnych. Trochę już przyszedł do siebie po straszliwym wstrząsie spowodowanym stratą, jakiej doznał. Ciemna przemoc bólu przeszła z biegiem czasu w chłodną szarość: w blady i oporny świt krótkiego dnia, który niepewną tylko niósł ulgę. W tym szarawym świetle Stefan widział, jak zwiewne towarzyszki jego życia wracają, dają znaki, uśmiechają się, wskazują przed siebie widmowymi ramionami; słyszał bezgłośny szept kuszących słów, wypowiadanych przez ich prześliczne, niematerialne usta. Musi iść naprzód! Zapłacił olbrzymią cenę za przywilej beznadziejnej walki. Czy beznadziejnej?… Gdy tak leżał na tapczanie z półzamkniętymi oczyma w ciszy swojej pracowni, cienie wieczoru gromadziły się dokoła. Dzień powoli dostrajał się do żałosnego tonu jego uczuć. Stefan wstał i zaczął przechadzać się bez określonego celu. Wielki pokój mieścił się pod dachem, który po jednej stronie schodził skośnie aż do podłogi i był przebity oszklonymi wylotami, przypominającymi pochyłe i przeświecające drzwi strychowe. Podszedł tam zgiąwszy się nisko, po czym prostując się wychylił tym samym głowę z okna. Przed sobą widział morze zlewających się w jedno dachów, a w głębi prostolinijne zarysy odległego budynku, który na tle chmurnego nieba symulował dostojne kształty greckiej świątyni. Tuż za nią krągławe kępy drzew jakiegoś parku, spośród których tu i ówdzie strzelała na kształt wieży pojedyncza topola, zdawały się protestować wzburzonym rozedrganiem swych falistych konturów przeciw sztywnej doskonałości tamtej blagi. Dokoła jego głowy stada wróbli ćwierkały napastliwie, skacząc wśród kominów. Świat wydawał się brzydki, szary i wypełniony nieznośnym jazgotem drobnych bezczelności, Stefan odstąpił szybko od okna, jak gdyby chciał uniknąć zetknięcia z czymś odrażającym. Przez długi czas pogrążony w myślach, to przechadzał się powoli, to zatrzymywał się bez ruchu przed płótnami, z których nadchodząca noc starła ślady jego upartych wysiłków ujawnienia własnej duszy sobie i światu. Myślał: „Teraz jest ciemno, ale jutro będzie znowu dzień. Nie znalazłem nauczyciela wśród żywych, a umarli mówić nie chcą. Dlaczego?… Złożyłem im straszliwą ofiarę z dwojga ludzkich serc. Czy to nie dosyć? Czyżbym był niegodny? Ha! Któż to wie? A jednak, a jednak czuję…”

No dobrze — mruknął kiwnąwszy ręką w stronę niby—świątyni, gdzie nieśmiertelne arcydzieła ukrywały swoje sekrety, obojętne na nieszczere zachwyty ślepców. — No dobrze. Bądźcie sobie nieme. Głos wasz byłby ostatecznie tylko ludzkim głosem. Zwrócę się do pierwowzoru, z którego się wywodzicie, do źródła wszelakiego natchnienia…” Po chwili bąknął niewyraźnie: „Natura”, jak gdyby zawstydził się, że używa tego sprofanowanego słowa, słowa zszarganego przez tyle ust — dla przyodziania boskiego kształtu Idei, straszliwej, nieobojętnej i brzemiennej udręką.


Wyjechał niespodziewanie, nie pożegnawszy się z nikim, nawet nie usiłując uścisnąć zawsze skorych do uścisku dłoni swych przygodnych towarzyszy; wyjazd Stefana omawiano z tego powodu szeroko, dodając za każdym razem do jego imienia epitet „wstrętny plutokrata”, nie dłużej zresztą niż przez tydzień — to znaczy do czasu, gdy zapomniano o nim zupełnie. Nie należał do ludzi, którzy zostawiają ślad w umysłach swoich współczesnych; albowiem, dziwny odmieniec, nie został obdarzony ową przymieszką pospolitości, która czyni wszystkich nas braćmi — a niektórych spośród nas nawet braćmi sławnymi. Jego dzieło nie było jeszcze dokonane, a jego usta nieme — szedł uparcie swoją drogą, poprzez tłum rówieśników, nie osiągając celu i nie pozostawiając po sobie śladu, chyba że lekkie uczucie wrogości, wzbudzone w niektórych dobrze ugładzonych głowach, można by poczytać za pamiętne wyróżnienie.


Wyruszył znowu na południe. Ale omijał tym razem miasta i przyglądał się nieosłoniętemu obliczu ziemi. Z okien wygodnych hoteli z niechęcią patrzył na góry. Odpychały go. Wydawały mu się nieczułe i złe jak wspaniałe pomniki, wzniesione na cześć szaleństwa i gwałtów jakiejś ciemnej i groźnej przeszłości. W górskich kotlinach brakowało mu powietrza, a wschody słońca, oglądane z wyniosłych turni, na które wspinał się w swoich poszukiwaniach, odsłaniały jego oczom jeno bezładną ciżbę szczytów, których kształty były równie fantastyczne i bezcelowe jak gorączkowy sen. Stwórca cisnął i ugniótł tę udręczoną cząstkę wszechświata gniewną dłonią czyniąc z niej beznadziejne pustkowie: odrażające i nieme.

Stefan porzucił szczyty gór i poszukiwał natury pod innymi postaciami. I zobaczył ją umytą, umiecioną, przystrojoną i zamkniętą w ogrodzenia; nienaturalnie harmonijną lub też nienaturalnie rozwichrzoną na podobieństwo wyrafinowanej aktorki, grającej rolę Cyganki, u której zapach sztucznych perfum zalatuje spod schludnych i malowniczych łachmanów. Nawet w miejscach najbardziej odludnych i dzikich, w których ustawiał swoje sztalugi, ręka człowieka zdawała się wznosić nieprzebyty mur pomiędzy nim a Stwórcą. Ogarniało go zniechęcenie. Wreszcie skierował się na zachód, ku morzu.


Tam otwarty szeroko horyzont rozczulił go, jak rozczula zmęczonego podróżą i zniechęconego wędrowca otwarcie kochających ramion w powitalnym uścisku. Przez wiele następnych dni przebywał na wybrzeżu, upajając się nieskończenie zmienną monotonią bezmiaru. Wzruszała go myśl, że oto w końcu stanął u progu miejsca zamieszkanego przez wzniosłe idee. Brał w swoje posiadanie zwiewne piękno wschodów i zachodów z zachłannością złodzieja i determinacją korsarza. Zdawało mu się, że nikt nie dostrzega w nich tego, co on dostrzegał, i to chłonięcie głębokich wrażeń na ludzkich oczach darzyło go ostrą radością niedozwolonej zdobyczy. W mgliste wieczory, gdy napatrzył się, jak ostatnie błyski bezpromiennego ognia nikną w fioletowych oddalach morza, pozostawał wśród gęstniejącego mroku i przysłuchiwał się żarliwie miarowemu uderzaniu bałwanów. Wierzył, że w tym otoczeniu przyjdzie do niego słowo, słowo upragnione, wymodlone, przyzywane; słowo, które obdarzy życiem, obdarzy kształtem niespełnione tęsknoty jego serca. Ale mijały tygodnie, stępiając ostrą radość nadziei. Rzeczy wielkie, nieograniczone, nieskończone dla niego miały swój kres i granicę; i przemówiwszy na krótko głosem gromu, pogrążyły się w surowym i nieprzeniknionym milczeniu. Czekał cierpliwie, pokornie. Wreszcie z westchnieniem: „Nie tutaj! Nie tutaj!”, odwrócił się od kapryśnego morza.


Ogarnęło go uczucie smutku, przygnębienia, niepewności; tak czuje człowiek, zdradzony przez najukochańszego z przyjaciół. Zaczął niedowierzać całemu światu i naturalnie pomyślał o nieponętnym bezpieczeństwie zupełnej samotności. Śnił o bezkresnych pustyniach, lecz poza trudnością życia na nich — lękał się nowego zawodu. One również będą przemawiały językiem wspaniałych obietnic po to tylko, by w końcu zepchnąć go ze szczytu jego nadziei. Nie chciał wystawiać się raz jeszcze na próbę omal że nie do zniesienia, na rozczarowanie, które mogło na zawsze obedrzeć go z resztek wiary. Wolał zimne milczenie, zupełne milczenie niż niedokończone melodie zawiedzionych nadziei. Postanowił wrócić do miast pomiędzy ludzi; nie ze względu na to, co poeta powiedział o samotności wśród tłumu, lecz wiedziony wewnętrznym poczuciem, że różni się od większości swych bliźnich. Usunie się w cień niechęci, jaką wzbudzał w ludziach, i będzie w nim żył bez go ryczy i w spokoju. Lubił ich zresztą. Wielu spośród nich lubił nawet bardzo, ale nic nie napawało go tak mocnym poczuciem własnej osobowości (cokolwiek by o niej sądzić — wcale nie uważał się za kogoś lepszego — był tylko inny) jak zetknięcie z utajoną wrogością otoczenia. Postanowił spróbować Paryża i wyruszył natychmiast.


4


Stefan odwiedzał Paryż już przedtem, w drugim roku swych podróży, i przebywał wtedy przez kilka miesięcy w siedzibie cyganerii — tym osobliwym, świętym kraju sztuki, opuszczonym przez jej arcykapłanów; w tym kraju, gdzie wiara jest prawdziwa, a bluźnierstwa szczere; gdzie w środku walki o nieśmiertelną prawdę siedzą bezduszne bożki w pozach bezmyślnych i uroczystych, przyglądając się z ironiczną aprobatą, jak podniecony tłum neofitów znosi paliwo na niegasnący ogień świętego znicza. Jest to kraina oślepiającej jasności i pokracznych cieni; kraina głośna od fanfar bezwstydnej pewności siebie, a równocześnie wymowna szeptem uczciwych nadziei i szlachetnych usiłowań; westchnieniami po nie mniej szlachetnych upadkach; po rozczarowaniach bynajmniej nie przynoszących wstydu. Nad tym wszystkim wisi gęsta chmura dymu świętego ognia, podsycanego wciąż przez nowych wyznawców; a zewnętrzny świat patrzy ze zgorszeniem na odrażającą czarną zasłonę, poza którą kryje się tyle światła, wiary, ofiar: ofiar z młodego życia, z wypalonych serc, z niejednej świetnej przyszłości — z niemałej liczby przekonań!


Stefan nie chciał przekraczać ponownie granic królestwa cyganerii. Nie zdoławszy dokonać niczego, co byłoby usprawiedliwieniem jego mglistych pragnień, uważał w prostocie serca, że jest niegodny bliższego współżycia z tymi ludźmi, których dążeniom przyświecały cele o ileż bardziej wyraźne. Nie miał wśród nich przyjaciół; w ogóle nie zależało mu na nawiązywaniu przyjaźni; obawiał się zaczynać na nowo uprzykrzoną serię nieporozumień, kończących się niesmakiem. Jeśli kto zechce przyjść do niego — powita go rad. Tymczasem zamierzał trzymać się z dala i czekać. Nikt nie przyszedł. Przez miesiące żył samotnie; trochę malował, usiłując znaleźć formę, zanim nauczy się panować nad treścią; słuchał wewnętrznych głosów. Życie bezowocne, bezradosne, lecz spokojne.


Na skraju Passy Stefan znalazł niemal idealne schronienie. Był to pawilon wznoszący się w podwórzu nowoczesnego domu, którego zniszczona fasada doskonale godziła się z niechlujnym wyglądem ulicy. Sam pawilon, znacznie wcześniejszego pochodzenia, był prawdopodobnie pozostałością jakiegoś bardziej dostojnego budynku i składał się z parteru i jednego tylko piętra. Na parterze mieściły się trzy pokoje, w których mieszkał Stefan. Szerokie, kamienne schody prowadziły stamtąd do wielkiego pokoju na piętrze, rozciągającego się nad całym parterem. Wyglądał on jak sala balowa — wygnanka ze znacznie świetniejszych rejonów; jego siedem okien wychodziło na trójkątną resztówkę ogrodu, który kiedyś musiał być rozległy, teraz zaś mógł ledwie pomieścić trzy czy cztery drzewa, żyjące tu jak w więzieniu pomiędzy wysokimi, ślepymi ścianami sąsiednich domów. Blade ich listowie grało pod oknami pawilonu zmiennymi odcieniami zieleni, która miała w sobie wzruszającą bladość i delikatność wątłych dzieci miasta. Światło słoneczne zatrzymywało się na gałęziach, nie przenikając niżej i wpadało jedynie do wnętrza pracowni, rzekłbyś, ciekawe, jakie to wizje światła i kolorów snują się po głowie niespokojnego i samotnego człowieka. U dołu, w wilgotnym i jednolitym cieniu, pieniła się trawa, silna i zaborcza ponad opuszczonymi resztkami dawnego piękna — pokrywając ziemię grubą, bujną warstwą, w triumfalnym rozroście bliźniaczo podobnych pędów, które tłoczyły się niskie, zbite, żywotne u podnóża strzelających w górę pni drzewnych; trawa niezwyciężona, rada ciemności, odbierająca pożywienie korzeniom, dusząca wątłe drzewa, które nawet tam walczyły bohatersko, by utrzymać swe korony w świetnym blasku słońca. Pośród gałęzi żyła sobie gromadka kosów, która, pewnie za brak manier, została wysiedlona ze zdyscyplinowanej wspólnoty ogrodów La Muette. Gromadka ta wiodła bezładne, hałaśliwe, roztrzepotane i rozśpiewane życie, przelatując wciąż tam i z powrotem przed oknami pawilonu do swych nędznych i brudnych gniazd; i pewnie dziwiła się, może nie bez współczucia, tej ogromnej klatce z kamienia, gdzie mieszkało wielkie, biedne stworzenie, które nie umiało ani latać, ani gwizdać, ani śpiewać.


Tylko dwa okna wielkiego pokoju wyglądały na podwórze — ogromne okna od sufitu do podłogi, chronione ozdobną kratą z kutego żelaza, która krętymi arabeskami swego wzoru wznosiła się na wysokość łokci stojącego człowieka. Podwórze było żwirowane, wzdłuż skrzydeł zaś głównego budynku biegły w lewo i w prawo chodniki z płyt kamiennych. W środku okrągła kępa rozkwitłych krzewów, służących niegdyś do ozdoby i objętych kamiennym murkiem, bujała teraz dziko, ciesząc się nieskrępowaną swobodą. W głównej, najwyższej części budynku szeroki, sklepiony wjazd dla wozów prowadził na ulicę. Przez ten wjazd, przez podwórze i aż pod same okna pracowni Stefana płynął mocny zapach pomarańcz, niosąc z sobą między ceglane mury i okopcone krzewy romantyczną wizję ciemnego listowia i złotych owoców, ciepłych powiewów i słonecznego blasku w szumiących gajach Południa. Na zewnątrz turkotała, huczała, wrzeszczała ulica: ruchliwa i nieprzyjemnie głośna. Wewnątrz panowała cisza, pełna zapachów, ledwie zakłócona słabym stukaniem młotka Ortegi. Od czasu do czasu, mniej więcej raz w tygodniu, ciężki wóz zatrzymywał się przed bramą i na podwórze wjeżdżały skrzynie pomarańcz na grzbietach tragarzy, którzy biegli niemal wpół zgięci pod ciężarem i zrzucali go z głuchym stęknięciem. Wtedy cienki głos Ortegi rozbrzmiewał przez cały dzień, sypiący słowami, podniecony i ważny. Chwilami zagłuszały go ostre tony piskliwych łajań, dochodzące z wjazdowej sieni. Pisk wybuchał gwałtownie, rozdzierał powietrze okrutną pasją swej złości i kończył się przeciągłym crescendo szyderczych okrzyków:

Oni cię zrujnują, i to pod twoim nosem! Patrz na tego człowieka, José! Ty nic nie widzisz! Ja go nauczę! Spojrzyj przecież! Wszystkie te pomarańcze… Sanctissima… No, patrz! Ach, ty!! José!

Ortega, nie ogolony i brudny, dreptał dokoła na swych chudych nogach to w tę, to w tamtą stronę, jak człowiek w najgłębszym strapieniu. A kiedy łajanie raptownie ustawało, dawał się słyszeć jego cienki, piskliwy głos, falujący z emocji i przekładający czułym tonem:

Ależ, Dolores!… Daj spokój… Daj spokój, Dolcita!… Najdroższa moja!


5


Ci Ortegowie byli właścicielami domu, a raczej dom należał do męża, sprawowała w nim zaś żelazną władzę wiecznie poirytowana żona. Mieszkali tam od szeregu lat. Niebieski szyld ponad oknami parteru ogłaszał, że J. Ortega sprzedaje tutaj hurtowo pomarańcze, oliwki i wino; szyld zdążył już spłowieć od deszczów wielu jesieni, zanim Stefan znalazł w wewnętrznym pawilonie spokój po swoich długich wędrówkach. Ortegowie mieli się dobrze. José, jeden z trojga dzieci dostatniego baskijskiego rolnika, wywędrował wcześnie w świat, szukając sławy wojennej w szeregach wojsk kolonialnych. Kiedy powrócił, znalazł sobie w Sewilli żonę, a później po licznych przemianach losu, z dala od rodzinnego kraju, dorobił się handlem także majątku, który jemu całkiem słusznie wydawał się fortuną. Brat jego — cudowne dziecko rodziny — został księdzem i miał teraz pod swoją pieczą garstkę ognistych dusz baskijskich, które usiłował utrzymać na drodze cnoty za pomocą srogich piętnowań, groźnych przestróg i ponurego fanatyzmu. Świata zupełnie nie znał i nienawidził go jako gościnnego terenu harców szatana. Nawet niecnemu słońcu ledwie mógł wybaczyć, że przez jakieś niepojęte przeoczenie Stwórcy świeciło zarówno wiernym, jak i złoczyńcom.

Ksiądz był wysoki, chudy, o wąskim czole i ascetycznej, grubo ciosanej twarzy. Żył w otoczeniu swoich zapalczywych i nie znających, co to strach, parafian, poważany, podziwiany i słuchany, gdziekolwiek się pojawił — nieznużony gorliwiec w wytartej, czarnej, ciasnej sutannie wśród niefrasobliwych grzeszników. Zawsze gotów, dla pobicia zła i błędu, porwać się z groźnego i skupionego milczenia — niby miecz dobyty z pochwy w ręku nie wybaczającego Boga.

Mistyczny fanatyk, który wśród mroków nocy miewał wizje, a w ciszy płonych pagórków słyszał wołania; który, żyjąc między prostymi ludźmi, był pewien, że żyje w świecie zamieszkanym przez potępione dusze. Człowiek głęboko wierzący, który walczył o swą wiarę w zapadłej i jałowej kotlinie Pirenejów, zdzierając swoje nieustępliwe serce gniewem, upokorzeniami i goryczą własnej nieudolności w tej straszliwej rozprawie ze zwycięskim Niszczycielem ludzkiego rodu.


Siostra, najmłodsza z trojga dzieci, wyszła za mąż za górala, posiadacza spłachetka ziemi i rozpadającego się kamiennego domku, który stał w ciasnej i nieurodzajnej dolinie, zasłanej szarymi głazami. Góral, przystojny, krzepki i ogorzały, szedł przez życie śpiewając; był to rojalista, przemytnik i wesoły kompan, ogólnie lubiany przez tych ludzi z gór, którzy każdego dnia gotowi byli oddać życie za swego króla i swoje fueros*. Pewnego wieczoru wyszedł z karabinem w ręku, śpiewając, ku purpurowej gmatwaninie niebosiężnych szczytów i nigdy nie wrócił. Niewątpliwie zginął w dobrej kompanii. I nawet w naszych spokojnych czasach straże graniczne opowiadają do dziś dnia o tej srogiej i krwawej rozprawie na górskiej przełęczy, gdzie teraz drewniany krzyż rozpościera swoje czarne ramiona ze sztywną obojętnością ponad wspólnym grobem gwałcicieli i stróżów prawa.

Wdowa, zawsze wątłego zdrowia, wkrótce potem ciężko zaniemogła. Ksiądz—brat przyszedł, wyspowiadał ją, dał rozgrzeszenie, pogrzebał — i zabrał ze sobą sieroty: dwie dziewczynki.


Ksiądz był biedny — bardzo biedny. Ubogi własną biedą i całym ubóstwem swej trzódki. O tym, że jest dość bogaty, by obie dziewczynki wyposażyć wieczystym skarbem, nie wątpił ani przez chwilę. A jednak cierpiał widząc, że są skazane na niedostatek, który dla siebie samego uważał za nagrodę znacznie przerastającą jego zasługi. Pisywał od czasu do czasu do swego brata Joségo, tego prawego człowieka, który dorabiał się majątku gdzieś daleko we wspaniałej i grzesznej stolicy. Donosił mu o swych troskach. W odpowiedzi otrzymał list od szwagierki. Zacna Dolores pisała, że mąż zasięgał jej rady. Cóż, jeśli idzie o pieniądze, to przedsiębiorstwo ma swoje potrzeby i o gotówkę niełatwo. Ale nie mają dzieci. Mogliby więc wziąć jedną z dziewczynek na wychowanie, zająć się nią troskliwie, a potem — jeśli Bóg pozwoli — wydać za mąż za jakiegoś godnego człowieka. José, w powrotnej drodze ze swej dorocznej podróży handlowej do Murcji, wstąpiłby do brata i zabrał dziecko. Ona, Dolores, dla posłusznej i zasługującej na to dziewczynki będzie matką. A dziecku pobyt u nich przyniesie sporo korzyści. Znają tylu zacnych ludzi… Ksiądz Ortega czytał cztery kartki listu w zamyśleniu, a pod koniec ze zmarszczonym czołem. Ogarnęły go wątpliwości. Z drugiej jednak strony ufał bratu. Ksiądz wierzył w zło tego świata z całą naiwnością własnej duszy. Z taką samą naiwnością wierzył w cnotę Ortegów. Przez straszliwy ugór ludzkich nieprawości krew jego rodu płynęła czysta niby cudowny strumień. José był dawniej żołnierzem. I cóż z tego? Nawet święci bywali żołnierzami. José, chociaż nie święty, jest przecież dobrym chrześcijaninem. Jego rodzony brat! Tak, jedną z dziewczynek trzeba oddać. Ona również jest z krwi Ortegów. Samo pochodzenie będzie jej ochroną. Ksiądz nie umiał uwierzyć, aby ktokolwiek z jego rodziny mógł utracić stan łaski. Nie chciał nawet myśleć o tym — byłoby to zbyt straszne.


Bracia spotkali się po wielu latach niewidzenia. Z dala od swojej „najdroższej Dolcity” José zachowywał się z jowialną swobodą, jaka przystoi dostatniemu kupcowi, który jeszcze nie całkiem zapomniał o swej wojskowej młodości. Pogadali sobie o dawnych czasach, o zmarłych, o rodzicach, o siostrze, którą obaj bardzo kochali. W obliczu surowego żołnierza wiary dawny sierżant wojsk kolonialnych czuł się jak dziecko: kochające i pełne szacunku, choć trochę zalęknione. Ksiądz Ortega pytał go o króla — o prawowitego króla — który także mieszkał w Paryżu. Czy José widział go kiedy? Tak? To dobrze! Lepsze czasy nadejdą. Z powrotem prawowitego monarchy bojaźń boża zapanuje w kraju. Ten czas jest już bliski! Ksiądz Ortega ożywił się, zaczął mówić głośniej. Dwie małe dziewczynki, stojąc tuż obok siebie, bardzo ciche, słuchały z otwartymi szeroko oczami. Kiedy zbliżył się czas rozstania, ksiądz rozczulił się i stał się niezwykle uroczysty.

Pamiętaj, José — powiedział z naciskiem — oto oddaję ci w opiekę duszę chrześcijańską. Bacz, abyś swój obowiązek wobec niej spełnił. To twoja święta powinność!

Biedny José był wzruszony i zmieszany nie na żarty. Powtarzał:

Dobrze! Dobrze! Naturalnie! Jakże mogłoby być inaczej? — i spoglądał w dół na swoją okazałą „powinność”. Widział tylko bosą dziewczynkę, w wieku około lat dwunastu, o zmierzwionych, kasztanowatych włosach i wielkich szarych oczach, z których płynęły łzy. Jej siostra także płakała. José sam poczuł się bliski łez.

Bracie — powiedział płacząc — wezmę… wezmę je obie… Biedactwa. Dolcita się zgodzi!

Ale ksiądz odmówił z miną zarazem wzniosłą i surową. Teresa musi pozostać pod jego kierownictwem. To dziecko ma coś w sobie… iskrę bożą, którą powinno się rozdmuchać w płomień. Później, jeśli będzie potrzeba małej sumki, aby ułatwić jej wstąpienie do klasztoru, jaki sama wybierze, poprosi brata o pomoc. Teresa różni się od młodszej Rity. Ona ma powołanie — iskrę bożą. Gdy to mówił, zapadłe oczy księdza płonęły niczym świece wotywne przed prymitywnym ołtarzem, w cieniu przydrożnej kapliczki.

Siostry rozstały się w kurzu wąskiej drogi, która wiła się wzdłuż dna płytkiej, kamienistej doliny.

Bracia objęli się długim uściskiem, po czym młodszy dał błogosławieństwo starszemu, który stał przed wzniesioną dłonią, obnażywszy głowę. José i Rita musieli przejść pieszo kawałek drogi do wsi, gdzie czekał na nich wehikuł Joségo. Ksiądz Ortega, trzymając Teresę za rękę, stał zwrócony tyłem do zachodzącego słońca i patrzył, jak szli przed siebie pod ścianą skalnego urwiska, malejąc w miarę oddalenia. Cień księdza padał szczupły i wydłużony na biały kurz drogi, tak jak gdyby biegł za odchodzącymi; zaś krótszy cień dziecka, przytulonego do jego boku, zlewał się częściowo z jego własnym. Oba cienie tworzyły razem jeden tylko płaski i zniekształcony zarys jakby olbrzymiego charta, którego fantastycznie wydłużona łapa wskazywała na młodą podróżniczkę odchodzącą w nieznane. Ksiądz stał w milczeniu, a dziecko płakało cicho u jego boku. Pozostali tak, patrząc, dopóki José i Rita nie zniknęli na zakręcie drogi, poza wielkim, samotnym głazem porośniętym krzakami, z samotną pinią u szczytu. Głaz ten, okrągły i szary, leżał na brunatnej płaszczyźnie łąk niby olbrzymia, starcza głowa, nakryta ciemnym beretem, zdobnym w pióro.


6


José pokochał dziecko. Dziewczynka przywiązała się do niego w swój własny, niezależny sposób, a stary człowiek potrzebował jakiegoś nieskrępowanego upustu dla dobroci, przepełniającej jego serce. Przy tym Rita przypominała mu siostrę, którą, po wczesnym opuszczeniu rodzinnego domu, pamiętał najlepiej jako taką samą, niewielką dziewczynkę. Dla Dolores siostrzenica męża stanowiła przede wszystkim cenny dowód niebywałego ustępstwa na rzecz miłości małżeńskiej: ustępstwa, za które należało płacić żonie latami pokornej uległości. Dolores przedstawiała dziwną mieszaninę ignorancji i kupieckich instynktów. Była córką człowieka, którego uważano w jego rodzinnym mieście za przedstawiciela zachodnich pojęć, za kogoś bardzo zdolnego i śmiałego. Istotnie był on jedynym naprawdę przedsiębiorczym dostawcą okrętowym w poetycznej Sewilli. Dolores umiała czytać, nawet po francusku, bez zająknienia, umiała pisać, z mniejszą już pewnością, lecz na tyle, że to jej jeszcze nie kompromitowało, umiała wreszcie dodawać kolumny cyfr w księgach swego męża z łatwością przyrodzonego uzdolnienia, które wyżywa się w uroczym zajęciu. Była kobietą pełną uprzedzeń do ludzi, nie przebaczającą nikomu i wiedziała świetnie, jak zapewnić sobie przewagę nad Josém. Ten łagodny weteran sławnych wojen filipińskich, przyzwyczajony do dyscypliny wojskowej, nie był zbyt opornym poddanym. Niemniej w pewnych sprawach śmiał mieć swoje zdanie — czasem nawet przeprowadzać własną wolę. Lecz z przybyciem Rity nawet cień niedoskonałej wolności został mu odebrany. Przebiegła Dolores szybko zorientowała się w sile jego przywiązania do dziecka i od tego czasu dobrobyt Rity, jej wykształcenie, potrzeby i radości stały się w ręku Dolores nieodpartymi narzędziami do miażdżenia Joségo na miałki proszek. Na rzecz szczęścia małej José zrezygnował ze swych upodobań, poglądów, wygód, nawet przyzwyczajeń — wszystkich, z wyjątkiem jednego! Bo i samozaparcie ma granice. Aby uchronić Ritę od niezasłużonych łajań, od zbytecznych klapsów, od srogiej kary zamknięcia w ciemnym pokoju lub pozbawienia kolacji — José gotów był wyrzec się swoich handlowych planów i dorocznych podróży (tych zielonych oaz swego życia), godził się na to, by jego zdanie w sprawie wina czy oliwek kwestionowano, wykpiwano, odrzucano; nie wyrzekł się tylko jednego: odwiedzania wieczorem pewnej kawiarni, w której zbierali się jego rodacy. Dolores z roztropnością wytrawnego tyrana ustępowała pod tym jednym względem: nie należy bowiem pozbawiać człowieka wszystkich zadowoleń, jakie pozwalają mu znosić ciężar istnienia, jeśli ma pozostać podatnym pionkiem despotycznej władzy.


Każdego wieczora w radosnym świetle lamp gazowych, pośród połysku wysokich luster, lśnienia złoceń i wesołej białości marmurowych stołów, które wydawały się jeszcze bielsze przez kontrast z jaskrawym pąsem pluszowych obić, José upajał się krótkotrwałą wolnością i przelotnym poczuciem własnej godności pomiędzy ludźmi, którzy słuchali tego, co miał do powiedzenia, nie przerywając mu przykrymi uwagami. Był on krańcowym i zaciekłym legitymistą, gotowym — w teorii — zapłacić wojną, głodem i pożogą za triumf swych politycznych przekonań. Grzmiące zdania jego tyrad rozbrzmiewały dokoła jak frazy bohaterskiej rapsodii, sławiąc „Kościół Święty, matkę naszą” i Rey neto, podczas gdy kelnerzy w fartuchach uwijali się pośród dymu i szumu kawiarni, trzaskając talerzykami, szklankami od piwa i filiżankami do kawy, które rozstawiali po stołach zręcznie i z wyrazem znudzonej pogardy. José był szczęśliwy każdego wieczora, a w ciągu dnia pewność tego szczęścia (przywilej dany tylko nielicznym na tym świecie) pomagała mu znosić dopusty życia domowego. Można powiedzieć bez przesady, że żył tylko dla radości tych wieczorów, a także — już mniej samolubnie — by czuwać nad Ritą.


Trudno przewidzieć, jakie byłyby losy dzikiej dziewczyny z gór baskijskich, którą przeniesiono nagle w pełną zapachu pomarańcz, lecz odpychającą atmosferę domu w Passy, gdyby José nie znalazł dla niej dobrego przyjaciela wśród grona kawiarnianych znajomych, podzielających jego przekonania polityczne. Señor Malagon, jako poważny handlarz skór z Kordoby, stał towarzysko na wyższym szczeblu od sprzedawcy pomarańcz. Żonaty był z Francuzką, mieli więc duży krąg znajomych i obracali się w wielce szanownym, dostatnim i solidnym świecie zamożnych kupców i ich towarzyskich małżonek. Pani Malagon, żywa i sentymentalna kobieta, zainteresowała się niezwykle historią Rity, którą jej mąż opowiedział. Poczciwy José zamęczał wszystkich swoich przyjaciół śpiewaniem hymnów pochwalnych na cześć siostrzenicy. Malagon, poważny pan, z sinawym podbródkiem, o profilu jakby rzeźbionym w kamieniu, słuchał go cierpliwie, podnosząc od czasu do czasu upierścienioną ręką cygaro do ust. José wyznawał mu swoje kłopoty dyskretnie, dając półsłówkami do zrozumienia, że żona jego jest osobą nieużytą. Mówił w sposób oględny, zasięgając rady, pamiętny, by nie uronić nic z tej godności osobistej, w jaką przyodziewał się poza domem, gotów jednak i to poświęcić dla dobra siostrzenicy. Señor Malagon słuchał nieporuszony, rozmyślał długo, zdawał się współczuć i ostrożnie milczał. Natomiast drobna pani Malagon ani słyszeć nie chciała o jakiejkolwiek ostrożności. Muszą zająć się dziewczynką. Córka przemytnika zabitego podczas przenoszenia kontrabandy? Jakież to okrutne i romantyczne zarazem! Sierota? Jakie to smutne! Wychowana przez księdza samotnika w odludnej dolinie? To przejmowało ją dreszczem, ale upewniało, że nie mogło być nic złego w całej sprawie.

Musimy twojemu przyjacielowi pomóc z tą małą, Henryku.

Ależ on nie jest moim przyjacielem — protestował Henryk — to tylko prawomyślny i zacny Hiszpan, z którym grywałem w domino wieczorami przez ostatni rok czy dwa. I to wszystko.

Czy dziewczynka jest ładna? — pytała żona. Mąż przyznał, że tak.

Dziwna, lecz ładna: Był kiedyś u Ortegi i widział ją:

Interesy, rozumiesz, moja droga — wyjaśnił.

Czy można rozmawiać z tą straszną panią Ortega? Czy można się odważyć na to, aby pójść do niej? — zastanawiała się pani Malagon.

No cóż… to całkiem przyzwoita kobieta. Pospolita, ale… zacna — przyznał Henryk podkreślając z naciskiem każde słowo. Nie chciał zobowiązywać się do niczego zbyt wyraźnie. Osobiście nie miał zastrzeżeń. Nie wydawało mu się to co prawda konieczne. Ci ludzie nie byli przecież biedni. Wcale nie; raczej zamożni. Ale jeżeli jego żona ma ochotę… Malagon, który ożenił się późno, psuł swoją żonę po ojcowsku.


W taki sposób, po wielu wstępnych zabiegach przebiegłej dyplomacji Joségo, zdarzyło się, że pewnego dnia wygodne, jednokonne lando pani Malagon zatrzymało się nareszcie przed szeroką bramą domu w Passy. Nie można powiedzieć, by Dolores zachowała się uprzedzająco grzecznie. Na wdzięczny uśmiech było ją stać tyle co papugę; ptaka tego poniekąd przypominała z profilu gniewnym zakrzywieniem nosa i stałą, zimną pasją swych okrągłych i bezlitosnych oczu. Była jednak w miarę uprzejma i nie stawiała gwałtowniejszego oporu życzeniom pani Malagon. Dopiero po wizycie zauważyła, że „ta mała Francuzka to idiotka”, a z opinią tą zgodził się pośpiesznie niecny José. Nie myślała oczywiście o całkowitym rozstaniu się z dzieckiem. Tego przecież od niej nie wymagano. Nie miała jednakowoż nic przeciw temu, by ją od czasu do czasu uwolniono od kłopotu zajmowania się małą.

Nieusłuchana smarkula! Jeśli twoja siostra była do niej podobna, to dziękuję Bogu, że nigdy nie widziałam jej na oczy.

José, udając, że nie słyszy, wymykał się chyłkiem, aby móc zakląć setnie i splunąć ze złością w jakimś ustronnym miejscu. Właśnie miłość do Rity wiązała mu ręce do tego stopnia, że nie ważył się protestować przeciw urąganiom żony, zniewagom, nawet bluźnierstwom. Bał się tego, co Dolores może uczynić. Była zdolna pójść do tych ludzi, nawymyślać im ostatnimi słowy, zabrać dziecko, narobić strasznego zamieszania. Mogłaby nawet wybić im szyby! Quien sabe?*


7


Rita ujarzmiona ciężką ręką Dolores, zmiękła pod wpływem spokojnej atmosfery przeciętnego, szczęśliwego domu. Uregulowane życie, kulturalne zwyczaje, pięknie urządzone mieszkanie — pani Malagon bowiem szczyciła się swą kulturą i artystycznymi skłonnościami — zdawały się rozsiewać wokół Rity jakieś łagodne półświatło, w którym dziecko poruszało się szczęśliwe i radosne; ona sama stanowiła najjaśniejszy punkt w tym mglistym półświetle–półcieniu, gdzie życie wydawało się sprawą tak spokojną, tak łatwą. Adela Malagon, o rok tylko młodsza od Rity, zapałała do swej towarzyszki tym rodzajem gwałtownej przyjaźni, do jakiej zdolne są jedynie bardzo młode dziewczęta. Dziewczynki przebywały ze sobą dużo, niemal stale — zrazu kształcone wspólnie przez guwernantkę panny Malagon. Co pewien czas tylko kapryśny nakaz Dolores — gdy trzeba było ukarać Joségo za niedostateczną uległość — ściągał dziewczynkę z powrotem do domu ciotki, w atmosferę czosnku i łajania. Rita pozostawała tam przez szereg dni, a czasem nawet tygodni, żyjąc w ciągłym, bolesnym napięciu, niespokojna i zadzierzysta, gotowa do walki, jak żołnierz w obliczu wroga. Wuj jej bywał wtedy radosny jak dziecko, to znów komicznie nieszczęśliwy. Podziwiał jej dzielność, bardziej lub mniej zwycięską, w stawianiu czoła Dolores, rozkoszował się jej pieszczotami, przeznaczonymi wyłącznie dla niego, i ubolewał nad całym tym stanem rzeczy, który czynił surowszym charakter dziewczynki. A w domu Malagonów Adela chodziła osowiała, guwernantka zaś — poczciwa dusza — narzekała żałośnie, że „dziecko o wszystkim zapomni” i że „kiedy wraca z tego strasznego domu, staje się przez pewien czas po prostu niemożliwa; nie sposób sobie z nią dać rady”. Pani Malagon, patrząc przed siebie krótkowzrocznymi, zamglonymi oczyma, mówiła pogodnie:

Ach, wszystko będzie dobrze.

W czasie rodzinnego obiadu zażywnemu Henrykowi brak było Rity i mruczał swym głębokim basem:

Ho, ho! Mała dzikuska znów znikła! Kiedy zaś pojawiała się z powrotem:

Co, już wróciłaś? Bueno*!

Po czym narzekał z żartobliwą powagą, że jego Adela uczy się „tego barbarzyńskiego, baskijskiego żargonu od naszej dzikiej góralki”, i rozdzielał sprawiedliwie zdrowotne cukierki pomiędzy obie dziewczynki. Po kolacji, nim jeszcze wyszedł do kawiarni, siadywał w salonie żony i, sapiąc z zadowolenia, patrzył rozpromieniony, w ubawionym milczeniu, na żonę, Adelę i tę sierotkę z gór, jak gdyby wszystkie trzy były jego obiecującymi córkami. W kawiarni José rezerwował już dla niego miejsce, zrywał się na jego widok, a gdy señor Malagon odchodził, ściskał mu obie ręce. Malagon lubił bezpretensjonalnego starca, którego poglądy były takie zdrowe. Wyjątkowo zdrowe! Od czasu do czasu — bardzo rzadko — stary Ortega, świeżo ogolony i w skrupulatnie czarnym stroju, jak gdyby wybierał się na pogrzeb, przychodził do pani Malagon z wizytą, upewniwszy się przedtem starannie, że nie ma nikogo z gości. Fertyczna pokojówka wprowadzała go w przepych gracików pani Malagon. Dobrodziejka Rity — jak ją nazywał — przyjmowała go zawsze ze słodką cierpliwością, której nie nadużywał. Wizyty jego były krótkie. Pani Malagon wydawała mu się księżną, królową, ba, czymś więcej jeszcze, czymś prawie nadprzyrodzonym: dobrą wróżką, która wybawiła Ritę z niewiadomych, lecz strasznych nieszczęść. Z przepełnionym sercem, zaambarasowany jak zawsze, bąkał:

Pani jest aniołem. Starzec dziękuje ci z serca — z całego serca!

Gdy pani Malagon odpowiadała, że to są tylko drobiazgi, że miło jej uczynić coś dla Rity, która jest tak urocza, José wołał drżącym głosem:

My wszyscy ją kochamy! Któż by jej nie kochał? Ale samo niebo zesłało panią na moją pociechę. Całuję ręce pani i stopy.

I za każdym razem całował z nabożeństwem ręce małej kobietki przed wyjściem z tego wspaniałego salonu. Pani Malagon — kiedy drzwi zamknęły się już za starym poczciwcem — przybliżała do krótkowzrocznych oczu swą pulchną, białą dłoń i przyglądała się przez chwilę z lekkim uśmiechem łzie, którą José nieraz tam pozostawiał; po czym osuszała ją szybkimi, miękkimi dotknięciami swej batystowej chusteczki, myśląc: „Czyżbym naprawdę była aż tak dobra? Jakież to wzruszające!”


Spokojne zwyczaje statecznego życia — zwyczaje które robią wrażenie cnót — tworzyły dokoła Rity jakby ochronną zasłonę, która oddzielała ją od świata prawdziwych namiętności. Ujmujące formy samolubnego spokoju nadawały zdarzeniom pozór powszechnej dobrotliwości, lecz pod tą gładką, wygodną powierzchnią, kryła się głucha pustka myśli, śmiertelny lęk przed szczerością i starannie pielęgnowana nierealność uczuć. Życie toczyło się jak opowieść spleciona z pięknych, lecz nic nie znaczących zdań, upływało z uroczą łatwością ciągiem pogodnych dni.

Ten płytki nurt niósł Ritę z roku na rok, zasłuchaną w kojącą bezmyślność jego szmeru; słuchając zapominała rada o wrażeniach wczesnego dzieciństwa, o dzikich krajobrazach, surowych ludziach, mocnej wierze i mocnych namiętnościach. Dla niej to wszystko leżało już niemal poza dziedziną doświadczenia. Była to raczej jakby pamięć pewnej atmosfery, powietrza przedziwnej jakości, złożonego ze świeżych zapachów, z blasków, z porywistych podmuchów i łagodnych powiewów — z rzeczy nie dających się dotknąć, opisać ani zrozumieć; których nie sposób określić i nie sposób zapomnieć. Myślała o nich z miłością i tęsknotą, czasami ze wstrętem, często z pogardą, niekiedy zaś z rzadkim jasnowidzeniem, które budziło lęk, ów nagły lęk przed czymś nieuniknionym, jawiącym się we snach. Otrząsała się z tego uczucia z uśmiechem niedowierzania, z nieczułością istoty niewinnej, która nieświadoma jest więzów łączących ją z własnym początkiem. Miała łatwość przystosowania się do warunków tak wielką, że łatwość ta robiła wrażenie okrutnego braku serca. Zdawało się, że żyje pełna wdzięku, lecz bez czucia, w pustce słonecznych godzin, od wschodów do zachodów, tak jakby nad jej głową nie wisiała groźba nadchodzących dni.


Jedynie w ciągu swoich wizyt w Passy, które powtarzały się od czasu do czasu, miała Rita sposobność zetknąć się przelotnie ze szczerymi uczuciami. Wzrastająca miłość Joségo do niej miłość głęboka i niema — ten niepowstrzymany potok porywów uczucia, w których wyładowywało się nieświadome i uciśnięte serce — uderzyła ją po raz pierwszy w życiu jako coś, co nie podlega wątpieniu, podbiła swą absolutną szczerością i brakiem jakichkolwiek zastrzeżeń. Bezradność tego przywiązania była wzruszająca, a Ricie wydawała się nieodłączną cechą przywiązania i żalem napełniało ją to, że tyle serca musi wiązać się z tak wielką słabością. Czy tak bywa zawsze? Czy zawsze najszczersi bywają najsłabszymi? Dla wuja, gdy podrosła, żywiła tkliwą i głęboką wdzięczność, w której, prawie nie znany dla niej samej, czaił się lekki posmak litości pozbawionej złudzeń. Na kaprysy Dolores odpowiadała hardością postawy, która wywoływała pianę na ustach tej godnej kobiety, przesiadującej od rana do nocy w na pół tylko prywatnym schronieniu wielkiej, szklanej klatki, z której wyglądał jej zżółkły profil papugi chorej na wątrobę, pochylony nad kartami ksiąg rachunkowych. Gniewliwe skąpstwo Dolores rosło z latami, dosięgając dzięki swemu rozpanoszeniu, głupocie i ślepej bezwzględności znaczenia elementarnych sił przyrody. A zwiększająca się szpetota domu, którego tynk odpadał płatami spomiędzy brudnych framug okiennych, zaś liszajowaty wygląd fasady raził nawet na tle niezdrowej plamistości reszty budynków tej plugawej ulicy, kryla w swym wnętrzu zimną pustkę wielkich pokoi: cztery piętra ziejące zaniedbaniem i brudem, po których, potrząsając żałośnie głową i szurając pantoflami, snuł się José podczas smętnych i bezcelowych inspekcji.



Od tłumacza


Siostry („Sisters”) Conrad zaczął pisać w r. 1896, bezpośrednio po ukończeniu „Wykolejeńca”, jako swoją trzecią z rzędu powieść, porzucił ją jednak zrazu dla pierwszej wersji „Ocalenia”, a ostatecznie dla „Murzyna z załogi «Narcyza»„. Nie dokończony ten utwór jest właściwie całkiem nie znany zarówno polskim, jak angielskim czytelnikom. Wydano go jedyny raz po śmierci pisarza w Ameryce 10 r, 1928, w 926 egz., jako druk bibliofilski. Część tylko polskiego przekładu pojawiła się przed laty w londyńskich „Wiadomościach”. Niniejszy, pełny już przekład zamieściła „Twórczość” w r. 1964.

Do tematu „Sióstr” — bardzo osobistego, bo związanego z jego młodzieńczym romansem z Ritą Lastaola — Conrad wrócił raz jeszcze pod koniec życia w „Złotej strzale”. „Siostry” różnią się jednak zupełnie, zarówno w koncepcji, jak w stylu, od tej późnej, ostatecznej wersji i choć nie wykończone, przerastają ją niemal pod każdym względem głębią ujęcia, bogactwem tematyki, świeżością stylu. Jest to u, trórzości Conrada pierwsza i ostatnia próba powieściowego przedstawienia przeżyć artysty, poszukującego w męce swojej prawdy i wyrazu — próba o posmaku wy łaźnie autobiograficznym.

Bibliofilskie wydanie „Sióstr” poprzedził dłuższą przedmową Ford Madox Ford, sam wybitny pisarz i przez szereg lat współpracownik literacki Conrada. Ford posuwa się tak daleko w swoim entuzjazmie dla tej nie ukończonej pomieści, że widzi w niej zadatek na „innego Conrada”, ciekawszego nawet i głębszego niż ten, którego znamy. Mówi on o tym tak w swojej przedmowie:

Przypuśćmy, że Conrad na tym rozdrożu w r. 1896 byłby się zdecydował pisać o mglistych zagadnieniach duszy słowiańskiej. Narzuca się wizja wielkiego międzynarodowego pisarza — nowego Turgieniewa, lecz o potężniejszych namiętnościach, nowego Flauberta, lecz większego poety — wizja, której rozwiania się nie mogę odżałować. Zetknięcie się z anglosaską psychiką pomniejsza artystów: zanadto kochamy się w małostkach życia i unikamy zagłębiania się w sprawy naprawdę wielkie.”

Ford ubolewa głęboko, że Conrad, ponoć za namową swego wydawcy Henleya czy literackiego doradcy Garnetta, przerzucił się od artystycznej i psychologicznej tematyki „Sióstr” do marynistycznego „Murzyna”. I kończy westchnieniem: „Ha! Mielibyśmy wtedy innego Conrada. Cóż za tajemnicza i potężna byłaby to postać, zagłębiająca się w niezbadane mgły ludzkiego ducha.”

Niewątpliwie Ford nie docenia tego, czego Conrad później dokonał. Umiłowanie morza nie odwiodło go nigdy od sprawy dla niego głównej — sprawy człowieka. Czymże innym, jeśli nie „zagłębianiem się w mgły ludzkiego ducha” są jego najpamiętniejsze dzieła: „Jądro ciemności”, „Lord Jim”, „Nostromo”, „W oczach Zachodu”? Sam jednak fakt przeciwstawienia ułamka powieściowego „Sióstr” całej późniejszej wspaniałej twórczości Conrada świadczy najlepiej, że idzie tu o utwór nieprzeciętnej wagi i o nie powtórzonych wartościach. Warto przy tym pamiętać, że tekst „Sióstr” jest tylko brulionem, a nie wykończonym dziełem — i w tym świetle należy oceniać jego niezwykle piękności, jak też zrozumiałe w pierwszym rzucie ułomności formy i myśli.

Siostry” jak gdyby czekały na przekład polski. Należą one bardziej do literatury polskiej niż angielskiej nie tylko dzięki jedynemu u Conrada (poza „Księciem Romanem”) obrazowi jego stron rodzinnych, ale dla swego emocjonalnego tonu, apoteozy wartości niematerialnych, jaskrawych pogłosów romantycznych. Chwilami w czasie pracy nad przekładem „Sióstr” doznawałem wrażenia, że tłumaczę rzecz przełożoną na angielski z powrotem na język oryginału. Kto wie nawet, czy nie poczucie mówienia do głuchych słuchaczy było jedną z przyczyn, dla których Conrad poniechał ostatecznie pisania „Sióstr”? W każdym razie takie wyjaśnienie zdaje się podsuwać w swej przedmowie Ford Madox Ford.

Na zakończenie — długi wdzięczności: W pracy nad tłumaczeniem tej części „Sióstr”, którą drukowały „Wiadomości” w r. 1949, wzięła udział p. Krystyna Sierzowa (Aleksandra Poleska), dokonując pierwszego rzutu przekładu, który stanowił dla mnie cenną podstawę do ostatecznego opracowania. Prof. Witoldowi Chwalewikowi winien jestem szczerą wdzięczność za przejrzenie całego tekstu i poczynienie wnikliwych uwag i sugestii, które wielce przydały się przy ostatecznych poprawkach. Wreszcie pragnę wyrazić szczególne podziękowanie prof. Kazimierzowi Wyce za zgodę na umieszczenie wraz z przekładem „Sióstr” jego pięknego szkicu „Wyspa na polskiej zatoce”, który ukazał się w miesięczniku „Twórczość” i jest najlepszym wprowadzeniem w wartości tego jedynego w swoim rodzaju utworu Conrada.


W. T.



Wyspa na polskiej zatoce

Konradowi Górskiemu

1


Istnieje schorzenie, które gotowe jest całkowicie zdeformować historię literatury. Podobnie jak reumatyzm, nie jest to schorzenie śmiertelne, lecz dokuczliwe, zniekształcające i z wiekiem pacjenta przybiera ono na sile. Jego imię: specjalizacja. Mickiewiczolog nie napisze o Żeromskim; conradysta nie śmie mieć zdania o Słowackim; mediewista nie wychyli się poza datę odkrycia Ameryki przez Kolumba. I same te dziwaczne terminy: conradysta — afrykanista, szekspirolog — bakteriolog.

Ten reumatyzm, ta specjalizacja, posiada oczywiście pewne przyczyny obiektywne. Ma je przecież każda choroba jako zjawisko dotyczące materii ludzkiej. Przyczyny zawarte są w t)m, że suma wiedzy, suma badań i dopełnień szczegółowych do każdego wielkiego pisarza czy zasadniczej epoki przyrasta w takim tempie, że każde następne pokolenie badaczy postawione zostaje w sytuacji archeologa, któremu zabytki coraz głębiej uciekają pod ziemię. Przepraszam. Uciekają pod zwały niepotrzebnie zapisanego papieru. Brak syntezy i brak perspektywy jakże często tłumaczy się nadmiarem piasku, przez który trzeba przebrnąć, zbyt małą odwagą wreszcie, by piasek nazwać piaskiem i by się z nim nadmiernie nie liczyć…

Te dwa ogólnikowe ustępy stanowią zarazem usprawiedliwienie dla antyspecjalistycznego postępku (występku), jaki zamierzam popełnić. Nie jestem conradystą. Jednak ośmielam się to i owo napisać o publikowanym przez „Twórczość” (1964, nr 6) fragmencie Conrada Siostry. Poczucie niekompetencji o tyle mniej drażni moje anty–specjalistyczne sumienie, ponieważ ze wstępu Wita Tarnawskiego do przełożonego przezeń fragmentu wynika, że conradyści niewiele się nim zajmowali. W najobszerniejszej polskiej monografii pisarza — Joseph Conrad (1961) Róży Jabłkowskiej znajduję zaledwie rzuconą mimochodem wzmiankę. Specjalista i niespecjalista jest zatem w tym przypadku na dosyć zbliżonych prawach.

Od razu wniosek: odczytanie tego urwanego i chyba całkowicie wykończonego w tej mierze, w jakiej się on dochował, tekstu Conrada było dla mnie jednym z najgłębszych doznań czytelniczych ostatnich lat. Jeżeli dochowane ramię posągu pozwala sądzić, jakim arcydziełem musiał być cały posąg, więcej, jeżeli poprzez taką swoją przynależność to samotne ramię pozostaje arcydziełem — oto Siostry, oto ramię posągu, którego zatratę, niedopełnienie, trudno przeboleć.

Tłumacz przytoczył w swoim wstępie opinię jedynego dotąd wydawcy i wyznawcy Sióstr, Forda Madox Forda: „Narzuca się wizja wielkiego międzynarodowego pisarza — nowego Turgieniewa, lecz o potężniejszych namiętnościach, nowego Flauberta, lecz większego poety — wizja, której rozwiania się nie mogę odżałować.” Niepotrzebnie z taką opinią wszczął on polemikę, wskazując, że Conrad, chociaż Sióstr nie ukończył, napisał Jądro ciemności, Nostromo. Nie o to przecież chodzi: najwyższa ocena Sióstr nie wyklucza równie wysokiej oceny innych wielkich powieści Conrada, mających nadto tę przewagę sytuacyjną, że zostały one ukończone. Arcydzieła nie wykluczają siebie wzajemnie, ale też nie zastępują.

Wedle mego przekonania entuzjazm Forda Madox Forda posiada pełną legitymację. Pisarz angielski nie bardzo jednak wie, skąd wywodzi się dziwna i zaskakująca odmienność Sióstr od innych dzieł Conrada. Na podobieństwo myśliwych krążących wokół puszcz litewskich łoża coś tam baje — „o mglistych zagadnieniach duszy słowiańskiej”.

W tej bajędzie interpretacyjnej mieści się jednak ziarno prawdy. Z tego źdźbła Tarnawski słusznie czyni cały kłos: „Siostry jak gdyby czekały na przekład polski. Należą one bardziej do literatury polskiej niż angielskiej, nie tylko dzięki jedynemu u Conrada obrazowi jego stron rodzinnych, ale dla swego emocjonalnego, nie ukrywanego autobiografizmu, apoteozy wartości niematerialnych, jaskrawych pogłosów romantycznych. Chwilami w czasie pracy nad przekładem Sióstr doznawałem wrażenia, że tłumaczę rzecz przełożoną na angielski z powrotem na język oryginału.”

Brawo! Ale brawo z małą poprawką. Tłumacz Sióstr zapomniał o Księciu Romanie i o kilku niezapomnianych opisach Ukrainy zimą, zawartych we wspomnieniach narratora tej jakże polskiej opowieści Conrada. Nie są to opisy tak uszczegółowione jak ten, który zamyka pierwszy z rozdziałów Sióstr. Ponieważ będą one pomocne przy dalszych rozważaniach, jeden z nich przytoczę:

Była głucha zima. Wielki gazon przed domem wygładził się i zajaśniał przeczystą bielą niczym pole śnieżne w Alpach, a puszysta jego równia, iskrząca się niby rozsianą kurzawą diamentów, chyliła się aż w dół do stawu, a wydłużona, kręta tafla lodu odbijała w swej powierzchni błękit nieba i wydawała się twardsza od ziemi. Zimno błyszczące słońce sunęło nisko nad falistym, w śnieg spowitym widnokręgiem, w którego białych zwałach kryły się wsie ukraińskie, podobne gromadom łodzi rybackich, skrytych wśród przepaści bałwanów. A wszystko ogarnięte było wielką ciszą.”

Zatem z tą poprawką conradystyczną — brawo! Tłumacz bowiem, powiadając, że odnosił przy swej pracy wrażenie, jak gdyby „odtłumaczał” na język polski utwór, który niepotrzebnie został przełożony na angielski, ma głęboką rację. Chciałbym tę rację uzasadnić.


2


Konieczne jest pewne zastrzeżenie, zanim ów dowód nastąpi. Siostry aż do drobnych włókien stylistycznych nasycone są nie tylko romantyczną tradycją literatury polskiej, ale jej współczesnością. To znaczy dziesięcioleciem 1890—1900, kiedy ta powieść miała powstać w całości. Krytyk, który podaje takie twierdzenie, staje od razu na śliskiej i zdradliwej górze, z której już niejeden interpretator szpetnie się ośliznął. Conrad a sprawa polska; dziedzictwo polskie u Conrada; i jak się jeszcze zbocza owej góry nazywają. Ileż skutkiem tego piasku interpretacyjnego pokrywa Lorda Jima?

Dlatego niezbędna jest pewna deklaracja wstępna. Nie zajmuję się w jakiś sposób definitywny, jak z tą górą naprawdę było. Zamierzam jedynie przedstawić — na przykładzie Sióstr — pewne obserwacje dotyczące jej składu. Zwłaszcza że pewnego gatunku obserwacje dostępne są tylko historykowi literatury polskiej. Nigdy ich nie dostrzeże cudzoziemiec nie znający od podszewki tej literatury. I wobec tego ów historyk winien pomóc cudzoziemskiemu koledze, by ten nie bajał o mglistych zagadnieniach duszy słowiańskiej. Wiedza kolegi na ten temat jest nader mglista, stąd owe przymiotniki.

Mógłby oczywiście tego rodzaju pomoc okazać conradysta–Polak, gdyby miał po temu ucho. Niestety, raczej regres daje się w tym względzie zauważyć od czasu Józefa Ujejskiego i Rafała Blütha aniżeli postęp. W cytowanej monografii Róży Jabłkowskiej napotkać można tylko takie żenujące słowa o Mickiewiczu jako nauczycielu conradowskiej poetyki opisu: „Jak w poezji Mickiewicza, Byrona czy Puszkina, Conradowskie opisy lasu podzwrotnikowego, morza czy chylącego się ku ruinie bungalow odznaczały się autentyzmem i trafnym wyborem obrazów. Pisarz nie upiększał swych opisów przyrody ani nie dodawał im sztucznych ozdób, wysnutych z własnej fantazji i oddanych w wycyzelowanych słowach.”

Wszystko nieprawda, łaskawa pani: dodawał, upiększał, cyzelował. Byle mieć ucho właściwie nastawione na Conradowską poetykę opisu, a nie operować banałami, które do każdego wielkiego pisarza dają się przykleić i żadnego z nich nie wyróżniają.

Na tej śliskiej górze oznaczonej „dziedzictwo polskie Conrada” chciałbym mianowicie wskazać na pewne sprawy o tyle niewątpliwe, że przynależne do warsztatu artystycznego tego twórcy, do świata jego kultury i skojarzeń literackich i zarazem możliwe do wyjaśnienia tylko, jeżeli je odnieść do polskiej tradycji literackiej. Do żadnej innej, tylko z niej one pochodzą.

Tego rodzaju postępowanie uważam metodycznie za bardziej sprawdzalne aniżeli pokusa fabularnej analogii między np. losami własnymi syna Apollona Korzeniowskiego a przypadkami powieściowymi Lorda Jima. Nie twierdze, ażeby podobnej analogii zupełnie nie było. Sądzę jedynie, że zdarzają się u Conrada dzieła całkowicie jej pozbawione, dzieła, których polskie węzły zostały głęboko schowane w wodę, przeniesione w urojone kraje, a przecież kto wie, czy nie bardziej od Lorda Jima są one polskie. Na myśli mam Nostromo. I znów tylko polski historyk mógłby podpowiedzieć cudzoziemskiemu koledze, ile z materii naszych walk narodowo–wyzwoleńczych, materii dla niepoznaki odwróconej podszewką do góry i pozbawionej natrętnie narodowych kolorów zawiera w swoim kraju ta przedziwna i rozległa powieść.

Dlatego ostrożność i ucho. W każdym górskim i trudnym terenie są one wskazane, nie tylko kiedy w towarzystwie Conrada znajdujemy się przy jego poszarpanej, tajonej, nieprzejrzystej i jak granit oczywistej polskiej spuściźnie.


3


A więc warsztat artystyczny Sióstr, a na tym warsztacie jego polska tkanka. Ścieżkę do jej odnalezienia wskazuje sam Conrad: „Zimne milczenie, zupełne milczenie lepsze jest niż niedokończone melodie zawiedzionych nadziei. Postanowił wrócić do miast pomiędzy ludzi; nie ze względu na to, co powiedział poeta o samotności wśród tłumu; lecz wiedziony wewnętrznym poczuciem, że różni się od większości swych bliźnich.”

Z jakimże to poetą dyskutuje Stefan i właściwie — przy pozornie innych argumentach — przechodzi na jego stanowisko? „Różnić się od większości” to pierwszy próg do samotności i jej pierwsze uzasadnienie.


Samotność — cóż po ludziach, czym śpiewak dla ludzi?

Gdzie człowiek, co z mej pieśni całą myśl wysłucha,

Obejmie okiem wszystkie promienie jej ducha?


Słowa początkowe Wielkiej Improwizacji Conrad ma na myśli. Ustalić to łatwo. Wygląda jednak, że pisarz pamiętał dobrze nie tylko przebieg Wielkiej Improwizacji, ale także jej ciąg dalszy, kiedy Konrad budzi się z głębokiego omdlenia. Jako aluzja nie tak oczywista i nie tak widoczna do wstrząsających jego słów — „modlić się? — ta modlitwa nie przyda się na nic — I byłaż taka przepaść bez dna i bez granic”, brzmi bowiem pierwszy z argumentów Stefana: „zimne milczenie, zupełne milczenie lepsze jest niż niedokończone melodie zawiedzionych nadziei”. Zarazem jest coś w tym zdaniu ze skarg Kordiana, kiedy przez wszystkich został opuszczony i poczyna w sposób ostateczny wątpić.

Tym sposobem Conrad sam wskazał ścieżkę. W polskiej tkance artystycznej jego znakomitego fragmentu ta ścieżka prowadzi do aluzji tekstowych z Mickiewicza, prowadzi też do aluzji nieco innego rzędu. Takich, dla których odniesienie stanowi nie tyle wyraźnie dający się wskazać tekst, ile cała poetyka danej epoki, zasób jej środków werbalno–stylistycznych. Stosując terminologię Konrada Górskiego z jego prawdziwie cennej rozprawy Aluzja literacka (w tomie Z historii i teorii literatury. Seria druga, Warszawa 1964), za pierwszym razem mamy do czynienia z aluzją bezpośrednią, za drugim z pośrednią. Ale taką, która nie tylko tekstu konkretnego dotyczy, lecz całej poetyki okresu. I jedno, i drugie zjawisko spotykany w o strach.

Do Farysa w sposób bezpośredni, mianowicie do całego ustęp o huraganie, z afrykańskich pierwszym wichrzycieli — daje się odnieść zdanie: „Czyż nie porywała ona (tzn. doskonałość) wzwyż jego myśli, podobnie jak wiatr podniebny miota ku słońcu chmurę pyłu z nieurodzajnej ziemi.” Powiadacie, że ten obraz może pochodzić wprost z obserwacji. Na pewno. Ale jego stylizacja słowna zdradza cechy rodem z Farysa: ziemia jest nieurodzajna, pustynna, huragan sięga firmamentu i słońca. Cechy rodem z takie zdań Mickiewiczowskich: „huragan chciał z mych ramion niebo uciec słupem”.

Przykład aluzji pośredniej i do całej atmosfery romantycznej adresowanej: „Wybrał się na poszukiwanie prawdy — a znalazł jedynie niezliczoną ilość formuł. Żaden głos anioła nie przemówił doń z wysoka.” Pierwsze z tych zdań mogłoby się znaleźć w emigracyjnej, wymierzonej w burżuazję orleańską publicystyce Mickiewicza. Nie dziwiłoby też w Księgach narodu i pielgrzymstwa. Drugie jest żywcem ze Słowackiego. To on w misjach polityczno–propagandowych wysyłał anioły. Całość zaś stanowi zbitkę specyficznie romantyczną i adresowaną do całej frazeologii Wielkiej Emigracji walczącej o prawdę wbrew złej Europie.

Do tego twierdzenia jeszcze powrócimy: ów poszukujący prawdy i sztuki Stefan, syn wzbogaconych chłopów ukraińskich, tyleż ma w sobie rosyjskiego bogoiskatiela co polskiego emigranta szlacheckiego rzuconego w europejskie wiry. I jedni, i drudzy szukając prawdy nie akceptowali sztywnych formuł.

Pewien możliwy zarzut metodyczny trzeba z kolei usunąć, zarzut ten bowiem już na podstawie przytoczonych przykładów mógłby być postawiony. Mianowicie, że analizuję polską wersję tekstu Conrada, a nie jego oryginał. To znaczy, że analizuję pewne nastawienia stylistyczne na wzory polskie, które do owego tekstu wniósł tłumacz. Na to wszakże nie ma rady: gdybym nawet próbował pracować na oryginalnej wersji językowej, musiałbym być wyjątkowym znawcą stylów prozy angielskiej, ażeby dostrzec conradowską różnicę.

Przepędzana specjalizacja wchodzi tutaj w swoje uprawnienia; pod nazwą kompetencja wchodzi. Kompetencja nie jest reumatyzmem interpretatorów.


4


Tak postępując za Conradem napotykamy w Siostrach cały pokład wielostronnej aluzji, cały obszerny margines polski. Prowadzi on głównie do Pana Tadeusza i Mickiewiczowskiej sztuki opisu. Ta urwana powieść wskazuje, jak bodaj żaden ze znanych mi utworów Conrada, na polską genezę jego warsztatu opisowego. Warsztatu, który u twórcy tak wyczulonego na kształty i objawy fizyczne świata i przyrody odgrywa przecież wyjątkowo ważną rolę. Nie tylko ze względu na tematy domagające się ich wizualnej prezentacji czytelnikowi. Conrad bez opisu to coś jak Wyspiański bez wielkiej maszynerii teatralnej. Ponadto w Siostrach ten podejmowany za Mickiewiczem warsztat opisowy jeszcze zgrzyta, jeszcze ukazuje swoje mało dopasowane gwinty. Skutkiem tego łatwiej ukazać jego pochodzenie wówczas, kiedy zostanie on całkowicie przyswojony, zasymilowany i niewidoczny.

Weźmy paralelny do zimowego w Księciu Romanie letni opis krajobrazu ukraińskiego. Konieczny jest, niestety, bardzo długi cytat, by wskazać na wszystkie elementy techniki pisarskiej widoczne w tym wycyzelowanym, tak wycyzelowanym urywku:

Stefan patrzył bacznie — uśmiechając się do ogromu niebios. W ciągu dnia z ramion matki obserwował w pojętnym milczeniu bezkresną przestrzeń urodzajnego czarnoziemu, który na swym falistym łonie budował życie pod gorącą pieszczotą słońca. W płytkich fałdach wielkiej równiny strumienie przecięte groblami rozlewały się w lśniące fale cichych stawów, zda się uciszonych przez tkliwe szepty trzcin okólnych. Na ich brzegach ciemne wierzby i smukłe, giętkie brzozy chwiały się pod potężnym i łagodnym tchnieniem sennego stepu. Tu i ówdzie rysowała się nieruchomo i posępnie kępa niskich dębów, osadzona mocno nad ciemną plamą własnego cienia. Z pochyłości wzgórza spływała wioska — małe rozrzucone chaty o wysokich, zmierzwionych strzechach, pod którymi błyskały białe, krzywe okna, niby mrugające oczka, gromady pokracznych i wesołych karłów w ogromnych czapach, włożonych z fantazją na bakier. Pomiędzy nimi zielona kopuła wioskowej cerkwi strzelała wysoko w niebo blaskiem swego pozłacanego krzyża. Wózek zjeżdżał z pochyłości, pędził wśród stada szczekających dokoła psów, przedudnił po grobli — a potem powoli, ciągnięty cierpliwie przez kudłate konie, wspinał się na przeciwległe wzniesienie. Kiedy już z trudem osiągał szczyt zbocza, rozległa równina otwierała się znowu z wstrząsającą nagłością objawienia. Jeden ogromny łan dojrzałej pszenicy ciągnął się w nieskończoną dal, pełen brzęczenia i szumu niewidzialnego życia istot nieskończenie małych; zdawało się, że to równe, rozszemrane pole, rozciągające się pod pogodnym milczeniem nieba, jest wielkie jak świat. Gdzieś w dali, na samej linii horyzontu, następna wioska ukazywała się zieloną smugą drzew ponad monotonią płowego zboża — i leżała tam, samotna, drobna i jaśniejąca, niby szmaragd porzucony niedbale na piaskach bezkresnego, pustego wybrzeża.”

Kapitalne! Niewiele można wskazać podobnie mistrzowskich malowideł w zakresie krajobrazu syntetycznego, uogólniającego. Rozłóżmy jednak opis Conrada na czynniki pierwsze. W jakiś ewidentny sposób ten opis „siedzi” w tradycji literatury polskiej. Od Beniowskiego po Księżyc wschodzi Iwaszkiewicza i inne opowiadania ukraińskie tego pisarza, oto jest tradycja, w jakiej się on mieści.

Ale zarazem i przede wszystkim, mianowicie od strony techniki pisarskiej, jest to opis mickiewiczowski. Obydwie cytowane wizje Ukrainy są mickiewiczowskie. Z tą różnicą, że wcześniejsza z nich chronologicznie i utrwalona w Siostrach, pogodna i dostojna, sąsiaduje artystycznie z Panem Tadeuszem. Późniejsza z nich, umieszczona w Księciu Romanie, zgodnie z posępną i martyrologiczną naturą tematu czerpie środki wyrazu z Ustępu, z jego zimowych krajobrazów wielkiej przestrzeni Rosji.

Co w Siostrach jest mickiewiczowskie? Najpierw sam punkt obserwacyjny narratora. Conrad stara się uprawdopodobnić ów pejzaż w ruchu, pejzaż oglądany wyraźnie z góry. W tym celu uruchamia wózek, na nim zaś złożone w ramionach matki dziecko–obserwator, dziecko–narrator. Zgoła to nieprawdopodobne, a nawet w ramach tego, co Henryk Markiewicz nazywa fikcją realną — naiwne, naciągnięte. Co innego, jeżeli założyć, że jest to pejzaż w ruchu, w zmiennym następstwie kolejnych perspektyw, jakie oglądać można z góry, z lotu ptaka. Tego rodzaju technika opisu właściwa była Mickiewiczowi, i tylko Mickiewiczowi. Tak właśnie skonstruowany został pejzaż krainy nadniemeńskiej na początku Pana Tadeusza.

Czytelnik wybaczy, że i teraz, i parokrotnie w ciągu dalszym będę go kierował do moich studiów na temat tego poematu. Tam bowiem znajdzie on dowody, że proponowane mu skojarzenia są słuszne, ponieważ znajdą oparcie w uważnej lekturze i analizie tekstu. Tylko zaś to, co w takiej lekturze znajduje oparcie, jest pewne w badaniach historycznoliterackich, wszystko inne może w nich być zaczepione.

O zasadzie opisu z lotu ptaka i jego folklorystycznej genezie: Pan Tadeusz. Studia o tekście, s. 275–276. Pejzaż conradowski jest dzięki temu pejzażem opartym na kolejnym następstwie obrazów, jest pejzażem kręconym na zasadzie powolnego filmu. Nawet środek ruchu, jedyny podówczas dostępny środek szybszego ruchu — koń albo pojazd, popiera ten kinetyczny charakter krajobrazowego widowiska. Mistrzem takiego widowiska kinetycznego, mistrzem na swój czas skończenie nowatorskim, był Antoni Malczewski (Pan Tadeusz. Studia o poemacie, s. 278–282).

Tak odczytywany — opis Conrada staje się wielką aluzją do całej poetyki polskiego opisu romantycznego: Słowacki w wyborze tematu; Malczewski w wyborze zasady ruchu; Mickiewicz. Powtórzmy pytanie: w czym dokładnie Mickiewicz? W wyjątkowo nasilonej antropomorfizacji całego przedstawienia opisowego. Czarnoziem hoduje życie, słońce to życie pieści, trzciny tkliwie szepcą, łan pszenicy pełen jest życia jakichś nieznanych istot, wreszcie daleka wieś wygląda „niby szmaragd porzucony niedbale na piaskach bezkresnego, pustego wybrzeża”. Szmaragdy to nie bursztyny, by samo morze je wyrzucało. Ten szmaragd porzuciła ręka ludzka i ostatnie zdanie opisu jest również antropomorficzne.

W kilku rozdziałach moich studiów o poemacie została szeroko przedstawiona ta górująca właściwość mickiewiczowskiej sztuki opisu (zwłaszcza rozdział o trojakiej opisowości Pana Tadeusza). Tam więc ponownie odsyłam czytelnika. Pisząc Siostry Conrad nad zasadami owego opisu antropomorficznego jeszcze nie całkowicie panował. Z czasem, jak zobaczymy, miał zapanować w sposób absolutnie suwerenny. Że nie całkowicie, świadczy o tym wysilone, zbyt natrętnie baśniowe zdanie o chatach ukraińskich jako gromadzie wesołych i pokracznych karłów. Za wiele w tym zdaniu prowadzenia czytelnika za rękę, za wiele natrętnych szczegółów, słowem — zgrzyt i kiks.

Zaprawiającemu się dopiero w sztuce pisarskiej Conradowi takie kiksy nieraz się zdarzały. Pod koniec Murzyna z załogi „Narcyza”, kiedy statek już wpłynął na Tamizę, czytamy: „Po jednej i po drugiej stronie pojawiły się gromadki domów, zbiegały, zda się, na łeb na szyję po równi pochyłej, by ujrzeć płynący okręt, lecz zatrzymywane w biegu przez grząski dołaz skupiły się na twardszych zboczach. Dalej zjawiły się bandy wybujałych kominów fabrycznych; przypatrywały się impertynencko statkowi jak wędrowna ciżba smukłych olbrzymów, wyprostowanych z junakierią pod czarnymi pióropuszami dymu, sterczącymi po kawalersku na bakier.”

Przyczyna potknięcia widoczna w tym naiwnym i naciąganym opisie ta sama, co w Siostrach: niczym nieuzasadniony nadmiar antropomorfizacyjnych skojarzeń, ich wyciąganie za uszy w miejsce krótkiego napomknięcia. Przyczyna błędu w opisowym kroku dowodzi zarazem, w jakiej szkole pobierano naukę: w antropomorficznej szkole mickiewiczowskiej.


5


Dalsze dowody znajdujemy w kilku jeszcze ustępach Sióstr. Należą one do kategorii szczególnie rozmnożonej w Panu Tadeuszu. Ustępie i Reducie Ordona, mianowicie do kategorii teriomorficznej. Teriomorfizm polega na tym, że dany artysta nie zjawiska przyrody upodabnia do czynów i wyglądów człowieka, że nie przyrodę on uczłowiecza, ale zjawiskom, postępkom i wyglądowi ludzi daje on podkładkę wyobrażeniową zaczerpniętą ze świata zwierzęcego. Typowym antropomorfizmem będzie obraz brzozy, która rozpuszcza swoje gałęzie jak wieśniaczka warkocze nad grobem opłakiwanego syna. Typowy teriomorfizm napotkany, kiedy Tadeusz, rozpoznawszy w księdze piątej swoją pomyłkę co do osoby Zosi i Telimeny, wzburzony wypada nagle w pole:


Jak szczupak, gdy mu oścień skroś piersi przekole,

Pluska się i nurtuje, myśląc, że uciecze,

Ale wszędzie żelazo i sznur z sobą wlecze:

Tak i Tadeusz ciągnął za sobą zgryzoty…


Jak na niewielki rozmiar dochowanego utworu, tego rodzaju teriomorfistyczną podkładkę spotykamy często w Siostrach. W sposób antropomorficzny wobec pracowni Stefana w Passy zachowuje się światło, kiedy to wdziera się do niej — „rzekłbyś ciekawe, jakie to wizje światła i kolorów snują się po głowie niespokojnego i samotnego człowieka”. Na podkładce teriomorficznej zbudowana jest zabawna scena z bezczelnymi kosami wielkomiejskimi, które na własne podobieństwo wyobrażają sobie samotnika–malarza „w ogromnej klatce z kamienia”.

Znakomity tego przykład znajdziemy przy charakterystyce despotycznej pani Dolores: „Na wdzięczny uśmiech było ją stać tyle co papugę; ptaka tego poniekąd przypominała z profilu gniewnym zakrzywieniem nosa i stałą zimną pasją swych okrągłych i bezlitosnych oczu.”

Pewien wreszcie przykład chyba na pewno świadczy, że to, co piszemy, jest nie tylko domysłem interpretatora, ale tkwiło w pisarskiej pamięci Conrada i prowadziło jego pióro do mniej lub więcej świadomej reminiscencji z zakresu teriomorfizmów widocznych w Panu Tadeuszu. Kto bowiem nie zna tego poematu, dla tego chyba dziwacznie brzmi sytuacja, która nastąpi w cytacie. Kto zaś zna i pamięta, ten się zgodzi, że jest to wyraźny refleks nieudanego polowania z chartami pod koniec księgi czwartej, refleks owego powiedzenia „z daleka się zdało, że zając, pył i charty jedno tworzą ciało”. U Conrada takie przetworzenie :

Cień księdza padał szczupły i wydłużony na biały kurz drogi, tak jak gdyby biegł za odchodzącymi; zaś krótszy cień dziecka, przytulonego do jego boku, zlewał się częściowo z jego własnym. Oba cienie tworzyły razem jeden tylko płaski i niekształtny zarys jakby olbrzymiego charta, którego fantastycznie wydłużona łapa wskazywała na młodą podróżniczkę, odchodzącą w nieznane.”

Czy Conrad wielokrotnie czytywał Pana Tadeusza, czy 1eż znakomicie go pamiętał i w tym pamiętał, z czego mógł uczynić własny użytek wyruszywszy na lądy i oceany, nie warto się nad tym zastanawiać. Na pewno nie był on przecież latarnikiem–Skawińskim, którego dopiero w Bangkoku czy Surabai doszła wieść o litewskim poemacie. Jego doświadczenie patriotyczne było doświadczeniem twórcy Ustępu.

Wskazać wreszcie warto, jakie były losy techniki opisowej tak niewątpliwie mickiewiczowskiej, kiedy powstawały Siostry. Większość dzieł Conrada przeglądnąłem pod tym kątem i przerwałem. Nie z braku materiału, ale z jego nadmiaru, który domaga się uporządkowania. Być może, że któryś z conradystów już to zrobił. Jeżeli nikt, zachęcam i zaręczam, że antropo– i teriomorficzna technika opisowa Conrada, jej falowanie i widoczna w ostatnim okresie jego twórczości stabilizacja, to materiał na całe studium.

Poprzestaję tylko na wybranych wskazówkach z dzieł chronologicznie bliskich Siostrom i chronologicznie dalekich: punkt wyjścia i punkt dojścia. Murzyn z załogi „Narcyza”, chociaż proporcjonalnie do rozmiarów utworu jest w nim mniej świadectw aniżeli w Siostrach, napisany został tym samym zasadniczo piórem opisowym. „Słońce patrzyło przez cały dzień na okręt i co rano witało go płomiennym, zaciekawionym okiem”, oko słońca z jedenastej księgi Pana Tadeusza. Zdarzają się w tej powieści wysilone pomyłki antropomorfizacyjne, z których jedną już zacytowaliśmy: Żeglarz nadal patrzy na zjawiska morskie okiem lądowym.

Oto dwa przeciwstawne, raz z podkładką zwierzęcą, raz z ludzką, przykłady takiego patrzenia:

Dwadzieścia sześć par oczu wpatrzyło się w jego szeroką, osadzistą rufę, pełznącą marudnie po drobnych falach między dwojgiem kolisk łopatowych, które wierciły się szybko i siekły wodę z gwałtownym pośpiechem. [Odpływający holownik] był podobny do olbrzymiego chrząszcza, który, zaskoczony światłem, zgnębiony jasnością, usiłuje na próżno zemknąć i schronić się w cień dalekiego lądu. Zostawił wlokącą się po niebie smugę dymu i podwójny ślad znikającej na wodzie piany. A w miejscu, gdzie się był zatrzymał, widniała krągława, czarna kałuża sadzy, wznosząca się i opadająca z falą — brudna pozostałość po gadzinie, która odbyła tu postój.”

Holownik równa się chrząszcz, równa się gadzina. Statek walczący z wichrem równać się będzie ludzkiej istocie.

Prąc naprzód, bądź podając się w tył, wywalczał sobie drogę skroś niewidzialną moc gwałtownej wichury; spadał na łeb na szyję w czarne, gładkie przepaście i dobywał się z trudem na wierzch białośnieżnych krawędzi rozkołysanych, wielkich fal; a przy tym przewalał się z boku na bok jak szamocąca się w męce żywa istota. Wytrwały i mężny, ulegał ludzkiej woli, wysmukłe ramiona jego rei zataczały urywane półkole, jak gdyby wzywały daremnie pomocy chmurnego nieba.”

U dojrzałego Conrada sztuka opisu staje się o wiele bardziej lakoniczna. Wystarczy mu jeden klawisz, a nie cały akord, ażeby wydobyć upragniony efekt. Coraz częściej pisarz obywa się bez jakiegokolwiek odniesienia antropomorficznego. Jakże ściszony a zarazem trafny będzie chociażby ten szkic pejzażowy z Księcia Romana: „Jak ją dobrze znał! Każde wzniesienie zoranych przestrzeni, uwieńczonych koroną drzew, każdy wądół z ukrytą w nim wioską. Śluzy na rzekach wiązały zielone łąki łańcuchem stawów, a daleko na północy rysował się na horyzoncie wielki bór litewski, niby ku słońcu zwrócony nikły pas żywopłotu; na południu, w dal ku równinom czarna przestrzeń ziemi stykała się z błękitem nieba.”

Coraz też rzadziej, coraz też dyskretniej odzywają się echa dawniejszej maniery opisowej. Nie ma bowiem czego dowodzić, że niejednokrotnie była to maniera dosyć naciągana, a nawet uprzykrzona. Ale te echa wskazują na instrument, który je pobudził i nigdy u Conrada nie zamilkł. Wszystkie te krótkie przykłady pochodzą ze Smugi cienia: „Jest coś szczególnie wzruszającego w widoku żaglowca, który powraca z pełnego morza i jak zmęczony ptak opuszcza na spoczynek swoje białe skrzydła.” — „Należał do tego typu statków, które dzięki swej konstrukcji i doskonałemu wykończeniu nigdy się nie starzeją Pośród innych, znacznie od niego większych, stojących w porcie na kotwicy, mój wyróżniał się postawą i «rasą» — jak arabski rumak pełnej krwi pośród gromady koni pociągowych.” „Zobaczyłem płaski zarys lądu. Odcinał się od świetlanej smugi jak wycięty z czarnego papieru i zdawał się unosić nad wodą jak pływający korek.”

Ta dyskrecja zdaje się być główną cechą ostatnich dzieł Conrada i ona to tak przejmujący wyraz nadaje Opowieści, Smudze cienia, Korsarzowi. Ona towarzyszy nawet tematom okrutnym i patetycznym, jak w Duszy wojownika i Księciu Romanie. Czyżby polski margines sztuki pisarskiej Conrada zupełnie się w niej zatracił? Nic podobnego! Jak cicha błyskawica na letnim niebie odsłania ona i natychmiast przesłania przemilczeniem to, co u Conrada na zawsze pozostało polskie: pamięć kraju ojczystego.

Czułem się śmiertelnie zmęczony. Nawet gwiazdy zdawały się przygasać ze znużenia w oczekiwaniu na upragniony świt. Pojawił się wreszcie na horyzoncie — mieniący się i blady jak koncha perłowa — przepyszny, lecz w niczym niepodobny do tych promiennych wschodów słońca, do których oko przywykło na podzwrotnikowych morzach. Budził raczej wspomnienie odległych, bardzo odległych krajów…”

To ze Smugi cienia. I wiadomo, jakie to kraje. Ta koncha perłowa również wiadomo, z jakiej może pochodzić szkatuły: „kilka gwiazd świeci z głębi, jako perły ze dna przez fale… już ostatnie perły gwiazd zamierzchły i na dnie niebios zgasły.” I tylko to nie wiadomo, czy nad Zatoką Syjamską Conrad zobaczył naprawdę taki wschód słońca — czy też rozpostarty na rannym horyzoncie jego mickiewiczowski opis.


6


Powiedziało się wyżej, że Siostry nie tylko mówią o tradycji literackiej, z której wywiodło się pisarstwo Conrada, ale także o współczesnym tej urwanej powieści dniu literatury polskiej. Tego rodzaju podobieństwa nie dadzą się w żaden metodycznie poprawny sposób wyjaśnić. Mogą być one tworem imaginacji badacza. Niechaj będą tym tworem!

Ileż ustępów w Siostrach swoim lirycznym i natężonym patosem przypomina Żeromskiego. Pióro Conrada, dotknąwszy słowiańskiego tematu, wpada w tok stylistyczny właściwy twórcy Ludzi bezdomnych. Taki chociażby urywek:

Zbroja jego sztuki, zbroja wypolerowana, nie do przebicia, nie splamiona niczym i twardsza niż stal, jak gdyby została zdarta zeń potężną dłonią, by ze złowieszczym chrzęstem opaść u jego stóp. Uczuł w sobie nie dającą się określić jasnymi słowy agonię tych właśnie dawnych marzeń. Uczucie jego znosiło proces podobny do lotu strzały rzuconej z tęgiej cięciwy i pędzącej jeszcze w przestrzeń, kiedy na wielkiej wysokości zwalnia biegu, uczuwa nagle swój ciężar, który ją wkrótce, choć nie wiadomo kiedy, odwróci grotem na dół i porwie ku ziemi.”

W tym cytacie jest podstęp: tylko pierwsze zdanie pochodzi z Sióstr, dwa dalsze z Ludzi bezdomnych. Dały się złożyć razem bez żadnej szpary stylistycznej. I gdyby nie podać, czyje to zdanie, Żeromskiego czy Conrada, któż odgadnie? „Przez straszliwy upór ludzkich niepewności krew jego rodu płynęła niby cudowny strumień.”

Drugą z takich wypustek w kierunku bieżącej literatury polskiej wyczuwam w ustępach poświęconych charakterystyce paryskich dekadentów, cyganów artystycznych i towarzyszących im kibiców. Opowiada Conrad o — „tym osobliwym — świętym kraju sztuki, opuszczonym przez jej arcykapłanów; w tym kraju, gdzie wiara jest prawdziwa, a bluźnierstwa szczere; gdzie w środku walki o nieśmiertelną prawdę siedzą bezduszne bożki w postawach matołkowatych i uroczystych, przyglądając się z ironiczną aprobatą, jak podniecony tłum neofitów znosi paliwo na niegasnący ogień świętego znicza. Jest to kraina oślepiającej jasności i pokracznych cieni; kraina głośna od tokowań bezwstydnej pewności siebie, a wymowna szeptem uczciwych nadziei i szlachetnych usiłowań; westchnieniami po niemniej szlachetnych upadkach; po rozczarowaniach nie całkiem godnych wzgardy. Nad tym wszystkim wisi gęsta chmura dymu ze świętego ognia, podsycanego wciąż przez nowych wyznawców; a zewnętrzny świat patrzy ze zgorszeniem na odrażającą czarną zasłonę, poza którą kryje się tyle światła, wiary, ofiar; ofiar z młodego życia, z wypalonych serc, z niejednej świetnej przyszłości — z niemałej liczby przekonań!”

Można przypuścić, że akcja Sióstr rozpoczyna się gdzieś po roku 1870. W tym jednak urywku Conrad wyraźnie celuje w atmosferę literacko–ideową z samego końca wieku, atmosferę z czasu pisania Sióstr, a nie ich akcji. Między liczne charakterystyki fin–de–siecle’u, dekadentyzmu i modernizmu trzeba będzie wpisywać odtąd tę wypowiedź Conrada. Jest to wypowiedź ewidentnie dwoista: zarówno się składa z szacunku dla wysiłku artystów, nawet wysiłku poronionego, jak z ironicznej pogardy dla kibiców i filistrów.

Pewne zaś stereotypy wyobrażeniowe, które w tym celu pisarz wyprowadził, aż kusi, ażeby odnieść do Asnyka. Tak, do Adama Asnyka. Mało jest prawdopodobne, aby Conrad mógł znać także jego utwory dotyczące fin–de–siecle’u, jak Szkic do współczesnego obrazu, Przed jutrem bądź Sprzeczne prądy. Mało prawdopodobne, chociaż daty nie stoją temu na przeszkodzie. Mimo to jakże conradowski w użytych środkach artystycznych jest ten Szkic Asnyka, kiedy pisarz go ciągnie karykaturalną kreską:


Wytworne damy, poeci, artyści,

Sztuki smakosze, dworacy i pazie

W cieniu laurowych grupują się liści,

W półtonach płynnych, w mistrzowskim obrazie.


Lekkie westchnienia, przelotne uśmieszki,

Spojrzenia słodycz niosące przez chwilę.

Wdzięczne pokusy, eteryczne grzeszki

Krążą w powietrzu jak płoche motyle.


Natomiast o wiele jest pewniejsze, że Conrad mógł znać uprzednią poezję autora Snu grobów. W niej to bowiem ów stereotyp świętego znicza, świętego ołtarza, którego geneza jest u Asnyka jednocześnie klasycystyczna i słowiańsko–pogańska, całkiem jest częsty. Określając kult, zarówno wątpliwy, jak godzien pochwały, Asnyk to czynił w sposób, do którego twórca Sióstr uparcie powraca:


Ale nie depczcie przeszłości ołtarzy,

Choć macie sami doskonalsze wznieść;

Na nich się jeszcze święty ogień żarzy

I miłość ludzka stoi tam na straży.

I wy winniście im cześć!

(Do młodych)


Tutaj stereotyp jest pozytywny. Jego negatywne wydanie stanowić będzie u Asnyka Zloty cielec. Podobne w nim płoną ofiary bezużyteczne co u conradowskich dekadentów.


7


Tak wielokrotnie wpisana w polską tradycję romantyczną, tak nakierowana w niejednym na współczesną jej twórczość literacką polską, powieść Siostry budzi głęboki żal, że pozostała tylko urywkiem. Cóż za arcydzieło, do którego kultura polska mogła była rościć sobie większe prawa aniżeli do któregokolwiek z innych dzieł Conrada. Nie tylko kultura polska: pewne określone doświadczenie zrodzone na zetknięciu trzech kultur, polskiej, rosyjskiej i ukraińskiej, które Conrad nosił w sobie, zanim je wymienił na doświadczenie żeglarza.

Ford Madox Ford wspomina Turgieniewa. Śmiem wątpić! W kapitalnych charakterystykach carskiej biurokracji, chłopskiej chytrości rodziców Stefana, w ukazaniu, jak to o krok od bezdusznego kieratu owej biurokracji powstawały fortuny, kto inny się odzywa. Ukraiński Gogol, opatrzony w podejrzliwe oczko polskiego szlachcica znad Dniepru, pochyla się nad tymi stronicami.

Wymknęła się literaturze niespełniona możliwość pisarza ogólnoeuropejskiego, pisarza kontynentu, dla którego od Dniepru po Pireneje istnieje całość. Jako całość różnorodnych psychik, różnorodnych tradycji, które w jednym akapicie Conrad suwerennie ewokuje. Dopiero po przeszło pół wieku Sława i chwała Iwaszkiewicza zajmować będzie to opróżnione miejsce.

Możliwość zarazem polska i słowiańska w ogóle. Niecierpliwe odruchy Stefana, jego pogarda dla mieszczańskiego zachodu, chwilami przypominają odruchy bogoiskatiela w poszukiwaniu Prawdy–Boga, Boga–Prawdy. Gdzie indziej znowuż jego błąkanie się po bezdrożach zimnej i nieludzkiej Europy przywodzi na pamięć błąkanie się jego starszych braci z Wielkiej Emigracji. Powtórzmy: „Wybrał się na poszukiwanie prawdy — a znalazł jedynie niezliczoną ilość formuł. Żaden głos anioła nie przemówił doń z wysoka.” Tak skarży się polsko–romantyczny bogoiskatiel, narodzony z ukraińskiego chłopa na dorobku. Wędrowiec i wygnaniec z paletą w ręku, z gwiazdami wiecznego dążenia zaległymi w ślepkach dziecka rzuconego w noc stepową na pastwę zodiaku. To dziecko, jak bohaterowie Słowackiego, umrzeć miało przedwcześnie i nie osiągnąwszy celu. Jego zgon pisarz zapowiada.

W pewnym momencie Stefan „wreszcie skierował się na zachód ku morzu”. Lecz i pokusa morza zostawi go obojętnym. Przeciwnie aniżeli jego wołyński sąsiad z Krzemieńca, niczego on nie usłyszy na skałach oceanowych. Conrad poszedł za tą pokusą. Niczego nie przegrał, niczego nie stracił. Poszedł do granic ostatnich samotnego geniuszu. Kto wie, czy jednak nie zapłacił niemożnością zrealizowania innej odmiany geniuszu, która w nim drzemała.

Na tle tak odczytanych Sióstr powróćmy do sprawy polskości Conrada. Wyobrażam ją sobie w sposób może zbyt metaforyczny, ale na pewno w tej osobistej metaforze przez samego Conrada natchniony. Całą jego twórczość widzę na podobieństwo morza. Jest to morze o wielu zatokach, o wielu wybrzeżach, o rzekach, których prądy płyną wstecz, do swoich źródeł, o tragicznie spadających przylądkach i wirach krętych a skomplikowanych, jakie nie ułatwiają żeglugi wśród raf ledwo przez wodę utajonych.

Wśród licznych zatok posiada to morze również zatokę polską. Nie sądzę, ażeby całe było polskie. Jeżeli nawet jest takie, to w tym jedynie, co człowiekowi wspólne w ogóle, bez względu na kolor jego narodowej bandery.

Na owej szczególnie polskiej zatoce podziemny wulkan polskości Józefa Korzeniowskiego, syna poety i zesłańca, począł wyrzucać całą wyspę… Kapryśny i zdolny do onieśmielenia, nieoczekiwany i erupcyjny. Onieśmielony zbyt pochopnym i błędnym sądem przyjaciela, ten wulkan zaprzestał działalności. Pozostał jedynie mało komu znany zarys niedopełnionego lądu, szczątek polskiej wyspy na zatoce tego imienia.

Oto dlaczego zaproponowałem dokładnie ją zwiedzić. Z nadmierną skrupulatnością w stosunku do rozmiarów? Na usprawiedliwienie powtarzam słowa Cypriana Norwida, które na wstępie do Miłych życia drobiazgów przypomniał niedawno Stanisław Pigoń:

Drobiazgowość w rzeczach sądu wielkie ma imię: Miłość.”

Moje pokolenie wychowało się na Conradzie. Przyszli później inni mistrzowie. Przyszli, wielu z nich odeszło. Stary żaglowiec czekał cierpliwie. Czyżby nadchodziła pora, ażeby powrócić na jego pokład? Powrócić w pobliżu podwójnej już smugi cienia? W takim bowiem pobliżu dokonują się daremne powroty w stronę młodości.

Kazimierz Wyka

* prawa (hiszp)

* Kto wie? (hiszp)

* Dobrze (hiszp.)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
conrad joseph ze wspomnien (scan dal 947)
Conrad Joseph Freja z siedmiu wysp
Conrad Joseph Sześć opowieści
Conrad Joseph Zlota strzala (rtf)
Conrad Joseph Oczekiwanie
Conrad Joseph Falk Wspomnie
Conrad Joseph Lord Jim
Conrad Joseph Opowieść
Conrad, Joseph El agente secreto
Conrad Joseph Laguna 2
Conrad Joseph Jutro
Conrad Joseph Szaleństwo Alm
Conrad Joseph Tajfun
Conrad Joseph Opowieść
Conrad Joseph Szpieg
Conrad, Joseph Duelo, El

więcej podobnych podstron