Statek Derbent


Jurij Krymow

STATEK „DERBENT“


KLUCZ

Wieczorem na stacji nadawczej Żeglugi Kaspijskiej dyżurowało ich dwoje: radiotelegrafista

Tarumow i odpowiedzialna za Wymianę depesz Bielecka. Tarumow miał dwadzieścia lat, ale

uważano go za najlepszego specjalistę. Mówiono, że potrafi nadawać kluczem ponad sto

sygnałów na minutę. Gdy go o to pytano, uśmiechał się: „Przecież człowiek nie jest

maszyną!” Zapoznał się dokładnie z aparatami i obchodził się bez pomocy radiotechników.

Jak tylko zauważy jakiś defekt, gwizdnie, zacznie gryźć przez chwilę paznokcie, a potem

wlezie za tablicę rozdzielczą i naprawi. Bielecka śmiała się: — „Jeżeli cię prąd zabije,

Arsenie, ja tu umrę ze strachu. Zlituj się przynajmniej nade mną!”

Byli w jednym wieku i od dawna pracowali razem. Bielecka odbierała i sortowała depesze.

Była to praca męcząca, jednostajna, nie wymagająca żadnej wiedzy. Lubił ją obserwować,

gdy pozostawali we dwójkę w sali przy aparaturze.

Pracowała szybko, niemal niepostrzeżenie, poruszała z lekka wargami, czytając telegram.

Krótkie włosy opadały jej na oczy — odrzucała je szybkim ruchem głowy. W takich chwilach

wydawała mu się bardzo pociągająca. Pod-koniec zmiany robiła wrażenie równie wypoczętej

jak na początku pracy, jedynie ręce jej drżały nieco.

Na stacji nadawczej nazywano ją Musią. Wyglądała młodziutko, lubiła pośmiać się i miała

ostry języczek. Czasami Tarumow odprowadzał ją po pracy, brała go wówczas swobodnie

pod rękę. Wiedział, że jest mężatką, ale nie słyszał nic o jej mężu. Jak gdyby nie istniał wcale.

Pewnego razu, gdy szli przez bulwar nadbrzeżny, zobaczył na ławce obejmującą się parę i

odwrócił się.

Po co się ludzie całują? — szepnęła Musia, po łobuzersku zaglądając mu w oczy. — Też

przyjemność, pomyślałby kto!

Odparł grubiańsko, żeby ukryć zmieszanie:

To całuj się rzadziej ze swoim mężem. Bądź mądrzejsza od innych.

Musia milczała przez chwilę.

Dawno go nie widziałam — rzekła z westchnieniem, czy może było to po prostu

ziewnięcie — sama już nie wiem jak dawno...

A to czemu? — spytał nie rozumiejąc, czy żartuje, czy mówi prawdę.

Odjechał daleko-o — powiedziała przeciągle — jest mechanikiem na statku „Derbent”.

Wkrótce stosunki między Musią i Tarumowem zaczęły ulegać zmianie... Chwytał siebie na

tym, że nie przestaje o niej myśleć nawet wtedy, kiedy jej nie ma. Lubił dotykać

przedmiotów, które były jej własnością, lub jej ubrania i było mu przyjemnie, gdy imiona ich

wymawiano razem, co często zdarzało się na stacji.

Czasami zły był na siebie bez powodu: zakochał się jak uczniak w towarzyszce pracy, w

cudzej żonie. I co mu to da oprócz marzeń?

A kiedy widział, jak na jej stole rośnie plik papierów, ogarniało go nagle przerażenie:

sprzykrzy jej się ta robota, odejdzie — i wszystko się skończy. Nie mógł sobie wyobrazić, że

inna kobieta usiądzie na jej miejscu. Ale Musia nie odchodziła. Była po dawnemu wesoła,

niezmordowana i rozstając się z nim po pracy, na skrzyżowaniu ulic, wołała za nim:

Dziękuję, rycerzu! Nie wpadnij pod tramwaj.

Owego wieczoru pracy było niewiele. O dwudziestej trzeciej Tarumow nadał komunikat

meteorologiczny: „W rejonie rejdu astrachańskiego zachmurzenie średnie bez opadów. Wiatr

nord-ost do trzech stopni. W rejonie Machacz-Kała — Krasnowodsk możliwe są nieznaczne

opady. Wiatr nord-ost nie przekraczający pięciu stopni. W ciągu najbliższej doby oczekiwane

jest dalsze zmniejszenie siły

wiatru i lekkie zachmurzenie”. W dzienniku znalazł poranną depeszę radiową statków, które

naruszyły wykres ruchu wskutek nie

sprzyjającej pogody. W ciągu dnia raportów nie było. Pas burz przesunął się ku południowi,

ale jego koniec ciągnął się jeszcze gdzieś między Krasnowodskiem a Baku. Pod wieczór w

porcie zdjęto znaki sygnalizujące burzę, a w porcie dla transportowców zatrąbił zwycięsko

pierwszy statek opuszczający przystań.

Po wysłaniu komunikatu radiotelegrafista zajął się odbiorem. Sądząc z porannych depesz, nie

należało oczekiwać w ciągu dwu najbliższych godzin przybycia statków wiozących ropę. Na

fali sygnałów rozpoznawczych panowała cisza. Przez słuchawki przenikał śpiew tak słaby, że

ledwie dosłyszalny, tak nikły, iż wydawało się, że maleńki, słabiutki owad drapie łapkami

membranę.

Tarumow pokręcił korbą i dźwięk okrzepł, wzmógł się na sile, wyraźniej uwydatniła się

melodia spowita w akompaniament fortepianu. Jeszcze jeden obrót i niezwykle czysty głos

kobiecy urwał się ustępując miejsca odgłosom nie milknących oklasków.

Radiotelegrafista włączył głośnik i zdjął słuchawki. Odbiornik syczał wstrząsany pełnym

trzasków hałasem, z którego wyrywały się poszczególne głosy, przenikliwe jak jęki

wzywających o pomoc. Bielecka wstała ze swego miejsca obok telefonu i zbliżyła się do

niego.

Zwariowałeś! — rzekła przestraszona. — A jeśli ktoś będzie wzywał?

Oparła się o poręcz jego krzesła, czuł na karku jej oddech. .. Oklaski umilkły. Znowu głos

kobiecy zaśpiewał tę samą prostą i naiwną kołysankę.

Kołysanka — szepnęła Musia. — Ładnie śpiewa, prawda? Posuń no się trochę, Arsenie.

Usiadła na brzeżku krzesła i by zachować równowagę objęła go ramieniem. Twarz jej była

tak blisko, że rozróżniał wilgotny połysk jej zębów spoza na wpół rozchylonych warg.

Nieznacznie pochylił ku niej głowę i włosy jej musnęły jego policzek. Nie zauważyła tego

patrząc uważnie w czarny krąg odbiornika. Tarumow nie słuchał muzyki; myślał o tym, że

nigdy jeszcze nie siedzieli objąwszy się, że zbliżają się do siebie coraz bardziej i że tak będzie

nadal... aż staną się mężem i żoną. „Tak bywa — myślał z radością — tak, właśnie że tak

bywa". Ocknął się, kiedy znów zagrzmiały oklaski.

Dosyć — powiedziała Musia — klną cię gdzieś tam na morzu. Doczekasz się nagany!

Kręcąc korbą patrzał z ukosa na Musię. Skrzyżowawszy ręce w tyle głowy, przeciągnęła się

całym ciałem, oczy jej spoglądały; łagodnie i życzliwie. Oto teraz już chyba wie, że mu się

podoba, a nie odsuwa się. Przeciwnie! Wyznanie jej swoich uczuć uznał już za rzecz zupełnie

możliwą.

-Nałożył zwolna słuchawki, nastroił aparat na morską falę rozpoznawczą. Milczenie. Musia

siedziała już przy stole i ręce jej przerzucały szybko stos papierów, sortowały, spinały. W sali

z aparaturą było cicho, tylko piecyk gazowy huczał za przepierzeniem. Spojrzał na zegarek:

była pierwsza minut pięćdziesiąt w nocy. Nieoczekiwanie dla samego siebie pomyślał: „Jeżeli

do godziny drugiej odezwie się morska fala rozpoznawcza, trzeba będzie dzisiaj jeszcze

pomówić z Musią". Ogarnął go raptem jakiś trwożny i wesoły nastrój. Przypomniało mu się,

jak w dzieciństwie rozstrzygali z kolegami najważniejsze sprawy rzucając kij w górę. Robili

to poważnie, w głębokim milczeniu ... Kij obracał się w powietrzu i spadał pionowo albo

poziomo.

... Pięćdziesiąt cztery minuty. Do godziny drugiej pozostało sześć minut — szanse

niewielkie. Lepiej myśleć o czymś innym. Ale o czym? Mąż Musi jest na statku „Derbent",

narobił tam niedawno wiele hałasu — to on wystąpił z ideą stachanowskiego rejsu i on ją

pierwszy zrealizował. Ale „Derbent" współzawodniczy z innym statkiem-cysterną „Agamali";

ten ostatni ma też dobrą załogę. I jeszcze wcale nie wiadomo, kto zdobędzie pierwszeństwo. Z

rana „Derbent" przysłał radiogram: holuje jakiś statek z zepsutym motorem ... Musia widziała

radiogram i żeby choć słowo rzekła! Przecież wczoraj na morzu była burza! Nigdy nie

wspomina o mężu. I nawet w dzień stachanowskiego zwycięstwa „Derbenta" nie poszła na

przystań oczekiwać go. Statki-cysterny stoją w porcie nie dłużej niż trzy godziny. Odwykli

już od siebie nawzajem. Zdarza się... Ciekawe, co to za człowiek? Mechanik okrętowy,

nazwisko jego brzmi, zdaje się, Własow ... nie, Basow. Jest chyba niemłody i milczący jak

wszyscy mechanicy okrętowi. A Musia lubi pośmiać się...

... Pięćdziesiąt sześć minut. „Na pewno włączyła się jakaś stacja okrętowa: słaby trzask, a

następnie jakiś zgiełk w słuchawkach. Niechby już prędzej zaczęli wzywać!" Umoczył pióro i

przysunął dziennik. „Trzeba dziś zagadnąć Musię. Ale przy pracy jakoś nieprzyjemnie; trzeba

ją odprowadzić i dopiero wtedy..."

... Pięćdziesiąt siedem minut. W ciszy głośno i natarczywie zadzwonił telegraf. Zdziwiły

Tarumowa jednostajne sygnały, inne niż zazwyczaj, jak gdyby ręka na kluczu oszalała. Trzy

kropki, trzy kreski, trzy kropki... SOS ... Pociągnął w dół sznury telefonu i stalowe półkole

ścisnęło mu ciemię. Wściekle zadzwoniły w skroniach dźwięczne kryształowe młoteczki:

SOS ... SOS ... SOS ... Ja, „Uzbekistan", znajduję się na 42,36 i 18,02 na południe od

wyspy Czeczen. Na statku wybuchł; pożar. Nie możemy zlikwidować ... SOS ... SOS ...

Radiotelegrafista zaczął zapisywać. Działo się z. nim coś, co zdarza się tylko we śnie: wśród

leniwych obrazów-myśli ktoś nagle wykrzyknie nad uchem jakieś słowo i wszystko dokoła

staje się niesamowicie złowieszcze. Młoteczki stukały.

SOS ... SOS ... 42,36 i 18,02 na południe od wyspy Czeczen, Samodzielnie płynąć nie

mogę. Holujący statek „Derbent" odciął linę holowniczą! Odchodzi w dotychczasowym

kierunku. Na sygnały nie odpowiada. Jesteśmy w położeniu bez wyjścia ... SOS ...

Musiu, ratunkową!... — krzyknął Tarumow — prędzej,. Muśka!

Przez słuchawki głucho brzmiał jej głos:

Co się stało, Arsenie?

Nie mów do mnie, tam masz depeszę. Wyciągnęła rękę zza jego ramienia i schwyciła

dziennik. Słyszał, jak stukała widełkami aparatu.

Żegluga — rzekła spokojnie — dajcie ratunkową, szybko! Znowu zaterkotał telegraf.

SOS ... SOS ... SOS ... Ja, „Uzbekistan", mam na pokładzie ładunek mazutu. Zbiorniki

numer dziesięć wybuchły. Wskutek wybuchu pogrążam się coraz głębiej. Łodzie spuścić

trudno, przeszkadza ogień w tylnym kasztelu. 42,36 i 18,02. Statek „Derbent" odpływa nie

odpowiadając na sygnały... SOS... SOS...

Pauza. Musia nadaje depeszę. Odwróciła się i zasłoniła ręką. Mówi cicho, żeby nie

przeszkadzać odbiorowi. Zuch Musia. Ale oto rzuca słuchawkę na widełki i zbliża się do

niego.

Dranie! — mówi gniewnie — rzucili towarzyszy... Posłuchaj, Arsenie!

Co chcesz?

Czy słyszysz coś?

Nie. —Arsenie, dlaczego oni odchodzą?

Nie wiem. Mają przecież też ładunek mazutu. Boją się spłonąć.

Dranie! Własną skórę ratują, prawda?

Aha... — Arsenie, ty słuchasz?

Tak, nie mów do mnie.

Radiotelegrafista przycisnął dłońmi słuchawki i poczuł ból w uszach. Wielogłosym zgiełkiem

sygnałów zahuczał znękany eter.

... „Uzbekistan", ja, „Bolszewik", trzydzieści mil, idę do was ... Baku, Machacz-Kała,

Krasnowodsk, wywołujcie transportowce 42,36 i 18,02 na południe od wyspy Czeczen...

Tarumow przestawił korbę na nadawanie. Za przepierzeniem zawyło dynamo zwiększając -

szybkość obrotów. Okna aparatu nadawczego zajaśniały żółtym światłem lamp. Tarumow

położył rękę na kluczu i począł wystukiwać. Spod kontaktu klucza błyskały niebieskie iskry,

gwizdał kontrolujący reproduktor.

Do wszystkich transportowców ... 42,36 i 18,02 ...

Potem włączył znowu aparat odbiorczy. Zapiszczały raz i drugi radiostacje okrętowe i

zamilkły. Zapadła skupiona cisza, pełna napięcia, w której* słyszał szczęk łańcuchów

kotwicowych, świst pary, syk wody spienionej obrotami śruby. I nagle zaświszczało wyraźnie

ochrypłe radio:

— „Uzbekistan", „Uzbekistan", ja, „Derbent", idę do was. Podejdę do prawej burty,

spuszczam szalupy. Zbierzcie ludzi, zachowajcie spokój. Kończę ... Wywołuję Baku,

Machacz-Kała ...

Musiu, dzwoń do ratunkowej! — wrzasnął Tarumow gubiąc

ścisłą kolejność sygnałów — słyszysz, Musiu ?...

Baku, Machacz-Kała, ja, „Derbent", idę z pomocą załodze „Uzbekistanu". Mam na

pokładzie pełny ładunek mazutu. Pomimo środków ostrożności narażam się na pożar.

Wyślijcie statek ratunkowy na 42,36 i 18,02 ,

Musia podbiegła do stołu.

Ratunkowa czeka przy aparacie — rzekła — skończyłeś? Chwyciła kartkę i podbiegła do

telefonu. Tarumow widział, jak

przyłożyła słuchawkę do ucha i spojrzała na papier. Nagle oparła się o ścianę, zagryzła wargi

i przymknęła oczy. Trwało to chwilę, parę sekund zaledwie. Potem otwarła oczy i

powiedziała do słuchawki zwykłym zupełnie głosem:

Gotowe? Nadaję radiogram: Baku, Machacz-Kała, ze statku „Derbent"...

Tarumow odpoczywał, ciężko opierając się piersią o stół. Znowu zaterkotały stacje okrętowe.

Bał się, że ich zgiełk zagłuszy ochrypły świst radia. Dzwoniło mu w uszach z natężenia i

myśli plątały się w urywkach zdań telegrafowanych...

... źle, że w pobliżu nie było żadnego statku. Dlaczego przywołują transportowce? Bo

statki-cysterny mogą łatwo stanąć w płomieniach, „Derbent" wiezie ropę... Odrąbał holownik

i odszedł, później jednak wrócił! Jakie to dziwne! Teraz będzie mu trudniej uratować ludzi.

Radiotelegrafista zeszedł z mostku ostatni... Kto jest radiotelegrafistą na „Uzbekistanie"?

Wala Łastik, młody chłopiec, prawie dziecko. Może udusił się w dymie? A może wszyscy się

udusili ? Nie, „Derbent" spuści szalupy i weźmie wszystkich.. Ale dlaczego odszedł? I nie

odpowiadał na sygnały? I dlaczego wrócił? Wiozą niebezpieczny ładunek — krasnowodską

ropę. Ta ropa ma dużo części lotnych, zapala się jak benzyna. Go takiego mówiono o tym

statku? Aha, stachanowskie rejsy! . Przoduje innym w wypełnieniu planu przewozu. Na

Derbencie" jest mąż Musi, Basow, mechanik. Zlękła się, kiedy przeczytała radiogram...

Wiatr pięć stopni roznosi iskry, morze jest wzburzone__Najważniejsza sprawa — nie

przeoczyć sygnałów! Nadawano, że statek zanurza się, kładzie się na bok. Więc podczas gdy

płoną górne części i statkowi grozi przewrócenie się, w budce telegrafisty siedzi jeszcze przy

kluczu Wala Łastik. Ubranie już pali się na nim, szeroko otwartymi, czarnymi ustami połyka

dym, gryzący, duszący dym z płonącego mazutu i farby... młody chłopiec... dziecko prawie ...

Milkną radia okrętowe. Znowu przenika do słuchawek ledwie dosłyszalna muzyka. Tyflis,

Erywań? ...

Żegnaj, taborze mój, śpiewam ostatni raz... — jakby spoza nieprzystępnego muru dochodzi

załamujący się po cygańsku głos śpiewaczki.

Zły odbiornik, marna selekcja! Radiotelegrafista stara się obrotem regulatora wyłączyć

niepotrzebne dźwięki. Złości go to, że cygańska śpiewaczka śpiewa i że nic ją nie obchodzi

ani szyfr Morsego, ani odległość od skalistych wałów wyspy Czeczen. Ale oto zamilkły

oklaski i wszystko ucichło. Na morskiej fali sygnałów rozpoznawczych zupełna pustka.

Tarumow odwrócił się i spostrzegł Musię. Stała za jego krzesłem przycisnąwszy ręce do

piersi. Była blada. Miał wrażenie, że lada chwila może upaść.

Nie ma nic, Arsenie?

Nic.

Wiesz, nie mogę pracować. Postoję tutaj... czy można?

Można — posunął się na krześle, robiąc miejsce dla niej. — Siadaj tutaj ... Nie denerwuj

się.

Czuł swoją wyższość nad nią, gdyż był bardziej opanowany. A jednocześnie coś go gniewało,

sam nie wiedział co.

Musia usiadła na brzegu krzesła. Wstrząsały nią dreszcze jakby z zimna.

Trzęsę się — poskarżyła się — zimno tutaj.

To ze zdenerwowania, Musiu.

Nie, tu naprawdę zimno. Słuchaj, Arsenie!

No co?

W zeszłym roku spłonął statek do przewozu nafty, „Partyzant". Pamiętasz? Wieźli wtedy

ropę krasnowodską. Ta ropa łatwo wybucha, prawda?

Banialuki!

Ależ powiedz prawdę!

Mówię ci, że banialuki!

Ach, kłamiesz, kłamiesz... Strasznie się boję, Arsenie — wyznała żałośnie — jeżeli coś się

stanie...

Objął ją i przyciągnął do siebie dziwiąc się, że nie odczuwa już wcale onieśmielenia. Widział

obok siebie bladą twarz Musi, z posępną obojętnością wspartą na jego ramieniu, i pragnąc jej

dodać otuchy rzekł:

Twój mąż nie bierze udziału w pracach ratunkowych. On jest w dziale maszyn, tam

niebezpieczeństwo jest mniejsze.

Ty o Basowie? Przecież on nie jest już moim mężem.

Jak to?

A tak, po prostu. Rozstaliśmy się z nim. Rozstaliśmy się ostatecznie....

Milczała przez chwilę.

Wiesz, myślę, że on mnie nigdy nie kochał. A może i kochał po swojemu... nie wiem

doprawdy. On jest jakiś dziwny. Ale odjechał i skończyło się wszystko. Nie, nie myśl, że ja o

niego się boję. Tam na „Derbencie" jest czterdzieści pięć osób i jeżeli się coś stanie...

Głaskał jej ramię i myślał, że chyba tamten człowiek dotknął ja. czymś boleśnie, że jest

nieszczęśliwa i że nie może zapomnieć... Odczuwał dumę, że mu zaufała i szukała u niego

współczucia, jak gdyby jednocząc się z nim przeciwko tamtemu przykremu człowiekowi —

jej byłemu mężowi. Potem wzrok jego padł na stronicę dziennika i przebiegł słowa depeszy:

odchodzi, nie odpowiada na ,sygnały". Wyobraził sobie jaskrawą łunę pożaru i roztapiającą

się w ciemności zdradziecką sylwetkę okrętu.: Zdawało mu się, że w jakiś sposób zamieszany

jest w to mechanik Basow.

Wyobraził go sobie, jak ogromny, czerwony na twarzy i wściekły, stoi na rufie i pohukując

jak diabeł leśny odrąbuje linę holowniczą. A na pokładzie zebrała się załoga; wszyscy są

zmieszani, ale nikt nie ma odwagi do niego podejść. Przypominał sobie, że na statku jest

kapitan, któremu podlega również i mechanik Basow, i inni marynarze, i zrodził się w nim

gniew, że scena, którą rysowała mu wyobraźnia, jest sprzeczna z rzeczywistością.

Musia wyprostowała się nagle i porywczo podniosła się z krzesła.

Och, jaka męka ... — rzekła niskim, złym głosem. — Czyżby się jeszcze nie skończyło?

Pamiętaj, Arsenie, nie przeocz!

Powlokła się na swoje miejsce przy stole, usiadła i dotknęła papierów. Zrozumiał, że

zapomniała o nim, że nie myśli wcale

o tym, jakie wrażenie zrobiły na nim jej słowa. Odwróciwszy się zobaczył na lakierowanej

powierzchni stołu swoje odbicie: rozwichrzoną głowę z czarnymi kołpaczkami na uszach — i

pomyślał, że nic. nie wyjdzie z jego marzeń o Musi. A w uszach nie ucichała jednostajna,

posępna wrzawa, jak gdyby przez słuchawki przenikał gwałtowny morski wiatr. Raz i drugi

Tarumów drgnął słysząc trzask wyładowań atmosferycznych i chwytał za ołówek, ale

sygnałów nie było.

Kwadraty okien zbłękitniały, a gwiazdy w nich powiększyły się

i pobladły — zaczynało świtać. Za pustym wygonem zalśniła zielona błyskawica i oświetliła

dach piekarni — z portu naftowego wyjechał pierwszy tramwaj.

Nagle zaszczękały membrany telefonów. Tarumow przycisnął rękoma słuchawki i chwycił za

pióro. Musia zerwała się natychmiast z miejsca i pobiegła do niego. Zdążył pomyśleć krótko,

ze zdziwieniem: „Jakże ona się dowiedziała?" Głośno zaświszczało radio.

Rejdy, rejdy, ja, „Derbent". Wycofajcie okręt ratunkowy. Statek „Uzbekistan" zatonął na

42,36 i 18,02. Załoga uratowana i wzięta na pokład. Zapewnijcie pomoc lekarską w chwili

przyjazdu. Są poparzeni.

Sekunda przerwy i krótki, pośpieszny wiersz: „Zastępca kierownika politycznego na statku

Derbent", Basow".

Zuchy ! — wrzasnął Tarumow zrzucając słuchawki. — Uratowali załogę. Rozumiesz,

Muśka?

Chwyciła dziennik i szybko przeczytała poruszając wargami. — Basow podpisał — rzekła

cicho — widzisz, jaki on jest! Powiadam ci — jest bardzo dziwny... Tarumow odparł bez

namysłu:

Twój Basow to na pewno czyste złoto, zuch chłopak! Pomyśl tylko, przecież wiozą w

zbiornikach krasnowodską ropę. Zapala się jak benzyna.

A tyś mówił — banialuki! — uśmiechnęła się boleśnie Musia.

Ech, czego się nie mówi. Rozpaczałaś przecież. Teraz spotkacie się i wszystko będzie

dobrze. Posprzeczaliście się po prostu. Zdarza się. Ale co za zuchy! Na morzu bałwany, wiatr

roznosi iskry, a oni podpłynęli i zabrali załogę. Tacy są marynarze! Statek „Uzbekistan"

zatonął, wielka szkoda, ale... ludzie są ważniejsi.

Tam są poparzeni — rzekła Musia cicho — być może, oni... jak myślisz?

Nic strasznego, pewnie się trochę tylko poparzyli. Słuchaj, kim on jest, ten Basow?

Wiesz przecież, jest mechanikiem.

To dziwne. Dlaczego nie kapitan podpisał. Zresztą wszystko jedno. To nadzwyczajne!

Cofnijcie okręt ratunkowy!" Tacy są nasi marynarze! Dumna jesteś, Muśka?

Tak. Ale tam są poparzeni. Boję się.

Ach, ty w kółko to samo: boję się. Ech, Muśka, to takie chłopaki, takie...

Uśmiechnął się, szczęśliwy, targając w podnieceniu czuprynę. Patrząc na niego Musia także

uśmiechnęła się. Nagle Tarumow spojrzał na dziennik i zamyślił się.

Ale dlaczego oni najpierw odpłynęli — po raz dziesiąty zapytał sam siebie — najpierw

odpłynęli, a potem wrócili?


ROZDZIAŁ I

DOWÓDCY

Podobnie jak wielu starych marynarzy Eugeniusz Kubasow był człowiekiem przesądnym.

Gdy wiosną wyjeżdżał na statku żaglowym, by łowić ryby u wybrzeży, pozostawiał na piasku

szczyptę tytoniu, ażeby nie stracić sprzętu rybackiego. Gdy łódź dostawała się w strefę

zacisza i żagiel zwisał na maszcie jak szmata, Kubasow gwizdał po cichu przez zęby, by

przywołać wiatr.

Zdarzało się, że wiatr istotnie zjawiał się i nadymał żagiel na kształt pęcherza. Łódź

przechylała się na bok i pomykała zwinnie. Eugeniusz Kubasów nie okazywał szczególnego

zadowolenia i nie myślał wiele o tym — przyszedł wiatr i koniec., Ale niekiedy lśniące

zwierciadło bezwietrznego zacisza ciągnęło się aż po sam kraj widnokręgu, zlewało się z

pogodnym niebem i żadne gwizdanie nie pomagało, nie zdołało spowodować nawet

najlżejszego falowania powietrza. Wówczas Kubasow nie tracił animuszu i brał się do wioseł.

Samotne przejażdżki były ulubioną rozrywką kapitana Kubasowa.

Przystając obok kiosku z piwem kapitan Kubasow lubił porozmawiać ze szturmanami

holowników, ludźmi starszymi, o, swoim dawnym zawodzie. Sam on od dawna już nie

odbywał rejsów morskich — służył w wydziale ewidencji żeglugi Kaspijskiej. Miał zajęcie

spokojne; jego sześciogodzinny dzień pracy układał się zacisznie pomiędzy długimi

skrzynkami kartoteki, pełnymi przestarzałych wiadomości o zeszłorocznych transportach.

Okna jego biura wychodziły na morze. Nad płaskimi dachami domów błękitny pas rejdu

spowity był obłoczkami okrętowych dymów. Brzęczenie wentylatora, oczyszczającego

powietrze od archiwalnego kurzu, przypominało mu warkot maszyny parowej, ledwie

dosłyszalny na mostku kapitańskim na statku.

Ale zdarzało się także inaczej. Gdy w wolne od pracy dni wyjeżdżał na wybrzeże, ścigał

oczami wypływające na morze okręty, póki nie roztapiał się na krańcach widnokręgu

kędzierzawy, przejrzysty obłoczek. Wówczas Kubasow obejmował wzrokiem brzeg, od

którego dzielił go wąski pas brudnej wody, i ogarniało go jakieś niewyraźne bolesne uczucie,

jakby serce ścisnęła tęsknota za rodzinnym krajem. Jednakże we wspomnieniach czaiło się

niebezpieczeństwo, więc lękał się patrzeć w swą przeszłość ...

Pewnego dnia, siedząc w domu przy herbacie, kapitan Kubasow zerwał kartkę z kalendarza.

Na zamazanym obrazku czerwono-armista w hełmie zamierzał się bagnetem na statki

odpływające na morze. Pod obrazkiem był napis: „1920 r. Ustanowienie władzy sowieckiej w

Odessie". Eugeniusz Kubasow spojrzał na żonę. Czytała książkę i jej świeża, okrągła twarz

tchnęła spokojem i zadowoleniem.

Gdyby się tak dowiedziała o wszystkim, co zaszło owej nocy, akurat piętnaście lat temu, czy

byłaby równie spokojna? Może nie kochałaby go wcale ? I zaczął wspominać pośpiesznie, z

przerażeniem i ze wstydem, z nikłą nadzieją, że teraz może znajdzie dla siebie jakieś

usprawiedliwienie..

Wega" stała wówczas w porcie, czekając na załadowanie. Biali postawili wartę u wejścia i

słychać było z pokładu uderzenia kolb żołnierskich o deski mola. Podczas kolacji w kajucie

oficerskiej ktoś wyrzekł słowo „ewakuacja" i wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego,

ale tak cicho, jakby ktoś obok spał i jak gdyby bano się go obudzić.

Muru głową nie przebijesz — przekonywał Kubasow — jeżeli nie zechcemy wieźć, zabiją

nas ... Ależ zamknijcie drzwi!...

Ja nie będę wiózł — mówi powoli mechanik Grewe blednąc. — Zabiją? Niech tam! Pobito

ich, więc mszczą się na kobietach żydowskich, brudne świnie. Sam widziałem. -

Grewe, na litość Boga! — Kubasow wzniósł ręce. — Wszyscy tu zgadzają się z wami,

więc po co ten krzyk? Przecież — iluminatory...

Starszy szturman wali dłonią w stół.

Zwolnić załogę — mówi gniewnie i ochryple — otworzyć klapy i już! No?

Grewe gryzie paznokcie.

Teraz nie można. Oni zauważą, a wtedy czeka nas marny koniec. Więc trzeba w nocy.

Słyszycie, dzisiaj w nocy.

Kubasow rozgląda się. Wszyscy dziś jak gdyby zmysły postradali, niesposób ich przekonać.

Rzekł z pokorą:

Dobrze, dzisiaj w nocy.

Jego opasłe ciało wstrząsały obrzydliwe dreszcze. Pragnął iść do domu: napić się herbaty,

uspokoić się, zobaczyć żonę. Na ulicach ciemno i pusto, wiatr gna po jezdni strumyki

topniejącego śniegu. Kubasow myśli o tym, jak ludzie zmieniają się w oczach, nawet Grewe.

Ale, wbrew oczekiwaniu, w domu także nie ma spokoju. Żoną nasłuchuje chwytając uchem

każdy dźwięk dobiegający z ulicy, trwożnie zaglądając mu w oczy. Cóż on może jej

powiedzieć? Że dzisiaj w nocy zwolni załogę i otworzy klapy „Wegi"?

Na ulicy już się coś dzieje. Przez okiennice dobiega łoskot kroków, coś masywnego pełznie

po jezdni tak ciężko, że aż szyby dźwięczą. I ponad tym wszystkim powolne, ciężkie

uderzenia, jak gdyby młot walił w kuźni o masyw żelazny.

Kubasow ubiera się, aby iść do portu. Natalia uchwyciła się poły jego kitla i ręką kreśli nad

jego ramieniem drobne, pośpieszne krzyżyki. On odrywa od siebie jej ręce, patrzy na jej

trzęsącą się, przerażoną twarz i czuje, jak nagłe zachwiała się jego decyzja.

Wybiegł pędem na ganek i nie poznał ulicy. Mijając go płynie w ciemności potok ludzki.

Ludzie idą spiesznie, w milczeniu, zapełniając całą ulicę, grzmiąc po kamieniach tupotem

setek nóg. To wycofują się biali. Kubasow idzie chyłkiem za nimi po trotuarze, ogłuszony i

milczący.

Na przystani chwieją się na słupach błyszczące kule latarń. Kubasow przedziera się przez

zwarty tłum żołnierzy i uciekinierów aż do schodków, gdzie konwojenci skrzyżowali bagnety.

Jednakże konwój przepuszcza go — nosi przecież czapkę z odznaką kapitana.

Stoi na pokładzie „Wegi", marynarze zbierają się dokoła niego. Czekają rozkazu, ale on tylko

mruży oczy, aby nie widzieć w jaskrawym świetle latarni lśniących epoletów konwoju...

Nieoczekiwanie zjawia się obok niego Grewe. Ma twarz zmęczoną żółtawobladą i złą.

Zaczęło się wcześniej, niż przypuszczaliśmy — mówi zatroskany — trzeba stąd odejść,

kapitanie.

Chłopcy czekają rozkazu. Kubasow drgnął.

Zaczekajcie, mój drogi — mamrocze niezrozumiale — widzicie, co się dzieje i ..

.zastanawiam się, czyby istotnie nie zawieźć?...

Więc po coście tu przyszli? — mówi Grewe ze smutkiem. —. Ech, kapitanie!.

W tej samej chwili tłum stratował barierę obok schodków i strumień ludzki rozpłynął się po

przejściach na pokładzie, napełniając je gwałtownym tupotem pędzącego stada. Obok lewej

burty przyczaiły się ciemne postacie marynarzy. Jeden za drugim przerzucają zwolna nogi

przez poręcz i skuleni spadają na przystań bezszelestnie, niby miękkie tłumoki. Zgięci wpół

skradają się wzdłuż ciemnego brzegu.

Kubasow wzdycha z ulgą. Załoga opuściła statek nie czekając na rozkaz. Ale natychmiast

skuwa go znowu lodowaty lęk, zrywa czapkę z głowy i paznokciami zdziera z niej

zdradziecką odznakę.

. Kapitanie, dość tej dezercji!

Ten ostry okrzyk sprawia, że Kubasow wtula głowę w ramiona. Jak zaczarowany wpija się

wzrokiem w okrągłe ze wściekłości oczy.

Nie jestem kapitanem — mówi jakimś nie swoim, sepleniącym, urywanym głosem — i nie

wiem nic a nic ...

Aha, ty nie wiesz? —rozlega się głos nad jego uchem. — Nie wiesz, draniu ? No, to

dowiesz się!

Potężne uderzenie i Kubasow traci równowagę; jego opasłe ciało osuwa się na pokład.

Poprzez łzy, które nabiegają mu do oczu, widzi lśniącą cholewę buta wznoszącego się do jego

lampasów i rękę odmykającą śpiesznie sprzączkę futerału.

Nie trzeba! — krzyczy przeraźliwie Kubasow chwytając obiema rękami za but, który

szarpnął się przy jego dotknięciu. — Nie trzeba! — wrzeszczy przeciągle, chwytając wreszcie

nogę i przywierając do niej swoją rozbitą twarzą.

Leżąc twarzą do ziemi i nie podnosząc głowy czuje, że niebezpieczeństwo minęło.

Gdzie jest kapitan? — ryczy oficer. — Słyszysz, ty fagasie!...

On jest tam ... — klęcząc Kubasow wskazuje gdzieś na tylny kasztel. Podnosi się i

przyciska ręce do twarzy. Z takim wyglądem

zmasakrowany, bez czapki — może z łatwością opuścić statek. Kiedy schodzi na przystań,

dobiega go rosnąca z każdą chwilą wrzawa, więc odwraca się po raz ostatni, żeby zobaczyć,

co się dzieje na „Wedze". Od huku strzałów Kubasow drży na całym ciele, jakby

niewidzialny bicz zamaszystym uderzeniem sparzył jego spocone plecy. Kubasow wie, co się

stało. Rozpychając tłum, dusząc się, zasłaniając chustką rozbitą twarz odchodzi i przystaje,

gdy tylko znalazł się za ogrodzeniem przystani. Oparłszy się o słup latarni, długo płacze

trzęsąc się cały, ogląda swoje zawalane krwią palce. Ból nie jest już tak bardzo dotkliwy, ale

Kubasow udaje, że cierpi bardziej, aniżeli to istotnie ma miejsce, jęczy przeciągle i to pomaga

mu zagłuszyć bezsilny wstręt do samego siebie. Główną ulicą wloką się jeszcze resztki

cofającego się tłumu. Kubasow słyszy głośne, następujące po sobie uderzenia, dobiegające z

ciemności.

Poczekaj, ty draniu — mruczy odwracając się ku przystani. — Nie uciekniesz! — Bezsilna

wściekłość obezwładniła go.. Ale tamto niewiadome, tamto, co nadciągało od strony stepu,

wstrząsając przestwór spiżowymi ciosami, może okazać się jeszcze straszniejsze... Przecież

lada chwila mogą wtargnąć do jego domu, pobić go, znieważyć Natalię, a on będzie mógł

tylko błagać albo przyglądać się- bezczynnie, jak ją znieważają. Wiedział, że nie będzie miał

siły przeciwstawić się temu. Dobrze byłoby pozostać w cieniu, zrezygnować z kapitaństwa.

W orzechowej bawialni jak zawsze pali się lampa naftowa, tyka zegar ścienny. Jak gdyby w

ogóle nie wychodził z domu. Pytania Natalii zbył krótko, monosylabami.

Grewe zabili... Chcieli i mnie zabić, ale się ukryłem. Oskara Karłowicza zabili....

Nie do zniesienia paliło duszę jej spojrzenie pełne miłości i oddania, ostrożne dotknięcie jej

miękkich rąk, gdy robiła mu opatrunek.

Kilka dni spędził w domu, siedząc w fotelu i nie ruszając się niemal. Czasem tylko

podchodził do okna i odsuwał firankę. Na ulicach panował spokój. Pewnego razu spostrzegł

niezwykłego żołnierza w hełmie i bez epoletów, z malinowymi galonami na piersi. Żołnierz

stał rozstawiwszy po gospodarsku nogi i czytał nalepioną na murze odezwę. Kubasow

spojrzał na żołnierza, na przechodniów, którzy wcale, nie zwracali na niego uwagi i potrącali

go łokciami, i zrozumiał, że skończyła się wojna. Lęk go opuścił, pozostała tylko apatia

podobna do nie przemijającego zmęczenia. Ale trzeba było żyć, więc pewnego razu,

czerwieniąc się, unikając wzroku żony, powiedział jej, jakby przyznawał się do czegoś

haniebnego:

Chciałbym odjechać stąd... na zawsze. Odrzekła bez wahania:

Jak chcesz, mój drogi. Ale dokąd pojedziemy?

I popatrzyła na niego spojrzeniem długim i pełnym współczucia, które zdradzało, że wszelkie

wyjaśnienia są. zbyteczne.

Chociażby nad Morze Kaspijskie — rzekł Kubasow. — Myślę, że obrót ładunku jest tam

nie mniejszy chyba niż u nas. I gorąco tam. A ja lubię upały.

Gdy tylko roztajał śnieg i od morza powiał ciepły wiatr, ruszyli w drogę. W Batumie

spacerowali po Ogrodzie Botanicznym, kupili mandarynki zawinięte w zielone liście i

Kubasow ożywił się. Wydawało mu się, że. stał się bardziej niepozorny, że nikt nie zwróci na

niego uwagi. Do zarządu Żeglugi Kaspijskiej przyszedł nie ogolony, bez munduru, w

binoklach i krawacie, którego końce rozchodziły się w różne strony jak zwykli nosić

staruszkowie — typowy drobny urzędniczyna ... Słuchając wywodów młodego, wesołego

komisarza, mówiącego o znaczeniu ewidencji socjalistycznej, przytakiwał statecznie głową;

bardzo mu się spodobał zarówno komisarz jak i niezwykle jasne morze na rejdzie, a nawet

sprawy, którymi miał się zająć.

W ciągu piętnastu lat, spędzonych na tym samymjrniejscu przy pracy siedzącej, Kubasow

zestarzał się, utracił ruchliwość i nabył całego szeregu przyzwyczajeń. Bał się instynktownie

tego nowego, z czym stykał się na każdym kroku. Na przystani naftowej oglądał olbrzymie, o

płaskim dnie statki-cysterny, w których wszystko wydawało mu się nienaturalne, powikłane,

nie na swoim miejscu. Zamiast ładowni, cała przystań ładunkowa rozcięta na drobne prze-

działy-zbiorniki. Na pokładzie tylko wąskie luki z okrągłymi okienkami.

Podczas rejsu luki są uszczelnione i cały statek jest zamknięty jak butelka z piwem. W dziale

maszyn nie maszyna parowa, lecz motory Diesla. Ster porusza nie para, lecz elektryczność, a

urządzenia przeciwpożarowe nie doprowadzają wody, ale dwutlenek węgla. Niechby tamT

Wydawało mu się, że na „Wedze" wszystko było urządzone bez porównania lepiej i bardziej

celowo. Kiedyś śmiał się z szyprów analfabetów i pierwszy spośród .kapitanów studiował

maszynę parową. Teraz nie pojmował, po co i na co potrzebne są na Morzu Kaspijskim

spalinowce i radiotelefon zamiast stacyj iskrowych i dźwigary elektryczne zamiast parowych

lewarów.

Pewnego razu w godzinach południowych, gdy ucichł stuk arytmometrów i niegłośna

rozmowa w wydziale ewidencji zniżyła się do szeptu, -Kubasowa wezwano do naczelnika

Żeglugi Kaspijskiej, Go-dojana. Podczas gdy wchodził po schodkach kołysząc się rytmicznie

jak łódź, złe przeczucia nie dawały mu spokoju. Może pomylił cos" W wykazach i teraz to się

wykryło? Przed drzwiami gabinetu przystanął i obciągnął marynarkę.

Godojan siedział przy biurku, pochylony nad papierami. Podnosząc głowę błysnął okularami.

Kapitan Kubasow? Siadajcie, kapitanie. Gdzie pracujecie?

Miał miękki, spokojny głos i głowa jego wydawała się maleńka i krucha, obok kamiennej

głowy popiersia na stole. Kubasow nabrał otuchy.

Jestem inspektorem ewidencji,

Jesteście kapitanem dalekich rejsów?

Tak.

~— Gdzie pływaliście?

Na transportowcu „Wega", przez dziesięć lat.

O, to kawał czasu! Sądzę, żeście się stali mistrzem w swoim zawodzie.

Godojan poprawił okulary i uśmiechnął się. Kubasow odpowiedział mu uśmiechem... Widać,

że naczelnik Żeglugi Kaspijskiej to bardzo uprzejmy człowiek. Z tym samym niezmąconym

uśmiechem naczelnik mówił dalej:.

Dobrze pracujecie, kapitanie. Praktyka szturmana przydaje wam się pewnie znakomicie?

Nie-e, praktyka nie ma tu żadnego znaczenia. To przecież zupełnie co innego, tu chodzi o

statystykę.

No, jeśli tak — wypalił Godojan z westchnieniem ulgi, jak sędzia śledczy, który zdołał

ustalić główny punkt oskarżenia — jeżeli tak, to nie ma potrzeby, byście siedzieli w

kancelarii. To sprawa jasna.

A co mam robić? — wymamrotał Kubasow wylękły. Znowu przemknęło mu przez głowę

przypuszczenie, że pomylił się gdzieś w wykazie. Godojan wstał z krzesła i uderzył ręką po

papierach.

Robota znajdzie się, kapitanie! Spalinowiec „Derbent" przechodzi teraz próbę. W tych

dniach wyjdzie z doków. To będzie w sam raz miejsce dla was, prawda? Brak nam

doświadczonych kapitanów.

Kubasow, oszołomiony, odpowiedział nie od razu. Rozumiał, że należy odmówić

natychmiast, ale czuł na sobie spojrzenie Godojana i język odmawiał mu posłuszeństwa.

Myślę, że powinienem raczej zostać tutaj — zaczął tonem prośby, starając się nadać

swemu głosowi serdeczną miękkość — ciężko mi będzie, rozumiecie ... w moich latach ...

Wyraz twarzy Godojana zmienił się natychmiast, stał się drwiący, jak gdyby Godojan

zrozumiał nagle, że ma przed sobą nie takiego człowieka, jakiego szukał.

Pragniecie pozostać w kancelarii? No, jak chcecie. — Zmęczonym wzrokiem spoglądał

jakby nie widząc Kubasbwa i dodał: — Przecież proponuję wam robotę poważną, prawdziwą,

wielką robotę, kapitanie!

Kubasow poczuł, że się czerwieni. Chciał zaoponować. Czyżby źle wypełniał pracę, którą mu

powierzono? Ale jednocześnie pragnął, żeby ten impulsywny młodzieniec znowu uśmiechnął

się do niego przyjaźnie, niby równy do równego.

Jaki ładunek może wziąć „Derbent"? — zapytał Kubasow nieoczekiwanie, sam dziwiąc się

swojemu pytaniu. — „Jak gdybym już gotów był zgodzić się" — pomyślał z przerażeniem.

Godojan uśmiechnął się:

Osiem tysięcy ton brutto. Mało wam tego?

N-n-nie, nie o to idzie, że mało, ale trzeba przecież wiedzieć ... — odrzekł Kubasow z

wymuszonym uśmiechem. Jeszcze i"az ścisnęło mu się serce, gdy uświadomił sobie, że mówi

zupełnie nie to, co trzeba. Ale Godojan wstał, wyciągnął do niego rękę i uścisnął ją z

dziwnym pośpiechem.

A więc zgoda! — rzekł wesoło. — No, życzę wam powodzenia. Inny uchwyciłby się za to

obiema rękami, nie namyślając się wcale, a wy... Ech, kapitanie!

Kubasow uśmiechał się ocierając spocone czoło. Zaciszny pokój w wydziale ewidencji,

zestawienia i cyfry odsunęły się dokądś niezmiernie daleko, jak gdyby wywiał je z jego

świadomości szeroki, swobodny wiatr, który mu w uszach zaświszczał.


ROZDZIAŁ II

Człowiek ten jechał z daleka i z nudów zawierał znajomości w wagonie. Młodziutkiej

dziewczynie w sąsiednim przedziale ofiarował bukiet wczesnych wiosennych kwiatów i

pomógł ułożyć rzeczy na półce.

Lubię podróżować — mówił swobodnie — nigdzie indziej nie zawiera się tak ciekawych i

różnorodnych znajomości.

W podróży człowiek odpoczywa, a jednocześnie czyni niejako coś pożytecznego — zbliża się

do celu. Toteż intelekt jego staje się bardziej wrażliwy, budzi się w nim zainteresowanie do

ludzi. Ludzie stają się w podróży bardziej towarzyscy. My oboje godzinę temu nie znaliśmy

się jeszcze, a teraz rozmawiacie ze mną, jak gdybym był waszym starym znajomym. A

gdybym zagadnął was na ulicy — obrazilibyście się może. Nawiasem mówiąc, już czas, bym

się wam przedstawił: szturman Kasacki.

Stali przy otwartym oknie. Na widnokręgu majaczyły już wieże naftowe i dalekie morze

lśniło jak stalowa wstęga. Szturman Kasacki zaciągając się dymem odsunął się grzecznie,

żeby nie puszczać dymu prosto w twarz towarzyszki podróży. Ta spoglądała na niego z

ciekawością i zarazem z obawą. Z ciekawością dlatego, że ruchy jego, podobnie jak jego

mowa, były nieoczekiwane i szybkie, a także i dlatego, że nawet w przybliżeniu nie mogła

określić, ile on ma lat. Z obawą, ponieważ od czasu do czasu przypatrywał jej się badawczo,

jak gdyby ją taksował, a gdy odwracał się i spoglądał przez okno, zdawało jej się, że mimo to

widzi ją i zwraca uwagę na każdy jej ruch.

Zwiedziłem pół świata i większą część życia spędziłem w drodze. I przekonałem się, że

wszystkie myśli marynarza nastawione są zawsze na ostateczny punkt żeglugi. Tam zaczyna

się nowa karta jego życia. Cóż może być piękniejszego aniżeli noc w nieznanym porcie na

południu? Przyjeżdżasz od strony morza i obstępują cię światła nadbrzeżne. Odbijają się w

wodzie i płyną z głębi morza świetlnymi potokami. Statek przybija do nadbrzeżnego bulwaru,

słyszysz głosy mówiące w nie znanym ci języku, widzisz fantastyczne zarysy domów, kępy

nie znanych ci drzew. Chciałbyś jak najprędzej zapuścić się w głąb tego miasta, gdzie

sądzone ci spędzić jedną tylko noc. I właśnie dlatego, że masz tylko jedną noc przed sobą,

czujesz się tak, jakbyś dopiero co przyszedł na świat, i obce miasto wydaje ci się cudowną

zabawką. Zapewniam was, że zgoła niezwykłe uczucie ogarnia człowieka, tylko ciekawość i

beztroska, nic ponadto.

Tak, to na pewno bardzo przyjemnie — rzekła dziewczyna. Zmrużyła oczy i oblizała

pulchne, krwiste wargi. — Opowiedzcie coś jeszcze. A może jesteście poetą?

Kasacki zerwał czapkę z głowy i długimi palcami rozwichrzył włosy. Ze zdziwieniem

zauważyła, że jest zupełnie siwy.

W młodości pisałem wiersze, ale zaniechałem tego — zaśmiał się wesoło. — Poddałem je

własnej krytyce i nie mogłem ich zaaprobować. Zaniechałem ich jak wielu innych rzeczy, o

których nie warto wspominać. A wy lubicie wiersze?

Lubię. Opowiedzcie jeszcze coś. Będziecie jeździć po morzach, zazdroszczę wam.

Nie ma czego. W naszej pracy, jak zresztą w każdej innej, istnieją nie same tylko górne

piętra, ale i piwnice. Obecnie będę musiał zejść aż pod ziemię, gdzie- jest najbrudniejsza

robota. Jadę na Morze Kaspijskie. Będę pracował na statku wiozącym ropę. Morze Kaspijskie

to morze wewnętrzne; nie ma tam ani nieznanych miast, ani nowych rejsów. Nieznośne

upały, pustynne wybrzeża i łatwopalny ładunek. Wyznaczono mnie na „Derbent” — jeden z

ostatnio zbudowanych statków-cystern. To są, wiecie, wielkie pływające cysterny. Swoiste

morskie domy noclegowe. Nazywają je tak dlatego, że marynarze nie pozostają długo na tych

statkach; uciekają pod najróżnorodniejszymi pretekstami. Trudno jest wytrzymać zabójczą

jednostajność ciągle tych samych przejazdów, podczas których obowiązki są podzielone i

wyuczone jak w sztuce teatralnej, nudnej aż do obrzydzenia. Antrakty są krótkie —

trzygodzinne postoje podczas napełniania statku. Też macie czego zazdrościć !

Żal mi was — odparła dziewczyna ze współczuciem — lubicie przecież dalekie wędrówki.

Więc po cóż jedziecie tam?

Tak, żegluga będzie ciężka — Kasacki mówił dalej melancholijnie, jak gdyby nie

dosłyszał pytania — na lądzie wydarzenia ogłuszają ludzi. Kimkolwiek by nie byli, każdy

następny dzień szykuje dla nich jakąś niespodziankę. A ja będę tylko słuchał radia i z rzadka

czytywał gazety. Zresztą i mnie może spotkać jakaś niespodzianka. Niedawno na Morzu

Kaspijskim spłonął „Partyzant”, statek do przewożenia ropy. Słyszeliście może? Zdarza się...

Mówił powoli, z na wpół przymkniętymi oczyma i twarz jego miała wyraz smutku.

Dziewczyna westchnęła.

Nie smućcie się — rzekła dotykając przyjaźnie jego ręki. Kasacki otrząsnął się

natychmiast.

W tej chwili wyobraziłem sobie swoją przyszłość. W wielkie święta statek będzie przybijał

do brzegu i czas postoju zwiększy się może o jakie pół godziny. Będzie więcej niż zwykle

kobiet na wybrzeżu. Ich jedyną myślą są mężowie, ojcowie i bracia, których widują tylko w

ciągu trzech godzin jeden raz w tygodniu. Ale do mnie nikt nie przyjdzie. Jestem samotny. —

Przez chwilę milczał. — Samotny jak palec... Lecz wybaczcie, znudziłem was zapewne?

Ależ nie, mówcie dalej — odrzekła. — Patrzcie, słońce już zachodzi.

Słońce opuszczało się za brunatne pagórki, obłoczki nad nim poróżowiały. Dziewczyna

oparła się o framugę okna i wiatr poruszył jej włosy. Kasacki patrzył na nią z boku

uporczywie i badawczo.

Człowiek to takie dziwne stworzenie — zaczął znowu — nigdy nie przestaje marzyć. I na

morzu będę marzył o lądzie, jak gdyby tam ktoś na mnie czekał. -

Z przedziału, który zajmowała młoda dziewczyna, słychać było uderzenia kamieni domina i

głośny śmiech. Wyjrzał stamtąd chłopak o śniadej twarzy i zawołał:

żeniu, chodź od. nas, u nas wesoło! Dziewczyna odparła niechętnie:

Nie chce mi się, grajcie sami! Kasacki rzekł śpiesznie:

Może przejdziemy się, napijemy się czegoś. Tu tak gorąco.

W milczeniu minęli kilka wagonów. Na buforach między wagonami podtrzymywał ją

ściskając mocno jej rękę powyżej łokcia. W restauracji zamówił wino i papierosy. Spokojnie

wypiła kieliszek. Spytał ją, czym się zajmuje. Uśmiechnęła się.

Jestem studentką Instytutu Przemysłu Naftowego — właściwie jestem już inżynierem.

Twarz jego wykrzywił jakby skurcz zniecierpliwienia. Przez parę minut zdawał się zbierać

myśli.

Technika — och, jakże zmienia ona oblicze, ducha zawodu. Weźcie- chociażby mój

zawód marynarza. Żagiel wynaleźli ludzie epoki brązowej. Była to zapewne koźla skóra

naciągnięta na złożone na krzyż drzewce. Ci ludzie byli śmiałymi marynarzami. Rze-miosło

ich było niezwykle trudne i na pewno wydawało im się bardzo ponętne. Przez wiele tysięcy

lat doskonalono statki żaglowe, ale żagiel zależny był ciągle od woli wiatru. Ludzie walczyli

z żywiołem i morze było dla nich ciągle istotą tajemniczą i groźną; karmiło ich, wyrzucało

skarby na brzeg, niekiedy zabijało. Życie marynarza osłonięte było zawsze tajemniczą mgłą

romantycznych przygód. Ale oto angielski mechanik Fulton ustawił na szkunie żaglowej

parowy silnik. Statki zaczęły płynąć przeciw wiatrowi. Były wciąż jeszcze niezgrabne i

poruszały się jak żółwie. Śruba okrętowa podobna była do korkociągu. Wyobrażano sobie, że

mając taką długość będzie się lepiej wkręcała w masę wodną i szybciej ciągnęła statek.

Pewnego razu wydarzyła się katastrofa i od śruby odłupały się kawały gwintu. Wydarzyło się

to na otwartym morzu i nie podobna było dokonać naprawy. Trzeba było poruszać się

resztkami gwintu i... szybkość statku wzrosła niemal w dwójnasób. Tak powstały śruby

śmigowe. Morze zaczęło kapitulować. Wraz z komunikacją radiową znikły tajemnice

katastrof morskich. Wystarczy spojrzeć obecnie na nasze statki-cysterny. Nazwa okrętu, kiedy

o nich mowa, nie przechodzi przez gardło. Są to raczej fabryki szybkości, środki

transportowe. Żeby je zatopić, trzeba nie nawałnicy i nie huraganu, ale wprost jakiejś

katastrofy meteorologicznej. I załoga, która na nich jeździ, to nie marynarze, kapitanowie,

szturmani, lecz robotnicy, technicy, inżynierowie. Sto lat nie upłynęło jeszcze od czasów

Fultona, a morze utraciło już władzę nad ludźmi. Ot co!

Kasacki pił wino, oczy jego błyszczały. Widział, że przypadkowa towarzyszka chwyta w lot

każde jego słowo, wyczuwał czar swojej ścisłej, giętkiej mowy. Przypomniał sobie chłopaka

o śniadej twarzy w tamtym przedziale i uśmiechnął się. „Na pewno Tatar” — pomyślał.

Wasi towarzysze podróży czekają na was — rzekł nagle. — Może chcecie powrócić do

nich?

Potrząsnęła głową przecząco.

Nie, opowiadajcie dalej. Mówiliście o duchu waszego zawodu. Czy zmienił się? Czy jego

romantyka znikła?

Tak. Technikę żeglugi morskiej tworzyli najpierw marynarze. Wszyscy oni spędzali życie

na morzu, kochali morze i w końcu zapewne zachłystywali się na śmierć słoną wodą. A

tymczasem niemiecki inżynier Diesel nigdy chyba nie jeździł po morzu inaczej aniżeli w

kajucie pierwszej klasy. Lecz to nie przeszkadza „Der-bentowi” przy pomocy motorów Diesla

rozwijać szybkość do trzynastu mil, gdy idzie pełną parą. Modele statków wypróbowuje się

obecnie w specjalnych basenach ustawianych w laboratoriach. Tam tworzy się sztuczne

prądy, lilipucie fale. Być może, ludzie siedzący w laboratoriach nie widzieli nigdy

prawdziwej burzy morskiej, nie walczyli z nią i nie doświadczali na sobie jej ciosów. A

jednak projektowane przez nich środki transportowe nie boją się nawałnic. Romantyka morza

pozostała teraz na barkach rybackich i upajają się nią obecnie jedynie turyści z miast

oddalonych od wybrzeża. A szkoda!

Dopił wina i odsunął szklankę.

Nie zgadzam się z wami — rzekła nagle dziewczyna. — Na żaglowcach praca jest ciężka,

niewdzięczna. Marynarze nie mogą opanować morza i cieszą się, gdy uda im się na sucho

wyjść z wody. To jest według mnie ich romantyka. Ale przecież radość ta jest krótka, a ich

dzień powszedni ciężki i nudny. Wolę romantykę osiągnięć człowieka. Nurkowie podnoszą

okręty z dna morskiego. Łamacze lodów płyną do Arktyku. To jest prawdziwe życie! A

najważniejsze jest to, że możliwości ludzkie nie mają granic. Dziś na dnie morza, jutro pod

oceanem albo na Biegunie Północnym. Może ja tego dokonam ... może wy. Kto wie? Nie,

walka z przyrodą dopiero się zaczyna. Ile jeszcze zwycięstw nas czeka! Bardzo mi się

spodobało, kiedy mówiliście o śrubach. A potem zepsuliście wszystko — zakończyła z

łagodnym wyrzutem.

Kasacki opuścił głowę.

Macie rację — rzekł z pokorą — jestem tylko nieokrzesanym, ciemnym marynarzem.

Wcale nie! Jesteście bardzo rozumni, bardzo! Tylko romantykę widzicie nie tam, gdzie

należy.

Milczeli przez chwilę, spojrzeli po sobie i roześmiali się.

A w przedziale zajmowanym przez dziewczynę grano w dalszym ciągu w domino. Chłopak o

śniadej twarzy uderzał silnie dłonią o ławkę, wyrzucając kamienie. Uderzenia brzmiały ostro,

ogłuszająco jak wystrzały.

Nieco ciszej, Husejn — rzekł łagodnie staruszek, który rozłożył przed sobą kamienie na

kształt parkanu — może obok śpią, a wy...

Nic a nic nie widać — powiedział chłopak zgarniając kamienie. — Ciemno, sprzykrzyło

mi się.

Wstał, splunął przez okno i usiadł na swoim miejscu. Po chwili przysiadł się bliżej do

staruszka. — Jesteście, zdaje się, doktorem. Prawda?

Owszem, jestem doktorem.

No to powiedzcie mi, doktorze, co to jest nałóg pijacki?

Jak to, nałóg, macie na myśli alkoholizm?

No, niech będzie alkoholizm, jeden diabeł. Ale jest to choroba czy nie?

Doktor pogładził brodę.

Naturalnie że choroba. W parze z przyzwyczajeniem się organizmu do alkoholu idzie

zatrucie, zwyrodnienie tkanek. Jest to ciężka choroba, dziedziczna, weźcie pod uwagę!

A jak leczy się tę chorobę?

Niestety, jeden jest tylko środek niezawodny — rzekł doktor uśmiechając się — przestać

pić.

Doskonały środek.

Chłopak wyciągnął przed siebie nogi, oparł się o ścianę i zamilkł. Kończył palić papierosa i w

ciemności wydawało się, że trzyma w zębach żarzący się węgielek.

A wy pijecie nałogowo? — zainteresował się doktor.

Przypuśćmy.

Przestańcie pić, Husejn. — Bezwzględnie przestańcie!

Dajmy temu spokój!

Umilkli. Po chwili doktor wyciągnął koszyk z prowiantem. Skrupulatnie rozłożył na kolanach

serwetkę i wyjął z koszyka jaja na twardo, chleb, kurczaka. Namacał butelkę z wódką, nie

wyjął jej jednak i szybko zamknął koszyk.

Pyszny ptaszek — rzekł gryząc kurczaka — chcecie kawałeczek?

Nie chcę — odrzekł Husejn. — Posłuchajcie, doktorze...

No, co?

Czy można oddać pod sąd człowieka za to, że jest chory?

Nie rozumiem.

Sprawa zupełnie jasna! Jesteście, przypuśćmy, nałogowcem, czyli według waszego

wyrażenia alkoholikiem, 'zwagarowaliście dwa, trzy razy — i oto sądzi was społeczeństwo, z

oskarżycielem przy stole pokrytym czerwonym suknem itd. Czy to jest słuszne?

Hm... Naturalnie, że słuszne. Przynajmniej tak ogólnie rzecz biorąc. Widzicie, Husejn,

alkoholizm nazywamy chorobą w tym sensie, że towarzyszą mu objawy chorobowe, zatrucie

organizmu i tym podobne. Ale w waszej mocy jest skończyć z tym, zaprzestać używania

alkoholu. Jeśli tego nie czynicie, a w dodatku wykraczacie przeciwko dyscyplinie, oddadzą

was pod sąd. Sądzą was nie za to, żeście chorzy, lecz za brak woli wyzdrowienia. Rozumiecie

?

Najzupełniej.

Żyjecie w kolektywie, Husejn, a w kolektywie brak dobrej woli jest równoznaczny z

przestępstwem. Powinniście byli zrobić, a nie zrobiliście — to przestępstwo bierne,

powiedzmy, ale przestępstwo.

Dosyć! Rozumiem wszystko!

A czy to przypadkiem nie was zasądzili?

Może i tak!

Za co?

Za to właśnie.

Husejn wstał i jego wielka postać zasłoniła okno. W przedziale zrobiło się ciemniej.

Zasądzili mnie_nie byle jak — rzekł spokojnie — z Komsomołu wyleli, usunęli ze. statku.

Kim jestem teraz? Napiętnowany lump.

Nie mówcie głupstw — rzekł doktor surowo. — Jak się to stało?

Tak po prostu. U mnie, doktorze, tak bywa. Pracuję miesiąc czy dwa, czasem nawet trzy i

zapominam, jak smakuje spirytus. Bo wiem, że mam tę słabość, więc mówię sobie: basta! A

jednak siedzi ona we mnie, ta moja choroba. Siedzi i czeka na chwilę, gdy osłabnę i nie

potrafię się opanować. Bo miewam czasem takie nastroje, kiedy jestem sam ze siebie

niezadowolony i kiedy mi się wydaje, że i inni patrzą na mnie wrogo jak wilki. A przecież bez

kolizji nie obejdzie się ani w przyjaźni, ani w pracy. Człowiek rzuca się wtedy na innych

ludzi. I wszystko staje się wstrętne, beznadziejne.

No, to są nerwy. Za co byliście pod sądem?

Posłuchajcie. Pracuję przecież przy motorach na okręcie. Maszyna na statku — rzecz

najważniejsza, jestem więc człowiekiem potrzebnym. Maszynę znam z praktyki, z

doświadczenia, zżyty z nią jestem, ale nie tak jak mechanik okrętowy. Tamten najpierw uczył

się, poznawał maszynę z książki, a potem dopiero przeszedł praktykę. Mnie by też ciekawiło,

co i jak, ale jak się dowiedzieć? Mechanik mówi: „Rób swoje”. Moją rzeczą jest wykonać.

Raz przyczepiłem się do niego: dlaczego i po co? On zamyka mi usta: „Rób swoje, nie

rozmawiaj”. Nie zależy mu na tym, żebym wiedział, kiedy on sam wie i polega na sobie. A

mnie to nie daje spokoju. Dlaczego ukrywa to, co wie? Wydaje mi się, że mogę zrozumieć

niegorzej od niego. Pokłóciliśmy się na postoju w porcie. I wtedy właśnie przyszła taka

chwila... Jednym słowem — konieczność upicia się. I natychmiast zacząłem pić na umór.

I nie powróciliście na statek?

Nie wróciłem. Jak wpadłem do piwiarni, nachlałem się zaraz i stałem się zły jak zwierz.

Zły jestem, kiedy się upiję; łatwo mogę wtedy skrzywdzić człowieka. A i siły mam, wiecie, za

dużo. Towarzysze zaczęli perswadować — i wyszła burda pijacka — nie chce mi się wcale

wspominać ...

Pobiliście kogoś, czy co?

I to także. A sądzili mnie już później, gdy statek przypłynął z powrotem. W świetlicy

zebrali całą załogę i mnie posadzili oddzielnie, jak zwyczaj każe. Kierownik polityczny

oskarżał. „On -— powiada — leje wodę na młyn wroga klasowego”. To niby ja. Mówił dużo,

ale ja się wcale nie wstydziłem i jeszcze większa złość mnie brała, tak że nawet wcale nie

chciałem się bronie... A wstyd zrobiło mi się dopiero teraz, w tej chwili ...

Dlaczego teraz?

Jakoś wytłumaczyliście mi to rozumnie. Człowiek jak każdy. Nóżkę kurczaka obgryza... A

jak wytłumaczyliście!

Dziwak z was — uśmiechnął się doktor — a dokąd jedziecie, jeśli można spytać?

Wstępuję na nowy statek „Derbent”. Wydział kadr posyła mnie tam. Myślą, że na nowym

miejscu przestanę pić. Obiecałem, cóż mogę ...

Trzeba przestać pić koniecznie — powiedział doktor pokaslując — trzeba wziąć się w

ręce.

Dobra. Dobrzeście przedtem powiedzieli. Już lepiej nie można... Starczy...

Nad ich głowami zapłonęło światło. Husejn stał pośródku przedziału z rękami założonymi do

tyłu. Był smutny i jak gdyby nasłuchiwał.

Gdzież to Żenia znikła? — powiedział.— Czyżby była wciąż jeszcze z tym wysokim?

Spodobała wam się? — spytał doktor z uśmiechem. Husejn w milczeniu pochylił głowę i

wyszedł na korytarz. Pociąg zbliżał się do stacji. Na ciemnym niebie migotały światła

wież wiertniczych niby gwiazdy duże i żółte. Żenia szła szybko korytarzem poprawiając

włosy. Spostrzegłszy Husejna zatrzymała, się i odwróciła do otwartego okna... Widział, że

wytarła oczy chusteczką. Wówczas podszedł do niej i stanął z tyłu.

Czekajcie, niech spojrzę na was — rzekł szorstko. — Czy stało się coś, Żeniu?

Zostawcie mnie — powiedziała cicho — to przejdzie... Nie chcę, żeby zauważono ...

Husejn ujął jej rękę.

I tak nikt nie zobaczy, tu ciemno. Czepiał się was, nieprawdaż ?

Nie warto mówić — wytarła nos z wściekłością. — Drań taki... Tylko proszę was, nic nie

mówcie!

_— Wołałem was wtedy, nie przyszliście — rzekł Husejn z wyrzutem. — Gdzie on się

podział?

Stoi na platformie... Ale nie ważcie się powiedzieć mu cośkolwiek.

Nie powiem. — Husejn wyjął z kieszeni miedzianą pięciokopiejkówkę i podrzucił ją na

dłoni. — Wiecie co, idźcie sobie do przedziału, jak gdyby nic nie zaszło. Rozumiecie?

Spojrzała na niego bardzo uważnie,

Wy coś chcecie zrobić ... Husejnie?...

Zniekształcę go tak jak Bóg żółwia... Tylko tyle.

Oszaleliście!

Ani trochę ...

Nie ważcie się! — uczepiła się jego rękawa i zaszeptała z rozpaczą: — Błagam was, będę

krzyczała, jeżeli wy...

Czego denerwujecie się? — rzekł Husejn ze zdziwieniem. — Jeżeli to ma wam sprawić

przykrość, to go nie ruszę. Ale nie wadziłoby.

Nie, nie, proszę was. Co za dzikus! Ja sama o mało nie uderzyłam go — wzruszyła

ramionami.

Szkoda, żeście nie uderzyli.

Nie, teraz jestem zadowolona, że się powstrzymałam. Wyrwałam się i poszłam. —

Zbliżyła do niego twarz jak spiskowiec. — Teraz przestraszyliście mnie bardziej. Co za

dzikus! Tylko nie odchodźcie ode mnie, on może nadejść.

Husejn spojrzał z ukosa i chwilę bawił się w roztargnieniu pięciokopiejkówką. Dziewczyna

stała obok i patrzyła na niego z ciekawością.

Na co wam ta moneta? — spytała wreszcie.

Ta? — Husejn otworzył dłoń i natychmiast ścisnął ją w pięść wsuwając monetę do

kieszeni. — To zwykła pięciokopiejkówką ...

Widzę — rzekła z uśmiechem Żenia.

Zwiększa siłę uderzenia — objaśnił niechętnie.

Oczy dziewczyny stały się okrągłe. Parsknęła śmiechem. Śmiała się długą chwilę,

odwróciwszy się do okna i zakrywając twarz rękami. Naśmiawszy się do syta, westchnęła i

przygryzła wargę.

Wybaczcie — szepnęła usiłując zdusić śmiech — to coś niemożliwego, co z was za

oprawca!

Następnie spoważniała nagle i rzekła z przejęciem:

A jednak jestem wam wdzięczna — dobry z was towarzysz. Teraz wyjdziemy razem,

pomożecie mi nieść rzeczy. Jak pysznie, żeśmy się poznali. Za kilka dni możemy się spotkać.

Chcecie?

Chcę — szepnął Husejn; cofnął ostrożnie rękę i obejrzał się. — Ktoś tu, zdaje się, idzie.

Szturman Kasacki przechodził przez wagon gwiżdżąc po cichu. Teraz w wieczornym świetle

wydawał się młodszy i zgrabniejszy. Szedł, stukiem obcasów podkreślając miarowość chodu,

prężąc kokieteryjnie ramiona. Mijając Husejna spojrzał mu w oczy jasnym, naiwnym

spojrzeniem. „Nie udało się — zdawał się mówić ten wzrok — spróbuj ty z kolei. Nie

przegap, chłopie!”

Jaki bezczelny! Co za chamska morda! — rzekł Husejn ścigając go wzrokiem. —

Ciekawe, kto to taki?

Pociąg przemknął pomiędzy długimi rzędami towarowych wagonów hucząc kołami na

zwrotnicach. W oknach zamigotały girlandy świateł i czarne kolumny pieców destylacyjnych,

spowite w kłęby dymu. Kasacki siedział obok drzwi na walizce.

Step, upał i dym — mówił do konduktora. — Gdzie ten kwitnący kraj? Wybaczcie, raczej

uwędzone miasto! Ta cała egzotyka to nabieranie gości!

Rozkoszował się ponurym milczeniem konduktora i spoglądał na pasażerów bystrymi,

śmiejącymi się oczyma.

Żenia, która obserwowała go ukradkiem, rzekła szeptem do Husejna:

Ten człowiek nie ma za grosz wstydu. W tej chwili patrzał na mnie i uśmiechał się.

Wiecie, ja się go boję...

ROZDZIAŁ III

Owej nocy, gdy statek „Derbent” po raz pierwszy stanął w porcie naftowym, a jego przyszły

kapitan, Eugeniusz Kubasow, po raz ostatni nocował u siebie w domu, tej samej nocy na

bulwarze nadbrzeżnym wałęsał się bez celu aż do świtu świeżo mianowany mechanik

Derbenta” — Basow.

Czynił wrażenie z lekka pijanego i bardzo zamyślonego. To zbliżał się do wody i zapalał

papierosa, to znów siadał na ławce i patrzał długo na gwiazdy migocące poprzez gałęzie

akacji.

Przed świtem, gdy zgasły światła na rejdzie i księżyc utonął w morzu, Basow oparł się

łokciami o balustradę i splunął przez zęby w pluskającą u wybrzeża falę.

Złamane życie — powiedział cicho — nieudane życie ... Pechowiec.

I zaczął szukać w pamięci, odtwarzając urywkowo przeszłość i usiłując odnaleźć przyczynę

swojego nieszczęścia. Myślał o ludziach, dawniej mu bliskich, z których teraz nikt już bliski

nie pozostał. I trudno mu było oswoić się z myślą, że wszyscy oni mieszkają tutaj, w tym

mieście, a jednakże on nie ma dokąd pójść i musi spędzić noc na bulwarze.

Oto inżynier, Jakub Nejman. Jakże uśmiechał się w owe dni, gdy po raz pierwszy spotkali się

w dokach. Nejman był wówczas wesoły, rumiany i rozmowny, głos jego, niby uderzenia

gongu, dźwięcznie rozlegał się w dokach.

Zbliżyli się do siebie podczas zimowego remontu statków. Zimą w dokach zaczynały się

pracowite dni. Dziesiątki statków stawały do remontu i blokowały przystań. Oddziały

pracowały na trzy zmiany, na placykach i drogach podjazdowych kręcili się szturmani,

kapitanowie, mechanicy okrętowi. Częstowali papierosami inżynierów ogłupiałych ze

zmęczenia i co trzecie słowo powracali do kwestii, czy nie można by przepchnąć zamówienia

poza kolejką.

Brygadę Basowa rzucono do remontu silników wielkiego statku -cysterny. Po gwizdku

brygada zebrała się na pokładzie. Oczekiwano inżyniera doków, Nejmana, który się spóźniał.

Mechanik okrętowy chodził wzdłuż burty, spoglądając na molo. Basow widział, że mechanik

zły jest na Nejmana za spowodowaną przez niego przerwę w 'pracy i że gotów jest wylać

złość swoją także na niego, Basowa.

Nejman zjawił się na statku po dwóch godzinach. Ledwo powłócząc nogami wszedł po

stopniach na górę i usiadł.

Basow pochylił się nad nim i przyjrzał mu się.

Jesteś chory, nie możesz pracować — rzekł zatroskany — masz takie blade wargi... A moi

ludzie siedzą bez roboty. Co począć?

Milczał chwilę, przysłuchując się ciężkiemu oddechowi Nejmana. Decydował się wziąć na

siebie odpowiedzialność, byleby zacząć niezwłocznie.

Podejmę się wykonania zamówienia — powiedział szybko — wszystko będzie w

porządku. Nie święci garnki lepią.

Inżynier z trudem podniósł zaognione powieki.

Oj, czyżby? Nie zawiedziesz mnie, mój drogi? — Jak przez mgłę widział stojącego przed

nim Basowa i patrzał na niego z powątpiewaniem i nadzieją jednocześnie. — Przecież

pracujesz od niedawna. — Milczał chwilę, ale nic innego widocznie nie przychodziło mu na

myśl.

No, spróbuj ... — powiedział i odszedł.

Brygada zeszła do oddziału maszyn. Podczas gdy monterzy zdejmowali uszkodzone części,

Basow zdążył pobiec na holownik postawiony do remontu obok sąsiedniego mola. Tam

brygadier Bronnikow również oczekiwał inżyniera Nejmana.

Nejman zachorował — rzekł Basow — czy masz wykaz uszkodzonych części? W takim

razie rozbieraj silnik. Sami wykonamy zamówienie.

Bronnikow załamał ręce.

Zwariowałeś chyba. Mam zastępować inżyniera? Co za pomysł, zmiłuj się!

Ale przecież z remontem nie można czekać — rzekł Basow niecierpliwie. — Ech, do

diabła, myśl trochę szybciej I Duszę masz jak zając, Bronek!

Wracając do siebie na statek widział, jak Bronnikow biegł po molu, zwołując ślusarzy. Sam

już nie wątpił, że da sobie radę ze zleceniem. Niepokoiło go to, że Bronnikow ma mało ludzi i

jakby boi się czegoś, więc może nie wywiązać się z pracy.

Gdy uszkodzone części były już zdjęte, Basow poszedł do oddziału technicznego. Ale

okazało się, że wszyscy konstruktorzy są zajęci i że nikt nie może zabrać się do zrobienia

potrzebnych rysunków.

No, nie mam ludzi — mówił naczelnik wydziału rozkładając ręce — nie mam i już.

Rozmowa skończona! — Spróbował obejść Basowa, który mu zagrodził drogę.

Basow spostrzegł na jego twarzy rozdrażnienie i wzruszył ramionami.

Dajcie mi papiery, sam wykonam szkice — rzekł stanowczo — przecież z remontem nie

można zwlekać!

Wrócił na statek z plikiem papierów i rozłożył je w pustej kajucie. Z holownika przybiegł

Bronnikow. Złość w nim kipiała, jak to bywa z człowiekiem niepewnym siebie, kiedy podda

się czyjejś namowie.

Co mam począć z tą kupą części? — rzucił się na Basowa. — Wydział techniczny nie chce

wykonać szkiców.

Sami wykonamy — rzekł Basow przytwierdzając pluskiewkami do dykty arkusz papieru.

Obserwował ukradkiem Bronnikowa, usiłując zachować obojętną minę. W rzeczywistości

sam się denerwował.

Zbzikowałeś! — rzekł Bronnikow ze złością. — Z tobą można wdepnąć w ładną historię,

jak Boga kocham!

Ty będziesz notował rozmiary — odparł spokojnie Basow. Pracowali do późnej nocy.

Bronnikow już uspokoił się, szedł

sprawdzić rozmiary części, biegł do sklepu po coś do zjedzenia. Gdy skończyli i wyszli z

kajuty, było ciemno i na czarnym niebie płonęły jasne zimowe gwiazdy. Z oświetlonych

okien korpusów, gdzie mieściły się warsztaty doków, płynął wibrujący huk. Na wysokich,

ciemnych pokładach okrętów zapalały się to tu, to ówdzie zielone iskry spawania.

Nie trzeba oddawać zamówienia bez Nejmana — rzekł błagalnie Bronnikow i chwycił

Basowa za rękę — narobimy bigosu. Zostaw, Sasza.

Nie gniewał się już i nie był niezadowolony z siebie, ale przewidywał wszelkie możliwe

przykrości. Basow objął go wpół.

Zapomniałeś o naszych szkolnych projektach — rzekł żartobliwie — oddawaliśmy je

śmiało, bo nie miały być praktycznie zużytkowane! Ale czy uważasz, że nie nauczyliśmy się

niczego?

Oddali wykresy do oddziału i rozstali się przy bramie fabryki.

Nejman zjawił się w fabryce tego samego dnia, kiedy oddział wydał brygadom gotowe części.

Był jeszcze blady, marzł, tarł ręce i wystawiał twarz na słońce.

Wyleżałem się — rzekł wesoło do Basowa. — Co słychać u nas na statku?

Wydział techniczny był przeciążony pracą — odparł Basow. — Sami załatwiliśmy

zamówienie.

Zuchy! Sprawdźmy więc jak najszybciej i oddajmy.

Oddałem tego samego dnia. Dzisiaj wydadzą gotowe części. Nejman gwizdał przez chwilę

w skupieniu, spoglądając z ukosa

na Basowa. Coś nieuchwytnego czyniło go wówczas podobnym do Bronnikowa, gdy ten

denerwował się.

Nie wszystkie części zdążyli jeszcze chyba ocenić? — spytał Nejman cicho i Basów

zrozumiał, co kryło się za tym ostrożnym pytaniem: „Czy jesteś pewny siebie? A nuż można

jeszcze wycofać? A co będzie, jeśli zrobiłeś nie tak, jak trzeba?"

Przecież mówię, że dzisiaj będą gotowe — rzekł Basow. — Oddział obiecał wydać po

godzinie drugiej. — Nie wtrącaj się — odpowiedział Nejmanowi — robię to świadomie, chcę

zaryzykować.

Nejman zrozumiał. Uderzył Basowa po ramieniu i twarz jego rozjaśniła się.

Mnóstwo spraw nagromadziło się w zarządzie — rzekł wesoło. — Sam pokierujesz

montażem. Dobrze?

Przed obiadem oddział wydał części i brygada przystąpiła do montażu. Basow doglądał pracy.

Wydawało mu się, że można ina-czej porozstawiać ludzi. W brygadzie Bronnikowa niektórzy

nie stawili się do roboty. Basow skierował do niego część swoich monterów. W oddziale

maszyn zrobiło się luźniej.

Podniesiono pierwszy tłok; zawisł na łańcuchach; tryby były, starte. Basow wydał

zarządzenie, żeby opuścić tłok na kratę. Sam wlazł na belkę i kazał przemyć tryby naftą. Sam

oglądał każdą część; powalał się smarem, spocił. Jednakże można było pomyśleć, że nie

śpieszy się wcale, tak spokojnie wykonywał każdą czynność.

Monterzy dąsali się, lecz słuchali w milczeniu. Gdy wlekli pierwszy tłok, Basow spojrzał na

zegarek. Przy dźwigarze pracowało aż trzech ludzi i zdawali się przeszkadzać sobie

nawzajem. Przy silniku przeciwnie, ludzie uwijali się; było ich mało.

Tłok opuszczono i przyśrubowano pokrywkę. Basow zawołał jednego z robotników, którzy

pracowali przy dźwigarze, i posłał go na dół, by pomagał w umocowaniu wału korbowego.

Monterzy śmieli się: chronometraż a nie montaż.

Podnieśli drugi tłok. Karetka lewara posuwała się szybko po belkach. Monterzy śpieszyli się.

Przerwy gniewały ich; obawiali się, że mało zarobią. Basow śledził od początku do końca

cały przebieg umacniania wału korbowego. Zajęło to dziesięć minut.

Z trzecim cylindrem uporano się w ciągu ośmiu minut. Monterzy pracowali w milczeniu z

jakimś niezwykłym skupieniem.

Do oddziału maszyn wszedł Nejman. Stał, przyglądał się pracy i nie wzywał Basowa.

Montowali wał rozrządczy i inne części wymagające dokładnego dopasowania. Basow znowu

porozstawiał ludzi po swojemu. Teraz on sam nie przykładał prawie ręki do roboty, żeby mieć

możność obserwowania i kierowania. W pewnej chwili spostrzegł Nejmana; udał się na górę i

podszedł do niego.

Widziałeś, jak ich rozstawiłem? — zapytał z tryumfem. Nejman spojrzał na niego

serdecznie.

Mógłbym nie przychodzić tu wcale — rzekł. — Ordżonikidze powiada, że najlepsza

organizacja jest tam, gdzie nie ma ludzi niezastąpionych. To prawda!

Basowa wzruszyła pochwała, widoczne było jednak, że Nejman nie zauważył

najważniejszego: montażu dokonano szybciej niż zazwyczaj.

Miał ochotę podzielić się z Nejmanem swoim doświadczeniem, lecz Nejman śpieszył się —

Musisz pójść na holownik do Bronnikowa — rzekł zatroskany — tam się opóźniają..

W szkole technicznej nauczyciel fizyki mawiał do Basowa:

Rozumujecie prawidłowo, ale jesteście zbyt praktyczni.

Basow nie oponował; sam czuł, że brak mu czegoś: może cierpliwości ... Gdy wykłady

dotyczyły tematów oderwanych, robiło mu się nieswojo, jak gdyby całą istotą swoją czuł, jak

bezużytecznie mija czas. Za to na wykładach, na których była mowa o technice cieplnej lub o

częściach maszyn, wchłaniał każde słowo.

Było to właśnie to, czego mu brakowało, zanim wstąpił do szkoły technicznej, gdy jeszcze

pracował na statkach jako motorniczy. Silnik tracił swoją groźną tajemniczość; stawał się

prosty i zrozumiały.

W dokach uwagę jego przyciągały procesy pracy. Interesowała go kolejność operacji przy

produkowaniu części i nieraz długo pozostawał w oddziałach.

Gdy na warsztacie toczono obręcze do tłoków — Basowowi wydawało się, że można by to

wykonać szybciej, z większą oszczędnością materiału, gdyby pracowano na tokarce o dwóch

rylcach.

Gdy monterzy zalewali mufę kablową — znowu wydawało mu się, że można wynaleźć

bardziej prosty i szybki sposób zalewania.

Czasami jednak to, co na pierwszy rzut oka wydawało się proste i prawie przypadkowe,

okazywało się przemyślane aż do najdrobniejszych szczegółów. Chwyty i różne sposoby

wyrabiały się w ciągu lat i wszelka próba zmiany natrafiała na trudności. Rozpytywał

majstrów, a ci za jego plecami mrugali do siebie porozumiewawczo: „młode to i zielone”,

niedojrzałe winogrona”.

Ustępował na czas pewien, by sprawdzić na nowo i znowu usiłował tak zorganizować pracę,

żeby wygrać na czasie. Basow myślał często o tym, że ulepszyć proces pracy może

najsnadniej robotnik pracujący przy maszynie, ale robotnicy nie znają teorii piłowania, nie

wiedzą, do czego służą wytwarzane przez nich na obrabiarkach części. Wielu robotników lubi

wziąć do ręki książkę techniczną, ale wertują ją z bezsilną zawiścią biedaka stojącego przed

szybą wystawową bogatego magazynu. Niektórzy zaczynają się uczyć, rzucają, pracę w

fabryce i już do niej nie wracają. Fabryka traci najlepszych ludzi; na ich miejsce przychodzą

inni spośród robotników niewykwalifikowanych, więc Basow uważał, że najlepiej byłoby

uczyć ludzi w fabryce. Pewnego razu wszedł do gabinetu Nejmana. Inżynier był jakoś

szczególnie ożywiony. Odsunął plany, usadowił Basowa na krześle.

Wracam właśnie z plenarnego posiedzenia komitetu rejonowego — powiedział —

postanowiono wprowadzić we wszystkich, oddziałach fabryki nauczanie techniczne. Czeka

nas wielka praca.

Chodził po pokoju i cały pokój rozbrzmiewał jego dźwięcznym głosem.

Powiedziałem im: jakie wyniki mamy, towarzysze? Komsomolcy wędrują w przerwie

obiadowej z oddziału na statki, żeby zobaczyć, do czego służą części maszyn, a mechanicy

wyganiają komsomolców, bo nie mają głowy i czasu na objaśnianie. Wydział techniczny

pomyli się w planach, a warsztaty wykonują każdą niedorzeczność. A potem monterzy

przeklinają zarówno konstruktora jak warsztaty i przed samym montażem niemiłosiernie

kateczą części — „byleby jakoś wlazło”. Tu, powtarzam, żadne sankcje dyscyplinarne nie

pomogą. Potrzebne są nie nagany, lecz kultura techniczna. Trzeba uczyć ...

Odetchnął i dokończył z tryumfem:

Jednym słowem, będziemy uczyli!

Basow chciał powiedzieć, że i on już myślał o tym, ale nie odezwał się. Interesowało go

zagadnienie, w jaki sposób uda się zorganizować w fabryce nauczanie techniczne. Wśród

robotników byli zdolni i tępi, z ukończoną szkołą i półanalfabeci. Wydawało się, że wspólna

nauka jest nie do pomyślenia. Po kilku dniach zaproponowano mu zorganizowanie nauczania

monterów; zgodził się. Jeżeli komitet rejonowy uważa nauczanie za możliwe, czemu nie ma

się wziąć do tego on — Basow ?

Wieczorami na scenie świetlicowej przy czerwonym stole zasiadała komisja. Jakub Nejman w

papasze i butach kozłowych, podobny do rozbójnika z operetki, wywoływał monterów

jednego po drugim. Wychodzili z głębi sali i stawali przy stole z wypiekami na twarzy.

Nieudana odpowiedź wywoływała wrzawę na sali, z przednich rzędów rozlegał się szept —

podpowiadano na wyścigi — i Nejman dzwonił szklanym korkiem o brzeg karafki.

Zdawano tu egzamin techniczny — zadziwiająca kampania, która pokrzepiła Basowa na

długo, napawając go zadowoleniem i wiarą. Siedział obok Nejmana, z napięciem wpatrywał

się w twarz każdego odpowiadającego, drżąc w głębi duszy, by ten nie zląkł się, nie stracił

wątku myśli. Ale monterzy odpowiadali z werwą i, jak gdyby oczekując dalszych pytań, nie

śpieszyli się z powrotem na miejsca. Wiele wieczorów przesiedział Basow przy czerwonym

stole, obserwując wciąż bez znużenia znane mu, ale zupełnie inaczej aniżeli zazwyczaj

wyglądające, podniecone, jakby od wewnątrz prześwietlone twarze robotników.

Wkrótce w fabryce zaczęto mówić o wniosku tokarza Zakirii Ejbata. Basow słyszał już o nim.

Mały Azerbajdżanin, chłopiec niemal. Uczęszczał na kursy monterów — szczuplutki, czarny

człowieczek z czapą kędzierzawych włosów na głowie — zadawał Basowowi pytania,

niekiedy sprzeczał się. Jeden z pierwszych zdał egzamin na „celująco". Po egzaminach

przyszedł na statek, gdzie pracował Basow.

Mam ważną sprawę... — rzekł tajemniczo — wiecie? — Był wzburzony, oczy mu

błyszczały. Basow wziął go pod rękę.

No, chodźmy, pospacerujemy — rzekł przyjaźnie. — O co chodzi, Zakiria?

Wiesz, podwoiłem wczoraj szybkość obróbki — rzekł Zakiria z przejęciem. — Wziąłem

grubsze ostrużyny. I wyszło doskonale. A majster zobaczył i zaczął krzyczeć: „Na pieniądze

lecisz, obrabiarkę mi zmarnujesz!”

Uspokój się, Zakiria — rzekł Basow — załatwimy to...

I jeszcze wymyśliłem, jak obrabiać tłoki. Umocowujemy zwykle tłok w żabkach, główkę

podpieramy środkiem tylnego kleszczaka. I okazuje się, że denko niewygodnie jest obrabiać

według szablonu, kiedy środek jest już umocowany. Uwolniłem główkę od nacisku.

Wszystko obliczyłem. Mocniej zacisnąłem tłok. Rezultat otrzymałem doskonały. Teraz nie

trudno mi zrobić denko według szablonu, rozumiecie? Przedtem przez sześć godzin

obrabiałem jeden tłok, teraz robię w dwie i pół. Tego nikt na razie nie zauważył i ty nic nie

mów, pamiętaj!

Dlaczego mam nie mówić?

Ach, ty nie znasz naszego oddziału. Znowu powiedzą, że obrabiarkę zmarnuję i — będzie

skandal.

Basow spochmurniał i rzucił papierosa za burtę.

Tak mówisz, jakbyś okradł kogoś — rzekł oburzony. — Drań jest ten twój majster.

Zaczekaj, pomówię z Nejmanem.

Do Nejmana Basow poszedł pod koniec dnia, gdy w gabinecie byli ludzie. Bronnikow

opowiadał coś, zanosząc się drobniutkim, szeleszczącym chichotem. Nejman wtórował mu

śmiejąc się głośno na całe gardło. Basow usiadł.

Skandal, co się dzieje w mechanicznym oddziale — zaczął z rozdrażnieniem — majster

Łuchnow urządza histeryczne awantury robotnikom za to, że zwiększają wydajność pracy.

Posłuchajcie tylko!

Basow opowiadał powoli, przypominając sobie wszystkie szczegóły rozmowy z Ejbatem.

Nejman uśmiechał się wciąż jeszcze dobrodusznie, ale w pokoju zapanowała cisza i wszyscy

słuchali z jakimś szczególnym napięciem.

Przecież chłopak obliczył zupełnie dobrze — mówił Basow — uwolnić główkę od nacisku

i dopiero wtedy obrabiać. To trzeba koniecznie wprowadzić. A majstrowi trzeba natrzeć uszu,

żeby nie przeszkadzał.

Poczekaj, poczekaj — przerwał mu Nejman. Przestał się uśmiechać i twarz jego nabrała

takiego samego urzędowego i czujnego wyrazu jak wówczas, gdy wysłuchiwał pretensji

klientów. — Słyszałem już o tym, przyjm do wiadomości. — Nejman spojrzał surowo na

Basowa. — Majster Łuchnow nie przeszkadza, ale uczy ludzi dyscypliny. Twój wynalazca

mógł zrujnować obrabiarkę. Chcesz, żeby majster terminował u niego, czy co? Jak uważacie

zwrócił się do Bronnikowa — ale wydaje mi się, że z nauczaniem technicznym wpadliśmy

bodaj w drugą ostateczność. W pogoni za rublem wlezą nam teraz na kark. A mają oni swoich

obrońców — skinął głową w stronę Basowa.

Co ty wygadujesz, do diabła — rzekł Basow rozdymając nozdrza. — Administrację

ogarnęła panika, bo robotnicy zaczęli myśleć. Wybacz mi, ale to jakiś obskurantyzm,

tchórzostwo ...

Obejrzał się dokoła, szukając zrozumienia. Ale twarze obecnych były bardziej niż obojętne;

wiele z nich wyrażało zdumienie i niechęć — jak gdyby Basow popełnił jakiś nietakt.

Ci racjonalizatorzy wprowadzają tylko niepokój — zaczął Bronnikow pojednawczo —

odkrywają Amerykę po Kolumbie. W sprawie obrabiania tłoków mamy wskazówki w

książkach. Przeczytaj sobie — zwrócił się do Basowa. — My przecież także pracujemy nie

pierwszy rok. Uwolnić główkę? Któż to tak robi?

Nejman wyglądał przez okno i bębnił palcami po stole. Nagle odwrócił się czerwony od

gniewu.

Nie masz prawa zarzucać mi tchórzostwa! — krzyknął zapalczywie. — Najpierw

przepracuj tyle co ja!...

Przecież nie winie ciebie — rzekł Basow z udręką w głosie — tylko niezrozumiałe jest dla

mnie to wszystko, co mówicie...

Wstał i powlókł się ku drzwiom. Nie pojmował, dlaczego pozostawia za sobą to wrogie

milczenie, i doznawał uczucia, jak gdyby z rozpędu uderzył o ścianę.

ROZDZIAŁ IV

Inżynierowie fabryki urządzili wieczorek. Basow wrócił do domu późno i zdążył się przebrać.

W pośpiechu zawiązał jaskrawą muszkę kupioną, również w pośpiechu, specjalnie na ten

wieczorek. Czuł, że krawat jest: nie bardzo odpowiedni, ale było mu to obojętne. Mijając

wejście do hotelu zatrzymał się na chwilę obok lustra i ogarnęło go niesłychanie przykre

uczucie. Jego garnitur był idiotyczny i bez smaku. Ale Basow napił się zaraz obok w kiosku

piwa i poweselał. Na Morskiej kupił wielki kwiat i wetknął go w klapę.

Przy wejściu spotkał go Bronnikow. Ze zdziwieniem obrzucił wzrokiem Basowa, ale nic nie

powiedział. Bronnikow był w wysokich butach i sportowym ubraniu; biały kołnierzyk dobrze

podkreślał młodzieńczość jego wysmukłej szyi.

W pokojach było dużo ludzi; unosił się zapach perfum i potraw. Nejman siedział przy stole

targając z wyrazem znudzenia brodę. Basow pomyślał, że byłoby dobrze skorzystać z okazji i

pomówić raz jeszcze o wniosku Ej bata.

Dziewczyna w białej sukni rozstawiała na stole talerze. Wyprostowawszy się odrzuciła włosy

szybkim ruchem głowy. Twarz jej wydawała się Basowowi znajoma. Podszedł do niej,

wyciągnął rękę; wymieniła swoje nazwisko — Bielecka. Przekonał się, że nie widział jej

nigdy przedtem.

Nagle zapomniał o Nejmanie i o wniosku Ejbata. Usiadł przy ścianie, żeby obserwować ją z

daleka. Dotknąwszy machinalnie podbródka poczuł pod ręką muszkę i cofnął rękę z rozpaczą.

Jeszcze przed wstąpieniem do szkoły technicznej, jako maszynista okrętowy, nalepił na

swoim kuferku maleńki portret, wycięty z gazety. Być może. była to aktorka albo gwiazda

filmowa. Chłopcy z dolnego pokładu napisali pod fotografią jakieś sprośne słowo; napadł na

nich, jak gdyby był zakochany w tej kobiecie. Później fotografia ta przemokła podczas

nawałnicy i trzeba ją było wyrzucić ...

Gdy dziewczyna w białej sukni pochylała głowę, podobna była do tamtej z fotografii.

Podobieństwo tkwiło zresztą nie w rysach twarzy, lecz niejako w samym jej wyrazie. Nie

spuszczał oczu z dziewczyny, ona także spojrzała z ukosa w jego stronę i spokojne jej brwi

drgnęły. Bronnikow pochylił się nad stołem i ujął jej rękę. Cofnęła ją i zaśmiała się. Nejman,

zwracając się do niej, nazywał ją po prostu Musią. Basow poczuł niechęć do Nejmana i do,

Bronnikowa.

Gdy wszyscy wstali i ruszyli do stołu, poszedł machinalnie za jej białą suknią, ale po prawej

ręce Musi usiadł Nejman, a po lewej — Bronnikow. Nejman nalał sobie wódki gryząc w

zamyśleniu wargi. Bronnikow pochylił się ku Musi i zaczął coś szeptać. Pod stołem głośno

skrzypiały jego wysokie buty.

Wieczorek należał do najzwyklejszych. Najpierw słychać było ciche rozmowy i brzęk nakryć,

potem stopniowo wszyscy zaczęli mówić głośno i przestali słuchać, co mówią inni. Kobiety

wymawiały się od picia; namawiano je hałaśliwie.

Nejman popijał zwolna z kieliszka i oparłszy podbródek na szerokiej dłoni patrzył na

mówiących przyjaźnie i tkliwie. Bronnikow zarzuciwszy rękę na poręcz krzesła Musi zdawał

się ją obejmować. Musia słuchała Bronnikowa niezbyt uważnie i rozglądała się ciekawie

dokoła. Co pewien czas zwracała się do Bronnikowa z uśmiechem, jakby przepraszając go za

swoją nieuwagę. Basowowi wydawało się, że siedzą zbyt blisko siebie, że pod stołem

dotykają się kolanami. Sam pił wiele i prawie machinalnie; stawał się coraz bardziej pijany,

ale wciąż patrzył na nią. W pewnej chwili Musia spojrzała w jego stronę uważnie i znacząco,

jak gdyby nakazując mu nie patrzeć, odwrócić się. Odwrócił się więc od niej.

Nie wiadomo dlaczego wszyscy wstali i zaczęli trącać się kieliszkami. Wówczas wyszedł

szybko do siąsiedniego pokoju, gdzie było na wpół ciemno, namacał kokardkę i pociągnął z

wściekłością za krawat. Guzik oderwał się i potoczył po podłodze. Basow wyciągnął kwiatek

z butonierki i zmiął go w garści. Kręciło mu się w głowie i gorycz podchodziła do gardła.

Żeby się uspokoić, pomyślał o tym, że za sześć godzin będzie w fabryce. Trzeba zajść do

komitetu partyjnego w sprawie wniosku Ejbata. Ale ta myśl, którą narzucił sobie niemal

gwałtem, rozpłynęła się nie przynosząc mu ulgi. W sąsiednim pokoju była młoda dziewczyna,

Musia; miała żywe, nieprzychylne oczy, jasną cerę i muskularne ramiona uprawiającej sport

kobiety. Bronnikow pochylał się ku niej — i wspomnienie o tym sprawiało ból.

Gdy wrócił, przy stole siedział jedynie Nejman. Tańczące pary wirowały po pokoju.

Konstruktorzy, Bejzas i Miedwiediew, pili bruderszaft i krzyczeli głośno. Od dawna byli ze

wszystkimi na ty; po prostu zachciało im się całować. Musia kładła im spokojnie ręce na

ramiona i obaj całowali ją. Spojrzała na Basowa i uśmiechnęła się — cóż począć, kiedy tak

trzeba. Krążył zwolna po pokoju, żeby być bliżej jej białej sukni. W końcu znaleźli się jakoś

obok siebie na parapecie okna. Oczy Musi błyszczały spod rzęs.

To taki jest Basow — powiedziała cicho. — Opowiadał mi o was Jasza Nejman. Jasza

rzadko kogo chwali. Mówi, żeście doskonały pracownik. Ale ja wyobrażałam sobie was

zupełnie inaczej.

Basow rzekł z wysiłkiem:

Nie wiem, co miał Nejman na myśli. Jestem zwykłym mechanikiem. Takim jak

Bronnikow.

Musia potrząsnęła głową.

Nie. Jaszka wie. On jest bardzo szorstki, Jaszka Nejman, ale ja jestem z nim

zaprzyjaźniona... A czemu patrzyliście tak na mnie przy stole? Żenowało mnie to.

Było gorąco. Musia była na pewno trochę pijana i mówiła powoli, jakby była zupełnie

wyczerpana ...

Pracuję na stacji radiowej w Żegludze. Właściwie jesteśmy marynarzami, tylko że

pracujemy w służbie łączności. Mówią, że każą nam nosić mundury jak w marynarce. Będzie

mi do twarzy w mundurze, jak sądzicie?... No, a teraz opowiedzcie mi o sobie!

Nawet nie wiem, co opowiedzieć — rzekł Basow — jestem doprawdy zupełnie

przeciętnym człowiekiem. Ale są u nas wspaniali chłopcy. Ot, na przykład Zakiria Ejbat,

Azerbajdżanin ...

Opowiadał jej z przyjemnością.

Słuchała pochyliwszy nieco na bok głowę i nagle klasnęła w ręce jak dziecko:

Masz podartą koszulę, guzik wyrwany razem z płótnem. Ech, ty-y — i dotknęła palcami

jego szyi. Ręce jej były suche, gorące — bał się poruszyć, żeby jej nie spłoszyć. Powiedziała

mu „ty", naturalnie nie zdając sobie z tego sprawy ...

Cały wieczór patrzałem na ciebie — rzekł cicho — i bałem się zbliżyć. Zdarza mi się to po

raz pierwszy, słowo honoru.

Naprawdę? No, a ja powiedziałam sobie: on podejdzie i naumyślnie usiadłam tutaj sama,

żeby tak' się stało.

Zaciągnął portierę starając się, by nikt tego nie zauważył. Musia szepnęła: — Zobaczą. —

Pozostali sami w półmroku. Światło latarni ulicznej kładło się na oknie żółtymi plamami.

Pocałował ją w usta, ale odsunęła się natychmiast.

Nejman opowiadał wiele o fabryce — rzekła — wyobrażałam sobie ciebie jako solidnego

człowieka, jakiegoś maniaka produkcji. A tymczasem ty jesteś taki! Od razu byś całował I

Zaproponował, że ją odprowadzi. Musia potrząsnęła głową.

Nie trzeba — rzekła — przyjdź jutro do radia, kończę zmianę o dwunastej w nocy.

Na chwilę zrobiło mu się bardzo przykro. Musia nie traciła głowy i nawet tuląc się do niego

nie zapomniała poprawić sukni, żeby się nie zgniotła. Wyszedłszy spoza portiery, jak gdyby

przestała o nim myśleć. Obok wieszaka otoczyli ją konstruktorzy, na wyścigi pomagając jej

ubrać się. Na pożegnanie nie obejrzała się nawet.

Basow włóczył się do świtu po nadbrzeżnym bulwarze.

Z morza dął lodowaty wiatr i twarz jego płonęła. Okazało się, że Bielecka to płocha

dziewczyna — zainteresował ją na chwilę i nic ponadto. Ale kiedy przypominał ją sobie,

ogarniała go tkliwość. Zachowywała się w stosunku do wszystkich z prostotą i swobodnie jak

z towarzyszami. Za bardzo kręcili się koło niej chłopcy. Potem zapewne mówili o niej

świństwa i analizowali jej urodę. Następnego dnia w fabryce stronił od uczestników wieczoru

bojąc się, że ktoś z nich zechce mówić z nim o niej.

Do stacji radiowej dobrnął po długim błąkaniu się w ciemności po pustkowiach. Maszty

radiowe ginęły wśród czarnego nieba, a w górze, jak gwiazdy, migotały żółte światła.

Wartownik wyskoczył z budki i szczęknął zamkiem karabina. Basow stanął koło ogrodzenia,

obrócony plecami do wiatru. Minęło pół godziny. Stał nie poruszając się i ręce mu zgrabiały.

Musia ukazała się w oświetlonej sieni. Serce w nim zamarło — na pewno zapomniała.

Zbliżali się ku sobie niby przypadkowi przechodnie i spotkali się w milczeniu. Dokoła było

pusto; wartownik wtulił głowę w kożuch. Musia zarzuciła Basowowi ręce na szyję i odsłoniła

kołnierz. Stojąc na pustym wygonie koło drutu kolczastego, uścisnęli się tak mocno, jakby

czekało ich rozstanie na wieki.

Wmówiłam w siebie, że nie przyjdziesz — powiedziała odsunąwszy się nieco i z trudem

chwytając oddech. — Zawsze tak robię, kiedy bardzo czegoś pragnę, żeby mi potem nie było

ciężko na duszy.

Pociągnęła go za rękaw. Otaczał ich pas świateł, ostre gwizdki holowników wskazywały

drogę ku morzu. Basow odezwał się:

Dlaczego tak myślałaś? Ja ciebie kocham. Czy nie widzisz tego?

Po jednym, jedynym dniu, Sasza — uśmiechnęła się z wyrzutem — to się nie zdarza.

Widocznie zdarza się, kiedy tak mówię! Teraz jesteśmy razem i tak mi dobrze. Posłuchaj

mnie, myślę, że powinniśmy się pobrać.

Musia śmiała się.

Ty jak dowódca: raz, dwa, lewa! Zaraz pobrać się. A myśmy nawet nie pomówili ze sobą

jak należy.

Znajdowała na oślep drogę w ciemności i opierała się na jego ręce, żeby być bliżej niego. A

on nie orientował się, nie patrzył na drogę, chciwie ściskał jej rękę przeszkadzając iść

naprzód.

Przez ciebie czułem się dziś w fabryce, jakbym był chory — powiedział. — Mówią, że to

zdarza się raz w życiu.

Na nadbrzeżnym bulwarze stanęli koło kamiennej balustrady. Wiatr wstrząsał nagimi

gałązkami akacyj. Z rejdy biegły szybkie fale rozbijając się o nadbrzeże. W dole pluskała

czarna niby dziegieć woda zalewając kamienną ściankę. Musia poprawiła berecik, oczy jej

błyszczały. Objął ją, gdy tylko podniosła ręce. Ale uwolniła się i pociągnęła go na ławkę.

Nieoczekiwanie zaczęła mówić o fabryce.

Masz duże zdolności, Sasza — powiedziała — Nejman ceni cię bardzo. Ale obecnie jest z

ciebie niezadowolony, wiem o tym. Mówi, że wszędzie widzisz braki i chcesz je naprawiać.

To denerwuje ludzi, a poza tym... Bronisz głupiego wniosku Ejbata i stajesz przeciwko

wszystkim. Może coś pomyliłam, ale przykro mi, bo ty jesteś taki prosty i uczciwy, a uważają

ciebie niemal za intryganta. Nejman mówił...

Musiu, wybacz, zostawmy to wszystko — rzekł posępnie Basow — to wszystko wcale nie

tak wygląda. Ty nie wiesz, Musiu ... Schyliła głowę w milczeniu i rysowała obcasem na

piasku. To milczenie zmąciło ich radość.

Może byłoby lepiej dla ciebie, żebyś pracował spokojnie jak wszyscy — odezwała się

Musia prostodusznie — możesz stać się człowiekiem o dużym znaczeniu. Ja na przykład

jestem zdolna, ale nie z tego nie wyszło, chyba dlatego, że nie posiadam ambicji. Ale dla

ciebie pragnęłabym nie byle czego. Powinieneś pracować jak wszyscy, ale ... lepiej niż

wszyscy!

Basow słuchał i gładził jej rękę. Jej słowa wydawały mu się dziwne, ich sens zaledwie

docierał do niego. Musia cofała rękę chcąc zwrócić jego uwagę na to, co mówiła. Ogarnęło go

zniecierpliwienie i powiedział nie myśląc niemal, co mówi:

Postaram się załagodzić wszystko. Nie myśl o tym. Kocham cię.

Musia poweselała i pozwoliła się objąć.

Mój kochany — rzekła serdecznie — no, powiedz, jak nam będzie razem?

Od czasu do czasu zdarzały się w fabryce wesela. Na weselach Basow grywał na harmonii i

obserwował nowożeńców. Zdawało się, że młode pary umyślnie skazywały siebie na różne

niewygody, żeby kolektyw mógł się trochę zabawić. Zdarzało się, że chłopak, gdy się ożenił,

był obojętny na wszystko wokół i znikał z fabryki, gdy tylko rozlegał się gwizd syreny

fabrycznej. To było wstrętne. I Basow nie żałował, że u niego wszystko ułożyło się inaczej.

Musia przyszła do niego po dyżurze. Przyniosła ze sobą kuferek z rzeczami i stos sukienek.

Była bardzo cicha i spokojna, i Basow patrząc na nią dziwił się, jak szybko i prosto wszystko

się ułożyło. Musia zaczęła od tego, że zamiotła podłogę. Podkasała spódnicę, zupełnie tak

samo, jak to czyniły sprzątaczki w fabryce i wymiotła niedopałki spod stołu. Zmiotła z sufitu

pajęczynę i zawiesiła firaneczkę na oknie.

Basow patrzył na jej bose nogi, równie drobne i silne jak jej dłonie. Umęczyło go czekanie

podczas wietrznych nocy nad morzem. Stał się nieśmiały i spoglądał na nią wdzięcznymi

oczami. Taki był stale w pierwszych dniach ich wspólnego pożycia i Musia była zadowolona.

Dobry masz charakter, dowódco — mówiła — wydaje mi się, że cię znam od dzieciństwa.

Basow starał się wracać wcześniej z fabryki i wtedy chodzili na spacery. W kinie nie patrzył

niemal na ekran — lubił obserwować ją z boku. Siedziała wyprostowana, z szeroko otwartymi

oczami, w których odbijała się ruchoma, padająca na ekran smuga światła. Myślał o tym, że ta

miła kobieta, która ma w sobie tyle radości życia, jest teraz najbliższym mu człowiekiem, ale

on nie może opowiedzieć jej o swoim ciągłym niezadowoleniu i o swoich obserwacjach w

fabryce, bo ona pragnie żyć jak wszyscy i bezgranicznie wierzy w autorytety. A jednak było

mu z nią dobrze i nie czuł, jak mija czas.

Niekiedy przychodzili goście. Byli to koledzy biurowi Musi lub też jej znajomi z bursy.

Musia wkładała białą suknię — coś przeistaczało się w niej, jak gdyby umyła się ranną rosą.

Obserwował ją ukradkiem i było mu smutno.

Chcę dzisiaj robić głupstwa — szepnęła Basowowi do ucha — bądź trochę wyrozumiały,

kochany.

Przychodził Istomin, inżynier służby łączności. Pachniał perfumami, a jego gładko

przyczesane włosy lśniły w świetle lampy. Pysznił się i nie zaczynał mówić, póki nie umilkli

wszyscy inni. Musia mrugała porozumiewawczo do dziewcząt i przechodząc potrącała jego

wyciągnięte nogi.

Posuńcie się — mówiła bezceremonialnie — nie można przejść. Usiądźcie gdzieś z boku.

Nazywała go po prostu Żorżem i nic sobie z tego nie robiła, gdy urażony wzruszał ramionami.

Basow pił herbatę i puszczał pierścienie dymu.

Muśka — zwracał się do niej dobrodusznie — dlaczego obrażasz człowieka?

Basow czuł się dobrze, gdy ludzie dokoła weselili się. Warto było na to stracić wieczór.

Zagrałby chętnie na harmonii, ale Muśka nie znosiła tego instrumentu. „To bałaganiarska

muzyka” — mawiała. Za to Istomin grał dobrze na gitarze — z werwą trącał struny zaginając

różowy mały palec. Przesuwał przy tym papierosa w sam kącik ust i patrzał badawczo na

Musię. Panny wtórowały śpiewem. Prostoduszna Liza Zwonnikowa szeptała do Musi: .—

Popatrz tylko, opętałaś chłopaka. Zgłupiał na amen, wygląda jak fakir. Zobaczysz, powiem

Saszce!

Parskała śmiechem i kryła się za plecami Musi.

Głupia — śmiała się Musia och, jakaś ty głupia!

Istomin popijał herbatę i spokojnie mierzył wzrokiem dziewczęta. „Znalazłem się tutaj

przypadkiem — zdawało się mówić jego spojrzenie — zaraz wstanę i odejdę". Czekał

cierpliwie, kiedy nastąpi ogólne milczenie.

Dziwne bywają chwile w życiu — mówił z przekonaniem. — Szedłem dzisiaj ulicą,

przede mną o jakieś dziesięć kroków szła kobieta. Smukła, krok taki lekki. Zdawało mi się ...

Byłem nawet przekonany, że to... słowem, pewna osoba, o której myślałem w tej chwili.

Zawołałem ją i odwróciła się. Wyobraźcie sobie — twarz całkiem nieznajoma!

Dziewczęta słuchały z półotwartymi ustami. Musia uśmiechała się obojętnie.

Wszystko to wymyśliliście w tej chwili, przyznajcie się!

Basów przysłuchiwał się rozmowie i studiował Istomina. Przypomniał sobie, że Musia

powiedziała mu kiedyś o Istominie: „W tym człowieku podoba mi się jego niezależność. Zna

swoją wartość i nie pozwoli siebie zlekceważyć".

Usiłował zrozumieć, co mogło się w nim spodobać Musi. Uderzyło go jedno z powiedzeń

Istomina: „Nigdy nie dowierzam kobietom. Kobieta jest zmienna; szalony, kto jej zaufa..."

Diabli wiedzą, co to ma znaczyć? Jakaś trywialność!... Grałby lepiej na swojej gitarze!"

Gdy po wieczorku został sam z Musią, pragnął zatrzeć niemiłe wrażenie. Poprawiała włosy

przed lustrem i widział jej odbicie — bladą, zmęczoną twarz, z której iSiikło niedawne

ożywienie.

Gadanina i aluzje — odezwał się przyjaźnie — ten chłopak mówi jakimś trywialnym

językiem.- Mówi nie naszym językiem, jak Boga kocham! Tobie się to nie sprzykrzyło? — W

lustrze przeciągało się i ziewało z lubością odbicie Musi.

On mówi po rosyjsku, Sasza; czyż wy innym językiem mówicie w fabryce? — Westchnęła

zrzucając suknię. — Czego chcesz? Z nim jest wesoło, a ja chciałam rozerwać się trochę. Nie

przerobisz go!

ROZDZIAŁ V

W styczniu stanęło pewnego dnia do remontu dziesięć statków -cystern na raz. W pracy

oddziałów powstały zatory. Zaczęto przebąkiwać, że część robót wypadnie przerzucić na

kolektywy okrętowe. Wygodne powiedzenie: „własnymi siłami załogi”, rzucone przez kogoś,

podchwytywano w fabryce tu i ówdzie. Wymawiano je z uśmiechem na wpół chwackim i na

wpół zażenowanym — tak uśmiechają się ludzie, kiedy zmuszeni są przyznać się do

własnych niedociągnieć. Na naradzie produkcyjnej Nejman nagle oświadczył, że połowę

statków trzeba koniecznie przekazać do innych doków. Niesposób kazać ludziom pracować

przez całą dobę. Zresztą tu nie uratują sytuacji godziny nadliczbowe. Inżynierowie spoglądali

na siebie jakby mówiąc: przyznał się. Dyrektor utkwił wzrok w suficie i twarz jego zastygła w

naprężeniu, jak gdyby hamował się z trudem, by dosłuchać Nejmana do końca. Po czym nagle

rozkrzyczał się:

Zrozumiałe, dlaczego mamy w oddziałach takie nastroje, skoro główny inżynier mówi w

ten sposób! Zwalczać trzeba taką gadaninę!

Nejman ujął się rękami pod boki i zmrużył złośliwie oczy.

Podam raport! Przytoczę liczby... — krzyknął głośno w odpowiedzi — łatwo wiecować

cudzym kosztem!

Zdawać by się mogło, że ci ludzie nienawidzą się wzajemnie, tak straszliwie krzyczeli... Lecz

Basow wiedział, że za chwilę pogodzą się i pójdą na korytarz wypalić papierosa. Pomyślał o

Musi. Będzie go wyglądała przez całą noc i nasłuchiwała kroków za oknem. Kiedy nastąpiła

chwila ciszy, zawołał głośno, tak że wszyscy obejrzeli się:

Moim zdaniem, należy wykonać! Ogłosić stan pogotowia i już! O czym tu jeszcze mówić?

Nejman przestał wpatrywać się zmrużonymi oczami w żarzący się papieros i usiadł w

milczeniu. Inżynierowie poczęli mówić wszyscy jednocześnie. Brygadier Woron, raniony

przy wybuchu kotła, z wysiłkiem obrócił się na krześle i uśmiechnął się do Basowa. Gdy;

narada skończyła się, Nejman zatrzymał Basowa przy drzwiach.

Możesz przenocować u mnie w gabinecie — rzekł z przesadną uprzejmością — mam tam

dwie kanapy.

Basow skinął głową i odwrócił się. Bardzo pragnął iść do domu. Na molu w migotliwym

świetle latarni poruszały się czarne postacie popędzane gwizdkami autokarów. Gdy schodził

do oddziału maszyn, widział na zakręcie przechylone w tył, pokryte pyłem twarze monterów

patrzących na niego z dołu. Brygadier zawołał do niego: — Na długo zatrzymamy się. chyba,

co? Przypadł ustami do wiszącego imbryka łykając głośno wodę. Oderwał się, rozmazał pot

po twarzy i mrugnął do Basowa. Basow odrzekł:

Na długo.

Świtało już, gdy wszedł do gabinetu Nejmana. Było tam zimno. Gałązka akacji uderzała o

niebieski kwadrat okna. Położył się na skórzanej kanapie i przed zaśnięciem myślał przez

chwilę o Musi. Wiatr huczał w kominach i tramwaje wyszły już z remizy. Wątpliwe, czy

spała tej nocy.

Zobaczył Musię następnego dnia wieczorem, gdy wróciła z dyżuru. Splotła palce z tyłu jego

głowy, ukłuła się o jego podbródek i roześmiała się. Nie wyglądało na to, żeby miała gniewać

się na niego.

Zadzwoniłam do Nejmana i dowiedziałam się, że zostałeś na koc — rzekła. — Wiesz,

Nejman mnie rozzłościł. — Popatrzała uważnie na jego ręce z paznokciami czarnymi od

smaru, zmarszczyła brwi i zamyśliła się.

Spytałam, czy na długo cię zatrzymają, a on śmieje się! ,,Będzie siedział tak długo, jak

długo będzie trzeba”. Rzuciłam słuchawkę. Dałabym mu po pysku, żeby go nauczyć.

Twarz jej ściemniała od przypływu krwi, stała się ponura i zła. — On ciebie nie lubi —

mówiła dalej — ciebie tam wszyscy nie lubią za coś. . . albo boją się, sama nie wiem. Mam

wrażenie, Sasa, że nigdy nie będzie ci się powodziło. Szczęście — to co innego! Ty może i

obecnie jesteś szczęśliwy. Tobą zatykają dziury, a ty twierdzisz, że to stan pogotowia, i jesteś

zadowolony. Jest w tym coś żałosnego i tak krzywdzącego, że płakać się chce. Nie gniewaj

się...

Miała istotnie łzy w oczach i aż do bólu ścisnęła jego rękę. Był oszołomiony i nie wiedział, co

odpowiedzieć. Jak to już bywało nieraz, słowa jej wydały mu się dziwne i pozbawione sensu.

Muśka — zawołał z udaną wesołością — dosyć tej paniki, Muśka! Nikt mnie nie

krzywdzi! Mam zęby i pazury!

Przyciągnął ją do siebie i pogładził po włosach, ale odsuwała się uparcie.

Mnie się wydaje, że ty żyjesz jakoś nierealnie. Inni postępują inaczej. Ja chcę, żeby ci się

w życiu dobrze powodziło.

Nie zjawił się następnej nocy i na trzecią noc nie przyszedł do domu również. Musia

rozpoczynała nocną zmianę, gdy wrócił. Zdawało się, że przywykła już i przestała zauważać

jego nieobecność.

Twój stan pogotowia przeciąga się — mówiła żartobliwie. — Ileż ich jeszcze będzie do

śmierci? Wkrótce będę staruchą, dowódco!

W końcu stycznia statki wyszły z remontu. Na zebraniu aktywu występował Nejman. Mówił

o bezsennych nocach, złej aprowizacji i harcie ducha. Przemawiał gorąco, z zapałem, i

oklaskiwano go długo. Basow siedział obok Ejbata.

Mówiłem z Nejmanem i z naczelnikiem warsztatów — rzekł — wszyscy są przeciwni.

Zobaczymy, co powie aktyw!

Ejbat skulił się i rzekł posępnie:

Zostaw, Sasza. Jak Nejman powiedział, tak będzie. Kim ja jestem? Zwykłym ślusarzem.

Zląkłeś się — rzekł sucho Basow zrzucając jego ręce ze swego ramienia. — Słaby z ciebie

człowiek, Zakiria!

Rozglądał się po sali, żeby się zorientować, kto z obcych go poprze. Między rzędami krzeseł

przeszedł brygadier Woron utykając ma jedną nogę i dysząc ciężko. Wlókł z godnością i

dumą swoje pokaleczone ciało, niby przestrzelony sztandar bojowy. Basow pomyślał: „Ten

nas poprze”.

Dyrektor mówił o doświadczeniu zimowego remontu, o znaczeniu zbliżającego się okresu

nawigacji. Po nim miał zabrać głos Basow.

Starał się mówić krótko. Fabryka może zaoszczędzić wiele czasu i wiele środków. Wszyscy

wiedzą o wniosku, ale wniosek utkwił w teczce głównego inżyniera — trzeba go stamtąd

wyciągnąć (nie miał zamiaru zaczepiać Nejmana, ale wyszło to złośliwie i wyzywająco).

Fabryka ma dobre kadry i nowe maszyny. Jeżeli ludzie nauczą się oszczędzać sekundy,

niepotrzebne będą stany pogotowia.

Majstrowie słuchali go z niechętnym uśmiechem. Konstruktorzy szeptem rozmawiali o

czymś. Bronnikow uśmiechał się poruszając wargami, szykując się do przemówienia. Basow

usiadł. Nagle zrozumiał z całą wyrazistością, jak nie w porę wystąpił. Wszyscy pragnęli

mówić o pokonanych trudnościach, o swoich osiągnięciach. A tu nagle ktoś oświadcza, że

można było zrobić wszystko szybciej i z mniejszym nakładem kosztów.

W sali zapanowała wrzawa. Woron podniósł się z wysiłkiem i zawołał głośno:

On mówi do rzeczy. Trzeba wyjaśnić, dlaczego nie dopuszczają. . — Ale Nejman pochylił

się ku Woronowi i coś mu szepnął.

Zaczął mówić Bronnikow i momentalnie poszum śmiechu przeleciał przez salę.

Mechanik Basow proponuje oszczędzać sekundy, a potem wypadnie nam tracić tygodnie

na remont obrabiarek... Co się tyczy wniosku, to możliwość jego zastosowania jest wątpliwa,

jest raczej niebezpieczna ... Chcą w nas wmówić, że żabki utrzymają tłok... Gdy tego rodzaju

wnioski docierają do warsztatów, majstrowie drapią się w głowę.

Basow zgarbił się, twarz mu pociemniała. Nie ulegało wątpliwości, że zebranych ogarnął

wesoły nastrój. Twarze rozprężały się w szerokim uśmiechu. Wzmagała się wrzawa. Ktoś z

konstruktorów zauważył wesoło:

Chcecie pozbawić nas premii! Wal ich, Bronnikow! Basow dusił się. Zerwał się z miejsca:

Robotnika odsuwacie od wszystkiego! Nie pozwolimy na to... Potrafimy dopiąć swego.

Wśród obojętnych i zaciekawionych twarzy, które odwróciły się na jego okrzyk, dostrzegł

kilka wręcz wrogich, obserwujących go z nie ukrywaną, zjadliwą satysfakcją.

-- Nie chcecie się fatygować — krzyknął na cały głos — zasłaniacie się drukowanymi

świstkami! Po co uczyliśmy ludzi?

Potem nagle ostygł i wzburzenie zastąpiła apatia. Wstydził się swego wyskoku. Gdy

skierował się ku drzwiom, słyszał, jak Nejman powiedział:

To już graniczy z chuligaństwem. Trzeba mu zamknąć usta.

Przyjechał do domu, usiadł przy stole, głowa opadła mu na ręce. Po raz pierwszy poczuł się

samotny. Wszyscy ci ludzie — mechanicy, majstrowie z warsztatu z Nejmanem na czele,

pracowali dużo i sumiennie, to nie ulegało wątpliwości. Ale nie wiadomo dlaczego wszyscy

trzymali się zgrzybiałej, potwornej tradycji fabrycznej z jej stanami pogotowia, rwetesem i

nieświadomym powtarzaniem wciąż tych samych błędów. Basow miał takie uczucie, jak dyby

wybiegłszy daleko naprzód, obejrzał się i teraz dopiero zauważył, że został sam jeden.

Musia widziała, że dzieje się z nim coś niedobrego, przysiadła się do niego i spojrzała mu w

oczy.

Czy stało się coś? — spytała. — Dlaczego nic nie mówisz?- Basow ożywił się.

Opowiedział, co zaszło. Musia słuchała bez słowa. Nie zadawała pytań i nie oburzała się.

Utkwiła w nim oczy, jakby po raz pierwszy studiowała jego twarz. Gdy opowiedział, jak

Ejbat powstrzymywał go od wystąpienia, Musia nie wytrzymała. Splotła ręce gwałtownie, z

gniewem i goryczą.

On sam ciebie powstrzymywał — spytała — czy to możliwe? Nie, ty jesteś doprawdy

niezrównany.

Zaśmiała się, ale wargi jej drżały. Potem przysiadła się bliżej i ujęła jego ręce. Twarz jej

miała wyraz błagalny i żałosny. Prosiła, przymilała się, groziła. Basow nigdy nie widział jej

takiej.

Saszeńka, przestań! Czy nie można pracować jak wszyscy, nie siląc się na oryginalność,

nie robiąc hałasu? Ty pracowałeś nocami — nie wyróżniono cię. Nagrodę dostali inni. Nie

umiesz zdobyć sobie tego, do czego masz prawo, nie umiesz żyć z ludźmi w zgodzie. Teraz

znowu wyskoczyłeś z tym wnioskiem. Źle usposobiłeś do siebie ludzi cieszących się

autorytetem i odpłacą ci oni, bądź pewien. Po co szkodzisz sam sobie, Sasza? Doprawdy,

dziwny z ciebie człowiek. Po prostu jakiś dziwak!

Basow słuchał jej znużony i zobojętniały snując własne myśli. Ażeby przekonać ludzi o

swojej słuszności, potrzeba wiele uporu, siły przekonania i obojętności na własny los. Oto on

dręczy żonę, jest niecierpliwy, w gorącej wodzie kąpany. I czyżby doprawdy pragnął

zaostrzyć- stosunki z towarzyszami w fabryce ? Nie umiałby nawet nazwać po imieniu tej

idei, która nim owładnęła. Zbadał procesy pracy i doszedł do przekonania, że mechanizmy są

źle wykorzystywane, że można pracować lepiej — oto wszystko.

Ciężko ci ze mną? — zapytał w zamyśleniu.

Nie mam spokoju. Nasza przyszłość jest niepewna. Jesteś taki dziwny ...

ROZDZIAŁ VI

Przed otwarciem sezonu żeglugi do doków przybyły spalinowce. Były to seryjne statki-

olbrzymy przeznaczone do przewozu mazutu. Motory Diesla na statkach tych zbudowano w

Zakładach Sormowskich i zgodnie z projektem powinny były one mieć moc 1.400 koni

parowych. Jednakże przy regulacji pierwszego spalinowca, „Derbenta“, oddział

eksperymentalny osiągnął moc nie większą aniżeli 1.000 koni. I na tym poprzestano.

Mechanik Bronnikow referował sprawę na naradzie. Poinformował dokładnie o wszystkich

brakach — jego zdaniem nie można było w ogóle osiągnąć projektowanej mocy. Otworzył

podręcznik Niemirowskiego i odczytał:

Maksymalna rejsowa moc silników waha się zwykle w granicach od siedemdziesięciu do

siedemdziesięciu pięciu procent projektowanej...“ — Jeśli już tak oblicza wybitny inżynier

Niemirowski...

Obecni zgodzili się szybko z Bronnikowem i kiedy następny statek wykazał moc 1.000 koni,

zadowoliło to wszystkich. Rzecz jasna, że więcej osiągnąć się nie da.

Lecz oto trzeci z kolei statek „Agamali“ dał niespodzianie tysiąc trzysta osiemdziesiąt koni,

moc nieomal równą projektowanej. Basow, który pracował przy regulacji jego silników,

przesłał głównemu inżynierowi drogą służbową pisemne zaświadczenie o tym. Prosił o

przesunięcie terminu o dwa dni, by mógł osiągnąć moc ściśle równą projektowanej, i

proponował dokonanie prac dodatkowych na statkach oddanych już do eksploatacji.

Bronnikowa wezwano do dyrekcji. Przeczuwał nieprzyjemną rozmowę i był zaniepokojony.

Przy molu stał spalinowiec „Agamali“ i z jego gigantycznego komina strzelały aż do masztów

białe kłęby dymu — to Basow walczył o osiągnięcie projektowanej mocy i uporem swoim

zagrażał spokojowi i pomyślności jego — Bronnikowa. Widocznie Basow chce odznaczyć

się, otrzymać wysoką premię. Jakkolwiek się rzeczy miały, Bronnikow nienawidził Basowa w

tej chwili.

W stołówce zatrzymał Bronnikowa konstruktor Bejzas.

Słyszałeś nowinę? — spytał, i Bronnikow dostrzegł w jego oczach zaciekawienie i

pożądliwe oczekiwanie skandalu. — Maszyny „Agamali" dociągnęły do projektowanej mocy.

Okazuje się, że nabieraliśmy zarząd Żeglugi. Och, jakie to nieprzyjemne!

Bronnikow zjawił się u dyrektora w chwili, gdy ten sprzeczał się z Nejmanem.

Nie usprawiedliwiaj się — mówił dyrektor porywczo — powiedz wprost: oszukaliśmy

Żeglugę! Sormowcy są winni, czy my?

Spytaj jego — przerwał Nejman sucho, wskazując na Bronnikowa. — Ja już

powiedziałem, co o tym myślę. Po drodze Bronnikow zdążył przemyśleć sytuację I

przygotować się do obrony. Przypomniał sobie wszystkie braki, jakie wyłoniły się przy

regulacji maszyn „Derbenta“. Lewy silnik dawał przy obciążeniu sto pięć obrotów, a prawy

sto trzy.

Jakie tu może być oszustwo? — rzekł powściągliwie. — Zakłady wypuściły serię w trybie

przyśpieszonym, a jak odbywał się odbiór — wiecie sami. Cóż dziwnego, że silniki mają

różną moc?

Jednakże on podejmuje się doprowadzić moc silników do normy ... Ten Basow — rzekł

dyrektor z niespodziewanym akcentem niechęci — więc widocznie można. Mówię, że

można! — Dyrektor huknął nagle pięścią w stół i wpił się w Bronnikowa spojrzeniem

okrągłych, groźnych oczu. — On tu pisze o niepełnym zwarciu w cylindrach. Dlaczego

niepełne jest to, jak tam — to... zwarcie?

Bronnikow schylił głowę usiłując pohamować się. Nejman swym grzmiącym głosem zaczął

konfidencjonalnie:

Ależ to wcale nie jest tak, Iwanie Daniłowiczu. To brzydka historia z tym Basowem, to

intryga, Iwanie Daniłowiczu...

Ale dyrektor przygasł równie prędko, jak się zapalił. Pomyślał chwilę, patrząc wciąż jeszcze

w twarz Bronnikowa.

Zostawić wszystko, jak jest — rzekł zmęczonym głosem. — Jeśli trzeba będzie, regulacji

silników na „Derbencie“ dokona załoga własnymi siłami. Nie będziemy przecież brali statku

z powrotem do doków. — Przerzucał zwolna papiery i Bronnikow spojrzał na drzwi z

uczuciem ulgi.

Aha, jeszcze jedna sprawa — przypomniał sobie nagle dyrektor: — żegludze potrzebny

jest mechanik. Na ten sam nieszczęsny „Derbent“. Proponują, żebyśmy dali kogoś od nas,

rzekomo na jeden sezon, ale ty rozumiesz przecież, co to znaczy? Tak, tak, nic nie poradzimy,

trzeba opanować eksploatację nowej floty. Kogo byś zaproponował?

Bronnikow żałował, że nie zdążył odejść. Dyrektor nie patrzył zresztą w jego stronę. Dyrektor

spoglądał na Nejmana. Czyżby Nejman zechciał wskazać na niego? Bardzo możliwe, że tak.

On regułował maszyny „Derbenta“ i regulował niefortunnie. Teraz nie będzie mu wypadało

odmówić! W myśli wynajdywał powody do odmowy: Ma zbyt małą praktykę ... Przed

dwoma laty znaleziono w jego płucach ognisko gruźlicze. Stara, chora matka. Wyczerpanie

nerwowe...

Mamy zakłady, a nie szkołę techniczną — rzekł Nejman ze złością. — Kogo mamy

posłać?

Westchnął i spojrzał na Bronnikowa. — Trzeba będzie posłać partyjniaka. Poślemy Basowa

zakończył Nejman dobitnie.

Bronnikow posunął się cicho ku drzwiom, otworzył je starając się nie robić hałasu. Za

drzwiami postał chwilę, przysłuchując i uśmiechając się blado. Zdaje się, że dyrektor nie

oponuje...

Otrząsnął się i pobiegł do warsztatów. Z wielkiej radości przebaczył Easowowi nawet

przeżyte przykre chwile. Przecież gdyby nie nawinął się ten dziwak, nie wiadomo, jaki obrót

przybrałaby sprawa dla niego — Bronnikowa.

Basow czynił wszystko, by wyglądać na zadowolonego. Wystarczy tylko zrozumieć aż do

końca konieczność tego przeniesienia, a wróci zwykły spokój i pogodny nastrój. Kogoś trzeba

było przecież posłać na statek — wybór padł na niego. Być może, że nie stałoby się tak,

gdyby nie jego starcie z głównym inżynierem. Ale wtedy zamiast niego posłano by kogoś

innego, na przykład Bronnikowa i, rozumie się, Basow nie oburzałby się, aniby żałował

Bronnikowa.

Musia słuchała nie przerywając mu. Złożyła ręce na kolanach i spoglądała na niego z boku.

Gdy umilkł, wstrząsnęła głową, jakby zrzucała z siebie ciężar.

Jak niefortunnie złożyło się wszystko — rzekła powściągliwie — nie masz szczęścia.

Oczekiwał sprzeciwu z jej strony, wyrzutów, przykrej rozmowy. Ale tego wszystkiego nie

było. Musia wysuwała szuflady komody, zdejmowała ubrania z gwoździ.

Musisz spakować się — powiedziała. — Pomyślmy, do czego trzeba się wziąć.

Nie Avyglądała wcale na zdziwioną. W milczeniu, nie zwracając na niego uwagi, zagrzała

wodę na kuchni i postawiła balijkę. Basow stał obok, patrząc, jak po gołych jej rękach

ściekały mydliny lśniące niby masa perłowa. Teraz ona była najbliższym mu człowiekiem.

Zaczął się w jego życiu jakiś dziwny okres, kiedy każde osiągnięcie zapowiadało nowe

niepowodzenie. Doprowadził silnik spalinowca do projektowanej mocy i to było przyczyną,

że musiał odejść z zakładów. Nejman, Bronnikow i wielu innych stali mu się obcy. Gnuśni,

słabi ludzie; wymyślają umyślnie granice osiągnięć, żeby ukryć swoją bezsilność. W bym

celu posługują się starymi, przedawnionymi normami i fałszywą nauką. Jednoczą się, krzyczą

o rzekomym niebezpieczeństwie i rozpaczliwie bronią swego spokoju.

Musia wróciła do pokoju i usiadła przy oknie nie zapalając światła. Otuliła się ciepłą wełnianą

chustką, ramiona jej drżały jakby miała dreszcze. Basow pragnął pocieszyć ją i dodać jej

otuchy. Właściwie nie mają powodu do pogrążania się w smutku. Czyż we flocie mało jest

wybitnych kapitanów, mechaników, szturmanów ?

Musia pragnęła, żeby się wyróżnił. Otóż dali mu oddział maszyn „Derbenta“. Najważniejsze

jest, aby zrozumiała, że to konieczne. Ktoś musi na tych statkach pracować; jeżeli nie on, to

ktoś inny. Więc po co się martwić?

Skończyło się życie osiadłe — zaczął wesoło — trzeba wleźć w głąb, straszyć duchy.

Słowo honoru, jestem nawet zadowolony, Musiu! Czyż mamy rezygnować z trudnych rzeczy

tylko dlatego, że są trudne? Będziecie chwytali na stacji nasze sygnały. Będziemy się

widywali raz na tydzień. Tak, jeden raz...

Musia skinęła głową bez słowa. W ciemności nie widział jej twarzy. Zastanawiał się, czym by

ją rozweselić na pożegnanie. Na ulicy tak ciepło, na rejdzie błękitne powietrze, pachną akacje.

W klubie morskim marynarze przy dźwiękach bajanu tańczą tango ze studentkami Instytutu

Przemysłowego. Miał ochotę zaprowadzić tam Musię. Księżyc przetoczył się przez płaski

dach domu naprzeciwko

i po ścianach pełzły lekkie cienie obłoków.

Muśka — zawołał serdecznie — patrz, jaki księżyc! Ach, co za księżyc!

Musia uniosła powoli głowę. Po policzkach jej płynęły lśniące łzy. Zalewały kąciki jej ust i

spadały na piersi. Przygryzła wargi i otarła oczy końcem chustki.

Ty nie kochałeś mnie nigdy — rzekła z przekonaniem — nigdy nie byłam ci bliska.

W pokoju było tak cicho, że słyszał jej urywany oddech i szelest sukni. Dotknął jej" ramienia,

ale odsunęła się.

Ale ja nie dlatego płaczę. Nie myśl! Po prostu żal mi ciebie, bo jesteś pechowiec. Po co

udajesz zucha, oszukujesz siebie i innych? Byłam dla ciebie zawsze czymś drugorzędnym.

Wprowadziłeś do naszego życia ciągły pośpiech, żyłeś tak nieprzytulnie jak lokator:

Nadliczbowe godziny ... Przygotować się do Koła ... Zebranie ... Sen ... Nigdy nie żyliśmy jak

ludzie. Ale to wszystko nic i ja nie mówiłam ci nigdy ani słowa. Pracowałeś tak dużo! A

zresztą, czyś ty naprawdę pracował? Usposobiłeś kolektyw przeciwko sobie — i postarali się

pozbyć ciebie. Tak nie postępuje się z ludźmi wartościowymi. Mnie się zdaje, żeś pechowiec,

słaby, niedorzeczny człowiek, wybacz! Usunęli cię z fabryki. To obraza! A ty jesteś

zadowolony. Gdybyś chociaż nienawidził ich skrycie albo pomstował na nich, byłoby mi lżej.

Na twoje miejsce przyjdzie kto inny, jakiś niedołęga, i ten nierób otrzyma wysoką pensję...

Łzy jej obeschły, lecz głos miała przepojony łzami i drżący; pilno jej było wypowiedzieć

wszystko, co nagromadziło się w duszy. A jemu zdawało się, że to nie Musia jest tam przed

nim w ciemności, lecz obca kobieta, głupia, obojętna i zła. Krzyknął wściekły:

Milcz!

Spojrzała na niego przerażona i podniosła ręce do twarzy. Myślała może, że ją uderzy. A

jednocześnie patrzyła na niego pełna jakiejś dziwnej nadziei. Opanował się i przytknął do jej

warg szklankę wody. Upiła troszeczkę i odsunęła gniewnie jego rękę.

Coś ty nagadała! — rzekł ze smutkiem. — Pozbyli się mnie, to prawda. Wszystko się

może zdarzyć. Cała rzecz w tym, że nie dawałem ludziom spokoju. Tu i ówdzie pracują w

fabryce źle, a ja widzę, że można pracować lepiej. O wiele lepiej. To wszystko chyba wkrótce

zrozumie każdy robotnik. Na razie w fabryce czczą stare normy. Ale normy ustalali przecież

ludzie i wszystko zmieniło się od tego czasu. I oto ja...

Musia spojrzała na niego badawczo i ze smutkiem. Tak patrzą najbliżsi na umysłowo

chorego. Zamilkł w pół słowa, jakby natknął się na ścianę. A może oni istotnie nigdy nie byli

sobie bliscy?

Przestań, Sasza — rzekła łagodnie — przecież to ostatni wieczór, mój drogi... Chciałam ci

jeszcze powiedzieć... To flota do przewozu nafty, skąd nawet marynarze uciekają! Ukrywają

swoje kwalifikacje, kradną dokumenty... Tyś o tym pewnie nie wiedział. A widywać się

będziemy straszliwie rzadko...

Milczała przez chwilę, potem uśmiechnęła się nieśmiało jakby w poczuciu winy.

Czy wiesz? Ciągnie mnie do ciebie, kochany, ale co mam począć, kiedy ty jesteś taki...

Strasznie chce mi się żyć! Nie gniewaj się!

Owładnęła nim nagle dziwna obojętność. Palce Musi gładziły jego włosy, łaskotały twarz.

Poczuł na policzku dotknięcie jej wilgotnych warg i szybko podniósł się.

No, cóż, nie jesteśmy związani sznurkiem — rzekł obojętnie — rób, jak uważasz...

Z tymi słowami wyszedł z domu i ostatnią noc spędzoną na lądzie wałęsał się po mieście


MOTŁOCH

ROZDZIAŁ I

Bezustannie szeleści koło burt zielona woda. Leniwie opadają białośnieżne płaty piany.

Rozsypują się po falach i pękają cicho miliardy pęcherzyków.

Mała Francuzka Nelli

Sprzedaje kwiaty kamelii ...

Słońce nagrzało stalowy pokład. Słońce rozpyla się na falach, płonie na wyczyszczonej aż do

blasku miedzi balustrady. Czort wie, co oznaczają słowa pieśni! Wiatr przyniósł je nie

wiadomo skąd i przylgnęły, na podobieństwo słodkiego kleju, do warg Husejna. Wystarczy,

żeby się zamyślił — i już je mruczy. Przykuca obok luki i patrzy w dal. Skręcony papieros

wypalił się na biały popiół — trzeba znowu zejść na dół, do maszyn. Dokoła pustka. W rurze

wentylacyjnej dzwoni strumień powietrza, fale płyną i płyną. To samo było wczoraj, tak samo

będzie jutro.

Edukowany boy — Anglik Kochał jej oczu bławaty ...

Husejn nie myśli o słowach pieśni. Myśli o tym, czy nie dałoby się odejść ze statku przed

końcem żeglugi. Udać chorego? Wszcząć bójkę podczas postoju? Nie, to wszystko nie ma

sensu. Odejść po dobroci także niesposób. A tu nie ma przecież nikogo, do kogo można by

przylgnąć duszą. Podczas pierwszych rejsów zawierał znajomość z całą załogą, częstował

papierosami, proponował, żeby zagrać w domino. Tęsknota zapędzała go do wszystkich

zakątków statku, skąd rozlegały się głosy i gdzie poruszali się ludzie. Tak minęły pierwsze

rejsy, ludzie stracili swoją tajemniczość i nuda stała się czymś codziennym.

Bosman Dogajło łazi bez końca po pokładzie i oczy jego, pełne tępego, starczego niepokoju,

szukają bezustannie, co by jeszcze można doprowadzić do porządku, śpieszy się i nie

odpowiada na pytania.

Husejn próbował zbliżyć się do szturmana Alawdina. Zaczął mu opowiadać, jak za pijaństwo

usunęli go z Komsomołu. Ale przez mostek przebiegła pokojówka Wiera. Alawdin szepnął:

Wpiszemy w aktywa — mrugnął porozumiewawczo i roześmiał się zacierając ręce. I

Husejn nie dokończył swojego opowiadania.

Czynił również próby zbliżenia się do komsomolców. Ci trzymali się razem, zgodnie, ale w

zbytnim odosobnieniu. Było ich pięciu: trzej — elektrotechnicy, jeden — motorniczy i jeden

pomocnik mechanika. Byli to zdemobilizowani marynarze Ploty Czerwonej. Ze służby

wojskowej pozostało im zamiłowanie do dyscypliny, wybitna dbałość o staranny ubiór i owa

powolna, rzeczowa powaga, cechująca ludzi przywykłych do ponoszenia odpowiedzialności.

Husejnowi chłopcy ci podobali się bardzo; ubiegał się nawet trochę o ich względy. Jeden z

nich, elektrotechnik Kotielnikow, wypytywał go szczegółowo o tę nieszczęsną pijatykę. Na

twarzy Kotielnikową malowała się niewzruszona odraza, jak gdyby powalał się o coś.

Zainteresowanie jego wyczerpało się wraz z ostatnim zapylaniem.

Pokaż przy pracy, co potrafisz — rzekł mentorskim tonem — zresztą wątpię, czy wyjdzie

coś z tego. Komsomoł to nie dom przechodni.

Obejrzał się szukając pretekstu, żeby zakończyć rozmowę. Husejn byłby się chętnie pod

ziemię zapadł. Odtąd unikał komsomolców. Ludzie nie interesują się jego losem. Doskonale.

I on nie interesuje się ludźmi. Nie obchodzą go.

Do astrachańskiego rejdu jest trzydzieści osiem godzin drogi. Z powrotem bez ładunku —

trzydzieści. Wiecznie to samo otwarte morze, błękit nad głową i prężny wiatr. Kapitan

Kubasow czyta w kajucie grube książki, wzdycha smutnie i ociera chusteczką, szkarłatną

szyję. Szturman Kasacki spuszcza drewnianą markizę i zamyka drzwi na haczyk. Stale czuć

od niego wódkę, ale nigdy nie powinie mu się noga, nigdy nie podniesie głosu. I on też nigdy

nie patrzy na Husejna.

Drugi szturman, Alawdin, nastawia w kajucie patefon. Kwaczą saksofony, śpiewają skrzypce,

dzwonią cymbały. W wąskim przejściu między łóżkiem a szafą drepce szturman Alawdin

ucząc się modnych zachodnio-europejskich tańców.

Husejn nie czyta książek, nie kupuje ani nowych płyt, ani krawatów koloru słomy. Husejn za

nic na świecie nie pozwoli sobie na picie wódki. Po wachcie naumyślnie powolutku myje się

pod prysznicem, żeby zabić czas. Na mydlinach perlą się pęcherzyki, ostre strugi kłują

ramiona — słona jest woda zza burty. Na masztach światła rozbłysły jak gwiazdy, od strony

morza nadpływa wilgotny, chłodny mrok. Husejn siada na pokrywie luki, mruczy przeciągle

głupią piosenkę i marzy:

Cała ta zgraja myśli tylko o tym, jak wydostać się na brzeg. Wielu zapewne ucieknie jeszcze

przed końcem żeglugi. Wtedy przyjdą na statek nowi ludzie i będzie można zaprzyjaźnić się z

nimi. Będą dzielić się wszystkim ze sobą, będą stać razem na tych sobaczych nocnych

wachtach, nierozłączeni w robocie, w biedzie czy w brudzie. Dobrze jest pobiec z

przyjacielem na bulwar nadmorski, zagrać na gitarze „Jabłuszko“, potańczyć w świetle

księżyca. Odbyć za przyjaciela wachtę w pogodę czy nawałnicę, czy w chłód. Nagadać się do

syta, pospacerować objąwszy się wpół, uścisnąć rękę na pożegnanie: „Twój do śmierci“. Ale

tymczasem to wszystko tylko marzenie. Na „Derbencie“ jest czterdziestu pięciu ludzi —

marynarze, motorniczy, szturmani — ale nie ma prawdziwej przyjaźni“.

Oto szturman Kasacki prowadzi kapitana po pokładzie pod rękę. Twarz jego rozpromienia

naiwny uśmiech. Tak uśmiechać się potrafi tylko on. — szturman Kasacki. Tak uśmiechał się

zapewne, przyciskając do ściany dziewczynę na platformie sypialnego wagonu.

Ale nic sobie z tego nie róbcie, Eugeniuszu Stiepanowiczu, nie zwracajcie uwagi —

tłumaczył Kasacki staremu. — Z powodu drobnego opóźnienia zaraz cała burza w Żegludze.

Już czas przyzwyczaić się do tego! A zresztą cieszycie się dobrą opinią, mój laskawco...

Spojrzeć na nich, myślałby kto, co za przyjaciele — kapitan i pierwszy zastępca. Ale po

godzinie Kasacki jest znowu na pokładzie. Tym razem w towarzystwie Alawdina.

Stary dostał naganę przez radio — mówi Kasacki i oficjalny uśmiech znów pojawia się na

jego ustach. — Dobry staruszek, ale... bojaźliwy leń, i bez charakteru. W razie jakiejś

katastrofy będzie usiłował zwalić na nas całą winę. Jeszcze zobaczycie.

Przechodząc tuż obok, ocierają się niemal o Husejna. Komu znów szeptem zwierzać się

będzie dzisiaj pomocnik Alawdin?... Nie... nie ma przyjaźni na „Derbencie“. Istnieje tylko jej

złudny pozór — spacerek pod rękę, ugrzeczniona uprzejmość i ostrożne kłucie od czasu do

czasu jadowitym słówkiem z olśniewającym uśmiechem na twarzy. Wobec tego nie trzeba

przyjaźni.

Ale najbardziej nie udał się Husejnowi starszy mechanik. Gdyby Husejn mógł wybierać,

wybrałby Kasackiego lub Alawdina. Starszy mechanik Basow gorszy jest od tamtych

obydwu, gorszy nawet od któregokolwiek z czterdziestu pięciu na „Derbencie“.

Basow podczas każdej wachty schodzi na dół do maszyn. Ma wygląd człowieka cierpiącego

bezustannie na ból zębów. Przekrwione białka oczu. Stoi nieco zgarbiony, z rozstawionymi

łokciami, jak gdyby przyrósł do ściany. Od tej nieruchomej postaci rozbiegają się na

wszystkie strony, niby po załamanych promieniach koła, mechanicy, ślusarze, motorniczy. A

on stoi oświetlony od góry mętnym światłem lamp i na barki jego kładzie się niesamowity

huk sześciocylindrowych silników „Derbenta“.

Oto ukazuje się na górnej kracie motorniczy. Spóźnił się. Ręce jego ślizgają się po

zatłuszczonej poręczy schodków, nogi uginają się, jakby jeszcze rozmiękłe od snu. W chwili

gdy już znalazł się na dnie i robi półobrót, starszy mechanik ledwie rozchyla zaciśnięte wargi:

Wyspaliście się? Jeśli nie, wracajcie. Obejdziemy się bez; was...

Huk zagłusza słabe brzmienie jego głosu, ale słów można się domyślić po ruchu warg.

Starszy mechanik był kiedyś zwykłym motorniczym. Tak powiadają ludzie. Mógłby być

trochę bardziej uprzejmy wobec chłopaków. Widocznie bezsenność, która zaczerwieniła

białka jego oczu, wysuszyła mu również serce.

Psia jego mać... — mruczy Husejn patrząc z nienawiścią na szerokie bary Basowa — a do

tego partyjniak. Ciemięzca! Sam Husejn nie spóźnia się nigdy na wachtę. Nie usłyszał nigdy

od starszego mechanika złego słowa. Ale unikają się wzajemnie i przypatrują się sobie jak

wrogowie. Z całą pewnością dojdzie kiedyś do starcia.

Przed końcem wachty Basow wdrapuje się na górę do silników elektrycznych. Tu panuje

względna cisza, wilgotny upał. Za elektrycznymi tablicami rozdzielczymi brzęczą miękko

dynamomaszyny. Basow przechyla się przez poręcz i wsłuchuje w rytm motorów. I rzecz

dziwna — ze wszystkich kątów działu maszyn schodzą się niewołani mechanicy, motorniczy,

elektrotechnicy. Wdrapują się po schodkach prawie nadzy, w krótkich spodenkach i

przetłuszczonych koszulach. Po ich twarzach czerwonych od upału spływają strugi brudnego

potu. Ci, którzy nadeszli pierwsi, opierają się o poręcz obok Basowa. Pozostali tłoczą się z

tyłu.

Lewy motor daje sto trzy obroty — mówi Basow — prawy sto pięć. Jestem pewien, że

można osiągnąć całe sto dziesięć.

Chłopaki szturchają jeden drugiego łokciami, wykrzywiają usta. Statek dopiero co wyszedł z

doków! Husejna do wściekłości doprowadza ta zarozumiałość.

Czemu nie osiągacie, towarzyszu mechaniku? — mówi wyzywająco. — Przecież to rzecz

łatwa. Wziąć i zrobić!

Ogląda się na towarzyszy oczekując aprobaty. Basow mówi spokojnie:

Ja sam nic nie mogę zrobić. Zresztą to nie takie proste. Ale razem z wami poradzimy sobie

doskonale.

Ożywia się i podnosi głowę.

Motorniczy rozumieją nie gorzej ode mnie, o co idzie. Paleniska zanieczyszczają się — to

jedno. Dlatego paliwo dopływa nierównomiernie do cylindrów. Obręcze tłoków są do niczego

to drugie. Toteż zwarcie mieszaniny jest niezupełne. Inżynierowie ewidencji przyjęli

spalinowiec i spisali akt. Inżynierowie ewidencji mieszkają na wybrzeżu, a marynarze na

statku...

Husejn wysuwa się naprzód i zapominając o wszystkim kładzie ręce na ramiona sąsiadów.

Twarz mechanika staje się szara jak popiół. Opuszcza głowę, jakby szykował się do

pokonania niewidocznej przeszkody.

Bywa, że motorniczy boi się nawet spojrzeć na maszynę, dlatego że uregulowano ją na

wybrzeżu. Takich nam nie trzeba. Niechaj pływają na barkach. To nie marynarz! Powinien

uregulować motor nie raz i nie dwa razy; wtedy motor pokaże, co umie, i gwiżdże sobie

wtedy na swój paszport. Prawdę mówię, czy nie?

Patrzy na zamilkłych chłopaków i spojrzenie jego gaśnie. Ociera czoło i zadeptuje nogą

niedopałek. Motorniczy, elektrotechnicy, ślusarze gęsiego idą ku wyjściu. Husejn rusza z

miejsca niechętnie. Ma przed sobą plecy Basowa z łopatkami mokrymi od potu. Jeśli Basow

się obejrzy, Husejn odważy się zagadnąć go. Ale Basow śpieszy z powrotem do oddziału

maszyn. I Husejn widzi już tylko jego ostrzyżoną głowę. I odrętwiały wraca do swojej

zwykłej pozycji obrony wobec obojętnego świata.

Autorytet sobie" wyrabia... co za świnia!

Husejn nie ma się do kogo odezwać słowem. Dlatego chciwie słucha słów skierowanych nie

do niego. Wie on — starszy mechanik nie jest lubiany na statku.

Posadzili nam na szyje komisarza — wzdycha kapitan. — Dzisiaj mówił do kierownika

politycznego, że można szybciej dokonywać wyładowania. A jutro zacznie może śledzić

mnie, kto go wie?

W oczach kapitana widać chorobliwy, zastarzały lęk — z pomocą śpieszy mu olśniewający

uśmiech Kasackiego.

Eugeniuszu Stiepanowiczu, kochany. Nasz szanowny mechanik upadł trochę na głowę —

wymowny ruch palcem po czole — czy warto się denerwować?

Husejnowi jest przyjemnie, że nie pozostaje samotny w niedoli. Tuż obok niego otacza

człowieka taka sama głucha ściana nienawiści. Ale Basow jak gdyby nie nie dostrzega.

Podczas ładowania spogląda wciąż na zegarek. Próbuje wtrącać się, śmieszny, niedowarzony

człowiek z czerwonymi, zaognionymi oczami. Cóż można osiągnąć z taką zgrają? Lepsi idą

na transportowce, gdzie praca jest lżejsza, postoje dłuższe i częściej otrzymuje się premie.

Tutaj trafili ci, którzy aż do chwili odejścia statku szwendali się po wybrzeżu. Wielu z nich to

pijacy, to chorzy nie nadający się do niczego. Palą tytoń na pokładzie ładunkowym nie licząc

się z zakazami i poruszają się leniwie, niby senne muchy. Dzisiaj motorniczy Kozow

sprawdzał pompę smarową. Uchylił tylko z lekka pokrywę, zabrudził sobie palce i mrugnął

przy tym porozumiewawczo na Husejna robiąc zabawną, minę. Husejn odwrócił się. Czyż mu

nie wszystko jedno? Niech sobie mechanik staje na głowie, niech motorniczy uchylają się od

pracy, niech marynarze palą na pokładzie.

Derbent“ nie wypełnił planu, wlecze się na szarym końcu w obecnym sezonie

nawigacyjnym. Niech tam!

ROZDZIAŁ II

Znowu przybyli do rejdu z opóźnieniem. Lodowaty wiosenny nord świszczał w sprzęcie

rybackim, zrywał płaty piany i unosił je na pokład. Wiatr nasunął zza widnokręgu zasłonę z

obłoków i chmury zakryły pół nieba kłębiąc się i roniąc krople dżdżu.

W budce radiotelegrafisty Włodzio Makarow z trudem walczy ze snem przecierając oczy

pięściami. Opryskał sobie twarz wodą zza burty, usiadł przy aparacie i westchnął przed

mikrofonem.

Astrachań! — zawołał dźwięcznym głosem. — Astrachań — rejd! Dlaczego opóźniają się

barki?

Na wschodzie, podobne do ołowianej blachy, wyjrzało spoza obłoków słońce w obramowaniu

popielatych deszczowych chmur. Wiatr uderzał głośno o pokład zwisającym z łodzi

brezentem.

Astrachań! — wołał Włodzio. — Depeszę o przybyciu nadaliśmy na czas. Gdzie więc są

łodzie?

Odwrócił się od mikrofonu i po cichutku zaklął z nudów. Przez okno zajrzał do budki starszy

elektrotechnik, Kotielnikow.

Połączyłeś się, Włodziu?

Radiotelegrafista skinął w milczeniu głową i wyciągnął rękę do słuchawki. Przełączył się na

odbiór i zaczął zapisywać.

Ja bym ich wszystkich usunął z pracy, gdyby to ode mnie zależało — powiedział

Kotielnikow ponuro. — I kapitana, i zastępców, i tych draniów na wybrzeżu. Wszystkich

pousuwać i wziąć nowych!

Radiotelegrafista pisał. Pochylił się nad papierem, wysuwając koniuszek języka ...

Odpowiadają, że zaszła omyłka — objaśnił — nasze łodzie uprowadził spalinowiec

Agamali“... Więc kogo usunąłbyś, towarzyszu? ...

Wszystkich. Czy to są kierownicy? To inwalidzi z pomylonymi mózgami. Stajemy się

ogólnym pośmiewiskiem. Ten wybieg z łodziami pozwolił „Agamali“ zyskać cztery godziny.

Przegonił nas na morzu. Teraz będzie szedł o jakieś sześć godzin przed nami. I nikogo to nie

obchodzi. Śmieją się z nas i w wydziale ruchu, i na statkach, i w magazynie! Nie dostaliśmy

ani kopiejki premii, to przecież fakt!

Włodzio narysował na marginesie dziennika skośny żagiel i twarz o garbatym nosie w

obłokach dymu. Potem ssał przez chwilę ołówek z głową pochyloną na bok, przypatrując się

z upodobaniem rysunkowi.

Ot, szczekałem do mikrofonu przez jakie pół godziny — rzekł z uśmiechem — i mógłbym

szczekać tak samo do rury wentylacyjnej, gdyby kazano. Ech, do diabła z nimi! Kto tu oceni

moją pracę? W ciągu miesiąca daliśmy co najmniej o pół miliona tonomil za mało. Ale co ja

mogę poradzić?

To prawda.

Wczoraj podczas ładowania zaczęto wlewać naftę nie wypompowawszy ze zbiorników

balastu wodnego. Kapitan zatrząsł się jak baba, gdy mu o tym zameldowano. A potem

słyszałem, jak Kasacki tłumaczył się przed agentem oddziału transportowego. Okazuje się, że

wszystkiemu winne są ... pompy!

źle jest, Włodziu!

Gorzej nie może być!

Kierownik polityczny to dobry chłop — rzekł Kotielnikow — gotów choćby na własnych

ramionach dźwigać ładunek. Ale nie zna się na żegludze i boi się wtrącać do rozporządzeń

kapitana. Poza tym to gruźlik. Myślę, że wkrótce umrze.

Opowiadając Włodzio narysował nurka w skafandrze. Uśmiechnął się nawet, zadowolony z

siebie, tak dobrze mu się udało.

Wiesz co, Stiopa?

No?

Zwiejmy stąd całkiem, dobra? — radiotelegrafista zniżył głos i ze smakiem oblizał swoje

krwiste wargi. — Wiem dokąd pójdę. Do Epronu. Podnoszą tam teraz statki, które zatonęły w

pobliżu Biriuczjej Kosy. To jest dopiero robota!

Nie puszczą — szepnął Kotielnikow oglądając się lękliwie — czy można tak opuścić

statek? Wypadnie, żeśmy stchórzyli wcześniej od bezpartyjnych. Nie, o tym nie myśl...

Dla ciebie jest tam również praca — mówił dalej Włodzio z niezmąconym spokojem —

dowiadywałem się. A może gwizdnąć na dokumenty? Me, gotowi jeszcze odebrać

legitymację komsomolską.

Nie gadaj głupstw. — Kotielnikow udawał, że chce odejść od okna, ale nie ruszał się z

miejsca. Był zmieszany i zaciekawiony. Propozycja Włodzia pociągała go jak magnes.

A może spróbować działać przez rejonowy komitet partii? — rzekł niepewnie — ale nie,

nie puszczą ...

Bzdury!

Chciałbym widzieć, jak mnie tu zatrzymają wbrew mojej woli!

Nie, dezerterować nie ma sensu — powiedział Kotielnikow stanowczo, jednakże bez

zbytniego przejęcia — być może, że uda się jeszcze coś zrobić. A poza tym ja tu jestem

przecież przewodniczącym komitetu okrętowego. .. Ale w każdym razie dowiedz się o Epron,

na wszelki wypadek — dodał z wymuszonym uśmiechem.

Na pokładzie dały się słyszeć kroki głośne i nierówne, zagłuszane chwilami przez wiatr.

Człowiek minął mostek, szedł wielkimi krokami, pochylony naprzód, jakby miał upaść w

kierunku, skąd uderzał prąd powietrza.

Basow... — szepnął Włodzio. — Czy nie słyszał nas?

Nie wiem. — Kotielnikow cofnął się od okna. — No, przestańmy szerzyć panikę. To

niegodne komsomolców! Podpływają już łodzie!

ROZDZIAŁ III

Fale biegły wzdłuż rejdu jak wystraszone zwinne zwierzątka, bladozielone, nakrapiane

brązowymi plamami ropy naftowej. Łodzie kłaniały im się, skrzypiały i zanurzały w nich

ostrożnie strome, zardzewiałe boki. Czarny holownik, mały jak zabawka, zrzucił do wody

przemoczony kawał liny, gwizdnął ogłuszająco i zaczął posuwać się mnąc fale, wlokąc za

sobą kręty ślad spienionej wody.

W oddziale pomp „Derbenta“ pracowały pompy ładunkowe. Pokład dźwięczał cicho,

wznosząc się prawie niedostrzegalnie nad poziomem wody. Basow stał na mostku przy

balustradzie przyciskając łokcie do bioder, żeby zachować ciepło.

Niedorzecznie skrojone jest to morze — rzekł bosman Dogajło stojący obok niego —

całkiem jest niewygodne to Morze Kaspijskie. Wysunął naprzód czubek olbrzymiego buta,

stanowiącego z nogą jakby jeden odlew z żelaza. _

Wysycha nasze morze, ziemię żywi. Czy znacie w Baku prastarą Dziewiczą Wieżę? Od tej

wieży do morza teraz dwie minuty drogi. A mówią ludzie, że biedną dziewicę wtrącili tam źli

chanowie i że tam uschła z tęsknoty. Wieża znajdowała się wówczas w morzu. Morze

odeszło, odsłoniło kamienne ściany. Tak samo i tutaj, na rejdzie astrachańskim, niegdyś było

głęboko. Teraz przy pogrążeniu na 20 stóp niebezpiecznie jest płynąć dalej aniżeli do

Tiulenjej Mielizny. Dokoła woda, jak daleko okiem sięgnąć, a płynąć nie można...

Bosman mówi głosem wysokim, śpiewnie, z przejęciem. Basow zdziwiony spojrzał

ukradkiem na ogromną brązową grdykę bosmana, rozpierającą kołnierzyk jego

marynarskiego kitla, i powiedział z głębokim przeświadczeniem:

Wkrótce pogłębimy dno — wtedy do samego Astrachania okręty z naftą pójdą bez

przeładunku.

Dogajło uśmiechnął się pod wąsem, popatrzył na swego rozmówcę z pobłażliwym

współczuciem i powoli zdjął czapkę. Wiatr poruszał rzadki, zmięty puch na jego jajowatej

czaszce.

Dla was niby wszystko łatwe. Wszystko niby możecie zrobić. Ale myślę, że i przed wami

ludzie wykształceni głowili się, a jednak poniechali tego. A przyczyna ot — namuliska

szkodliwe i prądy, które całą naszą robotę zniszczą i farwater zaciągną piaskiem. Nie —

zakończył tryumfalnie — nie będzie tak, jakbyście chcieli! — I raz jeszcze obejrzał Basowa

statecznie i nieżyczliwie. Basow nie miał ochoty sprzeczać się. Bez słowa ruszył przez

mostek.

W fabryce Basow miał jednak swoich ludzi. W fabryce byli monterzy i brygadier Woron, i

maleńki tokarz Ejbat. Na statku są liczne oddziały, komory, maszyny. Na statku jest wiele

ludzi i wiele specjalności. Ale na statku nie ma Basow swoich. Jeszcze przygląda się

otaczającym go ludziom, ale pod jego spojrzeniem twarze szarzeją, źrenice zwężają się,

uciekają zakryte rzęsami. Ludzie rozpływają się przed nim apatyczni, w niepojęty sposób

podobni jeden do drugiego. Ich sprawność wydaje się czymś fałszywym, ich powaga robi

wrażenie drwin. Milcząc poruszają się jak we śnie w wąskich przejściach oddziału maszyn,

łykają gorące powietrze i siadają byle gdzie. W milczeniu obracają koła sterowe i mokre ich

plecy nabrzmiewają pagórkowatymi mięśniami. Przed zmianą wachty tłoczą się na górnej

platformie, słuchają jego objaśnień i oglądają go jak jakieś zamorskie dziwo. Nieraz Basow

zjawia się niepostrzeżenie i widzi, jak motorniczy Husejn kiwa się siedząc w kucki i mruczy

pod nosem jakąś bzdurną piosenkę albo jak rozmawiają ze sobą motorniczy Kozow i

Gazarjan patrząc w światło wytrzeszczonymi, zmęczonymi oczami, które kopeć ujął w czarne

obwódki.

Czy to są ludzie? Rozpędzić ich do wszystkich diabłów i wziąć nowych.

Ech, mój drogi! Czy to marynarze?

Potakują sobie wzajemnie z zadowoleniem, jakby jedynie oni dwaj byli owymi prawdziwymi

marynarzami, jakich brak na „Derbencie“. Okłamują się nawzajem, okłamują samych siebie.

W rzeczywistości od dawna już machnęli ręką na tonomile i na obroty silników...

Z otwartych kranów chlustają na pokład strumienie wody. Strugi rozbiegają się ciemniejąc i

obrastając kosmatym kurzem. Marynarze ślizgają się po mokrej stali, z trudnością pchając

przed sobą szczotki omotane napęczniałymi szmatami. Wśród marynarzy krząta się bez końca

Dogajło na podobieństwo czółenka poruszającego się w osnowie. Marynarz Chrulew, świeżo

ogolony, z gitarą pod pachą i papierosem założonym za ucho, wdrapał się na rufę. Odrzucił z

czoła czuprynę kędzierzawych włosów i potrąca o struny.

Na com chora, spyta doktor ... Och, ja jedna siedmiu kocham ... — Ach, mój skarbie!

Basow przeszedł aż do tylnego kasztelu. Machinalnie ścigał okiem mewę krążącą nad falami.

Oto ptak spadł na dół jak śnieżnoróżowa grudka i zadrasnął skrzydłem wodę. Marynarz

Chrulew szarpnął po raz ostatni struny, które jęknęły piskliwie, ziewnął i obrzucił Basowa

obojętnym spojrzeniem.

Tutaj, w monotonnym huku motorów, przy wejściu do oddziału maszyn, Basow widział przed

sobą wyraźnie ten maleńki światek, zamknięty niebieską obwódką widnokręgu, drobniutki i

bezbarwny jak czyjeś malutkie oczka w zalanej tłuszczem twarzy, światek, w którym każdy

pogodził się z własną nicością, ale pogardza nicością innych: „Ech, mój drogi, czy to są

ludzie?“

W fabryce Basow słynął jako dobry organizator, lecz fabryka istniała przed nim i istnieje bez

niego, a tu wszystko należało zaczynać od początku. Ale jak? O mdłości przyprawiała go

własna bezsilność, bezpłodne próby ruszenia sprawy z miejsca. Lecz stać się obojętnym,

uspokoić się, zamknąć się w kajucie — tego nie potrafił. Jakaś uparta cząsteczka jego mózgu,

ogłuszona zmęczeniem, doskwierała bezustannie, niby skaleczone miejsce: działać, zmienić

wszystko, zatrzymać ludzi podczas postoju — skontrolować silniki, zwiększyć liczbę

obrotów...

ROZDZIAŁ IV

Stojąc przy oknie w swojej kajucie Kubasow przyglądał się, jak żona rozkładała na stole

zakupy: paczkę czasopism, butelkę wina, kawę.

Przez spuszczoną do połowy roletę migotały światła uliczne. Gęste kłęby dymu przesłaniały

je niekiedy, spadały na ziemię jak obłoki i wpełzały ulicami do miasta.

Pozdrawia cię Sołncew — powiedziała żona — a także Dynnik i Fima z mężem. Słyszysz,

Eugeniuszu?

Z przystani dobiegały wołania, zgrzyt łańcuchów i dźwigarów. Po szybach pełzały cienie

długie i kosmate jak łapy pająka. Ludzie, których wymieniła żona, byli to wszystko dawni

koledzy z wydziału ewidencji.

Sympatyczni ludzie — rzekł Kubasow wzruszony. — Powiedz im, Natasza, powiedz...

Ktoś pośpiesznie przebiegł przez korytarz i zastukał do drzwi.

Kto tam? — spytał Kubasow. — O co idzie?

Wszystko gotowe do ładowania, szlauchy ustawione... Czy rozpocząć nalewanie?

Nalewajcie... — Kubasow stał przez chwilę niezdecydowany przed drzwiami, poruszając

ręką zasuwkę. Kroki oddalały się ku końcowi korytarza. Nagle Kubasow otworzył drzwi na

oścież i zawołał za odchodzącym:

Poczekajcie, mój miły. Spytajcie Kasackiego. On jest na wachcie, więc jego spytajcie.

Rozkaz.,. spytać Kasackiego — usłyszeli głos w odpowiedzi. Natalia obserwowała męża

uważnie.

Kto to jest ten Kasacki, Eugeniuszu?

Jak ci powiedzieć? — Kubasow zastanawiał się przez chwilę. — Kasacki jest moim

zastępcą. Szanuje mnie, rozumiemy się obaj. Przyjemne jest w nim to, że ma wrodzone

poczucie taktu i wysoką kulturę. Mam wrażenie, że na nim można polegać. W ten sposób

dajemy sobie jakoś obaj radę.

Ja dlatego pytam — rzekła Natalia — że mi się wydaje, iż nie wszystko jest u was w

porządku. W dyrekcji mówi się źle o „Derbencie“. Czy aby nie dowierzasz zbytnio ludziom,

Eugeniuszu?

Kubasow spojrzał na drzwi, potem na okno. Twarz jego zmieniła się nagle, utraciła

stateczność. Zjawił się niepewny, bolesny uśmiech, zmarszczki koło ust przybrały wyraz

urazy i zmęczenia.

Sam jestem nieco zaniepokojony — zaczął mówić zniżając tajemniczo głos — wydaje mi

się niekiedy, że istotnie dzieje się coś dokoła mnie. Wszyscy ci ludzie... póki na nich patrzę i

mówię z nimi, wierzyć mi się nie chce, że mogliby mnie oszukiwać. Ale kiedy pozostaję

sam...

Nie denerwuj się. Kiedy zostajesz sam...

Wszystko wygląda inaczej. Nie jestem tak łatwowierny, jakby się wydawało. Wczoraj

nadawaliśmy radiodepeszę o złym stanie pogody, bo jesteśmy potwornie spóźnieni. A nie

było żadnej szczególnej niepogody — taki, niezbyt silny wiatr. Kasacki to mistrz od

namawiania i zawsze podejmuje się zredagowania takiej depeszy. Ale tym razem wyszło

niedobrze...

Natalia wybuchnęła:

Więc po co zgodziłeś się, dziwaku? Przecież tak nie można, przecież to podłość! Po co

uległeś?

Sz... sz... sz... nie krzycz, proszę cię. No, zgodziłem się, bo jakoś istotnie nie wypada.

Czort wie, dlaczego spóźniliśmy się! Nie wiadomo dlaczego długo nie podawali nam łodzi na

rejdzie. Pompy pracowały źle. Nie znam się na tym... i w ogóle wszystko idzie u nas jakoś

ospałe, jakieś ogólne zniechęcenie. Wydział kadr zbyt pośpiesznie zaangażował załogę.

Bardzo źle dobrana.

Milczał przez chwilę i z wyrazem przygnębienia poskrobał palcem plamkę na rękawie.

Wszystko mi się sprzykrzyło, Natasza, a szczególnie ten ciągły niepokój. Wzięli hołotę,

zgraję, wodzirejów z szynków. Statek nowy, mnóstwo mechanizmów, w ładowni łatwopalny

ładunek. Niechby ktoś krzyknął: „pożar!“, serce mi chyba pęknie! Kierownik polityczny

chory, Kasacki wymiguje się, tylko starszy mechanik Basow stara się, żeby motorniczy lepiej

pracowali. Nawiasem mówiąc, ten człowiek nie lubi mnie, nie pojmuję, dlaczego. Zdaje się,

że już nie można być bardziej łagodnym, aniżeli ja jestem wobec wszystkich; dla każdego

znajdę dobre słowo. A on patrzy na mnie spode łba i ledwo odpowiada na pytania. Kasacki

mówi, że on jest nienormalny, ale to nieprawda. Może on śledzi mnie... Mówisz, że krążą

jakieś, pogłoski?

W lustrze naprzeciwko spostrzegł swoją twarz postarzałą, smutną. Gotów był rozpłakać się z

litości nad sobą: przecież oszukują, szkodzą, rozpowszechniają kłamliwe pogłoski, a on nic

nie chce przecież i życzy dobrze każdemu. Czy to jego wina, że nie zna się na dieslach i

pompach, że jest delikatny, że nie umie być szorstkim w stosunku do ludzi ?

Kubasow czuł, że zaczyna go ogarniać ów nieokreślony nastrój, który zjawiał się u niego

jedynie w obecności żony, a kończył się zawsze łagodnym samooskarżaniem z jego strony i

sprzeciwem ze strony Natalii.

Nie umiem gwałcić czyjejś woli, Natasza — zaczął żałośnie. —• Konflikty przyprawiają

mnie o cierpienie; jestem zadowolny, kiedy komuś w czymś ustępuję. Niestety, życie wymaga

czego innego...

Qczekiwał protestów, które sankcjonowałyby jego postępowanie i pomogły mu wyzbyć się

niezadowolenia z samego siebie. Czułby się potem lekko jak dziecko, które wypłakało się na

piersi matki. Ale Natalia zaczęła się nagłe śpieszyć.

O małe nie zapomniałam — rzekła wstając — trzymam i trzymam w ręku. Czysta

chusteczka, Eugeniuszu, weź!

Przygładziła mu włosy i pocałowała go. Śpieszyła się jakby w obawie, że on znowu zacznie

mówić.

Jakoś ułoży się to wszystko — powiedziała łagodnie. — Proszę cię, nie zapominaj

wkładać na nocną wachtę kożucha. Noce są jeszcze bardzo chłodne. Na mnie czas. I wiesz,

Eugeniuszu, zdaje mi się, żeś powinien teraz pójść na mostek...

ROZDZIAŁ V

Kierownik polityczny, Bredis, wyszedł przed zachodem słońca na mostek. Wskutek gorączki

i choroby jego spieczone wargi wyglądały jak ciemna, zasychająca rana. Na jego chudej

twarzy płonęły okrągłe plamy wypieków ożywiając ją zwodniczo. Pochuchał ostrożnie na

zziębłe palce i obejrzał się wokół.

Na skraju morza płonął w promieniach zachodzącego słońca żółty pas wybrzeża. Morze lśniło

nieznośnym blaskiem, przejrzysty był błękit nieba. Na kształt czarnych błyskawic mknęły nad

masztami brzegówki. Na pokładzie Dogajło majstrował coś koło motoru, postukując

trzonkiem noża.

Kierownik polityczny ledwie trzymał się na nogach. Jak oślepia ten blask morza, jak

dokuczliwy jest zapach mazutu, jak drażnią uderzenia noża o żelazo! Bredis usiłował

przypomnieć sobie, jak nazywa się bosman, ale jego dziwne nazwisko wymykało mu się z

pamięci. Czort wie, do czego to podobne! Nie pamięta nazwisk, nie wie, co się dzieje na

statku. Był bliski rozpaczy. Choroba nie usprawiedliwia go. On, kierownik polityczny statku,

miał doprowadzić do tego, by plan został wykonany — plan całkowicie realny, możliwy do

wykonania. Zadanie to było tak proste i tak konkretne, a jednocześnie tak nieosiągalne. ..

Długoletnie doświadczenie pracy kierowniczej, znajomość ludzi i umiejętność przekonywania

były mu mało pomocne w tym nowym dla niego otoczeniu. Przygodni ludzie, nowe, nie dość

znane jeszcze mechanizmy, zła obsługa ze strony wybrzeża... wreszcie choroba, która go

niemal nie opuszczała — w tym decydującym dla niego okresie życia wszystko jakby

zmówiło się przeciwko niemu. Czuł, jak topnieją jego siły, i nie wiedział, co począć.

Z drzwi prowadzących do działu maszyn wyszedł mechanik. Spojrzał na zachód i w górę na

niebo, czyste, bez chmurki. Rozglądał się powoli, jakby chciał nacieszyć się szerokim,

nieogarnionym przestworzem. Bredis zawołał go w obawie, żeby nie zawrócił.

Jesteś tu? — zdziwił się Basow. — Dlaczego nie leżysz? Masz gorączkę, Bredis!

Podszedł i wyciągnął do niego powalaną rękę.

Szukałem ciebie — rzekł Bredis z ożywieniem. Przyszło mu na myśl, że o sytuacji na

statku najlepiej pomówić właśnie z mechanikiem. — Gdybyś wiedział, jak mi się sprzykrzyła

kajuta! — Jak człowiek, którego dręczy wciąż ta sama natrętna myśl, zaczął natychmiast

mówić o zaległościach, jakie ciążyły na „Derbencie“. „Derbent“ przewiózł za mało ładunku, z

górą o 20 tyś. ton za mało. Na opóźnienie składały się zbyt długie postoje przy ładowaniu i

wylewaniu mazutu; w drodze opóźnienie rosło wskutek niedostatecznej szybkości. Podczas

ładowania na przystani nr 80 „Derbent“ osiadł na mieliźnie, albowiem nie odciągnęli się na

czas od wybrzeża. Wzywanie holowników zajęło całą godzinę, a jeszcze godzinę trwało

spychanie statku z mielizny. Bredisa dezorientowała ta pstra różnorodność przyczyn.

Nikt rzekomo nie ponosił winy, nie było na kogo napadać; wszyscy uwijali się jednakowo

sumiennie. Na kapitana żal było nawet spojrzeć, tak strasznie się denerwował. Ale opóźnienia

narastały, drobiazgi gromadziły się tworząc w sumie wielką wyrwę.

Kto winien? — mówił Bredis usiłując stłumić kaszel. — Winni jesteśmy my, partyjnicy. Ja

jestem winien — nie wolno mi wylegiwać się w takim czasie, powinienem mieć oczy

wszędzie... jasne, że jestem winien. I ty, i inni komuniści... Trzeba było walczyć!

Komunistów nie mamy znowu tak wielu — uśmiechnął się Basow — ty i ja, i jeszcze

pięciu komsomolców. Wynikałoby z tego, że ja i ty jesteśmy właściwie głównymi

winowajcami.

Uśmiechał się ponuro i gniewnie drżącymi kącikami ust. Wydawało się, że lada chwila

wyszczerzy zęby, zacznie wymyślać jadowicie albo też splunie z wściekłością. Bredis poczuł

się nieswojo.

Jak widzę, jesteś już u kresu sił — rzekł miękko. — Właściwie nie ciebie miałem na

myśli...

Basow machnął ręką.

Ty, przyjacielu, nie śpiesz się, nie wskazuj palcem na siebie. Czyśmy winni, czy nie, nad

tym zastanowią się inni. Wyleją z partii — i koniec. — Uśmiechnął się bezlitośnie, patrząc w

oczy swemu rozmówcy. — Poślą na nasze miejsce mocnych chłopaków. Ale teraz nie o tym

myślę. Przecież mamy nowe maszyny, urządzenia ładunkowe są w porządku. A więc

wszystko zależy od ludzi. Do końca żeglugi możemy jeszcze wszystko naprawić, nawet

przewieźć ponad plan, nie tylko nadrobić zaległości.

Dobrze mówisz — rzekł Bredis zniecierpliwiony — ale nie pojmuję, na co ty liczysz? Że

samo jakoś się zrobi?

Dziwny zebrał się tu u nas zespół — ciągnął Basow spokojnie — nie są oni, widzisz,

wewnętrznie związani ze sprawą. Są obojętni jak święci; dla nich niechaj wszystko jasnym

ogniem spłonie, gwiżdżą sobie na to. Możliwe, że Kotielnikow ma rację, że to po prostu

zgraja. Ale tuż obok inne statki dzień po dniu wykonują plan. Na przykład „Agamali“. Tam

dostało się wielu zdemobilizowanych marynarzy Floty Czerwonej — to cudowni chłopcy.

Niedawno wyśmieli naszych motorniczych, gdy ci kupowali chleb na przystani. „Guzdrały —

powiadają — trumny z was na mokrym miejscu". Radiotelegrafista mówił, że o mało nie

doszło między nimi do bójki. To dobrze. Dalej, na „Agamali“ dostali premie, a u nas premii

nie będzie. To dobrze. Jednym słowem trzeba, żeby nasi odczuwali na każdym kroku, że są

najgorsi z najgorszych.

Bredis uśmiechnął się i pokiwał głową jak grajek, który uchwycił fałszywą nutę.

Poczekaj, towarzyszu, jakoś nie tak mówisz jak należy. Podług ciebie idzie tylko o ambicję

i zarobek. Ale to przecież nieprawda! Na froncie biliśmy się przecież na śmierć i premii za to

nie dostawaliśmy. Oddawaliśmy życie za wolność, za sprawę sowiecką. A tu jest taki sam

front, taka sama wojna, jeśli chcesz wiedzieć. Jeżeli nie wywieziemy ropy — nie będzie

benzyny, nie będzie smarów. Nie będzie paliwa dla traktorów i samolotów. To jasne,

nieprawdaż? Musisz im wbić w głowy, że trzeba pracować nie szczędząc sił. Przecież... kto

tam stoi przy maszynie? Ten sam swój człowiek, robotnik, proletariusz, a nie motłoch! To

nic, że to półanalfabeta; on słowo rewolucyjne instynktem zrozumieć potrafi. Świadomość

należy rozwijać, a nie ambicję...

Febra go trzęsła, przestępował z nogi na nogę, walcząc z niemocą. Basow wysłuchał go

obojętnie.

Rozumiem dobrze to wszystko, o czym mówisz, a oni chyba także rozumieją. Wydaje mi

się, że wieźć mazut jest nieraz trudniej niż walczyć na froncie. Oni wiedzą, że krajowi

potrzebne jest paliwo, ale nie poczuwają się do odpowiedzialności za te sprawy. Śpią podczas

wachty i awanturują się w porcie. Podczas ubiegłego rejsu jakaś sobacza dusza zostawiła

przez zapomnienie szmatkę w pompie smarowej; i w ogóle nie mogę mówić z nimi o

znaczeniu przewozów, póki nie zrodzi się w nich poczucie wstydu!

Cóż to, gardzisz nimi, czy co?

Nie, nie gardzę. Naturalnie, że to są swoi. Z pomocnikiem Alawdinem porozmawiałbym

inaczej. Ale jednakże to są różni ludzie; trudno z nimi dojść do ładu, a z kierownikami

naszymi sprawa też jest niełatwa.

Wszystko jest skomplikowane — potwierdził Bredis w zamyśleniu; wyjął papierośnicę i

szperał przez chwilę szukając zapałek. Słuchaj, Basow, możliwe, że masz rację. Gdyby się

udało

-zorganizować współzawodnictwo ...

Zorganizujemy — odezwał się Basow nieoczekiwanie wesołym tonem. Z uśmiechem ujął

Bredisa za rękę i odebrał mu zapałki.

Nawiasem mówiąc, palenie na pokładzie nie jest wskazane. Można wylecieć w powietrze

...

Oj, do diabła — zaklął Bredis ze złością, mnąc papierosa. Poczerwieniał aż po korzenie

włosów. — Jakżeż mogłem o tym zapomnieć?

Gorzej niż na froncie? — roześmiał się Basow.

N-no, może i tak!

ROZDZIAŁ VI

Podczas postoju Husejn zdołał wyrwać się do miasta. Spotkali się z Żenią w umówionym

miejscu. Zaproponował, żeby pójść do kina, a później wykąpać się; miał do rozporządzenia

tylko trzy godziny, ale zdawało mu się, że zdążą także zajść do kawiarni i na plac sportowy,

gdzie odbywały się zawody. Żenia wolała wystawę przemysłową. Koniec końców pozostali

na bulwarze.

O tej wczesnej godzinie było tu bezludnie. W krzakach ćwierkały ptaki, z akacji osypywały

się białe płatki. Żenia wyglądała ślicznie w żółtej bluzce, płonącej w słońcu. Rozruszała go,

kazała opowiadać o życiu na statku. Spoglądał na jej czerwone wargi i męczyła go ochota

pocałowania jej.

To ten typ z wagonu jest na jednym statku z tobą? — pytała. — Ale jak spotkaliście się?

Czy on cię poznał? Wyobrażam sobie, jakie głupie mieliście miny! — Śmiała się.

Wspomnienie o przygodzie w wagonie było zupełnie nie na miejscu. Zmieszał się, cofnął ręce

i założył je do tyłu. To była szczera dziewczyna: miła, ufna — i rozmawiając z nią tonem

szorstko-niedbałym Husejn lękał się dotknąć jej ręki. Rozmawiali wesoło i z ożywieniem, nie

czując, jak mijał czas.

Często wspominałam cię, odkąd rozstaliśmy się — wyznała zupełnie bez zmieszania —

wydaje mi się, że prowadzisz bardzo ciekawe życie. W „Bolszewiku Kaspijskim“ czytam o

przewózkach ropy. Od nich zależy zaopatrzenie kraju w płynne paliwo. Na ogół sprawy stoją

nie nadzwyczajnie, ale poszczególne statki wykonują plan ponad normę. A jak ty pracujesz,

Mustafo? Chciałabym być na twoim miejscu. Ja uczę się dopiero, przygotowuję się do życia,

a tuż obok inni żyją i walczą. Tak pragnęłabym już żywej pracy, zetknięcia z ludźmi,

odpowiedzialności. Często myślałam o tobie. Mam wrażenie, żeś uparty i że masz w sobie

dużo zapału. Może sądzone ci stać się znakomitym marynarzem; niemało już jest

w naszym rejonie. Jestem romantyczna, Mustafo — rzekła ufnie,

w poczuciu wagi swoich słów — nie należy się z tego śmiać.

Husejna zdziwił nieoczekiwany obrót rozmowy. Dziewczyna interesowała się przewozem

ropy i jego pracą. I nawet pragnęła znaleźć się na jego miejscu. Romantyka? U nich

romantyka? Na śmiech mu się zbierało.

To nudna rozmowa, Żeniusiu — rzekł tonem dorosłego, objaśniającego dziecku

bezsensowność jego pytania. — Praca ciężka i brudna, a co najważniejsze, wszystko psu na

budę się nie zda. „Derbent“ nie wykonuje planu, maszyn nie opanowaliśmy, na statku

niesnaski. Kierowników mamy do niczego, a załoga jeszcze gorsza. Biczkomiery, motłoch.

Biczkomiery?

No tak. To, widzisz, takie angielskie słowo. Po angielsku oznacza ono bezrobotnego

marynarza, lumpa. U nas nie ma bezrobotnych i dlatego tego słowa używa się w innym

znaczeniu. Biczkomier — to wałkoń, oszust. Rozumiesz teraz? Między nami mówiąc, sam

jestem trochę biczkomierem — rzekł Husejn nieoczekiwanie, z jakąś serdeczną beztroską —

a moja znakomitość, fiu-u-u! Chyba tylko w komisariatach milicji mnie znają.

Ach, co ty mówisz! — wyrwało się Żeni gniewnie — jak ci nie wstyd!

Zaczerwieniła się; wyglądała na obrażoną. Husejn ugryzł się w język.

Przecież mówię do ciebie jak do przyjaciela — odezwał się zmieszany — przesadziłem

trochę. Wszystko się ułoży. Teraz bardzo daleko nam jeszcze do wykonania planu, ale jeżeli

weźmiemy się do pracy i doprowadzimy do porządku silniki... Nasz lewy diesel daje sto dwa

obroty, prawy sto pięć... Pewien jestem, że możemy osiągnąć całe sto dziesięć.

Przypomniał sobie, że tak mówił starszy mechanik, i zrobiło mu się nijako...

Samochwalstwo, nic więcej“ — pomyślał ze zwykłą złością. Ale żenia podniosła głowę i

uśmiechnęła się.

No, widzisz — rzekła pojednawczo — mówisz o sobie jakieś bzdury. Kiedy ścisnąłeś

pięciokopiejkówkę w ręce, dreszcz mnie przejął; było i strasznie, i przyjemnie. Taki byłeś

spokojny! A teraz — zepsułeś wszystko. Jakiś tam biczkomier.

Nie wolno zażartować! — Husejn uśmiechnął się, zadowolony z siebie. — Posłuchaj no o

dieslach. Jeżeli uda się nam powiększyć szybkość do trzynastu mil, wypełnimy plan.

Mechanik nasz to chłop do rzeczy, chociaż porządny pies. Ale on sam, naturalnie, nic nie

może zrobić. Razem z nami, motorniczymi, to rzecz inna. Żeby doprowadzić do porządku

silniki, trzeba pracować podczas postojów, to znaczy zrezygnować z wybrzeża.

Nic strasznego! — podchwyciła żenia mężnie. — Cóż, jeżeli trzeba ?

Toteż mówię, zrobimy na pewno. Ot, z motorniczymi mamy trudności. Są tacy, którzy

boją się podejść do maszyny, bo uregulowano ją na wybrzeżu. Taki nie nadaje się na nasz

statek. To nie marynarz! („Znowu Basow“ — przemknęło mu przez myśl, ale już całkiem bez

złości). Trzeba uregulować silnik nie raz i nie dwa razy, wtedy pokaże on, co potrafi. Tak to u

nas wygląda, żeniu. A o biczkomierze zapomnij, ja przecież zażartowałem tylko.

Obok niego siedziała ładna, szczera dziewczyna, taka, jakich Husejn nie spotykał w życiu.

Oczy jej, które przed chwilą patrzyły na niego z ubliżającą pogardą, teraz spoglądały

badawczo, jakby sprawdzając rzetelność jego słów. I nagle zrobiło mu się nieznośnie żal, że

owo wyimaginowane zwycięstwo, o którym mówił z tak bezwstydną pewnością siebie, nie

będzie chyba nigdy osiągnięte.


WYZWANIE

ROZDZIAŁ I

Wkrótce elektrotechnicy wróciwszy z miasta opowiedzieli o jeszcze jednym spotkaniu z

marynarzami statku „Agamali“.

Elektrotechnicy wydawali się zawstydzeni; mieli wypieki na twarzy.

Wypłyną o dwie godziny później od nas — perorował Kotielnikow — tak nam

powiedzieli. „Dajemy wam — powiadają — dwie godziny folgi. Czekajcie nas wieczorem,

przegonimy. Będziemy was holowali...“

Łżesz!

Tak właśnie powiedzieli: „Wy — mówią — nie macie nic do stracenia, a nam to

pochlebia“...

Żółwie spalania wewnętrznego — wtrącił Włodzio Makarow.

Jak to „żółwie“?

To nas tak nazwali. Szydzą, dranie!

Bosman powiedział...

Et, gwiżdżę sobie na to, co kto powiedział! — krzyknął Husejn z rozdrażnieniem. — Ale

czy podobna, chłopcy, żeby oni nas rzeczywiście przegonili?

Nie możemy dopuścić do tego...

Trzeba się przygotować — zaskrzeczał szyderczo Chrulew potrząsając ufryzowaną

czupryną. — Hej, przewodniczący komitetu okrętowego, podciągnij załogę! Tego dnia

wszystko szło zwykłą koleją. Zmieniano wachty, przejmowano przez radio komunikaty

meteorologiczne, odbywały się pogadanki polityczne. Ale marynarze wchodzili często bez

potrzeby na górny pokład i spoglądali stamtąd na południe, gdzie poza niebieską linią

horyzontu znikł brzeg. Po południu zjawił się tam ledwo dostrzegalny punkt. Rósł zwolna,

zawieszony w miejscu zetknięcia się nieba z morzem, i czynił wrażenie ohydnej szczerby na

nieskazitelnej linii widnokręgu. Dogajło pierwszy zauważył go, gdy zabrnął na górny pokład,

wypatrując, co i gdzie należy doprowadzić do porządku. Gwizdnął przeciągle, niegłośno i

zeszedł na dół, żeby zakomunikować o swoim odkryciu. Na pokładzie elektrotechnicy

wycierali kolektor motoru elektrycznego.

Ściga! — obwieścił Dogajło tryumfalnym falsetem. — „Agamali“ idzie. Przegoni nas pod

wieczór, braciszkowie, jak mi Bóg miły, przegoni!

Elektrotechnicy pobiegli na górny pokład. Za nimi biegł truchcikiem Dogajło uśmiechając się

pod wąsem

Może to łódź kanonierska? — wyraził przypuszczenie elektrotechnik Procenko.

Powiedział, co wiedział! A gdzie dym? Dymu nie widać. Nie, mój drogi. Nie kanonierka.

Idzie spalinowiec.

Kolejno zjawiali się na pokładzie wolni od zajęć motorniczy. i marynarze. Patrzyli osłaniając

oczy ręką i znikali w milczeniu. Dogajło przechadzał się ze spuszczonym wzrokiem i swoim

zwyczajem zaglądał we wszystkie kąciki statku, jak gdyby czegoś szukał. Ale od czasu do

czasu spoglądał w dal. Na mostku szturmana Kasacki przyłożył lornetkę do oczu, wpatrzony

w zbliżający się statek. Ten ostatni stawał się coraz większy, jak gdyby popędzał go od

południa wilgotny, świszczący wiatr. Kasacki, opuścił lornetę a uśmiechem zastygłym na

ustach.

A na górnym pokładzie zjawiali się coraz to nowi ludzie, odszukiwali śpiesznie na

widnokręgu sylwetkę statku, wzrokiem mierzyli odległość. Czynili to w milczeniu, nie

patrząc na siebie i jak gdyby mimochodem, jakby usiłowali ukryć zaniepokojenie.

Przed zachodem słońca „Agamali“, energicznie zbliżając się z prawej strony, ukazał

Derbentowi“ górną białą część statku i krótki komin na rufie, wyrzucający rzadkie kłęby

dymu. Wachta skończyła się. Marynarze biegli na mostek i zatrzymywali się obok balustrady.

Motorniczy skupili się dokoła Husejna. Stał, ciężko opuściwszy na poręcz ręce, i widać było,

jak na jego nieruchomej, śniadej twarzy nad lewą brwią pulsowały żyły.

Basow zjawił się na mostku w chwili, gdy oba statki zrównały się ze sobą. Patrzał to na

stojącego nieruchomo Husejna, to na szturmana Alawdina, który dreptał na miejscu w

nerwowym podnieceniu, to na twarze zebranych na mostku marynarzy, motorniczych,

elektrotechników. Dogajło, stukając obcasami, minął Basowa i skierował się w stronę

schodków wiodących na rufę.

Należy zasalutować „wzorowemu" — zaśpiewał żartobliwie -— zasalutować na znak, że

szanujemy i ustępujemy z drogi. Szczęśliwej podróży!

Wdrapał się po schodkach, a za nim ruszyło kilku ciekawych.

Nie trzeba, Dogajło, dajcie pokój — zaprotestował słabo Alawdin, ale bosman nie słuchał.

Podszedł do flagi na rufie i rozwiązał węzeł. Trzykrotnie pociągnął powróz i szerokie

czerwone płótno, poruszane wiatrem, ześliznęło się wzdłuż masztu osuwając się do jego stóp.

Z mostku widać było dokładnie wszystko, co się działo na pokładzie „Agamali“. Obok jego

burty zamarły w bezruchu postacie ludzkie. Inne znów wlokły po pokładzie linę. Sztywne

kręgi liny rozprostowały się elastycznie. Flaga na rufie powiewała w dalszym ciągu — nikt

nie śpieszył z opuszczeniem jej w odpowiedzi na powitanie.

Zabawiają się — zauważył cicho Dogajło, który wrócił w tym czasie. — Widzisz,

przywlekli linę. Niby że będą nas holowali.

Wydawało się, że ludzie na pokładzie „Agamali“ wypełniają poważne, z góry obmyślone

zadanie. Przerzucili koniec liny za burtę i lina zwisała huśtając się nad wodą. Statek wysunął

się już naprzód, ukazując okrągłą rufę. Na mostku panowało milczenie.

Go za prostacy — przemówił Dogajło kiwając głową. — Czyśmy podjęli się ścigać z nimi,

czy co? Przecież nawet maszyn takich nie mamy. Toć i mechanik sam powie: „Dziwacy“.

Obejrzano się na niego; niektórzy zaczęli się uśmiechać. Śpiewny głos bosmana działał

uspokajająco. Marynarz Chrulew, stojący na uboczu, balansując całym ciałem, podszedł do

Husejna i dotknął jego ramienia.

Przyjmij linę holowniczą, Mustafo — rzekł oglądając się i jakby wzywając innych, by się

pośmiali — twoja maszyna i tak ani rusz nie ciągnie. No, Mustafo, skorzystaj z okazji.

Husejn żachnął się jak ukąszony i potrząsnął pięścią. Grymas bólu wykrzywił mu twarz.

Odejdź ode mnie, szubrawcze! — wrzasnął z wściekłością, zbliżając się do marynarza —

język ci wyrwę!

Chrulew cofnął się osłaniając się dłońmi.

No, no, ręce przy sobie — mówił pospiesznie i cicho — ja przecież tylko zażartowałem.

Widzieliście, chłopcy?

Dokoła nich zahuczało. Zwartym pierścieniem obstąpili ich ciekawi. Spoza ramienia Husejna

wysunęła się okrągła, piegowata twarz Włodzia Makarowa.

Bez bijatyki, Mustafo! — zawołał gniewnie. — Czy to jest człowiek? W twarz mu napluj,

a on tylko obetrze się!

Cóż znowu! — krzyknął Alawdin tonem zwierzchnika. — Nie bić się, chłopcy!

Basow podszedł śpiesznie do hałasującej na mostku grupy. Dobiegł go donośny, chłopięcy

głos Włodzia.

Dlaczego osiadamy na mieliźnie w pobliżu przystani? Dlaczego robimy osiem mil bez

ładunku? Kto mi na to odpowie?

Możemy im utrzeć nosa podczas następnego rejsu — rzekł Basow przeciskając się do

radiotelegrafisty. — Poczekaj, Włodziu, ja ci odpowiem.

Teraz wszyscy patrzyli na Basowa i z wysiłku głos załamał mu się na chwilę. — Byleby teraz

nie spudłować — przemknęło mu przez myśl. Wzrokiem szukał kierownika politycznego, ale

go nie było.

Czego wrzeszczycie? — spytał szorstko, odpowiadając na spojrzenie błędnych oczu

Husejna i zwracając się do niego. — To jasne. Tamci marynarze nie uważają nas za ludzi. A

ciebie to śmieszy? — odwrócił się pośpiesznie do Chrulewa. — Widocznie sam się z tym

zgadzasz, żeś gówno.

Takich jest u nas wielu — zawołał Włodzio podnieconym głosem — gwiżdżą sobie na

wszystko! Przez nich właśnie musimy cierpieć!

Z tyłu za Basowem ktoś poruszył się i gorącym oddechem owionął Basowowi szyję. Głos

jego nabrał pewności i mocy.

Możemy utrzeć im nosa. To nic, że teraz oni zajęli pierwsze miejsce, a nam wymyśla

każdy pies w przystani naftowej. Mimo to możemy ich prześcignąć. Najważniejsza sprawa to

doprowadzić do porządku silniki. Po drugie — oszczędzać czas na postojach...

A w takim razie kiedyż zabawić się? — wtrącił ktoś ze śmiechem. Ale natychmiast

wygwizdano go. Basow nie odwrócił się nawet.

Uważać, nie tracić ani sekundy. Szturmani niechaj dbają o to, żeby się podczas ładowania

na czas odciągano od brzegu, żeby nie osiadać na mieliźnie. Podczas jazdy odremontować

zapasowe diesle. Jeśli tylko zechcemy, woda pod nami zakipi!

Podczas mojej wachty na mieliźnie nie osiądziemy — oświadczył nagle z żarem Alawdin.

Nie ma co gadać, bierzmy się do roboty — odezwał się ktoś z tyłu cicho.

No to weźmiemy się, czy jak? — zapytał Husejn oglądając z niedowierzaniem twarze

swoich sąsiadów, jakby nie wierząc jeszcze, że można się zabrać tak od razu.

No, chłopcy, pokażemy, co umiemy... — Włodzio zerwał czapkę z głowy i zmiął ją w

dłoni, jakby zamierzając cisnąć nią o ziemię.

Kotielnikow rzekł w skupieniu, gryząc paznokcie:

Trzeba ich wezwać do współzawodnictwa, wiecie?

Oj, to już bezczelność! A może nic z tego nie wyjdzie?

Wezwać koniecznie — rzekł Basow. — Wezwanie poślemy przez radio. Ale teraz nie o to

chodzi. Skoro już postanowiliśmy, cała obsługa maszyn będzie pracowała podczas postoju.

Nastąpiło krótkie milczenie. Kozow, wsunąwszy ręce do kieszeni, zaczął przypatrywać się

gładkiej powierzchni morza. Motorniczy Gazarjan rzekł patrząc sobie pod nogi: — Jak mogę

nie wyjść na brzeg, kiedy mam chorą matkę? Matka jest stara ... To niemożliwe ...

Co za nieszczęście! — Kotielnikow zmrużył oczy zjadliwie. — Przecież była zdrowa!

Przez radio dowiedziałeś się o tym, czy co?

Wal do piwiarni, obejdziemy się bez ciebie — zawołał Husejn obrzucając motorniczego

groźnym spojrzeniem. Jego wzburzona twarz przybierała coraz to inny wyraz: to rozjaśniała

się, to chmurzyła groźnie. — Kto podczas postoju zejdzie ze statku, jest drań Basow rzekł:

Wszyscy zostaną, nie obawiaj się. Nikomu nie sprawia przyjemności, gdy mu się pluje w

twarz. A kto odjedzie — no cóż, za to nie będzie zawadzał. — Skinął na Husejna i skierował

się do oddziału maszyn, ale dogonił go Włodzio Makarow.

Aleksandrze Iwanowiczu! Chłopcy będą pracowali w oddziale maszyn, a co ja mam robić?

Budka radiotelegrafisty jest w porządku.

Nie masz nic do roboty przy maszynach, nie jesteś mechanikiem — rzekł Basow z

wahaniem — a zresztą, do diabła! W tej chwili nie chodzi o mechaników... przyjdź

koniecznie.

ROZDZIAŁ II

Husejn obudził się w ciemnościach. Przegródki kajuty drżały od huku maszyn, jednostajnego

i monotonnego niby szum krwi w uszach. Uniósł się na łóżku i zeskoczył na podłogę.

Zdawało mu się, że spóźnił się i że statek stoi w porcie. Ale otwór iluminatora był ciemny i

pusty; dobiegał przezeń plusk fal i lekki poświst wiatru. Husejn wybiegł na korytarz i o mało

nie uderzył drzwiami przechodzącego tamtędy człowieka.

Chodźcie — rzekł Basow zaaferowany — szukałem was. W tej chwilę minęliśmy wyspę

żyłoj. Już czas zacząć.

Przeszli obok gorącej ściany kuchni, wzdłuż szeregu kajut i znaleźli się u wejścia do oddziału

maszyn. Tu Basow zatrzymał się.

Prawie cała załoga zebrała się tam — rzekł z uśmiechem. — To dobry początek, ale dla

uregulowania dieslów jest to zupełnie zbyteczne.

Jak to zbyteczne? — zdziwił się Husejn. — Przecież wy sami...

Sam nalegałem, by zmobilizować wszystkie siły, to prawda. Lepiej będzie, jeśli pierwszy

sukces zostanie osiągnięty dzięki wysiłkom wszystkich. Wtedy wszyscy będą mieli z czego

być dumni i przy maszynach nie będzie ludzi obojętnych.

Słusznie — potwierdził Husejn. Było mu przyjemnie, że starszy mechanik radzi się z nim

w tajemnicy przed innymi, jakby wyróżniając go spośród reszty załogi — to słuszna myśl.

Ale nie starczy chyba roboty dla wszystkich. Może odesłać zbytecznych?

Odesłać nigdy nie jest za późno — rzekł Basow — sądzę jednak, że u nas nie powinno być

widzów.

W oddziale maszyn ludzie tłoczyli się przy kratach, rozmawiali usiłując przekrzyczeć łoskot.

Na widok tego niezwykłego zbiegowiska Husejn zmieszał się. Wszystkich tych ludzi Husejn

znał i połowę z nich uważał za niedołęgów. Umieli jedynie wykonywać rozkazy i starali się

jak najszybciej odwalić wachtę. Stale trzeba było mieć ich na oku. Z tymi właśnie ludźmi

Basow zamierza doprowadzić do porządku silniki.

Schodząc za mechanikiem po schodkach Husejn czuł na sobie ich spojrzenia i było mu

nieprzyjemnie, jak gdyby udawał kogoś, kim nie jest w rzeczywistości.

Macie zmienić obręcze tłoków — odezwał się do niego Basow — dobierzcie sobie pięciu

ślusarzy i motorniczych. Kiedy będziecie podnosili tłoki, uważajcie na wszystko.

Zmieszanie Husejna wzrastało z każdą chwilą: starszy mechanik ma dwóch pomocników, ale

woli, nie wiadomo dlaczego, zaufać jemu. I jakże to Husejn będzie „uważał na wszystko“,

kiedy sam jest tylko motorniczym i nigdy nie kierował ludźmi?

Basow rozłożył sobie na dłoni arkusze z wykresami wskaźników. Załoga stłoczyła się dokoła

niego i Husejn stał przez pewien czas nie wiedząc, co robić. Huk maszyn zagłuszał głos

mechanika. Stopniowo owładnęły nim zwykłe ponure myśli, które opanowywały go zawsze w

chwili bezczynności. „Starszy mechanik zwiększy liczbę obrotów diesla, zda raport, komu

należy, otrzyma podziękowanie. Ale co wspólnego z tym wszystkim ma on — Husejn? Po

prostu zachował się wczoraj na mostku jak głupiec“.

Nagle ujrzał, że Basow daje mu znak ręką; poczuł znowu skupioną na sobie uwagę

wszystkich obecnych, zaczerwienił się i surowo zmarszczył brwi. Niewidzącymi oczami

wpatrywał się w arkusze wykresów, które mu podawał Basow.

Patrzcie tutaj — wołał Basow wskazując palcem na arkusz — to jest pierwszy takt tłoka.

Tu niepełne zwarcie daje wypaczoną krzywą. A oto prawidłowy wykres piątego cylindra.

Widzicie różnicę? Więc w jakim tłoku musimy zmienić obręcze? — Podsunął Husejnowi

wykresy i położył mu ręce na ramieniu.

Mechanik Zadorow, pomocnik Basowa, zajrzał z boku i podpowiedział niecierpliwie:

W trzecim i czwartym chyba...

Wiem bez was — przerwał Husejn zazdrośnie — w trzecim i czwartym trzeba zmienić,

Aleksandrze Iwanowiczu ...

Na górnym piętrze zakładano obręcze na tłok zapasowy. Półtorametrowe walcowate ciało

tłoka leżało na kracie, zagradzając przejście do warsztatów. Kozow, Gazarjan i dwóch

ślusarzy usiłowało unieść nieco tłok, aby usunąć obręcze. Twarze ich poczerwieniały od

wysiłku, krzyczeli jeden na drugiego tak, jak gdyby byli gotowi rzucić się na siebie.

Chłopcy zajmują się sportem, a dźwig odpoczywa — zażartował Basow — idźcie do nich,

Mustafo.

Husejn pobiegł na górę. Gdy podszedł, ludzie zostawili tłok i wyprostowali się.

Dźwig nie działa — objaśnił spokojnie ślusarz Jakubow — widocznie łańcuchy

zeskoczyły. A ty czego się dziwujesz? Powiedziano nam, żebyśmy skończyli przed postojem,

więc staramy się; już jakoś tam będzie...

Uśmiechnął się niefrasobliwie, ocierając chustką szeroką, sympatyczną twarz. Husejnowi od

dawna podobał się ten dobroduszny chłopak, ale teraz, nie wiadomo dlaczego, Husejn

zirytował się.

Rach-ciach i jakoś tam będzie! — krzyknął ze złością i chwycił za łańcuchy bloków. Nie

poddawały się.

Trzeba wdrapać się na górne belki i naprawić — zauważył Jakubow, bynajmniej nie

dotknięty gniewnymi słowami Husejna — ale boję się, że spadnę.

Pozostali nie ruszali się z miejsca, patrząc wyczekująco na Husejna. Jemu również nie bardzo

się chciało włazić i naprawiać dźwig. Wydawało się, że łatwiej można podnieść tłok rękami:

Ale Husejn zauważył, że Basow spogląda na niego z dołu, więc zdecydował się natychmiast.

Zaczepiajcie więc, chłopcy — powiedział rzeczowo — ja zaraz. ..

żeby wdrapać się na belki pod sufitem oddziału maszyn, trzeba było przeleźć z zewnątrz

przez oszklony dach. Husejn wydostał się na zewnątrz na rufę. W ciemności dął od strony

wybrzeża zimny wiatr. Światła portowe otoczyły statek odbijając się w wodzie złotymi

girlandami. Husejn wśliznął się przez otwarte okienko i zawisł na rękach szukając nogami

belki. Owionęło go ciepłe, pełne czadu powietrze oddziału maszyn. W dole stali ludzie i

śledzili go wzrokiem zadarłszy głowy do góry. Husejn pełzał na czworakach wzdłuż belki,

pogwizdując i zaciskając w palcach żelazo. Dotarłszy do karetki dźwigu nałożył łańcuch na

zębate koło i krzyknął w dół donośnie jak w beczkę:

Podciągaj powoli. Spicie tam? Wira! ...

Na dole stał Basow oglądając wykresy i Husejnowi było przyjemnie, że Basow nie zwraca na

niego uwagi, jak gdyby powierzył mu całkowicie pracę przy tłokach. Więc po łańcuchu

opuścił się w dół i' znalazłszy się na kracie zaczął pomagać ślusarzom.

Spoza elektrycznych tablic rozdzielczych wyszli elektrotechnicy-komsomolcy. Ukończyli już

remont bieżący, elektrownię „Derbenta“ utrzymywali we wzorowym porządku. Nie

odchodzili jednak.

Co mamy robić? — spytał Kotielnikow ogryzając paznokcie. — To przecież najbardziej

decydujący odcinek. Przyznam się, że diesle to dla mnie księga zamknięta na siedem pieczęci.

Trzeba by objąć kierownictwo — zafrasował się Włodzio — powinniśmy dać przykład.

Kotielnikow zmarszczył brwi.

Ty byś tylko kierował — rzekł niezadowolony — lepiej po prostu pomóc ludziom,

chociażby podawaniem narzędzi. W ten sposób dasz dobry przykład tym, którzy tylko gadają.

Chyba win znaje szczo robyty? — Procenko zmierzył wzrokiem zmieszanego Włodzia —

tfu, głupi!

Kotielnikow pierwszy zeszedł na dół i podszedł do Basowa.

Aleksandrze Iwanowiczu, myśmy skończyli swoją robotę, przyszliśmy ci pomóc. Daj, co

tam masz do roboty, może jest coś do dźwigania, wszystko jedno...

Dokoła uniesionego w górę tłoka krzątali się ślusarze dopasowujący obręcze. Husejnowi

wydawało się, że praca idzie ospale jak na zdjęciach filmowych o zwolnionym tempie.

Obręcze nie wchodziły w wydrążenia, trzeba było oczyścić rowki dłutem. Słyszał, jak ucichło

potężne mlaskanie silników i jak zawyła na górze syrena.“ Należało przygotować trzy tłoki, a

on jeszcze nie skończył z pierwszym. Wziął od Jakubowa narzędzia i zabrał się do roboty.

Spod dłuta opadały kawałki żużli.

Ostrożniej, Mustafo — doradzał Jakubow łagodnie — jeśli za bardzo oczyścisz, obręcze

będą się chybotały.

Z warsztatów wytoczono drugi tłok i przyczepiwszy hak uniesiono go w górę. Husejn

odrywając się od roboty uważał na to, co się działo przy motorach. Ludzie, uzbrojeni w

klucze mutrowe, wdrapywali się na cylindry. Chwytając ostrożnie za gorące rury

odśrubowywali pokrywy cylindrów. Husejn ujrzał wśród nich Kotielnikowa, ale nie zdążył

nawet zdziwić się. Skądsiś zjawił się Włodzio.

Jeszcze nie skończyliście — zawołał ze łzami w głosie. — A zostały nam już tylko dwie

godziny. Ech, ludzie!

Zrób prędzej, jeżeli potrafisz — odciął Husejn z rozdrażnieniem — bardzo proszę, chętnie

popatrzę!

Pod dłutem żelazo zgrzytało, a jego spocone ramiona pokryły się czarnym pyłem żużlowym.

Ślusarz Jakubow, który sięgnął do kieszeni po papierosa, machnął ręką i zabrał się do

ostatniej obręczy.

Zapalimy na morzu, nic nie szkodzi — powiedział wesoło, mrugając porozumiewawczo

do Włodzia. — Podaj mi młot, mój drogi.

Gdy skończyli z tłokami, Husejn rzucił dłuto i podszedł do rury wentylacyjnej. Strumień

zimnego powietrza połaskotał jego spocone plecy, ręce przyjemnie omdlewały. Teraz, gdy

ukończył pracę, jak gdyby zapomniano o nim. Motorniczy zdejmowali pokrywy cylindrów,

oglądali paleniska. Wszyscy uwijali się niegorzej aniżeli Husejn sam, nawet ci, których

uważał za leniów niepotrzebnych na statku.

Oto wysilałem się, harowałem, a czy to ktoś zauważył?" — przemknęło mu przez myśl, ale

ta myśl nie ukłuła go już jak wprzódy; była tylko dokuczliwa i uprzykrzona jak zaschły strup,

który chcemy zdrapać paznokciem. Otrząsnął się i pobiegł ku motorom.

Pod sufitem posuwała się zwolna karetka dźwigu. Naprawiony tłok unosił się w powietrzu,

dzwoniąc napiętym łańcuchem. W dole, podobni do poganiaczy jucznych zwierząt, poruszali

się ludzie wyciągając łańcuchy dźwigarów.

Tłok zatrzymał się nad otworem, zaczął opuszczać się i koniec jego wszedł wkrótce w otwór

cylindra. Husejn ściskał rękami obręcze, które wsuwały się w otwór. Gdy ostatnia obręcz

opadła, wyprostował się i wytarł ręce.

Pokrywę! — krzyknął Husejn do motorniczych. — Trzeci cylinder kończymy,

Aleksandrze Iwanowiczu.

Basow spojrzał na jego ożywioną twarz i uśmiechnął się. Ze wzruszeniem obserwował

wszystko, co się działo dokoła niego, a szczególnie ów nowy wyraz, jaki widział na twarzach

ludzi. Opadło z nich jak gdyby leniwe odrętwienie; zastąpił je wyraz zniecierpliwienia i

gorącej ciekawości, właściwy ludziom, którzy po raz pierwszy całą duszę oddali poważnej

sprawie. Jednakże Basow bał się. Mogło to być jedynie ożywienie wywołane nowością —

jasny i nietrwały płomień, który mógł zgasnąć przy pierwszym niepowodzeniu.

Basow niechętnie myślał o tym; nie chciało się wierzyć, że z twarzy Husejna może zniknąć

owo cudowne ożywienie. Gdy zaryczała syrena oznajmiając zakończenie ładowania, Basow

podszedł spokojnie do pulpitu rozdzielczego.

Załoga stłoczyła się przed przyborami mierniczymi. Husejn stał obok lewaru, rękę położył na

kole sterowym. Jego pewność siebie znikła nagle. Może częstomierz wykaże sto' obrotów tak

jak przedtem? Załoga nie zeszła na brzeg i wielu pracowało bez przerwy już drugą wachtę

Husejn pierwszy nawoływał do współzawodnictwa, zagrzał chłopaków. Teraz wyśmieją go...

Z mostku szturmana rozległ się dzwonek sygnałowy. Basow zbliżył się do kół rozpędowych i

spojrzał na skalę. Husejn westchnął i zamknął oczy.

Otwierajcie, Mustafo — rozległ się głos Basowa.

Słysząc ciężkie uderzenia pierwszych taktów Husejn nabrał otuchy i podszedł do tablicy.

Strzałka sygnałowa pokazała „powolny chód w tył“, później „powolny chód naprzód“. Statek,

oddalając się od przystani, zwiększył szybkość.

Husejn nie wytrzymał i odwrócił się od cyferblatów.

No, jeśli nawet nic z tego, to co? — pośmieję się i ja razem z innymi" — przemknęła

tchórzliwa myśl. Ale w następnej chwili zapomniał o wszystkim, wsłuchiwał się tylko w

coraz silniejszy turkot motoru.

Strzałka częstomierza pełzła szybko wzdłuż skali. Nie zatrzymując się przekroczyła cyfrę

sto" i poruszała się dalej.

Sto pięć... sto siedem... sto dziesięć...

Dokoła rozlegały się podniecone głosy. Stojący z tyłu wspinali się na palcach, żeby lepiej

widzieć. Motory grzmiały puszczone pełnym biegiem.

Sto dwanaście obrotów! — tryumfalnie krzyknął Włodzio do ucha Husejnowi. — Och,

patrzaj, Mustafo!

N-no tak — rzekł znacząco Kozow marszcząc nos w żartobliwym uśmiechu. — Cóż,

zmierzymy się teraz z „Agamali“, Aleksandrze Iwanowiczu!

Husejn wydostał się na pokład i usiadł, żeby odpocząć. Światła portowe uciekały w ciemność

nocy. Wiatr ciskał w dół kłęby dymu i miotał je po pokładzie, a one zaczepiały się o występy

luk, niby skrawki szarej tkaniny.

Husejn widział, jak z oddziału maszyn wyszedł starszy mechanik i zatrzymał się w smudze

światła padającej od drzwi.

Podejdzie, czy nie podejdzie?" — pomyślał Husejn odwracając się. Wydawało mu się, że

jeśli Basow teraz podejdzie i zagadnie go, to stanie się coś niezwykle ważnego, od czego

zmieni się całe jego życie na statku. Z tyłu rozległy się kroki i Husejn drgnął czując dłoń

Basowa na ramieniu.

Sto dwanaście obrotów dały dzisiaj — rzekł Basow zwykłym swym zatroskanym głosem.

W jadalni chłopcy nie mogą się uspokoić; nie spodziewali się czegoś podobnego. Ale to

przecież dopiero początek. Trzeba utrzymywać motory w tym stanie. To jest o wiele

trudniejsze i tu może nas czekać klapa. Chcę przez to powiedzieć, że konieczny jest ciągły

nadzór i że niejeden jeszcze postój wypadnie spędzić w oddziale maszyn.

Paleniska zanieczyszczają się często — odezwał się Husejn tonem tak samo suchym i

bezbarwnym. — Teraz na przykład jest ciemno, nie widać, jaki dym idzie. Wczoraj był

czarny — dużo sadzy, a teraz, zdaje się, wali biały.

Dym to głupstwo — odparł Basow w zamyśleniu — dym jak dym! — zaśmiał się. —

Idziesz teraz na wachtę, Mustafo?

Pójdę zaraz — powiedział Husejn wstając — odpocząłem troszkę.

Nie wydarzyło się nic specjalnego. Zamienili rzeczowe uwagi i mieli rozejść się. Zapewne

przez roztargnienie Basow powiedział mu „ty“; tak, zapewne było to zupełnie przypadkowe.

Przecież Basow jest na „ty“ tylko z komsomolcami...

Jeszcze ci chciałem podziękować — rzekł nagle Basow. — Gdyby nie twoja pomoc... Sam

jeden nie mogę nic zrobić — dodał z prostotą

Nie ma za co dziękować... — wybąkał Husejn oszołomiony — czyż tylko ja jeden? —

utkwił wzrok w twarzy mechanika, a ten nie śpieszył się z odejściem i wyciągnął do niego

rękę. I oto nagle wydarzył się ów ważny wypadek, który Husejn przeczuł. Pochwycił rękę

mechanika i uścisnął ją z taką mocą, że palce ich splotły się.

Ach, Aleksandrze Iwanowiczu — wyszeptał z serdecznym wylaniem — druhu kochany!

ROZDZIAŁ III

Depesza, którą przez radio wysłano na spalinowiec „Agamali“, komunikowała, co następuje:

Wzywamy do współzawodnictwa socjalistycznego w sprawie wykonania planu przewozu.

Zawiadomcie o zgodzie. Przewodniczący komitetu okrętowego, Kotielnikow".

Sam przewodniczący nie mógł ustać na miejscu; wiercił się za plecami radiotelegrafisty,

kiedy ten nadawał depeszę.

Może nie zechcą nawet rozmawiać z nami? Istotnie, to bezczelność z naszej strony;

przecież mamy jeszcze zaległości.

Włodzio wyłączył odbiornik i odwrócił się na krześle.

W takim razie przegonimy ich nieoficjalnie i będą musieli uznać to. Czy to nie wszystko

jedno? Rzucamy im wyzwanie — my, czterdziestu pięciu ludzi z „Derbenta“ — ślicznie, co?

Zdumiewająca to rzecz — współzawodnictwo! Teraz już chłopcy nie potrafią czekać

spokojnie, póki dostarczą nam barki. Zdaje się, porządnie napsułem dzisiaj nerwów tym

flegmatycznym junakom na rejdzie. Ale jednakże dostarczyli barki na czas!

Czy przegonimy?

Na pewno. Wiesz, Stiopa, myślę, że myliliśmy się obaj w naszych rozważaniach na temat

załogi. Pamiętasz, powiedziałeś: „mot-łoch“?

Nie bardzo pamiętam...

Ej, nie udawaj! Chciałem cię wtedy skusić pracą na „Epronie“. Masz kocią pamięć, Stiopa!

To już sprawy dawno minione...

Rozumie się! Widziałeś, jak motorniczy pracowali podczas postoju? To już jest coś

nowego. Najciekawsze jest to, że zorganizowało się to wszystko bez udziału zwierzchników.

Jak się to zaczęło, czy pamiętasz?

Zaczął Mustafa Husejn...

Były komsomolec. A dlaczego „były“, nie wiesz?

Wyrzucono go podobno za pijaństwo. Dokładnie nie wiem...

To źle, Stiopa! Zamykamy się w czterech ścianach świetlicy i wcale nie znamy ludzi.

Współzawodnictwo rozpoczęło się żywiołowo, bez naszego udziału; myśmy się jedynie

przyłączyli od niego.

A ty chciałeś wczoraj kierować — dociął mu Kotielnikow.

Daj spokój... Trzeba skończyć z głupim odosobnieniem; trzeba więcej przebywać śród

ludzi. Wtedy może staniemy na czele.

Więcej otwartych zebrań — przyznał Kotielnikow — mniej sekretów. A co najważniejsze

pracować na całego. Myśmy utrzymywali w porządku instalację elektryczną i uważaliśmy,

że dajemy dobry przykład. Oto, jacyśmy wzorowi! To niewiele warte, Włodziu! Naszym

obowiązkiem jest być wszędzie, gdzie sprawy stoją źle. Jeżeli nie umiesz doprowadzić

motoru do porządku, podawaj narzędzia, organizuj ludzi, wskaż im cel pracy. To rzecz

niełatwa, Włodziu, organizować ludzi. Wcale niełatwa...

Na „Agamali“ nie śpieszono się z odpowiedzią. Wieczorem podczas kolacji Włodzio wbiegł

do jadalni.

Przewodniczący komitetu okrętowego do aparatu — oznajmił uroczyście — ruszże się,

Stiopa!

Budka radiotelegrafisty zapełniła się ludźmi. Byli tu marynarze, elektrotechnicy i motorniczy.

Przyszedł nawet szturman Alawdin. Rozmawiali cicho, prawie szeptem, jak gdyby ten, który

wezwał przewodniczącego komitetu okrętowego, znajdował się tu w budce ukryty za tarczą

odbiornika. Husejn z półotwartymi ustami słuchał pośpiesznego stukotu klucza i świstu

głośnika.

Toś ty nadał w tej chwili? — pytał cicho. — A teraz on mówi? Co odpowiedział?

Idź do diabła — sarknął Włodzio — pomylę się!

Zza krańca morza przybyła wreszcie lekceważąca odpowiedź: „Zgadzamy się, jeżeli nie

żartujecie. Nasze warunki: przewieźć

dwadzieścia pięć tysięcy ton ponad plan, zmniejszyć czas postojów,

dokonywać remontu podczas jazdy. Kończę".

W budce radiotelegrafisty wszczął się hałas. Depesza przechodziła z rąk do rąk. Alawdin

pokiwał głową.

Dobrze będzie, jeżeli pokryjemy nasze zaległości. Dwadzieścia pięć tysięcy ponad

projektowaną normę... Wybaczcie, to przecież brednie.

Jednakże oni to proponują — Kotielnikow zmrużył oczy — dla nich to nie są brednie.

My mamy inne maszyny.

Maszyny są tej samej serii. Głowy mamy inne, to prawda I

Co się tyczy głów, pozwólcie mi powiedzieć — wysunął się dotąd milczący Pronin — czy

wiecie, kto regulował silniki „Agamali“?

Skąd mam wiedzieć?

A ja wiem. Nasz mechanik, Basow, regulował. Pracował przecież przedtem w dokach.

Pomyliliście coś tam. Niemożliwe.

Nie. Wiem to z całą pewnością. Właśnie, że on. Husejn uśmiechnął się tryumfująco.

Wczoraj doprowadziliśmy obroty lewego silnika do stu dwunastu — rzekł rozglądając się

wszyscy widzieli? Basow twierdzi, że można otrzymać całe sto piętnaście.

Chwycił depeszę ze stołu i odszedł szybko. Marynarz Chrulew ścigał go wzrokiem

uśmiechając się złośliwie.

Urabia sobie grunt — rzekł mrugając porozumiewawczo do Alawdina. — Teraz poleciał

zapewne schlebiać mechanikowi. Podlizuje się, biczkomier. A przecież miał sprawę sądową

za chuligaństwo, wiecie o tym?

Za pijatykę — skorygował Kotielnikow ponuro. — Czemu gadasz po próżnicy? Masz

plugawy język, Chrulew, niczym ta miotła, którą czyszczą pokład.

Husejn uchylił drzwi do kajuty Basowa. Starszy mechanik siedział przy stole podparłszy

głowę pięściami.

Co ci jest, zęby cię bolą? — spytał Husejn zamykając ostrożnie drzwi.

Nie, zęby w porządku — rzekł Basow przeciągając się — cóż znowu wpadło ci do głowy.

Po prostu nie mogę w żaden sposób zasnąć. Nie spałem całą noc i teraz jakoś nie mogę.

Husejn usiadł na brzeżku krzesła i rozwinął depeszę, ale sam nie wiedząc czemu złożył ją na

powrót.

Macie jakieś zmartwienie — spytał ze współczuciem — od dawna zauważyłem. Dlaczego

się martwicie?

Różne różności przychodzą na myśl — odezwał się mechanik ze smutkiem w głosie.

Podniósł głowę i uśmiechnął się nagle, jakby z siebie samego się śmiał, czy może z pytania

Husejna. — Żonę zostawiłem na wybrzeżu — dodał nieoczekiwanie.

Młodą? — spytał Husejn z szerokim uśmiechem.

Młodą... Toć i ja nie jestem starcem. Wiesz co? Mów mi „ty", nie krępuj się. Nie jesteśmy

przy pracy.

Husejn z zadowoleniem rozsiadł się wygodniej na krześle i założył nogę na nogę.

Cóż za powód do smutku — rzeki niefrasobliwie — skończy się żegluga, będziesz dłuższy

czas w domu. Dzieci nie macie jeszcze? Będą także dzieci.

Nie tak proste jest wszystko, Mustafo.

Nie było między wami zgody?

Nie było. Mnie posłano tutaj. Jej to nie odpowiada, Mustafo. Husejn przestał uśmiechać

się.

Ach, co to za życie! Słuchaj, opowiem ci o sobie — wyrwało mu się niepohamowanie. —

Zapoznałem się, mój drogi, z dziewczyną. Jest miła i sympatyczna, serdeczny człowiek,

powiadam ci. Kończy Instytut. Ale jak tu utrzymywać znajomość, kiedy w ciągu miesiąca

tylko dwa razy udało nam się spotkać. Przyjeżdżamy do portu albo nocą, albo wczesnym

rankiem, kiedy ona nie ma czasu. Na przystań jej nie proszę; może się spóźnimy albo nie będę

mógł odejść ze statku. Zresztą chłopaki na przystaniach takie pyskate, zaczną zaczepiać : —

pewnie nudzi wam się i czy nie odprowadzić, i to, i owo. Mogą ją obrazić bardzo łatwo.

Spotykam się z nią na bulwarze i tak nieraz dziwnie rozmawiamy. Interesuje ją, jak żyją

marynarze i dlaczego nie wypełniamy planu przewozu. Czuję, że spodziewa się czegoś po

mnie, że czegoś wielkiego ode mnie oczekuje. „Ty jesteś — powiada — zapalony i wytrwały,

ty masz dużo odwagi".

Mądra — rzekł Basow — cóżeś jej odpowiedział?

Gadałem, naturalnie. My, powiadam, wybijemy się, poczekaj tydzień, dwa. A przecież

boję się, że nic z tego nie będzie. Ludzi na wybrzeżu dosyć. Są i zapaleńcy, i wytrwali; jest z

czego wybierać. Być może, że już spotkała kogoś, podczas gdy ja jestem na morzu. I ona

sama zresztą zdolna jest dokonać nie byle czego. Na praktyce budowlanej była

dziesiętnikiem. „Mnie — mówi — robotnicy sezonowi bardzo szanują, jak Boga kocham!"

Słuchałem, jak opowiadała, i smutno mi było na duszy. Różne są nasze drogi, Aleksandrze

Iwanowiczu.

Z tego, co mówisz, wypadałoby, że wszyscy marynarze powinni być nieżonaci —

uśmiechnął się Basow — co za głupstwo. Kotiel-nikow ma żonę i dziecko, bosmana dzieci

chodzą już do szkoły. A jakie pyszne dzieciaki, żebyś wiedział!

G sobie zapomniałeś? A mnie agitujesz! Basow wstał i przeszedł się po kajucie.

Zażartowałem, Mustafo — rzekł tonem winowajcy — nie mam żony, jestem samotny.

Spytałeś o ból zębów i zachciało mi się pośmiaćZażartowałem głupio, wybacz...

Więc oszukałeś mnie — rzekł przeciągle Husejn śliniąc językiem skręcony papieros — no,

dobra, żartuj na zdrowie. — Rozwinął depeszę. — Przeczytaj no, co odpowiedział „Agamali“.

Czekał cierpliwie, póki mechanik czytał depeszę.

Dwadzieścia pięć tysięcy ton ponad zaprojektowaną normę — rzekł Basow — ciężkie

zobowiązanie. Ale myślę, że damy radę, jeżeli zmobilizujemy wszystkie środki, ma się

rozumieć.

Jakie środki ?

Szybkość jazdy i szybkość ładowania. Być może, że są i inne. Husejn zamyślił się.

Czy nie można zwiększyć pojemności ładunkowej „Derbenta“? — zapytał.

Nie można, Mustafo, „Derbent“ nie jest z gumy.

Nie śmiej się... Ile bierzemy paliwa na postoju? Zapas na cztery rejsy?

No tak, na cztery. Ale co ma do tego paliwo?

Jeśli wziąć zapas paliwa tylko na jeden rejs, to możemy zabrać o trzysta ton ładunku

więcej.

Ach, do diabła! — zawołał Basow. — To prawda! Nie przyszło mi to do głowy. Po co

wozimy poczwórny zapas?

Nie wiem. Taka jest zasada. Pewnie na wypadek powszechnego potopu.

Nonsens, naturalnie. Wieźć trzeba nie balast, a ładunek. Że też to nikomu na myśl nie

przyszło! — Basow zatrzymał się. — Czy nie można by jeszcze czegoś usunąć?

W piwnicy, gdzie leżą liny, jest mnóstwo łańcuchów, zapasowych kotwic i wszelkich

gratów — rzekł Husejn zamyślony — poza tym jest jeszcze piwnica oddziału maszyn i

warsztaty. Gdyby tak zebrać zbyteczne żelastwo i rupiecie, będzie tego chyba pięćdziesiąt

ton.

Więc razem trzysta pięćdziesiąt ton zbytecznych na jeden rejs?

No widzisz — twarz Husejna rozjaśniła się — a mówiłeś, że nie można zwiększyć

pojemności ładunkowej!


ROZDZIAŁ IV

Po uregulowaniu drugiego silnika „Derbent“ przebył drogę do astrachańskiego rejdu w ciągu

trzydziestu godzin. Ale na rejdzie wynikła nieoczekiwana zwłoka. W chwili przyjazdu statku

holownik dostarczył tylko dwóch łodzi, trzecia okazała się nie do użytku.

W budce radiotelegrafisty Włodzio Makarow zrywał sobie na próżno gardło, wzywając

dyżurnego ruchu na rejdzie. „Posłaliśmy po zapasowe do Astrachania“, otrzymywał co chwila

tę samą flegmatyczną odpowiedź, która przyprawiała go o bezsilną wściekłość.

Napełnione barki odpływały na północ. Szlauch ładunkowy na „Derbencie“ był wyciągnięty i

zwisał nad pokładem na kształt olbrzymiej zardzewiałej trąby. Nad statkiem unosiły się

wrzaskliwe mowy wyrywając sobie nawzajem srebrzyste drobne rybki. Morze, bladozielone

przy burtach okrętu, bliżej widnokręgu błękitniało zlewając się z emalią nieba. Marynarze

odbywający wachtę przechadzali się po pokładzie spoglądając na północ, skąd oczekiwano

dalszych łodzi.

Szturman Kasacki, któremu znudziło się już oczekiwanie, pobiegł odszukać kapitana.

Wyobraźcie sobie — zaczął zatrzymując się w drzwiach kajuty — tym razem zyskaliśmy

w drodze pięć godzin... Trzeba by pochwalić się przed zarządem żeglugi, jak Boga kocham!

Kubasow siedział przy stole mieszając łyżeczką herbatę. Na lśniącej, wypukłej powierzchni

okrętowego imbryka widział swoją twarz, potwornie rozdętą i spłaszczoną, z dziwacznymi

pąsowymi nabrzmieniami zamiast policzków. I rozmawiając ze swoim zastępcą, spoglądał

wciąż z ukosa na imbryk nie mogąc oderwać wzroku od cudacznej maski.

Dobrze by było posłać do Żeglugi depeszę radiową — ciągnął dalej Kasacki —

powiedzmy, chociażby taką: „W wyniku współzawodnictwa socjalistycznego i szturmowej

pracy...“

Dajcie spokój... — przerwał Kubasow z grymasem niechęci i twarz na imbryku poruszyła

się pokrywając się siecią drobniutkich zmarszczek — fabrykacja fałszywych papierków... Jak

wam nie wstyd!

Ależ, mój drogi, to przecież szczera prawda — uśmiechnął się Kasacki — czemu nie

wyciągnąć z tego korzyści. Dopiero niedawno denerwowaliśmy się, że mamy u nich złą

opinię, a teraz „dajcie spokój. ..“ Zresztą, jak uważacie.

Nie chcę nikogo zwodzić i dosyć mam tych depesz — kapitan denerwował się coraz

bardziej jak człowiek, który odważył się nagle wypowiedzieć swoje myśli na głos. —

Zrozumcie wreszcie, że wszystkie krzykliwe komunikaty — to po prostu kłamstwo, ohyda, to

wstrętne! Współzawodnictwo dopiero się zaczęło i my nie mamy z tym nic wspólnego.

Zrozumcie!

Kubasow, jak zwykle w rzadkich chwilach gniewu, oczekiwał niecierpliwie

kontrargumentów, które podtrzymywałyby go niejako, potwierdzały słuszność jego

oburzenia. Ale Kasacki zamilkł i twarz jego wyrażała uprzejmość, przestrach i zdumienie.

Nie przyszło mi na myśl, że możecie w ten sposób tłumaczyć sobie te wszystkie drobiazgi

rzekł ze smutkiem w głosie. — Być może, że przeholowałem nieco, chcąc przedstawić

sprawę w lepszym świetle. Zarząd zaniepokojony jest nie na żarty niefortunnym początkiem

żeglugi. Któregoś z kapitanów usunięto już podobno ze stanowiska, tak słyszałem, a ja nie

chciałbym mieć innego zwierzchnika, powiem wam szczerze.

Powiadacie, usunięto z pracy? — spytał Kubasow.

Bolesna jest dla mnie myśl, że można by was... Uczciwy służbista, człowiek czcigodny!

Rad bym was otoczyć szczególną troskliwością, mówię szczerze.

Mój drogi, czy ja tego nie widzę? — wybąkał Kubasow. — Wierzcie mi, cenię bardzo

wasz stosunek do mnie. ale niepokoją mnie niesłychanie te wszystkie pisemne wykręty.

Wydaje mi się, że nadużywamy ich w ostatnich czasach. Przecież, szczerze mówiąc, często

jesteśmy sami winni. Osiadamy na przykład na mieliźnie obok przystani.... Kto temu winien ?

A pamiętacie historię z balastem wodnym ? Co tu dużo gadać!

Kasacki uspokoił się natychmiast i usiadł przy stole.

Tak, tak, zgoda — rzekł porywczo — któż nie popełnia błędów? Ale teraz zapowiada się

coś w rodzaju przełomu. Starszy mechanik nie puścił na wybrzeże ludzi wolnych od pracy i

uregulował silniki. Nie miał prawa pozbawiać ludzi odpoczynku, ale trzeba na to zamknąć

oczy.

Zameldował mi o tym.

I z pewnością patrzył na was wrogo, jakby chciał powiedzieć: pogardzam wami, chociaż

muszę z wami rozmawiać. Nie należy zwracać na to uwagi, on ma swoje dziwactwa. Ja na

przykład daję mu na wszelkie możliwe sposoby do zrozumienia, że wcale nie jestem

przeżytkiem przeszłości, za jakiego on mnie uważa, ale do gruntu swoim chłopem. Cha! cha!

Tak przecież zresztą jest, ma się rozumieć. Dla mnie, drogi Eugeniuszu Stiepanowiczu,

współzawodnictwo było swojego rodzaju objawieniem. Niezwykła uniwersalna metoda

obrabiania wszelkiego materiału ludzkiego. Wprawione są w ruch wszystkie dalekonośne

działa moralności ludzkiej, nawet tak wieczne jak „sława“ i „męstwo“. W samym słowie

wezwanie“ tkwi coś, co jest staromodne, ale ładne i silne. Naprawdę wydaje mi się, że na

twarzach naszych ludzi zjawił się wyraz nowy, wyraz rozwagi. Jednym słowem, jestem — za.

Kubasow słuchał w milczeniu. Ogarnęła go już owa nijaka apatia, która zjawia się zawsze

podczas rozmowy z zastępcą. Mógł jedynie śledzić raptowne skoki myślowe rozmówcy i

poza tymi skokami, jak w nie kończącym się labiryncie, gubiły się jego własne doznania.

Więc sądzicie, że nastąpił przełom? — spytał w zamyśleniu.

Bez wątpienia. I trzeba uczynić wszystko, żeby osiągnąć powodzenie. Wiele zależy od

organizacji na wybrzeżu. Dyżurni ruchu mają swoich ulubieńców w rodzaju „Agamali“.

Wzorowy statek otrzymuje wszystko w pierwszym rzędzie. Wynika z tego, że trzeba

Derbentowi“ stworzyć opinię wzorowego statku. Gdybyśmy posłali do zarządu żeglugi

depeszę, o której mówiłem ...

Cóż, ja nie oponuję. Możemy zredagować — zgodził się Kubasow, który żałował swojej

popędliwości i pragnął jak najprędzej ustąpić, żeby okupić winę wobec swego zastępcy.

Napiszemy krótko i godnie — rzekł Kasacki wyjmując notes. — W wyniku

współzawodnictwa socjalistycznego i szturmowej pracy udało nam się zwiększyć szybkość...

tak będzie prawdziwie i bez jakiegokolwiek natręctwa. Prawda?

Napisał depeszę i podał ją Kubasowowi. Przeszedł się po kajucie i kołysząc się na obcasach

zatrzymał się przed iluminatorem. Kapitan marszczył czoło czytając depeszę.

Dobrze — rzekł wreszcie — tak będzie istotnie całkiem godnie.

Jeszcze jedno — rzekł Kasacki ziewając. — Ktoś zaproponował skasować poczwórny

zapas paliwa do dieslów. Basow uważa, że jeśli usunąć ze statku zbyteczne paliwo i

wszelakie rupiecie, to można zabrać ładunku o trzysta pięćdziesiąt ton więcej. Słuszna myśl.

Chciałem uprzedzić was, byście się czasem nie sprzeciwiali.

Przepraszam — zdziwił się Kubasow — chcecie usunąć zapasowe paliwo?

Pozostawić tylko na jeden rejs...

Ależ jak można, zlitujcie się..

No, z góry wiedziałem — uśmiechnął się Kasacki. — Powiedzcie sami: po co właściwie

wozimy czterokrotny zapas?

Na wszelki wypadek. Wszystko może się zdarzyć. Wszyscy tak robią...

Kasacki ziewnął.

Nasz zapas na jeden rejs jest wystarczający, nawet przy burzliwej pogodzie — powiedział

miękko — a trzysta pięćdziesiąt ton w ciągu jednego rejsu to da trzy tysiące miesięcznie,

czyli w ciągu sezonu około dwudziestu tysięcy ton powyżej planu. Sprawa jasna.

A czy to nie jest niebezpieczne?

Niewątpliwie niebezpieczne. Narażacie się na otrzymanie premii i podziękowanie od

Godojana. Więc doszliśmy do porozumienia?

No, dobrze.

Basow twierdzi, że możemy znacznie przekroczyć plan, jeżeli zmobilizujemy wszystkie

ukryte możliwości — rzekł zastępca w zamyśleniu. — Możliwe, że ma rację. W każdym razie

jedną możliwość już odnalazł. Ten niepozorny dziwak może jeszcze zrobić wspaniałą karierę,

przekonacie się.

ROZDZIAŁ V

Ostatnia barka przybyła z dwugodzinnym opóźnieniem. Holownik przyciągnął ją do burty

Derbenta“, spienił śrubami wodę, gwizdnął przenikliwie i umilkł. Na pokładzie barki kręciły

się powoli ponure i zaspane postacie w kożuchach, rozciągając szlauch tło nalewania. Z burty

okrętu obserwowali ich marynarze.

Tam na rejdzie siedzą pismaki, szczury atramentowe! — denerwował się Włodzio

Makarow. — Gwiżdżą sobie na to, żeśmy stracili dwie godziny. W ten sposób nic nie

osiągniemy. Trzeba w nich czymś uderzyć ...

Napiszemy oświadczenie do naczelnika Żeglugi Kaspijskiej — poradził Kotielnikow

rozsądnie. — On ich rozrusza.

Husejn spoglądał na mówiących marszcząc kurczowo brwi. Drażniły go nieznośnie powolne

ruchy ludzi na barce i obojętne ich twarze.

Zawsze się tak ruszacie? — krzyknął na dół. — Ej, wy tam, z pancernika!

Nie zaczynaj z nimi — powstrzymywał go Kotielnikow — na złość zaczną mitrężyć.

Ale Husejn nie dał się zmitygować.

Powiedzcie waszym zwierzchnikom, tępidłom, że się poskarżymy. Poradzimy sobie z

nimi!

Niepotrzebnie wymyślasz — odpowiedziano z dołu — nie od nas to zależy.

Husejn odszedł od burty. Co za cel ma skracanie czasu postojów i oszczędzanie każdej

minuty, kiedy wszystkie te wysiłki mogą pójść na marne wskutek zwykłego niedbalstwa

dyżurnego ruchu na wybrzeżu. Marynarze „Derbenta“ są zainteresowani rezultatami

współzawodnictwa, ale osiągnięcia zależą również od dyżurnego ruchu i od kosmatych ludzi

z barki, i od robotników przystani w porcie, więc Husejn usiłował nie patrzeć na to, co się

działo na barce, usiłował pokonać narastające głuche rozdrażnienie, które stawało się nie do

zniesienia, tym cięższe, że właściwie nie było na kogo się obruszyć.

Po wyjściu z rejdu uspokoił się nieco. „Derbent“ robił dwanaście węzłów. Potem zaczął

wachtę, która minęła stosunkowo spokojnie — silniki nie zmniejszyły liczby obrotów, paliwa

dostarczano regularnie. A jednak od czasu do czasu niepokoiła go natarczywa myśl: może to

wszystko na nic?

Po wachcie, zjadłszy obiad, położył się spać. Lecz po przebudzeniu ujrzał przez otwór w

iluminatorze gęstą, mlecznobiałą mgłę.

Mgła budziła w duszy Husejna zawsze gorzką tęsknotę i sprawiała, że doskwierały znowu

smutki, które już dawniej przebolał. Wyszedł na pokład. Na masztach zabłysły światła i

płonęły mętnie, jak gdyby omotane białą jedwabną tkaniną. Głucho rozbrzmiewały głosy i

kroki ludzi. Podszedł Włodzio; miał głos ochrypły i twarz jego wydawała się zielonawa.

Słuchaj, co zrobili nasi zwierzchnicy — rzekł Włodzio__

taka głupota! A ta mgła! Ta mgła!... Teraz już z pewnością spóźnimy się.

Husejna nie zdziwiła ani zasmucona twarz Włodzia, ani jego słowa. Cóż pomyślnego

wydarzyć się może podczas takiej mgły? Wdychał gęste, duszące powietrze i spluwał za burtę

słodkawą ślinę.

Słyszysz, wysłali depeszę — mówił Włodzio. — „W wyniku współzawodnictwa

socjalistycznego i szturmowej pracy...“ Spekulują, dranie!

Czort z nimi — wyrzekł Husejn obojętnie — mgła nadciąga jak lawina. Już

zmniejszyliśmy szybkość, jak słyszę.

To boli — powiedział Włodzio — czym oni spekulują! No, już pójdę ...

Husejn pozostał sam. Dokoła wszystko poruszało się zwolna i bezszelestnie. Szare kłęby

mgły pełzły po pokładzie, czepiały się luków, sunęły po schodach i szedł od nich zaduch

stęchłej wilgoci i jeszcze jakaś inna dusząca woń, przypominająca woń gazu spalinowego.

Syrena „Derbenta“ wrzasnęła jakby przeziębionym, urywanym głosem, ostrym wyciem

odpowiedział jej mijający go statek zamigotawszy we mgle zielonym okiem. Husejn

przykucnął i objął rękami kolana.

Źle — wyrzekł cichutko; głos jego brzmiał słabo i głucho — zbrukali współzawodnictwo

swoimi depeszami... dranie! I tamci na wybrzeżu tacy sami... — niecierpliwie przebiegał

myślą wszystko, co zaszło w ciągu ostatnich dni, w nadziei, że znajdzie jeszcze coś

najgorszego, co przepełni miarę i pozwoli mu oddać się rozpaczy.

Mgła opóźni, porządnie opóźni... i żenia nie przyjdzie na bulwar. Mgła i późna godzina —

nie przyjdzie za nic! Jak dawno nie widzieliśmy się już? I na co właściwie ja jej się zdam?...

A Basow agituje. Na co liczy, kiedy tam na wybrzeżu istny sklepik; jeden drugiego kryje i

dotrzeć do sedna ... nie podobna. Formalistyczne wymówki, sfałszowane zawiadomienia... A

może Basow niczego się nie spodziewa i jest taki sam jak dyżurny ruchu z Astrachania, taki

sam jak Kasacki i Alawdin, tylko o wiele sprytniejszy? ... Port blisko. Tam wyspa; teraz będą

światła, światła ... Piwka łyknąłby teraz! W sam czas ...

Podszedł do burty i położywszy rękę na poręczy, odwrócił twarz do łuny świateł portowych,

wypływającej naprzeciw niego z mgły. Stał tak spluwając co chwila słodką śliną i wzdrygając

się z wilgoci, póki nie zagrzmiały rzucone schodki: Wówczas pobiegł na przystań i ruszył nie

oglądając się za siebie, wymachując z ulgą rękami, jak gdyby opuszczał statek na zawsze.

Pełniący wachtę snuli się po pokładzie nawołując się we mgle okrzykami; nie mieli oni głowy

do Husejna. W godzinę później spostrzegli go marynarze z „Derbenta“, którzy wstąpili do

piwiarni, żeby się ogrzać. Wśród nich był także ślusarz Jakubow, ten sam, którego Husejn

nauczył obchodzić się z dźwigarem — łagodny, niepozorny człowiek, który przestał palić

tylko dlatego, że gdy kupował papierosy, rozdawał je zawsze innym. Krzyknął przerażony,

ujrzawszy Husejna przy sąsiednim stole; chciał podejść do niego i odprowadzić go do

przystani. Ale marynarz z pokładu, Ghrulew, trzymał ślusarza mocno za rękaw ubrania.

Nie wtrącaj się, proszę cię. Zaraz ten szturmowiec pokaże, co umie — szeptał zjadliwie —

siedź, mówię ci.

Husejn wodził dokoła jasnymi, wściekłymi oczami, usiłując uchwycić wymykające się

spojrzenie sąsiadów. Rozparł się na krześle przed baterią pustych butelek; do jego zwisłej i

pokrytej pianą dolnej wargi przylepił się zgasły niedopałek. Dokoła jego stolika od dłuższego

już czasu krążyli niespokojnie kelnerzy, a naprzeciwko przygodny kompan— malutki

zbiedzony człowieczek — mrużył pokornie pijane oczka zamierzając wymknąć się.

Nagle Husejn wstał i zrzucił butelki ze stołu. Chwiejąc się i stąpając po kolorowym szkle,

podszedł do drzwi, a naprzeciw niemu ruszyła biała armia kelnerów groźnie wymachując

serwetkami. Jednakże Husejn przy wejściu pchnął jednego z nich dłonią, tak że tamten,

krzyknął uderzywszy głową o krawędź drzwi. Husejn wypadł na ulicę i pobiegł słysząc za

sobą gwizdki. W piwiarni Chrulew zataczał się ze śmiechu, klepiąc się po kolanach. Jakubow

wtykał kelnerom pieniądze prosząc ich, by nie robili skandalu.

Husejn nie mruczał już cichutko, jak zwykł czynić na morzu w godzinach przedwieczornych.

Zachłystując się i po pijacku sapiąc wymachiwał pięścią nad głową i ryczał jak parowa

syrena. Przechodnie schodzili na jezdnię, obok wejścia do kina pod latarniami grupa

wyrostków darła się przeraźliwie: — Biczkomier!... Bandyta...

Na skrzyżowaniu ulic Husejn rozłożył ręce zagradzając drogę jakiejś kobiecie miotającej się

w przestrachu po trotuarze.

Wpadłaś, Maruśka!... — i spojrzawszy na pobladłą młodą twarz uśmiechnął się nagle

smutnym uśmiechem straceńca. — Czego się lękasz? Czyż ja cię ruszę? Ach, moja ty miła!...

Wściekłość jego zniknęła nagle; zamiast niej zrodziło się uczucie słabości i pokorny smutek.

Na bulwarze Husejn opadł ciężko na ławkę i szarpnął kołnierz koszuli. Drzewa odpływały

powoli z lewej strony na prawą i pnie ich nurzały się w skrzepłej masie mgły.

Teraz już skończone, naprawić się nie da ... — wymówił poruszając z trudem językiem —

teraz będzie sąd ... w świetlicy, jak wtedy ... jak wtedy... Basow będzie sędzią, naturalnie.

Nat-u-ralnie! No cóż, wydawajcie wyrok, czy ja się sprzeciwiam? Pr-ro-szę! — Podniósł

głowę i przysłuchiwał się wyciu syreny. — „Derbent“ ryczy ... Ależ ma głos! Wyciągnął

kotwicę i odpłynął... beze mnie, całkiem po prostu.

W lewej pięści czuł dokuczliwy ból i wilgoć, jak gdyby rozgniótł coś żywego i lepkiego.

Podniósł do oczu dłoń czarną od spiekłej krwi. .

Gdzież to tak? ... Butelki...

Bolała głowa, mdłości podchodziły do gardła. Jeszcze raz zawyła daleka syrena i nogi

Husejna zlodowaciały.

Dlaczego siedzę? Wciąż jeszcze siedzę... i jeszcze — liczył chwile z udręczeniem,

wyciągając nogi — jeżeli teraz wstanę, to można jeszcze dojść ...- Ech, koniec ze mną! ...

Spełznął wreszcie z ławki i podniósłszy się zakołysał się na długich nogach, usiłując pokonać

atak mdłości.

Trzeba dojść — rzekł głośno — i do Basowa ... Przejść tak, żeby nie zauważyli. On

przecie wie, że to moja choroba.

Obok spożywczego sklepu stało dwóch ludzi. Na przystani szemrały fale rozbijając się o

kamienie.

Mówisz, że pobiegł na bulwar? — pytał Basow, zafrasowany i gniewny — nie mogliście

go zatrzymać? Bohaterowie od siedmiu boleści!

Nie zdążyliśmy, on jest jak wściekły — tłumaczył się Jakubow — nawet kelnerzy cofnęli

się. Jednego z nich ja-a-ak popchnie. Siłacz ...

. Pamiętajcie, nikomu ani słowa — upomniał ich Basow. — Czy to on idzie? Spójrz.

Wzdłuż stacji pomp, rzucającej na asfalt czarny kwadrat cienia, sunął człowiek. Szedł jak

gdyby chyłkiem, potykając się — nogi mu się plątały. Z daleka słychać było jego ciężki,

ochrypły oddech. Spostrzegł ludzi i zatrzymał się.

Aleksandrze Iwanowiczu — zawołał cicho — nie wolno mi na statek? Ro-o-zumiem!

Musicie przejść do mojej kajuty. Starajcie się nie zataczać. Idźcie przede mną.

Szli gęsiego przez przystań. Jakubow powodowany uczuciem delikatności pozostał nieco w

tyle udając, że poprawia sznurowadło u buta. Żal mu było Husejna. Na pokładzie obok

schodków widniały ciemne postacie wartowników, migotał płomyk papierosa.

Husejn wyprostował- się i poszedł w górę po schodkach. Przy drzwiach stracił równowagę i

krzyknął chwyciwszy za poręcz pokaleczoną ręką. Na pokładzie zaczęto się śmiać.

Jak bela! — przemówił czyjś głos. — Widzieliście, chłopcy? Basow wszedł na pokład i

zatrzymał się.

Chrulew — zawołał — chodźcie no tutaj! Marynarz podszedł chowając ręce za plecami.

O co chodzi?“

Jest taka instrukcja: jeśli kto pali podczas ładowania, zwalniać z pracy i oddawać pod sąd.

Z waszej strony to już nie pierwszy wypadek...

Już zgasiłem — Chrulew splunął pośpiesznie na niedopałek, pochylając się i kryjąc twarz.

Jednych czepiacie się, a innych osłaniacie pomimo pijaństwa — rzekł drżącym głosem —

nie macie sumienia.

Z jakiej racji mam osłaniać? — rzekł Basow zwolna. — Jutro złożę raport i każdy dostanie

za swoje. Rozumiesz?

Ale ja już przecież zgasiłem...

A on już wytrzeźwiał...

Ostatni raz, Aleksandrze Iwanowiczu, słowo daję.

W mieszkalnej części korytarza było pusto, tylko z dołu z jadalni dobiegały głosy. Basow

wszedł do kajuty. Husejn siedział przy stole ściskając głowę rękami. Kołysał się z lekka, jak

gdyby męczył go nieznośny ból. Koszula jego, lepka i brudna, przylgnęła do ciała, na

ciemieniu sterczały mokre kosmyki włosów.

Widział was ktoś? — spytał Basow. — Skąd macie na twarzy krew?

Husejn podniósł głowę i zaszlochał.

Drań jestem, Sasza — zaczął cichym, trzeźwym głosem — życie swoje zaprzepaściłem i

zhańbiłem statek. Po coś mnie tu przyprowadził?

Zatrząsł się, wykrzywił usta i rozmazał łzy po twarzy. Basow westchnął i siadł na łóżku.

Słuchaj, przestań jęczeć — rzekł niecierpliwie — jesteś cały zakrwawiony, a poza tym ...

wymiotowałeś pewno. Idź, umyj się pod kranem.

Wstał, otworzył szafę i wyjął czystą koszulę. Husejn podsunął głowę pod kran, tarł dłońmi

twarz, sapał głośno i otrząsał się. Po jego gołych łokciach popłynęły strugi wody i zabulgotały

na podłodze. Zawstydzony przygiął łokcie i spojrzał jednym okiem.

Zrzuć tę koszulę — komenderował Basow — włożysz tymczasem moją. Och, co za świnia

z ciebie, aż dziw bierze! Histeryczne, pijackie burdy urządzasz. I dlaczego, to ciekawe! Teraz,

kiedy dyscyplina tak strasznie potrzebna! Masz tu ręcznik... Czyś ty, towarzysz? Gówno

jesteś.

Wymyślaj ... Cóż, wymyślaj. — Husejn wytarł twarz i zmienił koszulę. Następnie usiadł

na krześle, złożył ręce na kolanach. Czysta koszula marszczyła się świątecznie na jego

plecach i twarz jego rozjaśniała się powoli i nieśmiało.

Jakoś nagromadziło się wszystko razem, rozumiesz — rzekł ochryple — ci na rejdzie to

pismaki, a nasi też nielepsi... Wysłali depeszę: — Współzawodnictwo — powiadają —

pochwalcie nas czym prędzej. A tu znów mgła ...

Słowem, zwalaj, na kogo chcesz! Z ciebie po prostu zdemoralizowany typ, lump! Niewiele

brakowało, a byłbyś zhańbił statek. Przecie to przypadek, że tak się rozeszło po kościach.

Teraz już koniec. Nie powtórzy się nic podobnego! Nie powiecie nikomu, prawda?

Nie wiem. — Basow zastanowił się. — Kierownikowi politycznemu, Bredisowi, powiem.

Ale to dobry chłop; myślę, że ci jakoś ujdzie.

Husejn westchnął i wyjrzał przez okno.

Odeszli już — rzekł z ulgą — odeszli...


STACHANOWSKI REJS

ROZDZIAŁ I

W świetlicy „Derbenta“ odbywała się pogadanka polityczna. Zebrała się tu załoga oddziału

maszyn wolna od wachty: elektrotechnicy i marynarze. Przyszedł również Kasacki. Siedział

opodal bez ruchu z twarzą skupioną i surową. Załoga rozsiadła się przy długim stole, na

którego końcu usiadł Bredis.

Basow zatrzymał się w oddziale maszyn. Gdy wszedł, w kajucie panowała cisza; zmięty

arkusz gazety przechodził z rąk do rąk. Basow zdążył zauważyć dużą fotografię na pierwszej

stronicy. Kapelusz górnika o szerokim rondzie, podłużny owal twarzy ...

Czytamy dzisiaj starą gazetę — zwrócił się do niego kierownik. — Nie czytaliśmy jej

dotąd z powodu mojej choroby — dodał w poczuciu winy.

Tysiąc dwieście procent normy — rzekł Włodzio Makarow — to nie lada zuch!

Ale jak on to mógł zrobić, nie rozumiem! — spytał Husejn donośnym głosem, w którym

czuć było urazę. — Siłacz z niego legendarny, czy co?

Sądząc z fotografii, chyba nie!

Toś ty chyba silniejszy.

Czytaj, Włodziu.

Basow stał przy ścianie, przypatrując się swoim zwyczajem twarzom obecnych. Nie

przeszkadzało mu to, raczej nawet pomagało rozumieć, co czytano. ... Trzydziestego sierpnia

brygada Aleksego Stachanowa po zreorganizowaniu się dała sto pięćdziesiąt dwie tony na

każdy kilof w ciągu jednej zmiany...“

Stara gazeta; Basow już ją czytał... Motorniczy Gazarjan słuchał z otwartymi ustami. Na

twarzy jego maluje się zdziwienie i ów odcień tajemniczości, właściwy dzieciom, gdy

słuchają bajki. Dla niego jest to cud, który wydarzył się gdzieś za górami, za lasami. A oto

Kotielnikow, spoglądając na towarzyszy, gryzie w skupieniu paznokcie. Czytał już o

Stachanowie i rozkoszuje się teraz wrażeniem, jakie wywiera na innych ten wspaniały

wyczyn. Dalej chmurny Husejn; nad jego brwią drga żyłka marszcząc brązową skórę czoła

Myśli już, naturalnie, tym, czy nie można by „zreorganizować się również na „Derber ie“.

... Marynarz Chrulew sennym wzrokiem patrzy w sufit. Pod sufitem szare kłęby dymu

tytoniowego, obłupana farba, żarówka w zakurzonej siatce. Chrulew myśli zapewne o jakichś

swoich sprawach, o tym, że rejs dopiero się rozpoczął, postój wypadnie nieprędko, a teraz oto

czeka go wachta, pieska wachta nocna...

... Z daleka od innych zastępca Kasacki. Słucha uważnie, ale chociaż nie rozgląda się dokoła,

jednakże obserwuje wszystkich. Trudno pojąć Kasackiego.

Krótkie dzieje rębacza Stachanowa Basow zna na pamięć. Stachanow uczył się techniki w

kopalni „Irmino“, raz po raz — alarmy — stany pogotowia, potem próby zorganizowania i

rozstawienia brygady po swojemu. Baczna obserwacja procesów pracy z uwzględnieniem

każdego ruchu, każdej sekundy.

Zapewne nie przychodziło to wszystko łatwo. Basow przypomina sobie inżyniera Nejmana i

tokarza Ejbata, podręcznik Niemirowskiego i regulację dieslów. Na drodze Aleksego

Stachanowa stali również zacofani inżynierowie i zbiurokratyzowana administracja. Być

może, że i jego dezorientowano cytatami z książek.

... Aleksy Stachanow musiał stoczyć poważną i ciężką walkę z urzędnikami administracji,

którzy trzymali się uparcie przestarzałych norm technicznych.

Tak właśnie było. Wystraszeni urzędnicy administracji odpłacali pięknym za nadobne,

majstrowie śmieli się: „Zielono ma w głowie". .. Wyciągano na światło dzienne stare książki

i... normy. Siedem ton węgla w ciągu zmiany — to maksimum. Czego chce ten niespokojny

człowiek ze swoją brygadą? Dobrze byłoby pozbyć się go pod jakimś niewinnym

pretekstem.“

Nie udało się — myśli Basow wzburzony i wydaje mu się, że wtedy, kiedy musiał opuścić

fabrykę, niejasne przeczucie zwycięstwa chroniło go od poddania się rozpaczy.

Bredis złożył starannie gazety.

Ruch stachanowski — mówił powoli — to przede wszystkim ruch zmierzający do

całkowitego wykorzystania techniki. Ruch ten rozpoczął się od dołu, administracja nie miała

z nim nic wspólnego. Stachanowcy — to robotnicy, którzy opanowali technikę, którzy

nagromadzili dość wiedzy, by móc pchnąć produkcję naprzód. Takich robotników kapitaliści

nie będą mieli nigdy, to jasne; tacy robotnicy są tylko u nas.

Kotielnikow mówi pochylając nieco na bok swoją mądrą, troszeczkę małpią twarz:

Stachanowców mamy niewielu, ale mamy już ludzi, którzy opanowali technikę. Jeśli

potrafią oni zorganizować pracę po stacnanowsku, będzie w kraju wszystkiego pod

dostatkiem i nie trzeba będzie liczyć się z każdą okruszyną. Każdy stachanowiec wytwarza

daleko więcej produktów, aniżeli może zużyć dla siebie. Wynika stąd, że inni robotnicy,

którzy się jeszcze nie zreorganizowali, żyją do pewnego stopnia kosztem stachanowców. Ale

który uczciwy robotnik pozwoli sobie żyć kosztem innego robotnika? Z tego wynika, że

wszyscy powinni pracować po stachanowsku, naturalnie w miarę swoich zdolności.

Słu-u-sznie — rzekł Włodzio.

Kasacki wstał i podszedł do stołu uśmiechając się. Ładne jego oczy błyszczały.

Towarzysz Kotielnikow mówił zupełnie słusznie — zwrócił się do kierownika

politycznego — że ruch stachanowski dopiero się rozpoczyna, ale w nim tkwi już pierwiastek

masowy i ogarnia on niewątpliwie cały kraj. Zuch Kotielnikow!

Dojrzewają chłopaki, rozważają — zauważył Bredis dobrodusznie — nie na próżno

przechodzili ekonomię polityczną.

Pogadanka skończyła się. Kilku ludzi zgromadziło się dokoła radiotelegrafisty, który rysował

coś szybkimi, zamaszystymi kreskami. Na papierze zjawił się długi łańcuch wagoników i

maleńka osoba w kapeluszu o szerokim rondzie. Rysunek powstał, jak zawsze, niezwykle

szybko, na kształt multyplikacji na ekranie. I natychmiast wyłoniły się spod ręki Włodzia

malutkie barki i nad nimi pojawiła się cyfra 25.000. Kadłub okrętu, naszkicowany kilku

kreskami, wysunął się poza brzeg arkusza i pod jego falochronem skłębiły się kędzierzawe

bałwany.

ROZDZIAŁ II

Podczas obiadu pełniący wachtę marynarz Karpuszyn zjawił się w drzwiach jadalni.

— „Agamali“ idzie — oznajmił wzruszony — a jak pięknie płynie, towarzysze!

Kilka osób rzuciło łyżki i widelce. Inni pośpiesznie jedli parząc sobie usta gorącym

barszczem;

Na mostku i na górnym pokładzie „Derbenta“ zebrała się cała wolna od wachty załoga.

Wobec tego, że statki płynęły ku sobie i odległość między nimi zmniejszała się szybko,

wydawało się, że „Agamali“ płynie z szybkością kanonierki.

Szturman Alawdin przyłączył się do marynarzy, którzy z mostku obserwowali zbliżanie się

spalinowca. Usiłował przybrać wyraz znudzenia i lekceważenia, lecz oczy jego błyszczały

niespokojnie.

Nawiązalibyście z nimi łączność, Włodziu — rzekł do radiotelegrafisty — ciekawe, z jaką

szybkością płyną?

Czy wypada? — Włodzio nie był pewien tego.

Czemu nie, przecież współzawodniczymy z nimi.

Okręty zrównały się i obserwujący z mostku ujrzeli pokład „Agamali“. Wzdłuż jego poręczy

stali nieruchomo ludzie. Nieoczekiwanie flaga na rufie spalinowca drgnęła i ześliznęła się w

dół wzdłuż masztu. Wśród tłumu na mostku rozległy się okrzyki aprobaty.

Widzisz, opuścili — tryumfował Karpuszyn — już uważają nas za ludzi! Trzeba

odpowiedzieć.

Spojrzał na Alawdina, który skinął na znak zgody. Karpuszyn pobiegł na rufę. Z pokładu

Agamali" zaczęto machać czapkami. Statek oddalił się już, zasnuwał się szarym dymem.

Włodzio opuścił mostek i podszedł do Alawdina.

Dwanaście węzłów — rzekł rozczarowany — to ich dawna szybkość, kiedy płyną z

ładunkiem. Myślałem, że osiągnęli coś nowego w tym czasie. Okazuje się, że na tym stanęli!

Wczoraj robiliśmy dwanaście i pół — zauważył Alawdin zafrasowany — a teraz, bez

ładunku, idziemy z prędkością trzynastu węzłów; słowo honoru, wygląda na to, że w tym

sezonie staniemy na czele!

Jeszcze nie wiadomo. Trzeba wykorzystać ukryte możliwości.

Jakie możliwości?

Włodzio z pobłażliwą miną bawił się swoim paskiem.

Nie byliście na pogadance politycznej ? Szkoda! Mówiliśmy o stachanowcach. Ukryte

możliwości to to, co może dać mechanizm, gdy dostanie się w umiejętne ręce. Weźmy na

przykład silniki „Derbenta". Po wypuszczeniu ich z fabryki dawały sto obrotów i cylindry

były nierównomiernie obciążone. Gdy je załoga własnymi siłami uregulowała, dają sto

dwanaście obrotów i teraz tylko piąty cylinder z lewej strony ma cokolwiek mniejsze

obciążenie. Basow powiada, że silnik jeszcze nie jest wykorzystany na sto procent i że moc

jego można zwiększyć. To jest właśnie jedna z owych ukrytych możliwości. Basow mówi...

Nie pytlujcie tyle! Słuchajcie, Włodziu... No, co?

Ja sam czytałem coś niecoś o Stachanowie i chciałem pomówić z Aleksandrem

Iwanowiczem w pewnej sprawie.

Doskonale. Pomówcie.

A czy on nie jest zły na mnie za to, że protestowałem przeciwko dwudziestu pięciu

tysiącom ton ponad plan? Jak sądzicie?

To głupstwo. On nie jest zarozumiały.

Słuchajcie, Włodziu — widać było, że szturman denerwował się, chociaż usiłował za

wszelką cenę zachować pozory, że nic sobie z niczego nie robi — wy zabiegacie tam o coś,

usiłujecie usprawnić pracę i już coś niecoś osiągnęliście. Ale nie macie pojęcia o żegludze, o

tym, jak się prowadzi statek, a w tym też tkwią ukryte możliwości. Między innymi przyszedł

mi do głowy niezły pomysł... Chodzi o to — ciągnął dalej Alawdin — że w drodze do rejdu

astrachańskiego mijamy wyspę żyloj pozostawiając ją po lewej ręce. Robimy przy tym

niemały hak, gdyż prosta trasa przechodzi po przeciwnej stronie wyspy. Ale tam jest płytko i

przy pogrążeniu na dwadzieścia stóp niesposób tamtędy przejść. Jednakże kiedy wracamy bez

ładunku, pogrążamy się tylko na sześć stóp, jeżeli pogoda jest spokojna i w ładowni nie ma

balastu. Tym niemniej płyniemy po zewnętrznej stronie i robimy hak tracąc na to co najmniej

czterdzieści minut.

A jaka jest głębokość cieśniny?

Co najmniej siedem stóp; przejście jest najzupełniej możliwe, jeśli się płynie bez ładunku i

bez balastu. Zyskujemy na czasie czterdzieści minut. Oto macie ukrytą możliwość —

zakończył szturman triumfalnie.

Dlaczego nikt tamtędy nie płynie? — zdziwił się Włodzio. — Przecież to takie proste.

Doprawdy nie wiem, dlaczego ... Boją się. Chcę pomówić z Basowem; jeżeli on się

zgodzi, uda nam się namówić kapitana.

Alawdin poczęstował Włodzia papierosem i pobiegł przestudiować mapę. Włodziowi

podobała się ta propozycja, chociaż usiłował udawać obojętnego. Był zaskoczony, a nawet po

trosze zły. Byłoby bardziej zrozumiałe, gdyby propozycję taką zgłosił Basow albo kierownik

polityczny, albo ktoś z motorniczych. Włodzio nie bardzo lubił Alawdina i wszystko, co o

nim wiedział, kazało mu uważać go za usposobionego wrogo w stosunku do kolektywu

scementowanego przez współzawodnictwo. Alawdin pozostawał na uboczu; był jakoś

wulgarnie nonszalancki. Ale oszczędzić prawie godzinę czasu dzięki zwykłej zmianie trasy!

Włodzio chciał jak najprędzej powiadomić o tym komsomolców.

Wieczorem załoga słuchała w świetlicy radia. Był tam Kotiełnikow, byli Procenko i Husejn.

Wysłuchali Włodzia bez wielkiego ożywienia — zapewne podzielali jego instynktowną

niechęć do drugiego zastępcy.

Kiedyśmy zaczynali, trzymał ręce w kieszeniach — rzekł Husejn ze złością — a teraz,

kiedy bez niego sprawa idzie gładko, zakasuje rękawy i pcha się. Dla niego to tylko kwestia

ambicji, a dla nas punkt honoru. Do diabla z nim!

Jednakże jego propozycja jest rozsądna —" zauważył Kotielnikow bez entuzjazmu.

No, dobrze, niech sobie będzie rozsądna; bez niego wpadlibyśmy na to. ..

Win na patefonie graje, ce jego diło — uśmiechnął się Procenko — a u nas robyty treba.

Nu jego k'bisu!

Basow wszedł i przysiadł się do kompanii. Uprzednio, pokonawszy bezsenność, spał przez

kilka godzin i był teraz nie tyle wesoły — ile bardziej zrównoważony i spokojny;

przysłuchiwał się muzyce dobiegającej przez odbiornik skądsiś z daleka, i gwizdał starając się

uchwycić melodię.

Ech, Włodziu! Ech, mój ty bajeczny radiotelegrafisto! Harmonii nie mamy, inaczej

zagrałbym, że aż!...

Włodzio uśmiechnął się w odpowiedzi na żart, ale zaraz zaczął tajemniczo trajkotać

zniżywszy głos — opowiadał o propozycji Alawdina. Komsomolcy spoglądali na mechanika,

który z satysfakcją zaciągał się papierosem i słuchał spokojny i pełen równowagi.

Alawdin proponuje, by iść przez cieśninę — powiedział wreszcie. — Nie wiem, co o tym

sądzić. Zdaje mi się, że tam nie ma ośmiu stóp.

Toteż ja mówię, że to jakieś bzdury — podchwycił Włodzio z ulgą. Było mu przyjemnie,

że teraz wszystko wyjaśniło się i że propozycja Alawdina, którego uważał za element wrogi w

stosunku do kolektywu statku, okazała się poronionym pomysłem. — On po prostu bajdurzy!

Chciał się pokazać, ale nie udało się — zauważył Husejn. — Należałoby wysłać go jak

najdalej...

Kogo znowu? — spytał Basow.

Szturmana. Niech się nie pcha!

Zwariowaliście! — zdziwił się Basow — człowiek robi propozycję do rzeczy, a wy huzia

na niego! Koniecznie trzeba zastanowić się nad tym!

Komsomolcy milczeli. Włodzio pokręcił się na miejscu, rozglądając się z zakłopotaniem.

Ale przecież sam powiedziałeś.

Ja nie znam się po prostu na żegludze. Alawdin jest szturmanem, orientuje się lepiej.

Naradzimy się z kapitanem, rozpatrzymy trasę, pomyślimy. Ale dlaczego to wam tak bardzo

nie poszło w smak, nie mogę pojąć — popatrzył dobrodusznie jak przedtem, ale spostrzegłszy

dokoła niezadowolone twarze, nagle urwał, przestał się uśmiechać i spojrzenie jego

stwardniało.

Nie czujesz pisma nosem — bąknął Husejn gniewnie — czy nie widzisz, co to za numer?

Szydził z nas, kiedy braliśmy się do rzeczy, mówił, że dwadzieścia pięć tysięcy ponad plan to

brednie. A teraz pcha się naprzód, żeby zrobić wiele hałasu dokoła swej osoby. To, moim

zdaniem, mizerny człeczyna, typ spod ciemnej gwiazdy.

E-e... to wszystko przecież jakieś głupie niesnaski... __

rzekł Basow zżymając się — tu wszyscy są swoi i ja znam Alawdina niegorzej od was. Ale on

jest szturmanem i póki jest na statku, nikt nie ma prawa przeszkodzić mu, kiedy chce wziąć

udział w pracy kolektywu. Jeżeli będzie bruździł, damy sobie z nim radę albo wyrzucimy go

precz! Teraz — pragnie nam pomóc i odsunąć go, to znaczy zaszkodzić sobie.

Źle się dzieje, chłopcy — zauważył Kotielnikow ponuro — zaczynamy znów odosabniać

się, tworzymy jakąś grupę „porządnych". Mówiliśmy już przecież o tym. Sam mówiłeś,

Włodziu, że za mało przestajemy z ludźmi. Po co powtarzać błędy...

Kiedy ani trochę nie mam do niego serca! Jest nam obcy...

A moim zdaniem, należy albo przepędzić go ze statku, albo wciągnąć do pracy i

wykorzystać jego możliwości. Obcych nie potrzebujemy.

Tak zwykle bywa — ciągnął już łagodniej Basow. — Gdy człowiek przystępuje do pracy,

przeszkadzają mu, wyśmiewają go i dowodzą na wszystkie sposoby, że wszczął coś

bzdurnego. Jeśli jest na dobrej drodze i dąży wytrwale do celu, godzą się z nim stopniowo i

nawet chcą mu dopomóc. Jeśli udało wam się zjednać ludzi — to sprawa jest na wpół

wygrana. Można powiedzieć, że to jest najważniejsza część Zresztą pomówcie z

kierownikiem politycznym. Ja przecież mówię nietęgo, nie jestem propagandystą! —

przerwał sam sobie z uśmiechem.

Dobra, nie ma o czym mówić — rzekł Husejn gderliwie i z niechęcią — jeśli pomoże,

podziękujemy. Prawda, Włodziu?

Słusznie ...

Przed ostatnią wachtą Basow wszedł na mostek szturmana, żeby przestudiować trasę na

mapie.

Morze było spokojne. Szerokie, gładkie bałwany niosły na swoich grzbietach mgliste odbicie

gwiazd. Poręcze mostku były ciepłe, nieco wilgotne od rosy i z lekka drżały. Gdyby nie owo

słabe wewnętrzne drżenie statku — wydawać by się mogło, że stoi on nieruchomo, a morze

płynie niby rzeka w tę stronę, dokąd dmie wiatr i płyną fale.

Basow nucąc półgłosem, spoglądał w dół. Na górnym pokładzie obok łodzi widniała biała

sylwetka kobieca. Dobiegł go śmiech i niby to zagniewany głos:

Nie do-o-kazuj...

Z kim to? — pomyślał Basow przypominając sobie różową, roześmianą twarz bufetowej

Wiery, jej maleńki nosek i jasne brwi na dziecięcym, porcelanowym czole. Wiosną kłócili się

o nią marynarze i plotki o niej krążyły wśród załogi, aż kierownik polityczny Bredis

zawstydził chłopców na zebraniu. Wiera była jednakowo uprzejma w stosunku do wszystkich,

ale z nikim nie zatrzymywała się dłużej na pokładzie.

Ot, i Wiera znalazła kogoś — pomyślał Basow z nagłym bólem — zapewne pokochała

mocno. Cóż, to zrozumiałe. Przecież nawet potwory — a tylko ja... — urwał tę myśl. — Ale

to dobrze, że taka noc dokoła, a oni stoją tam, objąwszy się, i nikt ich nie widzi. I ze mną było

tak, ale widocznie nie było w tym nic prawdziwego, bo wszystko skończyło się samo przez

się, jakby się urwało. Więc czego znów żałować?"

Podszedł do mostku i usiłował myśleć o nowej trasie, o propozycji Alawdina, ale zamiast tego

wyraźnie, jak można widzieć tylko w malignie, ujrzał nagie ramiona Musi, odczuł ich ciężar

na swoich ramionach i na kształt blasku światła wyłoniła się z ciemności jej twarz.

Zdaje się, że zawsze kochałam cię, dowódco!...“

Spojrzał w górę na czarne niebo, usiane lśniącym gwiezdnym piaskiem, i zazgrzytał zębami.

Należało natychmiast wziąć się do czegoś. Przeszedł przez mostek. Obok zapasowego

kompasu, schylony nad cyferblatem, stał marynarz Karpuszyn. Notował coś i był tym tak

pochłonięty, że nie dosłyszał kroków.

Studiujecie kompas? — spytał Basow nadając głosowi owo brzmienie przyjacielskie,

które, jak wiedział, usposabiało ludzi zawasze do poważnej rozmowy. — Ja sam od dawna

zamierzam zająć się zagadnieniami żeglugi, ale nigdy jakoś nie mam czasu... To sprawa

poważna...

Karpuszyn drgnął i odwiódł się z uśmiechem zakłopotania, ale poznawszy Basowa uspokoił

się natychmiast.

Nie, nie studiuję, badam kurs — wymówił tajemniczo i szybko — tylko ciszej, proszę was.

Nie trzeba, żeby usłyszał

Kto?

Dyżurny sternik.

Badacie kurs?

Zaraz wam wytłumaczę — zaczął mówić prędko marynarz — tylko zapiszę... Gotowe.

Widzicie, statek zboczył w tej chwili c trzy stopnie. To sternik papierosa zapalał. Zapisałem

już cztery stronice. Są tu i większe odchylenia — o pięć stopni i więcej. Gdyby wyrysować na

mapie drogę statku, otrzymalibyśmy linię falistą. Już drugi dzień badam kurs...

Te odchylenia porządnie zmniejszają szybkość? — spytał Basow z zainteresowaniem.

Ciszej, bo usłyszy... Chyba, i jak jeszcze zmniejszają! Powiększyliście moc silników, ale

to wszystko na nic, póki sternicy pracują byle zbyć! Zauważyłem to na swojej wachcie, kiedy

stałem przy sterze. A potem na pogadance politycznej mówiliśmy o Aleksym Stachanowie i o

ukrytych możliwościach. Moim zdaniem, prosta droga, bez zboczeń, to jest właśnie ukryta

możliwość. Dzisiaj stałem na wachcie przy sterze i osiągnąłem minimalne zboczenia — o pół

stopnia, nie więcej. Teraz notuję pracę innych sterników i pokażę im jutro, jak prowadzą

statek. Po prostu wstyd.

Wasze notatki są w porządku? — zapytał Basow szybko.

Najzupełniej w porządku. Notowałem nawet godzinę, o której dostrzegałem odchylenia.

W takim razie wykreślimy krzywą ich pracy i zbierzemy załogę w celu omówienia. To jest

wielka ukryta możliwość, macie rację.

Prawda? — ucieszył się marynarz —-my ich podciągniemy, Aleksandrze Iwanowiczu! —

Spojrzał z ukosa na kompas i otworzył notatnik — oto znowu zboczył. O dwa i pół...

Popatrzcie sami!

Widzę — uśmiechnął się Basow — ale przeszkadzam wam tylko swoim rozpytywaniem.

Pójdę już.

Ta krótka rozmowa jak gdyby odświeżyła go i przywróciła mu równowagę, z której wytrącił

go widok cudzego szczęścia.

Oto jeszcze jedno odkrycie — pomyślał z radosnym zdziwieniem o rozmowje z

marynarzem — i takie proste, zrozumiałe dla każdego, kto wie o tym, że linia prosta jest

krótsza od krzywej. O odchyleniach od kursu wiedzieli szturmani i kapitanowie, i motorniczy.

A odkrycia tego dokonał sternik przy kole sterowym.

ROZDZIAŁ III

Na ogólnym zebraniu załogi „Derbenta“ zatwierdzony został plan pierwszego

stachanowskiego rejsu. Właściwie nie było nawet zebrania. Nie było ani prezydium, ani

referenta. Ludzie przychodzili z wachty i odchodzili. W świetlicy tak nadymiono, że aż

ciemno było od dymu tytoniowego, i kierownik polityczny, Bredis, nie próbował nawet

przywrócić porządku. Zżymał się z lekka, gdy szum wzmagał się i głosy zlewały się w

jednolitą, pełną wzburzenia wrzawę. Siedział nie zmieniając pozycji i nie rozglądając się, i

zdawał się być pogrążony w głębokim zamyśleniu. Tylko krótkie uwagi, które rzucał od czasu

do czasu, świadczyły o tym, że słucha uważnie i że z łatwością orientuje się w tym

harmiderze.

Jak zwykle, nie obeszło się bez starć. Marynarz Karpuszyn rozpostarł na stole arkusz papieru,

na którym była nakreślona ołówkiem falista linia. Czerwony i skrępowany z zażenowania

Karpuszyn opowiedział o swoich spostrzeżeniach przy zapasowym kompasie. Dokoła

wszyscy na raz zaczęli się śmiać i mówić jednocześnie. Kotielnikow zmrużył oczy szukając w

tłumie sterników.

Wiecie, do czego to podobne? — zaczął poważnym tonem. — To tak, jakby Piotr i Iwan

wlekli kloc. Piotr oto męczy się i plecy zgina, a Iwan sapie, policzki nadyma. Nieładnie,

towarzysze sternicy, bardzo nawet nieładnie z waszej strony!

Wszystko to bujda, towarzysze — odezwały się ponure głosy — on sam śpi przy kole

sterowym! — I u niego statek zbacza!...

Nie, to nie bujda!...

W zęby dać mu za to — odezwał się czyjś ostrożny głos. Husejnowi twarz drgnęła,

nagłym ruchem podniósł z ławki swoje ciężkie ciało.

Kto to powiedział? — wrzasnął i twarz nabiegła mu krwią — niech się pokaże!

Spokojnie chłopcy — rzekł kierownik polityczny nie zmieniając pozycji — nie

zapominajcie, gdzie jesteście. Karpuszyn mówi do rzeczy. Sternicy muszą podciągnąć się i

nie marnować osiągnięć załogi. Będziemy ich z początku kontrolowali.

Słusznie, trzeba ich kontrolować!

Rozkaz... kontrolować sterników! — Dalej...

Zastępca Alawdin rozparł się na krześle ze swoim zwykłym, lekceważąco-znudzonym

wyrazem twarzy. Odrzucił w tył głowę i mrużył oczy od dymu. Nie przestawał jednakże

patrzeć na drzwi. Kapitan to zjawiał się, to znowu wychodził na mostek. Basow zatrzymał się

w oddziale maszyn. Alawdin zaczął się niepokoić. Czyżby zapomniano o jego propozycji?

Ale oto kapitan wrócił, usiadł postękując obok kierownika politycznego i znużony przymknął

oczy. W drzwiach zjawił się Kasacki, obrzucił zebranych ostrym, zaciekawionym

spojrzeniem i uśmiechnął się widocznie do jakichś własnych myśli. Ostatni przyszedł Basow.

Miał twarz zabrudzoną i robił wrażenie zmęczonego. Kopeć, który osiadł na jego powiekach,

sprawiał, iż oczy jego zdawały się głęboko zapadnięte, co nadawało mu wygląd ponury i

groźny. Ale uśmiechnął się i podszedł do Alawdina.

Siadajcie, Aleksandrze Iwanowiczu, starczy miejsca — przemówił Alawdin posuwając się

na krześle. — Obawiałem się, że nie przyjdziecie.

Zaniechał swego zwykłego, pewnego siebie tonu i zaraz rozzłościł się sam na siebie. „Jeszcze

pomyśli, że mu schlebiam. Trzeba sobie z niego nic nie robić i być grubianinem, takim, jakim

on jest. Dlatego też liczą się z nim ...“

Basow usiadł na brzeżku krzesła i w roztargnieniu zarzucił ręce na poręcz.

Przygotowaliśmy wszystko do przeprowadzenia remontu pompy do nalewania paliwa —

rzekł patrząc w bok — to jedno jeszcze zostało do zrobienia.

Twarz Alawdina przybrała wyraz uwagi; zly był na siebie, że nie znajduje odpowiedzi, a

jednocześnie sprawiało mu przyjemność, że siedzi z mechanikiem i rozmawia z nim wobec

wszystkich.

Co z nową trasą? — zawołał Basow zwracając się do kierownika politycznego. —

Przedyskutowaliście to we trójkę, dlaczego teraz nic nie mówicie?

Kapitan Kubasow zaczął się niespokojnie poruszać na krześle.

Ależ my właściwie nie doszliśmy w końcu do żadnego wniosku. Zdaje się, że głębokość

cieśniny jest wystarczająca, ażeby przejść z pogrążeniem na siedem stóp, czyli bez ładunku,

ale z drugiej strony, trasa ta jest tak mało zbadana. .. Co wy o tym sądzicie, Olegu

Siergiejewiczu?

Nie byłem na posiedzeniu trójki — odezwał się Kasacki z uśmiechem — ale już

powiedziałem wam, co o tym myślę. Przejście jest możliwe.

Wiem, że możliwe ... ale też odpowiedzialność jest wielka — ciągnął dalej Kubasow —

inni omijają tę cieśninę, a my mamy tam leźć. Jeśli wystrzegają się płynąć tamtędy, widać jest

tam niebezpiecznie, nieprawdaż ?

No, „niebezpiecznie" to za wiele powiedziane. Jest niewielkie ryzyko... to prawda.

A widzicie? Ryzyko jest, więc jak można?...

Ale przecież bez ryzyka tylko ryba pływa, Eugeniuszu Stiepanowiczu — rzekł Kasacki z

ckliwie łagodnym uśmiechem. — Chyba nie będziemy prosili kapitana „Agamali", żeby nam

wytyczył trasę.

Zapanowało niezręczne milczenie. Marynarze spuścili głowy,

gryźli wargi, by ukryć uśmiech. Basow chrząknął i chmurzył się

obserwując szturmana. Kasacki był jakby sam zdumiony własnymi

słowami. Rozejrzał się dokoła z niewinnym i wesołym zdziwieniem.

Chcę powiedzieć, że należy pójść na pewne ryzyko, jeśli to jest rozsądne i celowe' —

ciągnął Kasacki ani trochę nie zmieszany. — W cieśninie oszczędzimy blisko godzinę — to

wyniesie około stu tysięcy tonomil w ciągu rejsu. Jeśli wziąć przy tym pod uwagę, że

torujemy drogę innym... Jednym słowem jestem — za!

Wyście sprawdzali wtedy na mapie, Eugeniuszu Stiepanowiczu — zauważył kierownik

polityczny — zdaje się, żeście nie oponowali, o ile pamiętam...

Kapitan zasępił się podpierając policzek pulchną dłonią. Jak zawsze, przytłaczało go to, że go

namawiano, i miał wielką ochotę skończyć z tym i zgodzić się. Ale jednocześnie przerażała

go odpowiedzialność, której można by przecie nie brać na siebie.

Dobrze, niechaj tak będzie — rzekł wreszcie stanowczym, zdecydowanym tonem,

spotykanym u wielu chwiejnych i ustępliwych ludzi, którzy znają tę swoją cechę i usiłują

ukryć ją przed otoczeniem. — Ja sam poprowadzę statek przez cieśninę. Ostatecznie ryzyko

jest, zdaje się, niewielkie? — zakończył czymś w rodzaju pytania, jak gdyby oczekując zgody

obecnych, by się ostatecznie uspokoić.

Alawdin promieniał. Wyraz jego twarzy zmieniał się ostatnio wielokrotnie. Alawdin to

wpadał w ponurą złość, to znów ożywiał się i zmarszczki koło ust wygładzały się. Teraz, nie

mając sił ukrywać dłużej swej radości i zapominając o tym, że postanowił zachowywać się

grubiańsko i lekceważąco, szepnął do Basowa:

To jest prawdziwy wniosek racjonalizatorski. Prawda, Aleksandrze Iwanowiczu?

Podczas postoju usunięto z burty „Derbenta“ około sto ton zbytecznego ciężaru. Były to

łańcuchy kotwicowe i kotwice, ciężkie części motorów, przeznaczone do zimowego remontu.

Zapas paliwa wzięto na jeden tylko rejs. Wszystko to umożliwiło zabranie trzystu ton ładunku

więcej.

W oddziale maszyn reperowano pompę tłoczącą paliwo, czyszczono paleniska. Mustafa

Husejn, powalany i kosmaty, wyskoczył na pokład i przywołał radiotelegrafistę.

Może mi wyświadczysz przysługę — rzekł zmieszany — widzisz, nie będę mógł już

wydostać się dzisiaj stąd... Jednym słowem — musisz zatelefonować do pewnej osoby.

Rozumiem. Na spacer nie wybierzesz się już dziś — uśmiechnął się Włodzio — podobny

jesteś w tej chwili do ludożercy z obrazka dla dzieci. A jak nazywa się ona... ta twoja osoba?

Wziął karteczkę z rąk Husejna i zsunął czapkę na tył głowy.

Powiem jej, że jesteś w złym humorze. Może przespaceruje się ze mną, kto wie!

Ale ty nie zrobisz mi świństwa, Włodzik? — spytał Husejn spoglądając niepewnie na

posłańca — zakatrupię, pamiętaj!

Przed przybyciem wysłano depeszę o przygotowaniach do stachanowskiego rejsu.

Zawiadomiono robotników przystani i personel stacji pomp. Stacja pracowała regularnie,

ładunek podawano pod pełnym ciśnieniem, szlauchy dźwięczały, wysoki kadłub „Derbenta"

zanurzał się zwolna w wodę.

Kapitan i zastępcy obserwowali ładowanie z mostku szturmana. Kapitana porwała

gorączkowa i trochę uroczysta krzątanina przygotowań. Na morzu przeczytał ostatnie numery

gazety i miał przed sobą obraz Stachanowa w aureoli błyskawicznej sławy. Ale Kubasow

wciąż jeszcze lękał się czegoś. Lęk przychodził nagle, ogarniał go znienacka, chwytając za

serce. Zbyt wiele nowego działo się na statku i owo nowe było sprzeczne z jego

zamiłowaniem do zwykłego biegu spraw, z którym się zrósł.

Na zebraniu namówiono go, aby płynąć przez cieśninę, i zgodził się na to, bowiem zdawało

mu się, że ryzyko jest niewielkie, a dokoła wszyscy mówili o śmiałej racjonalizacji

Stachanowa. Ale gdy wszedł na mostek, przypomniał sobie wypadek, jaki zdarzył się

Kaukazowi", który osiadł na mieliźnie w pobliżu Biriuczjej Kosy, i jego pewność siebie

znikła. Marynarze wlekli po pokładzie zardzewiałe łańcuchy i zwoje lin; ze składu oddziału

maszyn wyniesiono ciężkie cylindryczne części, których przeznaczenie znał mechanik.

Dopóki Basow stał na pokładzie i przynaglał robotników, Kubasow spokojnie obliczał w

myśli, ile może ważyć owo mnóstwo ciężarów. Ale mechanik znikł w oddziale maszyn i

wówczas Kubasow poczuł nagły niepokój — jednakże nikt tego dotychczas nie robił. A nuż

części zapasowe okażą się na morzu potrzebne albo nie starczy paliwa podczas burzy!

Kapitan miał ochotę pomówić z pierwszym zastępcą, zagadywał go nawet parokrotnie, ale

Kasacki odpowiadał monosylabami i był widocznie czymś przygnębiony. Twarz mu pobladła,

wyraźnie widać było starczą odętość policzków, której Kubasow przedtem nie dostrzegał.

Poza tym od Kasackiego czuć było wódkę i oczy jego błyszczały ponurym, złym blaskiem.

Co wam jest? — szepnął Kubasow, gdy zostali na chwilę sami. — Wyglądacie na chorego.

Czy coś się stało?

Głowa mnie boli...

To wszystko przez tę wódkę. Przestalibyście, na Boga!

Dajcie mi spokój. Do kina mam może chodzić, czy co? Słuchajcie. .. Wszyscy oni tam są

bardzo młodzi. Czy może mi się tylko tak wydaje? Mówię o tamtych, na pokładzie.

Nie tak znów bardzo młodzi. Basow ma lat trzydzieści... O, tam suk.

Nie, to smarkacz... Zdolny smarkacz, nic więcej!

Nie rozumiem.

I nie macie potrzeby rozumieć. Starzy jesteście.

Może położycie się... Co wam jest? —. Głupstwo. Popatrzcie na Alawdina.

Drugi zastępca wbiegł na mostek i zatrzymał się, by złapać dech. Spojrzał na zegarek i

uśmiechnął się radośnie.

Siedem tysięcy ton wzięliśmy w ciągu trzech godzin — oznajmił promieniejąc. —

Pysznie, Eugeniuszu Stiepanowiczu! Przystań nigdy tak nie pracowała. Pobiegłem na stację

pomp, żeby podziękować, a oni śmieją się. Dla stachanowców, powiadają, pracujemy dzisiaj.

Pokażcie na morzu, co umiecie, to będzie najlepsza wdzięczność. Jednakże warto by już

odciągnąć się w głąb; ta przystań jest płytka... .

Cóż, możemy odciągnąć się — zgodził się kapitan — jak sądzicie, Olegu Siergiejewiczu?

Nie wiem... wy orientujecie się lepiej.

Odciągniemy się — postanowił kapitan poweselawszy nagle. , — Idźcie, mój drogi,

odciągnijcie się o jakieś dziesięć metrów. Więc powiadacie, że wszystko idzie pomyślnie?

Doskonale, Eugeniuszu Stiepanowiczu!

Na przystani robotnicy podnieśli szlauchy. Odciągnięte w bok, zwisły nad molem, roniąc

drobne, czarne strugi mazutu. Zahuczały elektryczne silniki „Derbenta“. Statek zaczął zwolna

sunąć w głąb przystani i zatrzymał się. Teraz ustawiono tylko jeden szlauch, by nalać ostatnie

tysiąc ton ładunku. Ściemniało się. Na pokład wdrapał się Husejn i usiadł na stopniu

schodów. Mruczał cichutko, wycierając chustką twarz i nagą pierś, wciągając w nozdrza

rześki, morski wiatr. Po schodkach przeszli marynarze, którzy wrócili z miasta. Również

Włodzio Makarow był wśród nich. Podszedł do Husejna, zasalutował zderzając obcasy.

Zadanie wykonane — powiedział żartobliwie. — Proszono, by oddać ukłony. Raczono

wypowiedzieć się o waszej osobie z wielką miłością. Wzruszyłem się do łez.

Przestań błaznować — zasępił się Husejn — co powiedziała?

Nie, serio. Widać czekała na ciebie bardzo niecierpliwie, bo aż głosik jej się urwał, kiedy

powiedziałem, że jesteś zajęty. Ciekawe, jaka ona jest?

Nic ci do tego... Ach, do diabła... Takie zmartwienie, Włodziu!

Co za zmartwienie? Powiedziałem jej, że wypływamy na stachanowski rejs; jęła mnie

rozpytywać i widocznie poweselała. Nawiasem mówiąc, zdaje się, że spodobał jej się mój

głos. W końcu wypędzono mnie z budki telefonicznej. Pyszna dziewczyna!

Co ty tam wiesz...

Robotnicy na przystani zamknęli zasuwę rurociągu i chwycili za łańcuchy dźwigowego

mechanizmu szlaucha. Ładowanie skończyło się. Ogłuszająco zagrzmiał metaliczny głos

Derbenta“ i natychmiast utonęły w nim wszystkie dźwięki. Potem ryk urwał się i z daleka

odpowiedziało echo krótkim, basowym poszczekiwaniem.

Ukończyliśmy ładowanie w ciągu trzech godzin siedemnastu minut — oznajmił Włodzio

patrząc na zegarek. — Zuchy, ci z przystani! Tak szybko nie ładowaliśmy dotąd ani razu.

Teraz tylko dawajcie węzły, towarzysze motorniczy.

Husejn zerwał się i przeciągnął się z wesołym uśmiechem.

W tej chwili naprawiono pompę do paliwa. Damy w drodze trzynaście węzłów, nie mniej.

Wystarczy ci to? Och, jak my dziś pomkniemy. Włodziu! Bajecznie pomkniemy!

ROZDZIAŁ IV

Około północy szturman Kasacki wyszedł z kajuty. Stąpając przesadnie mocno po wilgotnych

deskach, przeszedł wzdłuż górnego pokładu i przystanął opierając się o belkę i zadzierając do

góry ostry podbródek.

Na skraju nieba wśród ciemnogranatowych obłoków błyszczał wąski sierp księżyca. Drżąca

łuna świateł portowych tonęła w morzu.

Kasacki ziewnął głośno, potem wzruszył ramionami i poszedł przed siebie, głośno stukając

obcasami; minął wartownika, który usunął mu się z drogi, i po schodkach wszedł na mostek,

dalej w dół. I znów oto taka sama belka, zgięta w kształt znaku zapytania, z blokiem na

końcu, mokry brezent lśniący w świetle księżyca, światła na masztach, światła na krańcu

morza.

Więzienie! — wyrzekł Kasacki głośno i drgnął na dźwięk własnego głosu. — Spacer

skończony. Wracaj łaskawie do kajuty, Olegu Siergiejewiczu!

Na korytarzu pod sufitem płonęły matowe, zakurzone lampy, widać było białe tabliczki na

drzwiach. W dole coś zadźwięczało. Z. kajuty Alawdina w ciszy popłynęły słodkojękliwe

dźwięki patefonu. Szturman zachwiał się na nogach i zagrzmiał wiązką kluczy.

Tańczycie? — wymamrotał przez zęby. — Tańczycie, kretyni! A jednak jesteście w

więzieniu...

Wrócił do wartownika. — Chrulew? — Marynarz wyprężył się, sylwetka jego zarysowała się

niewyraźnie w ciemności.

Chodź tu bliżej. No, co tam słychać u was? — spytał Kasacki ziewając. — Nuda, bracie.

Tak, wiadoma rzecz. Nocna wachta — sobacza.

Chrulew przestępował z nogi na nogę, starając się dojrzeć twarz szturmana.

No co, rad jesteś z pracy? — pytał niedbale Kasacki. — Dużo się u nas zmieniło —

dostajemy premie. Zadowolony jesteś?

Zadowolony chyba, dlaczegoby nie...

A więc zadowolony...

No, jakby tu powiedzieć...

W ciemności twarze ich zarysowały się mgliście 1 głosy ostrożnie badały się wzajemnie.

Mamy tu przecież teraz wybitnych ludzi. Jak ci się to podoba? Z tego, co piszą gazety,

wynikałoby, że jeden tylko Tatar Husejn wykonywa plan, a inni to takie sobie śmiecie.

To święta prawda. Taka krzywda dla nas...

Już ty, bracie, nigdy znakomitością nie będziesz. Nie jesteś odpowiednią figurą. Ot, ten

smarkacz radiotelegrafista — to co innego.

No, no, to się jeszcze zobaczy! Wczoraj tam u nich silnik odmówił posłuszeństwa. Światło

zgasło... Ja wszystko widzę!

Zuch z ciebie, masz głowę na karku. Powinieneś wiedzieć o wszystkim, co się dzieje na

statku. Dziś silnik, a jutro znowu coś innego nie będzie w porządku. Wtedy uda nam się

wszystko postawić na właściwym miejscu.

Gdyby tak katastrofa na otwartym morzu ...

Sz-sz-sz... Po co mówisz coś podobnego... Kto tam stoi na dole?

Bosman. On źle słyszy.

Dobrze. Ciebie nie trzeba uczyć, można tylko zepsuć ucząc cię. Rozumiesz, że wszystko

tutaj na mnie się trzyma? Nasz kapitan — to puste miejsce.

Staruszek — zachichotał Chrulew przysuwając się bliżej. — Ja wszystko widzę. Już

możecie być spokojni, Olegu Siergiejewiczu.

Zuch z ciebie. Pomówię z tobą, kiedy będę uważał za potrzebne — rzekł Kasacki

spoglądając na dalekie światełka na morzu. Odwrócił się i znowu przeszedł przebytą

uprzednio drogę.

Jedne z drzwi uchyliły się i wysunęła się z nich okrągła głowa, pokryta rzadką, srebrzystą

szczecinką. Głowa zamarła w bezruchu, połyskując szkiełkami okularów.

Eugeniuszu Stiepanowiczu! — zawołał Kasacki uradowany. — Czyż doprawdy nie śpicie

jeszcze? A ja męczę się, przyjacielu mój! Tu mnie boli — przyłożył dłoń do piersi —

ogromny, zły robak, robaczysko ... Zje on mnie kiedyś, ot co. Ale dlaczego nie śpicie jeszcze?

Kapitan przecisnął się przez uchylone drzwi i pogładził dłonią czaszkę.

Czytałem raz jeszcze „Pieśń o sokole“ — rzekł uśmiechając się niezdecydowanie —

pamiętacie ją, mój drogi?... „Kto urodził się, by pełzać, ten latać nie zdoła ...“ Ileż w tym

dumy dla skrzydlatych i ile goryczy... dla tych, którzy nie potrafią latać! Kasacki roześmiał

się na całe gardło.

Mój drogi, to wszystko bzdury... Ale rad jestem, że nie śpicie — zatoczył się i z pijacką

czułością wydął wargi. Kapitan odsunął się i poruszył nozdrzami.

Pijani jesteście — rzekł ze smutkiem — kiedy się to wreszcie skończy? Poprawcie czapkę.

Pijany, naturalnie pijany! A cóż chcecie, żebym robił w więzieniu? Pozostaje tylko chlać

wódkę albo studiować klasyków. Zajdźcie do mojej kajuty, Eugeniuszu Stiepanowiczu,

zajdźcie choć na chwilę! Miewam takie okropne sny... Nie odmówicie mi tej przysługi, tej

drobnej, maleńkiej uprzejmości? Taka nuda ... Zaraz otworzę moją celę... Właśnie — celę.

Przecież jesteśmy w więzieniu. Ależ nie oglądajcie się, nie ma nikogo, jesteśmy sami! Po

waszej twarzy również widać, że jesteście w więzieniu. Jesteście człowiekiem dobrym i

nieszczęśliwym i nie możecie stąd odejść. Chyba skoczyć do wody?

Kubasow wszedł do kajuty ze swoim pomocnikiem. Na stoliku — kałamarz i starodawny,

wymyślny zegar — miarowo i prędko tańczą błyszczące kółeczka, porusza się sprężyna,

maleńki - porcelanowy klown huśta się na trapezie i błaznuje. Zielone światło spod abażuru,

miękki dywanik pod nogami. Pachnie spirytusem, perfumami, dobrym tytoniem. Przytulnie,

ciepło, ładnie. Ale Kasacki szczerzy konwulsyjnie białe zęby i mówi o nudzie, o bezsenności i

okropnych, przelotnych snach.

Nie mam tu nikogo oprócz was. Pragnę, byście zrozumieli mnie, wy jedynie. Cóż z tego,

że współczuje mi Bredis, że mi wypali kazanie i powie, że jestem pozostałością wymierającej

klasy. Źle jest być pozostałością, odłamkiem; jest to rzecz bezużyteczna, o którą ponadto

można skaleczyć sobie ręce, co? Cha-cha... Wyrzucić odłamek, żeby nie przeszkadzał,

natychmiast wyrzucić go precz!

Kasacki wybałuszył oczy i zatupał nogami z jakąś na wpół błazeńską, na wpół szczerą

wściekłością. Każdy mięsień drgał na jego wykrzywionej twarzy. Potem otarł czoło i

uśmiechnął się słabo, ze znużeniem, jak aktor, który wykonał trudny numer.

Ale ja nie chcę, by mnie wyrzucono. Otóż to właśnie — mówił dalej zniżając tajemniczo

głos. — „Mein Kaffee schmeckt mir noch sehr gut“ — jak mówią stare Niemki. Cóż mam

według was począć?

Kubasow opadł ciężko na fotel, złożył ręce na brzuchu i westchnął.

Co za bzdury pleciecie — powiedział niepewnie — któż to was wyrzuca i w ogóle... po co

pijecie, jeśli nie możecie znaleźć sobie potem miejsca? Wyglądacie okropnie.

Kasacki zaczął chodzić po kajucie.

Powiedzcie, czy nie macie czasem wrażenia, że jesteście stary niesłychanie stary? Nie

zgrzybiały, nie. Właśnie stary, taki jak omszały kamień perskiego muru w naszym mieście.

Byliście świadkiem, jak żyły i umierały dziesiątki pokoleń, i przeżywaliście z nimi wszystkie

ich błędy, wszystkie popełnione przez nie głupstwa. Odkrywali lądy, budoAvali piramidy,

wydawali prawa. I oto lądy są już zaludnione i uprawione, znudzeni turyści gapią się na

rozbite posągi. Na miejscu starożytnych cmentarzy i na polach bitew zbudowano rzeźnie i

publiczne wychodki. Ludzie chcą żyć, jakby mieli dokonać czegoś niezwykłego. Spróbujcie

wyprowadzić ich z błędu. Usuną was ze swojej drogi i kroczyć będą naprzód nie oglądając się

za siebie. Ale nie o to idzie. Lecz wy w jakiej znajdujecie się sytuacji? Starzy jesteście i

wszystko wam się sprzykrzyło. Co macie począć? Uciec do tajgi, gdzie ani chybi zeżrą was

wilki? Albo udawać, żeście uwierzyli w światło dnia dzisiejszego, i pójść razem z tymi,

którzy przetwarzają na nowo życie? Dadzą wam miejsce w szeregu, ogólny szacunek i chleb z

masłem. Ale to jest bardzo ciężkie, bardzo męczące, a co najważniejsze, oręż, którym ludzie

walczą dokoła, to bynajmniej nie zabawka dziecięca. Toczą oni walkę śmiertelną i tych,

którzy padli, czczą jak bohaterów. Żeby się nie zdradzić, musicie razem z nimi iść w ogień.

Udajecie zapał mając na celu jedynie zachowanie życia, które, diabli wiedzą dlaczego,

droższe wam jest ponad wszystko inne. I oto gracie komedię z twarzą purpurową z wytężenia,

jęcząc jak błazen, który symuluje dźwiganie ciężarów. Wcześniej czy później wyjdzie na jaw,

że te wasze ciężary są zrobione z papieru, i przepędzą was sromotnie ze sceny pozbawiając

jednocześnie owego chleba z masłem, dla którego zapoczątkowaliście to wszystko. Gra nie

warta świeczki, jak się mówi. Przy tym wiadomo wam jest z góry, że wcześniej czy później

tak właśnie się stanie...

Kubasow spojrzał z udręką na zegarek. Spać nie miał już ochoty, ale czuł jakieś odrętwienie,

ciężką apatię, która go jak gdyby wtłaczała w fotel.

Nie pojmuję, do czego zmierzacie — rzekł głucho, wpatrugąc się z rozdrażnieniem w

twarz rozmówcy — to jakaś alegoria! A może mówicie o sobie?

Alegoria! Właśnie alegoria! — podchwycił Kasacki z zachwytem — to słowo określa

najzupełniej naszą sytuację. Jesteśmy tak ostrożni nawet między sobą, że uciekamy się do

alegorii. Ach, mądrale, ach, dranie, „przebrzmiali ludzie...“ Jednakże co sądzicie o tym

wszystkim?

Sądzę, żeście po prostu pijani... Człowiek zdrowy wzdraga się przed takimi myślami.

Cuchną.

Czyżby?

Tak. Nie wolno nam mówić w ten sposób o przeszłości. Wszyscy ci rzeźbiarze i

wodzowie, i nawet alchemicy mieli ze swego punktu widzenia słuszność i stali o całe niebo

wyżej od was, bowiem wierzyli i szukali. Bez nich nie moglibyśmy poznać tego, o czym

wiemy teraz.

Ale przecież oni wszyscy zginęli! — krzyknął Kasacki. — Wię po co męczyli się?

Uszczęśliwili kogoś, sami byli szczęśliwi? Nonsens!

Nie rozumiecie nic a nic!

Wmyślcie się tylko, Eugeniuszu Stiepanowiczu. Za sto lat nie pozostanie nawet gwoździa

z waszej trumny... ale niech diabli wezmą przeszłość! Czyż ja mówiłem o przeszłości? Mam

nadzieję, żeście mnie zrozumieli.

Niezupełnie. Zrozumiałem tylko, że nienawidzicie tamtych z dołu. Nienawidzicie ich za

to, że są młodzi i gotowi do poświęceń, za to, że są szczęśliwi i że słuchają muzyki.

Niedostępne jest dla was ich szczęście i ich wiara w przyszłość. W tej przyszłości nie ma dla

was miejsca. Jesteście jej zbyt... obcy. Ale wasza hipokryzja, Kasacki, jest straszliwa. Jak

zachowywaliście się na zebraniu! Nawet mnie obraziliście, ale nie gniewam się. Czasami

zaczynam odczuwać wstręt do siebie samego. Jednakże jak wy możecie tak ukrywać się z

waszymi myślami? Nastąpi chwila, kiedy wskażą was palcem i zawołają: „On udaje!"

Ostatnie słowa Kubasow wymówił niemal szeptem. Twarz mu pobladła i na czoło wystąpił

pot. Kasacki chwiał się na nogach i szczerzył zęby. Przy każdym słowie rozmówcy drgał jak

gdyby od niewidocznego ukłucia.

Ani mi się śni bać się — odrzekł po grubiańsku — mają za małe móżdżki na to, żeby mnie

rozgryźć. A wy mnie nie zdradzicie, mój drogi, jesteśmy zbyt mocno związani ze sobą.

Jestem wam bliższy i bardziej zrozumiały aniżeli mechanik Basow. Nie wymachujcie rękami!

Kasacki mierzył krokami kajutę na ukos, zręcznie zawracając od kątów. Cień jego to kurczył

się w ruchomą grudkę pod nogami, to znów prostując się właził na ściany.

Gwiżdżę na ich sąd — mamrotał niezrozumiale. — Nie zdołają przeniknąć zwojów

mojego mózgu. Ale gdyby tylko wiedzieli...

Podszedł do stołu i odkręcił zwolna korek czarnego termosu. Drgnął, kiedy w szklance

zabulgotał przezroczysty płyn, wypił jednym tchem i zasłonił dłonią wargi. Odłamał

kawałeczek chleba i wrzucił go do ust.

Posłuchajcie, starczy już na dzisiaj — zaprotestował słabo Kubasow. — Doprawdy, bo

pójdę sobie! przestańcie!

W kajucie zapachniało mocno spirytusem. Na dole patefon wrzasnął po raz ostatni,

pobrzęczał chwilę i zamilkł. Kasacki zamarł w bezruchu przy stole, zanurzywszy we włosy

długie palce.

Tak... Mam ochotę opowiedzieć wam coś. Nie myślcie, że gryzie mnie skrucha albo że

lękam się własnych myśli. Nie, nie! chcę, byście wy się o tym dowiedzieli. Jedynie wy.

Jestem pewien, że zasadniczo myśli nasze są podobne, pomimo że czytacie klasyków. A

więc... wyobraźcie sobie, że pewnego razu o mało nie poświęciłem swego życia. Nie

wierzycie? ... Mówię poważnie. Zresztą to było dawno, w dziewięćset szóstym. Widzicie,

nawet datę pamiętam — a więc mówię szczerze, bez alegorii... Czasy- były wstrętne. Na

ulicach solidni sklepikarze, właściciele burdelów i oszuści ze związku Michała Archanioła

tłukli robotników i studentów. W mieszkaniach odbierali sobie życie samotni, wykolejeni

ludzie, ci, którzy w nic już nie wierzyli. A liberalni obrońcy przysięgli i dentyści, którzy

uprzednio zajmowali się umiarkowaną polityką, ukryli się za kotarą i nawet za potrzebą

chodzili nie inaczej jak z tajemniczo smętną miną. Obrzydliwe, straszne czasy!

Przypominacie sobie ? I wyście pewnie wtedy w domu siedzieli. No, no, żartuję naturalnie. A

mnie ta burza porwała nie na żarty. Podrzuciła mnie i tak zakręciła, że zatrzymałem się

wówczas na skraju przepaści! Paznokciem małego palca zdołałem się uczepić... Nie pojmuję,

co skłoniło mnie wówczas, bym wmieszał się do walki. Czy to była żądza przygód, czy

romantyka umówionych haseł, punktów zbornych, broni w kieszeni, broni na strychu i tak

dalej. Czy też może po prostu duch czasu, który jest dla ludzi wrażliwych potężnym

czynnikiem. Myślę, że zarówno jedno jak i drugie odegrało pewną rolę.

... Ukończyłem wówczas szkołę kadetów i służyłem w Kronsztadcie w fortach. Latem w

twierdzy zaczęły się niepokoje Z Dalekiego Wschodu wrócił krążownik „Gromoboj“. Po

pogromie pod Cuszimą marynarze byli źli jak diabły, chodzili gromadami, zbierali się na

skrzyżowaniach ulic i grozili pięściami oficerom. Znałem niektórych z organizacji

podziemnej. Byli to po większej części ludzie prości: marynarze, saperzy, mechanicy z

warsztatów. Zdaje mi się, że nie ulali mi zbytnio. A mnie wydawało się, że ci weseli i

nieustraszeni ludzie zbierają się tylko po to, żeby połaskotać nerwy, otrząsnąć duszę z nudy.

Pogadają, pogrożą, a potem zgodnie stwierdzą: za wcześnie na wystąpienie. Bardzo mi się to

podobało. Mimo że uważałem siebie za spiskowca i przechowywałem broń, w głębi duszy

byłem pewien — nic nie będzie z tego, i nawet lepiej, że nie będzie. Chociaż naturalnie nie

zawadziłoby wygnać admirałów, opanować okręty i z czerwonymi sztandarami na Petersburg

hulaj dusza!

Tylko jeden z nich zaniepokoił mię trochę: minier o pseudonimie Turek. To on był chyba

duszą organizacji — ogromny, ospowaty, z maleńkimi, jastrzębimi oczkami. Pewnego razu na

zebraniu zjawił się Ordynans Senia z obandażowaną głową. Okazało się, że oficer chlusnął

mu gorącą herbatą w twarz. Turek usłyszawszy to zbladł jak trup. „Draniem będę — zawołał

jeśli oni przeżyją to łato! Wyrzniemy ich co do jednego, podłe nasienie! Seńka, pokaż się!“

Ordynans rozwinął bandaże — twarz cała w czerwonych plamach i pęcherzach. No, i zaczęło

się! Serce we mnie zamarło. To wszystko już nie miało nic wspólnego z ową łaskoczącą

nerwy grą, która mnie pociągała. I na domiar nieszczęścia — człowiek ten czuł dla mnie

jakąś szczególną sympatię. Rozmawia ze mną i uśmiecha się niemal miłośnie. „Ty —

powiada — z ich obozu jesteś, ale tyś nasz, renegat! Dlatego kocham cię jak syna". Te

czułości jego budziły we mnie wstręt, ale cóż miałem począć? Być może zerwałbym wówczas

z organizacją, ale dusza moja stawała dęba — marna, dziecinna ambicja. Jakżeż — gotowi

pomyśleć, że mnie strach obleciał. Tak mijało lato. Właściwie mówiąc, byłem szczęśliwy.

Nowa pozycja, frencz z galonami, kordelas — wszystko to nie zdążyło jeszcze mi się znudzić.

Na szerokiej ulicy kawiarnie z muzyką, cały bukiet wykwintnych kobiet... Cyganki ze

,,Strielny“. Jakie bajeczne to wszystko! Nocne włóczęgi na kutrach po zatoce, białe noce nad

Markizową Łużą, perłowy świt... Beztroska, odurzenie winem, wizja szalonych poczynań

przede mną. Nie miałem czasu na rozważania, na analizowanie samego siebie. Pewnego razu,

kiedym pod wieczór wpadł na chwilę do domu, znalazłem na stole karteczkę: „Diabły

wygnały mnichów! Przyjdź na majdan". Zrozumiałem, że zaszło coś poważnego, ale jakoś nie

mogłem uwierzyć w niebezpieczeństwo. Pamiętam, że przed wyjściem ogoliłem się i

skropiłem czapkę perfumami. Chciałem po zebraniu zdążyć na bulwar albo do kawiarni.

Wypadało to zawsze nawet dosyć pikantnie — z zebrania wprost do szynku. W ciągu

dziesięciu minut przebywałem kolosalny dystans. Rzecz zrozumiała, że ukrywałem to, i

nawet mnie samemu robiło się nieraz nieswojo na myśl o tym paradoksalnym przeskoku ... a

jednak podobało mi się to.

Przyszedłem. Turek spotkał mnie w przedpokoju, objął i pocałował trzykrotnie. „Towarzyszu

szepce — w Sweaborgu na pokładzie powstanie. Oficerów potopili, andrzejowska flaga

poszła na onuce, idą na Kronsztadt. Jest depesza!“

W mieszkaniu pełno ludzi — cała organizacja. Gorąco jak w łaźni. Rozpięte bluzy, pąsowe

twarze, głosy ochrypłe od natężenia i jakiś zuchwały, bezsensowny zachwyt. Słyszę, jak

Ordynans Senia — zawsze taki spokojny — krzyczy: „Bracia, skończyła się nasza męka! Do

wody krwiopijców!“ A Turek do niego „łagodnie: „Możesz zaufać, Seńka, nie zostawimy na

przypłodek — i do mnie z odświętnym uśmiechem — doczekaliśmy się“.

Usiadłem w kąciku, czekam, może ktoś bardziej ostrożny opamięta się, powstrzyma i powie

za wcześnie na wystąpienie“. I wtedy wszystko będzie jak dotychczas — szczęśliwie i

zajmująco, a nie tak okropnie ... Ale wypadło inaczej. Turek powiedział: „Jutro zaczynamy,

poprzemy towarzyszy. Komu żal własnej skóry, niech się tu nie pęta. Sprawa jest poważna.

No, głosuję, kto odpowiada?...“

Nikt nie odszedł, nikt nie powstrzymał miniera. Wszyscy podnieśli ręce w milczeniu.

Podniosłem i ja patrząc na innych. W owej chwili straciłem zdolność samodzielnego

działania. Potem omawiano plan powstania. Zdaje się, że i ja brałem w tym udział, dawałem

rady. Turek powiedział do mnie: „Jutro, zanim wybije czwarta, trzeba wyprowadzić obsługę z

fortów. Postaraj się zepsuć zamki w działkach“. Zgodziłem się.

Działo się ze mną to, co dzieje się przypuszczalnie z człowiekiem, który na chwilę zacisnął

pętlę na szyi, żeby doznać, co czuje powieszony. Wie, że to wszystko jest na żarty, że

wystarczy unieść się na palcach, żeby odetchnąć swobodnie. I nagle jedno pośliznięcie, pętla

zaciska się ... naprawdę koniec!

Usiłowałem przypomnieć sobie, jaki mam program na jutro. Strzelanie do celu... przejażdżka

konna z młodziutką Chinką Mako ... festiwal w pułku Jenisejskim. Ale coś stało się ze mną.

Nie mogłem przypomnieć sobie ani twarzy oficerów pułku Jenisejskiego, ani ich imion.

Jakieś blade cienie ... Jak gdyby dusza moja tknięta była paraliżem i jakby potwornie szybko

obumarła jedna jej polowa. Za to wyraźnie rysowała mi wyobraźnia to wszystko, co wydarzy

się na fortach. Dowódca zastrzeli mnie, nim zdążę otworzyć usta. Turek jak gdyby wyczuł, o

czym myślę. Podszedł, usiadł obok, objął mnie: „Ech, mój drogi, wielu nie doliczymy się

jutro! Nie myśl o tym ... Łatwo powiedzieć! ... Wyszedłem na ulicę. Co u diabła ? Muzyka na

bulwarze, „Torreador“... Rozumiecie ?

Kasacki zaśmiał się urywanym, nerwowym śmiechem i leciutko uderzył kapitana po

kolanach. Kubasow drgnął.

Skończcie szybciej — wymamrotał ze złością — jakeście ocaleli? Uciekliście po buncie,

czy jak?

Hm-m ... niezupełnie tak ... Ja, Eugeniuszu Stiepanowiczu, opowiadam o swoich

przeżyciach, a nie o faktach. Myślicie, że stchórzyłem? Że strach mnie obleciał, zacząłem się

modlić do Boga? Nie, wcale nie! Doprawdy byłem w owej chwili niemal spokojny. Przez

chwilę stałem, słuchałem, na nerwy działała mi ta muzyka przeklęta. Stoję i widzę w

wyobraźni — tańczą! Niebo czyste, bladozielone, a więc dzień będzie jutro jasny, wietrzny.

Ale cóż mnie właściwie to wszystko obchodzi — myślę sobie — kiedy jutro czeka mnie

niemal na pewno śmierć! Tam na zebraniu całowano mnie, radowano się, czegoś oczekiwano.

Czyżby śmierci? Nie, naturalnie, że nie! A może są pewni, że zostaną przy życiu? Również

nie. A więc cieszyli się na myśl o tym, co nastąpi po ich śmierci.. Przypuśćmy — mówiłem

sobie — przypuśćmy, że uda się opanować forty i okręty, i arsenały. Aresztować oficerów,

przedostać się do Petersburga, uzbroić lud. Dalej wyobraźnia moja nie sięgała. Przecież mnie

już nie będzie. Jakże ma radować mnie to, co jest dalekie ode mnie i czego nigdy nie zobaczę

ja, człowiek żywy, wczoraj jeszcze mający przed sobą przyszłość, która wydawała mi się

nieogarniona. W święcie mógłby wziąć udział jedynie mój martwy cień!...

Kasacki uczuł na sobie baczne spojrzenie kapitana i spuścił oczy.

Żyję długo, Eugeniuszu Stiepanowiczu, mam siwe włosy. Ale nie powiem, żeby życie mi

się sprzykrzyło. Ładnie wyglądałbym wtedy w brezentowym worku na dnie Markizowej

Łuży! Prawdopodobnie zapomniano by o mnie nazajutrz. Może jakaś dobra dusza odbiłaby

jedynie w podziemnej gazecie artykulik o zmarłym bohaterze. Br-r-r! „Zmarły bohater“ — to

brzmi tak samo bez sensu jak, powiedzmy... sympatyczny trup. Chcecie być sympatycznym

trupem, duszko? Ja nie deklaruję się, wolę więzienie!... Ale czego tak patrzycie? Nie

zgadzacie się ze mną?

Nie dokończyliście waszej historii — wyrzekł Eugeniusz Stiepanowicz drżącym głosem

proszę, mówcie dalej.

Kasacki nagle odwrócił się.

Nie rozumiem, czego jeszcze chcecie?... Zresztą, do diabła! Chcecie faktów? Proszę

bardzo! W oznaczonym czasie wystąpili i zakłuli straż. Rozdzielili między siebie stosy

karabinów i usiłowali przedostać się do fortów. Powitano ich karabinami maszynowymi ...

Rzucili się do arsenału ... Otoczyli ich żołnierze pułku Jenisejskiego ... A im zabrakło

nabojów. Zaczęło się rozstrzeliwanie. Było ich znów nie tak wielu. Przed nocą wszystko było

skończone. Czegóż chcecie jeszcze? Szczegółów nie pamiętam, wybaczcie... Okręty ze

Sweaborgu w ogóle nie nadeszły. Czy to było nieporozumienie, czy prowokacja, tego nie

wiem ... Dziwnie szybko wszystko się uspokoiło. Trupy odwieziono na kutrach, jezdnię

wymyto ...

A cóż z Turkiem? — zapytał kapitan ledwie dosłyszalnie — co się z nim stało,

powiedzcie!

Kasacki wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem, trzęsąc się od pijackich dreszczy.

Dlaczego akurat o niego pytacie? No, ale jesteście ciekawi... co i jak — zatrzymał się i

spojrzał jakoś z ukosa, uśmiechając się, czy też wykrzywiając twarz. — Powiesili go!

Szczegółów wam się zachciewa? Niestety, szczegółów nie pamiętam.

Eugeniusz Stiepanowicz siedział nieruchomo, dysząc ciężko, twarz jego zalała fala krwi.

Nie wszystko powiedzieliście, Kasacki — zaczął mówić z gwałtownością właściwą

ludziom niezdecydowanym, gdy zdobędą się na to, by powiedzieć prawdę. — Milczcie, nie

trzeba już więcej. Słyszałem o tej straszliwej historii. Tam była zdrada i wy dobrze wiecie o

tym ... wy ...

Głupcze! — zasyczał szturman drżąc na całym ciele. — Niesłychane, cóż znowu

wymyślacie ... nie, wy doprawdy zwariowaliście! Posłuchajcie!

Po co, po co opowiedzieliście mi to wszystko? — zawołał Eugeniusz Stiepanowicz

chwytając za poręcze fotelu i usiłując wstać. — Co za diabeł związał mnie z wami! Ja wam

nie współczuję. Mdli mnie od waszych myśli i od zetknięcia się z wami... Ach, czemuż nie

mogę zdemaskować was ... i siebie!

Duszko, czy warto męczyć się? — rzekł Kasacki wyciągając ręce i uśmiechając się jakimś

radośnie płaszczącym się uśmiechem. — Wy też macie coś do ukrycia? Wiedziałem o tym,

wiedziałem! Jesteśmy związani mocno, głęboko ... tylko ani słowa! Będziemy żyli długo.

Przecież i tu bywają czasem niezłe chwile ... Czasem całkiem niezłe.., Teraz odegramy się na

tym współzawodnictwie, już ja to urządzę ... Ja wszystko urządzę ... Eugeniuszu

Stiepanowiczu. Tylko ani słowa! A jeżeli spróbujecie...

Nie dokończył i pobiegł za kapitanem. Twarz jego raptownie zmieniła się przybierając

kolejno słodko-łagodny i groźny wyraz. Ale kapitan zmiękł naraz i zmieszał się nie wiadomo

czemu. Z niedawnego wybuchu gniewu nie pozostało ani śladu.

I we mnie tkwi podobne wspomnienie... a może jeszcze gorsze — wybąkał smutnie — i ja

również nie mogę zapomnieć i usiłuję usprawiedliwić się przed samym sobą jak i wy. Ale nie

należy o tym mówić. Słyszycie ? Nigdy... A co się tyczy tego, żeby powiedzieć ... — nie

powiem nikomu. Nikomu ..


ROZDZIAŁ V

Wiadomość o stachanowskim rejsie obiegła wszystkie zakątki portu. Statek „Derbent“

wypłynął na morze i nie było nic o nim słychać aż do rana. O godzinie szóstej odpowiedział

na wezwanie przez radio, kiedy kierownik eksploatacji żeglugi zapytywał o szybkość. Ale

radiotelegrafista Tarumow zapisał w dzienniku niesłychaną, cyfrę — czternaście węzłów. To

było już chyba za wiele i wyglądało na omyłkę. Z Żeglugi dzwoniono, naglono o odpowiedź.

Tarumow postanowił sprawdzić i powtórnie wezwał „Derbenta“. Nie nadał na czas

komunikatu meteorologicznego i na stole jego nagromadził się stos nie wysłanych depesz.

Nadawał sygnały dopóty, póki w odpowiedzi nie zaświszczało ochrypłe radio: „Wszystko w

porządku. Szybkość czternaście i pół“. I po krótkiej pauzie, na kształt wymyślania, dźwięczny

werbel — „dziewięćdziesiąt dziewięć“. Radiotelegrafista roześmiał się na całe gardło i rzucił

słuchawki. W międzynarodowym języku miłośników radia cyfra ta oznaczała „idź do diabła“.

Włodzik Makarow zabawiał się z radości albo też był naprawdę zły na częste wezwania.

Rozumiesz, Musiu — mówił Tarumow — prześcignęli najwyższą dotychczasową

szybkość. „Agamali“ robi z ładunkiem dwanaście, i to uważane jest za dobrą szybkość.

Naprawdę, cóż oni, cudotwórcy są, czy co?

Bielecka, odrzekła powściągliwie:

Nie radujmy się zbyt pochopnie. Nie przyszli jeszcze na rejd. Szybkość duża, naturalnie,

ale... trzeba jeszcze umieć utrwalić osiągnięcia. Dotychczas stale pozostawali w tyle —

dodała.

Lecz wkrótce zadzwoniono z redakcji. „Bolszewik Morza Kaspijskiego“ zapytywał o

szybkość „Derbenta“. Musia komunikowała do słuchawki tonem niedbałym.

Ostatnie wiadomości — czternaście i pół. Nie wierzycie? W takim razie będziecie musieli

zajść na centralną stację radiową, żeby się przekonać... Tak, tak, winszujemy ... Tylko żeby

nie zatrzymano ich na rejdzie. Będziemy was zawiadamiali za każdym razem, kiedy zdarzy

się coś nowego ...

O godzinie ósmej Tarumow i Bielecka skończyli swój dyżur. Szli razem do skrzyżowania ulic

jak zwykle. Tarumow trzymał Musię pod rękę i oboje milczeli, nie krępując się tego

milczenia, jak ludzie, którzy od dawna zżyli się z sobą. Nagłe Musia spytała:

Zapewne o „Derbencie“ napiszą w gazetach? Jak sądzisz?

Nie ulega wątpliwości.

A fotografie?

Czyje fotografie?

No ich ... stachanowców.

Ależ ich tam jest przecież czterdziestu pięciu... Najlepszych ludzi zapewne sfotografują,

nie wszystkich!...

Chciałabym zobaczyć, jak oni wyglądają... Słuchaj, Arsenie ...

No cóż?

Czytałam, że przeciwko Aleksemu Stachanowowi judzili w zeszłym roku jacyś

pracownicy administracji. Czy to prawda?

Naturalnie, że prawda. Ale dlaczego pytasz?

Bo to wszystko wydaje mi się jakieś dziwne. No, do widzenia, Arsenie.

Żegnaj. Cóżeś ty taka nieswoja? Oczy twoje stały się takie ogromne... Uważaj, żebyś nie

wpadła pod tramwaj ...

Nad ranem Tarumow znowu nawiązał łączność z „Derbentem“. W ciągu nocy „Derbent“ nie

zmniejszył szybkości. Odległość do rejdu astrachańskiego przeszedł w ciągu trzydziestu i

jednej godziny. W pobliżu Tiulenjej Mielizny czekała na niego karawana łodzi. Nad ranem

powiał silniejszy wiatr i falowanie wzmogło się. Ostatnią łódź doprowadzono już z trudem.

Pomimo to dokonano wyładowania w ciągu trzech godzin. Statek odpłynął już w powrotny

rejs, a z północy szybko nadciągała wzburzona fala, która groziła koniecznością zwolnienia

biegu.

W dzień dyżurowała na stacji radiowej inna zmiana i przyszedłszy na dyżur wieczorem

Tarumow zajrzał do dziennika. Nie było tam żadnych notatek o przebiegu rejsu

stachanowskiego. Przybycia „Derbenta“ oczekiwano po dwunastej w południe, ale już o

godzinie ósmej radiotelegrafista usłyszał jego sygnały.

Znajdujemy się obok wyspy żyłoj. Będziemy za dwie godziny. Zakomunikujcie przystań

ładunkowa“.

Czy to jest możliwe? — zdziwił się dyżurny. — Przecież jeżeli są teraz obok wyspy żyłoj,

to pozostaje im nie mniej aniżeli trzy godziny drogi. Może radiotelegrafista coś pokręcił?

Dzwońcie do wydziału ruchu — uśmiechnął się Tarumow — nikt nic nie pokręcił, to

wszystko prawda.

Ale to niemożliwe, sam jeździłem, więc wiem!

Ty nie znasz ich nowej trasy. Płyną po drugiej stronie Avys-py. To o wiele krótsza droga.

Ale tam jest przecież płytko ...

Tam jest osiem stóp głębokości. Płyną bez ładunku, bez balastu. Prócz tego usunęli

zbyteczne ciężary i zmniejszyli zanurzenie. Uwzględnili wszystko, nie obawiaj się.

Ach, co za zuchy! Nie bez powodu tyle mówi się o nich w porcie. Teraz dowiedzą się o

nich i w Machacz-Kała, i w Astrachaniu, i w Krasnowodsku ...

Jednego z nich znam... Radiotelegrafistę Makarowa. Całkiem zwykły, jeszcze młody

chłopiec ... Bardzo wesoły ...

A ja znam ich kapitana. Taki sobie, nic specjalnego. Staruszek. „Proszę, moi drodzy“...

Dziękuję, moi drodzy“... Spokojniutki.

Musia, gryząc wargi, w milczeniu słuchała tej rozmowy. Od rana jakoś przycichła i nikt nie

zwracał na nią uwagi. Nieoczekiwanie rzekła do Tarumowa tonem umyślnie niedbałym:

Na przystani będzie zapewne dużo ludzi. Może byśmy poszli zobaczyć?

Można — zgodził się Tarumow. — Odprowadzę cię.

Mam ochotę przejść się — dodała prędko. — Jaki przyjemny wiatr.

Szli szosą do portu naftowego. Musia machinalnie dotykała jego palców, tuliła się do jego

ramienia i milczała. Tarumow rozważał na głos:

Cóż to jest metoda staehanowska? Racjonalizacja, rozumna organizacja pracy,

wykorzystanie całej wydajności urządzeń technicznych przedsiębiorstwa. Wydaje mi się,

że_zastosować ją można wszędzie, gdzie praca oparta jest na urządzeniach technicznych.

Dlaczego nie zastosować jej w komunikacji radiowej? Daję ponad sto sygnałów na minutę i

szybko znajduję abonenta. Ale to jeszcze nie wszystko. Jeżeli odpowiednio nastroić aparat

nadawczy i usunąć szmery... Jak sądzisz, Musiu?

Minęli gmach fabryczny i w oczy ich uderzył nie do zniesienia jasny blask morza. Ze środka

zatoki zbliżał się zwolna stalowy olbrzym, którego żółtawe zardzewiałe burty wznosiły się

nad poziomem wody. Za rufą jego burzyły się kłęby piany.

To... on? — spytała Musia zatrzymując się.

On we własnej osobie, stachanowiec! Chodźmy prędzej!

Nie, poczekaj ...

Jacyś ludzie, mijając ich, przeszli na przystań. Rozmawiali z ożywieniem i wymachiwali

teczkami. Tarumow usłyszał urywek zdania: „ ... sto dwadzieścia procent rejsowego planu ...“

Musia cofnęła rękę i patrzała na przystań szeroko otwartymi oczami.

Stąd dobrze widać — rzekła cicho — dalej nie pójdę.

Spojrzał na nią wówczas ze zdziwieniem i z budzącą się nadzieją, gdyż przypomniał sobie, że

na „Derbencie“ znajduje się ten Basow ... Widocznie więc Musia nie chce go zobaczyć.

Tarumow wyjął zegarek.

Teraz jest punktualnie dziewiąta. Zrobili ten rejs w sześćdziesiąt trzy godziny. A ja jednak

pobiegnę zobaczyć, jak podpłyną. Postój tutaj, Musiu.

Machnął ręką i pobiegł w górę ku przystani. Bielecka została sama.

ROZDZIAŁ VI

W ciągu października statek „Derbent“ przewiózł na astrachański rejd sto tysięcy ton mazutu.

W drugiej dekadzie prześcignął „Agamali“ i zajął pierwsze miejsce wśród statków wiozących

ropę na linii astrachańskiej. Ale już po dwudziestym tegoż miesiąca „Agamali“ odbył

pomyślnie swój pierwszy stachanowski rejs i znalazł się tuż obok „Derbenta“, ubiegając się

znowu o pierwszeństwo.

Na statku współzawodnictwo, weszło już w przyzwyczajenie. Zjawiskiem zwykłym stały się

częste premie, notatki w gazetach, apele statków. Ustały alarmy w oddziale maszyn, remontu

bieżącego dokonywano obecnie bez specjalnego wysiłku. I nawet narady załogi miały

przebieg spokojny — nowe propozycje omawiano rzeczowo, nie budziły nieufności.

Razu pewnego, w końcu października, rankiem, podczas pogawędki politycznej Bredis znowu

zakaszlał się, pobladł i zasłonił twarz rękami. Marynarze porwali się z miejsc i bezradnie

stłoczyli dokoła niego. Bredis podniósł głowę i spojrzał ze zdziwieniem na swoje zalane

krwią ręce.

Pogawędka skończona — oznajmił ponuro Kotielnikow — rozchodzić się.

Ale nikt nie odszedł; wszyscy skupili się dokoła chorego wpatrzeni w jego twarz. Husejn

podał mu chustkę do nosa i obejrzał się dokoła, targając z rozpaczą włosy.

Głupia historia — wyszeptał Bredis — i cóż patrzysz na mnie, Mustafo! Będziemy jeszcze

wojowali, bratku! Zawołaj Basowa...

Odprowadzili go do kajuty i położyli do łóżka. Leżał wyciągnięty, wychudły, kościsty; wpił

się oczami w sufit i nic nie mówił.

Przyszedł Basow. Zadysponował, żeby przyniesiono wody, i usiadł na łóżku chorego.

Za dwie godziny będziemy w porcie — rzekł — wezwę pogotowie.

Nie trzeba ...

Jak chcesz. W takim rasie zawiozę cię tramwajem . .. Sam się do tego doprowadziłeś.

.— Ach, daj spokój! — Bredis z trudem odwrócił się na łóżku, ciężko dysząc. — Wiedziałem,

Sasza, że to nastąpi, lecz nie myślałem, że tak prędko. Zresztą na wszystko przychodzi

właściwa pora. Do końca żeglugi pozostało dwa miesiące. To nie tak bardzo długo. A na

wiosnę zarząd znajdzie kierownika politycznego. Ale przez te dwa miesiące... chciałbym

doprowadzić żeglugę do końca.

Nie mów głupstw. Chcesz umrzeć na morzu? Przecież nie jesteśmy lekarzami.

Wykończymy cię bardzo szybko, jeżeli nie uczyniliśmy tego dotychczas. Jutro wszyscy

znowu zapomną, żeś chory, że trzeba cię oszczędzać. Tu nie sanatorium.

Basow ogrzewał w swoich rękach zimne ręce chorego, gładził je i ściskał, jak gdyby łagodząc

tym mimowolną szorstkość swoich argumentów.

Bredis odparł:

To nie taka prosta sprawa — opuścić statek. Komitet obwodowy nie będzie mógł od razu

znaleźć zastępcy.

Basow nic nie odpowiedział.

Czemu milczysz ? — uśmiechnął się Bredis. — Będziesz musiał z początku podjąć się

pracy wychowawczo-politycznej. To jasne jak słońce. Naturalnie, nikt nie może cię do tego

zmusić — dodał pośpiesznie — masz prawo odmówić. Wtedy ... trzeba będzie wszystko

pozostawić po staremu.

Co za pracownik polityczny ze mnie! Kpisz, czy co?

A więc nie ma o czym mówić. Poleżę sobie. Właściwie nie ma po co pójść na wybrzeże.

Dla chorych na płuca najważniejsze jest czyste powietrze. A tego dobrego na morzu aż

nadto... Zaparz no herbatę, Sasza.

Basow manipulował długo przy imbryku, stukał pokrywką. Twarz jego spąsowiała, nawet

oczy pałały.

Zdążymy podczas postoju zajść do komitetu rejonowego — powiedział wreszcie tak, jak

gdyby mówił o rzeczy już postanowionej. — Jeśli tam nie będą mieli nic przeciwko mojej

kandydaturze na pewien przeciąg czasu, to jednak powinieneś od razu pozostać w mieście.

Milczeli przez chwilę. Bredis łyknął herbaty, zmarszczył nos i uśmiechnął się z miną

winowajcy.

. Przeklinasz mnie teraz, przyznaj się. Ale jesteś dobry towarzysz. Ja jednak bardzo pragnę

żyć, Sasza.

No, chyba!

Byleby tylko tutaj wszystko szło jak należy. Nieraz wydaje mi się, że nie tak znów

pomyślnie wszystko u nas idzie. Kierownicy... Chodzi o to, że ostatnio przeglądałem

dziennik. Wszystkie depesze kapitana są pisane pod dyktando. Wiesz pod czyje?

Wiem.

Aha! Ja od dawna obserwuję, ale nie mam nic konkretnego. Prawda, że nic konkretnego?

Prawda.

Nie spuszczaj z nich oczu, Sasza ... Zresztą jak możesz nie spuszczać z oczu, kiedy sam

masz nad czym czuwać ... nad silnikami. Wiesz co, pozostanę chyba na jeszcze jeden rejs, jak

myślisz? Może będzie mi lepiej ?

No, dookoła Wojtek! Czyżbyś uważał, że ja i ty — to ludzie niezastąpieni? Co za korzyść,

jeśli umrzesz tu na statku?

Dobrze. Wierzę w aktyw. Zauważyłeś, jaki przebieg miała ostatnia pogawędka?

Milczących było już bardzo niewielu. Gdyby nie choroba ... Kto tam chodzi za drzwiami,

Sasza?

Chłopaki. Boją się o ciebie. Może byś usnął?

Dobrzy chłopcy. Kochani chłopcy, mówię ci... Dobrze, będę spał i dzisiaj pójdę na

wybrzeże. Tak pragnę wyzdrowieć... i wrócić!

Na postoju Bredis opuścił statek. Szedł po przystani wysoki i niezgrabny, jego chude,

spadziste ramiona były pochylone. Wiatr targał jego jasne włosy i owijał dokoła nóg poły

długiego płaszcza, jakby szydząc z jego słabości. Marynarze szli za nim hurmem, popychając

się nawzajem, żeby go podtrzymać, a stojący na wachcie machali czapkami z pokładu

Derbenta“, odprowadzając go wzrokiem.

Na statku nie zapomniano o nim. Wspominano go w wolnych chwilach w kajucie, w

świetlicy, żałowano go, dowiadywano się o niego w porcie. Jednakże poważne wydarzenia,

jakie wkrótce zaszły na „Derbencie“, odwróciły od niego uwagę ludzi. Później, wspominając

minioną nawigację i usiłując odtworzyć kolejny łańcuch wydarzeń, marynarze mawiali: —

To było jeszcze w tym okresie, kiedy Bredis był kierownikiem politycznym. Tak, właśnie

wtedy“.


WIATR

ROZDZIAŁ I

O świcie przed opuszczeniem rejdu kapitan nieoczekiwanie otrzymał zlecenie skierowania się

do Krasnowodska. Depeszę przyniósł Włodzio. Stojąc w drzwiach mostku szturmana drżał z

zimna i tarł pięściami oczy7

Masz ci los — rzekł kapitan odsuwając ze złością papier — ciśnij wszystko, człowieku, i

pędź gdzieś tam, chociażby do samego diabła. Co oni tam mają w Krasnowodsku, nie

wiadomo. Podobno

lekką ropę.

Podmuch wiatru podrzucił arkusik, wydął na kształt dzwonu koszulę Wiodzia, poruszył

połami kapitańskiego kożucha. Dniało szybko.

Oni tam u siebie nie mają pojęcia, co się u nas dzieje — gderał kapitan. — Na pokładzie

stoją silniki elektryczne i inne najrozmaitsze przedmioty. Mechanik mówił, że starczy iskry,

jaka przytrafia się w elektrycznych motorach, żeby spowodować wybuch. A kto będzie za to

odpowiadał, jeśli wolno spytać?

Prosili, żeby potwierdzić wykonanie — przypomniał Włodzio.

Czy mogę nadać?

Poczekaj, mój drogi. Kto będzie odpowiedzialny, powiadam? Rozumie się, że kapitan! Oni

są tylko do układania planów i do pisania rozkazów, a kapitan niech wykonywa. Najlepiej

będzie odmówić! Nie możemy, tak trzeba im powiedzieć, zmieniać rodzaju ładunku bez

specjalnych oględzin statku. Niechaj wyznaczą komisję, spiszą protokół, a wtedy ładujcie

bodaj benzynę.

A więc nadać, że nie zgadzamy się? — spytał Włodzio kierując się ku drzwiom. Trząsł się

od lodowatego wiatru i miał ochotę rozruszać się.

Wiedział z doświadczenia, jak trudno jest przerwać kapitanowi, gdy zacznie mówić o

odpowiedzialności i o zwierzchnikach z wybrzeża. — Już ja zawiadomię, Eugeniuszu

Stiepanowiczu, bądźcie spokojni !

Zaczekaj, czego się śpieszysz? — przeląkł się kapitan rozglądając się niespokojnie i

szukając depeszy. — Nie można tak w jednej chwili... Przecież zaczną się utyskiwania,

niewykonanie planu, to, owo ... gdzie Kasacki ?

Śpi w kajucie.

Obudź go... zresztą nie, nie trzeba. Lepiej zawołaj mechanika, mój drogi. Pomyślimy.

Słońce wynurzyło się na powierzchnię morza, a nad nim zapłonęły dolne krawędzie

kędzierzawych, obłoków. Zaróżowiła się górna biała część statku, po wodzie zatańczyły

ogniste spirale i światło latarki elektrycznej na mostku rozpłynęło się przeobraziwszy się w

maleńką plamkę.

Od północy zbliżała się ciężka, granatowa chmura. Skłębiły się przed nią strzępiaste obłoki,

podobne do kłębów szarego dymu. I również stamtąd, od północy, jakby odzwierciedlając to,

co się działo na niebie, morze gnało drobne, szybkie fale, na których kipiała jasna piana. Z

komina „Derbenta“ wylatywały szare kręgi dymu, wiatr podchwytywał je i ciskał na pokład.

Nord idzie — rzekł Kubasow zapinając kożuch — prawdziwy nord jesienny. I barometr

spada.

Na mostku wiatr smagnął go po twarzy T wdarłszy się za kołnierz połaskotał plecy zimnymi

palcami. W dole na łodzi miękko i głośno uderzał brezent nadymany przez wiatr. Sternik za

oknem, usłyszawszy kroki kapitana, obejrzał się chwytając jednocześnie za koło sterowe.

Wkrótce już będzie koniec żeglugi — rozważał Kubasow schodząc po schodkach. — Ile

pozostało jeszcze? Listopad, grudzień... nie, połowa grudnia. Ile dni ma listopad?

Naprzeciw wyszedł mu mechanik i przytknął rękę do daszka czapki. Twarz jego, czerwona od

wiatru, wydawała się obrzmiała i gniewna. Milczał spoglądając gdzieś w bok, jak gdyby nie

chcąc rozpoczynać rozmowy, i ponuro chował podbródek w podniesionym kołnierzu bluzy.“

Nie lubi mnie — pomyślał Kubasow z udręką. — Kasacki ma rację. I po co go zawołałem?

Trzeba było obudzić Kasackiego.

O czym z nim mam mówić?“

Dobrze, że nie śpicie — rzekł głośno uprzejmym tonem — widzicie, jak nadciąga? Teraz

można spodziewać się nawałnicy 10-stopniowej, nie mniej! A tu jeszcze wypada nam zmienić

kurs. Słyszeliście ?

Mówił mi radiotelegrafista — odezwał się Basow. Obejrzał się, jak gdyby szukając

radiotelegrafisty, i nie znalazłszy go zaczął znowu wpatrywać się w wodę.

Kubasow poczuł się dotknięty, ale jednocześnie coś ciągnęło go, by kontynuować rozmowę;

pragnął dobrze usposobić względem siebie tego nieżyczliwego człowieka.

Nie wiem doprawdy, co robić — rzekł możliwie łagodnie, dotykając ręki mechanika, jak

gdyby pragnął przyciągnąć go do siebie. — Z jednej strony, krasnowodska ropa jest, jak

wiadomo, lekka,

i przewozić ją należy na statkach do wożenia benzyny. A my mamy motory na pokładzie i,

pomimo zakazu, ludzie wszędzie palą. Ale z drugiej strony, odmówić, to znaczy rozbić im

plan przewozu. Nie, tego nie chcę. „Głupio wychodzi — pomyślał kapitan w duszy — jak

gdyby on namawiał mnie“ do rozbicia planu, a ja się z nim sprzeczam. I jakbym mu

schlebiał... Ach, jakie to wstrętne! Czyżbym mu doprawdy schlebiał?". — Nie chciałem dać

odpowiedzi nie poradziwszy się z wami. Chociaż jestem pewien, że zgodzicie się ze mną... —

Naturalnie, że schlebiam!“ — Na każdym z nas ciąży odpowiedzialność, nie tylko za nasz

plan, ale i za całość przewozu, jesteśmy bowiem przede wszystkim ludźmi świadomymi

swych celów. Więc myślę, że należy potwierdzić wykonanie i wziąć kurs na Krasnowodsk.

Basow milczał spuściwszy oczy, jakby rozważając,“ i Kubasow denerwował się: a nuż

mechanik powie, że to nie jego sprawa, albo w ogóle nic nie odpowie i wtedy cała rozmowa

wypadnie strasznie niezręcznie. Ale Basow nagle obejrzał się, jak gdyby chcąc się upewnić,

że dokoła nie ma nikogo. Kubasow również mimo woli obejrzał się.

W ubiegłym roku spłonął statek do przewozu nafty „Partyzant“ — rzekł Basow cicho —

czy pamiętacie, jak to się stało? Wieźli również krasnowodską ropę. Ktoś na pokładzie zapalił

papierosa czy upuścił klucz stalowy, nie wiem dokładnie. Widocznie była tam szczelina w

luce i wydzielał się stamtąd gaz. Tak czy inaczej — nastąpił wybuch, na pokładzie popękały

szwy i wyrzuciło łuki w powietrze. Na szczęście wydarzyło się to w dzień i załoga zdążyła

spuścić szalupy. Byli naturalnie i poparzeni, chociaż nie bardzo silnie. A statek spłonął.

A dlaczego byli poparzeni?... — spytał Kubasow niezdecydowanie, zapominając o

ubliżającym lekceważeniu mechanika i o swoim poniżeniu. Każde słowo Basowa było jak

gdyby uderzeniem w pierś, po którym serce przenikał jakiś tępy ból.

Dlaczego byli poparzeni? Kiedy wybuch zniszczył pokład, ropa rozlała się na wodzie.

Ropa na wodzie płonie doskonale.

Więc czemu posyłają nas? — wzburzył się Kubasow — przecież to zbrodnia, nieprawdaż?

Ależ w żadnym razie nie wolno na to się zgodzić! Jak sądzicie? Mówicie, że tam upuścili

klucz. A czy u nas nie mogą też tak samo ... upuścić ...

Nie wiem.

No, więc widzicie! Nie, co to wszystko znaczy, do diabła! No, powiedzcie mi szczerze, wy

jesteście przecież komunistą. — Kubasow zniżył głos. — Czy ten oto rozkaz dzisiejszy to nie

podłość, nie przestępstwo ? Powiedzcie!

Ja przecież nie jestem specjalistą, ale moim zdaniem to żadne przestępstwo. Trzeba

wywieźć lekką ropę, a statków do przewozu benzyny brak. Na „Derbencie“ pokład nie

przepuszcza gazu i luki są hermetyczne. Oprócz tego odprowadzenie gazu jest zadowalające.

Wynika stąd, że nie ma bezpośredniego niebezpieczeństwa, a od nas zależy usunięcie

wszystkich przypadków. Przecież ropa nie zapala się sama przez się, nawet krasnowodska —

uśmiechnął się nieznacznie.

A czy nie możemy mimo to odmówić? Niech wyznaczą komisję i oficjalnie zezwolą.

Odmówić nie wolno. Sami powiedzieliście przecież dopiero co, że przeszkodzimy

wykonaniu planu przewozu. Ja dlatego przypomniałem o tamtym wypadku, że trzeba być

bardzo ostrożnym, kiedy idzie się z ładunkiem, trzeba uważać na załogę. W przeciwnym razie

... przecież wypadki chodzą po ludziach ... Podmuch wiatru uderzył z północy, pokrywając

powierzchnię morza czarnymi plamami zmarszczek. Kubasow przyłożył dłoń do ucha:

Co powiedzieliście?

Ale Basow tylko skurczył się, zasunął głębiej dłonie w rękawy i poruszył spękanymi od

wiatru wargami:

Zi—i—m—no!

ROZDZIAŁ II

Husejn obudził się, ponieważ ciało jego przetoczyło się na łóżku i głowa stuknęła o stalową

ściankę kajuty. Natychmiast uczuł przenikające go zimno i odwróciwszy głowę do

iluminatora otworzył oczy. Z okrągłego otworu sączyło się mętne, szare światło i w pasmie

światła krążyły drobne strugi wody. Husejn przypomniał sobie, że przed uśnięciem leżał w tej

samej pozycji spoglądając w iluminator, i tam, jak w teleskopie, na aksamitnym, granatowym

niebie tkwiła nieruchomo ogromna niebieska gwiazda, a morze w dole ledwie szumiało

pluskając z rzadka. Teraz z zewnątrz wszystko wypełniał głuchy, narastający szum, jak gdyby

czyjaś miękka, olbrzymia pięść uderzała równomiernie o burtę statku. Słychać było

nieustanny szmer wody ściekającej skądsiś z góry.

Ciało Husejna stawało się to zadziwiająco lekkie, jakby spadało w dół, to znowu ciężkie,

przyciśnięte do łóżka, płjnęło na prawo i do góry, a wraz z nim nachylała się powierzchnia

sufitu, chwiały się kąty kajuty i toczyła się po podłodze puszka od konserw, która spadła

zapewne ze stołu. To zatrzymywała się jakby zaczaiwszy się w kącie, to toczyła się szybko

wzdłuż kajuty, brzęcząc i uderzając o nogi stołu.

- Husejn zeskoczył na podłogę, zachwiał się i uchwycił za brzeg łóżka. Tak stał przez chwilę,

przeciągając się, rozpostarłszy na wszelki wypadek ręce. Za ścianą odezwały się głosy,

rozległy się kroki i Husejn zastygł na miejscu, przysłuchując się, z głową zakrytą pulowerem.

Wciągnął go wreszcie, włożył marynarkę, a czapkę nasunął głębiej, żeby jej wiatr nie zerwał.

W korytarzu natknął się na Dogajłę, który grzał sobie plecy o ciepłą ścianę kuchni.

Nieprzemakalny płaszcz bosmana sczerniał od wody i do czoła przylgnęły mu kosmyki

mokrych, siwych włosów. Twarz miała wyraz skonsternowany, jak gdyby ktoś przyłapał go

na jakimś złym uczynku.

Co ty tutaj robisz? — spytał Husejn przyjaźnie. — Chciałbyś się osuszyć? Daj spokój,

zmokniesz znowu. Och, jak kołysze! Balastu nie wzięliśmy, czy co?

Ale gdzież tam! Już wzięliśmy balast — zaśpiewał Dogajło żałośnie, mrugając oczami —

ale popatrz, co się dzieje. Wyjdź na mostek.

Husejn skierował się ku wyjściu, lecz przy drzwiach odrzuciło go do ściany, o pierś uderzył

wściekły, lodowaty wiatr i Husejn musiał znowu szeroko rozłożyć ręce, żeby nie uderzyć się

o framugę.

Na mostku zatrzymał się ogłuszony hukiem wiatru. Wiatr dusił go, pakował mu się do ust i

wyciskał łzy z oczu. Przez mętną zasłonę łez ujrzał ogromną, zielonobiałą falę, która

podniosła się nad burtą, runęła na pokład ładunkowy i przewaliła się po nim jak rwący potok.

Potem podniosła się druga potrząsając roztrzepaną grzywą. „Derbent“ wziął ją pod siebie,

przetoczył się przez nią otrząsając się z wody niby olbrzymi, pływający ptak.

Z górnego pokładu szły naprzeciw Husejna dwie postacie w mokrych płaszczach

nieprzemakalnych. Chwytały się za poręcze i szeroko rozstawiały nogi. W jednej z nich

Husejn rozpoznał Kotielnikowa, w drugiej marynarza Chrulewa.

Gdzie bosman? — zawołał Kotielnikow podszedłszy bliżej. Husejn, wpatrzony w jego

twarz, starał się zrozumieć pytanie. — Ale gdzie on się podział? Niedołęga!

Zostaw go, on już pada z nóg — odrzekł Husejn usiłując wołać jak najgłośniej i wskazując

w kierunku korytarza, gdzie pozostał bosman. — No, przypuśćmy, że ja go zastępuję. O co

chodzi?

Tam fale zalewają motor, wiatr zerwał brezent! — wołał Kotielnikow. — Tym zająć się

muszą marynarze z pokładu, a nie ty.

Ale Husejna zainteresował ten wypadek; zresztą miał ochotę rozruszać się przed pójściem na

wachtę. Nie co dzień bywa taka burza — ma teraz siedzieć w kajucie, czy co? Przywykł już

do ogłuszającego wycia wiatru, twarz jego pałała. Pobiegł w kierunku mostku. Kotielnikow

ruszył za nim, uczepiony jego ramienia. Chrulew dreptał z tyłu spoglądając ze strachem w

dół, na pokład, gdzie bulgotała woda. Przeszli po lewej stronie górnego pokładu; tutaj wiatr

był słabszy.

Przyjedziemy chyba z opóźnieniem — rzeki Husejn — jak sądzisz, Stiopa?

Widać, że wyspałeś się, mój drogi. Idziemy do Krasnowodska, a stamtąd do Machacz-

Kała. Nikt nas teraz nie przegoni.

To ci dopiero — zdumiał się Husejn. — Ale co będzie ze współzawodnictwem? Przecież

Agamali“ idzie dawną trasą.

To nic. Będziemy liczyli na tonomile. Później się zobaczy. Husejn kiwał głową. No cóż,

jak Krasnowodsk, to Krasnowodsk!

Czuł się doskonale na wietrze z odsłoniętą piersią. Pragnął jak najszybciej zobaczyć, co się

stało z motorem, ale Kotielnikow marudził. Twarz jego przybrała nagle odcień zielonawy,

poruszał ustami, jak gdyby połykał kęs, który mu stanął w gardle. Przechylił się przez poręcz

i oddychał ciężko.

Od rana nie przestają rzygać — zachichotał Chrulew. — Cały ich wikt poszedł dziś za

burtę. Że-gla-rze!

Kotielnikow spluwał gęstą, ciągnącą się ślinę, stękał i mamrotał przekleństwa. Włosy jego

zwisały targane wiatrem.

Idź! — krzyknął gniewnie do Husejna. — No, po co stanąłeś tu? Och!

Na przednim mostku, wiodącym na przednią część pokładu, stłoczyli się wartownicy i

marynarze, a zastępca Kasacki objaśniał im coś, wskazując na dół, na pokład ładunkowy.

Tam ujrzał Husejn nieszczęsny motor elektryczny, nie osłonięty, lśniący od wody. Tej

przedniej części pokładu fale nie zalewały tak silnie. Z rzadka tylko biała grzywa przetaczała

się przez burtę; spienione strumienie rozlewały się po ciemnych, jakby wyglansowanych

deskach, zatrzymując się i pieniąc koło luk.

Tu trzeba raz — dwa wołał Kasacki ze złością — unieść i narzucić brezent — raz!

Naciągnąć i zawiązać linę — dwa! Gdybym miał buty na nogach, pokazałbym wam. Ale tu

wystarczy dwóch! Ot, Fomuszkin i Chrulew ...

Zapasowy brezent leżał obok nich na mostku i przez pierścienie jego przewleczona była lina.

Husejn pochylił się i pociągnął za koniec brezentu.

O, przyszedł siłacz — uśmiechnął się Kasacki — on wam zaraz pokaże, jak należy

pracować!

Husejn zwinął brezent i rozprostował sznur.

Pozwólcie, spróbuję. Jeszcze wezmę Chrulewa. We dwójkę zarzucimy.

Otóż właśnie — naglił Kasacki i sam nawet dotknął brezentu ręką, jakby zamierzając

dopomóc — mówię przecież, że to drobiazg!

Trochę za mało dwóch — mamrotał Chrulew rozglądając się markotnie — żeby tak

jeszcze jednego.

Dziesięciu! — roześmiał się Husejn na głos. — Co to, przepuklinę masz, czy co?

Podciągnęli brezent do schodków wiodących na pokład i Husejn, zeszedłszy o trzy stopnie

niżej, zarzucił sobie linę na ramię. Nagie wyskoczył skądsiś Włodzio Makarow i zawołał

gniewnie do Husejna:

Czy oni sami nie dadzą sobie rady? Zostaw, Mustafo!

Pomagam towarzyszom — uśmiechnął się Husejn — czemu nie pomóc, jeśli proszą?

Pod nogami jego przemknęły jak wicher białe strumienie wody i poręcze schodków

zachwiały się. Tuż obok widział bladą twarz Chrulewa z szeroko rozwartymi oczami i

przygryzioną dolną wargą. Potem pokład obnażył się i zalśnił.

Ty mnie trzymaj w razie czego — wymamrotał Chrulew lękliwie — przed oczami mi

wszystko wiruje. Proszę cię, Mustafo...

Ja cię już utrzymam — śmiał się Husejn. — Za nogę mam cię trzymać, czy trochę wyżej ?

Cha-cha ...

Pobiegli po mokrym pokładzie i zarzucili brezent na ciało motoru. Husejn przykucnął

przewlekając końce liny przez otwory.

Prędzej! — jęczał Chrulew szarpiąc za linę. — Och, prędzej, Mustafo!

Nagle rzucił się dokądś. Husejn usłyszał tupot nóg i jakiś krzyk. Ale nie od razu podniósł

głowę, a wpierw ściągnął mocno węzeł liny i wówczas ujrzał nagle wielką falę koloru

butelkowego szkła. Fala uniosła się wysoko nad burtą, na jej szczycie dostrzegł mlecznobiały,

pienisty grzbiet, który zawirował ze złowieszczym świstem. Husejn. przytulił się całym

ciałem do motoru, objął rękami walec i w ostatniej sekundzie ujrzał, nie wiadomo czemu,

ogromnie dokładnie ręce swoje, ze zbielałymi od naprężenia paznokciami, zaciśnięte na

walcu motoru, i ciężką tkaninę brezentu, całą w rdzawych olejnych plamach.

Potem jakby zwaliło się na niego lodowate niebo i w głowie poczuł ogłuszające dzwonienie,

coś pochwyciło jego tułów, wlokło za sobą, wykręcało mu ręce i ciskało nim o pokład.

Ogłuszony, tracąc niamal przytomność, całą siłę swoją wlał w dłonie i nie rozwarł ich, aż

strumień przemknął nad nim, aż potok wody spłynął i pozostawił po sobie pęcherze piany.

Husejn podniósł się nagle i pobiegł natychmiast, nie czując własnego ciała, a z góry wszyscy

krzyczeli coś, ale krzyk ten wydawał mu się słaby, niby brzęczenie komara.

Następna fala uderzyła o jego nogi, gdy chwycił już za poręcze schodków. Pośliznął się,

upadł na kolana, ale natychmiast podniósł się i zaczął wdrapywać się po schodkach. Dopiero

na mostku zachwiał się, oparł o poręcz i wypluł długą strugę słonej wody.

Przed sobą ujrzał wystraszoną twarz Włodzia, zimne, śmiejące się oczy Kasackiego i usłyszał,

jak Chrulew mówił do kogoś:

Ja do niego wołałem, a on jak ten bałwan, doprawdy jak bałwan ...

To jest brak ostrożności! — zauważył Kasacki surowo. — W ten sposób można łatwo

znaleźć się za burtą.

Husejn spojrzał na dół i ujrzał mokry brezent, ściśle oblegający motor. Było mu bardzo zimno

i jakoś mimo woli bezustannie szczękał zębami. Włodzio objął go wpół i obróciwszy się do

stojących na pokładzie, zawołał szyderczo:

Gdyby nie on, zachęcalibyście do wieczora jeden drugiego. Bohatery!

ROZDZIAŁ III

Basow spędził nocną wachtę w oddziale maszyn. Bardzo mu się chciało spać. Ale rankiem

rozpętała się burza i trzeba było obejść się bez snu. Woda wyciekająca z koszulek cylindra

stała się nagle gorąca. Basow chciał sprawdzić dotykiem jej temperaturę i poparzył palce.

Okazało się, że pompa tłoczy wodę zza burty nieregularnie; przeszkadzało silne falowanie.

Trzeba było usprawnić podawanie wody.

Około południa nawałnica wzmogła się, rozkołysane fale zaczęły obnażać śruby okrętowe.

Strzałki przyrządów zatańczyły i huk maszyn przybierał coraz to inny ton. Niebezpiecznie

było płynąć z dotychczasową szybkością, lecz Basow wciąż jeszcze nie chciał zmniejszyć

liczby obrotów dieslów i kilkakrotnie wychodził na pokład, żeby sprawdzić stan pogody. Przy

maszynach pozostawał wówczas jego zastępca, Zadorow. Denerwował się spoglądając co

chwila to na przyrządy, to na górne drzwi, w których powinien był zjawić się Basow, i ćmił

papierosa za papierosem. A wiatr potężniał z każdą chwilą i gnał na południe zielone góry

wodne, uwieńczone koronką piany. Chwilami ukośny deszcz siekł wielkimi kroplami, chmury

płynęły niziutko, szczelnie zasnuwając widnokrąg. Zadzwoniono ze szturmańskiego mostku.

Basow, który podszedł do aparatu, usłyszał głos kapitana.

Jak tam u was? — pytał Kubasow.

Wszystko w porządku, tylko falowanie obnaża śruby okrętowe. Trzeba by zmniejszyć

obroty.

Tak sądzicie? Dobrze... Zmniejszyć obroty.

Rozkaz — zmniejszyć obroty!

Basow czekał na sygnał ukończenia rozmowy, ale po niedługiej chwili milczenia w

słuchawce rozległo się niezdecydowane: „Zaczekajcie ... może to na razie odłożyć ... ?“

Wtedy Basow cisnął słuchawkę na widełki, podszedł do deski rozdzielczej i obrócił oba koła

rozpędowe. Zadorow drzemał przykucnąwszy i kołysał się we śnie jak derwisz. Statek

pochylił się; i Zadorow upadł na bok. Wstał pocierając stłuczone biodro i zaklął rozespanym

głosem. W oddziale maszyn powietrze było jeszcze bardziej niż zazwyczaj nasycone parą, a

może to się tylko tak zdawało Basowowi. Ogarniała go nieprzezwyciężona senność. W

pewnej chwili stojąc przy desce rozdzielczej zdrzemnął się z otwartymi oczami. Wydało mu

się, że jest na wybrzeżu, u siebie w domu, i że Musia położyła mu ręce na ramionach i

powoli, łagodnie kołysze nim, to przyciąga go, to znów odpycha. I było to zupełnie

zrozumiałe, bowiem gniewała się na niego za coś. Teraz nie wie, co mu ma powiedzieć, kiedy

zjawił się tak nagle... Ktoś stuka młotkiem po żelaznym dachu i mlaska głośno, jakby miesił

ciasto, a Musia kiwa głową z wyrzutem. „Trzecia wachta — mówi gniewnie — trzecia

wachta, Sasza... Tak nie można“. Drgnął i otworzył oczy.

Trzecia wachta, mówię, zmienia się — wołał Husejn z uśmiechem — a ty sterczysz tu

wciąż jeszcze. Zamęczysz się, niech cię diabli wezmą. A mnie wydarzył się przypadek,

słyszysz?

Przypadek? — spytał Basow mrugając oczami. — No, no ... A jak tam pogoda? Nie widać

końca?

Ale skąd. .. Coraz gorzej, wiatr jedenaście stopni — dopiero co nadawali przez radio

komunikat meteorologiczny. Istny taniec szatański. A mnie wydarzył się przypadek... ale

wiem, że mi będziesz wymyślał!

Mustafa był podniecony i wesoły. Czapkę jego uniosła fala. Więc owiązał głowę chustką

wziętą od bufetowej Wiery. Opowiadał, jak zalała go fala na pokładzie, i wytrzeszczał oczy

jak mógł, żeby wywołać wrażenie czegoś niesamowitego, ale widać było, że wspomnienie to

wcale nie jest dla niego straszne. Potem spojrzał na przyrządy i odszedł sprawdzić

naoliwienie silników i zobaczyć, jak mocno nagrzewa się zużyta woda. Przez pewien czas

Basów patrzał na niego stojąc obok deski rozdzielczej, potem zdrzemnął się. Musia znowu

wyszła z ciemnego kąta, zbliżając się ku niemu. Biło od niej nieznośne gorąco. Opuściła

powieki i schyliła głowę, jakby wstydząc się, że pierwsza przyszła do niego. Zląkł się, żeby

nie cofnęła się znów w ciemność, i ujął ją za ręce. „Cieszysz się, że jestem z tobą?— spytała.

Jeśli tak, to zostanę tutaj: czy chcesz?“ A Basow pomyślał, że to jest właśnie to, czego

pragnie, i skinął głową. Ale Musia zapłakała nagle i rzekła ze złością: „W zeszłym roku

spłonął statek-cysterna „Partyzant“. Jesteś komunistą, powiedz, posłano was do

Krasnowodska — czy to nie zbrodnia?“ — Chciał odpowiedzieć jej, ale Musia już nie

płakała, tylko ciągnęła go za rękę i w oczach jej ujrzał doskonale znany mu starczy wyraz,

markotny i żałosny, jaki miewają chore psy. — Moim zdaniem, powinna byś raczej odejść

stąd — rzekł wyrywając rękę. i otworzył oczy.

Przed nim stał ślusarz Jakubow i podawał mu' na talerzu chleb i kotlet. Basow spojrzał na

zegarek — była pora obiadu i poczuł nagle, że jest bardzo głodny.

Ze też pomyślałeś o tym — rzekł zmieszany, biorąc się do jedzenia. — Ja nawet nie

czułem, że jestem głodny. Poczciwe chłopisko!

Jakubow nie odchodził, patrzał z uśmiechem, jak Basow je, i oczy jego trochę drwiące miały

wyraz oddania i dobroci. Z zewnątrz dobiegł huk, jak gdyby uderzono w bęben. Zakołysały

się ciemne cienie silników i zabulgotała pod deskami woda. Z góry posypało się coś, jakby

spadały duże krople dżdżu, i Jakubow rozejrzał się trwożnie. Ale widząc, że Basow je w

dalszym ciągu, uspokoił się szybko. — No, dziękuję — rzekł Basow oddając talerz — co

nowego na górze?

Wszystko po staremu. Wiatr jedenaście stopni, powiadają. Woda przedostała się do

dolnego korytarza i do piwnicy z linami; nie zdążyli tam uszczelnić drzwi. Marynarze z

pokładu padają z nóg. A Kotielnikowa ciągle męczą mdłości. Zzieleniał na twarzy i skarży

się, że go w sercu ściska. Przyniosłem mu landrynkę, żeby possał — nie chce. Pewnie, jak kto

znosi; ja na przykład jakby nigdy nic. Mnie to się nawet podoba. Taka burza, że ha! ... Trochę

strasznie, bez tego nie obejdzie się. Czujesz, że jesteś robaczkiem, kruszyną...

Strasznie? — spytał Basow uśmiechając się sennie. — No, no... Nic strasznego.

Oparł się znowu o deskę, pochylił głowę i zasypiając pomyślał sobie krótko i radośnie: „Ach,

jak wygodnie!"

Tym razem sen jego był czujny. Basow miał przez cały czas świadomość tego, że śpi i że

znajduje się w oddziale maszyn, a kiedy znowu zjawiła się skądsiś Musia, zrobił wysiłek,

żeby się obudzić, i pomyślał z gniewem: „Do czego to podobne, trzeba z tym skończyć"... Ale

obudzić się nie mógł.

Musia nie była sama. Dokoła niej kręcili się inżynierowie i technicy ze stoczni, uśmiechali się

z przesadną grzecznością i pomagali jej wciągać na nogi buciki, które ona wciąż zdejmowała i

odrzucała od siebie. Nikt z nich nie zwracał uwagi na Basowa; prawdopodobnie nie widzieli

go wcale, gdyż Basow stał nieruchomo. Znajdował się wśród nich Nejman i, co było

najwstrętniejsze, on właśnie zalecał się najbardziej ze wszystkich. Nachylał się bardzo blisko

nad Musią i zaglądał jej w oczy służalczo a niecierpliwie. A Musia, jak zwykle przy gościach,

zachowywała się impertynencko i z wielką pewnością siebie: śmiała się dźwięcznie, miała

oddech przyśpieszony, urywany, ale Basow widział, że wcale jej nie jest wesoło, albowiem

wiedziała dobrze, że on jest tutaj, i tylko udawała, że go nie widzi. Ktoś wymówił jego imię,

lecz ona spojrzała jedynie przelotnie w jego stronę i kiwnęła głową: „Ach, nie wiem wcale,

gdzie on jest! Od dawna go nie widziałam“.

Ciężko jej było kłamać i trudno było uśmiechać się przy tym. Basow widział to całkiem

wyraźnie. I tak mu było jej żal, jak gdyby jego właśnie ktoś skrzywdził. Ale natychmiast

przypomniał sobie, że to wszystko jest tylko snem, i otworzył oczy.

Po schodkach zstępował Włodzio i z daleka machał do niego ręką. Po jego twarzy Basow

poznał, że coś się stało.

Zaczekaj chwilę — krzyknął Włodzio zadyszany — czy nie możesz pójść ze mną na górę?

Zdaje się, że takiego tam bigosu nawarzyłem. ..

Ale co się stało? — wyrzekł Basow przecierając oczy. — Tylko spokojniej, Włodziu!

Ja nie denerwuję się, naprawdę nie denerwuję się — usprawiedliwiał się Włodzio — ale

jestem w kłopocie. Kotielnikow rozchorował się na dobre, leży i patrzy nieprzytomnie.

Wszyscy jak zaczadzeni, a ja jeden...

Ale powiedz, co się właściwie stało? — spytał Basow zirytowany. — Jeżeli nic ważnego,

to nie pójdę.

Włodzio chwycił go za rękaw i pociągnął ku schodkom.

Chodźmy, proszę cię! Najpierw pękła antena. Przyszła, wiesz, potężna fala. Kadłub statku

przechylił się i maszty pochyliły się o tak — rozcapierzył palce u rąk, pokazując, jak

odchyliły się maszty. — Pękła moja antena, aż zadźwięczała. A ja muszę mówić z

Krasnowodskiem i w ogóle... W razie jakiejś katastrofy pójdziemy na dno, nikt się nawet nie

dowie. Więc postanowiłem ratować sytuację. Przeciągnąłem drut, a izolatorów nie ma.

Próbowałem wywołać Krasnowodsk — nie słyszy. Więc zacząłem potęgować napięcie

prądnicy, żeby otrzymać zwiększoną moc, ale widocznie przeholowałem. Trzasnęło, czuć

było spalenizną i koniec. Zdemontowałem maszynę — okazało się, że izolacja zniszczona.

Teraz już nic nie mogę wymyślić...

Ale na mnie nie licz, nie jestem przecież elektrotechnikiem — mówił Basow idąc jednakże

dalej za Włodziem. — No, w czym mogę ci pomóc?

Na mostku Basow wtulił głowę w ramiona i obrócił się plecami do wiatru. Ściemniło się na

dobre. Chmury skłębiły się całkiem nisko, zmieniając raz po raz kształty, w półmroku

migotały białe grzbiety fal. Przez pokład wciąż tak samo przelewały się syczące strumienie

wody i światła na masztach wirowały zataczając wielkie łuki gdzieś pod samymi chmurami.

W budce radiotelegrafisty pomocnik elektrotechnika, Procenko, rozwalony na krześle, cały w

kłębach dymu, spokojnie ślinił skręconego papierosa. Na podłodze leżały części

zdemontowanej maszyny, kawałki przepalonego drutu, żelazne śruby przetaczały się z

miejsca na miejsce.

Ot, popatrzcie — rzekł Procenko odsuwając stopą śrubę, która potoczyła mu się do nóg —

popatrzcie, co radiotelegrafista zrobił. Czy można tak? No-no!

Odejdź stąd! — krzyknął Włodzio i w głosie jego zadźwięczały łzy. — Zawsze wtrącasz

swoje trzy grosze, kiedy mi się nie klei. — Włodzio odwrócił się do Basowa i zajrzał mu

nieśmiało w oczy.

Co teraz począć, Aleksandrze Iwanowiczu?

Nie wiem — rzekł Basow. — A co to jest takiego, to, co zepsułeś? Prądnica, czy co?

Prądnica... — powtórzył Włodzio zniechęcony. Nagle uprzytomnił sobie z całą jasnością,

że starszy mechanik ani -trochę nie zna się na radio i w niczym nie może mu pomóc. Odszedł

natychmiast od Basowa i przykucnął przed maszyną ze smutkiem, dotykając jej ręką.

To ona dawała ci prąd dla twojego radia? — dopytywał się Basow — no, a czy nie można

jej czymś zastąpić? Na przykład akumulatorem ?

Włodzio wzruszył ramionami.

Akumulator ma osiemdziesiąt wolt, a maszyna tysiąc dwieście. To po prostu śmieszne...

Wiesz co — dodał ze smutkiem — idź już, tam czekają na ciebie, już ja tu jakoś sam poradzę

sobie. ..

Poczekają. Tysiąc dwieście, powiadasz? Ale przecież sam mówiłeś, żeś zmieniał napięcie.

Więc widocznie można dać i mniej na aparat nadawczy. Powiedzmy... sześćset wolt,

Być może, że można. Nie wiem.

Więc trzeba spróbować, akumulatory mamy. Ile ich jest, Procenko ?

Osiem czy dziewięć ... nie wiem,

Dobra. Osiem razy osiemdziesiąt — sześćset czterdzieści wolt. Procenko, weź kogoś z

pokładu i przytaszcz tu te akumulatory.

Włodzio podniósł głowę i spojrzał na Basowa; usta miał półotwarte. Procenko zgasił o obcas

skręconego papierosa i wyszedł.

To te akumulatory mają dać prąd dla aparatu nadawczego? — zdumiał się Włodzio. —

Nie, nic z tego nie będzie.

Basow gwizdał oglądając błyszczące lampy radiowe za okratowanymi okienkami aparatu.

Wspaniała sztuka — powiedział z zainteresowaniem — tak... Więc dlaczego właściwie nic

z tego nie wyjdzie?

Bo przecież... nikt tak nie robi. Czy to ktoś widział? Przede wszystkim akumulatory

prędko wyczerpują się.

Nam właśnie nie potrzeba na długo. Tylko na jeden rejs, póki nie naprawimy maszyny.

No, nie rób kwaśnej miny, Włodziu!

Basowowi nie chciało się już spać. Obejrzał aparat nadawczy ze wszystkich stron i wyjrzał na

korytarz.

Czemu oni tam guzdrzą się? — rzekł niecierpliwie. — Pchnij no ich, Włodziu!

Radiotelegrafista powlókł się niechętnie ku drzwiom.

Tu przecież nawet nie zmieszczą się — rzekł ponuro — też pomysł!

Idź, idź — naglił Basow. Póki znoszono akumulatory, Basow zdążył otworzyć drzwiczki

aparatu i zajrzeć do wnętrza. Ujrzał lampy, grube spirale z drutu i błyszczące płyty

akumulatorów (tych ostatnich dotknął ręką) i zadecydował, że po nawałnicy zmusi Włodzia,

by mu to wszystko wytłumaczył.

Akumulatory były wielkie i ciężkie; ledwie zmieściły się na podłodze wąskiej budki, i kiedy

statek chylił się na bok, z otworów ich chlustał kwas rozlewając się po podłodze.

Całą budkę zapaskudziły — gderał Włodzio — i ubranie pełne dziur od kwasu. Na nic zda

się to wszystko...

Procenko przykucnął i połączył druty. Z natężenia aż wysunął koniuszek języka. Nagle złapał

go prąd. Procenko drgnął, ugryzł się w język i rozzłościł się.

Czego stoisz — rzucił się na Włodzia — pomagaj, psiakrew! Radiotelegrafista usadowił

się obok akumulatora, ale natychmiast znów podniósł się.

Aleksandrze Iwanowiczu, nic z tego nie będzie.

Cóż znowu? — odwrócił się Basow.

Przecież nie mamy anteny. Nie ma izolatorów. Wszystkie nasze usiłowania nie zdadzą się

na nic.

Czy izolatorów nie można niczym zastąpić? — spytał Basow. Zasępił się i spojrzał na

radiotelegrafistę uważnym, badawczym spojrzeniem.

I tak już połowę rzeczy zastąpiliśmy — zaczął gderać Włodzio, ale poczuł na sobie twarde

spojrzenie Basowa i umilkł.

Ech, do diabła! — krzyknął Basow zniecierpliwiony. — Rozkleiłeś się zupełnie. Chodź,

poszukamy czegoś, Procenko!

Może butelki od narzanu — zaproponował Procenko niepewnie — szkło to przecież

izolacja.

Słusznie, dawaj tu butelki.

Włodzio spiekł raka, zakrzątnął się i nagle wyskoczył jak z procy na korytarz. Basow

odprowadził go chmurnym spojrzeniem, a Procenko z lekką drwiną zmrużył oczy i wyciągnął

kapciuch z tytoniem.

Radiotelegrafista powrócił niosąc stos pustych butelek i nie patrząc na nikogo zabrał się do

roboty. Wiązał butelki w girlandy, pracując tak zawzięcie, że skronie i czoło jego okryły się

perlistym potem. Następnie zwinął drut w pierścienie i wyszedł szybko, dzwoniąc butelkami.

Chodźmy popatrzeć — zaproponował Basow — on gotów wdrapać się tam aż do samych

imadełek. Żeby tylko nie zwalił się!

Na mostku pod latarnią stali dyżurni marynarze w nieprzemakalnych płaszczach i zadarłszy

głowy spoglądali do góry. Radiotelegrafista wisiał na drabinie linowej, huśtając się nad

pokładem przy każdym podrzucie statku. Chwytał się kurczowo liny usiłując przywiązać

ciężką girlandę z butelek. Procenko chwycił za dolny koniec drutu i wdrapał się na dach

budki, aby umocować drut, później usiadł na dachu ze zwieszonymi nogami i zaczął również

spoglądać do góry.

Ostrożnie, Włodziu — zawołał Basow — zawiąż na zwykły węzeł! Ej, bo spadniesz!

Latarnia rzucała na mokry pokład złoty snop światła, strącany raz po raz przez potoki wody„

które przelewały się przez burtę. Wiatr to zrywał się gwałtownym podmuchem, ciskając w

twarz krople wody, to bezsilnie opadał i wzbijał pod nogami kłęby piany. Statek pochylał się

nieznacznie, otrząsał się z piany i zwolna wracał do pierwotnego położenia.

Wiatr słabnie — rzekł ktoś obok Basowa — ogrzejemy się teraz, chłopcy!

Głos był nasiąknięty wilgocią i ochrypły, brzmiało w nim ziewanie — i Basow poczuł nagle,

że on sam jest również śmiertelnie zmęczony i że jeśli się zaraz nie weźmie do jakiejś roboty,

to natychmiast zaśnie jak zabity. Ale Włodzio zeszedł na dół i zbliżył się do latarni ssąc

skaleczony palec.

Dobrze ją podniosłem — rzekł chwytając oddech — zdaje się, że stąd widać. Spojrzyj. —

Następnie wrócił do budki. Radiotelegrafista założył słuchawki, włączył łącznik drążkowy i

zaczął stukać kluczem.

A jednak działa — rzekł szybko, podniecony, i zwrócił się do Basowa, jakby przykro mu

było, że Basow milczy i nie zdradza radości. — Słyszysz? Działa, powiadam.

Dobrze — rzekł Basow. — Teraz wezwij Krasnowodsk.

Przez chwilę słuchał trzaskania klucza i dopiero teraz ogarnęło go zwątpienie. Nie wiadomo

czemu wyobraził sobie zielone, drżące nici, które ciągnęły się na wszystkie strony od budki

radiotelegrafisty. Nici te unosiły się 'nad morzem, niby wstążki serpentyny, ale wpadały do

wody nie doleciawszy do brzegu. „Wszystko jedno, połączenie musimy uzyskać...“ —

pomyślał uparcie i zielone nici znikły.

Włodzio długo stukał kluczem, łokieć jego drżał, kosmyk włosów poruszał się na głowie.

Potem przekręcił korbę odbiornika i twarz jego przybrała wyraz ostry i skupiony, jaki miała

zawsze podczas odbioru. Odbiornik zasyczał, zaświszczał i zaterkotał dźwięcznie, jakby ktoś

rozsypał po szkle drobne paciorki.

Wszedł Procenko stukając obcasami, zamknął cicho drzwi i zamarł na progu. Odbiornik

zamilkł.

Gotowe! — wykrzyknął Włodzio promieniejąc. — Mówią, że nas źle słychać. Gdyby

wiedzieli, w jakich warunkach pracujemy! Może powiadomić ich dla kawału? Przecież nie

uwierzą!

A tyś mówił, że nie wyjdzie — drażnił go Procenko. — Czy ty w ogóle coś wiesz? Ty!

Basow wyszedł na górny pokład, ledwie powłócząc nogami, jakby były nalane ołowiem.

Łyknął zimnego powietrza i uniósłszy głowę dostrzegł w szparze między chmurami pasek

czysto umytego, gwiaździstego nieba. Wiatr roztrwonił już swoją niepohamowaną wściekłość

i atakował podmuchami. Chwilami zapadała cisza i słychać było wyraźnie huk maszyn i kroki

dyżurnych marynarzy na mostku szturmana.

Spać — pomyślał Basow zamykając oczy. — Rozebrać się i otulić kołdrą... nie, rozebrać się,

to za długa sprawa... Zdjąć buty... — przed oczami jego przesunęły się korowodem czarne

plamy i sam on jak gdyby wirował stojąc na miejscu i stopniowo opadając na dół. — Teraz

już koniecznie spać, tylko zajrzę do silników“.

Ktoś przebiegł szybko przez górny pokład i wpadł w ciemności na Basowa.

Aleksandrze Iwanowiczu, szukam wąs od dawna — rzekł motorniczy Kozow chwytając

Basowa za guziki bluzy. — W zapasowym silniku coś jest nie w porządku, coś się zepsuło.

Teraz daje on jakąś szaloną ilość obrotów; lada chwila gotów rozlecieć się. Zadorow oszalał

do reszty — klnie, grozi sądem, jak gdybym ja był winien... Wi§c chodźmy już, Aleksandrze

Iwanowiczu, bądźcie łaskawi!

Mówisz, że coś się zepsuło w zapasowym silniku? — pytał Basow podążając za nim. — A

czemu mechanik nie zatrzymał motoru? Histeryk wąsaty! Dobrze. Obudź elektrotechników i

starszego motorniczego drugiej wachty. Szybko!

Mustafa dopiero co zeszedł z wachty!

Słuchaj, co ci mówię! Elektrotechnicy niech przejdą na oświetlenie rezerwowe. Motor

zatrzymać. Obudzić Husejna i ślusarza Jakubowa. A ty nie denerwuj się, zaraz urządzimy

wszystko...

Rozkaz... Och, jak ja was szukałem, Aleksandrze Iwanowiczu!

Marna organizacja — myślał Basow kierując się do oddziału maszyn. — Dyżurny mechanik

boi się maszyn, denerwuje się i wymyśla motorniczym, a motorniczy biegają po całym statku

szukając starszego mechanika. Marna organizacja, marne kierownictwo! Jestem widać złym

organizatorem, jeśli nie mogą obejść się beze mnie".

Nie czuł już zmęczenia, zaczynało wzbierać w nim głuche rozdrażnienie na dyżurnego

mechanika, na motorniczych, na samego siebie — rozdrażnienie, które kazało mu mimo woli

być grubiańskim i szorstkim i rodziło w podwładnych zmieszane uczucie lęku i niechęci.

W drzwiach oddziału maszyn stał Mustafa Husejn, nagi aż po pas, w kobiecej chusteczce na

głowie. Przeciągał się, przecierał oczy i uśmiechał się sennie.

Pośpieszcie się — rzekł Basow i patrzył jakby nieobecnym wzrokiem gdzieś ponad twarzą

motorniczego — wyspać zdążymy się później. Na cóż czekacie właściwie, kiedy maszyna

uszkodzona?

Czekam na ciebie — rzekł Husejn nie przestając się uśmiechać. — Byłem już tam,

obejrzałem silnik, zatrzymałem go. Zepsuty jest,' jak przypuszczałem od razu. Za chwilę

zaczniemy naprawiać. .. A ty od razu rzucasz się na mnie. Co za ziółko z ciebie!

Ale kiedyś ty zdążył? — wybąkał Basow czerwieniąc się. — Mówisz, że zaczęli

naprawiać? No, no...

Mnie zawołano już dawno. Ale wiesz co? Tobie przydałoby się iść spać. Tak przecież nie

można — drugą dobę bez snu. Zaczynasz już nawet ciskać się na ludzi.

A ty nie zwracaj na to uwagi — zaśmiał się Basow zmieszany. — Wszystkiemu winien ten

przeklęty wiatr!

Ja nie obrażam się bynajmniej. Ale ty jednak idź, nie wtrącaj się. Zbyteczni ludzie mogą

tylko przeszkadzać; sam to przecież mówiłeś.

Cha-cha! A więc wyganiasz mnie? Cóż robić, pójdę. A ty nie spartaczysz, Mustafo?

Jeszcze czego!

No, do widzenia, Mustafo!

Żegnaj.

Teraz już bezwzględnie należy spać — myślał Basow przechodząc przez mostek. — I nikt

nie czekał na mnie; doskonale mogą obejść się beze mnie. A organizacja... no cóż,

organizacja też jest wcale niezła. Od razu zatrzymali silnik, stwierdzili, na czym polega

uszkodzenie i przygotowali wszystko, żeby je usunąć. Wątpię, czy ja zrobiłbym to szybciej.

Są wśród nich bardzo dobrzy robotnicy, tacy jak Husejn, a wszyscy oni razem są lepsi aniżeli

każdy z osobna, gdyż uzupełniają się wzajemnie. Jakże mogłem tak źle myśleć o nich, gdy

szedłem tutaj? I co właściwie mogłem przypuszczać? Nie, po prostu skutek bezsenności i

wiatru... wiatru!"


WYSPA CZECZEN

ROZDZIAŁ I

Dziwny, zwodniczy zapach miała ta krasnowodska nafta. Gdy ustawiono szlauchy i popłynął

do luk ciemny, musujący płyn, Dogajło pociągnął nosem i rzekł:

Jakby landrynki czy jakieś inne cukierki. Można wąchać, ile dusza zapragnie.

I marynarze wąchali. Jak gdyby przeniesiono przez pokład tacę ze świeżymi ciastkami i

cukierkami. Następnie jakoś niemile zakręciło w nosie. I Dogajło, oczyściwszy starannie

nozdrza za pomocą wielkiego palca, powiedział, tym razem nie odczuwając żadnej

przyjemności :

. — Jednak w nosie kręci.

A później minęło i to. Wydawało się, że pompują przez rurociąg zwykłą surachańską naftę.

Tylko marynarz z pokładu, Fomuszkin, który stał obok luki, zaczął skarżyć się na ból w

skroniach, a Dogajło odszedł bojaźliwie ku burcie i nie odzywał się więcej.

W Krasnowodsku kapitan otrzymał nowe rozporządzenie: miałholować spalinowiec

Uzbekistan“, który podczas nawałnicy stracił zdolność samodzielnego ruchu. Była to sprawa

nieprzyjemna i kłopotliwa, ale Kubasow był pomimo to w dobrym humorze. Trwającą całą

dobę burzę na otwartym morzu, niepokój i nadmierny wysiłek — wszystko to miał już poza

sobą, jak gdyby czyjaś ręką urządziła wszystko jak najpomyślniej, toteż Kubasow czuł

przypływ sympatii do wszystkich wokół. — Spójrzcie — mówił do Kasackiego — doprawdy,

spójrzcie tylko, jaki wspaniały widok! Białe miasteczko i nad nim zupełnie czerwone skały. I

złote mielizny dokoła błękitnej zatoki. Nadzwyczaj pięknie!

Kasacki miał wygląd zmęczony, niezdrowy i brunatne worki pod oczyma. Frencz, obsypany

popiołem z papierosa, był niemożliwie pognieciony, jak gdyby Kasacki wylegiwał się na

łóżku w ubraniu.

Miasto jest białe, to prawda — odezwał się tonem drwiącym — i skały są niewątpliwie

czerwone, to trudno kwestionować. Ale wy jesteście dzisiaj jakoś szczególnie wesolutki i

różowiutki. Z jakiego powodu, można wiedzieć?

Odwrócił zwolna głowę; jego wypukłe oczy wpiły się bacznie w krawat kapitana.

Zresztą wasz optymistyczny nastrój jest rzeczą bardzo dobrą. Ale ja, wiecie, przywykłem

spoglądać w przyszłość. Oto minął nord, wszyscy są zadowoleni — oprócz mnie. A raczej i ja

jestem rad z tego, ale nie tak jak wy, bo gdy tylko zaśpiewa we mnie ów cieniutki, głupi

głosik radości, zaczynam natychmiast rozumować i dochodzę do przekonania, że choćby

śpiewał nie wiem jak, w końcu wydarzy się coś nieprzyjemnego i trzeba będzie zagrać

Rozłąkę".

A potem przecież będzie dobrze? Nieprawdaż?

Nie wiem. Być może. Sprzykrzyły mi się te oderwane tematy. Oto tam stoi statek-cysterna

Uzbekistan“, widzicie, na tamtej przystani. Trzeba go obejrzeć, zanim zaczniemy holować.

Chodźmy.

Ach, jeszcze to holowanie! Słuchajcie, co za nonsens, doprawdy. Jak gdybyśmy byli

holownikiem. Czy nie można nie zgodzić się?

Oto macie — przykrość! A odmówić przecież nie można. „Uzbekistan“ stracił zdolność

ruchu, a ropę do niego już nalano i trzeba ją wywieźć. Trzeba będzie holować to żelastwo, nic

na to nie poradzimy.

Wygląda na to, że się cieszycie...

Ależ nie, po prostu sprawiłem, żeście oprzytomnieli i rozumiecie, że przykrości nie brak.

Podajcie dłoń, człowieku radujący się życiem.

Zeszli na dolny pokład i skierowali się ku schodkom. Kubasow pociągnął nosem i zatrzymał

się.

Co to u nas pachnie? — zapytał zdziwiony. — Czyżby ropa?

Toście dopiero teraz zwrócili na to uwagę? No, tak, to krasnowodska ropa. Czemu

zasępiliście się? To zapach oryginalny, a nawet przyjemny.

Szli, nie śpiesząc się, wzdłuż wybrzeża i Kasacki opowiadał o ciekawych właściwościach

ropy krasnowodskiej — o jej aromatycznych składnikach i o benzynie zawartej w niej, i o

niskiej temperaturze, przy jakiej się zapala. A Kubasow myślał o tym, że Kasacki ma wiele

wiadomości, jakich nie mają inni szturmani, ale nie wiadomo czemu nie lubi ujawniać swojej

wiedzy i nawet gazety czyta w samotności, zamknąwszy się w swojej kajucie.

Na „Uzbekistanie“ przywitał ich dobroduszny rudy grubas, który przedstawił im się jako

zastępca kapitana. Udali się razem na przednią część pokładu, obejrzeli urządzenia i omówili

sprawę holowania.

Nie mamy jakoś szczęścia — skarżył się grubas uśmiechając się dobrodusznie. — Remont

zimowy był zrobiony byle jak, a obecnie podczas każdego rejsu mamy jakieś uszkodzenia.

Wczoraj walec zaciął się, mimo to jednak napełniliśmy statek. Nie będziemy przecież szli bez

ładunku. Ale, mówiąc między nami, jest to nadużycie, ponieważ nasz pokład nie jest w

porządku.

Doprawdy? — spytał Kasacki niedbałym tonem. — No, to zwykła rzecz.

W jednym miejscu zatkaliśmy, ale widocznie niedostatecznie. Czuć gaz. Gazociągu nie

mamy. Jest to sprzeczne z przepisami...

Musimy wracać — zaczął naglić Kasacki — czas, Eugeniuszu Stiepanowiczu, już czas!

Rudy ziewnął i odszedł do kajuty. Na pokładzie suszyła się bielizna i leżały zwoje lin.

Kubasow pokiwał głową.

Zapaskudzili statek, dranie!

Nie wiadomo czemu, Kasacki nie skierował się wprost ku schodkom, lecz skręcił ku

przeciwległemu przejściu na pokładzie. Kubasow dreptał pokornie za nim. W miarę tego, jak

przybliżali się do tylnego kasztelu, ostry zapach wzmagał się i kapitan poczuł kręcenie w

nosie.

Czyżby luki nie były uszczelnione? — spytał pociągając nozdrzami powietrze — co u

diabła! To jest doprawdy wbrew przepisom!

Kasacki obszedł zabudowania nie oglądając się i skierował się ku schodkom.

A macie przy sobie ów papierek? — zapytał pośpiesznie,

Jaki?

No, dzisiejszą radiodepeszę Żeglugi w sprawie holowania „Uzbekistanu“. Pokażcie ją!

Obejrzał blankiet, złożył go i poruszył nozdrzami.

Włączymy to do aktów — wymamrotał — dla porządku, wiecie.

Na Boga, odmówię holowania — zadrżał Kubasow — zaraz pójdę i nadam depeszę!

Spokojniej ! Czegoście się tak przerazili ? Więc pokład przepuszcza trochę gazu. I cóż w

tym nadzwyczajnego? Mają przecież zezwolenie wydziału ewidencji na kontynuowanie

przewozu. Jeżeli odmówicie, oskarżą was o rozbijanie planu przewozu.

Tak sądzicie?

Jestem pewien.

Ach, co za pieska praca! — westchnął Kubasow. — Przeklinam chwilę, kiedy zgodziłem

się opuścić kancelarię.

ROZDZIAŁ II

Podczas ładowania do schodków „Derbenta“ zbliżył się człowieczek w czapce z kotwicą.

Wyglądał ów człowieczek na lat piętnaście, ale zachowywał się z godnością i nawet usiłował

nadać sobie pozory surowości. W ręku trzymał notatnik i był widocznie bardzo ciekawy,

albowiem wspinał się wciąż na palcach, usiłując dojrzeć, co się dzieje na statku.

Dzień dobry — zwrócił się uprzejmie do Dogajły — co u was słychać?

A czy ty mnie znasz? — zdziwił się bosman dobrodusznie — skądeś się wziął?

Nie, jeszcze was nie znam — odrzekł człowieczek — ale wy będziecie nas holowali, więc

przyszedłem, by się zapoznać. Dzień dobry — skinął głową marynarzom, którzy stłoczyli się

koło burty. — Jestem radiotelegrafistą na „Uzbekistanie“, nazywam się Walerian.

Przebiegł prędko po schodkach i wyciągnął rękę do bosmana.

No, więc witaj, Walerianie — rzekł Dogajło z uśmiechem. — Kiepsko stoją wasze sprawy,

Walerianie! Trzeba będzie was ciągnąć.

Z kajuty wyszli Kotielnikow, Husejn i Makarow. Włodzio popatrzył i zawołał:

Toć to przecie Walek!

Pobiegł, chwycił chłopaka za ramiona i zaczął obracać nim..

Wałek, skądeś się wziął? Jak dostałeś się tutaj? Jeździsz na „Uzbekistanie“ ? Z tym

chłopakiem razem kończyłem szkołę — zwrócił się do towarzyszy. — Najmłodszy ze

wszystkich. Nie chcieli go przyjąć. Prawda, że nie chcieli? Walek, przyznaj się! A teraz,

widzicie, pływa i nie tonie! Ech, ty smyku!

Bardzo ciekawa praca — rzekł Walek statecznie — powiedziałem już, że pracuję jako

radiotelegrafista. I doskonale daję sobie radę! Jak przebyliście burzę? Ja przez cały czas sam

dyżurowałem przy odbiorniku, bezustannie! Bo przecież mogło się jakiemu statkowi

przydarzyć nieszczęście. I wtedy usłyszałbym i uratował... to znaczy uratowalibyśmy. To

niezmiernie ważna sprawa, taki dyżur. Czytałeś rozkaz komisarza ludowego w sprawie walki

z katastrofami? A więc bez-us-tannie!

Walek usiłował mówić tonem niedbałym, ale widać było, iż jest podniecony tym, że słucha go

tyle obcych dorosłych ludzi, i głos jego brzmiał to basowo i nieco ochryple, to znów wznosił

się wysokim chłopięcym dyszkantem.

Mam silną stację nadawczą — ciągnął dalej z zapałem — i dokonałem już wielu

ciekawych eksperymentów (jestem przecież starym miłośnikiem radia). Obecnie zamierzam

posłać artykuł do pisma „Wiadomości Radiowe". Widzicie, próbowałem utrzymać łączność

ze statkami na Morzu Czarnym i udawało mi się to, ale jedynie w godzinach wieczornych i na

krótko. Nauka potrafi ten fakt wytłumaczyć. Niestety, musiałem przerwać eksperymenty,

gdyż stacja kontrolująca podsłuchała mnie i wlepiła mi naganę. Przecież to gryzipiórki,

spróbuj ich przekonać!

Ach, mój drogi — zawołał Husejn zachwycony — za co mogłeś dostać naganę?

Za chuligaństwo w eterze. Ale to nic, żegluga jest jednak bardzo interesująca. Mamy dużą

bibliotekę, ze trzydzieści tomów, może nawet więcej. Prócz tego posyłam korespondencje do

pism Piszę o przewozach nafty i o ruchu stachanowskim. Właściwie mówiąc przyszedłem

tutaj w pewnym celu, nawet notatnik przygotowałem sobie, żeby zapisywać wrażenia.

Dlaczego śmiejesz się, Włodziu? Chciałbym pomówić z kimś ze stachanowców. W jaki

sposób osiągnęliście wasze rekordy?

Otoczył go już spory tłum i Walek zmieszał się na chwilę, ale ujrzał wesołe, życzliwe twarze i

otworzył z powagą notatnik.

A więc wszystko zależało od- silników i od oszczędzania czasu podczas ładowania?

Czekajcie, zapiszę... To coś w rodzaju wynalazku, czy tak? Nie? No, może palnąłem

głupstwo. Ależ nie śmiej się, Włodziu! Zapomniałem ci powiedzieć, że jestem konstruktorem.

Robię maleńkie szybowce z drzewa i tektury; to bardzo ciekawe. Niestety, nie mam ich gdzie

puszczać — pokład mamy nieduży i wszystkie pospadały za burtę i przepadły. A oprócz tego

skonstruowałem silnik elektryczny, malusieńki. Waży wszystkiego kilka gramów, a obraca go

prąd baterii kieszonkowej. I żebyście wiedzieli, że wykonałem go wyłącznie z sowieckich

materiałów!

Włodzio roześmiał się na całe gardło, chwycił gościa wpół i podniósł go w górę.

Z sowieckich! — powtórzył zachłystując się z uniesienia — ech ty, paplo!

No, przestań, Włodziu, co to za dziecinada — zżymał się Walerian wyrywając się — dajże

pomówić z ludźmi. Słyszysz, Włodziu!

Obciągnął koszulę i zwrócił się do Husejna:

Opowiecie mi szczegółowo o stachanowskich rejsach, kiedy przyjedziemy do Machacz-

Kała. Prawda? Jestem pewien, że można przejąć od was niejedno dla naszej pracy. U nas na

Uzbekistanie“ robi się wszystko po staremu i mechanik bardzo dużo śpi. Zdaje mi się, że jest

chory na śpiączkę, tylko że nie wie o tym. To bywa, wiecie, taka mucha ukąsi i już ... Znowu

śmiejesz się, Włodziu! A to jest przecież bardzo niedobrze. Wczoraj na przykład zepsuł się

silnik, a on przegapił. I powiem wam jeszcze pod sekretem ...

Przybrał tajemniczy wyraz twarzy i Włodzio nachylił się ku niemu uśmiechając się z góry.

U nas na pokładzie utworzyła się szczelina, ulatnia się stamtąd gaz. Słowo honoru!

Podczas postoju zatkano ją, ale widocznie nie całkowicie, bo czuć zapach. A gazociągu nie

mamy. Widzicie, co za heca!

Wszystko to wypowiedział jednym tchem. Włodzio uśmiechał się wciąż jeszcze, ale wokół

zapanowało milczenie.

Czy to od dawna u was tak jest? — spytał Husejn. — Nie przypominacie sobie?

Już dosyć dawno. W porcie podczas postoju kapitan sprowadził inżyniera, zapomniałem

skąd ...

Chyba z wydziału ewidencji?

Tak, tak. Powiedział, że trzeba koniecznie zatkać szczeliny aż do końca żeglugi. Pokręcił

się i odszedł. Więc zatkaliśmy.

Wydział ewidencji pozwolił na przewóz przy takim stanie pokładu! I bez gazociągu? To

chyba niemożliwe!

Ale pamiętam bardzo dobrze. Pokręcił się i odszedł... Kotielnikow zasępiony gryzł

paznokcie.

Trzeba to jakoś załatwić, chłopcy — rzekł cicho. — Nie wolno tak wypłynąć na morze. To

całkiem jasne.

A cóż można zrobić?

Skomunikujemy się z żeglugą i zawiadomimy ich o tym. Nie można tak przecież zostawić.

Teraz już za późno — odezwał się Włodzio — ładowanie jest już na ukończeniu. Powiedz

mi, Walerianie, czy macie silniki elektryczne na pokładzie?

Mamy. Silnik jest na pokładzie. Gdzie miałby być?

Może nie jest za późno? — spytał Husejn rozglądając się trwożnie. — Może obudzić

Basowa?

Za późno, Mustafo. Basow nie jest cudotwórcą. Zresztą nikt nam nie uwierzy. Wydział

ewidencji dał zezwolenie ...

A nie palą tam u was na pokładzie, Walerianie? Zdarza się czasem, prawda?

N-nie, to chyba zakażane. — Walerian spojrzał kolejno na każdego z nich, mrugając

oczami jak winowajca. Żal mu było, że rozmowa, tak przyjemnie rozpoczęta, urwała się.

Wiecie co, chłopcy — zadecydował Kotielnikow — teraz już za późno, żeby coś

przedsięwziąć, ale w Machacz-Kała zaalarmujemy organizację partyjną. O czym właściwie

myśli wasz kierownik polityczny, młody korespondencie?

Nie wiem. On jest u nas od niedawna. — Walerian milczał przez chwile i uśmiechnął się

nagle po dziecięcemu, pytająco. — No mówmy już o czymś innym. Doprawdy, proszę was!

Ogromnie się wszystkim spodobał ten malutki radiotelegrafista z „Uzbekistanu“ i powiewano

czapkami, gdy odchodził molem na wybrzeże. A Dogajło wprost roztkliwił się odprowadzając

go wzrokiem.

Synka miałem ... umarł... — rzekł zasępiony — też był taki grzeczny i taki pomysłowy.

Miałby teraz trzydzieści lat albo trochę więcej...


ROZDZIAŁ III

Minął dzień, podobny do innych dni na morzu, upłynął niepostrzeżenie, podzielony na

czterogodzinne odcinki wacht. Na otwartym morzu woda marszczyła się jeszcze. Po zboczach

fal spływało odbicie słońca. Na rufie skrzypiała lina holownicza i poza nią w spienioną smugę

wrzynał się wysoki dziób „Uzbekistanu" i maszty jego czerniły się na tle błękitu nieba. Na

Derbencie“ przyzwyczajono się do niego jakoś bardzo szybko, jak gdyby już od dawna

wlókł się tak za nimi i jakby nie było na nim ani ludzi, ani łatwopalnego ładunku, a jedynie

maszty, rdzawy kadłub i białe nadbudówki. A kiedy zapadał wieczór i w kajutach płonęły

światła, znikał zupełnie.

Tylko skrzypiąca lina holownicza ginęła gdzieś w ciemności i na jej końcu wisiała girlanda

świateł, a pod nią na samym dnie morza kołysały się chwiejne, ogniste łańcuszki i

niewidoczne fale rozrywały je nadpływając, ale one zrastały się znowu i znowu rozrywały się

na strzępy, i tak bez końca.

Właśnie na owe lśniące łańcuszki zapatrzył się szturman Kasacki stojąc w ciemności, o

północy, na wachcie. Zapiął kożuch, oparł ręce o poręcz mostku i znieruchomiał. Daleko za

rufą wiły się złote wężyki, a on uważnie śledził je oczyma i nie mógł od nich oderwać oczu,

chociaż to obserwowanie było nie wiedzieć czemu nieprzyjemne.

Ucieszył się, kiedy w dole rozległy się głosy, i przechylił się przez poręcz, jak mógł najniżej,

przysłuchując się.

Tu powinna być wyspa.

Jaka?

Wyspa Czeczen.

Patrzcie, Czeczen. A ty caluśkie morze znasz, czy co?

No chyba. Od małego pracuję tutaj.

Odpowiadał wysoki tenorek bosmana, pytał nieco ochrypły, ironiczny głos.

Chrulew chyba... — domyślił się Kasacki.

Ojcze Charitonie...

Ha?

A gdzieżeś był wczoraj, kiedyśmy motor osłaniali na pokładzie ? Szukaliśmy ciebie,

szukaliśmy!...

Nie pamiętam, chłopcze ... Miałem pewnie jakąś robotę. Nic nie pamiętam...

Bu-u-jasz! Husejn powiadał, żeś wlazł do kuchni. Nieboszczyka odwalałeś, czy co?... Też

mi bosmani

Kłamie jak zawsze... Grubianin on jest, krzywdziciel!

To prawda, że grubianin. Ale jednak?

A któż ma ochotę tonąć, che-che. Stary jestem ...

Właśnie, właśnie. A ja musiałem pokutować. Jego wczoraj o mało co nie spłukało za burtę.

Husejna tego — dodał Chrulew, jak gdyby sobie coś przyjemnego przypomniał.

Kasacki słuchał z zastygłym na ustach uśmiechem, wystawiając z puszystego kołnierza białe,

cienkie ucho. Ale rozmowa urwała się.

Tak — powiedział półgłosem zadowolony Kasacki. — Minęliśmy wyspę Czeczen. Trzeba

zaznaczyć... — Wszedł do budki, zmrużył oczy i przeciągnął się wyginając plecy niby

najedzony kot. Gdy schylił się nad mapą, skądsiś z zewnątrz dobiegł przeciągły dźwięk, jak

gdyby uderzono młotem o żelazną blachę, i natychmiast na mostku Chrulew krzyknął

przeraźliwie i rozwarł na oścież drzwi budki.

Czego chcesz? — odwrócił się Kasacki. — Mucha cię ukąsiła? Spostrzegł twarz

Chrulewa, bladą, z otwartymi ustami, i skoczył

ku drzwiom. Za rufą, tam gdzie przedtem iskrzyły się girlandy świateł, wznosił się kolebiąc

pióropusz szkarłatnego dymu i poprzez niego zarysowały się maszty i zwoje lin

Uzbekistanu", oświetlone różowym światłem. Kasacki podbiegł już do schodków, ale nagle

stanął jak wryty gryząc palce. Przed nim zjawiła się znowu biała twarz marynarza i zawyła

ochryple.

Ratu-un-ku!

Milczeć! — krzyknął Kasacki piskliwym głosem. — Milczeć i słuchać komendy!

Zatupał nogami i chwyciwszy marynarza za kołnierz koszuli przyciągnął go do siebie.

Masz uspokoić się i słuchać. Trzeba odrąbać linę... Rzucie ją precz, do wody ...

Rozumiesz? No, szybko!

Trzeba by siekiery — wymamrotał Chrulew. — Rozkaz. Odrąbać !

Kasacki odepchnął marynarza i stoczył się po schodkach. Za nim biegł pędem Chrulew

dysząc ciężko i lamentując: — Zaraz, zaraz... och, moi kochani, zaraz!

Gdzie macie siekierę? — spytał Kasacki nie zwalniając biegu. — Odpowiadajcie!

Jest w skrzyni... — wyjęczał Chrulew — zaraz wydobędę... Och, prędzej!

Powietrze zafalowało od głośnego huku wybuchu i za rufą wyrósł nowy ognisto-czarny grzyb

dymu, osypany lśniącymi iskrami. Rozległy się szybkie uderzenia okrętowego dzwonu

Uzbekistanu“, ale natychmiast urwały się i zamilkły. Na pokład wyskoczył Dogajło. Wlókł

koło ratunkowe macając jak ślepiec na wszystkie strony, potykając się. Natknął się na lukę i

krzyknął głośno:

Oj!

Z góry zeskoczył Chrulew i chwycił go za rękę.

Ojcze Charitonie, prędzej dawaj siekierę. Zginiemy, moi kochani.

Siekierę ... — bełkotał Dogajło w osłupieniu. — Na nie teraz siekiera ... trzeba koła

ratunkowe ...

Zakatrupię cię! — wrzasnął Chrulew. — Daj tu w tej chwili siekierę, diable stary!

Dogajło cofnął się, wypuścił z ręki koło ratunkowe i obaj znaleźli się poza drżącą smugą

światła, która padała zza rufy. Po chwili na miejsce oświetlone wpadł Chrulew z siekierą

zarzuconą na ramię. Zadziwiająco szybko wdrapał się na rufę, szeroko otwierając usta dla

nabrania tchu. Dogajło szukał na pokładzie upuszczonego koła ratunkowego, jęczał i żegnał

się.

Znalazł je wreszcie i zaczął wciągać przez głowę, przysłuchując się stukowi siekiery

dobiegającemu od strony tylnego kasztelu. Kiedy odrąbano linę i statek zachwiał się, Dogajło

pochylił się i usiadł na pokładzie, przymknąwszy oczy. Na oświetlone miejsce wbiegł

Kasacki i natknął się na bosmana.

Zrobione! Jesteśmy ocaleni! — powiedział Kasacki uśmiechając się drżącym, ledwo

dostrzegalnym uśmiechem, — Ciśnij swój obarzanek, staruszku, obudź kapitana!

W tej samej chwili z drzwi oddziału maszyn wyszedł Husejn i przystanął na przechodnim

mostku, przysłuchując się.

Pękła lina holownicza! — krzyknął spostrzegłszy ludzi na pokładzie. — Trzeba zatrzymać

się, towarzyszu zastępco.

Idźcie z powrotem! — krzyknął Kasacki. — Wszystko w porządku, mówię wam.

Zawracaj!

Ale Husejn odbiegł nieco dalej i w oczach jego błysnęło odbicie różowego światła.

Gdzie kapitan? — krzyknął rozglądając się dziko dokoła. — Hej, wy tam... Pali się

przecież!

Idźcie z powrotem! — krzyknął Kasacki ostrym, zgrzytliwym głosem, tupiąc nogami z

wściekłości. — Za niewykonanie rozkazu podczas katastrofy ... pod sąd!

Husejn nie patrzył już na pokład i nie słuchał zastępcy. Stał przez parę sekund namyślając się

i nagle rzucił się na górny pokład, wdrapał się na mostek szturmana i zniknął.

On tam chce narobić hałasu syreną — domyślił się Chrulew — ech, wszystkich obudzi, Olegu

Siergiejewiczu. Żebyśmy tylko nie musieli wracać.

Na chwilę jak gdyby pociemniało wszystko dokoła i znikły świetlne plamy na czarnej wodzie,

lecz natychmiast wzbił się nad rufą złoty obłok iskier, niebo stanęło w płomieniach, okryło się

szkarłatem.

I „Derbent“, jakby oparzony chybocącą się łuną, zaryczał ogłuszająco w ciemności.

Basow leżał na łóżku w ubraniu, wyciągnął bose nogi i zadarł do góry podbródek, jak gdyby

nagłe trafiony kulą. Coś niepokoiło go widocznie przez niedomknięte powieki i wydawało mu

się, że nastąpił ranek i że wstaje różowe słońce, a nad samym uchem coś ryczy długim,

przeciągłym rykiem i drżą przegródki kajuty. Na wpół rozbudzony przewrócił się na drugi

bok, gdyż czerwone promienie słońca przedarły się przez rzęsy i załaskotały źrenice. Ryk

urwał się i wydawało mu się, że w ciszy, która nastąpiła, słyszy czyjś krzyk, ale wciąż jeszcze

nie ruszał się, po trochu usiłując zrozumieć, dlaczego tak bardzo chce mu się spać, skoro

nastąpił ranek, i dlaczego nie obudzono go na wachtę, jak o to prosił. Usłyszał, jak drzwi

otworzyły się na oścież, ktoś wdarł się do kajuty i natknął się z rozpędu na krzesło. I wówczas

Basow otworzywszy oczy zrozumiał, że to wcale nie słońce świeci, i ujrzał schyloną nad sobą

twarz Husejna, który chciał go nastraszyć — tak mu się zdawało.

Która godzina? — spytał uśmiechając się sennie i szukając dłonią wyłącznika. — Coś ty

powiedział, Mustafo?

Mówię, że na „Uzbekistanie“ pożar — rzekł Husejn potrząsając go za ramię. — Wstawaj

prędzej!

Basow przekręcił wyłącznik i usiadł na łóżku.

Kłamiesz! — krzyknął na całe gardło. — To niemożliwe!

Przy świetle żarówki dziwnie go uderzyły nie słowa Husejna, lecz jego twarz, ów znany mu

wyraz tępej, przygnębiającej rozpaczy, jaki widział na twarzy Mustafy podczas pierwszych

haniebnych rejsów.

Co oni robią, dranie! — powiedział Husejn głucho. — Teraz już wszystko przepadło na

amen.

Uspokój się, Mustafo. — Basow wciągnął buty i skoczył na korytarz zapinając w biegu

guziki bluzy. — Kto tam krzyczy? — spytał nasłuchując.

Chłopcy zebrali się na górnym pokładzie. Domagają się, żeby zawrócić.

Minęli korytarz i wyszli na pokład ładunkowy. Basow przystanął i podniósł ręce do skroni.

Co to? — spytał szeptem. — Co się tu dzieje, Mustafo? Gdzieś daleko z tyłu kłębił się

obłok dymu i w nim na kształt

rozżarzonego węgla płonęło oślepiające, szkarłatne jądro, wyrzucając w górę snopy złotych

iskier.

Odrąbali linę holowniczą i odpływają — rzekł Husejn z rozpaczą. — Dałem sygnał syreną,

ale mnie przepędzili .. Słuchaj, zrób coś. Jeszcze czas. Czy mielibyśmy tak po prostu

odpłynąć, Sasza?

Wpił się oczami w twarz mechanika i nagle pojął z całą jasnością, że Basow jest tak samo

bezsilny jak on, gdyż podlega kapitanowi i nie w jego mocy jest zawrócić statek, a jeśli

będzie nalegał, zagrożą mu sądem i przepędzą go, tak jak przepędzili jego.

Ale Basow uspokoił się nagle i spojrzał poza siebie, jakby mierząc wzrokiem odległość do

płonącego statku. Nieoczekiwanie zawrócił i w milczeniu ruszył ku schodkom. I tak samo w

milczeniu, już o niczym nie myśląc, udał się za nim Husejn.

Na górnym pokładzie ludzie rozglądali się lękliwie, nie poznając jeden drugiego przy

migotliwym blasku łuny pożaru. Chwilami rozlegały się zmieszane głosy zagłuszając się

wzajemnie, chwilami zniżały się do szeptu i wtedy słychać było każde głośno wymówione

słowo i wszyscy nagle oglądali się na mówiącego, jak gdyby oczekując rozkazu, aby działać.

Na mostku szturmańskim, obok schodków, widniała wysoka postać Kasackiego. Stał

nieruchomo i tylko z rzadka odwracał głowę, kiedy hałas na dole wzmagał się. Obok niego,

tuż koło poręczy, przycupnęła ociężała postać kapitana. Kręcił się bezustannie, wykonywał

mnóstwo drobnych, zbytecznych ruchów. Poruszał ramionami, jakby mu było zimno, i

zapinał guziki frencza, ale natychmiast zostawiał je w spokoju i kręcił głową, spoglądając to

na płonący statek, to w dół na pokład; wzdychał i załamywał ręce.

Na pokładzie ślusarz Jakubow, wzburzony i czerwony, ocierał chustką mokrą twarz, i oczy

jego wydawały się wypukłe od łez, jakie w nich stanęły...

Niech tu zejdą — krzyknął nie posiadając się z gniewu. — Niechaj objaśnią, dlaczego

odpływają. Ty jesteś przewodniczącym komitetu okrętowego, zmuś ich, żeby objaśnili.

Dość gadania! — krzyknął Kotielnikow ochrypłym głosem, patrząc z nienawiścią na

mostek — trzeba zmusić ich, żeby zawrócili ...

Kapitan niech tu przyjdzie! — krzyknął ktoś.

On przecież jest tutaj.

Gdzie?

O tam, przy poręczy.

Nastąpiła krótka chwila ciszy. Ludzie tłoczyli się obok schodków, spoglądając na niewyraźną

postać na mostku. Ogarnięci chorobliwą ciekawością zapomnieli na chwilę o pożarze.

A chłopaczek tam pali się pewnie — rozległ się w ciszy żałosny głos Dogajły. —

Chłopaczek, radiotelegrafista, toż pali on się tam, chłopcy, pali się!

Zawrócić! — krzyknął wściekle Kotielnikow wybałuszając oczy, i natychmiast pokład

zatrząsł się od wściekłych krzyków.

Kapitana dać tutaj!

Ka—pi—ta—na!

Ludzi trzeba ratować! Słyszycie, wy, tam!

Aresztować ich!

Dawajcie kierownika politycznego!

Oszalałeś, czy co? Mechanik go zastępuje. Od dawna go nie ma.

Co oni wyprawiają, łotry! Trzeba spuścić szalupy... Co oni wyrabiają, towarzysze?

O co chodzi? — wrzasnął Chrulew przeciskając się przez tłum. — Zachciało wam się

spalić! Wiatr roznosi iskry, a czy nasz ładunek nie jest taki sam? Barany! — roztrącał po

gospodarsku marynarzy i przechodząc obok ślusarza rzucił groźnie: — Uspokój się, bratku!

Za naruszenie dyscypliny wiesz, co bywa? No, to zapamiętaj sobie!

Niespodziewanie zobaczył Basowa wyłaniającego się zza węgła i natychmiast usunął się

pośpiesznie, przyciskając kogoś plecami do burty. Od razu zapadła cisza. Ludzie rozstępowali

się usuwając się z drogi, i przejściem, jakie utworzyło się w ten sposób, szedł szybkim

krokiem Basow patrząc wprost przed siebie na mostek kapitana, jak gdyby mierzył do celu, a

tuż za nim sunęła olbrzymia postać Husejna. Drogę im zabiegł Włodzio Makarow wzburzony,

blady, bez tchu.

Walek Łastik jest tam jeszcze; słyszę jego sygnały — krzyknął jak oszalały, chwytając

Basowa za ręce. — Nie mogę słuchać. Stchórzyliśmy, czy co...

Basow odepchnął radiotelegrafistę i wbiegł na mostek. Za nim pospieszyło natychmiast kilku

ludzi i cały tłum ruszył w milczeniu ku schodkom.

A t — to co takiego? — wrzasnął Kasacki. — Zechciejcie łaskawie zawrócić! Eugeniuszu

Stiepanowiczu, zróbcie koniec z tym wichrzeniem, nie mogę pracować.

Cofnął się do schodków, przepuszczając Basowa, ale natychmiast pobiegł naprzód i zagrodził

drogę do budki. Stanęli twarzą w twarz, dysząc ciężko jak dwaj zapaśnicy gotowi do bójki.

To wy odrąbaliście linę holowniczą? — zapytał Basow cicho. — Dlaczego odpływacie?

To nie wasza sprawa — odpowiedział równie cicho Kasacki — tu kapitan Avydaje

rozporządzenia ...

Dokoła nich zamknął się w jednej chwili milczący pierścień ludzi o tak samo ciężkim i

przerywanym oddechu.

Zaraz zdzielę go“ — pomyślał Basow wpatrując się w bielejącą kość nosową Kasackiego i

machinalnie cofając rękę.

Spoza jego ramienia wysunęła się głowa Husejna z wyszczerzonymi zębami i jeszcze inne

twarze, trudne do rozpoznania przy słabym świetle łuny.

Bij go, Mustafo — ochryple krzyknął z tyłu ślusarz Jakubow. — Nie bój się, wal na

odlew... Masz tu siekacz!

Tłum stłoczył się dokoła i zahuczał głucho, jak gdyby porwany falą wzrastającego oburzenia.

Z tyłu napierano tak, że Basów dotykał już piersią Kasackiego. Opamiętał się i opuścił rękę.

Spokojnie, towarzysze — zawołał puszczając łokcie w ruch.

Kto zbędny, niech zejdzie z mostku. Zaraz zawrócimy i zabierzemy ludzi z „Uzbekistanu“.

Raz, dwa — rozchodzić się!

Poczuł, jak za jego plecami odpłynęła gorąca fala ciał, i wrzasnął z całej siły, nadrywając

głos:

Słuchać mojej komendy! Opuścić mostek! Wezwać do mnie drugiego szturmana.

Przygotować szalupy do spuszczenia na wodę i ... spokojnie, chłopcy!

Nie macie prawa — podniósł głos Kasacki. — Tu kapitan wydaje rozkazy... Na mnie

zamierzono się. Wszyscy widzieli...

Ludzie, którzy podeszli do schodków, stłoczyli się niezdecydowanie. Basow zbliżył się do

nieruchomej postaci kapitana pochylonego nad poręczą.

Eugeniuszu Stiepanowiczu — zawołał głosem stanowczym

trzeba zawrócić, tam ludzie palą się. No, no, uspokójcie się, proszę was!

Kapitan odjął ręce od twarzy i rozejrzał się chciwie dokoła, jak gdyby spodziewając się, że

szkarłatne niebo, ryk syreny i krzyki

wszystko to tylko sen. Ujrzał różowy odblask na szybach budki i drżącymi rękami

schwycił się za kołnierz.

Nie wiem, mój drogi, nic nie wiem! — zawołał żałośnie. — O mój Boże, mój Boże! I

czegóż chcecie ode mnie!

Nie wiesz? — zaryczał Husejn z wściekłością, rozpychając ludzi, żeby lepiej przyjrzeć się

kapitanowi. — Nie wiesz? Powinieneś wiedzieć, jeżeli jesteś kierownikiem, a nie jakimś ...

Nie dokończył i pobiegł ku budce. Za nim biegło kilku marynarzy, a pozostali znowu ruszyli

zdecydowanie ku schodkom.

Gubicie siebie, Eugeniuszu Stiepanowiczu — rzekł Basow usiłując podnieść kapitana. —

Obaj pójdziemy pod sąd, jeśli tamci ludzie zginą. No, oprzyjcie się o mnie.

W budce Husejn ramieniem odepchnął sternika i ten zachwiał się i potoczył ku ścianie,

mamrocząc: — Zostaw... Ejże, zostaw, powiadam! ... Odpowiesz za to ...

Odpowiem, bratku, odpowiem — mówił Husejn rozstawiając łokcie i obracając koło

sterowe — nie bój się, odpo-o-wiem!

Basow wlókł kapitana do budki trzymając go pod rękę.

Więc powiadacie, żeby zawrócić? — pytał Kubasow. — Ja już nic z tego nie rozumiem,

mój drogi... Róbcie wszystka, co trzeba, póki nie przyjdę do siebie. Widzicie przecież, że

jestem zupełnie chory!

Złoty obłok wysunął się spoza rufy i popłynął po lewej stronie statku, zakreślając olbrzymi

łuk, i morze za burtą zaiskrzyło się od ognistych plam.

Ach! — zawołał Kubasow zamykając oczy. Doprawdy umrę tutaj przez was ... Niedobrze

mi, puśćcie mnie.

Przycisnął ręce do piersi i usiadł na stopniu schodków. Serce jego waliło jak młotem i ciało

jak gdyby rozpływało się w ohydnym dygotaniu. Nienawidził w tej chwili swego drżącego,

spoconego ciała i przerywanego głosu. Ktoś przemknął obok niego zawadzając niechcący

połą kitla o jego twarz. Odwrócił się i pomyślał, że niepotrzebnie chwyta się kurczowo życia i

że najlepiej byłoby dla niego, gdyby przestał teraz istnieć. Ale w następnej chwili poczuł

poprzez zamknięte powieki drganie czerwonego światła, które zbliżało się i rozpalało coraz

jaskrawiej, i dusił się w męce.

Aleksandrze Iwanowiczu — zawołał cicho — przecież mamy pod pokładem krasnowodski

mazut... Mój Boże!

Otworzyć wszędzie krany wodne — wołał Basow popychając marynarzy ku schodkom. —

Niech drugi szturman uważa na kurs! Hej, bosmanie, staniesz przy akumulatorach

kwasowych. Na wypadek ognia działaj zgodnie z instrukcją. Krany, krany otworzyć!

Obok sternika stał teraz szturman Alawdin z bladą, skupioną twarzą; widać było, że choć się

denerwuje, usiłuje opanować się i pracować dokładnie zadowolony z próby, na którą został

wystawiony.

Trochę na lewo! — krzyknął i własny głos dodał mu otuchy. — Jeszcze trochę ... Teraz

dobrze!

Ognista zorza opisała półkrąg i płaty piany dokoła burty zaróżowiły się. W miejscu, dokąd

podążał statek, drżące szkarłatne niebo rozcięte było żółtym słupem dymu wyginającego się

jak drzewo na wietrze, a u stóp jego pełzały po wodzie błyszczące ogniste korzenie.

Nie ma żadnego niebezpieczeństwa — zapewniam was — rzekł Basow podchodząc do

kapitana. — No, widzę, że przyszliście trochę do siebie... Zaraz trzeba będzie spuścić szalupy

dodał odwracając się i trudno było zrozumieć, czy zwracał się o zezwolenie, czy też

rozkazywał. „Teraz już niedługo... — pomyślał Kubasow — zbliżamy się od strony wiatru...

On robi wszystko jak trzeba, wszyscy podporządkowują mu się, nawet Alawdin. Żeby tylko

nie stracił przytomności umysłu“.

Przed nimi po prawej stronie pojawił się płonący statek. Rozrzucał po wodzie kłęby dymu i

zadarł do góry ostry dziób nie tknięty przez ogień. Woda dokoła pokryta była języczkami

płomieni, które wdrapywały się zwinnie na czarne grzbiety fal.

Ropa pali się na wodzie, rozlała się i płonie...“ — pomyślał Kubasow przerażony i bicie

serca ponowiło się. Ogłuszająco zaryczała syrena i wydało mu się, że to szkarłatne niebo

rozstąpiło się z trzaskiem. Potem nastąpiła cisza i Kubasow słyszał, jak nawoływały się głosy

w dole, jak szemrała woda i Basow krzyczał w słuchawkę:

Powolny bieg ... Puście w ruch zapasowy silnik ... Dobrze! Ogarnął ich gorący, smrodliwy

podmuch i usłyszeli monotonny

głośny huk, jak gdyby gdzieś mocno napalono w piecu i wiatr szumiał w rusztach.

Na lewo, bardziej na lewo! — zawołał nieoczekiwanie Kubasow i przeżegnał się ... —

Kierujcie się tędy...

ROZDZIAŁ IV

Na górnym pokładzie marynarze ściągali brezent z szalup. Jedna z nich była jasno oświetlona

łuną pożaru i tam za burtą wrzała różowa piana. Druga szalupa znajdowała się z przeciwległej

strony pokładu, pod nią było ciemno i szumiały niewidoczne fale.

Husejn pierwszy wskoczył do oświetlonej szalupy i stał tam wybierając wiosła. Za nim wlazł

nie wiadomo po co starszy już wiekiem marynarz Fomuszkin, który dotychczas kręcił się

niespokojnie obok burty i pomagał ściągać brezent.

W szalupie bezpieczniej — mruczał uśmiechając się — cokolwiek dalej od mazutu.

Usiadł obok steru, wpił się obiema rękami w burtę i spoglądał z miną winowajcy na Husejna,

jak gdyby wstydząc się swojego tchórzostwa.

Sowieccy marynarze nie porzucają towarzyszy! Rozumiesz? — krzyknął Husejn. Był teraz

ożywiony, niemal wesoły, spoglądał bezustannie na płonący statek, jak gdyby nie mógł

doczekać się chwili, kiedy będzie mógł obejrzeć go z bliska.

Przybiegł zdyszany Włodzio Makarow r zaczął machać rękami do marynarzy, którzy

spuszczali szalupę.

Zaczekajcie, pojadę z wami — wołał — zaczekajcie!

Spuszczaj! — wrzasnął Husejn stojąc wyprostowany i balansując rękami. — Czemu

zatrzymaliście się? Jazda!

Jakżeż to, Mustafo — wybąkał Włodzio — Basow idzie, i ty, i Kotielnikow ... Razem

trzymaliśmy się, a tymczasem ...

Musisz utrzymywać łączność z wybrzeżem. Idź do aparatu. Nie wiesz, co znaczy

dyscyplina?

Szalupa przesunęła się wzdłuż burty „Derbenta“ i Husejn, odepchnąwszy się wiosłem,

skierował ją przeciw fali.

Jakżeż to? — powtórzył Włodzio przygnębiony. — Tylko ja ...

Szalupa opadła między czarne garby fal, zaczerpnąwszy trochę wody. Szerokim wyrzutem

rąk Husejn wzbijał wiosła nad wodą, to pochylając się naprzód, to znów przeginając się

zwolna w tył, jak gdyby opadał na plecy. Burta „Derbenta“ odpływała w ciemność, jaśniejąc

odbitym światłem, i zza rufy jego wypłynęła połyskując wiosłami, druga szalupa,

bladoróżowa i łamliwa jak skórka pomarańczy.

Basow idzie — rzekł Husejn napierając na wiosła — sowieccy marynarze nie porzucają

towarzyszy! — Z przyjemnością powtórzył to zdanie, które z pewnością spodobałoby się

również Basowowi. — Dobrze mówię, bratku?

Szalupa wśliznęła się na wielką falę, na jej grzbiecie oblała się jaskrawym światłem i wiatr

przygnał naprzeciw niej podmuchy przesycone dymem.

Fomuszkin zakaszlał i usiłował uśmiechnąć się wykrzywiając kurczowo usta.

Kieruj w stronę ognia! — krzyknął Husejn odwracając się. — Dokąd sterujesz?

Tam nie ma nikogo — rzekł marynarz wskazując na płonący statek — tam woda pali się,

spójrz!

Dokoła nich kołysały się szerokie pasy światła i woda ściekająca z wioseł lśniła jaskrawo.

Husejn spoglądał wciąż przez ramię, usiłując dojrzeć, co się dzieje na „Uzbekistanie“.

Zobaczył ostre języki ognia wijące się nad przechodnim mostkiem i puste okna górnych kajut,

z których sypały się całe chmary iskier. Po burcie statku, jak z wrzącego kotła, płynęły

gorejące strugi ropy rozlewając się czerwonymi strumieniami, przeświecającymi niewyraźnie

przez zasłonę ctymu.

Tam nie ma nikogo — powtarzał Fomuszkin uparcie — zawrócimy, Mustafo.

No, no — groźnie krzyknął na niego Husejn. — Ja ci pokażę! W kierunku szalupy

nadpływały różowe kłęby dymu i poprzez

nie widniało coś na kształt boi.

Boja zbliżała się kołysząc się na falach i poruszała jakoś dziwnie, jakby była żywą istotą,

obrośniętą mackami. Husejn rzucił wiosła i przeszedł na przód łodzi. Dwoje ludzi trzymało

się za koło ratunkowe, zwróciwszy głowy w kierunku nadpływającej łódki.

Daj rękę! — krzyknął Husejn do człowieka, który patrzył na niego z wody. — Prędzej,

towarzyszu!

Ręka była śliska i zimna. Husejn ostrożnie ujął pod pachy zwisające ciało i przeciągnął je

przez burtę.

Kładź się, bratku, odpoczywaj — rzekł Husejn podciągając koło ratunkowe. — No,

następny!

Następny był prawie nagi i jego śliskie ciało wymykało się ciągle z rąk Husejna. Jedno oko

miał szczelnie zamknięte, drugie to otwierało się szeroko i bezmyślnie, to znowu zakrywała je

drżąca powieka. Powalił się na dno łodzi i podciągnął kolana zwijając się w kłębek.

Kocha-a-ni — wymamrotał nadymając klatkę, piersiową — myśleliśmy już, że przyszedł

nasz koniec.

Później opowiesz — przerwał mu Husejn biorąc się do wioseł.

A gdzie wasze szalupy?

Jedną widziałem, jak spuścili — wyszczekał zębami uratowany — ale druga bez wioseł...

zdaje się, przewróciła się, kiedy dałem nurka ... Zimno!

Z tyłu nadpłynęła druga szalupa z „Derbenta“. Kołysała się na falach. Podpory wioseł

brzęczały zgrzytliwie.

Wiatr zmienił kierunek — krzyknął siedzący u steru Basow — nie zatrzymuj się, Mustafo

Dwóch już mam — odezwał się Husejn robiąc wiosłami i oglądając pierwszych

uratowanych przez siebie ludzi, jak rybak, który wyciągnął dobry połów.

Fomuszkin, przez cały czas siedzący nieruchomo, poderwał się nagle i zaczął ściągać

marynarkę zżymając się z niecierpliwości. Przestąpił przez belkę i uniósł nagiego człowieka

za ramiona.

Wdziej to, wdziej, proszę cię... — mówił nalegając — mnie nie potrzeba ...

Ojej — rzekł Husejn — a ja nic nie wziąłem...

Spojrzał na swoją odsłoniętą pierś i zakasane rękawy koszuli, jakby żałując, że nie ma nic do

oddania.

Naprzeciw nich sunęła gęsta zasłona z dymu. Owijała się dokoła burt szalupy i kłębiła się pod

uderzeniami wioseł jak woda. Gdzieś zupełnie blisko zapłonął przyćmiony język płomienia i

struga gorącego powietrza dotknęła twarzy Husejna. Zakasłał, łzy napłynęły mu do oczu i

toczyły się po twarzy.

Ropa płonie — rzekł Fomuszkin zgnębiony, odwracając się w tył — rozlewa się ... Nie

wydostaniemy się stąd, Mustafo ...

Milcz — rozkazał Husejn — ktoś jakby woła! — wskoczył na belkę i nasłuchiwał.

Skądsiś poprzez monotonne huczenie pożaru doniósł się przeciągły, słaby krzyk — jak gdyby

krzyczał człowiek śmiertelnie zmęczony, który stracił już nadzieję, by go usłyszano.

I-i-i-dę! — wrzasnął Husejn — hej, odzywaj się!

W odpowiedzi krzyczało już kilka głosów, ale krzyki dobiegały głucho, jak gdyby zza ściany.

Spoza dymu wysunął się ostry dziób szalupy i zwolna przepłynął obok. Siedzący przy

wiosłach marynarz pochylił głowę wstrząsając się od kaszlu. Basow porzucił ster i skoczył ku

niemu. Po jego twarzy płynęły obfite łzy, oblizywał suche wargi wdychając gorący dym.

Wiosłuj — rzekł dziwnym, głuchym głosem — wiosłuj, bo zakatrupię...

Marynarz wzniósł do góry czerwoną twarz z wybałuszonymi oczami zajeżdżonej klaczy i

zaczął znowu robić wiosłem. Wiatr rozpędził dym, unosząc nad morzem czarne strzępy

sadzy, i na wolnym od dymu skrawku morza ujrzeli wszyscy szalupę wywróconą dnem do

góry. Kołysała się; w poprzek niej leżały ciała ludzkie. Inne wijąc się wpełzały na jej gładkie

boki i nadbiegająca fala zrzucała je z powrotem do wody. Dokoła dymiły się i tliły na wodzie

plamy ropy, a z przeciwległej strony rozpościerała się zwolna nieprzerwana lawa płomieni.

Fomuszkin złożył ster na burcie i począł kręcić się na siedzeniu, wodząc dokoła na wpół

obłąkanymi oczami.

Szalupa skręciła gwałtownie na lewo.

Popatrz Mustafo — mamrotał niewyraźnie marynarz — spojrzyj w tył... pali się ...

W oddali majaczyła nieruchoma sylwetka „Derbenta“ i po górnym jego pokładzie, jak nagłe

błyskawice, przebiegały czerwone iskry.

— „Derbent“ pali się — zaszlochał Fomuszkin rzucając się jak epileptyk i wygrażając pięścią

Husejnowi. — Zgubiłeś mnie, draniu... Dokąd teraz wrócimy? Dokoła morze... O-o-ch!...

Wybałuszył w ciemności oczy, lśniące niby jakieś niesamowite latarki, i chlipał głośno,

zachłystując się dymem. Husejn przedzierał się ku niemy poprzez belki, rozhuśtawszy szalupę

i zgrzytając zębami.

Milcz! — zaryczał z wściekłością. — Zmasakruję... za burtę wyrzucę, milcz!

Zamierzył się pięścią, ale nie uderzył, lecz chwycił marynarza za kołnierz i zwlókł go z

siedzenia. Czerwone światła na „Derbencie" zamigotały raz, drugi i zgasły.

Patrz, durniu — krzyknął Husejn bez tchu — to szyby świecą się, a ty skomlisz! Ech,

gówno!

Wyciągnął ster z obsady i usiadł do wioseł. Szalupa Basowa znajdowała się już na skraju

przestrzeni objętej płomieniami i kołysała się silnie wskutek tego, że ludzie zawiśli na jej

burtach chcąc jak najszybciej wydostać się z wody. Wywrócona szalupa przetaczała się po

falach i w jej mokrych bokach ogień odbijał się jak w lustrze. Husejn zbliżył się ku niej,

uderzył z rozpędu o jej burtę i natychmiast skoczył na równe nogi. Z wody wysunęły się

chwytliwe ręce i ciemne, gładkie głowy z odrzuconymi w tył bladymi twarzami.

Czekać — zawołał Husejn przerzucając przez burtę ciężkie ciało, które oblało go

strumieniami wody. —- Nie czepiajcie się wszyscy jednego końca. Wywrócimy się,

zobaczycie.

Twarzą i odsłoniętą piersią odczuwał nieznośną bliskość płomieni i wydawało mu się, że lada

chwila pękną mu oczy — nie wytrzymają olśniewającego żaru. Ale nie przestawał wyciągać z

wody śliskich, na wpół nagich ciał i składał je u przeciwległej burty, żeby szalupa nie

wywróciła się.

Wszystkich wezmę — powtarzał opryskując sobie twarz słoną wodą. — Ależ nie czepiaj

się rękami. Czy ja cię tutaj zostawię? Ech, towarzyszu!

Potem namacał nieruchome, całkiem nagie ciało i usiłował unieść je nieco, ale wyśliznęło mu

się z rąk, znowu złapał je za włosy i już go nie wypuszczał. Wywrócona szalupa dymiła się

już i lizały ją ostrożnie języczki płomieni, które wypełzały spoza zasłony dymu. Szalupa

Basowa wykręciła się rufą do ognia. Przepłynęła tuż obok nich i Husejn widział, jak Basow

wiosłował wyrzucając powoli wiosła, jak gdyby przymocowany był do nich jakiś straszliwy

ciężar.

Odchodź! — krzyknął mechanik tym samym dźwięcznym głosem. — Koszula tli się na

tobie... — Odchodź, powiadam ci!

Ale Husejn walczył wciąż jeszcze z martwym brzemieniem nieżywego ciała. Wyciągnął je na

wpół z wody i uchwycił pod pachy wytężając siły.

Nagle powiało palącym podmuchem, posypały się czerwone iskry i Husejn poczuł nieznośny

ból. Obok niego ktoś zajęczał głośno przez zaciśnięte zęby i zaczął walić nogami o burtę

szalupy. Husejn wytężył wszystkie siły unosząc zwolna ciężar, który zawisł na jego rękach, i

gdy wreszcie wyciągnął ciało, usiadł na siedzeniu i po omacku odszukał wiosła.

Dym nie pozwalał mu nic widzieć, kaszel tamował mu oddech, przed oczami zawirowały

czarne kręgi. Wiosłował poruszając machinalnie rękami, odchylając się w tył, instynktownie

odgadywał kierunek...

Stopniowo dym rzedł, powietrze oczyściło się i Husejn westchnął parokrotnie, odkasłał i

splunął za burtę. Oczy jego łzawiły się od gorąca i od sadzy, ale przez zasłonę z łez widział

unoszące się na wietrze kędzierzawe strzępy dymu i za nimi czarno-złoty szkielet płonącego

okrętu. Ogień miotał się nad nim niby rudy, kosmaty zwierz, przeskakując przez zabudowania

na pokładzie i wgryzając się w pokład, a spod zębów jego tryskały fontanny gorejącej ropy.

Potem statek zwolna przewalił się na bok, jego płaskie dno wynurzyło się z wody i z luk

runęła obfitym strumieniem lawina wyrywając z ciemności szeroki krąg morza. Na samym

skraju oświetlonego kręgu stał „Derbent“. Białe szalupy napełnione ludźmi podchodziły do

niego, kiwały dziobami kołysząc się na falach, i połyskiwały mokrymi łopatami wioseł —

trzy na przedzie i jedna z tyłu. Po drodze zwalniały biegu czekając na pozostającą, w tyle

łódź, na której wioślarz wyrzucał wiosła nierównomiernie, chwiejąc się na ławce jak pijany.

Potem zastąpił go inny i opóźniona łódź przyłączyła się do tamtych. Płynęli tak przez pewien

czas obok siebie, ale nagle stanęli jednocześnie i podnieśli wiosła do góry.

Płonący statek zanurzył się rufą w wodzie, zadarłszy do góry spowity w obłoki dymu

poczerniały dziób. Niebo nad nim szybko ciemniało. Wkrótce dym rozwiał się. W tym

miejscu, gdzie znajdował się statek, nie było już nic... tylko szerokie pasy ropy dopalały się

na morzu, płonąc przyćmionym płomieniem.

Wyraźnie widać było na „Derbencie“ lśniące rzędy iluminatorów i oświetlonych okien

górnego pokładu. Metaliczny ryk syreny, zwołujący szalupy, rozdarł powietrze.

Husejn siedział przykucnąwszy, z rękami opartymi o mokre dno łódki, wspierając się

ramieniem o małego człowieka siedzącego obok. Kiedy szkielet „Uzbekistanu" znikł pod

wodą, człowiek ów zaczął szlochać, i Husejn w milczeniu, po omacku poszukał jego ręki.

Ręka była maleńka i cienka, i Husejn pomyślał, że ten uratowany człowiek jest chyba bardzo

małego wzrostu i chudy jak dziecko.

Czy to ty, Walerianie? — spytał cicho.

Naturalnie, że ja — odezwał się basem maleńki radiotelegrafista. — A wy kto jesteście?

Jestem Husejn, motorniczy z „Derbenta“. Dlaczego płaczesz? Poparzony jesteś?

Nie, nie bardzo. Statku mi żal... A wam?

Mnie też...

Chłopiec poruszył się niespokojnie i westchnął drżącym westchnieniem.

O, tam idzie nasza szalupa, widocznie nieuszkodzona. A druga wywróciła się; ja byłem w

niej. Ale tu nie wszyscy nasi są. — Przytulił się do ramienia Husejna i zaczął mówić szeptem:

Posłuchajcie, tu leży ojciec Mikołaj, nasz palacz. Nie rusza się, zdaje się, że nie oddycha.

Boję się ...

Cicho, Walku — rzekł Husejn obejmując chłopca — ojciec Mikołaj umarł.

Na pokładzie „Derbenta“ wzdłuż burty stłoczyli się ludzie oświetleni z tyłu jaskrawym

światłem latarni. Fomuszkin przykładał się energicznie do wioseł spoglądając przez ramię

tam, gdzie zwisały z górnego pokładu końce przerzuconych przez bloki belek.

Hak! — zawołał Husejn podnosząc się. — Hej tam, na „Der-bencie“!

Oddech jego był urywany i płytki, w piersi mu coś bulgotało i zgrzytało, skóra go piekła,

wzrok miał zmącony łzami. Szalupa wśliznęła się na falę i Husejn zobaczył obok burty

Włodzia, który troskliwie i z trwogą szukał go oczami. Uśmiechnął się do Włodzia, jak

uśmiecha się człowiek po koszmarnym śnie, poznając pochyloną nad sobą pełną współczucia

przyjazną twarz. Chciał powiedzieć, że źle widzi i że ledwie trzyma się na nogach, że

wszystko go boli, ale nie powiedział nic i tylko rzeczowo, ochrypłym głosem polecił:

Zatroszcz się o opatrunki, Włodku. Są poparzeni.

Basow stał na pokładzie i przykładał do twarzy kawałki bandaża, zamoczone w roztworze

nadmanganianu potasu. Męczyła go bezczynność, pragnął zajrzeć do oddziału maszyn, ale

Dogajło orzekł, że koniecznie trzeba przykładać do twarzy chłodzące gałganki.

Żeby czasem gangrena się nie wdała — zauważył bosman grożąc mu palcem. Śpieszył się

do kajuty oficerskiej, gdzie opatrywano poparzonych.

Było ich, jak się okazało, bardzo wielu i wszyscy skarżyli się, że im zimno i że trudno im

oddychać. Basow powlókł się tam również, ale nie znalazł dla siebie zajęcia. Kilku ludzi z

załogi „Derbenta“ umiało okazać pierwszą pomoc.

Elektrotechnicy rozbierali poparzonych lub też po prostu rozrywali na nich mokre łachmany.

Wiera robiła opatrunek spoglądając z niepokojem na zastygłą, czerwoną twarz chorego, w

obawie, czy nie ściągnęła za mocno bandaży.

Na stole leżał szturman „Uzbekistanu", który podczas wybuchu został zraniony w głowę.

Leżał na brzuchu, wpił ręce w ceratę i poruszał niespokojnie łopatkami. Włodzio wyciągnął z

rany pasma włosów, chmurzył brwi i spoglądał niezdecydowanie na buteleczkę z jodyną

Brat mi już sił — wyszeptał szturman i twarz jego nabiegła krwią. — Na co ty tam

czekasz, chłopcze?

Zaraz, proszę was, chwileczkę cierpliwości — szeptał Włodzio z rozpaczliwą miną.

Zmoczył jodyną kawałek waty i przesunął nim po brzegu rany. Szturman szarpnął się,

zazgrzytał zębami i zaklął.

Gotowe! — oznajmił Włodzio miną chirurga, który skończył skomplikowaną operację. —

Wiera, nałóż towarzyszowi opatrunek!

Mustafa posłusznie wyciągnął do Włodzia poparzone ręce. Twarz jego opatrzono w

pośpiechu i przez szczelinę między bandażami spoglądały załzawione, zaczerwienione oczy.

Spostrzegł Basowa i ożywił się.

Piecze, Aleksandrze Iwanowiczu? — zapytał i spojrzawszy na swoje ręce dodał ze

zdziwieniem: — Patrzajcie, ludzie, czerwone jak marchew!

Siedź spokojnie — gderał Włodzio z posępną tkliwością. — Przecież nie mnie skóra złazi,

ot co! Oferma!

Na podłodze leżało pełno skrawków i szmat. Pachniało szpitalem. W jasnym świetle lamp

lśniły wszędzie ciała ludzkie, nagie i wilgotne. Basow postał chwilę i wyszedł na pokład.

Niebo przezroczyste przed świtem błękitniało ponad masztami i gwiazdy tonęły w nim

przeświecając jak przez czystą wodę. Ale Basowowi wciąż jeszcze wydawało się, że przed

nim migocą czerwone odbłyski, i chwilami jak gdyby przestawał widzieć. Na twarzy i rękach

czuł jeszcze płomienny żar i nie opuszczały go widziadła minionej nocy. Wszystko, co czynił

tej nocy, wydawało mu się czymś tak nierzeczywistym, że nie chciało mu się myśleć o tym.

Zresztą, czy nie dokonało się to wszystko bez jego udziału? I Basow myślał o ludziach, którzy

pracowali z nim ramię przy ramieniu, których lubił i z których był dumny.

Zaledwie przed kilku miesiącami uważał, że nie zdadzą się na nie, że jest to gatunek ludzi

ograniczonych i przebiegłych. Nie, tamci to byli zupełnie inni ludzie. Minęli i nie pamiętał,

jak się nazywali, nie pamiętał ich twarzy. Wydawało mu się, że Husejna i Włodzia, i ślusarza

Jakubowa zna od wielu lat i nie byli oni wcale gorsi od monterów czy też od tokarza Ejbata, z

których niegdyś był dumny. Gdy opuszczał na wiosnę fabrykę, myślał, że życie jego kończy

się. A teraz wiedział: na przyszły rok powstaną nowe zwiększone normy. Wiele statków

przeszło na stachanowskie rejsy i „Agamali“ znów wysuwa się na czoło, grozi zajęciem

pierwszego miejsca. Jaka okaże się na przyszły rok załoga „Derbenta“? Basow pomyślał, że

gdyby zniknął ze statku teraz, to podczas jego nieobecności nic by się chyba na „Derbencie“

nie zmieniło. Ale właśnie dlatego wiedział z całą pewnością, że po zakończeniu żeglugi nie

odejdzie z „Derbenta“.

Zrobiło mu się wesoło. Trzymając bandaże przy twarzy, zagwizdał jakąś dziką, brawurową!

melodię, fałszując i przerywając co chwila gwizdanie, gdyż dusił i go kaszel. Przeszedł się po

pokładzie i nagle doszedłszy do piwnicy z linami, zatrzymał się i przestał gwizdać.

Na pokładzie, na rufie, pod dziurawym sztandarem leżały trupy. Wiatr odchylał brzegi

sztandaru i odsłaniał rozpostarte nieruchomo stopy nieboszczyków. Jakże mógł o nich

zapomnieć? Przecież sam pomagał układać ich tutaj, okrywał sztandarem i pamiętał, że było

ich tu dwóch i że jeden utonął przed przybyciem szalup. Przez cały czas pamiętał, a teraz nie

wiadomo dlaczego zapomniał.

To ze zmęczenia“ — pomyślał jakby usprawiedliwiając się i usiłując wywołać w sobie

znowu owo uczucie nieodwracalności tego, co się stało, które oszołomiło go, kiedy po raz

pierwszy zobaczył ich martwych.

Ale w żaden sposób nie mógł skoncentrować się na smutnych myślach. W uszach dźwięczała

w dalszym ciągu ta sama brawurowa melodia.

Co się ze mną dzieje?“ — pytał sam siebie. — Przecież ludzie zginęli i tego już nie można

naprawić. Jakże mogę myśleć o rzeczach nieważnych, cieszyć się, marzyć o przyszłości? Czy

może zmieniłem się i, nauczywszy się kierować ludźmi, zatraciłem współczucie dla nich? W

takim razie nie ma tu dla mnie miejsca ...“

Nieprawda — odpowiedział sam sobie. — Szedłeś dla nich w ogień i zmuszałeś innych,

żeby czynili to samo. Kochałeś ich, tych nie znanych sobie ludzi; w przeciwnym razie —

jakież inne uczucie kierowało tobą owej nocy? Ale oni umarli i już nic im nie trzeba. Mustafa

Husejn o mało nie zginął wyciągając z wody zwłoki człowieka. On nie zna strachu, ma

wielkie, gorące serce i wobec niego ty z całą swoją wiedzą jesteś ograniczonym tępakiem. A

jednak Mustafa śmieje się, bandażuje swoje oparzenia i myśli o maszynach, o postojach w

porcie, bo i na cóż martwym zda się jego smutek?“

Basow poprawił zawinięty brzeg starego sztandaru i odszedł. Twarz jego pałała, ale w duszy

panował spokój. Spoglądał na zegarek namyślając się, czy nie czas już zadepeszować do

portu o przybyciu; przysłuchiwał się szemraniu wody. — „Jednak zapomnieli zamknąć kran

na górnym pokładzie“.

Potem spotkał go Kotielnikow i pociągnął do latarni uśmiechając się tajemniczo.

Mam coś — rzekł chowając ręce do tyłu. — Chcesz zobaczyć? Wyciągnął do Basowa

skrawek papieru zapisany wyraźnym, pochyłym pismem, i Basow przeczytał przy świetle

latarni:

Nie możemy okazać pomocy „Uzbekistanowi“ wskutek silnego wiatru i iskier. Wyślijcie

statek ratunkowy. „Derbent“. Kubasow.

To pisał pierwszy zastępca — domyślił się Basow. — Skąd masz tę depeszę?

To bardzo prosta sprawa. Kiedy Mustafa dawał sygnał syreną, Kasacki napisał ten

dokumencik i wsunął Włodziowi, żeby Włodzio nadał go przez radio. Włodek naturalnie nie

nadał i od razu chciał rzucić go do ustępu, ale ja odebrałem to od niego. Przecież to skarb!

No, dawaj. Przyda się w sądzie. — Kotielnikow złożył starannie arkusik. — Teraz już nie

wymigają się. Przyciśniemy do muru parszywców. Ile lat wlepią im, jak myślisz?

Nie wiem — odparł Basow. — Nie jestem prawnikiem. Ale starego szkoda jednak —

dodał z grymasem niechęci.

Kogo?

Starego, powiadam, szkoda, kapitana. W gruncie rzeczy on jest bardzo nieszczęśliwy.

Kotielnikow przestał się uśmiechać.

Szkoda? A jakże! Więc jak należy postąpić? Może mamy ich osłaniać, co? Tak sądzisz?

Nie zrozumiałeś mnie — zmieszał się Basow. — Osłaniać? Ja powiedziałem tylko o

starym, że jest godny pożałowania i...

Pożałowania, mówisz? A jakże! A to, co tam leży, widziałeś? — krzyknął nagle

Kotielnikow wskazując palcem w kierunku piwnicy z linami. — Gdyby nie twój staruszek, te

żużle byłyby ludźmi. Słuchaj, jeśli zechcesz go osłaniać...

Ależ przez myśl mi to nie przeszło — pośpiesznie usprawiedliwiał się Basow. — Po

prostu głupstwo palnąłem!

I jakie jeszcze głupstwo! Dobrze, że jesteśmy sami. Chłopcy są dzisiaj źli... Słuchaj, ten

chłopaczek radiotelegrafista śpi na moim łóżku. Mustafa przywiózł go. Zdrów i cały, tylko

włosy osmaliło mu trochę. Z początku popłakiwał ciągle; żal mu statku i notatniki jego spaliły

się. Tam, powiada, było wiele ciekawych rzeczy. A teraz zmęczył się, śpi. Chudziutki, ręce

jak patyczki, litość bierze patrzeć...

Niebo na wschodzie przejaśniało się szybko. Zza morza wyłaniały się góry podobne do stada

obłoków, a za nimi kłębiły się obłoki podobne do ośnieżonych gór. Ukazał się rąbek słońca i

grzbiety fal przybrały kolor perłoworóżowy.


KONIECZNOŚĆ

ROZDZIAŁ I

Doczekawszy się końca zmiany Bielecka szybko, bez słowa ubrała się. Pragnęła teraz jednego

tylko — wyjść niepostrzeżenie, żeby uniknąć zapytań kolegów. Ale Liza Zwonnikowa nie

odstępowała jej i mówiła płaczliwie:

Dlaczego nic nie mówisz, Mu-u-śka! To coś niesłychanego! No, Mu-u-sieńko, kochana,

złota, opowiedz.

Głowa mnie boli — odpowiedziała Musia, pośpiesznie kładąc beret i przeglądając się w

szybie. — To takie straszne, że nie chce się wcale wspominać o tym. Tarumow ci powie.

Poszła ku drzwiom, ale Liza dogoniła ją i załamała ręce.

Musiu, ależ tam przecież jest Saszka. Co się z nim stało, Musiu kochana?...

Toś ty teraz dopiero sobie przypomniała? — rzuciła Musia gniewnie. — Ja nic nie wiem.

Daj mi spokój!

Skoczyła na ganek i zbiegła ze stopni. Za białymi domami wschodziło słońce, od strony

piekarni wiatr przynosił zapach gorącego chleba. Ludzie biegli do przystanku tramwajowego,

wskakiwali na stopnie wagonów, twarze ich były jak co dzień zafrasowane, trochę

zmiętoszone od snu.

W tramwaju Musia usiadła między tęgą staruszką, która ssała landrynki, i ogorzałym

człowiekiem w papasze. Tu dopiero Musia odczuła swoją samotność. „Teraz zbliżają się do

Machacz-Kała — myślała. — Sasza stoi na pokładzie i patrzy na brzeg... Zresztą po co ma

patrzeć na brzeg? Zapewne śpi sobie w kajucie. Zawsze jest spokojny, zadowolony ze

swojego losu, a ja męczę się nie wiadomo po co. No, ale dosyć już tych myśli... Kto wie,

może i on jest poparzony i leży pośród innych poparzonych". — Wyobraźnia malowała Musi

białe łóżka i na nich nieruchome postacie zakryte prześcieradłami. Drgnęła i obejrzała się

przerażona. Tłuściocha gryzła landrynkę spoglądając sennie przed siebie, policzki jej trzęsły

się od wstrząsów tramwaju. Człowiek w papasze zamierzał wysiąść i wyjrzał przez okno.

Jak długo nie widzieliśmy się — myślała Musia — maj, czerwiec, lipiec... — szybko

zaginała palce poruszając wargami — sierpień, wrzesień, październik... i pół. Nie dał znać o

sobie, przestał o mnie myśleć, to wszystko. No i pal diabli, nawet lepiej tak! Ach, żeby już

być w domu“.

Musia spojrzała z nienawiścią na tłuściochę i odsunęła się od niej. Tramwaj zgrzytnął na

zwrotnicy i w oknach zamigotały drzewa alei.

Zachowałam się dzisiaj jak głupia. Tarumow przypuszcza chyba, że jestem gąską jak Gala

Gonczarenko, która kładzie się spać z fotografią męża. Jakie to wstrętne! Ale czy nie

wszystko jedno, co on o mnie myśli? Najważniejsze, że boję się okropnie... i nie mogę się

opanować. Zdaje mi się, że rozbeczę się zaraz. Och, jestem po prostu wariatka!"

Na rogu Mołokońskiej Musia wysiadła z tramwaju. Na trotuarze jacyś dwaj osobnicy czytali

gazetę.. Wysoki w czapce marynarza zwrócił się do tego drugiego.

To wydarzyło się dzisiaj w nocy, więc będzie jutro w gazecie. Naturalnie, że jutro a nie

dzisiaj. — Spoglądał z uśmiechem na Musię i pchnął towarzysza, aby i on się obejrzał. —

Ładne są dziewczęta w Baku, pierwsza klasa!.

Musia dobiegła do skrzyżowania ulic i zatrzymała się. Marynarz wciąż jeszcze spoglądał na

nią z bezceremonialną ciekawością i wyglądało nawet na to, że zamierza podejść. Musia

zastanowiła się przez chwilę i nagle pędem pobiegła przed siebie.

Dowiem się tylko w zarządzie, czy nie ma jakich nowin — myślała. — Nie ma w tym nic

szczególnego, dowiadują się wszyscy, nie ja jedna przecież. Ale czego mogę się tam

dowiedzieć, jeśli dopiero co wyszłam ze stacji radiowej ? Wszystko jedno... Ach, jaka jestem

głupia!...“

Zła była na marynarza, który ścigał ją wzrokiem, na ciężarówkę, która zagrodziła jej drogę,

na samą siebie.

W zarządzie Żeglugi istotnie nie dowiedziała się nic nowego. Obok wejścia stały kobiety i

jedna z nich całkiem młodziutka, w żółtej bluzeczce, płakała ukradkiem, odwróciwszy się do

ściany.

Uspokójcie się — odezwała się do niej Musia. — Macie tam męża?

Nie ... znajomego.

Gdzie?

Na „Derbencie“.

No, przestańcie — mówiła Musia. — Ja mam tam męża, a nie płaczę jeszcze. Zobaczycie,

wszystko ułoży się szczęśliwie.

Dziewczyna otarła łzy i uśmiechnęła się.

Tak sądzicie?

Musia biegła ulicą Olgińską, policzki jej pałały.

Po co powiedziałam jej o mężu? Po co skłamałam? Niepotrzebnie tam poszłam. Przecież on

żyje i jest jak zawsze spokojny i na pewno nie myśli o mnie. A jednak ta dziewczyna

płakała... Nonsens ! ... Przecież on podpisał depeszę ... To niczego nie dowodzi. Mógł

podpisać ją nawet, jeżeli... Ach, kiedy się to wszystko skończy!“

Przy wejściu do hotelu zatrzymała się i przejrzała się w lustrze przytwierdzonym do drzwi.

Przed nią w ramie stała dziewczyna

O ciemnych, gniewnych oczach. Spod beretu wysunęły się włosy

i osłaniały pałające uszy.

No co? — szepnęła Musia z nienawiścią. — Dokąd pobiegniesz teraz? Trzeba czekać. I

komu potrzebny jest twój niepokój? Siedziałabyś lepiej w domu ...

Dziewczyna w lustrze odpowiedziała złośliwym grymasem i nawet wyszczerzyła zęby. Musia

powlokła się dalej. Przeszła przez Mołokońską, machinalnie skręciła w podwórze i weszła na

schody. W korytarzu dzieci z hałasem wlokły po podłodze drewnianego konia. Sąsiadka

niosła z kuchni mokrą bieliznę.

Musieńko, u was wczoraj był inżynier — powiedziała — ten sam, Istomin, zdaje się...

Uśmiechała się porozumiewawczo przyjaznym uśmiechem, jakim uśmiechają się starsi, od

dawna już żonaci ludzie, kiedy mówią

o czyichś sprawach miłosnych.

Czy kazał mi coś powiedzieć? — zainteresowała się Musia.

Mówił, że zajdzie jutro. „Wy ją przede mną chowacie — powiada — ale ja ją i tak

znajdę". — „Zgadliście — mówię —- trzymam ją w kieszeni". No, nie czerwieńcie się.

Zawsze życzyłam wam dobrze; według mnie jest on bardzo sympatyczny.

Mnie z nim nie nie łączy — rzekła Musia posępnie. — Kpicie sobie ze mnie.

Już ja wiem. Ależ panienka skryta!

Musia przeszła do swojego pokoju i położyła się do łóżka. Zwinęła się w kłębek i podłożyła

dłoń pod policzek, jak to czyniła zawsze przed snem. Ale sen nie przychodził, chociaż

wszystko bolało ją ze zmęczenia. Zdawało jej się ciągle, że leży niewygodnie, i usiłowała

ułożyć się jakoś lepiej. Kilkakrotnie przychodziła taka chwila, kiedy myśli jej jakby drętwiały

i przed oczami przepływały krótkie, mgliste obrazy. Ale nagle doznawała wewnętrznego

wstrząsu, przytomniała i czuła znowu straszliwy niepokój, pragnęła wstać natychmiast, iść

dokądś i coś przedsięwziąć, chociaż wiedziała, że nic przedsięwziąć nie można, że trzeba

czekać.

Nawarzyłam piwa... — myślała przewracając się na wznak

i otwierając oczy. — Trzeba to zbadać i skończyć z tym... Sasza jest na „Derbencie“ i nic o

nim nie wiadomo. To jest najważniejsze, ale wkrótce wyjaśni się wszystko... w tym miejscu

nie zawiniłam w niczym. Cóż jeszcze? Stał się jakiś inny... nie, zawsze był inny, nie taki,

jakim go sobie wyobrażałam. Czy jest pechowcem, fantastą? Teraz piszą o nim w gazetach...

A Jaszka Nejman okazał się rutynistą, który broni przestarzałych norm, i wymyślają mu na

zebraniach, a on usiłuje przedstawić sprawę tak, jak gdyby nigdy w myśli mu nie postało

rzucać kamienie pod nogi stachanowcom i Basowowi. Ale ja w tym przecież nie brałam

udziału ... Kłamiesz! I ty rzucałaś mu kamienie pod nogi wraz z innymi, ale o tym nikt nie

wie ... Razem z Nejmanem ... Och, co za ohyda! ... A jednak, kiedy dzisiaj wydarzyło się

nieszczęście, bałam się o niego. Widać nie jestem aż taka zła. Znowu kłamiesz! Nigdy ci nie

był obojętny; ciągnęło cię zawsze do niego, ale przestraszyły cię jego niepowodzenia i

odsunęłaś się od niego. Stchórzyłaś po prostu... To jasne. Co jeszcze? Ach tak, ten Istomin!

Stawiałaś go Saszy za przykład, bo mu się powodzi i zwierzchnicy cenią go... Sasza słuchał i

milczał... Płacz teraz, głupia!“

Musia kręciła się przez chwilę na łóżku, zagryzając wargi, i rozpłakała się istotnie.

Przypomniała sobie, jak pewnego razu wstąpiła do Istomina do biura, do zarządu żeglugi,

żeby pójść z nim do teatru. Było to w środku lata. Sasza od dawna już wypłynął na morze i

Musia spotykała się z Istominem prawie codziennie.

Przed wejściem stało auto Godojana i dokoła niego przechadzał się malutki, spocony szofer

przecierając szmatką szyby samochodu. Po chwili z sieni wyszedł Istomin w towarzystwie

kilku kolegów. Nie zauważywszy Musi podszedł do auta.

Dzień dobry, Mikołaju — witał uprzejmie szofera — co słychać? Stiepan Dimitrowicz na

posiedzeniu?

Wyjął papierośnicę i podał ją szoferowi. W ruchach jego i w. brzmieniu głosu Musia

zauważyła jakiś ton przypochlebny i prawdopodobnie zauważył to samo szofer, który sięgnął

niedbale po papierosa i rozprostowywał go zawalanymi oliwą palcami.

Ładny fordzik — odezwał się zawistnie Istomin do starszego jegomościa, który stał obok

niego — ach, gdybyśmy tak... — odwrócił się i spostrzegł Musię

Spóźniłem się trochę — rzekł głosem zupełnie innym, tchnącym pewnością siebie i chęcią

zaimponowania — zatrzymano mnie,

" wybaczcie.

Musi wydawało się, że wymówił to zdanie specjalnie głośno, żeby usłyszeli je koledzy

stojący na trotuarze. Oczy jej spotkały się z oczami szofera i Musia zaczerwieniła się.

Przyszliście na czas — odparła sucho — cóż, chodźmy.

W tej samej chwili z sieni wyszedł Godojan. Przełożył teczkę pod pachę, zdjął okulary i

zaczął przecierać je chusteczką do nosa, mrużąc oczy zwyczajem krótkowidzów. Istomin

wypuścił rękę Musi, nachmurzył się i ukłonił zgrabnie. Godojan dotknął ręką czapki i wszedł

do auta.

Widzieliście? — rzekł Istomin idąc obok Musi po trotuarze. — On mnie zna i kłaniamy się

sobie zawsze przy spotkaniu. Innych nawet nie spostrzegł. Zauważyliście to?

Owego wieczoru nie było wcale wiatru; powietrze wisiało nad miastem gęste i nieruchome,

pełne zapachu. kwiatów i czadu benzyny. Po lustrzanej tafli morza sunęły czerwone i zielone

światła okrętów i Musia nie przestawała patrzeć w tamtą stronę, odpowiadała ni w pięć, ni w

dziewięć, czuła się samotna i nikomu niepotrzebna. Od owego czasu minęło wiele miesięcy,

ale wspomnienie stało się nagle takie żywe, jak gdyby to wszystko wydarzyło się wczoraj.

Jutro pójdę na przystań — myślała uspokajając się powoli. — Czy aby pójdę? Sasza

pomyśli, że przybiegłam do niego na skutek artykułów w gazetach. Wszystko jedno, niech

myśli, co chce. Byleby choć raz jeden zobaczyć go. Teraz już zasnę, bo zdecydowałam się

pójść i nie muszę już o niczym myśleć ... Nie, poczekaj, jak mogłam mylić się do tego stopnia

? ... Stchórzyłam, bo mu się nie powodziło? Nie, w tym jest jeszcze coś. Nie rozumiałam tego,

co w nim jest najważniejsze: że taki, jaki jest, musi koniecznie pójść tą trudną, ale jedyną dla

niego drogą...“ — Skądsiś wypłynęła twarz staruchy. I myśl zdobyta kosztem tak wielkiego

wysiłku zamgliła się nagle i wykoślawiła. Starucha kładła do ust landrynki a policzki jej

trzęsły się jak u buldoga. Nie od razu udało się Musi uwolnić od tej' staruchy, ale zasypiając

przewróciła się na bok i naraz zjawiła się przed nią inna twarz: spokojna, może nawet trochę

flegmatyczna, i koło oczu drobne zmarszczki na szafranowej skórze. I Musia wyciągała

rozpacznie obie ręce do tej twarzy, lękając się, żeby nie znikła.

Tak bardzo brak mi było ciebie, dowódco — poskarżyła się z uśmiechem bezgranicznego

szczęścia. — A ty już odchodzisz? Teraz, kiedy właśnie tak stęskniłam się za tobą? Posłuchaj,

wiem już teraz, że to jest konieczne, że musisz iść. Widzisz, nie zatrzymuję ciebie, choć mi to

sprawia ból. I boli, i pogodnie jest, i dobrze...

Najdroższa twarz zamgliła się i znikła. Nie pojawiła się już więcej i Musi śniły się potem

zawody sportowe, dyżur na radiostacji, jakieś depesze. Ale przez cały czas, póki spała, nie

opuszczało jej jasne, dumne uczucie, jakie pozostawiło po sobie pierwsze widzenie senne.

ROZDZIAŁ II

Marynarze uratowani z „Uzbekistanu" schodzili po jednemu na przystań — szli powoli po

schodkach, ostrożnie trzymając się poręczy zabandażowanymi rękami. Z „Derbenta“

wymachiwano im czapkami, a oni ociągali się i oglądali za siebie rozstając się z bliskimi,

drogimi ludźmi. Sanitariusze w białych fartuchach wyprowadzali ich za ogrodzenia przystani,

gdzie strzelcy ochrony portu torowali im drogę wśród tłumu. Na szosie dźwięczały trąbki aut

sanitarnych.

Ostatni zszedł z przystani Walerian Łastik. Gderał na sanitariusza, który chciał wziąć go pod

rękę, i usiłował z sobie tylko znanej; przyczyny zawrócić.

Włodziu, musisz utrzymywać ze mną kontakt — wołał do Makarowa — tak strasznie nie

chce mi się odchodzić! Dlaczego nie patrzysz na mnie, Włodziu?

Doszedłszy do ogrodzenia odwrócił się raz jeszcze i krzyknął swoim chłopięcym basem:

Powiedz waszym stachanowcom, że napiszę o nich... I będę zawsze pamiętał...

Furtka zatrzasnęła się za nim i białe fartuchy odgrodziły go od Włodzia.

Słyszałeś? — zwrócił się Włodzio do stojącego obok Basowa — „powiedz

stachanowcom"... Bardzo polubił nas. Kotielnikowa cmoknął nawet na pożegnanie, ten

cmokała. — Włodzio roześmiał się i przysunął do Basowa. — Słuchaj, Aleksandrze

Iwanowiczu, co kapitan opowiadał w nocy. Mówi, że z jego zastępcą łączyło go coś, jak

gdyby odpowiedzialność zbiorowa. I z dawnych czasów coś nieczystego mają na sumieniu;

nie orientuję się, co. Kapitan opowiada i trzęsie się jak w febrze, i w oczach ma łzy. „Kochani

moi, drodzy moi — powtarza — co ten człowiek ze mną zrobił!" Sumienie dręczy go

widocznie i dlatego odsłonił swoje oblicze. Teraz on i zastępca pójdą pod sąd, a tu do nas

wyznaczą innych, wypróbowanych ludzi. Niech tylko zjawi się u nas teraz ktoś z kamieniem

w zanadrzu — zadziobiemy! Wiesz, nastrój mam dzisiaj jakiś całkiem głupi, jakbym był

solenizantem. Aż mi wstyd.

Dobry nastrój ? — uśmiechnął się Basow. — W tym nie ma nic złego.

Nie, doprawdy wstyd mi. Przecież była katastrofa i ofiary. A ile ran odnieśli ludzie! Patrz

no, tam Mustafa wojuje z doktorem.

Przybyły z miasta staruszek doktor zagradzał drogę Husejnowi, który usiłował przemknąć się

do przejścia na pokład. Husejn napierał, próbując przecisnąć się bokiem, i rozglądał się

przygnębiony.

Ależ niemożliwy z was człowiek — mówił lekarz składając ręce jak do modlitwy i patrząc

na Husejna z takim wyrazem twarzy, jak gdyby powątpiewał, czy pod bandażami owego

niemożliwego człowieka kryje się zwykła ludzka twarz. — Czy wy choć wiecie, na co się

narażacie? Przecież jeśli nastąpi infekcja...

Ale rany już przyschły — mamrotał Husejn przyglądając się opatrunkom na rękach. —

Niepotrzebnie niepokoicie się, doktorze.

A jednak zechciejcie zejść na ląd.

Właśnie, że nie pójdę i już.

Nieprawda, pójdziecie! Gdzie tu jest kierownik polityczny? To jest oburzające!

Basow założył ręce do tyłu i skierował się ku nim powolnym krokiem.

Powinieneś dawać przykład innym — rzekł do Husejna — — a podniosłeś gwałt na całą

przystań. Jak ci nie wstyd?

Ja tara dopiero rozchoruję się ze zdenerwowania — rzekł Husejn z uporem. —

Posłuchajcie, doktorze, odczepcie się doprawdy !

Nie mogę dopuścić cię do maszyn z takimi rękami — objaśniał mu Basow cierpliwie —

zrozum to, barania głowo!

Dobrze, pójdę ... Tak nie postępuje towarzysz, Aleksandrze Iwanowiczu...

Idź, idź...

Wpuszczają publiczność — krzyknął Włodzio Makarow. — Kotielnikow, idzie twoja

żona.

Tłum wysypał się spoza ogrodzenia, rozpływając się po przystani. Kobiety biegły

przeskakując przez rurociągi, z daleka przyglądały się stojącym przy burcie marynarzom,

szukając oczami bliskich. Basow widział, jak do Husejna podbiegła dziewczyna w żółtej

bluzce, jak gwałtownie wyciągnęła do niego ręce. Ale nie dotknęła go, ręce jej opadły

bezsilnie — stali tak naprzeciw siebie.

Basow odwrócił się i powlókł się powoli na przód pokładu. Obok piwnicy z linami leżał

podziurawiony sztandar, którym były pokryte ciała zmarłych. Szumiały strumienie ropy,

spadające ze szlauchu do luki ładunkowej. Basow zajrzał tam starając się odgadnąć, ile czasu

pozostało do ukończenia ładowania. „Żeby już prędzej“ — pomyślał z nagłą rozpaczą. Za

jego plecami rozległy się kroki; zbliżały się i oddalały, słyszał podniecone głosy kobiece,

przerywane szybkim oddechem, urywki zdań.

Doprawdy nie wiem, jak mogłam się doczekać...

Gdzie on jest, gdzie on jest? Zawołajcie go, towarzyszu.

Dlaczego nie komunikowali przez radio? ... Taka byłam niespokojna. ..

Ależ taka drobnostka... — odpowiedział męski głos. Basow poznawał wszystkie te głosy,

ale uciekał od nich, odszedł

do przeciwległej burty i przechylił się przez poręcz. Daleko w dole na zielonych falach

kołysały się rude plamy mazutu i stroma ściana statku spadała załamując się w wodzie.

Dobrze, że Kotielnikow ma żonę i dziecko — myślał przypatrując się swojemu drżącemu

odbiciu na powierzchni wody. — I do Husejna przyszła ta w żółtej bluzeczce. Jak ona

podbiegła do niego. .. Należałoby odejść gdzieś na czas postoju. Ciężko patrzeć i żadnej rady

na to nie ma. Odejść do kajuty! Trzeba tylko przeczekać".

Zamierzał już cofnąć się od burty, ale z tyłu rozległy się kroki, więc zwlekał czekając, aż go

miną.

Czy go zawołać? — dobiegł go głos Włodzia.

Nie trzeba — odparł szybko inny głos. Basow drgnął i odwrócił się.

Ja sama... — Musia stała o dwa kroki od niego i na twarzy jej Basow dostrzegł cierpienie,

lęk, jak gdyby ją coś w nim przeraziło. I nieoczekiwanie dla siebie Basow odezwał się z

głupawą nonszalancją :

Przyszłaś mnie odwiedzić? No, no... więc przypomniałaś sobie...

Wyobraź sobie, nie poznałam cię w pierwszej chwili — rzekła Musia niskim, grubym

głosem — zdawało mi się, że to ktoś obcy.

Była ubrana po zimowemu, otulona puszystą chustką, którą miała na sobie owego wieczoru

przed rozłąką. Zbliżyła się, odrzuciła chustkę na szyję i zaczerwieniła się nagle aż po korzenie

włosów; nawet oczy jej zwilgotniały. Basow ujął ją za rękę. I tak stali przez parę sekund nie

wiedząc, co począć dalej.

Dlaczegoś mnie nie poznała ? — spytał z tą samą wymuszoną nonszalancją w głosie,

lodowaciejąc na myśl o tym, że mówi zupełnie nie to, co chce powiedzieć. — Gzy zmieniłem

się?

Tutaj masz liszaje — rzekła Musia marszcząc brwi i wskazując palcem miejsce na

własnym policzku. — Skąd to?

To oparzenie. Gorąco tu było u nas wczoraj. Prawda, Włodziu?

Włodzio Makarow skinął powściągliwie głową i uważnie obrzucił wzrokiem oboje. Potem

zawrócił i poszedł wzdłuż pokładu, kołysząc się w ramionach.

To przejdzie szybko — odparła Musia głośno, patrząc na oddalającego się radiotelegrafistę

trzeba przemyć nadmanganianem potasu. Czy wspominałeś mnie czasem, dowódco? —

spytała prędkim, groźnym szeptem, pochylając głowę.

Basow ścisnął jej rękę, podniosła ku niemu wzrok i uśmiechnęła się.

Przed chwilą... — wymówił z wysiłkiem Basow. — Kiedy podeszłaś...

Co przed chwilą...

Wspominałem. I w ogóle często myślałem o tobie, kiedy nie było nic do roboty. A teraz

przyszłaś i wydało mi się, że to tylko przypadek.

Przypadek? — zaśmiała się Musia. — Głupstwa jakieś pleciesz !

Rozejrzała się dokoła i zarzuciła mu prędko ręce na szyję.

Tutaj chodzą ciągle... Psiakość!... — szepnęła gorąco, przyciskając usta do tego miejsca na

jego policzku, gdzie skóra popękała. — A ja mam ci tyle do powiedzenia... Czy masz

przynajmniej oddzielną kajutę, stachanowcze? — Ujęła go zdecydowanie pod rękę i

pociągnęła za sobą. — Ile czasu nie widzieliśmy się! Obliczyłam jadąc tutaj — sześć

miesięcy i dziewięć dni, tyle czasu! Ale dlaczego nie gniewasz się na mnie choć trochę?

Wypadałoby dla porządku. Ach, nie, ty nawet teraz nic nie powiesz.

Basow szedł za nią dotykając jej dłoni i przypomniał sobie ową odległą noc, kiedy Musia

prowadziła go przez pustkowie i drogę wskazywały im ostre gwizdy holowników. Ale teraz

świeciło jasne słońce i pod nogami mieli stalowy pokład statku, i szemrał mazut w

ładunkowych lukach, przypominając o rychłej rozłące. A on niezupełnie jeszcze zrozumiał

Musię, pomimo że palce ich splatały się w mocnym uścisku, a oczy Musi promieniały

szczęściem. Znaleźli się nagle w korytarzu mieszkalnym; pachniało tu kuchnią, było cicho i

na wpół ciemno, ale spoza nieszczelnie zamkniętych drzwi padał snop światła i krążyły w nim

brzęczące jesienne muchy połyskując miką swoich skrzydełek. Mocny uścisk zatamował mu

oddech; ona pierwsza położyła kres temu ściskając jego ręce i zmuszając go, by ją wysłuchał.

Zaczekaj... Mówiłam, że jesteś dziwak, żeś- nie taki jak inni. Dlaczego dotychczas nie

usłyszałam od ciebie słowa wyrzutu? Bez twojej pomocy nie mogę uwolnić się od tego

brzemienia. Wciąż wydaje mi się, że moje szczęście skończy się. Ale nie, to głupstwo. Jeżeli

ty nie chcesz, sama mogę sprawić sobie ból. Posłuchaj: zlękłam się, że jesteś taki... odmienny,

i takie to było dzikie wtedy — sam jeden przeciwko wszystkim z twoimi pomysłami... Jakiś

marzyciel, fantasta... Wiesz, bywają ludzie, w których o milę czuje się pechowca. I mnie się

zdawało, że poza tobą jest pustka — nic prócz marzeń i nieporadności życiowej. Ja jestem

przecież przeciętnym, ograniczonym człowiekiem, dowódco, i bolało mnie to, bo cię

kochałam! Więc postępowałam tak jak rutynista Nejman... Nie, nie mów, to tak właśnie było!

Nejmana potępili robotnicy, a o mnie nie wie nikt prócz ciebie, ale co z ciebie za sędzia, jeżeli

przed chwilą całowaliśmy się? A teraz odpowiesz mi na jedno pytanie, ale daj słowo, że

powiesz prawdę ...

Powiem, naturalnie, ale o co pytasz?

Słuchaj, gdybym cię teraz wołała na wybrzeże, i to na zawsze. Czy poszedłbyś? — Musia

wpiła się oczami w jego twarz, tryumfując zawczasu.

Nie poszedłbym, Musiu.

Więc jednak powiedziałeś to, ach ty, kochany! Jestem dzisiaj zakochana w tobie,

dowódco, jak gdybyśmy się dopiero co poznali. Minie pół godziny i rozstaniemy się, bo tak

być musi. Nie odejdziesz stąd dla mnie i ja nie będę ciebie o to prosiła, chociaż stęskniłam się

za tobą.

N-nie wiem. Ach, Muśko, gdyby można było wziąć urlop...

Ależ nie gadaj tak, ty niedobry! — tupnęła nogą ze złością. — Nic nie zrozumiałeś,

wiedziałam, że tak będzie! Ty umiesz myśleć tylko prostolinijnie i nie zdajesz sobie sprawy

ze swojej wartości. Ty może nawet myślałeś, że zapomniałam o tobie. No tak, przecież widzę,

że właśnie tak myślałeś. A ja ci powiem, co działo się ze mną, kiedy tak źle było z wami na

morzu. Odbiornik tyka i ja wiem, że to o tobie, o was, ale nic nie rozumiem i nie mogę

rozbeczeć się — duma nie pozwala. Ale teraz to wszystko minęło — jesteś ze mną, tak mi

dobrze...

Stali objąwszy się przed na wpół otwartymi drzwiami i przeciąg wichrzył ich włosy i poruszał

rozwianymi końcami chustki Musi.

No, chodźmy do ciebie — bąkała Musia, bezgranicznie szczęśliwa — przecież nie można

tutaj...

W tej samej chwili gdzieś na zewnątrz rozległ się ogłuszający, metaliczny huk, w którym

utonęły inne dźwięki. Wargi Musi poruszały się, jeszcze coś mówiła, ale Basow nie słyszał jej

i tylko widział, jak twardniało stopniowo spojrzenie jej wilgotnych oczu i znikała z nich

promienność. Potem syrena zamilkła, a oni stali trzymając się za ręce, jakby dodając sobie

wzajemnie otuchy.

Skończyło się — rzekła Musia spokojnie. — Nie przypuszczałam, że czas tak prędko

minie. A tyś nawet nie pokazał mi swojej kajuty, dowódco — dodała z na wpół figlarną, na

wpół smutną miną — teraz muszę już odejść.

Nie śpiesz się... Dzisiaj mieliśmy mało czasu z powodu pasażerów z „Uzbekistanu".

Zwykle można pozostać o wiele dłużej. Wkrótce wprowadzone będą wolne dni raz na miesiąc

i wtedy będziemy przez trzy dni w miesiącu razem... Odbierzemy swoje, Musiu.

Wyszli na pokład i Musia szła z nim pod rękę, oglądając ciekawie przechodzących obok

marynarzy. Na przystani pracownicy odciągnęli szlauchy, które skrzypiały przeciągle w

zawiasach. Po schodkach biegły kobiety przytrzymując spódnice, jak gdyby przechodziły

przez kałużę. Naprzeciw nich szedł schodkami w górę Husejn. Na głowie jego sterczały

zsunięte kopiasto bandaże; przypominał teraz Araba w zawoju.

Skądeś się tu wziął? — rzucił się na niego Basow. — Przecież umówiliśmy się! Słuchaj,

Mustafo...

Chciałem cię tylko uprzedzić... „Agamali“ nabiera ładunek na czwartej przystani. Przed

chwilą spotkałem chłopców stamtąd przed dyżurnym sklepem. My, powiadają, znowu

usprawniliśmy nasze maszyny. Teraz pokażemy wam, jak się mknie. A ja im mówię :

owszem, chętnie popatrzymy. — Husejn spojrzał z ukosa na Musię i odsunął zsuwające mu

się na oczy bandaże. — Słowem, trzeba się podciągnąć, Aleksandrze Iwanowiczu.

Musia zbiegła na przystań i machała ręką.

Odprowadź no tę oto kobietę — rzekł Basow popychając Husejna. — To moja krewna.

O, o — zdziwił się Husejn. — Ależ kiedyś ty zdążył?

Idź, idź, zdejmują schodki — naglił Basow czerwieniąc się. Musia uśmiechała się do niego

i dawała mu znaki ręką.

Aleksandrze Iwanowiczu, zatrzymano pompy — odraportował motorniczy Gazarjan stając

w drzwiach oddziału maszyn.

Dobrze. Zatrzymać silnik ładunkowy. Kto jest na wachcie?

Mechanik Zadorow. Rozkaz, zatrzymać silnik!...

Zagrzmiały spuszczone schodki i w przedniej części pokładu rozległ się przenikliwy zgrzyt.

Wąska, ciemna szczelina między przystanią a statkiem zwiększała się i wyraźnie zarysowały

się w niej odwrócone kontury okrętu. Białe kłęby dymu wznosiły się nad tylnym kasztelem i

roztajały bez śladu.









































































































Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
(13) Statek żaglowy w drodze
(38) Statek stojący na kotwicy (Prawidło 30 b) )
(37) Statek pilotowy na kotwicy
(06) Statek o napędzie mechanicznym podczas holowania
(15) Statek poławiający trałem, posuwający się po wodzie
statek z figur 1
statek z figur 1
statek z pudełka po mleku
(28) Statek o ogr zdoln manewr nie por się po wodzie
STATEK
(03) Statek o napędzie mechanicznym podczas holowania
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 07 Statek ze wschodu
na pełnym morzu rozbił się statek pasażerski AHRRJGJF5V4J6U3CPCNTMVO6ZM7CQGWFLGT7RFA
3 Statek ktory poszukiwal
mój statek
(15) Statek poławiający trałem, posuwający się po wodzie
(07) Statek o napędzie mechanicznym podczas holowania
Statek charaktrys II Infra TR
(39) Statek stojący na kotwicy (Praw 30 a) )

więcej podobnych podstron