Autor: JAMES PATRICK KELLY
Tytul: MYŚLEĆ JAK DINOZAURY
(Think Like A Dinosaur)
Z "NF" 5/97
Kamala Shastri wróciła na ten świat tak, jak go
opuściła - naga. Na chwiejnych nogach wytoczyła się z
asemblera starając się utrzymać równowagę w warunkach
niewielkiego ciążenia panującego na Stacji Tuulen. Jednym
ruchem złapałem ją w ramiona i opatuliłem w szlafrok, a
następnie opuściłem na platformę. Trzy lata na innej
planecie zmieniły Kamalę. Była teraz szczuplejsza i
bardziej muskularna. Jej paznokcie były długie na kilka
centymetrów, a na lewym policzku miała cztery równoległe
nacięcia. Być może Gendianie w ten sposób upiększali swoje
twarze. Lecz najbardziej uderzył mnie widoczny w jej
oczach wyraz niebotycznego zdumienia. To miejsce, tak
dobrze mi znane, zdawało się ją szokować. Wyglądało na to,
że nie dałaby głowy, czy ściany wzdłuż których się
posuwaliśmy, a nawet otaczające nas powietrze, istnieją
naprawdę. Nauczyła się myśleć jak mieszkańcy planety, z
której wracała.
- Miło cię znowu widzieć. - Szum ruchomej platformy
wzrósł do cichego buczenia, w miarę jak przesuwaliśmy się w
dół korytarza.
Głośno przełknęła ślinę i pomyślałem, że zaraz się
rozpłacze. Trzy lata temu na pewno by tak zrobiła.
Większość migrantów po wyjściu z asemblera długo nie może
przyjść do siebie. Wszystko przez to, że nie ma
fazy przejściowej. Kilka sekund temu Kamala opuściła Gend,
czwartą planetę gwiazdy, którą nazywamy epsilon Leo, a
obecnie znajdowała się już na orbicie okołoksiężycowej,
prawie w domu. Największa przygoda jej życia dobiegła
końca.
- Matthew? - spytała.
- Michael - poprawiłem. Mimo wszystko cieszyłem się,
że mnie pamięta. W końcu spotkanie z nią odmieniło moje
życie.
Od czasu, kiedy przybyłem na Stację Tuulen, aby badać
życie dinozaurów, asystowałem przy niemal trzystu
migracjach - zarówno wyjazdach, jak i powrotach.
Kamala Shastri była moim jedynym pirackim skanem
kwantowym. Wątpię, żeby dinozaury pamiętały o tym
incydencie. Podejrzewam, że same od czasu do czasu
pozwalają sobie na takie drobne wykroczenie. Wiem o niej
więcej - przynajmniej o takiej, jaką była trzy lata temu -
niż o sobie samym. Kiedy dinozaury wysłały ją na Gend,
ważyła 50391,72 gramy i na jeden milimetr sześcienny jej
ciała przypadało 4,81 miliona czerwonych krwinek. Umiała
grać na nagasvaram - bambusowym instrumencie podobnym do
fletu. Jej ojciec pochodził z miejscowości Thana niedaleko
Bombaju, jej ulubionym smakiem był arbuzowy, w swym
życiu miała pięciu kochanków. Jako jedenastolatka
marzyła o karierze gimnastyczki, lecz zamiast tego została
inżynierem-biomateriałoznawcą, a w wieku dwudziestu
dziewięciu lat zgłosiła się jako ochotniczka na wyprawę w
kosmos, gdzie miała nauczyć się hodowli sztucznych oczu.
Dwa lata spędziła na szkoleniu migracyjnym wiedząc, że w
każdym momencie mogą wycofać ją z programu, nawet na
chwilę przed tym, jak Silloin przekształciła jej ciało w
sygnał poruszający się z prędkością większą od prędkości
światła. Wielokrotnie tłumaczono jej, co to znaczy
zbilansować strony równania.
Poznałem ją 22 czerwca 2069 roku. Przyleciała
wahadłowcem z portu L1 na Lunexie i wyszła ze śluzy
powietrznej dokładnie o 10.15; mała, okrągła kobietka o
czarnych włosach rozdzielonych przedziałkiem na środku głowy
i upiętych z tyłu w taki sposób, żeby ściśle przylegały do
czaszki. Jej skóra została sztucznie przyciemniona, co miało
stanowić ochronę przed ultrafioletowym promieniowaniem
epsilon Leo i osiągnęła czarnogranatowy odcień późnego
wieczoru. Ubrana była w obcisły, pasiasty kombinezon i
kapcie na rzepach.
- Witamy na Stacji Tuulen - uśmiechnąłem się
wyciągając do niej rękę. - Mam na imię Michael. - Poczułem
uścisk jej dłoni. - Jestem sapientologiem, ale dorabiam tu
także jako przewodnik.
- Przewodnik? - kiwnęła głową z roztargnieniem. - Aha.
- Patrzyła na mnie niewidzącym wzrokiem tak, jakby
spodziewała się spotkać kogoś innego.
- Proszę się nie niepokoić - powiedziałem. -
Dinozaury siedzą w swoich klatkach.
Otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia, podczas gdy jej
dłoń wyśliznęła się z mojej.
- Nazywasz Hanenów dinozaurami?
- A czemu by nie - zaśmiałem się. - Oni mówią na nas
"dzieciaki". Albo "beksy".
Pokręciła głową ze zdziwienia. Ludzie, którzy nigdy
wcześniej nie mieli kontaktu z dinozaurami, nosili w
wyobraźni romantyczny obraz tych stworów. Przedstawiali je
sobie jako szlachetne gady, którym udało się opanować
fizykę prędkości światła, i które wprowadziły Ziemian w
cudowny świat galaktycznej cywilizacji. Wątpię, żeby Kamala
kiedykolwiek widziała dinozaura, jak rżnie w pokera albo z
lubością pożera przerażonego królika. Nigdy też nie
toczyła sporów z Linną, która wciąż nie była przekonana co
do tego, czy ludzie są odpowiednio psychicznie
przygotowani do wypraw w kosmos.
- Jadłaś coś? - spytałem wskazując gestem dłoni rząd
otwartych poczekalni po obu stronach korytarza.
- Tak... to znaczy, nie. - Nie ruszała się z miejsca.
- Nie jestem głodna.
- Niech zgadnę. Jesteś zbyt zdenerwowana, żeby jeść.
Jesteś zbyt zdenerwowana, żeby rozmawiać. Najbardziej
chciałabyś, żebym się wreszcie zamknął, wepchnął cię do
kuli i wysłał w kosmos. Wolałabyś, żebyśmy sobie darowali
całą tę gadkę, co?
- Nie mam nic przeciwko chwili rozmowy.
- No proszę. Posłuchaj, Kamala, moim obowiązkiem jest
poinformowanie cię, że na planecie Gend nie będą na ciebie
czekały kanapki z masłem fistaszkowym i dżemem. Nie mówiąc
już o vindaloo z kurczaka. Pamiętasz, jak mam na imię?
- Michael?
- O, widzę, że nie jesteś aż tak bardzo zdenerwowana.
Mówię ci, nie ma co marzyć o taco albo pizzy
wegetariańskiej. Masz ostatnią okazję, żeby zjeść jak
człowiek.
- W porządku. - Nie zdobyła się na pełen uśmiech,
zbyt zajęta sprawianiem pozorów odważnej, ale kącik
jej ust uniósł się lekko w górę. - Nie odmówiłabym
filiżanki herbaty.
- Herbatę akurat mają tam, gdzie się udajesz. -
Pozwoliła mi zaprowadzić się do poczekalni D. Podeszwy jej
kapci chrzęściły odrywając się od dywanu. - Rzecz jasna,
gdy Gendianie chcą sobie zaparzyć herbatkę, ścinają parę
listków z przydomowego trawnika.
- Gendianie nie mają trawników. Żyją pod powierzchnią
planety.
- Chyba musisz odświeżyć moją pamięć - położyłem dłoń
na jej ramieniu. Pod obcisłym kostiumem czułem napięte
mięśnie. - Czy oni wyglądają jak małe łasice, czy też są
pokryci pomarańczowymi guzami?
- Nie są ani trochę podobni do łasic.
Przeszliśmy przez wypukłe, przezroczyste drzwi i
weszliśmy do poczekalni D - małego, prostokątnego
pomieszczenia wyposażonego w niskie, przyjazne człowiekowi
meble. Po jednej stronie znajdowała się mała kuchenka, po
drugiej próżniowa toaleta. Sufit był koloru błękitnego
nieba, a na jednej z dłuższych ścian widać było panoramę
Bostonu z widokiem na Charles River, której wody lśniły w
ostrym świetle czerwcowego słońca. Kamala właśnie
ukończyła studia doktoranckie na Massachussets Institute of
Technology w Bostonie.
Przyciemniłem drzwi. Przysiadła na skraju kanapy
niczym mały ptaszek na gałęzi, gotowy, by w każdej chwili
szybko odfrunąć.
Gdy parzyłem jej herbatę, ekran wmontowany w jeden z
moich paznokci zaczął pulsować. Odpowiedziałem na wezwanie
i po chwili dyskretnie pojawiła się mała sylwetka Silloin.
Nie patrzyła na mnie, zbyt zajęta śledzeniem swoich
monitorów i wskaźników w kontrolce.
= Mamy problem = jej głos zabrzęczał w aparaciku,
który miałem w uchu. = Drobna awaria, ale będziemy musieli
przełożyć na jutro ostatnich dwóch z dzisiejszego
rozkładu. Przekaż im, żeby zostali na Lunexie do jutra.
Załatwimy ich na pierwszej zmianie. Czy tę małą da się
jakoś zająć przez godzinkę?
- Jasne - powiedziałem. - Kamala, czy chciałabyś
poznać Hanena? - Przekształciłem obraz Silloin w okno
odpowiadające rozmiarom dinozaura i przeniosłem je na
ścianę pokoju. - Silloin, przedstawiam ci Kamalę Shastri.
To właśnie Silloin dowodzi tutaj wszystkim. Ja jestem
tylko odźwiernym.
Z wysokości okna Silloin spojrzała na dziewczynę
swym przednim okiem, a następnie obróciła się dookoła
własnej osi, aby przyjrzeć się jej także okiem tylnym. Jak
na dinozaura była bardzo mała, ale miała olbrzymią głowę,
która chwiała się jej na szyi niczym arbuz ustawiony na
grejpfrucie. Musiała się przed chwilą nasmarować olejem,
bo jej srebrne łuski błyszczały oślepiająco.
= Kamala, czy przyjmiesz moje najlepsze oznaki dobrej
woli względem ciebie? = odezwała się tym ich specyficznym
sposobem wysławiania się i podniosła w górę lewą rękę z
rozczapierzonymi, skórzastymi palcami, pomiędzy którymi
widać było ciemne półkola błony pławnej.
- Oczywiście, ja...
= I pozwolisz nam zająć się twoją translacją? =
Dziewczyna wyprostowała się.
- Tak.
= Masz jakieś pytania? =
Jestem pewien, że miała ich kilkaset, ale była zbyt
przerażona, by pytać o cokolwiek. Gdy tak siedziała
niezdecydowana, wtrąciłem się do rozmowy.
- Co było pierwsze, jaszczurka czy jajo?
Silloin nie zwróciła na mnie najmniejszej uwagi.
= Kiedy będzie dla ciebie najlepszy czas, by zacząć? =
- Właśnie wyraziła ochotę na małą herbatkę -
powiedziałem podając dziewczynie filiżankę. - Przyprowadzę
ją, jak skończy. Może za jakąś godzinkę?
Słysząc to, Kamala omal nie zerwała się z kanapy.
- Ależ nie, to na pewno nie zajmie mi aż...
Silloin wyszczerzyła w uśmiechu zęby, z których kilka
było długości fortepianowych klawiszy.
= To byłby najodpowiedniejszy termin, Michael. =
Wyłączyła się, a w miejscu, gdzie zgasło okno z jej
obrazem, pojawiła się mewa lecąca nad skąpanym w słońcu
Bostonem.
- Dlaczego to zrobiłeś? - w głosie Kamali słychać
było urazę.
- Ponieważ zgodnie z rozkładem musisz poczekać na
swoją kolejkę. Nie jesteś jedynym migrantem, którego dziś
wysyłamy. - Rzecz jasna, było to kłamstwo. Liczba migrantów
została znacznie ograniczona, ponieważ Jodi Latchaw, drugi
z sapientologów pracujących na Tuulen, chwilowo przebywał
na Uniwersytecie Hipparchus, gdzie miał przedstawić swoją
pracę na temat pojęcia tożsamości u Hanenów. - Nie martw
się, postaram się, aby ten czas szybko zleciał.
Przez chwilę patrzeliśmy na siebie. Mogłem bez trudu
zagadać kogoś przez godzinę, robiłem to już nie raz.
Mógłbym też wypytać ją, po co zgodziła się brać udział w
takiej misji. Na pewno kryła się za tym jakaś niewidoma
babcia lub jakaś dalsza krewna oczekująca z
niecierpliwością na sztuczne oczy, nie mówiąc już o
dodatkowych nowinkach medycznych, którymi mogła zaowocować
jej wyprawa, takich jak niezawodny środek przeciw gruźlicy,
klęsce głodu czy przedwczesnemu wytryskowi i tak gadu-gadu,
ple-ple, a czas by sobie płynął i płynął. Albo mógłbym ją
po prostu zostawić samą, żeby sobie poczytała ścianę. Cała
sztuka polegała na tym, by odgadnąć, w jakim jest nastroju.
- Powierz mi jakiś sekret - powiedziałem.
- Co?
- Sekret, tajemnicę, coś, czego nikt nie wie oprócz
ciebie.
Gapiła się na mnie, jakbym przed chwilą spadł z Marsa.
- Posłuchaj, za chwilę udasz się w miejsce, które
znajduje się jakieś trzysta dziesięć lat świetlnych stąd,
prawda? Masz tam pozostać przez trzy lata. Zanim wrócisz,
ja mogę być już kimś zupełnie innym, na przykład bogatym i
sławnym facetem, mieszkającym i pracującym zupełnie gdzie
indziej. Najprawdopodobniej już nigdy się nie zobaczymy. Nie
masz więc nic do stracenia. Obiecuję, że nikomu nie
powtórzę.
Opadła na oparcie kanapy i położyła filiżankę na
kolanie.
- To jeszcze jeden test, prawda? Po tym wszystkim, co
przeszłam, wciąż jeszcze nie są zdecydowani, czy mnie
posłać?
- Nie, nie, za parę godzin będziesz razem z łasicami
pałaszować orzechy w jakiejś ciemnej gendiańskiej norze. To
nie żaden test, po prostu chcę z tobą chwilkę pogawędzić.
- Idiota!
- Bardziej właściwy byłby tu termin: logomaniak. Z
greckiego: logos, czyli słowo i mania co oznacza, że w
każdym bicie brakuje mi ze dwóch bajtów. Lubię sobie z
kimś od czasu do czasu pogadać, to wszystko. Wiesz co,
może ja zacznę. Jeśli mój sekret nie wyda ci się zbyt
atrakcyjny, nie będziesz musiała nic mi opowiadać.
Popijając herbatę przyglądała mi się spod zmrużonych
powiek. Jej oczy były jak wąskie szparki. Byłem niemal
pewny, że jeśli w tej chwili przejmuje się czymkolwiek, to
na pewno nie faktem, iż za chwilę miała zostać połknięta
przez wielką, niebieską kulę.
- Zostałem wychowany w rodzinie katolickiej -
powiedziałem sadowiąc się na krześle stojącym naprzeciwko
niej. - Obecnie już nie jestem katolikiem, ale nie o tym
chciałem mówić. Moi rodzice posłali mnie do Liceum im.
Maryi Bożej Rodzicielki, które nazywaliśmy Maboro. Szkołą
kierowało stare małżeństwo kapłanów - ojciec Thomas i jego
żona, mateczka Jennifer. Ojciec Tom uczył fizyki, z której
miałem trzy na szynach, głównie dlatego, że księżulo mówił,
jakby miał kluski w gębie. Mateczka Jennifer wykładała nam
teologię i miała w sobie ciepło marmurowego sarkofagu.
Przezywaliśmy ją Mateczka Maboro.
Pewnego wieczoru, kiedy byłem w ostatniej klasie,
jakieś dwa tygodnie przed końcem roku szkolnego Ojciec Tom
i Mateczka Maboro pojechali swym małym chevroletem na
lody. Wracając do domu Mateczka Maboro próbowała
przejechać skrzyżowanie na żółtym świetle i ich mały
samochodzik został skasowany przez rozpędzoną karetkę
pogotowia. Jak mówiłem, była już stara, sto dwadzieścia z
hakiem, dawno powinni jej byli odebrać prawo jazdy. Zginęła
na miejscu. Ojciec Tom zmarł w szpitalu.
Oczywiście spodziewano się po nas, że będziemy
przybici tym, co się stało i wydaje mi się, że nawet
trochę mi było żal tych staruszków, chociaż nigdy nie
lubiłem ani jej, ani jego i w dodatku wkurzał mnie fakt,
że ich śmierć pokomplikowała sprawy całej naszej klasie
tuż przed ukończeniem szkoły. Byłem więc bardziej
rozdrażniony niż smutny, a jednocześnie miałem poczucie
winy z powodu swej małoduszności. Pewnie żeby to w pełni
zrozumieć, musiałabyś także wychować się w katolickiej
rodzinie. W każdym razie w dzień po wypadku spędzono
wszystkich uczniów do sali gimnastycznej, gdzie
wierciliśmy się na ławkach słuchając telewizyjnego kazania
wygłoszonego przez samego kardynała. Próbował nas
pocieszać tak, jakby ci, co zginęli, byli naszymi
rodzicami. Przyłapano mnie, jak dzieliłem się dowcipnymi
uwagami na ten temat z siedzącym koło mnie chłopakiem, tak
więc w ostatnim tygodniu szkoły zostałem zawieszony w
prawach ucznia.
Kamala dopiła herbatę. Umieściła kubek w specjalnym
uchwycie przymocowanym do blatu stołu.
- Chcesz jeszcze? - spytałem.
Poruszyła się niespokojnie.
- Po co mi to wszystko opowiadasz?
- To część tajemnicy - pochyliłem się do przodu. -
Widzisz, wraz z moją rodziną mieszkałem jakąś przecznicę
od Cmentarza Ducha Świętego. Żeby dojść do przystanku
autobusowego na McKinley Avenue, musiałem przejść przez
cmentarz. Kilka dni po mojej wpadce w sali gimnastycznej,
około północy, wracałem do domu z balu maturalnego, gdzie
dzięki kilku dawkom perceptyny udało mi się osiągnąć
wyższe stany świadomości, w związku z czym czułem się
bystry jak król filozofów. Idąc przez cmentarz natknąłem
się na dwa świeżo usypane kopczyki ziemi, jeden obok
drugiego. Z początku myślałem, że to klomby, ale wkrótce
dostrzegłem krzyże. Były to nowe groby: spoczywali tam
Ojciec Tom i Mateczka Maboro. Krzyże były zwykłe,
drewniane, pomalowane na biało, z wypisanymi ręcznie
imionami i nazwiskami zmarłych. Pomyślałem sobie, że
zostały one tymczasowo wbite w kopczyki ziemi, w
oczekiwaniu na kamienne nagrobki. Nawet bez pobudzającego
świadomość działania perceptyny zdałbym sobie sprawę, że
oto nadarza mi się niepowtarzalna okazja. Wiedziałem, że
jeśli zamienię krzyże miejscami, to nikt się nie
zorientuje, co zaszło. Wyjęcie ich z ziemi nie nastręczało
większego kłopotu. Gdy było po wszystkim, przygładziłem
dłońmi ziemię wokół przestawionych krzyży i puściłem się
biegiem w stronę ukrytej w murze furtki.
Do tej chwili wydawała się nie rozumieć, o co chodzi w
mojej opowieści i przyglądała mi się z łaskawą
wyrozumiałością. Nagle w jej oczach pojawił się błysk.
- Jak mogłeś to zrobić! To straszne! - zawołała.
- Bez wątpienia - odparłem - aczkolwiek dinozaury
uważają, że sam pomysł chowania martwych ciał na
cmentarzach i oznaczanie miejsc pochówku napisami wyrytymi
w kamieniu jest dość żałosny. Mówią, że martwe ciało nie
posiada żadnej tożsamości, więc po co ten cały
sentymentalizm? Linna pytała mnie, dlaczego w związku z tym
nie oznaczamy naszych odchodów. Ale to jeszcze nie jest
ten sekret. Noc, o której mówię, była jedną z upalnych,
czerwcowych nocy. Jednak kiedy zacząłem uciekać, nagle
ogarnął mnie straszliwy chłód. Trząsłem się z zimna, a z
ust zaczęły wydobywać się obłoczki pary. Moje buty stawały
się coraz cięższe i cięższe, jakby były z kamienia. W
miarę gdy zbliżałem się do furtki, wydawało mi się, że
walczę z silnym wiatrem, aczkolwiek żaden podmuch nie
podnosił mojego ubrania, które nadal przylegało do ciała.
Zwolniłem i zacząłem iść normalnym, spokojnym krokiem.
Wiedziałem, że jakoś dojdę, ale moje serce waliło jak
oszalałe i nagle usłyszałem jakiś ni to szept, ni to szum
morskich fal i wpadłem w panikę. I tu dochodzimy do
sedna tajemnicy: jestem tchórzem. Wróciłem do grobów,
przestawiłem krzyże z powrotem i nigdy więcej nie
zbliżałem się do cmentarza. Prawdę mówiąc - kiwnąłem
głową w stronę ścian poczekalni D na Stacji Tuulen - kiedy
dorosłem, starałem się zawsze trzymać jak najdalej tamtego
miejsca.
Wpatrywała się we mnie bacznie, gdy opadałem na
oparcie fotela.
- To prawdziwa historia - powiedziałem unosząc w górę
rękę niczym w geście przysięgi.
Wyglądała na tak skonsternowaną, że nie mogłem
powstrzymać się od śmiechu. Po chwili i na jej ciemnej
twarzy pojawił się uśmiech, a zaraz potem usłyszałem jej
chichot. Był to miękki, płynny dźwięk, podobny do szumu
strumyka przelewającego się po gładkich kamieniach, który
wprawił mnie w jeszcze większe rozbawienie. Jej wargi były
pełne, a zęby lśniły bielą.
- Teraz twoja kolej - powiedziałem w końcu.
- Nie, nie, ja nie mogę - zamachała rękami. -
Zresztą, nie miałabym do opowiedzenia czegoś tak
niesamowitego... - urwała i jej twarz przybrała wyraz
zaciekawienia. - Opowiadałeś to komuś przedtem?
- Raz - odpowiedziałem. - Hanenom, podczas testu
psychologicznego przed przyjęciem mnie na tę posadę. Ale
pominąłem ostatnią część. Znam sposób myślenia dinozaurów,
więc zakończyłem swą opowieść na tym, jak przestawiłem
krzyże. Reszta to dziecinada. - Pogroziłem jej
ostrzegawczo palcem. - Tylko nie zapomnij, że obiecałaś mi
dochować tajemnicy.
- Naprawdę ci to obiecałam?
- Opowiedz mi o jakimś wydarzeniu z czasów, gdy byłaś
mała. Gdzie spędziłaś dzieciństwo?
- W Toronto. - Spojrzała na mnie taksującym wzrokiem,
jakby zastanawiała się, czy jestem godny usłyszenia jej
opowieści. - Mam taką jedną historię, ale wcale nie
śmieszną. Raczej smutną.
Kiwnąłem głową zachęcająco i zmieniłem widok na
ścianie na panoramę Toronto, z górującymi nad miastem
punktowcami CN Tower i Toronto-Dominion Centre, budynkiem
Sądu Handlowego i Królewską Iglicą.
Obróciła się, by spojrzeć na zmieniony obraz i zaczęła
swoją opowieść, mówiąc do mnie przez ramię.
- Kiedy miałam dziesięć lat, przeprowadziliśmy się do
mieszkania w samym centrum, na Bloor Street, żeby mama
miała blisko do pracy - palcem wskazała na ścianę i
odwróciła się twarzą do mnie. - Mama jest księgową, a tato
projektuje tapety czytnikowe dla Imagineering.
Zamieszkaliśmy w ogromnym drapaczu chmur. Wydawało mi się,
że codziennie spotykamy w windzie innych sąsiadów, o
których nie wiedzieliśmy, że są naszymi sąsiadami. Kiedy
pewnego dnia wracałam ze szkoły, jakaś staruszka
zatrzymała mnie na korytarzu. "Dziewczynko, powiedziała czy
nie chciałabyś zarobić dziesięciu dolarów?" Rodzice wiele
razy ostrzegali mnie, żebym nie rozmawiała z obcymi, ale
kobieta wyglądała na mieszkankę wieżowca. Poza tym zamiast
nóg miała parę staroświeckich protez przypinanych paskami,
więc wiedziałam, że w razie czego zdążę uciec. Poprosiła
mnie, żebym jej zrobiła zakupy w sklepie, wręczyła mi
listę, kartę gotówkową i potem miałam przynieść
wszystko do jej mieszkania o numerze 10W. Powinnam była od
razu podejrzewać, że coś jest nie tak, bo przecież
sklepy spożywcze w śródmieściu dostarczały
zamówiony towar do domu, ale wkrótce zorientowałam się, że
tak naprawdę chodziło jej o to, by z kimś porozmawiać.
Gotowa była za to zapłacić, zazwyczaj pięć lub dziesięć
dolarów, w zależności od tego jak długo u niej siedziałam.
W niedługim czasie zaczęłam zachodzić do niej niemal
codziennie po szkole. Gdyby moi rodzice dowiedzieli się o
tym, na pewno zabroniliby mi u niej bywać. Oboje byli
bardzo zasadniczy. Nie spodobałoby im się, że biorę od
staruszki pieniądze. Ale żadne z nich nie wracało do domu
przed szóstą, więc wystarczyło, że wszystko trzymałam w
tajemnicy.
- Kim była ta kobieta? - spytałem. - O czym
rozmawiałyście?
- Nazywała się Margaret Ase. Miała dziewięćdziesiąt
siedem lat i myślę, że kiedyś pracowała w jakimś
poradnictwie. Jej mąż i córka zmarli i została sama.
Niewiele się dowiedziałam o jej życiu, wolała, żebym to ja
mówiła. Pytała mnie o przyjaciół, o to czego uczą nas
w szkole, o rodzinę i takie tam...
Nagle zauważyłem, że mój paznokieć pulsuje światłem.
Nastawiłem się na odbiór.
= Michael, miło mi wezwać cię tutaj = głos Silloin
zabrzęczał mi w uchu. Dwadzieścia minut przed umówionym
czasem.
- Widzisz, mówiłem ci, że ta godzinka szybko nam zleci.
- Wstałem. Oczy Kamali po raz kolejny rozszerzyły się w
wyrazie zdziwienia. - Jeśli jesteś gotowa, możemy ruszać.
Podałem jej rękę. Chwyciła się jej i pozwoliła pomóc
sobie wstać. Przez chwilę stała niezdecydowana i wtedy
poczułem, że cała jej determinacja oparta jest na
niezwykle kruchych podstawach. Objąłem ją w talii i
poprowadziłem do korytarza. W mikrograwitacji panującej na
Stacji Tuulen jej ciało wydawało się ulotne jak
wspomnienie.
- Powiedz mi, co w tej historii było smutne?
Z początku myślałem, że mnie nie usłyszała. Szła obok
w milczeniu.
- Hej, nie trzymaj mnie w napięciu, Kamala -
zawołałem. - Musisz dokończyć swoją opowieść.
- Nie - odpowiedziała. - Wcale nie muszę.
Nie wziąłem tego do siebie. Jedynym celem całej
pogawędki było odwrócenie jej uwagi od tego, co ją
czekało. Jeśli nie chciała przestać gnębić się domysłami,
był to jej wybór. Niektórzy migranci kontynuowali rozmowę
aż do chwili, kiedy znikali w wielkiej, niebieskiej kuli,
ale wielu z nich milkło na chwilę przed tym. Zwracali się
ku swemu wnętrzu. Może w myślach była już na Gendzie,
mrużąc oczy w ostrym, białym świetle.
Weszliśmy do hali centrum skanowania, największego
pomieszczenia na Stacji Tuulen. Tuż przed nami znajdowała
się kula, będąca obudową układu niedestrukcyjnych
czujników kwantowych, czyli UNCK-a - dla miłośników
skrótów. Lśniła błękitnobiałym blaskiem przywodzącym na
myśl czapy lodowca i była wielkości dwóch słoni. Górna
półkula uniosła się i stół skanujący wysunął się na
zewnątrz niczym szary, połyskliwy język. Kamala zbliżyła
się do kuli i dotknęła jej w miejscu, gdzie światło
odbijało się od polerowanej powierzchni. Na prawo od nas
znajdowała się obita tapicerką ława, mgielnik oraz
toaleta. Spojrzałem w lewo, w stronę okienka kontrolki.
Zobaczyłem Silloin patrzącą na nas przez szybkę, z
nieprawdopodobnych rozmiarów głową przechyloną na jeden
bok.
= Jest uległa? = jej głos zabrzęczał mi w uchu.
W odpowiedzi uniosłem do góry skrzyżowane palce.
= Witamy cię, Kamalo Shastri = głos Silloin zabrzmiał
w głośnikach kojącym szeptem. = Czy jesteś gotowa do
rozpoczęcia translacji? =
Kamala kiwnęła głową w stronę okienka.
- Czy tu mam się rozebrać?
= Jeśli nie sprawi ci to kłopotu. =
Minęła mnie idąc w kierunku ławy. Wydawało się, że
nagle przestałem dla niej istnieć. Od tej pory wszystko
rozgrywało się pomiędzy nią a dinozaurem. Szybko zdjęła
ubranie, składając obcisły kostium w schludną kostkę i
układając kapcie pod ławą. Kącikiem oka dostrzegłem
malutkie stopy, grube uda i piękną, gładką, ciemną skórę
na plecach. Weszła do mgielnika i zamknęła drzwi.
- Gotowa! - zawołała.
Zamykając odpowiednie obwody Silloin spowodowała, że
kabina mgielnika wypełniła się gęstą chmurą nanosoczewek.
Przylepiały się one do ciała Kamali, pokrywając całą jego
powierzchnię równomierną warstwą. Wdychała je, więc przez
układ oddechowy zdołały wniknąć do jej krwiobiegu.
Zakaszlała tylko dwa razy - była dobrze wyszkolona. Po
ośmiu minutach Silloin oczyściła powietrze w mgielniku i
dziewczyna wydostała się na zewnątrz. Wciąż nie zwracając
na mnie uwagi, ponownie skierowała wzrok na okienko
kontrolki.
= Teraz musisz ułożyć się na stole skanującym =
powiedziała Silloin = i pozwolić Michaelowi, żeby cię
unieruchomił. =
Bez wahania zbliżyła się do kuli, weszła na
znajdujący się pod kulą mały, ruchomy pomost i położyła
się na stole.
Poszedłem za nią.
- Naprawdę nie chcesz mi wyjawić twego sekretu?
Gapiła się w sufit nawet nie poruszywszy powieką.
- W porządku. - Z torebki, którą miałem przytroczoną
do biodra, wyjąłem mały kanister i iskrownik. - Teraz
wszystko będzie tak jak na szkoleniu. - Spryskałem
podeszwy jej stóp nanosoczewkami w płynie. Widziałem, jak
jej przepona na przemian unosi się i opada, unosi się i
opada. Cała była skupiona na prawidłowym wykonywaniu
ruchów oddechowych. - Pamiętaj, w skanerze nie wolno
skakać na skakance ani gwizdać.
Nie odpowiedziała.
- Teraz oddychaj głęboko - powiedziałem i przytknąłem
iskrownik do jej dużego palca u stopy. Dał się słyszeć
krótki trzask, podczas gdy nanosoczewki, którymi pokryta
była jej skóra, utworzyły sztywną sieć unieruchamiając ją
w pozycji leżącej. - Postrasz ode mnie łasiczki. - Zabrałem
swój sprzęt, zszedłem z pomostu i odtoczyłem go na bok,
pod ścianę.
Z cichym buczeniem wielka, niebieska kula wciągnęła
do wewnątrz swój wysunięty język. Patrzyłem, jak górna
półkula zamyka się, zakrywając Kamalę Shastri, a potem
dołączyłem do Silloin w kontrolce.
Nie należę do tych, którzy utrzymują, że dinozaury
śmierdzą. Był to jeden z powodów, dla których pozwolono mi
prowadzić nad nimi badania. Z tego, co wiem, Parikkal, na
przykład, w ogóle nie ma żadnego zapachu. Silloin
zazwyczaj rozsiewa mdlący aromat skwaśniałego wina, o
którym trudno powiedzieć, że jest nieprzyjemny. Pod
wpływem stresu jednak zapach ten stawał się ostry,
podobny do zapachu octu. Czuło się, że ten ranek musiał
być dla niej istnym piekłem. Starając się oddychać przez
usta, usiadłem na taborecie przy moim stanowisku.
Silloin wykonywała wszystkie czynności w pośpiechu,
jako że kula była już szczelnie zamknięta. Pomimo długiego
szkolenia migranci szybko dostają napadów
klaustrofobii. W końcu dość długo leżą w ciemności,
spowici twardą skorupą nano, niecierpliwie czekając na
translację. Czekając. Symulator w ośrodku szkoleniowym w
Singapurze podczas emulowania skanu wydaje cichy szum.
Większości kojarzy się to z kroplami deszczu uderzającymi
o zewnętrzną powierzchnię kuli, niektórym przypomina to
szum, jaki słychać w radiu podczas wyszukiwania stacji.
Dopóki słyszą ten dźwięk, wydaje im się, że są bezpieczni.
Odtwarzamy go przez głośniki, kiedy tkwią w naszej kuli,
aczkolwiek cała operacja skanowania trwa około trzech
sekund i jest absolutnie bezgłośna. Z mojego miejsca
widziałem, jak trzy okna znajdujące się na wysokości kości
strzałkowej, centralnego odcinka kręgosłupa oraz czaszki
przestają pulsować, co oznaczało zakończenie gromadzenia
danych. Silloin coś tam sobie rzęziła pod nosem, ale z jej
commu nie dobiegało żadne tłumaczenie. Z pewnością nie
mówiła nic, co mały Michael musiałby wiedzieć. Głowa
chodziła jej na boki, gdy kontrolowała niesamowitą liczbę
odczytów pojawiających się jeden za drugim na monitorach.
Jej pazury skrobały po ekranach dotykowych, które jaśniały
pomarańczowym i żółtym światłem.
Na moim stanowisku znajdował się jedynie ekran
przebiegu migracji i pojedynczy biały przycisk.
Nie kłamałem, gdy mówiłem, że jestem tylko
odźwiernym. Moja działka to sapientologia, a nie fizyka
kwantowa. Cokolwiek przyczyniło się do awarii podczas
migracji Kamali, nie mogło to być skutkiem mojego
przewinienia lub zaniedbania. Dinozaury mówią, że układ
niedestrukcyjnych czujników kwantowych nic sobie nie robi
z zasady nieoznaczoności Heisenberga i potrafi mierzyć
najmniejsze cząstki czasoprzestrzeni nie naruszając ich
dualizmu korpuskularno-falowego. Jak małe cząstki? Mówi
się, że nikt nie jest w stanie "zobaczyć" przedmiotu o
długości 1,62 x 10-33 centymetra, ponieważ przy takim
rzędzie wielkości następuje oddzielenie czasu od
przestrzeni. Czas przestaje istnieć, a przestrzeń staje się
stochastyczną pianą, czymś w rodzaju kwantowej plwociny.
My, ludzie, nazywamy taką długość długością
Plancka-Wheelera. Istnieje też czas Plancka-Wheelera,
10-45 sekundy. Jeśli dwa zdarzenia następują po sobie w
odstępie 10-45 sekundy, niemożliwe jest stwierdzenie,
które z nich było pierwsze. Dla mnie to wszystko jest jak
pochrząkiwania dinozaurów - ale na tym właśnie polegało
skanowanie. Hanenowie używają zupełnie nieznanej nam
techniki w celu tworzenia specjalnych sztucznych kanalików
w czasoprzestrzeni, które otwierają dzięki wahaniom próżni
elektromagnetycznej, aby przepuścić przez nie sygnał
biegnący szybciej niż światło, a następnie złożyć migranta
na powrót z cząstek elementarnych w miejscu przeznaczenia.
Na ekranie przebiegu migracji widziałem, że sygnał,
który zawierał wszystkie dane Kamali Shastri, został już
poddany kompresji i przesłany przez kanalik. Musieliśmy
jedynie poczekać na potwierdzenie, że Gend przejął
migrantkę. Po otrzymaniu takiego potwierdzenia moim zadaniem
było zbilansować strony równania.
Niektóre technologie pozostające w posiadaniu Hanenów są w
stanie zmieniać rzeczywistość. Kanaliki w czasoprzestrzeni
mogą być używane do wysyłania w przeszłość fanatyków
ogarniętych szałem naprawiania historii. Przy użyciu
skanera i asemblera można stworzyć miliard kopii Silloin
albo miliard identycznych Michaelów Burrów. Pierwotna
rzeczywistość, nie zanieczyszczona podobnymi anomaliami,
nazywana jest przez dinozaury harmonią. Zanim jakiekolwiek
istoty rozumne zostaną przyjęte do galaktycznego klubu,
muszą udowodnić swą gotowość do zachowania harmonii.
Od czasu jak przybyłem na Stację Tuulen, aby studiować
obyczaje dinozaurów, miałem okazję nacisnąć biały przycisk
chyba z trzysta razy. Należało to do moich obowiązków,
które musiałem wykonywać, aby kontynuować swoje badania
właśnie tutaj. Naciśnięcie guzika powodowało
przepuszczenie zabójczej wiązki promieniowania
jonizującego przez korę mózgową zduplikowanego, a więc już
niepotrzebnego, ciała migranta. Po mózgu i po bólu. Śmierć
następowała w ciągu kilku sekund. Pierwsze doświadczenia
związane z bilansowaniem stron równania były dla mnie
dosyć koszmarne. Do tej pory zresztą był to dla mnie obowiązek,
delikatnie mówiąc, dość... nieprzyjemny. Ale tyle kosztował
bilet do gwiazd. Jeśli jacyś niezwykli ludzie w
rodzaju Kamali Shastri godzili się zapłacić taką cenę, był
to ich wybór, a nie mój.
= Rezultat nie jest zbyt zadowalający, Michael =
Silloin odezwała się do mnie po raz pierwszy od czasu,
kiedy wszedłem do kontrolki. = Są jakieś przekłamania. =
Na moim ekraniku widziałem, jak program sprawdzający
dokładność przesyłu wybija kolejne informacje o błędach.
- Czy problem jest u nich - poczułem jak serce
podchodzi mi do gardła - czy u nas?
Jeśli nasz oryginalny skan był prawidłowy, Silloin nie
pozostawało nic innego, jak wysłać go ponownie.
Zapadła długa, irytująca cisza. Silloin wbiła wzrok w
swoją część tablicy kontrolnej, jakby widziała na niej
swego pierworodnego potomka wynurzającego się spośród
skorupek jaja. Respirator pomiędzy jej ramionami nadął się
do rozmiarów dwukrotnie większych niż normalnie. Mój ekran
informował mnie, że Kamala przebywa w kuli cztery minuty
ponad zaplanowany czas.
= Może wystarczy tylko przekalibrować skaner i zacząć
jeszcze raz. =
- Cholera jasna! - plasnąłem dłonią w ścianę i
poczułem, jak ból przeszywa mi rękę aż do łokcia. -
Myślałem, że wszystko zostało przygotowane! - Kiedy
wykrywacz błędów wskazywał na jakieś problemy, niemal
zawsze należało po prostu powtórzyć translację. - Jesteś
pewna, Silloin? Ta dziewczyna była na skraju wyczerpania
nerwowego, kiedy wepchnąłem ją do środka.
Silloin wydała z siebie sapnięcie, które oznaczało,
że mam opuścić kontrolkę i swą małą kościstą dłonią
rąbnęła w ekran z odczytem błędu, jakby chciała w ten
sposób zlikwidować wyświetlone na nim informacje. Podobnie
jak Linna i inne dinozaury nie miała cierpliwości do
wysłuchiwania o towarzyszącym nam, ludziom, strachu przed
migracją, godnym jedynie takich beks jak my. Niemniej jednak,
w odróżnieniu od Linny, była przekonana, że pewnego dnia,
po tym jak już przyzwyczaimy się do korzystania z
technologii dinozaurów, nauczymy się także myśleć jak one.
Może ma rację. Może po kilkuset latach przeciskania się
przez kanaliki w czasoprzestrzeni z radością będziemy się
pozbywali naszych zbędnych ciał. Kiedy dinozaury albo
inne, podobne im istoty rozumne migrują, pozostałe po nich
redundanty poddają się samozniszczeniu. Bardzo to
harmonijne. Niejednokrotnie przeprowadzano podobne próby
na ludziach, ale nie zawsze osiągano pożądany efekt.
Dlatego właśnie tu jestem.
= Wszystko jest jasne. Sprawa przeciągnie się o
jakieś pół godziny = powiedziała.
Kamala przebywała sama w ciemności już prawie sześć
minut, dłużej niż jakikolwiek migrant, którego miałem
okazję obsługiwać.
- Włącz dźwięk z kuli.
Kontrolkę wypełniły odgłosy krzyków Kamali. Nie
brzmiały, jak jęki wydawane przez człowieka. Raczej
przypominały pisk opon samochodu starającego się
hamowaniem zapobiec kraksie.
- Musimy ją stamtąd wyciągnąć - powiedziałem.
= To dziecinada, Michael. =
- Ona jest jak dziecko, do diabła! - Wiedziałem, że
wyciąganie migrantów z kuli może przynieść tylko same
kłopoty. Mogłem poprosić Silloin, żeby wyłączyła głośniki i
siedzieć dalej na swoim miejscu, podczas gdy Kamala wiła
się w cierpieniach. To była moja własna decyzja.
- Nie otwieraj kuli, dopóki nie podstawię pomostu -
podbiegłem do drzwi. - I nie ściszaj głośników.
Na widok zapalającego się światła, dziewczyna zawyła.
Górna półkula uniosła się wolno i zobaczyłem, jak mocuje
się z krępującą ją nanopowłoką. W chwili, gdy pomyślałem
sobie, że nie może już krzyczeć głośniej, właśnie się jej
to udało. Silloin i ja dokonaliśmy razem rzeczy
niezwykłej: zamieniliśmy dzielnego
inżyniera-biomateriałoznawcę w przerażone zwierzątko.
- Kamala, to ja, Michael!
Nieartykułowane wrzaski przybrały postać słów.
- Przestań... nie... o Boże, na pomoc!
Gdybym mógł, wskoczyłbym do kuli i uwolnił ją, ale
urządzenie było bardzo delikatne i nie miałem zamiaru
ryzykować zniszczenia go. Oboje musieliśmy poczekać, aż
górna półkula uniosła się całkowicie i stół skanujący
wysunął biedną Kamalę w moim kierunku.
- Już dobrze. Nic ci się nie stanie. Zaraz cię
wyjmiemy. Wszystko w porządku.
Kiedy uwolniłem ją za pomocą iskrownika, dziewczyna
rzuciła się na mnie. Upadliśmy razem na ziemię i omal nie
sturlaliśmy się w dół po schodach pomostu. Uścisk jej
ramion był tak silny, że z trudem łapałem oddech.
- Nie zabijajcie mnie, proszę, nie zabijajcie mnie!
Przygniotłem ją do ziemi.
- Kamala! - uwolniłem jedną rękę i starałem wyzwolić
się z jej uścisku. Próbowałem bokiem przesuwać się ku
schodom. Dziewczyna wykonała skok, który na skutek
mikrograwitacji wyszedł jej dość niezdarnie, po czym
spadła na mnie wbijając paznokcie w rękę i zostawiając
krwawiące zadrapania. - Kamala, przestań! - Ledwo się
powstrzymywałem, żeby jej nie uderzyć. Zbiegłem po
schodach.
- Ty gnojku! Co wy, dupki, chcecie ze mną zrobić? -
Drżąc na całym ciele wzięła kilka głębokich oddechów i
zaczęła szlochać.
- Coś się stało z twoim skanem. Silloin właśnie stara
się wszystko naprawić.
= Przyczyna awarii jest niejasna = odezwała się
Silloin z kontrolki.
- Ale to nie twój problem - zawołałem w stronę ławy.
- Okłamali mnie - mamrotała dziewczyna i wydawało
się, że cała zwinęła się w mały kłębek, jakby ciało jej
było samą skórą, bez kości i mięśni. - Mówili, że nic nie
będę czuła, a tu... czy wiesz, co się wtedy czuje... to po
prostu...
Schyliłem się po jej kombinezon.
- Tu są twoje rzeczy. Ubierz się. Wyjdziemy stąd na
chwilę.
- Ty gnojku! - powtórzyła, ale w jej głosie nie było
już żadnych uczuć.
Pozwoliła mi sprowadzić się na dół z pomostu. Kiedy z
powrotem wkładała swoje obcisłe wdzianko, liczyłem
wypukłości na ścianie. Były rozmiarów starych
dziesiątaków, które mój dziadek miał zwyczaj przechowywać
w skarbonce i roztaczały łagodną, złotą bioluminescencję.
Doliczyłem do czterdziestu siedmiu, zanim się ubrała i była
gotowa, by odprowadzić ją z powrotem do poczekalni D.
Ciężko zwaliła się na tapczan, na którego skraju
wcześniej siedziała jak na szpilkach.
- I co teraz? - spytała.
- Nie wiem. - Podszedłem do kuchenki i wyjąłem karafkę
z destylatora. - Co teraz, Silloin? - Polałem sobie rękę
wodą, żeby zmyć z niej krew. Szczypało. Aparacik w moim
uchu milczał. - Chyba poczekamy - powiedziałem w końcu.
- Na co?
- Aż Silloin naprawi ska...
- Nie mam zamiaru tam wracać.
Zdecydowałem się puścić to mimo uszu. Prawdopodobnie
było jeszcze zbyt wcześnie, aby ją zacząć przekonywać,
aczkolwiek gdy tylko Silloin przekalibruje skaner, nie
będzie miała zbyt wiele czasu, by zmienić zdanie. - Chcesz
coś z kuchni? Może jeszcze jedną filiżankę herbaty?
- A może dżin z tonikiem? Albo lepiej bez toniku -
rękami pocierała oczy. - A może kilkaset mililitrów
serentolu?
Udawałem, że traktuję to jako żarty.
- Dinozaury nie pozwoliłyby nam prowadzić baru dla
migrantów. Skaner mógłby źle skopiować parametry chemiczne
mózgu i spędziłabyś trzy lata na Gendzie w stanie
kompletnego upojenia.
- Czy ty nic nie rozumiesz? - znowu histeryzowała. -
Nigdzie nie jadę!
Nie obarczałem jej winą za jej zachowanie, ale jedyne,
czego w tamtej chwili pragnąłem, to jak najszybciej pozbyć
się Kamali Shastri. Było mi wszystko jedno, czy pojedzie na
Gend, czy wróci na Lunex, czy uda się na drugą stronę tęczy
do krainy Oz, bylebym tylko nie musiał dłużej przebywać
razem w jednym pokoju z tym nędznym stworzeniem, które
starało się wzbudzić we mnie poczucie winy za wypadek, z
którym nie miałem nic wspólnego.
- Myślałam, że dam radę - zatkała uszy dłońmi, jakby
nie chciała słuchać własnych, rozpaczliwych jęków. -
Zmarnowałam dwa ostatnie lata próbując sobie wmówić, że
uda mi się oszukać samą siebie, położyć się spokojnie i na
chwilę przestać myśleć, a zaraz znajdę się daleko stąd.
Miałam pojechać do cudownego i tajemniczego miejsca -
wydała z siebie cichy skowyt i opuściła ręce na kolana. -
Miałam przywracać ludziom wzrok.
- Przecież jak na razie wszystko ci się udało,
Kamala. Zrobiłaś wszystko, o co cię prosiliśmy.
Pokręciła głową.
- Nie udało mi się przestać myśleć. W tym cały
problem. A potem ją zobaczyłam, jak próbuje mnie dotknąć. W
ciemności. Nie myślałam o niej od... - jej ciałem
wstrząsnął dreszcz. - To twoja wina! Ty mi o niej
przypomniałeś.
- O twojej sekretnej przyjaciółce?
- Przyjaciółce? - to słowo wprawiło Kamalę w
osłupienie. - Nie, nigdy bym jej nie nazwała moją
przyjaciółką. Bałam się jej trochę, bo nigdy nie byłam
pewna, czego właściwie ode mnie chce - urwała. - Pewnego
dnia po szkole weszłam do jej mieszkania. Siedziała w
swoim fotelu, patrząc przez okno na Bloor Street. Była
odwrócona plecami do mnie. Powiedziałam: "Dzień dobry,
pani Ase". Chciałam jej pokazać moje ostatnie
wypracowanie, ale ona w ogóle się nie odezwała. Okrążyłam
ją i podeszłam bliżej. Jej skóra była popielata. Wzięłam
ją za rękę. Wydawało mi się, że chwytam jakiś plastykowy
przyrząd. Była sztywna, nieruchoma - nie była już
człowiekiem. Stała się przedmiotem, jak piórko lub kość.
Wybiegłam z mieszkania, musiałam stamtąd uciekać.
Pobiegłam do nas i ukryłam się przed nią.
Zmrużyła oczy, jakby z uwagą przypatrywała się sobie
samej przez obiektyw czasu, próbując dokonać oceny swego
zachowania
- Myślę, że teraz wiem, o co jej chodziło. Musiała zdawać
sobie sprawę, że umiera. Pewnie chciała, żebym towarzyszyła
jej w ostatnich chwilach albo przynajmniej znalazła jej
ciało po śmierci i kogoś o wszystkim powiadomiła. Tyle że
nie mogłam. Gdybym poinformowała kogokolwiek o jej zgonie,
moi rodzice na pewno by się o wszystkim dowiedzieli. Może
podejrzewano by mnie, że jej coś zrobiłam - nie wiadomo.
Mogłam zadzwonić na policję, ale miałam wtedy dopiero
dziesięć lat. Myślałam, że zdołają mnie potem wyśledzić.
Nikt jej nie znalazł przez dobre kilka tygodni. A potem było
już za późno. Wszyscy mieliby mi za złe, że tak długo to
ukrywałam. W nocy wyobrażałam sobie, jak na jej ciele
pojawiają się brunatne plamy i zaczyna gnić w swym fotelu
niczym zleżały banan. Czułam się fatalnie, nie mogłam jeść
ani spać. Musieli mnie położyć do szpitala przez to, że jej
dotknęłam. Dotknęłam śmierci.
= Michael = szept Silloin zabrzmiał w moim uchu bez
uprzedniego sygnału ostrzegawczego. = Stała się rzecz
niemożliwa.=
- Jak tylko znalazłam się z dala od tamtego budynku,
polepszyło mi się. Potem ją wreszcie znaleźli. Po powrocie
do domu ze wszystkich sił starałam się o niej zapomnieć. I
prawie mi się to udało - owinęła ramiona wokół tułowia. -
Ale przed chwilą pojawiła się tuż przy mnie. Tam, wewnątrz
kuli... Nie mogłam jej zobaczyć, ale w jakiś sposób
czułam, że chce mnie dotknąć.
= Michael, przyszli Parikkal i Linna. =
- Tak więc widzisz - zaśmiała się gorzko. - Jak
mogłabym jechać na Gend. Mam halucynacje.
= Została naruszona harmonia. Przyjdź tu sam. =
Brzęczący szept rozbrzmiewający w moim uchu działał
mi na nerwy tak, że omal nie palnąłem się w małżowinę,
żeby go zagłuszyć.
- Wiesz, nigdy przedtem nikomu o tym nie opowiadałam.
- Cóż, może jednak okaże się, że wynikło z tego coś
dobrego - położyłem dłoń na jej kolanie. - Przepraszam,
ale muszę cię opuścić na chwilkę.
Wyglądała na zaskoczoną moim nagłym wyjściem.
Wyśliznąłem się na korytarz i zabezpieczyłem drzwi
zamykając ją w poczekalni.
- Co się stało? - spytałem kierując swe kroki w
stronę kontrolki.
= Czy ma ochotę na ponowne rozpoczęcie skanowania? =
- Najmniejszej. Raczej robi kupę ze strachu na samą
myśl o powtórce.
= Tu Parikkal= mój aparacik tłumaczył wydawane przez
niego dźwięki, przypominające skwierczenie podobne do
tego, jakie wydaje boczek wrzucony na rozgrzaną patelnię.
= Zamieszanie powstało gdzie indziej. Na naszym stanowisku
nie wykryto żadnego błędu. =
Przez szklane drzwi wszedłem do hali centrum
skanowania. Przez okienko kontrolki widziałem sylwetki
trzech dinozaurów. Ich głowy wściekle chwiały się na boki.
- Więc w czym rzecz? - spytałem.
= Nasze połączenie z Gendem zostało zakłócone przez
chwilowy przepływ fałszywych danych = oznajmiła Silloin. =
Kamala Shastri została tam odebrana i zrekonstruowana.=
- A więc migracja się udała? - Czułem, jak podłoga
zapada się pode mną. - A co zrobimy z tą, którą mamy
tutaj?
= Należy po prostu załadować redundantkę do skanera i
sfinalizować...=
- Mam dla was niewesołą wieść. Ona nie zamierza
zbliżyć się ani na krok do kuli.
= Strony równania nie zostały zbilansowane.= Tym
razem po raz pierwszy odezwała się Linna. W zasadzie nie
była członkiem załogi Stacji Tuulen, chociaż wcześniej tu
pracowała. Do tej pory zdanie Parrikala i Silloin liczyło
się bardziej - przynajmniej tak mi się wydawało.
- Więc co mam zrobić? Skręcić jej kark?
Na chwilę zapadła absolutna cisza, która jednak nie
onieśmielała mnie tak bardzo, jak trzy znieruchomiałe
nagle głowy dinozaurów przypatrujące mi się przez małe
okienko.
- Nie - powiedziałem.
Dinozaury zaczęły rzęzić między sobą, ich głowy
chwiały się na wszystkie strony. Na początku odłączyły mnie
i w moim commie nie słyszałem żadnego głosu, ale po chwili
aparacik zabrzmiał odgłosami ich dysputy.
= Zawsze to mówiłam = gardłowała Linna. = Te stworzenia
nie mają pojęcia o istocie harmonii. Kontynuowanie
wysyłania ich na inne światy to poważny błąd.=
= Może masz i rację = powiedział Parikkal. = Ale to
temat na osobną dyskusję. Na razie chodzi o to, by
zbilansować strony równania.=
= Nie ma zbyt wiele czasu. Będziemy musieli usunąć we
własnym zakresie.= Silloin obnażyła długie, brązowe zęby.
Poderżnięcie nimi gardła Kamali zajęłoby jej jakieś pięć
sekund. Pomimo faktu, iż była dinozaurem, który okazywał
ludziom największe zrozumienie, nie mam wątpliwości, że ta
mała eksterminacja sprawiłaby jej frajdę.
= Postulowałabym czasowo odroczyć wszelkie migracje
Ziemian, dopóki dobrze się nie zastanowimy nad kondycją
tych stworzeń = powiedziała Linna.
To było typowe dla dinozaurów. Stwarzając pozory, że
spierają się między sobą, tak naprawdę cała trójka
prowadziła rozmowę ze mną, naświetlając sytuację w sposób
zrozumiały nawet dla małego dziecka. Informowały mnie oto,
że wystawiam na szwank przyszłość całej ludzkości w
kosmosie. Że los Kamali i tak jest przesądzony,
niezależnie od tego czy zgodzę się wykonać to, czego ode
mnie oczekiwały, czy nie. Że strony równania muszą zostać
zbilansowane i że należy to uczynić natychmiast.
- Czekajcie - powiedziałem - może uda mi się nakłonić
ją, by weszła z powrotem do skanera.
Chciałem znaleźć się jak najdalej od nich. Wyciągnąłem
aparacik z ucha i schowałem go do kieszeni. Tak się
spieszyłem, że przez nieuwagę potknąłem się wychodząc z
hali i z trudem złapałem równowagę, przytrzymując się
ściany. Stanąłem na chwilę wpatrując się w dłoń opartą o
przegrodę oddzielającą korytarz od hali. Wydawało mi się,
że przyglądam się rozczapierzonym palcom przez odwrotną
stronę teleskopu. Poczułem, że oddalam się od siebie.
Dziewczyna siedziała zwinięta w kłębek na kanapie,
przyciskając podkurczone kolana do klatki piersiowej,
starając się zajmować jak najmniej miejsca tak, by nikt
jej nie zauważył.
- Wszystko gotowe - zawołałem ku niej rześko. - Za
minutę możesz wchodzić z powrotem do kuli.
- Nie, Michael.
Teraz oddalałem się od całej Stacji Tuulen.
- Kamala, myślę, że wyrzucasz w błoto sporą część
swego życia.
- Mam do tego pełne prawo - jej oczy błyszczały.
Myliła się. Była tylko redundantką, nie miała żadnych
praw. Co mówiła o tamtej martwej staruszce? Stała się
przedmiotem. Jak piórko, jak kość.
- W porządku - dźgnąłem ją wyprostowanym palcem. -
Idziemy.
Cofnęła się.
- Dokąd?
- Pojedziesz z powrotem na Lunex. Podstawiłem dla
ciebie wahadłowiec. Właśnie przywiózł partię
popołudniowych migrantów. Powinienem się teraz nimi
zajmować zamiast marnować tu czas na przekomarzanie się z
tobą.
Z wolna wyprostowała się na kanapie.
- Dalej, chodź - obcesowym szarpnięciem podniosłem ją
na nogi. - Dinozaury chcą, żebyś jak najszybciej opuściła
Tuulen. Ja też mam cię dosyć. - Byłem już tak daleko,
że wcale nie widziałem Kamali Shastri.
Kiwnęła głową i pozwoliła mi się wyprowadzić przez
przezroczyste drzwi.
- A jeśli spotkamy kogoś na korytarzu, trzymaj gębę
na kłódkę.
- Zachowujesz się jak nieokrzesany gbur - usłyszałem
jej stłumiony szept.
- A ty jak mała, nieznośna dziewczynka.
Kiedy rozsunęły się skrzydła drzwi wewnętrznych,
natychmiast zauważyła brak rękawa łączącego śluzę
powietrzną z wahadłowcem. Próbowała wyrwać się z mego
uścisku, ale z całej siły pchnąłem ją naprzód. Z impetem
przeleciała przez śluzę, z całej siły odbiła się od drzwi
zewnętrznych i upadła plecami na ziemię. Gdy nacisnąłem
przycisk zamykający wewnętrzne drzwi, wróciłem do siebie.
To ja robiłem te wszystkie okropne rzeczy - ja, Michael
Burr. Nie mogłem się powstrzymać: zaniosłem się chichotem.
Zanim drzwi zamknęły się na dobre, zobaczyłem, jak Kamala
Shastri słaniając się na nogach stara się podbiec do mnie,
ale było już za późno. Ze zdziwieniem skonstatowałem, że
tym razem nie krzyczała. Słyszałem tylko jej wściekłe
sapanie.
Jak tylko wewnętrzne drzwi zamknęły się szczelnie,
otworzyłem drzwi prowadzące na zewnątrz. W końcu, czy
istnieje jakiś lepszy sposób na uśmiercenie kogoś na
stacji kosmicznej? Nie ma tu żadnej broni. Może ktoś inny
potrafiłby ją czymś zakłuć lub udusić, ale nie ja. Otruć -
jak? Poza tym nie miałem czasu, by się zastanowić, przez
cały czas usilnie starałem się nie myśleć o tym, co robię.
Jestem sapientologiem, a nie lekarzem. Zawsze sądziłem, że
wyrzucenie kogoś w przestrzeń kosmiczną bez żadnej osłony
oznacza natychmiastową śmierć. Następuje dekompresja
wybuchowa, czy coś w tym guście. Nie chciałem, żeby
cierpiała. Starałem się, by wszystko przebiegło jak
najszybciej. Bez bólu.
Usłyszałem szum odpływającego powietrza i pomyślałem,
że to już. Ciało zostało wyrzucone w przestrzeń. Właśnie
odchodziłem, kiedy usłyszałem walenie. Oszalałe niczym
bicie serca po zakończonym biegu sprinterskim. Musiała się
czegoś schwycić. Łup, łup, łup! Tego było dla mnie za
wiele. Oparłem się plecami o wewnętrzne drzwi i osunąłem
się na podłogę, śmiejąc się jak szalony. Łup! Łup! Okazuje
się, że jeśli opróżnić płuca z powietrza, można wytrzymać
w otwartej przestrzeni kosmicznej około minuty, a może
nawet dwie. Wydało mi się to bardzo zabawne. Łup! Po
prostu boki zrywać. Robiłem dla niej, co mogłem,
ryzykowałem własną karierę, a ona tak mi się odpłaca?
Przysunąłem policzek do drzwi w chwili, gdy łomotanie
zaczęło słabnąć. Dzieliło nas zaledwie kilka centymetrów,
odległość pomiędzy życiem i śmiercią. Teraz wiedziała już
absolutnie wszystko o bilansowaniu stron równania.
Zachłystywałem się śmiechem tak, że z trudem łapałem
oddech. Podobnie jak to ciało za drzwiami. Giń wreszcie,
parszywa bekso!
Nie wiem, jak długo to trwało. Stukanie było coraz
wolniejsze. Wreszcie ustało. Wtedy poczułem się jak
prawdziwy bohater. Przyczyniłem się do zachowania
harmonii, ocaliłem dla ludzkości możliwość odbywania
podróży do najdalszych zakątków wszechświata. Chichotałem
z dumą. Nauczyłem się myśleć jak dinozaury.
Przez przezroczyste, wypukłe drzwi wszedłem do
Poczekalni D.
- Czas, żebyś weszła na pokład wahadłowca.
Kamala zdążyła się już przebrać w obcisłe wdzianko i
nałożyć kapcie na rzepach. Na ścianie było około
dziesięciu otwartych okien. Cały pokój wypełniony był
gadającymi głowami. Ktoś musiał powiadomić przyjaciół i
krewnych. Ich bohaterka wracała z kosmosu, cała i zdrowa.
- Muszę już iść - rzuciła w stronę ściany. -
Zadzwonię zaraz po wylądowaniu.
Obróciła się do mnie z twarzą rozjaśnioną niezdarnym
uśmiechem, od którego jej usta najwyraźniej zdążyły się
już odzwyczaić.
- Jeszcze raz dziękuję ci za wszystko, Michael.
Zastanawiałem się, ile czasu zajmuje powracającym
migrantom ponowne przyzwyczajenie się do bycia
człowiekiem.
- Okazałeś mi wielką życzliwość, a ja byłam wtedy
taka... nie byłam wtedy sobą. - Ostatni raz ogarnęła
wzrokiem całe pomieszczenie i zadrżała. - Bardzo się wtedy
bałam.
- O tak.
Pokręciła głową.
- Czy naprawdę było aż tak źle?
Wzruszyłem ramionami i wyprowadziłem ją na korytarz.
- Teraz mi trochę głupio. To znaczy, naprawdę byłam w
kuli nie dłużej niż przez minutę i zaraz potem - strzeliła
palcami - znalazłam się już tam, na Gendzie, tak jak mi
mówiłeś. - Przytuliła się do mnie delikatnie, gdy szliśmy w
stronę drzwi. Jej ciało pod ubraniem było twarde. - W każdym
razie cieszę się, że mieliśmy okazję porozmawiać. Naprawdę
myślałam o tym, by po powrocie jakoś się z tobą
skontaktować. Nie spodziewałam się, że jeszcze cię tu
zastanę.
- Zdecydowałem się zostać. - Wewnętrzne drzwi do
śluzy rozsunęły się przed nami. - Im dłużej tu jestem, tym
bardziej podoba mi się ta praca.
Ściany rękawa falowały, w miarę jak następowało
wyrównanie ciśnienia pomiędzy pomieszczeniami Stacji
Tuulen a wnętrzem wahadłowca.
- Pewnie czekają na ciebie jacyś migranci? - spytała.
- Dwóch.
- Zazdroszczę im - obróciła się do mnie. - Nigdy nie
myślałeś o tym, żeby polecieć w kosmos?
- Nie - odparłem.
Kamala położyła mi dłoń na twarzy.
- To zmienia wszystko. - Czułem dotyk jej długich
paznokci, a raczej szponów. Przez chwilę myślałem, że chce
mnie zadrapać, by zostawić na moim policzku taki sam ślad,
jaki miała na swoim.
- Wiem - odpowiedziałem.
Przełożył Rafał Wilkoński
JAMES PATRICK KELLY
Rocznik 1951. Rozpoczął działalność pisarską ukończywszy
słynne warsztaty w Clarian w 1974 r. Pisze przede wszystkim
opowiadania, ale znana jest również jego powieść napisana
wspólnie z Johnem Kesselem "Freedom Beach". J. P. Kelly
wykłada na uniwersytecie literaturę angielską, pracuje też
jako krytyk.
D.M.