§ Pruszkowska Maria Zycie nie jest romansem ale

Maria Pruszkowska

Życie nie jest romansem, ale...


Wszystkim, którym w Tamtych Czasach uda­ło się zachować poczu­cie humoru, książkę tę poświęcam,

M.P.


1. ZAPIRAMIDZONY CYTAT


Szczęście to jest takie coś, co trzeba mieć, żeby ono było.”

Mieliśmy to „coś” przez kawałek roku 1938 i kawałek 1939. Krótko, ale za to intensywnie.

Ojciec kwitł z wielkiej szczęśliwości, że obydwie swoje „panny córki” doholował nareszcie do portów małżeńskich. Wychowany na staroświeckiej literaturze uważał, że „ołtarz” jest zakończeniem wszelkich konfliktów i że to, co nastąpi potem, można już tylko streścić jednym maluteńkim zdańkiem: „I żyli dalej szczęśliwie”. Co prawda doświadczenie z Aliną i komedia z unieważnieniem jej małżeństwa powinny otworzyć Ojcu oczy na Scylle i Charybdy życia poślubnego, ale miał taką naturę, że sprawy nieprzyjemne przepędzał ze swoich myśli i bardzo szybko o nich zapominał.

Zięciów swoich, Kirkora-Wiktora i Barkisa-Połanieckiego, lubił ogromnie i uważał, że wygrałyśmy wielki los na loterii życia zdobywszy sobie tak wspaniałych mężów.

Był więc bardzo zadowolony z siebie, z życia i z całego świata. Któregoś dnia odłożywszy na chwilę właśnie czytaną książkę dał temu wyraz następnymi słowy:

Przeżyłem życie bardzo szczęśliwie. O was, moje panny córki, też już jestem spokojny. Muszę jeszcze tylko odwalić te osiem latek do emerytury i wtedy będę mógł nareszcie zabrać się spokojnie do czytania.

Matka na te słowa aż zatrzęsła się, ku naszej radości, z oburzenia.

Przeżyłeś życie? — wykrzyknęła głosem oskarżającym. — Ty przeczytałeś swoje życie, a nie przeżyłeś...

I już o książki i o to wieczne czytanie miała się zacząć jedna z licznych rodzinnych awanturek, do których byłyśmy przyzwyczajone od dzieciństwa, a nawet i przywiązane, ale Ojciec licząc się z obecnością w mieszkaniu swych ulubionych zięciów poszedł na kompromis.

No! Obiecuję ci, że nie będę czytał przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przybędzie mi przecież funkcja niańczenia wnuków. — Tu łypnął z porozumiewawczym uśmiechem na Matkę i udał, że wcale na Alinę nie patrzy. Matka więc rozpromieniła się i rozanieliła, a Ojciec zdradził swoje przyszłościowe plany: — Muszę mieć dużo wnuków! — wykrzyknął. — Starajcie się i śpieszcie, moje panny córki, bo jak przejdę na emeryturę, chcę mieć nowe pokolenie, ażeby je nauczyć czytać i kochać książki po mojemu.

Mina Matki zaskoczonej tym, co usłyszała, sprawiła, że wszyscy ryknęli śmiechem.

Tak więc Ojciec kwitł w wielkiej szczęśliwości i wtedy, i jeszcze trochę później. Z filozoficznym też spokojem i cierpliwością znosił huragan trudności dnia codziennego, który zwalił się na niego, gdy Alina powiła szczęśliwie dziecię płci żeńskiej, ponieważ okoliczność ta pozbawiła go małżonki na długie tygodnie, a nawet miesiące. Matka bowiem zupełnie oszalała na punkcie wrzaskliwego noworodka, straciła kompletnie zainteresowanie nie tylko dla literatury, z takim trudem ongiś przez nas w niej rozniecone, ale także dla swych obowiązków domowych i prawie zamieszkała u Wiktorów, uważając, że bez jej doświadczonego wtrącania się do najdrobniejszych zabiegów przy dziecięciu nastąpiłby koniec świata. Zagrzebała się więc bez reszty w pieluchach, grysikach, tartych jarzynkach, witaminach, codzienne kąpiele celebrując na miarę nabożeństw.

Czy Matka też tak się wygłupiała, jak my byłyśmy niemowlętami? — spytałam zupełnie bez uszanowania dla swej rodzicielki, gdy z Barkisem odwiedziliśmy Ojca w zakurzonym i zaniedbanym obecnie mieszkaniu.

Gdzież tam — roześmiał się Ojciec. — Zachowywała się wtedy względnie przyzwoicie. W każdym razie wracając z biura zawsze obiady zastawałem na stole.

A jak było z dzisiejszym obiadem? — zapytał podejrzliwie mój mąż.

Świetnie! — z zachwytem odpowiedział Ojciec. — Po wyjściu z biura przypomniałem sobie, że jestem znów kawalerem, jak za dawnych dobrych lat, wstąpiłem więc do baru, zjadłem porcję bigosiku. Potem kupiłem kawałek kiełbasy, który właśnie pożarłem z musztardą i nawet nie mam was czym poczęstować.

Tak dłużej być nie może! — wykrzyknął oburzony Barkis. — Musi Ojciec jadać przyzwoite obiady. Od jutra czekamy u nas i żadnych sprzeciwów nie przyjmujemy. Musi Ojciec jadać z nami, aż panna Wiktorówna trochę się odchowa.

Długo musieliśmy błagać i skomleć, aż wreszcie wydębiliśmy zgodę na naszą propozycję.

Następnego dnia pognałam w tempie przyśpieszonym z Magistratu do domu, ciesząc się na obiad z najmilszym mi gościem. Obaj moi panowie byli już w mieszkaniu, ponieważ bliżej mieli ze swoich biur niż ja z placu Teatralnego. Siedzieli w gabinecie na poufnej pogawędce. Zajrzałam do kuchni, jak dobra i staranna pani domu, rzucić okiem na ostatnie przygotowania do obiadu, który ze względu na dzisiejszą uroczystość miał być wyjątkowo interesujący. Właściwie nie było sensu przejmować się obiadem, ponieważ odziedziczyłam z kawalerskich czasów Barkisa jego gospodynię, świetną kucharkę i tak gospodarną osobę, że wszystko można było spokojnie zostawić na jej odpowiedzialność. Nawet lepiej było nie wtrącać się za bardzo do jej królestwa. Jeśli tak postępowałam, wszystko szło składnie, ku wielkiemu zadowoleniu domowników.

Jedyną wadą naszej pani Józiowej była nadmierna godność, która, jak by powiedziała Magdalena Samozwaniec, „szła przed nią i za nią”. Takie napompowanie godnością u osoby, z którą się żyło pod jednym dachem, było czasem trochę uciążliwe. Toteż robiłam, co mogłam, ażeby nigdy nie nadepnąć nadwrażliwości naszej .gospodyni.

Dzień dobry, pani Józiowo! Śliczny dzisiaj mamy dzień! — zawołałam radośnie, wchodząc do kuchni.

Ale ten „śliczny dzień” wypadł już niezbyt przekonująco, bo zorientowałam się, że atmosfera kuchni zagęszczona jest nie tylko smakowitymi zapachami.

Pani Józiowa zbyła moje słowa ponurym milczeniem. Z wielkim tylko impetem przestawiła garnek z prawej fajerki na lewą, a ten z lewej na prawą. — Co się stało? — zapytałam blednąc. — To się stało — odpowiedziała groźnie — że nie życzę sobie być tutaj obrażana za moją ciężką pracę.

A któż tu mógł panią Józiową obrazić?

Pan starszy — padło najbardziej nieprawdopodobne dla mnie oskarżenie.

Mój Ojciec? — zgłupiałam kompletnie. — To jakieś nieporozumienie. Mój Ojciec nie potrafiłby muchy obrazić — tłumaczyłam gorąco.

Wyzwał mnie od piramidów — ucięła moją próbę obrony Sokratesa.

Od piramidów? — zająknęłam się. — Nic nie rozumiem.

Tak! Wyzwał mnie od piramidów — powiedziała złym tonem, chwytając znów garnek dla odmiany ten z lewej strony, ażeby przestawić go na prawą fajerkę, a ten z prawej na lewą.

A czy gosposia wie, co to są piramidy?

Rzuciła mi obrażone spojrzenie.

Pewno, że wiem. Państwo myślą, że tylko one znają się na uczonych rzeczach. Piramidy to takie grube góry, które budowali Egipcjanie. A że jestem też gruba, to nie powód, żeby mnie wyzywać.

W tym momencie domyśliłam się, na czym polegał incydent. Ojciec na pewno po przyjściu przywitał się z gosposią jakimś wyjątkowo zapiramidzonym cytatem, a ona zrozumiała to najopaczniej. Zorientowałam się też, że jeśli zacznę Ojca bronić, to pani Józiowa jeszcze bardziej rozżali się nad sobą i postara się zatruć nam obiad. Wobec tego przywołując do pomocy machiawellowską stronę mego charakteru, pochyliłam się do gosposi i pełnym grozy szeptem zwierzyłam się jej z naszego niepokoju o Ojca. Bredziłam w wielkim podnieceniu o tym, jak od pewnego czasu spostrzegliśmy, że Ojciec zaczyna mówić jakieś dziwne rzeczy i że bardzo się o niego ostatnio martwimy.

Te moje zwierzenia przedarły się przez skorupę godności naszej gosposi i dotarły do jej dobrego serca.

Niech się pani nie martwi — pocieszyła mnie wreszcie. — Może Pan Bóg da, że mu to przejdzie.

Może mu przejdzie — zgodziłam się szeptem, robiąc niesłychany wysiłek, żeby się nie roześmiać.

Niech pani idzie do Ojca, a ja zaraz podaję obiadek — zaszeptała, dumna, że dopuściłam ją do tajemnic rodzinnych.

Wypadłam więc z kuchni i wionęłam „ogrodem przez płotki, przez kwiaty”, czyli przez pokój stołowy, przedpokój, i wpadłam do gabinetu.

A tam naturalnie Ojciec powitał mnie okrzykiem:

Piramidy, czy wy macie... obiad dla starego ojca? — ponieważ musiał to koniecznie powtórzyć przy większym audytorium, sądząc, że pani Józiowa nie potrafi w pełni ocenić trafności zastosowania.

Wejdź, mój Ojcze, w nasze bramy! Mamy taki obiad, mamy — odpowiedział mój mąż, też podrabiając Słowackiego, bo rozkochał się już bez reszty w naszym systemie gadania. Ja tymczasem robiłam głębokie wdechy i wydechy, ażeby opanować paroksyzm śmiechu i przybrać twarz w wyraz zafrasowanej powagi.

Obiad podany!

Pani Józiowa wsadziła głowę do gabinetu i zmartwionym spojrzeniem obrzuciła Ojca.

Przeszliśmy do pokoju stołowego.

Podkomorzy najwyższe weźmie miejsce za stołem. Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy... — zadeklamował nagle Barkis, składając przed Ojcem uniżony pokłon.

Spojrzałam na gosposię.

Oczy jej zrobiły się wielkie jak latarnie. Czyżby to było zaraźliwe? — wyczytałam w nich straszliwe podejrzenie.

Ojciec zaś naturalnie musiał scenę dograć do końca. Ruszył więc polonezowym krokiem przez pokój.

— „Idąc kłaniał się damom, starcom i młodzieży” — oznajmił, przy „damach” kłaniając się przerażonej gosposi, przy „starcach” — kredensowi.

Niech się pani nie martwi — pocieszała mnie wieczorem ze strapioną miną. — Dam na mszę do Przemienienia Pańskiego i będę się modliła, żeby im to przeszło.

Im to jednak nie tylko nie przeszło, ale nawet wynikła z tego dzika awantura. Tę zaś dziką awanturę sprowokowałam właściwie sama, i to zupełnie niechcący. W ogóle dochodzę do przekonania, że życie jest bardzo ciężką aferą dla nieprzyzwyczajonego. A jak się nareszcie człowiek przyzwyczai i zdobędzie doświadczenie, to jest już stary i też nie ma z tego żadnego pożytku. Czyli reasumując moje ględzenie, można powiedzieć krótko i węzłowato: „Doświadczenie, ten dar nieba, masz, gdy ci go już nie trzeba”.

Wtedy jeszcze tego doświadczenia oczywiście nie miałam i na drugi dzień znudziwszy się solidnie w biurze robieniem jakiegoś zawiłego i skomplikowanego zastawienia, ażeby się trochę rozerwać, popędziłam rozległymi korytarzami warszawskiego Magistratu do Wiktora.

Wiktor przez ten czas stał się nie tylko poważnym mężem i ojcem, ale nawet kierownikiem działu. Pracował już teraz w osobnym pokoju, zwanym przez życzliwą rodzinę: gabinetem. Ten gabinet to była bardzo wygodna dla mnie kombinacja, bo można się było tam czasem schować na miłą pogawędkę, wypalenie w spokoju papierosa, a nawet wypicie czarnej kawy, którą przynosiłam w termosie.

Popędziłam więc do Wiktora, ażeby pochichotać z nim i odpocząć od spraw ważnych i poważnych, ale trafiłam najfatalniej. Wiktor miał żółtą cerę, oczy zaczerwienione i wyraz lekkiej furii rozlany na twarzy.

Szkoda, że jesteś dziś wykolejony — powiedziałam. — Właśnie przyszłam odpocząć u ciebie, ale sądząc z twej miny, raczej mi się to nie uda.

No pewno, że jestem wykolejony! — wrzasnął. — Gdybyś była na moim miejscu, byłabyś jeszcze gorsza!

A fe! — powiedziałam. — Mąż takiej żony... Ojciec takiego dziecięcia...

...i zięć takiej teściowej! — ryknął przerywając mi.

Aha! — pomyślałam. — Nasza Matka w swej nadgorliwości zajechała mu tęgo za skórę.

A co się stało? — spytałam głośno w nadziei, że sobie ulży zwierzeniami o domowych strapieniach.

I tu popłynęła wstrząsająca opowieść o tym, jak dziecię dostało wzdęcia brzuszka, jak kochająca babunia musiała to zauważyć pośrodku czarnej nocy, jak wyciągnęła młodego ojca z ciepłych betów do grzania wody na kompresiki, jak go wreszcie pognała w siną i zaśnieżoną dal na polowanie po aptekach na koperek, który po przyniesieniu musiał być zaparzony.

Opowiadając to wszystko nie tylko sobie nie ulżył, ale rozsierdził się jeszcze bardziej, tak że przebyta noc urosła do miary Nocy Świętego Bartłomieja.

Słuchałam cierpliwie paląc papierosa i bardzo współczułam drogiemu szwagrowi.

O Alinę i jej udział w nocnych zmaganiach z wzdętym brzuszkiem panny Wiktorówny wolałam nie pytać. Na pewno przewróciła się w łóżku na drugi bok i mrucząc: „A dajcie mi spokój” — spała dalej podczas tego trzęsienia ziemi, które Matka rozpętała w całym mieszkaniu.

Mówię ci — dokończył — że aczkolwiek całe miesiące dzielą nas od lata, ja już liczę dni i doczekać się nie mogę. Mam zamiar wziąć jeszcze miesiąc bezpłatnego urlopu, wrzucić Alinę i szczeniaka do „Snarka” i gnać przed siebie, gdzie pieprz rośnie, na całe dwa miesiące. Może teściowa odzwyczai się od mas przez ten czas i stanie się znów Matką, jak dawniej.

Czy dziecię nie będzie trochę za małe na te wodniackie wyczyny? — spytałam.

Jak wrzucę je parę razy do rzeki, to się zaraz zahartuje i będzie się zdrowo chować. Inaczej babka wychowa mi z niego kluchę.

Czy Alinę i mnie wychowała na kluchy? — zapytałam ironicznie, chcąc jakoś ratować opinię naszej Matki w oczach zirytowanego zięcia.

Ciebie trochę. Ale Alinę? Alinę — nie! Sama wiesz jaka jest Alina...

I rozanielony uśmiech spędził z jego twarzy ponure miny, którymi częstował mnie od samego przyjścia.

Schowałam więc bohatersko urazę o tę kluchę i żeby go utwierdzić w pogodnym nastroju, który już zaczął świtać, sądząc po zmienionym wyrazie twarzy, opowiedziałam wczorajszy incydent z gosposią i piramidami.

Uśmiał się odpowiednio do wysiłku, jaki włożyłam, ażeby opowiadanie wypadło najzabawniej. Zadowolona z siebie wróciłam wreszcie z odświeżonymi siłami do nudnego wykazu, który przed godziną trzecią względnie inteligentnie wykończyłam.

A po trzeciej spotkałam najniespodziewaniej na przystanku tramwajowym uśmiechniętego Wiktorka. Oznajmił mi, że telefonował do mojego męża i zaprosił się dzisiaj do nas na obiad. Przez całą też drogę był wesoły, radosny, ale we wzroku jego wyłapałam niebezpieczne błyski. Znając go już na wylot, wyczułam, że szykuje ani jakiś kawał i z góry raduje się tą myślą. Postanowiłam więc uważać na każde słowo, ażeby nie dać mu okazji, i mobilizowałam cały spryt, aby w momencie próby przynajmniej wybronić się z honorem.

Gdy weszliśmy do mieszkania, Barkis wciągnął nas do gabinetu i szeptem poinstruował, żebym nie zaglądała do kuchni, bo pani Józiowa jest znów w bojowym nastroju. Coś się jej nie udało, i obiad będzie spóźniony o dwadzieścia minut.

Ojciec też już był w gabinecie. Po czułych przywitaniach ułożyliśmy się wygodnie w fotelach, ażeby wydychać zmęczenie użerki biurowej. Tylko Barkis, uczynny, serdeczny gospodarz, podniósł się i przy barku, który był ostatnim naszym nabytkiem i bawił go jeszcze ogromnie, szykował nam jakieś wymyślne spirytualia, snobistycznie nazywane aperitifami.

I teraz właśnie mój drogi Wiktorek zaczął realizować to, na co cieszył się przez całą drogę z biura.

Otóż najbezczelniej wystąpił z opowieścią o promiennych blaskach życia rodziny posiadającej dzieci. W porównaniu z porannymi zwierzeniami przeistoczył się w zupełnie innego człowieka. Obrazowo i artystycznie snuł tęczową nić samych rozkoszy, które przeżywają rodzice z powieści wychowując uroczego i niewinnego „aniołka”.

Najpierw apoteozę rodzicielstwa przeprowadził niby bezosobowo, niby bezcelowo, niby apoteozę dla samej apoteozy. Wreszcie, gdy spostrzegł, że i Ojciec, i przede wszystkim Barkis zostali wewnętrznie rozgrzani jago wymową i że grunt został psychologicznie przygotowany, odsłonił przyłbicę i gromkim głosem powiedział:

Już najwyższy czas, żebyście i wy zdecydowali się na dziecko.

Ojciec kiwnął z aprobatą głową, a Barkis spojrzał na mnie wzrokiem pytająco-błagającym. Mnie zaś wściekłość na Wiktora podskoczyła do gardła. Przydusiłam ją jednak i głosem zimnym odpowiedziałam:

— „Nie byle kto ty jesteś i nie byle głowa”, ale na twoich wygłupach szytych grubą nicią łatwo się poznać. Słuchajcie! — zwróciłam się do Ojca i męża. — Ten nędznik całe przedpołudnie płakał w moją kamizelkę i użalał się na temat nędz życia młodego ojca, na temat kleików, pieluch, koperków, wzdętych brzuszków i przede wszystkim na temat teściowej. A teraz dlatego wygłasza peany na cześć życia rodzinnego, abyśmy ogłupieni jego wymową zdecydowali się na dziecko. I na to tylko czeka. A wiecie wy, co on wtedy uczyni? Wtedy on, ten nędzny padalec, sprzeda nam swoją teściową po cenie kosztu i będzie pękał z radości, że znalazł głupich!

Ojciec i Barkis zatrzęśli się ze śmiechu, a Wiktor spojrzał na mnie ze złością. W tym momencie na moje nieszczęście pani Józiowa uchyliła drzwi do gabinetu, aby oznajmić, że obiad podany.

Wiktor rzucił mi mordercze spojrzenie za to, że odkryłam jego karty i storpedowałam rodzinną intrygę, jeszcze go ośmieszając, i żaby mi chociaż tak dokuczyć, wrzasnął nagle do gosposi:

Piramidy! Czy wy macie obiad dla zgłodniałego szwagra?


2. DZIEŃ SĄDU IDZIE JUŻ PRZEZ DZIKIE POLA


Tą niecną intrygą, która miała na celu spławienie teściowej, Wiktor rozpętał znów problem dzieci w moim małżeństwie.

Z teoretycznego punktu widzenia nie uchylałam się kompletnie od tego „okropieństwa”. Ale jakoś dotąd wybraniałam się z dobrym skutkiem. Sypałam więc jak z rękawa cytatami z Boyowskiego Świadomego macierzyństwa, naciągając je zresztą bezwstydnie do swoich potrzeb i zasłaniając nimi moje upodobanie do wygodnego, egoistycznego, spokojnego życia.

A właśnie takie wygodne i miłe życie stało się moim udziałem, naturalnie dzięki Barkisowi, o którym z pensjonarską afektacją, nie opuszczającą mnie jakoś nawet i w wieku średnim, mogę powiedzieć, że był przemiły, przesubtelny, przedobry i w ogóle...

Dzięki niemu miałam własny, nowy dom, złożony z luksusowych, jak na moje dotychczasowe doświadczenia, trzech pokoi z kuchnią i łazienką. Śmieszyło mnie co prawda urządzenie tego domu, bo składało się stereotypowo z tak zwanych przeze mnie z przekąsem: jadalki, sypialki i salonu. Wołałabym, żeby te pokoje były pokojami bez szyldzików i bez staroświecko-nowoczesnych gratów. Ale Barkis był zadowolony, że wszystko zgromadził i urządził przed swym ożenkiem, dumny, że żonę wprowadził do gotowego domu i że nie potrzebujemy się szarpać finansowo, dorabiając się od początku, jak Wiktorowie. Nie pisnęłam więc nawet słówkiem, że to całe mieszkanie jest dla mnie tylko śmieszne i pławiłam się w wygodach, jakie dawało.

Obecność zadomowionej już od lat w mieszkaniu pani Józiowej zdjęła z mej głowy wszelkie sprawy gospodarcze, o których nigdy nie miałam zielonego pojęcia. Jak dawniej u rodziców, mogłam zjawiać się wesoła i uśmiechnięta do stołu uginającego się od przysmaków, nie wiadomo jak i z czego przyrządzanych. A cala moja funkcja zajmowania się domem ograniczała się do omawiania z panią Józiową menu przyjęć, którymi raczyłam moją skarbową rodzinkę, zachwyconą obecną zażyłością z Panam Naczelnikiem.

Talk więc wszystko w domu szło jak w zegarku bez mojego udziału i nie widziałam najmniejszego powodu, by zmieniać ten ustalony, miły i spokojny ład w niespokojne, burzliwe bytowanie z pieluchami.

W biurze też nie chciałam komplikować sobie życia, tym bardziej, że od roku stałam się jednym z najlepszych speców w sprawach podatku lokalowego, specem, z którego zdaniem liczył się nawet sam dyrektor. Ten ogromny sukces w moim urzędniczym życiu zawdzięczałam temu, że kontowanie traktowałam jak pasjans, a uzgadnianie jak romans kryminalny, polując na byki, czyli błędy. Wieloletnie traktowanie swej własnej roboty, jak płaszczyzny wszelkich przestępstw pełnej, wyrobiło i wyostrzyło moją spostrzegawczość i intuicję. Toteż gdy podczas dłuższej choroby jednego z kolegów podrzucono mi jego rejon, poza wyprowadzeniem księgi na bieżąco i poprawieniem paru zadawnionych byków, ze zgrozą stwierdziłam, że jeden z lokatorów księgi, a więc i lokatorów odpowiedniego mieszkania, od paru lat bimba na podatek lokalowy, nie płaci go, na wezwania nie odpowiada i o tragedio! — jego zaległość podatkowa sięga astronomicznej sumy złotych polskich 243 groszy 17. Lokator ów zajmował lokal nr 4, a więc przypuszczalnie ładne mieszkanie na pierwszym piętrze od frontu, a nazywał się pan Ditko.

Puściłam w ruch mój detektywistyczny węch i po paru minutach rozmyślań popędziłam do magistrackiego archiwum, gdzie do rozpaczy doprowadziłam archiwistę spokojnie drzemiącego między zakurzonymi korytarzami półek zawalonych tomiskami akt. Płomienną wymową udało mi się rozniecić i w nim pragnienie wytropienia pana Ditki, po paru więc tylko stęknięciach wydłubał mi zeszłoroczną księgę podatku lokalowego, która jednak niewiele nas oświeciła. Księga sprzed dwóch lat też nie wniosła nic do zagadnienia i archiwista już zaczął się niecierpliwić, że zrujnuję najniepotrzebniej jego drobiazgowy porządek, ale jeszcze ubłagałam go, żeby poszukał księgi sprzed trzech lat. I tu czekała nas niespodzianka, bo pan Ditko najnieoczekiwaniej figurował jako pan Ditto. Teraz już sam zaintrygowany archiwista wyciągnął jeszcze dwa roczniki. W jednym z nich nasz lokator nazywał się także Ditto, ale w drugim okazał się zwyczajnym „ditto”.

Spojrzeliśmy na siebie z cichą radością, jaka ogarnia urzędników z krwi i kości przy wytropieniu trudnego i zadawnionego błędu. Błąd był bez wątpienia nasz, magistracki, bo urzędnik prowadzący tę księgę podatkową nie sprawdziwszy napisów odbijanych na powielaczu pozwolił na łańcuszek metamorfoz: od ditto przez Ditto aż po Ditko, ale poza tym wykryliśmy oczywisty kant pana Wojciechowskiego. Zajmował on dwa lokale, nr 3 i nr 4, a przestał płacić podatek lokalowy za połowę swego mieszkania od chwili, gdy nakazy płatnicze zaczęły przychodzić na mitycznego pana Ditto i pana Ditko.

Po sprawdzeniu jeszcze, że .urzędnik, który dopuścił się pomyłki, już u nas nie pracuje, uginając się pod brzemieniem ksiąg zawierających parę roczników podatku lokalowego, Wkroczyłam jak triumfator do gabinetu dyrektora. Ten, gdy zreferowałam sprawę, najpierw oniemiał z podziwu nad moimi zdolnościami, a potem długo mówił, wyśpiewując hymn pochwalny na moją cześć i z wielkiej wdzięczności dając mi rękę do potrzymania, co też uczyniłam z nabożnym wzruszeniem.

Dzięki „panu Ditko” awansowałam na referenta i miałam bardzo miłe stosunki w biurze. Nie chciałam zamieniać tych sukcesów na wątpliwe przyjemności kitwaszenia się w domu przy dzieciach. A pod tym względem sytuacja moja z Barkisem wcale nie wyglądała łatwo.

Pomimo że byłam, jak zresztą każda istota ziemska, egoistką, uważałam, że ten egoizm trzeba trochę hamować, by był egoizmem mądrym i altruistycznym.

Egoizmem altruistycznym nazywałam takie postępowanie, w którego wyniku właśnie dobrze było ze mną moim najbliższym. Bo szczęście tych, których kochałam, gwarantowało i utwierdzało moje szczęście. Chciałam więc uszczęśliwić Barkisa, ale płacąc za to jego szczęście nie za wielką znów cenę. Toteż gimnastykowałam się teraz umysłowo, wydłubując najracjonalniejsze argumenty, żeby ochłodzić ojcowskie zapędy mojego męża.

Wieczorem, po obiedzie spożytym w towarzystwie kochanego szwagierka, spostrzegłam, że grożą mi znów te tematy i wiedziałam, że spodziewana rozmowa będzie jakoś bardzo zwrotna w naszym życiu. Byle tylko ją odwlec, zaproponowałam wypad do teatru lub do kina, ale Barkis był tym razem niewzruszony.

Musimy pogadać o tym, co poruszył Wiktor — odezwał się, a mnie .przed oczami stanęło rozbebeszone mieszkanie, pieluchy, godziny karmień i nasza Matka rzucająca się pośrodku tego bałaganu.

Brr... — aż się zatrzęsłam wewnętrznie.

Kochanie — powiedział czule Barkis biorąc mnie w ramiona. — Mam nadzieję, że zrozumiesz mój punkt widzenia. Między nami jest trzynaście lat różnicy, dobiegam czterdziestki. Powinnaś dać mi czas na wychowanie dzieci. A ja tego czasu, jak sama widzisz, mam niewiele. Dziecko trzeba wychowywać i dbać o nie najmniej przez dwadzieścia lat... Więc... sama policz...

Mówiąc to był i poważny, i trochę smutny.

Zrozumiałam, że należy skończyć już z wygłupami i że związek małżeński to nie tylko zabawa w miłość, ale i obowiązki.

Dobrze — odpowiedziałam zrezygnowana. — Będzie tak, jak ty zechcesz. — I już prawie zaczęłam się rozczulać nad nową spójnią, jaka jeszcze bardziej połączy mnie z Barkisem, gdy nagle owładnął mną najprawdziwszy strach, bo przypomniałam sobie, o czym się od jakiegoś czasu wciąż mówi. Wprawdzie nie wierzyłam, jak prawie wszyscy, w rzeczywistość grożącej wojny, ale gdyby wybuchła naprawdę... Mróz przeniknął mnie na wylot i nie zdając już sobie sprawy, że posługuję się najlepszym argumentem, jaki mógł mi przyjść do głowy wobec Barkisa, powiedziałam:

Dobrze! Będzie, jak zechcesz. Ale, kochanie, tak strasznie boję się wojny. Ludzie coraz bardziej o niej gadają...

Twarz Barkisa sponurzała, a ja przygarnęłam się do niego, przestraszona wizją okropności wywołaną mymi własnymi słowami.

Tak... — westchnął. — Jeśli wybuchnie...

No i problem upadł, ku mojej wewnętrznej radości.

Dla przepłoszenia do reszty minorowego nastroju poszliśmy zgodnie do kina.

Dość szybko zapomniałam o tej rozmowie, gdyż zbliżał się wielki dzień chrztu panny Wiktorówny, a ja miałam wystąpić w roli matki chrzestnej.

Wybór imienia dla niemowlęcia dał znów całej rodzinie wiele tematów do gorączkowych dysput, ponieważ nikt nie chciał się godzić na koncepcje i propozycje innych.

Ojciec, któremu nie udało się ochrzcić ani Aliny, ani mnie żadnym cudacznym imieniem literackim, teraz usiłował ugadać Wiktora i namówić go albo na Kwirynę z Nowolipek, albo na Shawowską Kandidę, a w ostateczności na Szekspirowską Ofelię.

- To dlaczego nie Desdemona? — wykrzyknął ze złością Wiktor. — Zdrobniale mówiłoby się na nią „Mondzia”. Nie, Ojcze — wołał coraz głośniej. — Ani Kwiryna, ani Kandida! A Ofelia?... Takie imię dobre chyba tylko dla kota cioci Mizi.

No a jakie ty byś wybrał? — zapytał Ojciec, szykując się na wyśmianie z kolei jego projektów.

Damy jej najpiękniejsze z wszystkich imion — powiedział Wiktor z rozmarzoną gębą.

Proszę, a jakież to jest najpiękniejsze imię na świecie? — zapytał Ojciec.

Alina — rozanielił się Wiktor.

Nonsens — poparłam Ojca. — Alina jest durnym imieniem. Dajcie jej jakieś mniej pospolite. Może Beatę, Jolantę lub Mariolę.

Ale tu Barkis czując się zdystansowanym przez Wiktora w okazywaniu żonie uwielbienia, wyskoczył nagle jak Filip z konopi z twierdzeniem, że najładniejszym imieniem na świecie jest Zofia i że dziecko powinno według tam jakichś tradycji dostać imię nie matki rodzonej, lecz chrzestnej.

Popatrzyłam z politowaniem i już miałam na niego napaść, ale wyręczył mnie Wiktor.

Stachu — powiedział. — Zofia jest dla naszej Dyny imieniem papierkowym. Ma go tylko w dokumentach. Ja — skłonił się przed Ojcem — mam zamiar podtrzymać tradycje rodzinne. Tę tu osobę nazwę imieniem Alina, a następne swe dziecię —; Balladyna.

Ten rewelacyjny projekt zaszokował rodzinę, podbił serce Ojca i Barkisa. Wobec tego pod gwarancją, że drugie dziecko zjawi się rychło na świecie, będzie płci żeńskiej i otrzyma imię Balladyna — imię Alina dla panny Wiktorówny zostało nareszcie jednogłośnie zatwierdzone.

Tak więc kochany Wiktorek w dyplomatyczny sposób pogodził nas nad kołyską swej córki, wziąwszy pod włos i Ojca, i Alinę, i Barkisa, i nawet mnie. Matki naszej nie potrzebował brać pod włos, bo i tak już od dawna była nieprzytomna, i wszystko, co się działo i z nami, i między nami, prawie wcale do niej nie docierało.

Uroczystość odbyła się spokojnie. Przyjaciel rodziny Zyzio i ja odegraliśmy rolę rodziców z wielkim wdziękiem, i Alina Druga, cała i nie uszkodzona, została znów oddana w zachłanne ramiona babci.

Ta uroczystość chrztu tak mnie rozochociła, że w tydzień później urządziłam u siebie wielkie przyjęcie. Dwa bardzo ważne cele przyświecały mi przy tym. Pierwszym było pożegnanie Zyzia wyjeżdżającego z Polski na Bliski Wschód szkolić Arabów w kunszcie latania na samolotach. Drugim — urządzenie parodii chrzcin i wypróbowanie imienia Ofelia, które przy dysputach na tematy imion tak mnie zafascynowało.

Postarałam się więc o małego, puszystego, pręgowanego kociaka płci żeńskiej. Pani Józiowa wyraziła swój zachwyt tak impulsywnie, że poczułam w niej cichego sprzymierzeńca, trzeźwo zdającego sobie sprawę, że z kotem o wiele wygodniej układa się współżycie niż z dzieckiem. A Barkis jak zawsze zgodził się chętnie na wszystko, co mi do głowy strzeliło.

Na rodziców chrzestnych mojego dziecięcia zaprosiłam ciocię Mizię, największą rodzinną kociarę, i Zyzia, ażeby w egzotycznej Arabii, do której miał wyjechać w następnym tygodniu, był związany obowiązkami ojca chrzestnego z dwoma domami w kraju. Nie chciałam być gorsza od Aliny i uważałam, że muszę też mieć moje przyjęcie z okazji wielkiej uroczystości, równocześnie marząc, że uczucia ojcowskie, palpitujące w Barkisie, przesublimują się na kociaka, zresztą bardzo zabawnego. Naturalnie sam wygłup z chrzczeniem zwierzaka trzymałam skrzętnie w tajemnicy przed panią Józiową, aby nie urazić jej uczuć religijnych.

Bo i po co?

W niedzielę wszyscy stawili się na oznaczoną godzinę i przed zabraniem się do borykania z suto zastawionym stołem odbyła się w gabinecie komedia z chrzcinami Ofelii.

Tydzień temu podpatrzony obrządek mogliśmy powtórzyć bezbłędnie i zupełnie spokojnie, ponieważ Matka, pani Józiowa i połowa co starszych ciotek mizdrzyły się, gruchały, mlaskały i pokrzykiwały w pokoju sypialnym nad Aliną Drugą, która przywieziona taksówką obecnością swoją zaszczyciła nasze przyjęcie.

Ceremonia odbyła się zabawnie, tylko ten łajdak Wiktor, który podjął się roli księdza, polał kociaka zamiast zwyczajną wodą lepkim likierem i przerażona Ofelia, podrapawszy rodziców chrzestnych, wywiała do kuchni, wylizywać tam ze swego puszystego futerka skutki dowcipu mego szwagra. Następnie zwinąwszy się w kłębek na łóżku pani Józiowej zapadła w ciężki pijacki sen, a obudziła się z niego na drugi dzień z wyraźnym katzenjammerem. Ja obudziłam się też z katzenjammerem, tylko że nie fizycznym, lecz duchowym, bo moje przyjęcie, na które tak się cieszyłam, zupełnie, ale to zupełnie się nie udało.

A wszystko rozpętał wuj Lewiński. Po pierwszych dwóch wódkach zaczął, dobrodusznie zresztą, żartować z Ojca i kursów Obrony Przeciwlotniczo-Gazowej, na które właśnie Ojciec z przejęciem uczęszczał. Mój rodzic wystąpił z wielką obroną takich kursów i rozwiódł się szeroko o konieczności przeszkolenia w tym zakresie wszystkich obywateli kraju, ale szybko zabrakło mu argumentów, ponieważ najważniejszy w towarzystwie fachowiec od spraw wojskowych, mąż siostry wujka Lewińskiego i równocześnie major wojsk polskich, pogrążył Ojca kompletnie swoim autorytetem.

Czyżby się pan obawiał samolotów nieprzyjacielskich nad dachami Warszawy? — zapytał ironicznie. — Jeśli tak, to jest pan nielojalny w stosunku do nas — do wojska. Ale jeśli ktoś ma za dużo czasu, z którym nie wie co robić, to może się bawić w tę Obronę Przeciwlotniczo-Gazową. My... — wypiął i tak wypukły brzuszek, myśląc, że wypina bohaterską pierś — my nie dopuścimy ani jednego samolotu nieprzyjacielskiego nad stolicę kraju.

Tu zarechotał wielkim śmiechem, a ja resztą woli zapanowałam nad sobą, ażeby przez stół nie cisnąć w niego nożem. Jego pogardliwy ton w stosunku do Ojca tak wyprowadził mnie z równowagi, iż zaczęłam zapominać, że jestem gospodynią. Złapałam się też na zupełnie idiotycznej myśli: nagle wydało mi się, że miałabym ogromną satysfakcję, gdyby w razie wybuchu wojny zaraz pierwszego dnia bomby leciały właśnie na Warszawę. To było tak niesamowite, że aż się wstrząsnęłam.

W przeciwieństwie do mnie całe towarzystwo z wielką ulgą i radością przyjęło opinię miarodajnych czynników. Miarodajne zaś czynniki rozwinęły wizję tysięcy łosi, milionów zenitówek czuwających nad naszym bezpieczeństwem i spokojem. Następne więc kielichy spełniono radośnie, dochodząc do przekonania, że wojna za plecami tak dzielnego i tak przyszykowanego wojaka niewiele zmieni życie stolicy.

W tę już wygładzającą się atmosferę wpadł nagle Zygmunt, w ostatnich miesiącach obnoszący po świecie coraz bardziej ponurą twarz.

Majorze, co panu zależy na ogłupianiu własnej rodziny, która tu zostanie pod bombami? — spytał nagle. — Przecież do wojny wcale nie jesteśmy przygotowani i pan to wie tak samo jak ja.

Efekt tego odezwania się był taki, jakby nagle bomba gruchnęła w środek stołu.

Major zaczerwienił się i zaczął perorować, usiłując dowieść Zyziowi, że jest w błędzie, ale nasz przyjaciel zbył go pogardliwym milczeniem, natomiast zwrócił się do nas:

No to wyjaśnię wam, dlaczego wyjeżdżam z kraju. Jako oblatywacz maszyn od dawna siedzę w sprawach lotniczych i wiem, że w razie wybuchu wojny na dwudziestu wyszkolonych lotników wypadnie pół samolotu. Gdy znajdę się za granicą, będę miał wolność poruszania się i przyłączę się do tych, którzy najlepiej zorganizują walkę z Niemcami i będą rozporządzać odpowiednim do tego sprzętem. W przegraną Niemiec wierzę święcie, ale nie my ich pobijemy.

O! Więc szczury uciekają z tonącego okrętu — obraźliwym tonem zagrzmiał nagle major, którego przeklęłam już w duszy do dziesiątego pokolenia, żałując serdecznie, że zaprosiłam go na dzisiejszy obiad.

Pomimo wyraźnej prowokacji ze strony majora Zyzio zimno ukłonił mu się przez stół i lodowato powiedział:

Pan sam użył terminu „tonący okręt”.

Podczas tej utarczki czuliśmy się przeraźliwie zgnębieni. Tak bardzo pragnęliśmy, ażeby to, co mówił major, było prawdą, ażeby za plecami armii czuć się bezpiecznie i żyć pełnią zaufania, żeby naszego drogiego przyjaciela okrzyknąć defetystą i odwrócić się od niego z pogardą. Ale jakiś pełen lęku instynkt mówił nam, wiedzącym o sprawach wojskowych tyle, ile nam ktoś przypadkiem powiedział, że nie należy ufać krzykliwemu, władczemu oficerowi, że właśnie ten ongiś wesoły i beztroski chłopak, ostatnio przygnębiony i ponury, ma rację.

A że ta racja uderzała w nas i stawiała wobec pełnej grozy przyszłości, cały wesoły i miły nastrój przyjęcia diabli wzięli i wszystkim mrówki lęku zaczęły znów chodzić po krzyżach.

Ostatecznego pogromu dokonał kuzyn z Izby Skarbowej, który znając nasze upodobanie do gadania cytatami postanowił popisać się znajomością Trylogii. I gdy niemiła cisza zawisła nad stołem, rąbnął nagle i niespodziewanie napuszonym, grobowym głosem:

Idzie Hitler, idzie, a przy nim tyle krasnych kit i chorągwi, ile gwiazd na niebie, a bodiaków na stepie. Leci przed nim wiatr i jęczy, a znajete, ditki, dlaczego on jęczy? Nad waszą dolą on jęczy. Leci przed nim śmierć-matka z kosą i dzwoni, a wiecie, dlaczego dzwoni? Na wasze szyje dzwoni...

Jęcząc w duszach, jak nakazywał tekst Ogniem i mieczem: „Hospody pomyłuj”, ze zmartwiałymi z przerażenia sercami goście moi rozeszli się w ponurym milczeniu.


3. PRZYWITANIE Z BRONIĄ


W trzy dni później żegnaliśmy Zyzia na dworcu czule i łzawo, a nastrój zrobił się jakoś dziwnie sentymentalno-przeszłościowy.

Łapaliśmy się na zdaniach, które się ciągle zaczynały od: — Czy pamiętasz?... Czy pamiętacie?...

A więc:

Czy pamiętasz, jak nas Dyna wywaliła do Wisły?

Czy pamiętacie, jak Barkis wpakował „Snarka” na mieliznę podczas pierwszej lekcji sterowania?

Gzy pamiętacie to?... Czy pamiętacie tamto?...

Poczułam się zgrzybiałą staruszką, która żyje przeszłością, przesuwając palcami ogniwa wspomnień. I w chwili gdy pociąg ruszył, zorientowałam się, że wraz z odjazdem najserdeczniejszego przyjaciela Wiktora kończy się moja młodość i beztroskie lata.

Dlaczego nic nie mówiliśmy o przyszłości? Dlaczego nie robiliśmy żadnych projektów? Dlaczego Zyzio nie zaprosił nas do tej swojej Arabii? — pytałam Barkisa w taksówce, którą wracaliśmy z dworca.

Bo siedzimy na wulkanie, nie wiemy, kiedy on wybuchnie i co się wtedy z nami stanie — odpowiedział ponuro. — I czy wiesz, moja najmilsza, że przestałem już mieć żal do ciebie, który nosiłem głęboko utajony.

Ty miałeś żal do mnie? — zapytałam przerażona.

Tak, kochanie. Bardzo pragnąłem mieć dzieci i winiłem ciebie, że się od tego obowiązku wykręcasz. Ale teraz zrozumiałem, że kierował tobą głęboki instynkt lęku przed tym, co nadchodzi, i że nie chciałaś naszego dziecka narażać na to, co może się zwalić nam na głowy.

W tej wypowiedzi był cały Barkis.

Żeby nie wiem jak wysilił swoje władze umysłowe przy analizowaniu naszego wzajemnego stosunku, nie potrafiłby zauważyć mojego obrzydliwego egoizmu, nie bez którego przecież zrodziły się moje wojenne argumenty, ocenione teraz jako przejaw hm... instynktu.

Och! Jakżeż poczułam się mała i podła przy tym najmilszym mi człowieku. Jakżeż zapragnęłam obdarzyć go zaraz, natychmiast, choćby w tej taksówce, pół tuzinem dzieci.

Ale na to było już za późno. Wojna naprawdę wisiała na włosku.

Wiosnę przeżyliśmy smętną, bo jakby na poparcie głupiego cytatu z Ogniem i mieczem, którym w zimie kuzyn z Izby Skarbowej zepsuł nastrój mojego przyjęcia, nie zabrakło nawet komety. Przez skórę wyczuwaliśmy, że rok 1939 był to rok dziwny, „w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia”.

Wczesne lato przyniosło jednak trochę ulgi i pozwoliło zepchnąć lęk odrobinę w głąb, płyciutką powierzchnię oddając sprawom urlopowym i wypoczynkowym. A że było przepiękne to lato 39 roku, sprzyjało wszelkim zamierzeniom. Wiktor załadowawszy obie Aliny do „Snarka” prysnął od kochającej teściowej, tak jak się odgrażał, w komysze Bugu albo Narwi, dokładniej nas nie informując, aby odciąć się nawet od korespondencji.

Dzięki temu Ojciec odzyskał żonę i bardzo zadowolony z takiego obrotu spraw, wybrał się z nią razem na kurację do Krynicy.

My z Barkisem pojechaliśmy nad morze, ale zwiedzanie Gdańska w atmosferze zajadłej wrogości tubylczych hitlerowców zepsuło nam humory na resztę urlopu. Wróciliśmy skwaszeni do Warszawy trochę wcześniej i zaraz wpadliśmy w zawieruchę mobilizacji najpierw cichej, a w parę dni później jawnej.

Wiktorowie wrócili przygodnie złapaną ciężarówką — „Snarka” zostawili w prymitywnej przystani jakiejś nadbużańskiej wioski — i Kirkor przeskoczywszy z wycieczkowego przyodziewku w rycerską zbroję pognał do swego pułku.

Ojciec po powrocie z Krynicy zapomniał o swych zamiłowaniach i godziny wolne od pracy w biurze spędzał na użeraniu się z lokatorami przydzielonego mu bloku.

Okazało się, że dopilnowanie wypełniania zarządzeń uporządkowaniu strychów i piwnic na wypadek wojny i usuwanie stamtąd zbytecznych gratów jest pracą na miarę greckich herosów, połączoną z ugadywaniem sobie języka do żołądka. Staropolska zakrzepła w narodzie zasada: w wolnej Polsce, jak kto chce — uczyniła z każdego obywatela wybitnego indywidualistę, traktującego każde zarządzenie, jakby miało ono obowiązywać kogoś innego, ale w żadnym wypadku nie tego, z którym się załatwiało sprawę. Nikt więc nie miał najmniejszej ochoty likwidować starych krzeseł, kanap, balii, beczek ze strychów i korytarzy piwnicznych. Wobec tego Ojciec wraz ze swoim uśmiechniętym i pogodnym taktem upracował się do siódmego potu.

Ażeby już do reszty nie stracić sił i nie zszarpać nerwów przy próbach uporządkowania swojego bloku, odrywał się Ojciec do Colasa Breugnona dla zaczerpnięcia pogodnego nastroju. Ja postanowiłam pójść w ślady ojca, przepompować odpowiednią postawę z Colasa w siebie, ale nie użerać się z sąsiadami. Nie dane mi było jednak spokojnie delektować się wypróbowaną lekturą, bo na wszystkich skwerkach i we wszystkich ogródkach musieliśmy. kopać rowy przeciwlotnicze, po której to robocie, nie przyzwyczajona do pracy fizycznej, wracałam skopana kompletnie.

A potem... Potem pierwszego września z przeraźliwie pogodnego nieba spadły na nasze głowy bomby lotnicze.

Ty łajdaku — rozmyślałam z zawziętością o kuzynie moich kuzynów, pewnym siebie majorze, trzęsąc się równocześnie ze strachu w jakiejś przygodnej piwnicy. — Ty łajdaku! „Żaden nieprzyjacielski samolot nie pojawi się nad dachami stolicy”. Chciałabym zobaczyć teraz twoją obmierzłą gębę.

Tej pani trzeba dać kropli walerianowych, bo coś dziwnego mówi do siebie — usłyszałam czyjś zatroskany głos.

Wtedy dopiero zorientowałam się, że gadam półgłosem, nie zdając sobie z tego sprawy. Więc ażeby już bardziej nie straszyć towarzyszy niedoli, zmusiłam się do roześmiania się na głos. Ten mój śmiech wypadł nawet dość przekonywająco, ponieważ akurat w tym momencie dały się słyszeć syreny odwołujące nalot i wszyscy odetchnęli z ulgą.

W biurze przez pierwsze pięć dni panowało także psychiczne zaskoczenie, że nie pozostało nam nic innego, jak dalej kontować wpływy z podatku lokalowego albo udawać, że to robimy. Ja wolałam nie udawać, bo wobec powołania do wojska męskiej połowy mojego referatu zostawszy tylko z żeńską drżałam z lęku przed lawiną zaległości, walącą się już w imaginacji na mój podatek, i pędziłam z robotą, ażeby za wszelką cenę utrzymać na bieżąco dział, za który byłam odpowiedzialna. Ale nie robiłam tego z dawnym przejęciem, bo tak ważne dla mnie od prawie siedmiu łat księgi i rejestry stały się prawie śmieszne w obliczu tego, co się działo dookoła.

Wreszcie piątego września przyszło najgorsze, czyli ewakuacja Ministerstwa Skarbu.

Barkis pomimo nalotów przybiegł do Magistratu zawiadomić mnie o tym fakcie, błagając na wszystkie świętości, abym z nim jechała. Załatwił miejsce w samochodzie dla żony, teraz więc wykrzykiwał, że beze mnie nie ruszy się z Warszawy.

Nie, Stachu — odpowiedziałam stanowczo. — Nie mogę jechać. Jestem pracownikiem Zarządu Miasta Stołecznego Warszawy i nie mam rozkazu wyjazdu. Tu mam zostać i tu zostać muszę. Trzeba wreszcie kiedyś zacząć szanować zarządzenia i trzeba zwłaszcza teraz, gdy jest wojna, zachować dyscyplinę. Nie będę korzystać z tej sytuacji, że jestem żoną dygnitarza ministerialnego. Jeśli się nie nauczymy postępować przyzwoicie teraz, właśnie teraz, to chyba na zawsze już zostaniemy łapserdakami. Ty musisz jechać, bo tak tobą rozporządzono.

A widząc jego zrozpaczoną minę dodałam:

Nie bądź dziecinny i o te parę tygodni nie rób dramatu. Front się przecież ustali, panika zostanie opanowana i nawet nie zauważysz, kiedy wrócisz ze swoim ministerstwem. A wtedy będziemy sobie opowiadać te wszystkie przezabawne momenty, które przeżyliśmy. No! Pożegnajmy się z uśmiechem i proszę, dbaj o siebie.

Byłam tak wspaniale napompowana przemowami Ojca do niezdyscyplinowanych mieszkańców bloku, że zupełnie w nieodpowiednim dla siebie momencie zapragnęłam zmienić strukturę duchową Polaków, zacząwszy uczciwie i lojalnie od siebie samej.

Uczciwie też i lojalnie muszę się przyznać do serdecznego żalu, że do przebudowy duszy polskiej nie zabrałam się o jedną dobę później. Ominęłoby mnie bardzo wiele okropnych przeżyć, a jedna żona dygnitarza wywożona z płonącego kraju mniej czy jedna więcej w ogólnym rachunku niewiele by przecież znaczyła.

No ale cóż! Trzeba było robić dobrą minę do złej gry. Te zaś parę tygodni, na które pożegnałam się z mężem, jak wszystkim wiadomo, rozciągnęły się na kształt nadprzyrodzenie elastycznej gumy w długie, bardzo długie i tragiczne lata.

Naturalnie wtedy nie miałam o tym zielonego pojęcia. Przez najbardziej nawet bowiem pesymistycznie usposobionych domorosłych strategów najdalszy termin został naznaczony na pierwsze dni wiosny. Wierzyliśmy w te przepowiednie święcie, ponieważ pierwszy akt wojny rozegrał się, jak zapowiedział Hitler, błyskawicznie. Wobec tego mieliśmy prawo się spodziewać, że wiosną wojska francuskie i angielskie równie błyskawicznie przekroczą granicę niemiecką i skropią hitlerowski Reich w ten sam błyskawiczny sposób. Roiłam sobie, że wiosną zjawi się mój ukochany mąż. Piastowałam też nadzieję, że po przeżyciu tragicznego września zaczniemy życie od tego samego miejsca, w którym zastał nas wybuch wojny.

Wierzyłam bez reszty słowom pociechy, hojnie rozrzucanym na prawo i lewo nie wiem przez kogo, i szykowałam się do przetrwania zimy, ażeby być we względnej formie na wielką chwilę powrotu mego ukochanego.

Dla utrzymania się też w możliwej formie psychicznej postanowiłam, tak jak obiecywałam przy pożegnaniu, zapamiętać, zatrzymać i utrwalić wszelkie zabawne przygody, które przytrafiły się czy to mnie, czy komuś z naszych bliskich. Przyszło mi to dość łatwo tylko dlatego, że wszyscy moi wyszli z wrześniowych opałów obronną ręką, trochę tylko stłamszeni fizycznie, a bardzo moralnie. Na rychłe więc spotkanie z mężem szykowałam nie kończącą się opowieść pod tytułem: „Jak Zagłoba w chlewiku”. Miałam ją snuć wieczorami wtulona w jego ramiona.

O tym, jak przedstawiała się rzeczywistość okupacyjna, mój mąż i tak będzie się mógł dowiedzieć z masy książek, które na pewno zostaną napisane i które przekażą potomności przeżycia okupowanego kraju we wszelkich aspektach. Wiedziałam już wtedy, że będą to książki mrożące krew w żyłach, książki o cierpieniu ponad miarę, pokazujące bez osłonek okropności wojny.

Uspokoiwszy się więc, że i mój mąż, i cała ludzkość o tym, jak było, zostanie poinformowana przez ludzi o wiele mądrzejszych ode mnie, postanowiłam zbierać tylko wspomnienia zabawne i śmieszne.

Takich wypadków przytrafiło się wiele i niejeden raz groza sąsiadowała z groteską.


4. JAK ZAGŁOBA W CHLEWIKU


Pierwszym Zagłobą w chlewiku był syn kuzyna z Izby Skarbowej, Wojtek. Gdy opowiadał swoją przygodę, pomimo całej grozy, którą słuchacze potrafili zrozumieć, nie można było zapanować nad śmiechem.

Działo się to w pierwszych dniach września. Nasz Wojtulek siedział w domu i rozmyślał, co ma ze sobą uczynić. Wezwania do wojska ze względu na młodocianość wieku nie było sensu oczekiwać. O szykowaniu się do jesiennych egzaminów na politechnice nie było sensu myśleć. Siedział więc w mieszkaniu nudząc się, denerwując i zlatując do piwnicy przy groźniejszych nalotach. Toteż gdy przez telefon siostra przyjaciela poprosiła, aby wywiózł ją na motocyklu z Warszawy do krewnych pod Falenicą, ucieszył się, że nareszcie coś konkretnego znalazło się do zrobienia. Dotychczasowe czekanie nie wiadomo na co wyprowadzało go już z równowagi.

Natychmiast, gdy odwołano kolejny alarm, wskoczył na motor i pognał w kierunku ulicy Żelaznej. Tam załadował na tylne siodełko starszą od siebie o prawie piętnaście lat siostrę przyjaciela. Panna Krystyna popłakiwała ze strachu, popłakiwała ze wzruszenia, i te łzy zdenerwowały bardzo naszego bohatera. Przysiągł sobie i cieniom przodków, że bezpiecznie odstawi ją do małego domku schowanego w podwarszawskich laskach. Następnie dał gazu i wyskoczył w Aleje Jerozolimskie, aby jak najprędzej przedostać się na prawy brzeg Wisły, zanim nowy alarm zatrzyma ich w ciągle już bombardowanej z powietrza Warszawie. Gnał Alejami w tempie wyścigowym. I w chwili gdy wjeżdżał na most Poniatowskiego, z jasnego i rozsłonecznionego nieba spłynęła eskadra niemieckich samolotów, tym razem bez ostrzeżenia alarmowego. Samoloty zaczęły pikować na most, obrzucając go bombami oraz ostrzeliwując z karabinów maszynowych. Biedny Wojtek znalazł się w pułapce. Przeskoczyć przez most było niepodobieństwem. Wracać do Warszawy odsłoniętym z wszystkich stron wiaduktem — też bez sensu. Naokoło rozpętało się piekło. Młodziutki chłopak, przerażony o los kobiety, Którą tak rycersko miał się opiekować, nie stracił jednak głowy. Zahamował motor, zsadził osłupiałą z przerażenia pannę z siodełka i zaczął się rozglądać za jakąś dla niej osłoną. Ale pod pobliską kamienną ławką leżał już jakiś starszy pan, zajmując swoją osobą to jedyne w tej chwili względnie bezpieczne miejsce na moście. Wobec tego Wojtek rzucił pannę Krystynę twarzą do jezdni, a sam jak kura, która ochrania kurczęta, położył się na niej.

Uważałem — opowiadał nam później — że tylko takie miałem wyjście z tej sytuacji. Przed bombami naturalnie osłona z mojego ciała była niczym, ale na pewno przecież czymś przed odłamkami i kulami z karabinów maszynowych. Jako mężczyzna, powinienem ją przecież sobą zasłonić. Prawda? W każdym razie uważałem to za swój obowiązek.

Pokiwaliśmy głowami z uznaniem, akceptując zupełnie rozsądne posunięcia i wczuwając się w jego naprawdę straszną sytuację.

Ale okazało się, że w tym momencie panna Krystyna oprzytomniała trochę z przerażenia. Uświadomiła też sobie, że jeśli przez nią i jej histeryczną ucieczkę z Warszawy zginie młody chłopak, syn zaprzyjaźnionej z ich rodziną rodziny, ona nigdy nie zazna spokoju. Zdecydowała więc, że to nie jego obowiązkiem jest ją ratować, lecz jej powinnością ochraniać jego. W zręczny sposób wysunęła się spod ciężaru Wojtka i zaczęła się pakować na niego, aby zrobić to samo, co on robił przed paroma sekundami. Wojtek w lot zorientował się, do czego zmierza powierzona jego opiece niewiasta, i postanowił do tego nie dopuścić. W rezultacie walcząc ze sobą i gadając sobie głupstwa turlali się po jezdni mostu Poniatowskiego pod gradem kul i bomb.

To musiało wyglądać dość niesamowicie — kończył swą opowieść trochę zaczerwieniony Wojtek. — W każdym razie starszy pan schowany pod kamienną ławką nie zrozumiał, o co chodzi Krystynie i mnie, krzyknął więc, żebyśmy choć pod bombami zachowywali się przyzwoicie. Wspomniał też coś o rozwiązłości współczesnej młodzieży... Stary cap ze zwyrodniałą wyobraźnią! — dodał z pasją.

A jak się to wszystko skończyło? — zapytaliśmy rozśmieszeni.

No właśnie! Przez tego bydlaka fatalnie! Bo jak sobie uświadomiłem, jakie on ma parszywe myśli, dostałem takiego ataku śmiechu, że osłabłem kompletnie. A Krystyna skorzystała z mego obezwładnienia i postawiła na swoim. Osłaniała mnie przez dłuższą jeszcze chwilę, póki samoloty nie odleciały.

Tą opowieścią o przygodach Wojtka na moście Poniatowskiego przez całą okupację zdobywałam sobie sukcesy towarzyskie i czasem nawet bardzo zgnębionych ludzi potrafiłam doprowadzić do serdecznego śmiechu.

Mniej już zabawne, ale dość dziwne przeżycie przytrafiło się naszej przyjaciółce i ongiś domownicy, Stefci.

Gdy po ogłoszeniu mobilizacji jej mąż, tak jak i nasz Wiktor, udał się do swojego pułku, została z maleńkim synkiem Bolesiem w mieszkaniu na Pradze. Nie mogła tam usiedzieć sama i w pierwszych dniach pamiętnego września co dzień o świcie przychodziła do nas; Wreszcie została na stałe, wierząc że pod opieką Ojca nic złego nie spotka ani ją, ani dziecko.

Jej obecność w mieszkaniu uwolniła nas od troski o Matkę i Alinę Drugą, i już spokojniej mogliśmy się zająć naszymi obowiązkami. Ojciec opiekował się swoim blokiem, gasił pożary i odkopywał zasypanych w piwnicach ludzi. Ja po spłonięciu Zarządu Miejskiego na placu Teatralnym, czyli mego ukochanego Magistratu, zostałam przydzielona do pracy w szpitalu zorganizowanym prowizorycznie w jednej z piwnic. Alina zaś pracowała w punkcie żywienia żołnierzy, których zdezorganizowane oddziały snuły się rozpaczliwie w poszukiwaniu swych wyższych oficerów, broni i amunicji.

Na początku oblężenia, gdy ostrzeliwanie Warszawy mniej było denerwujące, Matka ze Stefką i dziećmi przebywała w naszym mieszkaniu na parterze. Ale coraz groźniejsze naloty tak ją wreszcie wykończyły nerwowo, że wraz z małą Alinką i Bolesiem przeniosła się do mieszkania sąsiadów zajmujących suterenę. Błagała też Stefcię, żeby tam z nią siedziała i podtrzymywała ją na duchu. Ale Stefka nudziła się w piwnicy, a poza tym uważała za swój obowiązek zająć się kucharzeniem, żeby Matka, dzieciaki i umęczony do ostateczności Ojciec nie umarli z głodu. Gotowała więc jakieś straszliwe krupniki ze starej i trochę stęchłej kaszy.

Nikt z mas nie wierząc w to, że wojna jednak wybuchnie, nie poczynił żadnych zapasów, i wszystkie spiżarnie świeciły pustkami. Podczas oblężenia Warszawa przegłodowała się solidnie.

Któregoś dnia, gdy już nie było w mieszkaniach ani gazu, ani elektryczności, Stefcia rozpaliła ogień w kuchennym piecu, porąbawszy do tego celu któreś ze starszych krzesełek. Na jednej fajerce postawiła tę straszną kaszę, na drugiej czajnik z wodą, aby przyszykować dla dzieci coś w rodzaju herbaty z resztką konfitur. Przy tych czynnościach towarzyszył jej Ptolemeusz, z niecierpliwością oczekujący na swoją dzienną porcję kaszy, której z początku nie chciał jeść, ale z którą wreszcie musiał się pogodzić. Ocierał się o nogi, pomiaukiwał żałośnie i robił, co mógł, aby na siebie zwrócić uwagę. Więc wreszcie Stefcia schyliła się, aby go pogłaskać i zagadać do niego moim zwyczajem. Ale w tym momencie kot zjeżył się, spojrzał dzikimi oczami, wydał z siebie nieartykułowany wrzask, zupełnie różniący się od kociego języka, i runął w kierunku drzwi wyjściowych. Pchnięta jakimś dla niej samej dziwnym instynktem Stefka rzuciła się za nim. Przeskoczyli trzy stopnie, wypadli na podwórko i ponieważ kot gnał w kierunku przeciwległej oficyny, nasza przyjaciółka popędziła za nim. W tym momencie armatni pocisk wyrżnął w naszą kuchnię, roztrzaskując ją w drobny maczek.

Ten wypadek wytworzył w Stefie zabobonną wprost wiarę w nadprzyrodzone właściwości naszego Ptolemeusza. Do końca też oblężenia uważała, że jedynym bezpiecznym miejscem jest to, w którym właśnie kot zdecydowany był przebywać. A że Ptolek nigdy nie chciał zejść do sutereny, przytaszczony zaś tam, zaraz uciekał, wyciągnęła Matkę od sąsiadów. Od tego też dnia wędrowały za kotem z pokoju do pokoju, taszcząc dzieciaki w ramionach. Wychodziły na podwórko podczas najgorszych bombardowań i wynosiły tam dzieci, gdy właśnie Ptolemeuszowi przyszła ochota na spacer.

Ojca i złościły, i śmieszyły te procesje, ale że w całej Warszawie nie było miejsca, o którym można by powiedzieć, że jest bezpieczne, machnął w końcu ręką na te babskie zabobony.

Oblężenie skończyło się wreszcie. Przedzierając się przez gruzy rozwalonych kamienic dotarłyśmy z Aliną do rodzicielskiego domu.

W październiku przywlókł się Wiktor, stłamszony okropnie na ciele i umyśle. Zaraz też z Aliną zmienili mieszkanie i nazwisko, ponieważ Wiktor postanowił nie rejestrować się jako oficer rezerwy i nie iść dobrowolnie za druty.


5. OFELIO, IDŹ DO KLASZTORU!


Pewnego pięknego poranka wulkan wybuchł bezpośrednio pod moimi nogami i wysadził mnie z siodła. Do tego dnia udawało mi się jakoś utrzymać mieszkanie Barkisa w niezmienionym, przedwojennym stanie. Żyłyśmy w nim wraz z panią Józiową i Ofelią, starając się utrzymać wszystko w największym porządku do powrotu naszego „pana i władcy”.

Pomimo wielu interesujących propozycji finansowych, którymi mnie kuszono, nie wpuściłam do mieszkania sublokatorów. Obawa przed kłopotami z usuwaniem ich z chwilą zakończenia wojny czyniła mnie nieczułą na najbardziej nawet korzystne okazje. Mieszkanie było własnością męża, a ja poza paroma książkami nic do niego nie wniosłam. Uważałam więc za swój najświętszy obowiązek utrzymać je w pierwotnym stanie.

Któregoś jednak ranka nowoczesne bloki, w których mieszkaliśmy, zostały otoczone oddziałami żandarmerii. W chwilę później Niemcy wdarli się do środka i zaczęli ryczeć:

Raus!

Łamaną polszczyzną wyjaśnili, że mamy tylko pięć godzin na zabranie osobistych rzeczy i że nie wolno wynosić mebli.

Po usłyszeniu tej wiadomości stałam w przedpokoju jak żona Lota przemieniona w słup soli. Wreszcie szarpana przez panią Józiową za łokieć wróciłam jakoś do siebie.

Prędzej! — wołała moja droga gosposia. — Prędzej! Niech pani dzwoni po pana Wiktora, po pana starszego, po panią Alinę! Niech oni tu przyjadą rykszami. Niech przyprowadzą ze sobą silnych mężczyzn. Niech nam pomogą wynieść, co tylko można. Niech nas ratują! Przecież byłoby grzechem zostawić szkapom takie dobro... — powiodła oczami po mieszkaniu.

Zasypana tylu „niechami” rzuciłam się do telefonu.

Niech tatuś weźmie paru kolegów z biura, młodych i silnych, niech tatuś przyjedzie rykszami, bo mnie wysiedlają i wszyscy muszą mi pomagać w ratowaniu rzeczy. Niech więc tatuś się spieszy!

Do Wiktora i Aliny też zdaje się „niechałam” co dwa słowa. Gdy wreszcie odłożyłam słuchawkę, usłyszałam wołanie z kuchni:

Niech pani pakuje garnitury pana!

Niech gosposia ściąga walizy i kufry z pawlacza! — odkrzyknęłam.

Niech je pani ode mnie odbiera, bo właśnie wlazłam na pawlacz...

Pracowałyśmy chyba przez pół godziny jak maszyny, aż do momentu, gdy do mieszkania wpadł Ojciec na czele ekspedycji ratunkowej, złożonej z paru jego kolegów biurowych.

To co gotowe, możecie już wywozić — zaczął dyrygować. — A co jest w tych koszach?

Bielizna stołowa, pościelowa... — zaczęła wyliczać pani Józiowa.

A w tych tobołach?

Kołdry, poduszki, piernaty...

A .książki gdzie? — zapytał groźnie. Zgłupiałyśmy z gosposią obie. Ona dlatego, że Ojciec pytał o rzecz według jej mniemania najmniej wartościową w mieszkaniu, a ja, że w tym ataku paniki zapomniałam o bibliotece.

Ojciec warcząc pod nosem niepochlebne epitety rzucił się do gabinetu, a my wszyscy za nim. Tam to rozgorzała krótka walka mego rodziciela z tak bardzo oddaną naszemu domowi gosposią.

Ojciec jednym szarpnięciem ściągnął z tapczanu narzutę i rozłożywszy ją na podłodze zaczął w nią owijać Wielką literaturę powszechną Trzaski, Ewerta i Michalskiego. Gosposia zaś chwyciwszy za róg narzuty zaczęła ją wyszarpywać spod książek wołając:

O Jezu! Jezu! Chce pan zniszczyć taką drogocenną rzecz? O Jezu! Nie pozwolę na to!

Ojciec ażeby udaremnić zamiary parni Józiowej, obrzuciwszy ją złym spojrzeniem, skoczył obiema nogami na tkaninę.

Podawaj tu całego Boya — ryknął do mnie. — I poetów Mortkowicza. Zmieści się też i Conrad, A wy — zwrócił się do kolegów — wyciągajcie z tego tobołu pościelowego kołdry i koce i przynoście tutaj do pakowania książek.

Koledzy Ojca wypadli z gabinetu. Gosposia popatrzała bezradnie na nas i puściwszy róg narzuty, który ciągle jeszcze trzymała w ręku, ciężko usiadła ma fotelu, całą swoją postacią manifestując rezygnację.

Wtedy to do mieszkania wpadli Alina z Wiktorem i skrzyknięta przez nich gromada przyjaciół.

Wiktor zorganizował transport popakowanych już tobołów i gosposia widząc, że rykszami wywozi się nie tylko książki, ale i wszelkie dobro „Pana Naczelnika”, przestała lamentować.

Przy tej robocie minęło chyba ze cztery godziny i termin opuszczenia mieszkania zbliżał się niebezpiecznie. Przysiadłam na chwilę, ażeby zebrać rozproszone myśli i w spokoju zastanowić się, czy wszystko, co ważne i co wartościowe, zostało zabezpieczone.

Rzeczy gosposi już wywiezione... — wyliczałam w myśli. — Walizeczka z kosztownościami stoi przy mnie, gotowa do wyniesienia. Waliza z dokumentami męża, pamiątkami, fotografiami, najlepszymi garniturami też... Te dwie zabiorę sama... Wina i wódki zostały już wyekspediowane przez Wiktora... Bielizna zapakowana... Moje futro koło mnie — gotowe do wyniesienia...

Alina zameldowała, że zrobiła przegląd we wszystkich szafach i szufladach.

To byłoby wszystko...

Ze zmartwiałym sercem, z żalem, że żegnam się z mieszkaniem, w którym przeżyłam tyle szczęśliwych chwil, podniosłam się z kanapki, gdy nagle...

Ofelia! — wrzasnęłam. — Gdzie jest Ofelia?

Rany boskie! Gdzie Ofelka? — wrzasnęła jeszcze głośniej pani Józiowa.

Obawiam się, że wyleciała z mieszkania — powiedziała zmartwionym głosem Alina. — Drzwi przecież były otwarte przez parę godzin i tyle osób kręciło się, wchodziło i wychodziło.

O, nie! — zajęczała gosposia. — Ofelka bała się obcych ludzi i zawsze, gdy ktoś przyszedł, zaszywała się w najciemniejszy kąt.

Próbujcie jeszcze odszukać kota — zarządził Wiktor. — A wy, chłopcy, wyciągajcie obrazy z ram, odbijajcie płótna z blejtramów i zwijajcie w rolki. Może zdążymy je ocalić. Och, byłaby jeszcze dobrze uratować dywany i kilimy.

Proszę pani — zawołał do mnie któryś z uczynnych młodzieńców. — Ten mały barek jest taki śliczny. Może udałoby nam się przenieść go zawinąwszy w dywany.

Ale mnie nie meble były w głowie, machnęłam więc ręką, zezwalając młodzieńcowi robić z gratami, na co miał ochotę. Wraz z Aliną, gosposią i Ojcem zaczęliśmy się czołgać pod meblami, odsuwając jedne, podnosząc drugie i rozpaczliwie szukając kota, który wybrał akurat ten nieszczęsny moment na zabawę w chowanego.

Przenieśli! — wykrzyknął triumfalnie Wiktor obserwujący z okna próbę przetaszczenia baru przez tyralierę żandarmerii, otaczającą nasze bloki. — Niemcy szarpali się z jakąś kobietą usiłującą wynieść lustro i tak się tym zajęli, że Bolek z Mietkiem najspokojniej wtaszczyli bar na rykszę. O! Już odjechali! — informował o tym, co się działo na dole.

Ofelio! — jęczałam pakując się w sypialni pod łóżko i zderzając się tam z Ojcem.

Nie ma jej tu — odsapnął, siadając na podłodze. — To mówisz, że bar wzięty? — zwrócił się do Wiktora.

— „Bar wzięty”! — odpowiedział zapytany.

No, nareszcie choć raz ten cytat związany został z jakąś satysfakcją. Zawsze, jak dotąd, określał piorunującą klęskę — ucieszył się Ojciec.

Pomóżcie szukać kota — zaskrzeczałam, ochrypnięta już od ciągłego pokrzykiwania: — Kici-kici!... — i: — Ofelio!...

Wiktor ruszył zdecydowanie od okna, potknął się o wyciągnięte nogi Aliny, która głowę wpakowała właśnie pod kozetkę. Gruchnął na podłogę przewracając walizę z najważniejszymi skarbami Barkisa. Zamiast się poderwać i ruszyć nam z pomocą, ułożył się wygodniej, przywarł uchem do walizki z bardzo niemądrą miną i znieruchomiał.

Co ty wyprawiasz? — zniecierpliwiła się Alina.

Czy złamałeś nogę? — zdenerwował się Ojciec.

Cicho! — odkrzyknął.

Chwilkę jeszcze trwał w pozycji, jakby nadsłuchiwał czegoś z walizki, aż wreszcie podniósł się i powiedział grobowym głosem:

Zdaje się, że Dyna zapakowała biednego zwierzaka do tej walizki. Dawaj klucze!

Drżącymi rękami ledwie je znalazłam w galimatiasie torebki, podczas gdy wszyscy podrygiwali nerwowo koło nas.

Spośród teczek z aktami, ubrań i stosów fotografii Wiktor wyciągnął strasznie jakoś sflaczałą Ofelię. Chwyciłam ją w ramiona.

Trzeba będzie zastosować sztuczne oddychanie — roześmiał się Wiktor. — Wygląda na to, że biedne kocisko zostało uduszone.

Raus!!! — usłyszeliśmy ryki z przedpokoju pełnego już Niemców.

Wiktor chwycił więc walizę, Alina walizeczkę, ktoś moje futro, torebkę, a ja z bezwładną jeszcze Ofelią na ręku wyszłam z mieszkania niewiele mając czasu na dalsze rozczulania. .

W rykszy Ofelka bez sztucznego oddychania przyszła do siebie i podrapała nas, bo widocznie ten system lokomocji po tylu przejściach lubiącemu spokój i wygodę kotu zupełnie nie odpowiadał.


Parę następnych dni poświęciłam na urządzenie się i zorganizowanie nowego życia. Nauczona smutnym doświadczeniem postanowiłam jednak walczyć jeszcze o zabezpieczenie rzeczy mego męża. A przecież nie było w kraju takiego miejsca, które można by uznać za bezpieczne. Wobec tego rozsegregowałam całe „dobro” Barkisa na cztery mniej więcej jednakowe pod względem wartości kupki. Nad jedną z nich sama roztoczyłam opiekę w mieszkaniu rodziców. Drugą część wraz z barem, na który nie było już u nas zupełnie miejsca, umieściłam u Wiktorów. Trzecią wysłałam do dziadków pod Częstochowę. A czwartą zabrała pani Józiowa do syna, właściciela dwóch młynów gdzieś pod Radomiem. Obiecała wrócić do nas, gdy wojna się skończy.

Zamieszkałam więc z rodzicami w dawnym dziecinnym pokoju i szybko się zorientowałam, że Ojciec opłakując stratę mego mieszkania jednocześnie jest bardzo zadowolony, bo znów ma mnie w domu.

Mieszkaliśmy w dwóch pokoikach w pięcioro i bardzo nas interesowało, jak też ułoży się pożycie Ofelii z Ptolemeuszem. Matka obawiała się, że ta kombinacja „zakoci” mieszkanie, ale Ojciec cieszy! się z góry na zabawę z małymi kociakami i przechrzcił Ptolemeusza na Hamleta. Nie wiem, czy tym imieniem zapeszył całą sprawę, bo Hamlet jest chyba najbardziej pechową postacią w literaturze, czy też Ptolek był bardzo starym już kocurem, dość że do amorów z zalotną młodą kocicą nie miał najmniejszej ochoty. Obserwował ją zwężonymi źrenicami, a gdy podbiegała zbyt blisko, wymierzał jej tylko ojcowskie i dość bolesne klapsy.

— „To be or not to be” — mamrotał do siebie Ojciec, patrząc spod oka na kocią parę.. — Może jednak nabierze rozumu ten Hamlet i zdecyduje się dać szczęście naszej uroczej Ofelii.

Ale Ptolek-Hamlet nie miał najmniejszego zamiaru spełnić naszego oczekiwania.

Kiedyś w nocy wczesną już wiosną Ofelia z naszego podwórza, zamkniętego z wszystkich stron oficynami, zaczęła wysyłać w niebiosa, tak rozgłośne wezwania miłosne, że nikt w całej kamienicy nie mógł zmrużyć oka. Nad samym ranem sąsiadka z przeciwka, panna Marysia Ziębówna, wyszła w piżamie na swój balkon i krzyknęła na cały głos i na cały dom:

— „Ofelio! Idź do klasztoru!” Pozwól nam wreszcie spać!

Skręcaliśmy się ze wstydu.

Musisz coś zrobić z tą kocicą — powiedział przy śniadaniu Ojciec. — Cała kamienica nie może cierpieć przez nas i nasze przywiązanie do tak źle wychowanego zwierzaka. Wszyscy teraz sypiają jak zające pod miedzą. Wykluczone, żebyśmy im jeszcze umilali tak denerwujące życie kocimi koncertami.

No tak! Wiem, że muszę wydać ją za mąż. Ale jak to teraz zrobić w Warszawie, kiedy prawie wszystkie koty zostały zjedzone w kiełbasach — zafrasowałam się.

Mając koci problem na głowie popędziłam zaraz po śniadaniu do cioci Mizi, największej kociary w rodzinie, po poradę świadomego macierzyństwa, w tym wypadku kociego.

Mizia stanęła na wysokości zadania. Zaraz w notesie z najważniejszymi zapiskami wyszukała adres jakiejś paniusi, która miała kota przywiezionego przed samą wojną z Anglii. Był podobno wielki, puszysty, piękny. Właścicielka jego wzięła sobie za cel życia poprawienie kociej rasy w Warszawie.

Zobaczysz, jakie będzie miała rasowe wnuki — obiecywała Mizia.

Nie zwlekając udałyśmy się do tej pani. Tam uiściłam opłatę, obejrzałam przyszłego zięcia, rzeczywiście prześlicznego, i powędrowałam z powrotem, aby przytaszczyć Ofelię na dwa dni do domu jej przyszłego małżonka. Nauczona doświadczeniem, że moja kocica nie lubi warszawskiej ulicy, wpakowałam ją na tę podróż do koszyka z zamykanym wieczkiem.

Dnia tego niezbyt spokojnie było w Warszawie. Instynkt jakiś szeptał mi, że lepiej byłoby siedzieć w domu i odłożyć sprawę kociego małżeństwa na kiedy indziej, ale poczucie przyzwoitości wobec współlokatorów kazało jak najprędzej likwidować sprawę.

Zdecydowałam się jechać rykszą i w dziesięć chyba minut znalazłam się przed domem pani Kuławskiej. Tu zaczęła się cała awantura, która bardzo zabawnie wyglądała parę lat później, gdy opowiadałam ją Barkisowi, ale w trakcie przeżywania o mało nie przyprawiła mnie o siwiznę.

Pani Kuławska mieszkała na parterze. Przeskoczyłam więc jednym skokiem te parę schodków, pragnąc wypuścić Ofelię jak najprędzej z koszyka, bo drapała już rozpaczliwie, jeszcze rozpaczliwiej popłakując.

Zadzwoniłam. Nic... Cisza... Zadzwoniłam powtórnie długo i mocno. Nikt drzwi nie otwierał, pomimo że umówiona byłam akurat na tę godzinę. Poczułam się trochę głupio, ale zaczęłam dzwonić raz za razem, równocześnie waląc w drzwi wolną ręką. Po dłuższej chwili takiego dobijania się usłyszałam w korytarzu ociągające się kroki i drzwi uchyliły się. Wpakowałam się w nie prawie przemocą. Młody człowiek, który je otworzył, zmierzył mnie niechętnym spojrzeniem.

Do kogo? — warknął, gdy znalazłam się w dość mrocznym przedpokoju.

Do pani Kuławskiej — odpowiedziałam grzecznie, z wdzięcznością w głosie, że jednak wpuszczono mnie do mieszkania. I w tym momencie o mało nie padłam trupem, bo oczy moje przyzwyczaiły się już do mroku panującego w pomieszczeniu i spostrzegłam, że młody człowiek o warkliwym, nieuprzejmym głosie i jeszcze bardziej nieprzyjemnej fizjonomii dzierżył w prawej ręce rewolwer lufą skierowany w mój żołądek.

Do pokoju! — rozkazał groźnym głosem, wskazując mi uchylone drzwi.

Weszłam więc do pokoju. A tam zrozumiałam wreszcie, w jaką to aferę wdepnęłam przez kocie amory mojej nieszczęsnej Ofelii. W mieszkaniu pani Kuławskiej paru młodych ludzi upychało do worków jakieś przedmioty z szaf, obszukując też i szuflady. Na tapczanie w szlafroku leżała blada gospodyni, którą pożegnałam rumianą godzinę temu. Koło niej jakaś pani w palcie i kapeluszu na głowie. Młodzieniec z rewolwerem kazał ułożyć się i mnie na tym tapczanie, ale w poprzek, na leżących już tam osobach. Przerażona, bardzo szybko zrobiłam, co mi kazano, kurczowo przyciskając do piersi koszyk z rzucającą się histerycznie kocicą. Przez krótką chwilę leżałyśmy tak, pilnowane przez ponurego osobnika, któremu brzydko patrzyło z oczu. Za chwilę jednak dzwonek zaczął znów dzwonić jak szalony i bandyci wprowadzili kolejarza z dużą paczką w ręku, odpowiednio też do sytuacji bladego i przerażonego. Kolejarz powiększył grono dość dziwnie na tapczanie uwięzionych ludzi.

Jak długo te łobuzy kręciły się po trzypokojowym mieszkaniu i jak długo trwało to szabrowanie, trudno mi powiedzieć. Kiedy ulotnili się ze swą zdobyczą, też nie wiem, bo zrobili to jakoś bardzo sprytnie. W każdym razie w pewnym momencie my, uwięzieni na tapczanie, zorientowaliśmy się, że już prysnęli. Z okrzykiem: — Bandyci! Bandyci! — zaczęliśmy się kotłować. I mnie, zanim sama zdążyłam się ruszyć, ci co byli pod spodem, zepchnęli tak, że gruchnęłam na podłogę. Nim się podniosłam, już nikogo nie było w mieszkaniu, bo pani Kuławska, jedyna tutaj poszkodowana osoba, pierwsza popędziła na ulicę łapać bandytów, a za nią reszta towarzystwa.

Z ulicy usłyszałam strzelaninę. Pomyślałam, że lepiej nie wychodzić i nie pchać się w większą biedę. Zostałam sama w cudzym mieszkaniu. Drzwi były otwarte, nie wypadało więc się ulotnić. Wypadało pilnować tego fatalnego miejsca do powrotu gospodyni.

Drżącymi dłońmi wyjęłam papierosa i zapaliłam, przysiadając na jakimś krzesełku, a koszyk z kocicą dalej piastując w ramionach. W tym momencie wpadł do mieszkania kolejarz, towarzysz niedoli na tapczanie, jeszcze chyba bardziej blady niż przedtem. Już się ucieszyłam, że nie będę taka sama w obcym mieszkaniu, bo czułam się bardzo głupio, ale kolejarz zawiódł moje nadzieje. Wręczył mi paczkę, którą trzymał podczas napadu bandyckiego, i szybko powiedział:

To jest mięso dla pani Kuławskiej. Proszę gdzieś położyć...

Pomyślałam, że mógłby to sam zrobić, ale on trzepał dalej fatalne wiadomości.

...Bandyci uciekając ostrzeliwali się z samochodu! Zabili policjanta! Panią Kuławską zabrano do komisariatu! Nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Gdyby się pani pytano, czy tu kto był, to proszę nic o mnie nie mówić! Mógłbym mieć przykrości... Do widzenia...

Do widzenia... — odpowiedziałam machinalnie. Zostałam znów sama. Minęło chyba z dziesięć minut, podczas których nic się nie działo, a które wydawały mi się godzinami. Wreszcie usłyszałam kroki i nie wiedziałam, czy odetchnąć z ulgą, czy znów się przerazić.

Na progu mieszkania stało dwóch niemieckich żandarmów. Cale szczęście, że za nimi wszedł polski policjant. Dzięki jego obecności poczułam się trochę raźniej.

Zrobiono, jak się to nazywa w kryminałach, wizję lokalną. Zapisywano, co opowiadałam. Następnie zawołano dozorcę i przy jego pomocy zamknięto i zabezpieczono mieszkanie.

Gdy wychodziliśmy z bramy na ulicę, powiedziałam:

Żegnam — ponieważ myślałam, że moja rola jest już skończona i skręciłam w kierunku ulicy Marszałkowskiej, przyciskając do siebie koszyk z ochrypłą od miauczenia Ofelią.

Halt!!! — usłyszałam za sobą ryk żandarmów. Znów więc ogarnęło mnie przerażenie. Policjant wytłumaczył mi, że muszę iść z nimi do komisariatu.

Poszłam, bo nie mogłam nie iść. Niemieccy żandarmi umieścili się po obu moich stronach.

Kroczenie ulicami Warszawy w owych czasach z taką eskortą było wielkim przeżyciem. Ludzie zwalniali kroku z współczującymi twarzami, przerażone oczy wlepiając we mnie. Na wielu twarzach widziałam napięcie i niesłychaną uwagę. Widać było, że oczekują jakiegoś trafu, jakiejś okazji, żeby albo ułatwić mi ucieczkę, albo otrzymać ode nie jakąś informację, jakąś wskazówkę, z którą można by lecieć i coś załatwić — dla zupełnie obcej osoby.

W tych czasach okropna byłaś, Warszawo, ale i wzruszająca.

A ja mijając tych ludzi gotowych do akcji i uważających mnie za jakąś Joannę d'Arc lub inną Emilię Plater, spuszczałam oczy, żeby nikt z nich nie wyczytał krępująco śmiesznej prawdy.

Mijając róg ulicy Kruczej, spostrzegłam trzech młodzieńców w wysokich oficerskich butach, w płaszczach mocno ściśniętych paskami. Zatrzymali się, spojrzeli na mnie wzrokiem pytającym. Jeden z nich o jasnych blond włosach prowokującym ruchem włożył rękę do kieszeni, bystrym a fachowym okiem obrzucając koszyk z Ofelią.

Wszystko we mnie aż się zatrzęsło. Jeśli teraz zaczną mnie odbijać Niemcom, myśląc że jestem bohaterką dźwigającą w koszyku patriotyczny ładunek — to ładnie na tym wyjdę.

Chciałam krzyknąć młodzieńcom, że się pomylili, że nie należę do podziemia, że jestem tylko idiotką, która w koszyku niesie podnieconego przez Matkę Naturę kota. Ale gardło miałam jak sparaliżowane, zdobyłam się więc tylko na przeczący ruch głowy. Uff!!!

Zrozumieli mój gest i blondyn wyjął rękę z kieszeni. Kątem oka zauważyłam, że i policjant, i żandarmi odprężyli się z ulgą.

Doprowadzono mnie wreszcie do komisariatu. W korytarzu musiałam przejść koło noszy, na których leżał zabity policjant. Krzątał się jeszcze, przy nim lekarz z pogotowia. Nastrój był okropny. Wreszcie wprowadzono mnie do jakiegoś pokoju.

Nie zdziwiłam się, że oficer za biurkiem był bardzo zdenerwowany i palił papierosa za papierosem. Uzyskawszy pozwolenie, szybko też poszłam w jego ślady.

Zaczęło się badanie.

Ausweis!

Nazwisko?

Imię?

Lat?

Stan cywilny?

Adres?

Wszystko na razie szło gładko.

Od jak dawna zna pani panią Kuławską?

Poznałam ją dziś rano przyprowadzona do niej przez moją ciotkę.

Co pani wobec tego robiła w jej mieszkaniu o godzinie pierwszej?

W pewnej sprawie musiałam przyjść do niej po raz drugi tego samego dnia — odpowiedziałam.

Jaka to sprawa? — padło pytanie, którego bałam się od samego wejścia do komisariatu.

Zmieszałam się i zaczerwieniłam.

Oczy policjanta stały się stalowozimne, a twarz jakoś skupiła się i zwarła.

Przez głowę przelatywał mi huragan myśli.

Powiedzieć prawdę?... Czy nie powiedzieć?... Jeśli nie powiem i zacznę się plątać?... Posądzą mnie o konszachty z bandytami! Ale jeśli powiem?... I jak to powiedzieć?... Jak sformułować to kompromitujące głupstwo do tak poważnej sprawy jak protokół policyjny?...

Proszę mówić prawdę. My i tak wszystko sprawdzimy i skonfrontujemy — odezwał się groźnie policjant, widząc moją panikę.

Widzi pan... — zaczęłam konfidencjonalnie, bo zupełnie nie mogłam zdobyć się na opowiedzenie moich interesów z panią Kuławską tonem urzędowym. — Widzi pan, ja mam kotkę. O, tę w koszyku. A pani Kuławska ma prześlicznego rasowego kota. Więc... pan rozumie?... Usiłowałam, załatwić, no... nazwijmy to małżeństwem jej kota z moją kotką. I po umówieniu się rano właśnie przyniosłam kocicę... bo jest wiosna i nie możemy zasnąć w naszej kamienicy... Pan rozumie?...

Zrozumiał!

Ale jakżeż on na mnie patrzył... i patrzył... i patrzył... W pokoju zapanowała dwuznaczna cisza. Po minie policjanta zrozumiałam, co myślał. Zresztą w tym momencie myślałam to samo co i on. Toteż czerwieniłam się coraz bardziej. Myśleliśmy więc zgodnie mniej więcej tak:

...Znajdujemy się akurat w samym środku rozpętanej najokrutniejszej wojny, jaką znają nasze czasy. Okupacja niemiecka wyniszcza ludzi... w nocy alarmy... w dzień strzelaniny na ulicach i napady bandyckie... a ta wariatka, typowa stara panna, pakuje się w bandycką awanturę, bo akurat jest wiosna i trzeba załatwiać kocie małżeństwa...

Wyszłam z komisariatu odprowadzana tak pogardliwymi spojrzeniami, że biegiem pognałam z kotem i koszykiem do domu.

To nie jest odpowiedni moment na szczęście prywatne, Ofelio — tłumaczyłam nastroszonemu kotu, wyjmując go z koszyka. — Trudno! Wraz z wszystkimi musisz cierpieć i czekać.


6. ZNACIE TĘ HISTOKIĘ? — ZMAMY! — TO POSŁUCHAJCIE!


Wojna — wojną, życie — życiem, a hyś — hysiem!

Broń Boże, nie mam tu na myśli siebie, ponieważ zawsze starałam się żyć spokojnie i omijać kłopotliwe sytuacje, lecz naturalnie Alinę, której ani wojna, ani podeszły wiek, bo na swych barkach dźwigała już mniej więcej trzydzieści wiosen, nie zmieniły usposobienia.

Wszystko to, co się zaczęło wyprawiać, spadło na nas jak jeszcze jeden grom z i tak przeciążonego gromami nieba. Mianowicie, gdy zaczęło nam się zdawać, że Alina jest zakochana i że znalazła się na prostej drodze do zdradzenia Wiibtora.

Wojna i okupacja upodobniły nas do przewrażliwionych. i strasznie nerwowych pcheł, histerycznie podskakujących z byle powodu. Toteż ogarnęła nas panika, gdy uświadomiliśmy sobie, że małżeństwu mej siostry z Wiktorem, którego kochaliśmy serdecznie, znów grozi poważny kryzys. W obecnej sytuacji nie mogliśmy liczyć, że Alinę przytrzymają w jej szaleństwie obowiązki żony i matki.

Od końca 1939 roku dom Wiktorów przestał być normalnym domem. Oboje bez reszty wciągnęli się do podziemnej roboty i mieszkanie ich raz było arsenałem, raz drukarnią, a dzień powszedni stal się zupełnie nie wiadomo czym. Toteż dzieciaka podrzucili nam i gdyby nie kochający dziadkowie i ja, ciotka, Alina Druga oddałaby swój młody żywot na ołtarzu ojczyzny. Bo tych dwoje żyło jakimś gorączkowym życiem, bliżej nam nie znanym.. Czasem znikali z Warszawy na parę tygodni i wracali z tych wypraw wynędzniali i tak wygłodzeni, że ciężko przychodziło Matce odchuchać ich i odkarmić w warunkach głodu okupacyjnego.

Kiedyś spotkałam ich na ulicy dźwigających jakieś tajemnicze toboły. Obcymi i drewnianymi minami, którymi odpowiedzieli na mój powitalny uśmiech, zasygnalizowali z daleka, że się nie znamy i że nie wolno mi do nich podchodzić.

Balansowali nad brzegiem przepaści z trochę wisielczym humorem, tak jak wszyscy, którzy pracowali w podziemiu. W końcu 1941 roku przytrafił się jakiś nieszczęśliwy wpadunek w ich komórce organizacyjnej) prysnęli więc do dziadków pod Częstochowę, na razie przycichli i przesiedzieli tam w spokoju parę tygodni. Ale niezbyt długo pozwolili nam być spokojnymi o ich niespokojne głowy. Rychło wrócili do Warszawy, zamieszkali w nowym lokalu, w innej dzielnicy miasta i znów wleźli w „robotę”. W tym wypadku trafili na jakąś organizację mniej szafującą życiem swych członków. W każdym razie zabroniono im afiszowania na ulicy swej przynależności do podziemia oficerskimi butami i płaszczami nieprzemakalnymi mocno ściśniętymi paskiem. Bo tak przystrojeni latali dotychczas po ulicach Warszawy i na parę kilometrów wiało od nich konspiracją.

Obecnie zaczęli ubierać się bardziej normalnie i odrzucili to ciche umundurowanie, tak wyraźne dla wszystkich. Sądziliśmy, że już trochę odetchniemy od tego lęku, tym bardziej że Alina zaczęła pracować w niemieckiej fabryce zbrojeniowej i stała się posiadaczką najbardziej murowanego Ausweisu. Nawet Ojciec egoistycznie i mało patriotycznie ucieszył się z tego. Ale uciecha trwała krótko, bo okazało się, że Alina została umieszczona w fabryce przez organizację, aby tam robić coś na pewno bardzo niebezpiecznego. Znów więc blady strach nas ogarnął.

Nie macie najmniejszego powodu do niepokoju — usiłowała uspokoić nas Alina. — Ta fabryka jest bardzo interesująca. Wyobraźcie sobie, że siedzę przy stoliku stojącym w huczącej maszynami hali fabrycznej. Przez cały dzień trzeba wrzeszczeć, żeby ten, z którym się rozmawia, usłyszał i zrozumiał, co się mówi. Wypełniam robotnikom karty pracy i karty materiałowe. A to, co robię dla organizacji, to śmieszna i niewinna „betka", w porównaniu z tym, co robiłam dawniej. Śpijcie więc spokojnie.

Ale my nie spaliśmy spokojnie, bo podczas okupacji spokojne spanie w ogóle nie wchodziło w rachubę. Z różnych niedopowiedzianych zdań odtworzyłam sobie po pewnym czasie konspiracyjną funkcję Aliny w fabryce.

Umieszczono ją tam jako urzędniczkę, ponieważ pracownicy umysłowi mieli z kompleksu budynków fabrycznych oddzielna wyjście, przy którym rewidowano mniej więcej dwa razy do roku, podczas gdy przy bramie dla robotników przytrafiało się to parę razy na tydzień. Alinie kazano zaopatrzyć się w dużą menażkę i nosić w niej co dzień, niby dla ubogiej rodziny, fabryczny krupnik wydawany pracownikom podczas przerwy obiadowej. Siostra więc moja ostentacyjnie kupowała od robotników kartki i co dzień z paroma porcjami tej tak zwanej „pluj-zupy” paradowała koło wartowników. Po parokrotnym wylaniu zawartości naczynia dla sprawdzenia, czy czegoś nie wynosi, na wartowni przyzwyczajono się wreszcie do niej i jej menażki. A wtedy Alina zaczęła przemycać jakieś rozmontowane kawałki, o nie znanym mi przeznaczeniu, na które zawsze czekał i wyławiał je z krupniku ktoś wtajemniczony.

To co o tej sprawie wiedziałam, wystarczyło, abym się denerwowała. Rodzicom nic nie mówiłam o mych odkryciach. Chciałam zaoszczędzić im zmartwienia, jeśli to i tak nic by nie pomogło.

Inne natomiast przeżycia fabryczne Aliny znane były nam wszystkim, a zwłaszcza Ojca interesowały ogromnie.

Dotychczas świat robotniczy znaliśmy tylko z książek, i to właśnie z tych książek, które niezbyt chętnie czytywaliśmy, bo przecież przyjemniej było czytać o wytwornych hrabiach niż o wynędzniałych robotnikach. Świat robotniczy był dla nas za ponury, za bardzo przeładowany problemami. Z wrodzoną więc bezmyślnością omijaliśmy go instynktownie, szukając tak w życiu, jak i w książkach tego co łatwe, co wesołe, co dowcipne i wyostrzone.

Tymczasem Alina pracując między robotnikami rozkochała się w nich i z właściwym jej charakterowi entuzjazmem pozawierała chyba kopę przyjaźni, podlewając je obficie bimbrowymi bruderszaftami.

Słuchaliśmy spokojnie i bardzo życzliwie jej entuzjastycznego ćwierkania, a nawet bawiliśmy się setnie opowia­danymi barwnie scenkami tak długo, jak długo gaworzyła o swych towarzyszach pracy w ogóle, czyli „en masse". A nawet wtedy, gdy w opowieściach przewijali się jacyś: Ziutkowie, Jasie, Wojtki i Michały. Ale gdy przyszedł miesiąc, podczas którego zniknęły nam z oczu poszczególne postacie, a został tylko Wicek i o tymże Wicku bredziła bez przerwy, zaczęliśmy się z lekka niepokoić.

Niepokój nasz zwiększył się, gdy następnego miesiąca Alina zaczęła pracować nad nami, aby nas zmusić do uwierzenia, że denerwująca postać Wicka stworzona została przynajmniej na miarę antycznego herosa.

Z odrobiną lęku obserwowaliśmy Wiktora, gdy Alina niezmordowanie tokowała o swym nowym przyjacielu, ale Wiktor miał w trakcie tego minę dobrodusznie życzliwą i najmniejszym gestem nie zdradzał niepokoju ani tym bardziej zazdrości.

No więc niech ten Wicek będzie sobie najbardziej nadzwyczajny, tylko po co ona się jego tak uczepiła? — pytała Matka po każdej wizycie Aliny, podczas których cały czas faszerowani byliśmy rewelacjami o Wicku i tylko o Wicku.

Żeby nie była taka postrzelona, to nie zwracałabym na to uwagi — dodałam ja, gdy wreszcie doszło do większej rozmowy na ten temat.

Może mus ją woła? — ponuro, przekręcając powiedzonko z Wesela, powiedział Ojciec. Widząc zaś zrozpaczoną minę Matki, dodał łagodząco: — Eeee! Dajcie spokój! Na pewno ciekawi ją tylko ten interesujący chłopak.

Historia Wicka była dla nas naprawdę bardzo zajmująca, choć trochę typowa, jak z powieści o robotnikach.

Gdy miał osiem lat, został osierocony. Przygodni opiekunowie bardziej zajęli się skromną zresztą schedą po rodzicach niż samym chłopcem. Z wielkim trudem udało mu się skończyć pięć oddziałów szkoły powszechnej. Później zaś zaczęła się, dla właściwie jeszcze dziecka, ciężka praca i zażarte dążenie do nauczenia się jakiegoś zawodu. Równocześnie Wicek, według relacji Aliny, wybitnie odróżniał się od tej grupy robotników, których poznała w fabryce. Zainteresowania tamtych obracały się dokoła spraw zawodowych, seksualnych i zarobkowych. Czasem zaledwie mgliście i bardzo niezdecydowanie ich myśli wybiegały poza ten krąg praktycznego życia codziennego. W przeciwieństwie do nich Wicek połykał książki i ich zawartością usiłował nadrobić braki w wykształceniu.

To właśnie jego zamiłowanie do czytania było płaszczyzną. na której tak szybko spotkał się z Aliną.

Alina w jego oczytaniu wykryła masę luk i postanowiła je zapełnić. Dźwigała do fabryki całe naręcza książek, a nas zamęczała opowieściami, co Wicek powiedział o tej książce, a jak zareagował na tamtą. W jaki przedziwny sposób sformułował swoje zdanie o tym bohaterze i jak otworzył jej oczy na zalety tamtego.

Gdy wreszcie Alina zaczęła na książki patrzyć oczami Wieka, a Wiktor uśmiechał się dalej bezmyślnie, zdenerwowałam się i postanowiłam wziąć sprawę w swoje ręce.

Nikomu nic nie mówiąc wypuściłam się któregoś popołudnia pod fabrykę, ażeby tego mitycznego Wicka obejrzeć sobie z wszystkich stron. Chciałam też zobaczyć wyraz twarzy Aliny w towarzystwie jej nowego przyjaciela. Czułam, że jej mina najbardziej mnie oświeci i zorientuje w sytuacji. Z opowieści Aliny wiedziałam, że wychodzą z fabryki razem.

Na dziesięć minut przed zakończeniem pracy w fabryce zajęłam punkt obserwacyjny za grubym słupem po drugiej stronie ulicy i tam się zaczaiłam, aby niewidzialna dla mej postrzelonej siostry sprawdzić jednak, jak wielkie niebezpieczeństwo grozi drogiemu Szwagrowi. Po pięciu minutach zmarzłam, bo mrozik był solidny. A po następnych dwóch siódme poty na mnie wystąpiły, ponieważ przechodzący ulicą patrol żandarmerii niemieckiej podejrzliwie zaczął mi się przyglądać, wietrząc w tym moim stróżowaniu przed zbrojeniową fabryką może i sabotażowe zamiary. Zaczęłam więc udawać zaczytanie w wielkiej płachcie rozlepionego na słupie obwieszczenia.

Wreszcie żandarmi minęli mnie i poszli dalej ulicą. Bo przecież gdyby doszło do legitymowania, któż by mi uwierzył, że to w trosce o szczęście szwagra w ten niespokojny wojenny czas znalazłam się pod fabryką broni, by śledzić własną siostrę, co zresztą było dość brzydkim uczynkiem, ale w świecie tyle się przytrafia brzydkich uczynków, że jeden mniej, jeden więcej niewiele już zmieni.

Praca w fabryce skończyła się i przez drzwi w budynku zaczęli wychodzić urzędnicy, a przez bramą robotnicy. Wypatrywałam oczy, aby w tym tłumie dojrzeć Alinę. Wyszła, dźwigając swą menażkę z krupnikiem. Nie wiedziałam, czy w dniu dzisiejszym krupnik jest nadziany kontrabandą, czy nie. Toteż denerwowałam się, że zamiast z nim wiać jak najprędzej, jak najdalej od tego niebezpiecznego miejsca, siostra moja ustawiła się koło strażnika stojącego przy bramie dla robotników i z uśmiechem kiwa i kiwa głową mijającym ją ludziom.

W końcu wyszedł ten, na którego czekałyśmy, „jak dwie siostrzyczki”.

O Matko!!! — zatoczyłam się z wielkiej radości i musiałam przytrzymać się słupa.

Aliny ideał był o pół chyba głowy niższy od niej, młodszy o dobrych parę łatek, poza tym chudziutki, drobniutki i bardzo pryszczaty na miłej zresztą gębie.

Szli powoli, zagadani pewno o jakiejś książce. Wyprzedziłam ich, idąc drugą stroną ulicy, wskoczyłam do tramwaju i bardzo zadowolona z siebie pojechałam do domu.

Słuchajcie! — zawołałam od progu. — Nie potrzebujemy się martwić o Alinę. Obejrzałam sobie tego Wicka. Na jego tle Wiktor wydaje się Antinousem albo przynajmniej Dorianem Grayem Oskara Wilde'a.

A nie mówiłem? — zawołał Ojciec triumfującym tonem.

Tu oczy moje padły na szafkę z książkami zwaną „Miesiąc Zatajony”... Coś zaczęło się kojarzyć w mej głowie, czego jeszcze nie potrafiłam dokładnie sobie uzmysłowić... Otworzyłam więc prędko drzwiczki. Przyjrzałam się grzbietom okładek i gdy wzrok mój spoczął na Martinie Edenie, wrzasnęłam:

Już rozwiązałam zagadkę! Przecież ta idiotka odgrzewa stare kawały. Pamiętacie, jak była Litką z Rodziny Połanieckich! Jak była Justyną z Nad Niemnem! Jak była Rafaelem z Jaszczura Balzaka? Teraz wygłupia się jako Ruth Morse. A tego Bogu ducha winnego młodzieniaszka stara się na pewno wtłoczyć w rolę Martina Edena.

Ojciec pokładał się ze śmiechu, a ja złapałam książkę i otworzyłam w pierwszym lepszym miejscu.

O! Posłuchajcie! „Ruth bowiem nie wątpiła ani na chwilę, że lepi go według własnej woli, a intencje miała jak najlepsze.”


7. KWIAT JABŁONI — KOMUNIZM — KOŚCIÓŁ, CZYLI KOMPLETNY GALIMATIAS


W parę dni później uprosiliśmy Alinę, aby w najbliższym czasie przyprowadziła do nas swego przyjaciela. Ojciec wytłumaczył jej, że wszyscy pragniemy poznać tego tak bardzo interesującego młodzieńca, a Alina spłonęła z radości i w następną niedzielę została odcelebrowana pierwsza wizyta pana Wincentego Głąba, vel Martina Edena.

Pomimo że w przeciwieństwie do rodziny Morse z książki Londona nie posiadaliśmy salonów, lecz tylko dwa skromne pokoiki, scena pierwszej wizyty była jednak dość podobna do książkowej.

Pan Wincenty potykał się o własne nogi, a rąk stanowczo miał za wiele i nie bardzo wiedział, co z nimi zrobić. Ciężko przychodziło mu wysławianie się i widać było wyraźnie, że chłopak przeżywa tortury.

Wobec tego chociaż bardzo obiecywałam sobie pokpić solidnie z tej pysznej sytuacji i urządzić wszystkim wspaniałą zabawę, trzy czwarte przyszykowanych z góry uszczypliwości połknęłam nie wypowiedziawszy ich. Rozkoszowałam się tylko jedną czwartą konceptów, tych najsubtelniejszych, słyszalnych zwłaszcza dla ucha Aliny, a niezrozumiałych dla naszego gościa.

Ojciec pierwszy zlitował się nad nim i roztoczył cały swój dobroduszny wdzięk, aby chłopak jak najprędzej pozbył się tremy.

Ale zdaje się najbardziej przy tym przełamywaniu towarzyskich trudności i rozkrochmalaniu niezwykłego gościa pomogła Mała Alina, która wdrapała mu się na kolana. Podtrzymując dzieciaka znalazł wreszcie zatrudnienie dla swych rąk i szczęśliwie o ich istnieniu zapomniał, pozwalając i nam o nich zapomnieć.

Mała Alina, dość trudna i dzika podczas wizyt obcych ludzi, Wicka obdarzyła z miejsca swoją gorącą sympatią i przyjaźnią.

Ojciec zaczął rozmowę naturalnie o książkach i zwierzał się ze swoich systemów czytania w oparciu o słowniki, encyklopedie i atlasy.

Pan Wincenty łykał słowa Ojca z wielkim szacunkiem i uwagą, a gdy wreszcie i sam się rozgadał, tak nas ujął, że został raz na zawsze zaproszony do korzystania z rodzinnego księgozbioru.

Natychmiast też zaczęliśmy wyciągać te książki, które według nas powinien koniecznie przeczytać. Ja zaś sięgnęłam po Martina Edena i pękając wewnętrznie ze śmiechu podałam go Alinie.

Czy nie uważasz, droga siostro — powiedziałam tonem podejrzanie kapiącym od słodyczy — że pan Wincenty powinien przede wszystkim przeczytać tę książkę?

Rzuciła mi spojrzenie bazyliszka, wyrwała z rąk biednego Martina, który przecież nic tu nie zawinił, i wepchnęła go w najdalszy kąt szafki.

Gdy skończyła się ta pierwsza, trochę dla wszystkich męcząca wizyta i gość wyniósł się, obładowany książkami, Alina powiodła po rodzinie triumfującym wzrokiem i rzekła jedno, ale jakżeż ważkie:

Aha?!

Ojciec pokiwał głową. — Tedy rzekł Zaratustra: ten chłopak jest jak żubr, jak szarotka.

Nie bardzo zrozumieliśmy, o co w tym wypadku Ojcu chodziło, Matka więc zapytała:

A dlaczego?

-No... — Ojcu wyjaśnienie swej myśli przyszło trochę z trudnością. — No! On jest takie coś, co powinno być pod ochroną.

Strasznie nam się to powiedzenie Ojca spodobało i postaraliśmy się roztoczyć opiekę nad nowym naszym znajomym. Bardzo też szybko polubiliśmy go serdecznie i stał się częstym u nas gościem.

Gdy tylko pojawiał się w mieszkaniu, odnosząc naręcza przeczytanych książek, Ojciec rzucał się do zegara, wyjmował ze skrytki za cyferblatem schowany tam klucz od „Miesiąca Zatajonego” i pozwalał Wickowi bobrować w szafce, pomimo że dotychczas nikomu nigdy nie pożyczał ukrytych tam książek, wymawiając się zawsze niby zgubionym kluczem. Pozwalał też polować na interesujące go książki na pólkach z biblioteką Barkisa, do których nigdy nikomu innemu nie wolno było się zbliżyć.

Matka na jego widok wyciągała z kuchni najlepsze smakołyki, aby wychodził z naszego domu naładowany nie tylko strawą duchową.

Alina Druga darzyła go swym dziecięcym przywiązaniem i rychło zaadoptowała do rodziny, mianując „Ujciem Ickiem”.

A ja po paru rozmowach tak się rozochociłam, że wypiłam z nim bruderszaft.

Alina obserwowała to wszystko z miną kury, która wysiedziała łabędzia.

Nie wiem, czy te jej miny, czy też coś innego sprawiło, że zażyłość Wicka niezbyt miło układała się z Wiktorem. Co prawda wypili bruderszaft i mówili sobie po imieniu, co prawda gadali godzinami o książkach, o okupacji, o wojnie i o polityce, ale stosunek pomiędzy nimi pełen był rezerwy i jakby wzajemnego napiętego obserwowania.

Na samym początku tej naszej dziwnej znajomości z Wickiem wydał mi się on rzeczywiście surowym jeszcze i jałowym materiałem, naprawdę podobnym do Martina Edena w chwili, gdy przekraczał próg salonów rodziny Morse. Zastanawiałam się też, jakie będzie jego oblicze, gdy wyrośnie intelektualnie ponad nasz dom, tak jak w swoim czasie Martin Eden wyrósł nad dom Morse'ów. A że Wicek wyrośnie, wiedziałam na pewno, bo tyle było impetu w zdobywaniu wiedzy u tego chłopaka i tyle sam już umiał, że gdy rozkrochmalił się i zżył z nami, bardzo często brakowało nam odpowiedzi na jego dociekliwe pytania.

Ale prędko przestałam rozmyślać o przyszłym jego wyrośnięciu, ponieważ incydent z Zarzycką pokazał mi, że Wicek zjawił się w naszej rodzinie pod jakimi względem już wyrośnięty i już z własnym obliczem.

Pewnej niedzieli wracałam z krótkiej wizyty od którejś z moich znajomych. Pod pachą dźwigałam książkę pożyczoną parę miesięcy temu z półek w przedpokoju, czyli „Darów Księżycowych”. Na rogu Marszałkowskiej wpadłam na Wieka wędrującego właśnie do nas. Poszliśmy więc dalej razem.

Pewnie Zarzycka, hę?... — zagadnął, ruchem brody wskazując tom, który łokciem przyciskałam do boku.

To „hę” wypadło jakoś oskarżycielsko i pogardliwie, zatrzęsłam się więc z oburzenia, ale równocześnie zaczerwieniłam najzupełniej niepotrzebnie. Z uśmiechniętą wyższością patrzył na moją speszoną minę.

Panicznie szukałam odpowiedzi ciętej i złośliwej, ale jak na złość nic rozsądnego wydusić z siebie nie potrafiłam, nie dlatego, że rzeczywiście pod pachą dźwigałam pretensjonalny Kwiat jabłoni Zarzyckiej, zwrócony właśnie przez tę idiotkę znajomą. To że nie mogłam sięgnąć pod łokieć i błysnąć przed oczami Wicka jakimś mądrym autorem, postawiło mnie od razu w niekorzystnej pozycji i tak speszyło, że nie wiadomo dlaczego wyjąkałam, ni w pięć, ni w dziewięć głosem tłumaczącym się:

Przecież wiesz, że właśnie inne książki czytuję...

Spojrzał na mnie z rozbawioną miną.

A tak — pokiwał głową. — Zwłaszcza Sienkiewicza, po sto siedemdziesiąt razy na rok.

To mówiąc wyciągnął mi spod ręki kurczowo zasłanianą książkę, przeczytał tytuł i z powrotem bezceremonialnie wetknąwszy mi ją pod pachę popatrzył z politowaniem i powiedział gorzkim tonem:

Oj, ta nasza inteligencja...

Zrobiło mi się naprawdę strasznie głupio. Dopiero w tej chwili zrozumiałam, że właściwie wraz z całą rodziną siedzimy pod kloszem i drepczemy jakby w zaczarowanym kręgu. Przypomniały mi się mądre przemowy i teorie czytelnicze Anki i zapragnęłam znów z nią pogadać, by z pomocą mądrzejszej ode mnie koleżanki jakoś coś ułożyć sobie w mej głupiej łepetynie. Szłam zamyślona koło Wicka właściwie zupełnie o nim zapomniawszy.

Słuchaj, Dyna — przypomniał mi o swojej obecności. — Weź ode mnie ten majdan. — Wetknął mi książki, które właśnie nam odnosił. — Ja za pół godzinki do was przyjdę. Skoczę teraz do jednego kumpla i zobaczycie, co przyniosę.

Po pół godzinie był rzeczywiście już u nas i z paki wielokrotnie owiniętej „szmatławcem” wydostał wielotomowy Cichy Don Szołochowa oraz Drogę przez mękę Aleksego Tołstoja.

Ojciec więc rzucił starego megalomana Axela Munthe, którego właśnie miał na warsztacie, i chwycił się za CichyDon. Ja też z sympatii do Wicka spróbowałam chwycić się za ten Don, ale udało mi się dojechać tylko do sceny gwałcenia pokojówki. Ze zniechęceniem rzuciłam książkę, a na pytania Wieka, dlaczego jej nie czytani, odpowiedziałam, że instynkt samozachowawczy nie pozwala mi czytać o tak strasznych rzeczach. Że dosyć okropności dzieje się dokoła, nie muszę więc dodatkowo zatruwać sobie tych rzadkich chwil spokoju. Na Drogę przez mękę nie chciałam nawet spojrzeć. Wystarczył mi tytuł, który odstraszał kompletnie. Wiktor zaś zobaczywszy książki przytaszczone przez przyjaciela swej żony zapytał:

Skąd to macie?

Wicek przyniósł, pewno w rewanżu za pożyczane od nas — odpowiedziałam.

Hmmm... — wiele znaczącym i zarazem nic nie znaczącym chrząknięciem skomentował to Wiktor.


Największym brakiem, który Ojciec, Alina i ja wyczuwaliśmy w Wicku i który nas drażnił, było jego straszliwie poważne spojrzenie na świat, pozbawione radości życia i beztroski. Na swój sposób staraliśmy się więc znaleźć na to radę.

Gdy więc on, zażarty do nauki i kształcenia, domagał się książek, które coś więcej powiedzą mu o świecie, dawaliśmy mu Woodehouse'a twierdząc, że z głupkowatymi lordami też powinien się zapoznać. Gdy żebrał o tematy psychologiczne, bo chce się czegoś więcej dowiedzieć o człowieku, wtykaliśmy mu Siedemnastą wiosnę Tarkingtona, wmawiając, że jest to upowieściowana psychologia wieku dojrzewania. Gdy błagał o dobre powieści obyczajowe,, wychodził dźwigając Gyurkovicsów Franciszka Herczega oraz Ojca Kondelika i narzeczonego Wejwarę Ignata Herrmanna. Naturalnie poza książkami zachwalanymi przez nas zabierał także zawsze te, które sam sobie zaaplikował, wybierając instynktownie dość wartościowe pozycje.

Książki mające go choć trochę rozbawić czytał pobieżnie albo przerzucał, bo spływały po nim bez spodziewanego efektu. Oddawał je, uśmiechając się uprzejmie, a gdy zaczynaliśmy o nich rozmowę, zachowywał się dalej „górnie i chmurnie”, zażarte dyskusje rozpętując przy omawianiu dzieł, które sam sobie w naszej bibliotece wyszukał.

Przy tych rozmowach nagle zorientowałam się, że nie mamy zielonego pojęcia o historii. Strasznie to mnie zdziwiło, bo wydawało mi się dotychczas, że przez lata czytania, podbudowując sobie książkami popularnonaukowymi te epoki, o których mniej wiedzieliśmy — historię naszej cywilizacji znamy na wyrywki, nawet z datami, obkuwanymi ongiś w szkole z taką torturą.

Toteż poczułam się, jakbym zleciała z pieca na łeb, gdy właśnie w rozmowach z kim?... z Wickiem, legitymującym się pięcioma oddziałami szkoły powszechnej, wylazła nasza ignorancja.

Bo cóż właściwie wiedzieliśmy o historii?

Konfrontacja naszych wiadomości z wiadomościami Wickowymi wykazała, że wiemy wszystko o żonach Henryka VIII, o antagonizmach między Elżbietą, królową Anglii, a Marią Stuart, o romansach księcia Józefa Poniatowskiego i Franciszka I, o konkubinach wszystkich Ludwików i o setkach, setkach faktów tego kalibru, dzięki którym historia układała nam się jak barwna kostiumowa „vie romancée”. O tym, że w tych samych epokach istniały ruchy wolnościowe i rewolucyjne, że tymi okresami rządziły prawa ekonomiczne — dowiedzieliśmy się od kogo? Właśnie od noszącego się „górnie i chmurnie” Wicka, absolwenta pięciu oddziałów szkoły powszechnej.

Konsternacja była dość duża i aby utrzymać się na poziomie w rozmowach z tym, nad którym, o ironio, mieliśmy roztoczyć opiekuńcze skrzydła, pierwszy Ojciec rzucił się do studiowania książek o treści socjologicznej i ekonomicznej, przynoszonych mu przez Wicka. Ja wybraniałam się od tego, zasłaniając rozklekotanymi przez przeżycia okupacyjne nerwami, a Wiktor i Alina brakiem czasu.

A po wielu miesiącach zażyłości tak się jakoś porobiło, że my nie tracąc naszej lekkomyślności i radości życia przecież trochę spoważnieliśmy i mądrzej zaczęliśmy patrzeć na otaczające nas zjawiska, a Wicek stracił dużo ze swojej „górności i chmurności” i potrafił teraz rżeć rozgłośnie z byle czego.

W tym przeobrażeniu Wicka większą rolę niż my odegrał zdaje się Colas Breugnon, którego samotny i borykający się z trudnościami chłopak pokochał całym sercem i od którego całe tony pogody i radości żyda przepompował w swoją duszę.

Przepadaliśmy teraz za Wickiem wszyscy i Wicek, zwany zawsze przez Alinę Drugą „Icek”, bo litery „W” nie lubiła wymawiać, stał się prawie członkiem rodziny.

To wszystko trwało ładnych parę miesięcy i skończyło się nagle i niespodziewanie, tak jak wiele spraw nagle i niespodziewanie kończyło się podczas okupacji.

Pewnego dnia późnym popołudniem ktoś zadzwonił do drzwi. Ojciec poszedł otworzyć i za chwilę wrócił z bardzo dziwną miną.

A kto tam? — spytała Matka, podnosząc oczy znad cerowania.

Nie wiem — odparł Ojciec. — Jakiś mizerny chłopczyna zadzwonił i powiedział: — Proszę uprzątnąć mieszkanie, bo może być rewizja. Proszę też zawiadomić państwa Wiktorów, bo nie znam adresu. I to szybko! Chciałem pytać, skąd ta wiadomość. Kto ostrzega. Ale chłopak zakręcił się i prysnął.

Poderwałyśmy się z Matką przerażone.

Dyna — podjął Ojciec — natychmiast gnaj do Wiktorów z ostrzeżeniem. Później pójdziesz do Lusi i Mizi i tam zanocujesz. Ty — zwrócił się do Matki — zabieraj dzieciaka i jedź do Lewińskich. Ja wyniosę tylko z mieszkania prasę podziemną, którą sobie składałem, i zaraz wracam.

Nie zostawimy cię samego! — krzyknęłyśmy z Matką. Oczy Ojca zwęziły się jakoś i dziwnie zaświeciły. Nigdy go takim nie widziałam.

Zrobicie natychmiast to, co kazałem — powiedział sucho przez zaciśnięte zęby.

Złapałam więc płaszcz i pognałam galopem, zrozumiawszy, że nie jest to odpowiedni moment na licytowanie się szlachetnością i solidarnością rodzinną.

Do Wiktorów wpadłam bez tchu i moje paniczne pokrzykiwania zmobilizowały ich w jednej chwili. Natychmiast też musiałam wziąć udział w oczyszczaniu lokalu. Jakiś ciężki tobół wywiozłam rykszą na Pragę, w jakimś mieszkaniu zawiadomiłam kogoś, że ,,dom Wiktorów spalony”. Wszystko udało mi się załatwić pomyślnie i przed uderzeniem godziny policyjnej dopadłam bramy naszego domu.

Ojciec przywitaj mnie wściekłą miną.

Słuchaj! — powiedział groźnie. — Jeżeli przytrafi ci się coś złego w tym mieszkaniu, to tak cię potem spiorę, że nigdy tego nie zapomnisz.

Wieczór ten i noc należały do jednych z najobrzydliwszych w moim życiu. Zawdzięczam to naturalnie za bardzo już rozbujałej imaginacji i wyobraźni. Bez przerwy nasłuchiwaliśmy z Ojcem, czy już idą do nas i po nas. Udawaliśmy przed sobą, że jemy kolację. Potem udawaliśmy, że czytamy, że śpimy.

W nocy poderwał nas ostry dzwonek u bramy. Oboje wstrzymaliśmy oddech, nasłuchując w najwyższym napięciu.

Kroki dozorcy głucho dudniły w pustej bramie, a nas oblały zimne poty i resztki włosów podniosły się nam aa głowach.

Wreszcie usłyszeliśmy głos Fiszera, volksdeutscha mieszkającego w naszej kamienicy, który przekomarzał się z dozorcą.

Ufff! — odsapnęliśmy z ulgą.

Resztę nocy przedenerwowaliśmy się już zwyczajnie, czyli bez wyjątkowych podrygów, ponieważ dzwonek u bramy milczał głucho do samego rana.

Po śniadaniu Ojciec stłamszony fizycznie i nerwowo powędrował do biura, a ja w takim samym stanie ducha i ciała poleciałam do wujostwa Lewińskich, gdzie Matka oblała mnie łzami radości. Ale szybko wyrwałam się z jej rozczulonych objęć, bo spieszyłam się do telefonu, aby się dowiedzieć, jak przeszła noc u Wiktorów.

Alina poszła do fabryki — powiedział Wiktor. — U nas cisza.

U nas też — odpowiedziałam.

I natychmiast gruchnęłam się w nie zasłane jeszcze łóżko ciotki Lewińskiej, aby odespać nocne zaległości. Przed piątą powędrowałam pod fabrykę Aliny.

Już wiem, skąd ten wczorajszy alarm — powiedziała, gdy wydostałyśmy się z opuszczającego fabrykę tłumu.

No? — zapytałam.

Gestapo szukało Wicka. Ale musiał o tym wiedzieć, bo dziś nie przyszedł do pracy. To na pewno od niego dostaliśmy ostrzeżenie, na wypadek gdyby ktoś z badanych wygadał się o naszej przyjaźni.

Och! — jęknęłam. — I czegóż od niego mogą chcieć?

On wcale nie nazywa się Wincenty Głąb. To było jego lewe nazwisko. Nasz inżynier dowiedział się od Niemców z dyrekcji, że Wicek jest komunistą, że jest zaangażowany w pracach partyjnych, że ma jakieś powiązania z Gwardią Ludową. Polują teraz na niego po całej Warszawie.

Ojej! — jęknęłam znów pod ulewą tych rewelacji.

Coś podobnego... — dodała Alina tonem pełnym zdziwienia i jakby triumfu.

Przez trzy jeszcze dni żyliśmy jak ptaszki na gałęzi, denerwując się każdym odgłosem zatrzymującego się przed bramą auta, wreszcie wróciliśmy do swych normalnych zajęć.

Wicek tylko zniknął z horyzontu i nie mieliśmy żadnych wiadomości ani od niego, ani o nim.

A nie mówiłam, żeby nie sprowadzać do domu nie wiadomo kogo? — odezwała się Matka w jakiś czas potem, gdy wreszcie lęki w związku z osobą Wieka ustąpiły lękom o inne sprawy.

Nie! Nigdy tego nie mówiłaś — odważnie przeciwstawił się jej Ojciec. — Zawsze witałaś go serdecznie. Nie tylko witałaś, ale i dokarmiałaś.

Bo on był taki zabiedzony. To się po prostu czuło, że o tego chłopaka nigdy nikt nie dbał. A teraz? Mój Boże... Gdzie on się obraca bez dachu nad głową, bez dokumentów... może głodny?...

Matka nawet nie zauważyła, kiedy od tonu napastliwego przeszła do współczującego i serdecznego.

Dostał na pewno lewe papiery i przerzucono go do innej roboty — uspokajająco powiedział Wiktor. — „Oni” są dobrze zorganizowani. Niech się Mama nie martwi...

To ja pójdę do kościoła i pomodlę się na intencję, żeby mu się wszystko powiodło — powiedziała zamyślonym tonem.

Tu Wiktor nie mógł już wytrzymać i parsknął śmiechem.

Nie wiem, jak Pan Bóg zareaguje na Mamy interwencję. O Boże! — jęknął, płacząc prawie ze śmiechu. — Modlić się w kościele o powodzenie dla komunisty...

Śmiejcie się — zawołała Matka, patrząc na nas ze zgorszeniem, bo ostatnie słowa Wiktora rozśmieszyły i Ojca, i Alinę. — Śmiejcie się! Ja jestem stara, prosta kobieta, niewiele rozumiem się na tych waszych poplątanych politycznych sprawach, ale wiedzcie i pamiętajcie, że komunista czy nie komunista Wicek stał mi się bliski i będę się za niego modlić tam, gdzie zechcę.


8. NA ZACHODZIE BEZ ZMIAN


Wiosna dała znać o swym zbliżaniu się miłosnymi wrzaskami Ofelii. Ale tym razem nie potrafiliśmy zdobyć się na dobroduszność w stosunku do bezwstydnej kocicy.

Warszawa huczała strzałami z getta, a blaski pożarów rozświetlały bezsenne noce. Tegoroczne więc histerie zwierzaka wprawiały mnie w taką wściekłość, że niewiele brakowało, a ukręciłabym własnoręcznie głowę tej, którą ongiś nazywałam córeczką.

Ojciec zauważył żądzę mordu w moich zazwyczaj spokojnych oczach i odezwał się łagodząco:

Na twoim miejscu wywiózłbym Ofelkę do dziadków pod Częstochowę. Od tych „żądz tkliwych” kocina zwariuje, a my z nią razem. Masz teraz trochę pieniędzy, jedź więc, zostań tam parę tygodni i odpocznij.

Pieniądze rzeczywiście miałam, bo jakiś większy transport paczek z zagranicy dotarł do kraju i kochany Barkis obrzucił mnie z daleka dość dużą ilością puszek z sardynkami, kawą i herbatą. Połowę tego bogactwa udało mi się pomyślnie sprzedać, resztą obdzieliłam dom, Wiktorów i dalszą rodzinę.

No to jadę. I to jadę zaraz, natychmiast — zdecydowałam się błyskawicznie. — Drugiej takiej nocy nie mam odwagi przeżywać. Nawet Marysia Ziębówna nie woła już ze swego balkonu: „Ofelio, idź do klasztoru!” To najlepszy dowód, że struna została przeciągnięta. Odprowadzisz mnie, tato, na pociąg?

Naturalnie — poderwał się Ojciec. — Łap tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Resztę Matka przyszykuje i przyślemy pocztą.

Poskoczyłam więc od stołu, przy którym siedzieliśmy, i o mało nie upadłam na podłogę, potknąwszy się o zabawki Aliny Drugiej, rozrzucone bezładnie.

— „Piekło i szatani” — zaklęłam znanym przekleństwem z Siedemnastej wiosny Tarkingtona,

W tym momencie oczy moje padły na dziecko, bawiące się cichutko w kąciku pod oknem. Alina Druga bledziutka była i mizerna pomimo usilnych starań całej rodziny, aby dziecku niczego nie brakowało.

- O Boże! — jęknęłam. — Wywożę kota, aby po ogrodzie dziadków hasał na swobodzie, a dziecko mojej siostry ma tu zostać. Co drugą noc ma być brutalnie budzone z głębokiego snu i w galopie wynoszone do piwnicy?

Z powrotem ciężko usiadłam na krześle.

A Alina? — zapytałam. — Czy nie uważacie, że dziecku przede wszystkim należy się odprężenie?

Rodzice .popatrzyli na małą z wielką troską.

To byłoby zbawienne... — podjął Ojciec.

Jedźmy wszystkie — zawołałam. — Bo i ty, Mamo, musisz z nami pojechać.

Oszalałaś? — zaczęła się bronić Matka. — Jak się wyjeżdża na dwa, trzy tygodnie, to trzeba mieć czas na przyszykowanie niezbędnych rzeczy. Jakżeż można wybierać się na łapu-capu?

Zaczęliśmy z Ojcem gorączkowo przekonywać Matkę o możliwości takiego wyjazdu, ale Matka okazała się niezłomna. Te rzeczy dla dziecka miała nie uprane, inne nie pocerowane i jak twierdziła, nie była na tak nagły wyjazd psychicznie przygotowana. Stanęło na tym, że ja z dzieckiem i kotem wyjadę natychmiast pociągiem odchodzącym za dwie godziny. A Matka w ciągu jakichś dwóch, trzech dni przyszykuje siebie psychicznie, zgromadzi rzeczy potrzebne nam u dziadków, przywiezie je i zostanie z nami przez parę tygodni.

Zaczęło się więc pakowanie jednej walizki, ku irytacji Matki na łapu-capu, i w dwie godziny później siedziałam już w wagonie z rozpaczliwie rzucającą się Ofelią w koszyku i Aliną Drugą, która nie mogła spokojnie usiedzieć na miejscu. Rozradowania niecodzienną sytuacją jak żywe srebro uganiała po całym wagonie zatłoczonym pasażerami, a ja drżałam bez ustanku ze strachu. Wróciła wreszcie zachwycona z kawałkiem bardzo podejrzanej jakości kiełbasy, zaciskanym w brudnej rączce. Ruchy cienkiej szyjki wskazywały, że już od dłuższego czasu pożywiała się z wielkim apetytem tym obrzydlistwem.

Skąd to masz? — zawołałam ze zgrozy.

Pani dała — zaszczebiotała roześmiana, — Ciociu! Taka miła pani dała! I wiesz? Tę kiełbasę miała schowaną pod spódnicą. Dlaczego my nie wieziemy kiełbasy pod sukienkami?

Mężczyźni siedzący na przeciwnej ławce roześmieli się wesoło, a ja wydarłam Alinie resztę smakołyku i wyrzuciłam przez okno. Alina naturalnie rozryczała się wniebogłosy i obraziła na mnie straszliwie.

Bardzo zresztą szybko sama zaczęłam żałować tej popędliwości. Można było przecież spokojnie namówić dziecko, aby resztką kiełbasy nakarmiła Ofelię. Alina nie była dzieckiem egoistycznym i na pewno z zachwytem oddałaby przysmak kotu, a ten może przynajmniej pod wpływem kiełbasy przestałby wreszcie urządzać awantury w koszyku.

Spocona, zmęczona i zdenerwowana wysiadłam wreszcie na stacji z dzieckiem, które nie zapomniało jeszcze krzywdy przeze mnie wyrządzonej, z zachrypniętym od wrzasku kotem i z walizką, wydającą się teraz tak ciężką, jakbym wiozła w niej kamienie. Naturalnie Alina, gdy wstąpił w nią diabeł, była nieznośna i w każdej chwili można się było spodziewać jakiegoś nowego kłopotu. Zorientowałam się, że muszę prowadzić ją za rękę. Ale znów kosz i walizka nie bardzo chciały się pomieścić w drugim ręku. Dorożek na stacji nie było i nie pozostało nic innego, jak podreptać piechotą, taszcząc swoje ciężary. Alina wyczuwszy instynktownie moje trudności stwierdziła bezczelnie, że strasznie ją bolą nogi i zażądała, żebym ją wzięła na ręce. Cytując więc w duszy co grubsze znane mi przekleństwa musiałam opierającego się z ponurą miną dzieciaka ciągnąć za rączkę.

Zaraz jednak za stacją przestałam się irytować moimi osobistymi kłopotami, ponieważ nawet podczas okupacji spokojne miasteczko wyglądało teraz dość dziwnie. Dochodziła godzina siódma i był dzień świąteczny. W taki dzień, i to jeszcze ciepły i pogodny, na ulicach spotykało się wiele osób. A tymczasem miasteczko robiło wrażenie wyludnionego. Dużo tylko patroli niemieckich z rozpylaczami w rękach przechadzało się po pustych ulicach. Gdy mijałam któryś z rzędu patrol, kot w koszyku wrzasnął tak dzikim głosem, że Niemcy zatrzymali się i przeprowadzili mnie podejrzliwymi spojrzeniami.

— „Wolałabym nieść padlinę owcy zdechłej na krosty przed miesiącem niż ciebie”, Ofelio — warknęłam pod nosem.

Tak wyjątkowo trafnie wybrany cytat z Quo vadis troszkę mnie podniósł na duchu. W lepszym nastroju dotarłam do mieszkania wujka Sienkiewiczologa, aby zameldować o naszym przyjeździe i ubłagać o jakąś pomoc w dotarciu do domku dziadków, odległego od centrum miasta o parę kilometrów.

Ale trafiłyście!... — wcale nieradosnym głosem przywitał mnie wujek.

A bo co? — zapytałam niezbyt inteligentnie.

A bo to, że zeszłej nocy „Jędrusie z lasu” opanowali nasze miasto, odbili swoich z gestapo i uciekli. Spodziewamy się więc represji. Wolę, żebyście tu na noc nie zostawały.

Zakrzątnął się też zaraz koło telefonu i w pięć minut potem jechałyśmy z Aliną i Ofelią karetką pogotowia lekarskiego do dziadków, ponieważ żadnego innego pojazdu nie udało się wujkowi przed godziną policyjną wykombinować.

Przez dwa dni jeszcze denerwowaliśmy się wszyscy sytuacją w miasteczku, ale jakoś tym razem nic złego się nie stało. Mogliśmy się więc zająć sprawami codziennymi. Jako pierwszy, nasunął mi się problem przełamania strachu Aliny i Ofelii na widok wielkiego koguta, dyktatora podwórka. Obie przerażone siedziały zaszyte w dusznych pokoikach i nie można ich było wyciągnąć do ogrodu na świeże powietrze. A przecież po to namęczyłam się tak bardzo w drodze, aby im tę swobodę, ogród i świeże powietrze zapewnić. Tymczasem na podwórku panoszyło się władcze, krzykliwe i pewne swego panowania ptaszysko.

Trzeciego dnia rano o niezwykłej dla siebie porze zjawił się z miasta na rowerze wuj Sienkiewiczolog. Chcąc go przywitać godnie i pamiętając o jego zamiłowaniach zapytałam manierą Wasyla kniazia Kurcewieza:

— „A wy, mężowie, którzy przybywacie z daleka, jakie nowiny niesiecie? Jesteście apostołami?”

Ale zdaje się trafiłam bardzo niefortunnie. Zamiast mi odpowiedzieć: „Daleko nam do tak wysokiej szarży. Żołnierzami tylko jesteśmy, gotowi polec za wiarę”, co na pewno w innej sytuacji by zrobił, podskoczył z irytacji i wrzasnął:

Zamknij swój przeklęty dziób. — A potem dodał trochę spokojniej: — Kolejarze mówili na stacji, że w nocy Warszawa została zbombardowana. Podobno najbardziej ucierpiała dzielnica, w której mieszkaliście.

Zakręciłam się jak nieprzytomna, ale już w tym wirowaniu dyktowałam sobie kolejne czynności:

Płaszcz z korytarzyka. Torebka z pokoju. Muszę zdążyć na ranny pociąg do Warszawy.

Ciociu Krystyno, opiekuj się dzieckiem — krzyknęłam przebiegając koło wujka i już siadałam na rower, i już naciskałam pedały.

Stój, wariatko! — usłyszałam za sobą.

Zostawię rower w bufecie na stacji — odkrzyknęłam. Przez całą drogę do Warszawy tak się denerwowałam pod wpływem panicznych opowieści ludzi jadących tym samym wagonem, że zabrakło mi już sił na rozpacz, która powinna była mnie ogarnąć na widok tego, co zobaczyłam minąwszy zakręt ulicy.

Pół frontu naszego domu i oficyna, gdzie znajdowało się mieszkanie rodziców, było teraz okropną kupą dymiących jeszcze gruzów.

Osłupiała, zaszokowana, z jakimś dla mnie samej niesamowitym lodowatym spokojem zaczęłam się przedzierać przez rumowisko w bramie. W pewnym momencie stąpnęłam niefortunnie, kawałek gruzu przechylił się i straciłam równowagę. Upadłszy z lawiną pokruszonych cegieł wjechałam do zrujnowanej stróżówki. Na mój widok dozorca poderwał się od resztek stołu i pomógł mi się podnieść.

Panie Stanisławie — wyjąkałam. — A rodzice?

Wszyscy żyją. To jest, proszę panienki, szczęście w nieszczęściu. U nas nikomu nic się nie stało. Pod trójką zabiło dwanaście osób, a pod piątką...

Gdzie są? — przerwałam.

Pan Wiktor zabrał panią starszą już rano. Ale pani Ojciec nie chciał pójść i siedzi tam na podwórku. Bardzo się o niego martwimy. Coś mu się stało, z nikim nie chce rozmawiać. Państwo Ziębowie prosili go na posiłek — też nie poszedł. Jemu zawdzięczamy to, że nikt nie zginął. Jak usłyszał, że lecą samoloty, obszedł jeszcze wszystkie mieszkania i kazał ludziom schodzić do schronu. Kowalskich zmusił do zniesienia chorego dziadka. A na moją Helcię to aż zaczął krzyczeć, bo akurat wczoraj uparła się zostać w mieszkaniu. A niech panienka patrzy, co by z niej zostało, gdyby tu była — zatoczył ręką, pokazując zdruzgotany pokoik.

Którędy mogę się dostać do Ojca? — zapytałam słabym głosem.

Przez okno. Tędy chodzą wszyscy. Próbowałem uprzątnąć bramę, ale sam nie dam rady.

Jeszcze nie zdążyłam się przetarabanić przez okno dozorcówki, gdy koło mnie znaleźli się Wiktor i Alina.

Dobrze że przyjechałaś — szepnął Wiktor. — Obawiamy się bardzo o Ojca.

Siedzi tam naprawdę jak Skrzetuski na ruinach Rozłogów — powiedziała Alina, a mnie zimny dreszcz przeleciał po plecach. — Nie można się z nim od rana dogadać. A Matka znów szaleje i choćby dla jej spokoju musimy go do nas przytaszczyć w jakiś sposób.

Zaczęliśmy się w trójkę przedzierać przez osypujące się rumowisko do Ojca.

Tato! — wrzasnął wreszcie Wiktor, bo go opuściła cierpliwość. — Przestań nas dręczyć i chodź natychmiast do domu Aliny i mego, który przecież jest też twoim domem.

Ojciec popatrzył na niego z jakimś dziwnym skupieniem w oczach, potem uśmiechnął się i powiedział:

— „Na wycug do waju nie pójdę!”

Roześmieliśmy się na to z niesłychaną ulgą, bo gdy Ojciec zaczął wreszcie gadać cytatami, znaczyło, że zwykła pogoda ducha wróciła i że gotów jest do dalszego borykania się z życiem.


9. NASZA PANI RADOSNA


Naśladując los Jagustynki i innych biedot wiejskich, jak w Chłopach Reymonta, znaleźliśmy się „na wycugu” u Wiktora.

Większy z dwóch pokoików został przydzielony rodzicom, mnie, Alinie Drugiej i Ptolemeuszowi, którego dozorca odszukał w gruzach i przyniósł następnego dnia. W malutkim gnieździli się Kirkorowie.

Wiktor przy pomocy gromadki młodych ludzi zlikwidował arsenał, który znajdował się w jego mieszkaniu, i w dwa dni po bombardowaniu przeniosłam się ze spaniem z wiązki granatów na polowe łóżko pożyczone przez ciotkę Lewińską.

Szwagier mój w dalszym ciągu tkwił obiema rękami i nogami w konspiracyjnej robocie, która tylko z zagęszczonego rodziną mieszkania została przeniesiona do innego lokalu. Wiktor więc przychodził do domu dopiero na noc albo i nie przychodził, a wtedy nie mogliśmy zasnąć, martwiąc się o tego postrzelonego, a przecież tak drogiego chłopa.

Zaraz po przeniesieniu się do Wiktorów wysłaliśmy Matkę do dziadków i Aliny Drugiej, aby sobie odsapnęła po bombardowaniowych wstrząsach. Ja nie chciałam z nią wyjechać, ponieważ po pierwsze, fatalistycznie wymyśliłam sobie, że gdy tylko mnie zabraknie, natychmiast coś złego przytrafia się i rodzinie, i Warszawie. Dla ogólnego więc dobra należało męczyć się w mieście. Po drugie, bałam się pojechać do rodziny, bo z listów ciotki Krystyny dowiedziałam się, że rower, którym popędziłam ma stację, został tamże ukradziony. Wuj Sienkiewiczolog dostawał ataków furii, gdy w jego obecności choćby przypadkowo wspomniano moje imię.

Po wyjeździe Matki zakasałam rękawy i zabrałam się do zorganizowania z jakimś sensem wspólnego gospodarstwa, żeby Ojciec, Wiktor i Alina mieli obiady, gdy wrócą z pracy do domu.

A gotowanie obiadów w nowych warunkach graniczyło z magią. Wszystkie nasze zapasy, skrzętnie przez Ojca gromadzone, zapadły się pod ziemię wraz z mieszkaniem, i stanęliśmy wobec konieczności dorabiania się od początku. Katakizm, który zmiótł z powierzchni ziemi nasz dom, najmniej rąbnął finansowo mnie, bo najważniejsze rzeczy zostały uratowane. Gdy tylko wyjechałam z Warszawy, Ojciec, jakby przeczuwając to co się stanie, wyniósł do piwnicy w drugiej oficynie walizki z rzeczami moimi i Barkisa. Matka zaś wybiegając do schronu złapała w ostatniej prawie chwili walizeczkę z kosztownościami oraz moje drogocenne futro z brejtszwanców. Postanowiłam więc teraz sprzedać coś z tych skarbów, aby rodzinie na niczym nie zbywało. Ale tu spotkałam się z żelaznym protestem wszystkich.

Nie pozwolimy ci być idiotką — powiedziała Alina.

To, co posiadasz, może nam się jeszcze przydać w gorszej niż ta sytuacji — wołał Wiktor.

Wypraszam sobie gorsze sytuacje niż „wycug” u ciebie — zastrzegłam groźnym głosem.

Oboje roześmieli się.

Nie. Nic nie pozwalamy sprzedawać — odezwała się Alina. — Ja w tych dniach urywam się z fabryki, bo już tam nie ma dla mnie roboty. Zanim przydzielą mi nowe „zadanie bojowe”, przejadę się parę razy na wieś, zahandluję masłem i staniemy na nogi.

Złapią cię, zataszczą na Skaryszewską i wywiozą na roboty do Niemiec. Proszę, posiedź choć trochę spokojnie w domu i nie narażaj się.

Akurat taka jestem łatwa do złapania — wzruszyła ramionami.

To świetny pomysł — ucieszył się Wiktor z projektów Aliny. — Pojedziesz, Alino, na Radom i po drodze odwieziesz pewne rzeczy.

Dobrze — zgodziła się. — Wszystko mi jedno, w którą stronę mam jechać, bo i tak muszę sobie dopiero wyrobić melinę maślaną. Załatwcie tylko z fabryką formalnie moje zniknięcie.

Jutro odpowiednie zaświadczenia zostaną tam dostarczone. Lecę załatwić to i zawiadomić, że mamy okazję do Radomia — zawołał Wiktor, złapał płaszcz i wybiegł na miasto.

Przypomniała mi się nasza dawna gosposia, pani Józiowa, która czekała na koniec wojny u syna pod Radomiem. Namówiłam więc Alinę, aby ją odwiedziła.

Pysznie — ucieszyła się. — Pani Józiowa pomoże mi kupić masła, które tu przeszmugluję i sprzedam, i zarobię pieniążki... pieniążki... pieniążki... — zaczęła wyśpiewywać.

A kiełbasę pamiętaj przewozić pod spódnicą. Tak robią rasowe szmuglerki — dorzuciłam złośliwie.

O, nie! — Alina w zamyśleniu pokręciła głową. — Myślę, że należy wybrać zupełnie inny styl. Czekaj! Mam! — zawołała. — Dawaj swoje futro!

Oszalałaś? — zaskomliłam. — W brejtszwancach pojedziesz na szmugiel? Ja tak je oszczędzałam, że nawet do teatru ubierałam się w nie tylko na premiery. A właściwie to wisiało w szafie.

Właśnie! Wisiało w szafie! — i nagle zadeklamowała słowami wdowy z Balladyny: — „To mój świąteczny przecie ubiór... Cycowa suknia!... tylko w święto noszę takie ornaty...” Teraz — dokończyła zdecydowanie — te „ornaty” odegrają historyczną rolę!

To mówiąc otworzyła szafę i wyciągnęła z niej moje przepiękne futro, które ongiś dostałam od Barkisa. Ściągnęła z niego pokrowiec uszyty z prześcieradła i za chwilę mizdrzyła się do siebie w lustrze.

Kapelusz — jęknęła nagle. — No, muszę mieć odpowiedni do tych „ornatów” kapelusz!

A wypłowiały berecik nie łaska? — zmierzyłam ją złym spojrzeniem.

Nie łaska! Całość musi być olśniewająca.

Popędziła więc zaraz na ulicę Kruczą, ponieważ „rue de Żabę”, czyli ulica Żabia, pełna ongiś żydowskich małych sklepików, w których zaopatrywałyśmy się w kapelusze przed wojną, już nie istniała. Wróciła w olśniewającym cudzie przyozdobionym zalotnie powiewającą woaleczką.

— „Czy to pies? Czy to bies”? — zapytał Ojciec. Wrócił właśnie z biura i widok niecodziennie wystrojonej Aliny zaszokował go.

I pies, i bies, i bezecna świnia! — ryknęłam. — Tatusiu! Ona chce jechać na szmugiel w moim futrze... i to w końcu marca... — wprowadzałam go w sytuację. — Proszę, zabroń jej! — jęknęłam, licząc w ostateczności na jego autorytet.

Wiesz, że nigdy niczego wam nie zabraniałem, moje panny córki. Najwyżej mogę poradzić.

No — ucieszyłam się, Ucząc, że Ojciec stanie po mojej stronie.

Uważam, że futra szkoda rzeczywiście na taką podróż, ale z drugiej strony Alina nie ma ciepłego palta, a bardzo się oziębiło — uśmiechnął się do Aliny. — I tak ładnie w tym wygląda. Poradzę więc wam jak Ojciec — zakończył przechodząc znów do poważnego tonu. — Róbcie sobie, jak chcecie!

Tu zakręcił się na pięcie i szybko wskoczył do drugiego pokoju, oddzielając się drzwiami od pocisków, które sypnęły się na jego głowę.

A że posiadanie takiej siostry jak Alina jest dopustem bożym, nie tylko więc pozwoliłam jej jechać w moich „ornatach”, ale jeszcze późnym wieczorem robiłam jej manicure i lakierowałam paznokcie.

Na drugi dzień rano Alina wyjechała z konspiracyjną kontrabandą i na szmugiel w nowej dla siebie roli, jako Marlena Dietrich, czyli X-27.

Wróciła po dwóch dniach zachwycona jak zawsze sobą. Przywiozła ukłony i ucałowania od pani Józiowej oraz szalone ilości masła, które przetaszczyła zupełnie spokojnie przez dwie rewizje.

Syn pani Józiowej jest rewelacyjny — zapalała się po swojemu. — Oznajmił mi, że do szmuglowania trzeba też inteligencji. Ponieważ zaś jestem tak wytworna i piękna, będą więc do mnie pasowały dwa kamienne gary z konfiturami. Już się chciałam zdenerwować, bo nie po głupie konfitury przyjechałam przecież, ale w sekundę później zostałam wtajemniczona, że w tych garach będzie ubite masło, a na samym wierzchu rozsmarowana cienka warstwa konfitur. Uznałam, że ten pomysł jest genialny i zdecydowałam, że w jedną stronę pod konfiturami będę woziła prasę podziemną, bo jej tam potrzebują, a w drugą szmugiel — kończyła swoją relację i projekty rozogniona Alina. — A jak dużo razy w ten sposób przejadę, to zbiję ładny grosz i po wojnie kupię sobie...

...tartaki! Jak Scarlett O'Hara z Przeminęło z wiatrem — dokończyłam.

Wszyscy ryknęli śmiechem, a Alina popatrzyła na mnie z trochę zaskoczoną i głupią miną i zapytała naiwnie:

A skąd to wiesz?

Bo znam cię, droga siostro, od niemowlęcych lat.

Alina więc zaczęła kursować na trasie Warszawa—Radom, ażeby przed ociepleniem jak najwięcej razy przejechać w moim futrze, które w jej przekonaniu zapewniało kompletną bezkarność w procedurze szmuglowania masła do wygłodzonej Warszawy.

W tych paru podróżach przytrafiła się Alinie tylko jedna przygoda z zakresu „jak Zagłoba w chlewiku” — i jeszcze bardziej utwierdziła ją w wierze, że osobie wystrojonej nie grozi żadna katastrofa. Tę przygodę właściwie ściągnęła sama na swoją głowę, ale jakoś wszystko skończyło się dobrze dla naszej domowej Scarlett pracującej na powojenne tartaki.

Zaczęło się od tego, że w wagonie, w którym wracała do Warszawy, było okropnie gorąco, bo nie wiadomo dlaczego pomimo ocieplenia puszczono wielką ilość pary. Alina przestraszyła się o drogocenne masło. Próbowała otworzyć okno, ale towarzysze podróży nie pozwolili na to w obawie przed przeciągami. W ciemnościach więc nie oświetlonego wagonu Alina zaczęła szukać pod sufitem dźwigni od wentylatora i pociągała za wszystkie namacane rączki. Naturalnie takie zabiegi doprowadziły do tego, że pociągnęła też i za hamulec, zatrzymując pociąg w pustym polu. Wynikła z tego straszna awantura i kolejarze z udziałem żandarmów niemieckich zaaresztowali mą drogą siostrę i przetarabanili do przedziału obsługi pociągu, aby im nie uciekła, zanim zostanie wymierzona kara. Ale że tak wytwornej i uroczej damie należało też przyjść z pomocą, podczas przeprowadzania jej wzdłuż pociągu po wyboistym torze kolejowym żandarmi niemieccy przenieśli szarmancko gary z konfiturami, uginając się z lekka pod ich ciężarem. W przedziale służbowym Alina uspokoiła się już zupełnie, bo dowiedziała się, że karą będzie grzywna pieniężna, stosunkowo nieduża. Dopiero gdy pociąg wjechał na peron w Warszawie, zorientowała się, że tu mogą nastąpić o wiele gorsze komplikacje. Perony obstawione były wojskiem niemieckim i cały dworzec stanowił jeden ogromny kocioł łapanki. Alina struchlała z przerażenia, ale jej żandarmi okazali się tak po niemiecku służbiści, że przeprowadzili swą ofiarę przez wszystkie Scylle i Charybdy kordonów do biura dworcowego, aby tam ściągnąć z niej groszowy prawie „sztraf”. Polscy zaś kolejarze wypuścili ją z biur służbowym wyjściem wprost w Aleje Jerozolimskie.

W domu zastała Matkę, którą Ojciec ściągnął telegramem o mojej chorobie. Była to bardzo przykra grypa z kokluszowym kaszlem.

Dlatego tak cierpię — chrypiałam pokrzywdzonym szeptem — bo mam siostrę, która zarabia na swe przyszłe tartaki w mym jedynym futrze. Ja zaś w cienkiej jesionce pakuję się W gruźlicę.

Ty Harpagonie Moliera! — odpowiedziała Alina. — Pękłabyś z zimna, a nie ruszyłabyś tego futra z szafy. Powinnaś mi dopłacić za to, że przewietrzyłam je trochę i wystraszyłam mole, które już zaczęły się nim pożywiać.

Czy przez całe lato masz zamiar przewietrzać moje futro w swoich podróżach? — zapytałam.

Ależ nie — odpowiedziała, udając, że nie słyszy mojego tonu kapiącego złośliwością i pełnego pretensji. — Jutro jadę po raz ostatni, bo masło już mam przyszykowane i zapłacone. Po powrocie odpocznę parę dni i przez ten czas wykombinuję sobie olśniewające kreacje wiosenne.

Ale na drugi dzień nie pojechała po masło, tak jak sobie obiecywała, gdyż coś się przytrafiło w ich komórce konspiracyjnej, i z Wiktorem w straszliwym pośpiechu popędzili w niewiadomym kierunku i nie wiadomo po co, uprzedzając tylko, że dobrze będzie, jeśli wrócą za parę dni.

Zostaliśmy więc w trójkę na gospodarstwie i poczuwszy się trochę zdrowsza pod wpływem litrów kwiatu lipowego, pompowanych we mnie przez Matkę, zaczęłam się martwić o masło Aliny.

Sama pojechałabym, gdybym czuła się lepiej. Bo to wielka szkoda, jak Alinie przepadną pieniądze ulokowane w towarze — odezwałam się fachowo. — Mamo! — zakończyłam gwałtownie, podskakując na łóżku. — Ty musisz jechać!

Oszalałaś? — usłyszałam w odpowiedzi.

Ale po godzinie nadwerężania sobie zachrypniętego gardła

74udało mi się przekonać Matkę. Przybrałam ją więc w „operacyjne szaty”, czyli moje brejtszwance i zalotny kapelusik Aliny, i wyprawiłam, w drogę.

— „Panno Mądra!” — jęknął Ojciec słowami starego Kiemlicza, gdy po powrocie z biura dowiedział się, gdzie i po co wyekspediowałam Matkę. — Zobaczysz, co z tego wyniknie — dodał złowieszczo.

W dwa dni później zobaczyłam na własne oczy, co z tego wynikło, i zapłakałam.

Nad samym wieczorem, gdy siedzieliśmy z Ojcem w tak pustym teraz mieszkaniu, usłyszeliśmy lękliwy i cieniutki odgłos dzwonka przy drzwiach.

— „Nasza Pani Radosna!” — wykrzyknął Ojciec. Pobiegliśmy oboje do przedpokoju.

Za drzwiami stała ona, w przekrzywionym kapelusiku, ze zrozpaczonym wyrazem twarzy, oczami żebrząc o litość. Garów z masłem nie zauważyliśmy, wobec tego zrobiliśmy dobrą minę do złej gry i żeby rozpogodzić ją, jak na komendę roześmieliśmy się, a Ojciec powiedział:

Zabrali ci masło? Nic nie szkodzi! Dobrze, że już sama jesteś. Ja tu Dynie urywałem głowę, że namówiła cię, „boska moja”, na tę ryzykowną wyprawę.

Chodź, Mamo, i opowiadaj, jak się to odbieranie odbyło — zagadałam i ja na wesoło.

Matka weszła do mieszkania i wcale się nie rozchmurzyła.

Nic mi nie odebrali — powiedziała niepewnym głosem.

Gdzie więc jest masło? — zapytaliśmy jednocześnie. Matka z grobową miną rozpięła futro.

To co objawiło się naszym oczom, sprawiło, że zamieniliśmy się w osłupiałe bałwanki.

Całe ubranie Matki ociekało roztopionym tłuszczem, a prawie puste torebeczki, uszyte z jakichś materialików, bezwładnie dyndały dokoła jej figury, poprzywiązywane do skomplikowanego rusztowania ze sznurków.

Jak ty wyglądasz? — pierwszy ryknął Ojciec. — „Panno Można”!...

— „Zwierciadło Sprawiedliwości”... — zawtórowałam, zanosząc się kaszlem i nie mogąc powstrzymać wisielczego śmiechu.

Wszystko zniszczone — prawie zapłakała Matka.

No to co? — pocieszał ją Ojciec. — Najważniejsze, że tobie nic się złego nie przytrafiło.

Ubranie Matki rzeczywiście przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy, pływało w roztopionym tłuszczu. Jeden kapelusik Aliny wyszedł cało z tych opresji. Nawet wnętrze botów zostało natłuszczone. A moje futro? Lepiej już nie wspominać, jak wyglądało.

Dlaczegóż nie wiozłaś masła w garach jak Alina? — zapytał wreszcie Ojciec, gdy mu pierwsze wrażenie spłynęło w łzach śmiechu.

Bo jechałam do Radomia ze szmuglerkami, które opowiadały tak straszne historie o przejściach z Niemcami i tak mnie skołowały, że pomyślałam, iż ich system jest lepszy niż Aliny.

Aha! Kiełbasa pod spódnicą — wtrąciłam.

Tak — najspokojniej przytaknęła Matka. — Wobec tego z panią Józiową poszyłyśmy torebki na masło. Jej syn odradzał, ale ja bałam się ryzykować z garnkami. Tak do nich nie miałam zaufania — opowiadała.

I obwiesiłaś się masłem pod futrem — przerwał jej Ojciec.

Matka skinęła potwierdzająco głową.

I w pociągu siedziałaś na ogrzewanej ławce — dokończyłam ja.

A tłok w przedziale był tak straszny, że nie mogłam się ruszyć — tłumaczyła.

Zanieśliśmy się nieprzytomnym śmiechem. Te nasze wybuchy zirytowały wreszcie Matkę.

Zapamiętajcie — powiedziała ze złością — że jestem już babką, że nie nadaję się do uprawiania maślanego szmuglerstwa i od dziś proszę traktować mnie jak babcię z Awantury o Basię — taką, co ma siedemdziesiąt lat.

To, że Matka zaczęła wreszcie powoływać się na czytane książki, ucieszyło nas jeszcze bardziej.


10. IDZIE JESIEŃ I ZIMA, ALE BARKISA NI MA


Niejedna już jesień i zima minęła, a żadne znaki na niebie ani na ziemi nie zwiastowały powrotu do kraju tych, którzy we wrześniu wymknęli się przez Zaleszczyki okropnościom okupacyjnym.

My zaś żyliśmy w takt śpiewanej na ulicach piosenki:


Siekiera, motyka, bimbru szklanka,

W nocy nalot, w dzień łapanka.

Siekiera, motyka, światło, prąd.

Kiedyż oni pójdą stąd?


Społeczeństwo polskie, będące dla mnie przed wojną za bardzo skomplikowaną machiną, abym mogła je łatwo, krótko i węzłowato określić, teraz z grubsza podzieliło się na trzy grupy.

Pierwsza, najważniejsza i jedyna, o której wanto wspominać, składała się z ludzi bohatersko pracujących w podziemiu, oddających swe życie, siły i inteligencję w walce z okupantem. Do nich należała Alina i Wiktor i byłam pewna, że o takich jak oni po wojnie zostanie napisanych wiele pięknych, wzruszających i wstrząsających książek.

Druga grupa, w przeciwieństwie do pierwszej, dobywała wszystkich swoich sił, sprytu i inteligencji, żeby korzystając z okazji nałapać jak najwięcej ryb w mętnej wodzie. Szachrowali oni i między sobą, i nierzadko z Niemcami, aby uklepać w tajnych zakamarkach jak największą ilość „twardych”, „miękkich" i „złomu”, i zapasów na wszelkie ewentualności. Do tej grupy należała żona kuzyna z Izby Skarbowej, która zaraz po wkroczeniu Niemców do Warszawy otworzyła restaurację i zbijała w niej ciężką forsę. Należał do niej Anatol, syn majora, właściciel zawrotnej liczby budek za Żelazną Bramą, handlujący wszystkim, co wpadło w ręce. Czy innym spekulantom ta zapobiegliwość dawała szczęście, nie wiem. W mojej rodzinie nie zauważyłam tego, gdyż lęk o zabezpieczenie zdobytego majątku spędzał im sen z powiek. Czasem przybiegali do nas i radzili się gorączkowo.

Czy kupić ziemię? A może kamienicę? A jeśli trzymać w »twardych«, to gdzie!”

Ojciec wzruszał ramionami. Matka w ogóle nie zwracała na ich gadanie uwagi. A ja musiałam się opędzać od propozycji pracowania w budkach i kelnerowania w restauracjach.

Bo ja z rodzicami należałam do trzeciej grupy, mam wrażenie, najliczniejszej. Grupa ta, trzęsąc się tylko bezwładnie ze strachu, cały wysiłek włożyła w przetrwanie kataklizmu wojennego. Przetrwać za wszelką cenę i zacząć od tego samego miejsca, w którym zastał nas wybuch wojny.

Ażeby więc utrzymać ten klimat przedwojenny, nurkowałam ciągle w książki i osłaniałam się nimi jak kloszem od tego, co się działo dokoła.


O, zielony Konstanty, o, srebrna Natalio!

Cała wasza wieczerza dzbanuszek z konwalią;

wokół dzbanuszka skrzacik chodzi z halabardą...


Warn to zawdzięczam, że parę alarmów minęło bez zwykłych drgawek strachu i przerażenia, co zawsze mną trzęsły na pierwszy ryk syren.

Wypróbowawszy na sobie to nowe lekarstwo, podczas następnego alarmu popędziłam do piwnicy z ukochanym teraz przeze mnie Gałczyńskim i w jednym z zacisznych jej kącików urządziłam wieczór poezji Konstantego Ildefonsa. Liryczne wiersze, od których zaczęłam, niezbyt chwyciły. Wyczułam, że moje audytorium nasłuchuje dalej nerwowo tego, co się dzieje nad Warszawą. Zapomniano dopiero o sytuacji, gdy z patosem zaczęłam czytać:


Jest w I Księdze „Pana Tadeusza"

taki ustęp, panie doktorze:

Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała...”

I właśnie przez ten świerzop neurastenia cała...

O Boże, Boże...


Bo gdy spytałem Kridla, co to takiego świerzop,

Kridl odpowiedział: — Hm, może to taki przyrząd?

Potem pytałem Pigonia,

a Pigoń podniósł ramiona.


Potem ryłem w cyklopediach,

w katalogach i słownikach,

i w staropolskich trajediach,

i w herbarzach, i w zielnikach...


Idzie jesień i zima.

Ale świerzopa ni ma.

Już szepcą naokół panie:

Cóż się zrobiło z chłopa!

Dziękuję, panie Adamie!!!

Jestem ofiara, świerzopa.


To chwyciło. Gdy skończyłam, ryk śmiechu przeleciał przez piwnicę. A po odwołaniu alarmu zorientowałam się, że część Współlokatorów domu, w którym mieszkaliśmy, została zdaje się choć trochę zarażona bakcylem literatury. Żegnali się bowiem na podwórku nie biadoląc już o wojnie, alarmach, łapankach, lecz słowami: „I właśnie przez ten świerzop neurastenia cała... O Boże, Boże...”

Gdy już wszystkie wiersze z wątłego tomiku umiałam na pamięć, zaczęłam się rozglądać za nową strawą duchową. Gdyby nasze mieszkanie z „Miesiącem Zatajonym” i biblioteką Barkisa nie zostało zbombardowane, utknęłabym na pewno w książkach wielokrotnie czytanych, drogich i kochanych. Teraz po pochłonięciu małej pod względem liczebnym biblioteczki Wiktorów trzeba było wypuścić się na żer. Powędrowałam więc do wypożyczalni, a w drodze przypomniałam sobie rozmowy o literaturze przeprowadzone ongiś z Anką, potem z Wickiem. Do przybytku czytelnictwa Wkroczyłam z jak najlepszymi chęciami. Ale że dobre zamiary nie zawsze idą w parze z uczynkami, zadanie bojowe wypełniłam tylko połowicznie. Z wypożyczalni wymaszerowałam ze znanymi na pamięć Krzyżowcami Kossak-Szczuckiej, bo jak Andrzeja Kmicica stare grzechy mnie ścigały. Ale za to drugą książką był Przewodnik po beletrystyce Czesława Lechickiego, z którego postanowiłam ułożyć sobie rozsądnie plan czytania na najbliższe miesiące.

I tu zaczęła się nieprzytomna uciecha dla całej rodziny, a z wybierania książek wobec innych rozkoszy, których nam pan Lechieki dostarczył, niewiele wyszło.

Przewodnik po beletrystyce (Nakładem Naczelnego Instytutu Akcji Katolickiej, Poznań 1935) pokazał nam bowiem jasno i niedwuznacznie, jak bardzo literatura zdeprawowała nam dusze. Bo jakimż to książkom i jakim autorom oddaliśmy nasze serca?

Według pana Lechickiego, Gojawiczyńskiej Dziewczęta z Nowolipek to: „książka z talentem napisana, ale upadlająca”, Parandowski — „...Zatracił miarę w gloryfikowaniu Greków. Nie razi go np., że dla starożytnych i Bezwstyd był bóstwem. Albowiem, zdaniem Parandowskiego, pojęcia moralne chrześcijańskie są owocem »myślowego chaosu«, są obłudą, godną barbarzyńcy. ...Biblię ośmielił się nazwać »barbarzyńską książką, pełną niedorzecznych mitów i odrażającej moralności”. ...Uczony żaden; kulturalny i oświecony dyletant”. Jarosław Haszek to: „Przeciętny pisarz czeski...” Hemingway — „Przeciętny autor amerykański o zakroju reportażowym”.

Tak opisani zostali wyżej wymienieni autorzy, podczas gdy książki Florence Barclay, Droonberga, Farnola, Zane Greya, Karola Maya zostały zakwalifikowane jako książki „dla wszystkich”.

Rodzynkami zaś nieprawdopodobnie wprost opracowanych not były te o Boyu, Antonim Słonimskim i Kornelu Makuszyńskim. Ku przypomnieniu pozwolę je sobie przytoczyć w większym odpisie.

Walka z Boyem to nie walka z jednym złym człowiekiem, który przejdzie i minie, ale kampania z forpocztą bolszewizmu, zakonspirowaną mafią trucicieli ducha, zakażających lasecznikami nierządu atmosferę życia publicznego.”

O Słonimskim — „Leader b. »Skamandra«, felietonista i sprawozdawca teatralny »Wiadomości literackich«. Nihilista kosmopolityczny. Wypisuje teatralne i publicystyczne pamflety na wszystko, co pachnie tradycjonalizmem. Dowcipkuje i drwi czasem cynicznie z rzeczy świętych dla Polaka. Popularność jego komedii i poczytność jego artykułów, stojących zazwyczaj na miernym poziomie intelektualnym i miejscami ordynarnych, dowodzi prostracji inteligencji polskiej.”

O Makuszyńskim — „Felietonista poczytny, jak chyba nikt z jego kolegów prócz znowu Boya), krotochwilny, rozradowany, drwiący z siebie i świata i bliźnich, kokietujący i mizdrzący się do czytelnika z minoderią salonowej lwicy. Niepoprawny optymista, wróg rozwagi i namysłu, igra z grzechem, poufali się ze złem, wszystko obraca w »wic«. Z Panem Bogiem za »pan brat«, nieprzystojne aluzje pornograficzne przeplatał drwinami bluźnierczymi. Apologeta pijaństwa, czuje się najswobodniej w atmosferze nieczystości. Cnota spędza mu sen z powiek.”

Pan Lechicki okazał się lepszy jeszcze niż osławiony w swoim czasie przez Boya w felietonie Moralnie obojętne ksiądz Pirożyński.

Płakaliśmy więc z radości wyrywając sobie książkę, wreszcie czytaliśmy ją zgodnie głośno, rycząc przy co celniejszych pozycjach.

Na tę naszą ucztę duchową trafiła Matka, przyjeżdżając do Warszawy na parę dni.

Natychmiast też po czułych przywitaniach i po paru zdaniach chaotycznie podanych wiadomości i plotek rodzinnych Ojciec usadowił ją na krześle i przystąpił do rozmowy, na którą cieszył się od paru dni.

Boska moja! — zaczął jak zawsze. — Powiedz mi szczerze, jak na spowiedzi, czy czytałaś Balzaka?

Matka popatrzyła na Ojca z irytacją.

Co za głupie pytanie? No pewno że czytałam, i to niejeden raz.

A Dumasów? I ojca, i syna?

No pewno!

A Stendhala?

Naturalnie! I bardzo go sobie chwalę...

A Nędzników Wiktora Hugo?

Przestań się wygłupiać! — prychnęła. — Przecież wiesz, co czytam. O co chodzi?

Zaraz ci powiem, o co chodzi — odpowiedział Ojciec. Tu przybrał twarz w minę zafrasowaną, potrząsnął głową z ubolewaniem. — Dotychczas wydawało mi się — powiedział — że ożeniłem się z kobietą, która żyje i postępuje w myśl dogmatów kościoła katolickiego. Tymczasem teraz na starość dowiaduję się, z kim związałem swój los...

O co chodzi? — jęknęła wystraszona już Matka.

Chodzi o to, że ty, praktykująca katoliczka, czytasz książki, które są zakazane dla katolików.

Cóż za bzdura! — wykrzyknęła. — Nędznicy? I Trzech muszkieterów machających rapierkami?

Niestety... niestety... — Ojciec z powagą kiwnął głową.

Niemożliwe — dziwiła się Matka.

Patrz, Mamo — wtrąciłam się, pokazując spis „Powieści zakazanych dla katolików, a tłumaczonych na polskie", który znajdował się w nieocenionym dziele pana Lechickiego.

Niemożliwe — powtórzyła, wpatrując się w książkę. Zamrugała oczami zbierając myśli, nagle poderwała się z krzesła, zaciśniętą pięść podniosła ku twarzy Ojca i najzupełniej dla nas niespodziewanie powiedziała grubym głosem:

Powąchaj no to waść!

Zgłupieliśmy kompletnie, ponieważ ona jedna w naszym domu nie gadała cytatami. A Matka zaczęła wykrzykiwać do Ojca:

Ty Pochroniu! Jak cię poznałam, to „przede mną bieżył baranek, nade mną leciał motylek”. A po latach przeżytych z tobą nie pozostaje mi nic innego, jak lecieć do kościoła i tam jęczeć: „Panie Boże, jeśli jesteś, zbaw duszę moją, jeśli ją mam, jak mówił pewien żołnierz z czasów rewolucji francuskiej”. No a teraz — dokończyła już spokojniej — „dajcie, bracie, kubeł wody, ręce myć, gębę myć, suknie prać” z podróżnego brudu. I żebym już więcej nie słyszała na te tematy „dyrdymalizmów”, ty „ględologu”, „bujnofilozofie", „szakalu polemiczny”, jednym słowem „Ojdaidanowiczu”.

Tu złożyła Ojcu uniżony dworski ukłon, jak z filmów kostiumowych, i z godnością wyszła do kuchni, zatrzaskując z energią drzwi za sobą.

Staliśmy z Ojcem oniemieli, przytłoczeni kompletnie lawiną Żeromskiego i Mickiewicza, Prusa i Wyspiańskiego. Końcowe zaś wyrażonka z Winawera dobiły nas kompletnie.


11. BALLADYNA POCHRONIEWNA


Po krótkim względnie spokojnym okresie zwaliła się na nas lawina wypadków, które zmąciły ustalony tryb życia.

Najpierw Alina została capnięta w ulicznej łapance. Nie miała już przy sobie cennego Ausweisu z fabryki zbrojeniowej, wydostawanie więc jej z przejściowego obozu na ulicy Skaryszewskiej kosztowało nas parę nie przespanych nocy oraz upłynniło część moich kosztowności, które przeniosły się do kieszeni uczynnego oficera SA.

Potem Ojciec zwichnął nogę. Wędrując po zaciemnionych ulicach Warszawy wpadł w wyrwę po jakimiś pocisku. W tym wypadku nie przejęliśmy się „mnóstwo za bardzo”. Perspektywa dwóch tygodni leżenia z nogą w kompresach i z nosem w książkach była nie najgorsza.

Następnie Alina Druga dostała kokluszu. Alarmujący o jej stanie zdrowia list od rodziny wzywał Matkę i Alinę, toteż w wielkim pośpiechu popędziły na ratunek najmilszej kruszynce.

To już było gorsze.

Abyśmy nie wypadli z napięcia nerwowego, zaraz po ich wyjeździe nowe bombardowanie, tym razem Pragi, sprawiło, że Stefa z domu Wiszkówna, od czasów gdy ongiś mieszkała z nami adoptowana na członka rodziny, została bez dachu nad głową. Z dziesięcioletnim więc synkiem i węzełkiem uratowanych rzeczy przywędrowała dzielić z nami dolę i niedolę.

Bardzo się ucieszyłam, naturalnie nie z tego, że Stefka wszystko straciła, tylko z tego, że znów jesteśmy razem. Z nią związane były najmilsze wspomnienia naszego dzieciństwa i młodości.

Niewiele jednak czasu mogłyśmy poświęcić na tak miłe sercu wspominki, ponieważ zaraz po zainstalowaniu się Stefy wróciły do domu Matka i obie Aliny. Przyjechały tak szybko, bo lekarz poradził zmienić klimat. Twierdził, że w obecnych czasach przy braku odpowiednich lekarstw jest to najlepsze i jedyne lekarstwo. Przytaszczyły więc do Warszawy chorego i kaszlącego dzieciaka. Natychmiast też po ich przyjeździe Boleś Stefy poszedł za przykładem Małej Aliny i kaszleli albo razem, albo na zmianę. A w mieszkaniu zrobiło się tak ciasno, że już zupełnie można było zwariować.

W rezultacie Ojciec z opuchniętą jeszcze nogą uciekał co rano do biura.

Wolno, wolniutko zaczęliśmy wypracowywać nowy sposób życia, aby w tak zapchanym ludźmi mieszkaniu wszystkim było znośnie i wygodnie. I zdawało się, że już jesteśmy na najlepszej drodze do ustalenia się, gdy...

Gdy nagle któregoś późnego wieczora przed samą godziną policyjną Wiktor z jakimś ogromnie krzepkim staruszkiem przytaszczyli do mieszkania prawie nieprzytomnego i ciężko rannego Wicka. I wtedy rozpętała się znów jedna z najgorszych nocy, jakie przeżyłam.

Lekarza można było sprowadzić dopiero na drągi dzień, bo wiedzieliśmy, że nawet najbardziej ofiarny nie będzie ryzykował po godzinie policyjnej przekradania się do rannego. Nikt z nas nie miał pojęcia, jak należy postępować w tak ciężkim przypadku, i w pierwszej chwili paniki lataliśmy nad Wickiem jak pomyleni. Wreszcie Ojciec objął komendę i z trudem wprowadził jaki taki porządek. Lamentującą Matkę i Stefkę posłał do kuchni, aby przygotowały dla rannego jak najmocniejszej kawy. Mnie i Alinie zlecił porozcinać na Wieku pokrwawione ubranie i ułożyć go wygodnie na spiętrzonych poduszkach. Zielonemu jeszcze ze zdenerwowania Wiktorowi i fioletowemu z wysiłku staruszkowi zaaplikował po szklance bimbru, który zdaje się nie tylko im, ale i nam wszystkim by się przydał.

Ja z Aliną zabrałyśmy się do robienia prymitywnego opatrunku uciskowego na ranę w nodze Wicka.

I teraz Alina, nigdy nie znosząca widoku krwi, zaczęła mi w oczach zielenieć, pomimo że do bólu zagryzała wargi, aby się jakoś opanować.

Idź stąd! — warknęłam. — I albo golnij bimbru, albo przyślij mi Stefkę. Ktoś musi to zrobić.

Alina więc odskoczyła od łóżka, napełniła dwie szklaneczki wódką pędzoną potajemnie przez jednego z przyjaciół Wiktora.

— „Chopin gdyby jeszcze żył, też by pił...” — pocieszyła i mnie, i siebie cytatem z Wesela.,

Tak pokrzepione, zabrałyśmy się do o wiele gorszej i niebezpieczniejszej rany, która widniała na piersiach naszego przyjaciela. Szybko i ostrożnie obandażowałyśmy krwawiącą klatkę piersiową posczepianymi ręcznikami.

Co więcej należało robić przy tak ciężkich ranach, nie miałyśmy pojęcia i ta bezsilność była najokropniejsza.

Słuchajcie — zaszeptał nagle Wiktor, gdy przestałyśmy się krzątać koło rannego. — Schody na pewno są pokrwawione. A na podwórku stoi ryksza też pełna krwi.

Musimy przeczekać parę godzin — odpowiedziała Alina. — A jeśli rykną syreny na alarm i mieszkańcy domu zaczną latać w górę i na dół, to ładnie będziemy wyglądali przy szorowaniu schodów. Stałoby się publiczną tajemnicą, że ukrywamy rannego. Musimy zaryzykować i na razie poczekać.

Znów więc cisza zapanowała w pokoju, przerywana tylko chrapliwym oddechem Wicka i kaszlem dzieci z drugiego pokoju.

A jak to się stało? — zapytał wreszcie Ojciec.

Zwyczajnie — odpowiedział Wiktor. — Wracałem do domu, gdy usłyszałem detonacje za zakrętem ulicy. Przechodnie wpadali do bram. I nagle zobaczyłem Wicka, który zdaje się osłaniał odwrót zamachowcom. Był już ranny w nogę i biegł z trudnością. Wtem z bocznej uliczki padł strzał i w pierwszej chwili wydawało mi się, że Wicek potknął się, bo zobaczyłem, że pada na jezdnię. Posłałem więc w boczną uliczkę serię, bo przypadkowo broń miałem przy sobie, i wyskoczyłem zza załomu murów, aby pomóc twemu protegowanemu, Alino. Ale było już za późno. Wicek leżał nieprzytomny, i o żadnym ratunku w tej sytuacji nie było mowy.

I w tym momencie zgłupiał pan doszczętnie — przerwał staruszek, który z Wiktorem przytaszczył Wicka.

Wcale nie zgłupiałem — ze złością odpowiedział Wiktor. — Zbierałem tylko siły do wykonania tego, co należało wykonać.

Spojrzeliśmy na siebie z Ojcem przerażeni. Zrozumieliśmy z tych słów, że Wiktor był o krok od zastrzelenia Wicka.

Zgłupiał pan. — uparcie obstawał przy swoim staruszek. — Przecież pana obserwowałem. Stał pan nad tym biedakiem i stał, i stał, jakby do powzięcia decyzji, co robić, miał pan za dużo czasu. A o własnej skórze to pan wcale nie pomyślał?

Wiktor wzruszył ramionami i sięgnął po szklaneczkę z bimbrem.

Staruszek zwrócił się do nas i dalej opowiadał przebieg wypadków.

A ja spoglądam w bok, szukając ratunku dla tych dwóch na jezdni, wystawionych z wszystkich stron na strzały, i nagle widzę, stoi pusta ryksza, z której uciekli pasażerowie i właściciel. To ja buch na rykszę... i do nich... — Wskazał na Wicka i Wiktora.

No więc właśnie... — Wiktor ciężko odetchnął i znów nalał sobie bimbru. A my wszyscy natychmiast poszliśmy w jego ślady.

Jeśli tak dalej pójdzie — mruknęłam do siebie — to mąż mój zastanie nie uroczą żoneczkę, lecz starą pijaczkę.

Jakim cudem udało nam się wywiać z tego miejsca — powiedział Wiktor — zapytajcie jego, bo ja nie mam pojęcia. Całe szczęście, że zapadł mrok.

Kazałem mu śpiewać, żeby obaj wyglądali na pijanych — kończył relację nasz gość, którego Alina wyściskała z wielkiej wdzięczności.

Staruszek uśmiechnął się do niej serdecznie.

Nie takie to rzeczy wyprawiało się, gdy wojowaliśmy z Japończykami w 1904 roku i podczas rewolucji w 1905 — powiedział skromnie.

Część nocy zeszła nam na myciu schodów przy świetle przyciemnionych latarek i na doprowadzaniu do porządku wnętrza rykszy. Uczynny staruszek postanowił wywieźć ją o świcie z naszego podwórka i podrzucić na którejś z ruchliwszych ulic miasta.

Potem pakowaliśmy podręczne rzeczy Matki, Stefy i dzieciaków, ponieważ Ojciec zdecydował, że kto z nas nie musi zostać, powinien wyjechać.

Ale dzieci są chore na koklusz — sprzeciwiła się w pierwszej chwili Matka.

Sama mówiłaś, że lekarz radzi w takim wypadku zmienić klimat. Zresztą tutaj jest za bardzo niebezpiecznie. Wyjedziecie rano najwcześniejszym pociągiem. Dyna, też.

O nie — odpowiedziałam. — Ty pójdziesz do biura, Wiktor jak zawsze będzie się uganiać z rozpylaczem. Alina poleci z trefnymi rzeczami. Któż więc będzie niańczyć Wickka, jeśli nie ja?

Ale nad ranem perspektywa niańczenia Wicka malała i malała z każdą chwilą. Parę razy zaczynał konać nam na rękach, a wtedy dostawaliśmy wszyscy gęsiej skórki, bo nieoceniony staruszek rzucał się na kolana pośrodku pokoju i nosowym głosem wywodził nie kończące się litanie i modły. Za pierwszym razem wzruszył nas trochę, pomimo że poza Matką nie należeliśmy do katolików praktykujących. Za drugim zirytował. Przy czwartym palpitowaliśmy ze złości. Przy piątym byliśmy już bliscy szału. Rozśmieszyła nas dopiero Matka, która szepnęła do Ojca:

Daj mu prędko bimbru... może przestanie.

Świt i koniec godziny policyjnej przywitaliśmy z ulgą, a sprowadzony lekarz opatrzył należycie Wicka i pocieszył nas, że jeśli ranny ma silny organizm, to przeżyje.

Wieka organizm okazał się tak doskonale żywotny, że udało mu się zwalczyć naraz aż trzy plagi: ranę w nodze, ranę w płucach oraz moją opiekę, tyleż gorliwą, co niefachową.

Parę dni jednak życie jego wisiało na włosku. Przez ten czas lekarz przychodził po dwa i czasem trzy razy dziennie. Co dzień też musiałam stawiać czoło długim wizytom krzepkiego staruszka, kombatanta wojny rosyjsko-japońskiej, który tak bohatersko wyratował Wicka i Wiktora. Przychodził on, zdaje się, żeby sprawdzić, czy nie trzeba się pomodlić nad ciałem naszego przyjaciela. Ale na jego spotkanie wyskakiwałam z twarzą radosną i informowałam już na progu o nadzwyczajnej poprawie stanu chorego w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Wizyta więc kończyła się długimi opowieściami, jak to Japończycy lali Rosjan i co z tego wynikło.

Wreszcie któregoś dnia Wicek otworzył oczy względnie przytomnie.

Nie wolno ci ani się odzywać, ani poruszać — poinformowałam surowo, ponieważ lęk przed wywołaniem krwotoku, przed którym ostrzegał lekarz, paraliżował mnie kompletnie. — Wolno ci tylko ostrożnie, lekko i równomiernie oddychać. Nic więcej.

A widząc jego zdziwienie, dodałam:

Zostałeś ranny na ulicy i dzięki przypadkowi i pomocy jednego gościa udało się Wiktorowi przytaszczyć cię do naszego domu.

Wiktorowi? — z wielkim trudem wyszeptał.

Tu jakieś podejrzane a przerażające chrypienie zaczęło się wydostawać z jego gardła, z wielkiego więc przestrachu krzyknęłam:

Oddychaj równo! Oddychaj powoli! Na zdziwienia, wzruszenie i gadanie będziesz jeszcze miał dosyć czasu!

Od tego momentu każdy dzień przynosił poprawę i dodawał mu sił.


Ojciec wychodził na długie godziny do biura, Alina i Wiktor latali za swoimi, im tylko znanymi sprawami, a ja po odwaleniu domowych obowiązków czytałam głośno Wickowi tak długo, aż język zwijał mi się w trąbkę.

Chciałam go karmić książkami, jakie sama lubiłam, ale że rzęził o autorów radzieckich, więc aby nie wszczynać dyskusji i nie dać mu powodu do gadania, mogącego zaszkodzić, musiałam się poświęcić. Poświęcenia swego z wrodzonym egoizmem nie chciałam posuwać jednak za daleko.

Nie, drogi Filipku — mówiłam, bo tak się teraz nasz Wicek w dokumentach nazywał. — Widzę po twoich oczach, że masz ochotę na Cichy Don. Ale nic z tego. Nawet ty nie potrafisz mnie zmusić do przebrnięcia przez scenę gwałcenia pokojówki po raz drugi. Zresztą Cichy Don jest za krwawy, za denerwujący. To nie jest odpowiednia lektura ani dla ciebie, gdy jesteś ciężko chory, ani dla mnie, która podobnych rzeczy mam po czubek głowy w tych „historycznych chwilach”. Najlepiej byłoby, gdybyś się zgodził na przykład na Sagę rodu Forsytów lub jakąś inną powieść angielskiego autora o spokojnych ludziach i spokojnych czasach — mówiłam jeszcze z nadzieją, że go przekonam.

Ale Wicek kręcił głową odmownie, westchnąwszy więc ciężko usadowiłam się wygodniej i wzięłam rozespanego Ptolemeusza na kolana.

No to poświęcę się i będę ci czytała Piotra Pierwszego Aleksego Tołstoja. Sądząc po tytule, jest to książka historyczna, może więc nie będzie tak denerwująca, jak czasy, w których żyjemy — dodałam z nadzieją w głosie. — A może też będzie i interesująca — dorzuciłam zupełnie bez entuzjazmu.

Książka okazała się niestety krwawa i denerwująca, ale jakżeż wspaniała. Gdy tylko trochę się w nią wczytałam, opanował mnie atak uwielbienia dla Piotra za jego uparte zmagania z bezwładną, zakrzepłą w ciemnocie Rosją, a łotrowatego Aleksaszkę Mienszykowa dołączyłam natychmiast do tak licznej gromady moich najulubieńszych postaci literackich.

Ojciec, podniecony moimi wykrzyknikami entuzjazmu, doganiał nas po przyjściu z biura, aby po południu słuchać wraz z Wickiem-Filipem dalszego ciągu.

Alina, gdy się dowiedziała, że postanowiliśmy z Ojcem „zaprowadzić w domu polites”, zdenerwowała się, że nie wie, o co chodzi. Rzuciła się więc na Piotra Pierwszego i przeczytała go w ciągu dwóch nocy, aby móc brać udział w przerzucaniu się cytatami.

W najbliższą też niedzielę, gdy Ojciec i Wiktorowie byli w domu, od rana, według recepty Piotra, „robiliśmy plezyr, pijąc herbatę i kawę”.

A Wicek kraśniał z dumy, że protegowany przez niego autor zrobił u nas taką karierę.

Wiktor tylko odnosił się do naszego entuzjazmu z lodowatą miną. W atmosferze, jaka zapanowała, nie układało się pożycie Wiktora z Wickiem i Wicka z Wiktorem. Obaj byli dziwnie skrępowani wypadkami poprzedzającymi przybycie Wicka do naszego domu. Wyczuwało się między nimi jakąś barierę niedomówień.

Wicek, gdy tylko poczuł się trochę lepiej, koniecznie się domagał, aby towarzysze z jego organizacji zabrali go do jakiegoś innego schronienia. Wolał nas dłużej nie narażać. Ale i warunki się nie układały, i Wiktor albo nie mógł, albo nie chciał nawiązać odpowiednich kontaktów.

Wszystko więc zostało po staremu i po przeczytaniu Piotra Pierwszego zabrałam się do Drogi przez mękę. Tytuł, który mnie ongiś odstraszał, jakoś teraz nie robił ujemnego wrażenia, bo już Tołstoj dzięki Piotrowi Pierwszemu zrobił mi się bliski i interesujący.

Wiesz, Wicku — powiedziałam przerywając kiedyś czytanie. — Okropnie mnie nużą w rosyjskich książkach imiona własne złożone z dwóch imion: chrzestnego i otczestwa... Iwan Iljicz, Mikołaj Iwanowicz, Iwan Piotrowicz, Piotr Iwanowicz — cholery można dostać. Tak mi się to wszystko kręci, że w końcu nie wiem, o kim czytam i muszę ciągle zaglądać do poprzednich stron.

To jest kwestia treningu — zachrypiał Wicek. — Ja przyzwyczaiłem się do książek rosyjskich i nie odczuwam tego. Natomiast męczę się z nazwiskami angielskimi i francuskimi.

Trenuj się na najbliższych, Balladyno Pochroniewno — odezwała się złośliwie Alina z drugiego pokoju.

Wicek uśmiechnął się.

Czy wy tak musicie ciągle gadać? — zapytał.

Nie, nie musimy — odpowiedziała wchodząc Alina. — Ale podjęliśmy całą rodziną świetny pomysł Ojca, ażeby gadać cytatami, i staramy się tę sztukę doprowadzić do doskonałości. Posiadanie jakiegoś hobby dodaje życiu wdzięku i smaku. I proszę cię, nie zżymaj się na naszego odwiecznego Sienkiewicza. Jego teksty dostarczają nam wyjątkowo kapitalnych powiedzonek, których zręczne zastosowanie reklamuje tylko naszą wrodzoną bystrość umysłu.

Staramy się na nasz indywidualny sposób być „raf-fine”, jak Sańka, czyli inaczej i gorzej mówiąc, Aleksandra Iwanowna — dodałam ja.

Alina złożyła nam przesadny ukłon, życzyła dobrej zabawy i popędziła do miasta. A ja wróciłam do głośnego czytania.

Tu zaczęła się dla minie jak za dawnych dobrych młodzieńczych lat nieprawdopodobna uciecha. Przy tej nowej książce Aleksego Tołstoja stwierdziłam, że nie zestarzałam się jeszcze tak bardzo, że wojna nie potrafiła zgnębić mnie do reszty, jeśli po uczniowsku zapłonęłam znów gorącą i nieprzytomną miłością do bohatera książkowego. Zakochałam się bowiem w Iwanie Iljiczu Tieleginie prawie od pierwszego wejrzenia. Jakiż bo był uroczy i przemiły, a atmosfera jego mieszkania, które oddał gościnnie Centralnej Stacji Walki z Obyczajowością — kapitalna. Ględzenia mieszkańców Centralnej Stacji i subtelna uciecha z tego Tielegina były samą rozkoszą. Nigdy mi dotychczas nie przyszło do głowy, że książka radzieckiego autora może dać tyle zabawy i przyjemności.

Toteż czytając podskakiwałam z radości i co jakiś czas całowałam Wicka z wielkiej wdzięczności w czubek nosa.

Zakochawszy się tak straszliwie w Tieleginie, zupełnie nie mogłam zrozumieć tego, że Dasza nie podzielała moich uczuć. Wydała mi się kompletną idiotką. Do furii doprowadzało mnie jej zamroczenie na temat pozującego na demona Biessonowa, podczas gdy przed nosem miała talk uroczego człowieka. Wreszcie zdenerwowałam się i złożyłam książkę.

Wicek spojrzał na mnie pytająco.

Powiedz mi -— poprosiłam gorąco. — Zaraz mi powiedz, czy ta idiotka Dasza wyjdzie za Tielegina?

To tylko to z tej książki dotarło do ciebie? — ryknął Wicek i nagle zaniósł się śmiechem, który przemienił się w kaszel, chrypienie i rzężenie, a zabarwiona krwią piana wystąpiła mu na usta.

Rzuciłam się do okna. W drżące ręce chwyciłam pierwszy jesienny jeszcze śnieg z parapetu. Przywaliłam nim Wieka i pognałam po doktora.

W parę dni później, gdy Wiekowi wolno już było znów mówić, odezwał się do mnie niby z goryczą:

Do niedawna zdawało mi się, że urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą, bo i Niemcom nie udało się mnie sprzątnąć, i Wiktorowi dostrzelić. Ale teraz jestem pełen najgorszych przeczuć. Czuję, że zginę niesławnie, zabity twoimi głupimi pytaniami.


12. SIEKIERA, MOTYKA, PIŁKA, ALASZ


No i okazało się, że jesteś jednak naprawdę Balladyną. Na Wicku usiłowałaś dokonać swego pierwszego morderstwa — śmiał się Wiktor, gdy opowiedziano mu o tym, co się przytrafiło.

Zamieniłam kilka zdań z pewnym idiotą i czuję, że zgłupiałam — odpowiedziałam z naciąganą godnością „Gie Be” Shawem.

Ale coraz trudniej przychodziło mi odgryzanie się, bo śmieli się wszyscy, a Droga przez mękę stała się przysłowiowa.

Alina naturalnie porwała nam książkę, przedarła się przez nią piorunem, a epilog tego jej czytania był następujący.

Któregoś wieczoru, gdy siedzieliśmy przy łóżku Wicka, odezwała się zamglono-marzącym tonem:

Szkoda, że Dyna wyszła za mąż za Barkisa-Połanieckiego. Powinna zostać żoną Wicka...

Zgłupieliśmy wszyscy i patrzyliśmy na nią z wyraźnym niepokojem.

Widzicie... — ciągnęła swoją nieocenioną myśl. — Wicek jest „czerwony”, zupełnie jak Tielegin...

Zatrzęsłam się z oburzenia, bo Tielegin był samym cudem, a Wicek był tylko Wickiem, cóż więc z tego, że obaj byli, jak Alina powiedziała, „czerwoni”?

O czym ty bredzisz? — zdenerwował się Ojciec.

Nie rozumiecie? — zdziwiła się bardzo. — No więc Wicek, jak Tielegin, jest „czerwony”. Dyna, gdyby była jego żoną, akurat pasowałaby na Daszę, która odnosiła się wrogo do rewolucji. Wiktor jest wrogiem komunizmu, zupełnie jak Roszczin, ja zatem byłabym Katią...

Tu oblizała się na samą myśl, że znów mogłaby się wcielić w jakąś bohaterkę książkową, a my siedzieliśmy cicho, kompletnie porażeni świadomością, że Alinie z wiekiem rozumu wcale nie przybywa.

Cóż za wspaniale konflikty wynikałyby między naszą czwórką! Powieściowe! Ha! — wrzasnęła triumfująco.

Zatrzęśliśmy się wszyscy ze śmiechu, jak wobec niewinnego wyskoku, bo do wyskoków przyzwyczajeni byliśmy od dzieciństwa Aliny, ale okazało się, że nie mieliśmy racji. Alina bredząc o konflikcie ideologicznym Wiktora i Wicka, aczkolwiek niby w rejonach powieściowych, trafiła w sedno i rozpętała to, od czego obaj wstrzymywali się przez cały czas znajomości i przyjaźni.

Dopiero teraz, gdy rzucili się do gorączkowych dysput, które wywołało głupie ględzenie Aliny, zrozumiałam, dlaczego Wiktor odnosił się zawsze z rezerwą do Wicka. Wychowany w okresie międzywojennym na antykomunistycznej propagandzie zaraz wyczuł w tym wyrobionym politycznie robotniku komunistę, czyli dla nas wszystkich wroga ładu politycznego i społecznego.

Zaczęli też obaj w naszym mieszkaniu wieść tak potworne kłótnie o ustrój przyszłej powojennej Polski, że już wytrzymać nie można było. Bo Wicek z wielkiego przywiązania do naszej rodziny robił, co mógł, aby nam oczy otworzyć na „swoją prawdę”.

Nie tylko że wykłócali się między sobą, ale rzucali się też na Ojca, aby go definitywnie przeciągnąć każdy na swoją stronę.

Gdy razu pewnego w obecności wszystkich Wicek jakimś wyjątkowo celnym argumentem przycisnął Ojca do ściany, Ojciec, który przez całe życie wysoko dzierżył sztandar kompletnej apolityczności, usiłował wybronić się cytatem z Colasa Breugnona, rozładować napiętą sytuację i obrócić wszystko w żart.

— „Przyznaję wam obu rację — powiedział — i jeszcze kilku innym.”

Ale nawet nie przypuszczał, jak wpadnie, bo Wicek krzyknął do mnie:

Podaj mi Gałczyńskiego. Zaraz odpowiem panu waszym systemem.

Chwycił zbiorek poezji Gałczyńskiego, szybko odszukał to, czego potrzebował, następnie z powagą odczytał:


Niepoważny stosunek do życia

figla ci w końcu wypłatał:

nadmiar kolorów, brak idei

zawsze się kończą wstydem i

są wekslem bez pokrycia,

mój ty Niprzypiąłniprzyłatał


Zaturlaliśmy się z uciechy i pomimo że Wicek wystąpił natychmiast z wielkimi przeprosinami, nie tylko że wyliczyliśmy nad Ojcem dziesięć sekund na znak, że w tej rundzie został pokonany przez „K.O.”, ale przestaliśmy go nazywać Pochroniem wobec nowego pięknego przezwiska, jakim było pan „Niprzypiąłniprzyłatał”.

Od tych sporów politycznych skończył się u nas „plezyr”, a dyskusje nabierały ognia i prowadzone były coraz bardziej bez „politesu”.

— „Simiae czy diabły?” — wykrzykiwał, jak Zagłoba podczas szturmu na Warszawę, udręczony Ojciec, zupełnie wytrącony z tak miłego mu spokoju.

Na te zmagania przyjechała Matka z małą Aliną, ponieważ zima przybrała na sile i domek dziadków za miastem, uroczy w lecie, nie dostarczał ani jej, ani dziecku odpowiednich wygód. Stefka z Bolesiem pozostała tam i urządziła się dość wygodnie. Zaczęła też dobrze zarabiać, szyjąc piękne suknie z warszawskim sznytem prowincjonalnym elegantkom.

Jak sobie odłoży trochę pieniędzy — opowiadała Matka plotki spod Częstochowy — to postanowiła kupić małe mieszkanko i tam przeczekać wojnę, aż do szczęśliwego powrotu jej męża z zagranicy.

Bo mąż Stefy, tak jak i mój, chadzał gdzieś światami.

Po przyjeździe Matki przez chyba dwa dni panował w domu względny spokój i gadało się o rodzinnych sprawach, ale gdy wszystko i wszyscy zostali obgadani, nasze dwa chłopysie powróciły do swych zażartych bojów.

Powiedz mi wobec tego — odpowiedział Wicek na jakieś natrząsanie się Wiktora z ustroju komunistycznego — powiedz mi, dlaczego włączyłeś się w tę awanturę ze mną na ulicy?

Czy nie rozumiesz, idioto — wyskoczyła Alina — że jeśli przy tobie nie było „twoich”, a Wiktor się tam przypadkiem napatoczył, obowiązkiem jego było albo cię ratować, albo zadać ci „coup de grace”? Takie są „u nas” rozkazy, a przypuszczam, że i „u was” też.

Dobrze — zgodził się Wicek. — To przecież rozumiem. Ale dlaczego Wiktor narażał siebie dla członka partii komunistycznej ?

A co miałem robić? — wykrzyknął udręczony Wiktor. — Miałem spokojnie patrzeć, jak cię z ulicy zabiorą Niemcy? Gdy uświadomiłem sobie, że podleczą cię trochę i zaczną torturować, że możesz sypnąć swoich, zrozumiałem, że muszę być gotów na wszystko i... ale resztę już znasz.

No właśnie — ucieszył się Wicek. — Właśnie chciałem usłyszeć z twoich ust to, że dla dobra „naszych”, czyli komunistów, byłeś gotów na wszystko, i na narażenie własnego życia, i na dostrzelenie przyjaciela rodziny. Wniosek jest następujący: sprzyjasz w głębi serca komunistom. Proszę cię — dokończył błagalnie — nie zatwardzaj się w złości i zechciej zapoznać się z ideologią. Dam Dynie jeden adres. Przyniesie stamtąd książki, które chciałbym, abyś bez uprzedzenia przeczytał. Może ja nie potrafię ci tego wszystkiego tak jak trzeba wyjaśnić — jęknął.

Nie potrzebuję w domu „zatrutej bibuły” — krzyknął Wiktor komunałem wyświechtanym już w dyskusjach antykomunistycznych.

Ależ mnie chodzi tylko o to, żebyś spokojnie...

Nie będę spokojnie! — wrzeszczał Wiktor. — Wystarczy mi przekonanie, że komunizm to byłby koniec polskości, koniec naszych tradycji, koniec naszej historii i literatury, koniec naszej dumy narodowej, koniec wszystkiego, co kochamy!

Pokiwaliśmy głowami z uznaniem, ponieważ Wiktor sformułował trafnie to, co wtedy czuliśmy.

Ale przecież zrozumcie!... — zawołał Wicek.

I nazwiska Lenina, Marksa, Engelsa zaczęły jak zatrute strzały latać po pokoju. Ginęliśmy już pod ich lawiną, gdy nagle przyszła nam odsiecz z najbardziej nieoczekiwanej strony.

Z kuchni wypadła Matka. W ręku trzymała dość spory saganek z parującym ukropem. Twarz miała rozzłoszczoną.

Jeśli nie będziecie szanować atmosfery tego domu... — wykrzyknęła — jeśli natychmiast nie przestaniecie się kłócić... — ciągnęła surowym i pełnym groźby tonem.

Przecież nie poleje ich tym ukropem? — myślałam przerażona.

...Jeśli nie wrócicie do zażyłości i przyjaźni — kończyła — to wam... łby pourywam! Przysięgam, że to zrobię! Przysięgam na Matkę Boską Marksistowską!

Wszystkiego mogliśmy się spodziewać, tylko nie takiego przejęzyczenia. Toteż niesamowita cisza zapanowała w pokoju, a Matka złapała się wolną od saganka z ukropem ręką za usta.

Wtedy ryknęliśmy.

O Boże! Jeszcze się chyba nigdy tak nie śmiałam w życiu.

Ojciec osłabł w fotelu. Alina wiła się na kanapce. A dwaj antagoniści objęli się czule ramionami, i Wiktor płakał na ramieniu Wicka, a Wicek łkał w sweter na piersiach Wiktora.

Matka jeszcze chwilkę popatrzyła na nas ze złością, wreszcie wyszła do kuchni trzaskając drzwiami i mamrocząc pod nosem:

Pana Boiga z cierpliwości wyprowadzą...

Tak więc niesławnie zakończyły się boje o komunizm w naszym domu, a na ulicy przestano śpiewać:


Siekiera, motyka, piłka, alasz,

Przegra wojnę głupi malarz...


a zaczęto:


Siekiera, motyka, piłka, alasz,

Przegrał wojnę głupi malarz...


To ważkie „ł", które z czasu przyszłego i wymarzonego uczyniło czas przeszły i dokonany, ogromnie nas podniosło na duchu. Tym bardziej że Niemcy na froncie radzieckim dostali nareszcie, jak to się wtedy mówiło, „w kuchnię” i armie ich w popłochu zaczęły cofać się ku naszym granicom.

Ale satysfakcja była tylko duchowa, gdyż dzień powszedni stał się jeszcze bardziej męczący i denerwujący. Niemcy rozwścieczeni klęską na wschodzie i oporem na swych tyłach robili się coraz bardziej bezwzględni i okrutni.

Wicek od jakiegoś już czasu próbował wstawać i snując się po mieszkaniu jak jesienna mucha zaczął zbierać się do przeprowadzki, by, jak twierdził, przestać narażać nas na poważna kłopoty. Ale lekarz, który wpadał już dość rzadko, był z samodzielnych decyzji chorego niezadowolony i żądał, żeby Wicek chronił się od każdego najmniejszego wysiłku.

Nie będę leżał plackiem — wściekał się Wicek. — Muszę się rozchodzić jak najprędzej i nabrać trochę sił, bo nie wiadomo co może się przytrafić.

Zdanie to wymówił zdaje się w złą godzinę, gdyż znów zakłębiło się od ryzykownych imprez w naszej rodzinie.

A wszystko to stało się przez pannę Wiktorównę.

Bawiąc się z dziećmi w śnieżki na podwórku pochwaliła się, że ma w mieszkaniu bardzo kochanego „Ujcia Icka”. Dzieci naturalnie wiadomość tę rozniosły po wszystkich mieszkaniach i popłoch ogarnął naszą kamienicę.

Dotychczas obecność Wicka udawało się utrzymać w tajemnicy. Nikt też nie wiedział o kłopotach, z jakimi się borykaliśmy. Informacja udzielona dzieciom przez Małą Alinę w godzinę później urosła do pogłoski, że za klejnoty i grube pieniądze przechowujemy Żyda w mieszkaniu.

Mogliśmy co prawda pokazać sąsiadom Wicka-Filipa, aby sprawdzili, że posądzenie go o pochodzenie żydowskie jest zupełnie śmieszne i mogliśmy przedstawić go jako chorego kuzyna z prowincji, ale że ani nie został zameldowany, ani z jego bytności nikomu przedtem nie zwierzaliśmy się, lepiej więc było nie ryzykować, tym bardziej że Niemcy terroryzowali psychicznie mieszkańców Warszawy i na porządku dziennym były rozstrzeliwania za o wiele mniejsze przewiny niż przechowywanie rannego.

Nie pozostawało nam nic innego jak zlikwidować Wicka z mieszkania, i to tak szybko, że nie było czasu na szukanie mu meliny w Warszawie. W parę sekund po otrzymaniu wiadomości, że cała kamienica zna już naszą tajemnicę i trzęsie się ze strachu, zdecydowaliśmy przewieźć Wieka pod Częstochowę, albo do dziadków, albo do wujka Sienkiewiczologa.

Do zaopiekowania się nim w podróży zostałam wytypowana ja.

Podczas gdy Wiktor i Ojciec szykowali naszego przyjaciela do drogi, Alina borykała się ze mną.

Nałożysz brejtszwance, te swoje „ornaty” — mówiła, wyciągając z szafy futro wyczyszczone już po maślanej klęsce. — I mój kapelusik z woalką — dodała nurkując pod kanapę i wyciągając ukryte tam pudło.

I co jeszcze? — zapytałam zgryźliwym tonem.

A w ramiona weźmiesz Ptolemeusza.

Czyś ty oszalała? — zawołałam.

Droga Balla-Dynio — powiedziała złośliwie. — Ustrojona i z kotem szalejącym w koszyku będziesz wyglądała na starzejącą się wariatkę i unikniesz posądzenia, że pilotujesz rannego gościa. Obydwoje więc będziecie względnie bezpieczni.

Alino! Alino! — zawołał Wiktor z drugiego pokoju. — Jak ich wsadzę do pociągu, to polecę do Andrzeja po bimber. Przyszykuj z Matką jakąś zagrychę. Zrobimy wieczorem przyjęcie dla największych krzykaczy i największych tchórzy spośród mieszkańców naszego domu. Niech sprawdzą na własne oczy, że nikt się u nas nie ukrywa. Wtedy pomyślą, że opowieść Alinki była dziecinnym bajaniem. Prawda, Ojcze?

Sama mądrość przez ciebie przemawia — odpowiedział Ojciec.


13. OGÓLNA DEMORALIZACJA


Drogę do powiatowego miasteczka pod Częstochową mieliśmy z Wickiem dość spokojną. Ptolemeusz odegrał rolę amuletu z taktem i wdziękiem, a zaraz po przyjeździe wymierzył Ofelii parę klapsów za próbę zbyt poufałego przywitania.

Z miejsca zabrałam się do urządzenia wygodnie Wicka w panieńskim pokoiku na facjatce, który ongiś zamieszkiwały Mizia z Lusią, a później ja z Aliną.

Naszego przyjaciela przedstawiłam babci jako dalekiego kuzyna Ojca i wyjaśniłam, że przywiozłam go tutaj na wieś, aby we względnym spokoju przyszedł do zdrowia po ciężkim zapaleniu płuc. Babcia przyjęła nowego powinowatego serdecznie, ale z roztargnieniem, ponieważ dziadek od paru dni czuł się źle i wszystkie jej myśli były przy nim. Bardzo się zmartwiłam chorobą dziadka, ale zamieszanie w domu było właśnie nam na rękę. Dzięki niemu przyjazd Wicka przeszedł bez wrażenia dla domowników, a trochę obawiałam się dociekliwych pytań babuni o stopień naszego pokrewieństwa z Wickiem. Pod tym względem babcia podobna była do cioci Makowieckiej z Pana Wołodyjowskiego i strasznie się zawsze interesowała tym, kto kogo rodził. Nie wiadomo też skąd świetnie na pamięć znała wszystkie rodzinne drzewa genealogiczne, z Ojca rodowodem włącznie. A że ja go nie znałam, a Wicek nie miał zielonego pojęcia o stryjach, stryjenkach, dziadkach, pradziadkach i różnych pociotkach, trochę więc truchleliśmy, aby mistyfikacja za szybko się nie wydała.

O tym, że Wicek był ranny, że jego powrót do zdrowia pokrywa się z obowiązkiem ukrywania go, dowiedział się tylko wuj Sienkiewiczolog, którego z grubsza wtajemniczyłam w zagadnienie. Z grubsza, to znaczy przemilczałam wszelkie powiązania Wicka z Gwardią Ludową, nałgawszy, że nasz przyjaciel należy do AK i jest „towarzyszem broni” Wiktora.

Niech cię Bóg broni — mówiłam do Wicka — poczęstować wujka jakimś zdaniem choćby z daleka pachnącym komunizmem. Pamiętaj, że on jest, jak opat z Krzyżaków. Jeśli ci się to z niczym nie kojarzy, to przeczytaj, abyś wiedział, jak postępować. Na razie przemawiaj, „jakby do istoty będącej mieszaniną Jehowy i bardzo złego psa, który w każdej chwili może ugryźć”.

A skąd znowu wzięłaś to śliczne zdanie? — zapytał Wicek, szczerząc zęby w uśmiechu.

Z Aldousa Huxleya — odpowiedziałam niby skromnie, zadowolona wewnętrznie, że choć raz błysnęłam nazwiskiem autora cięższego kalibru.

Słyszałem o nim bardzo różne zdania. Czy przed wyjazdem nie mogłabyś skombinować mi coś tego autora?

Niestety! Nie mam go tutaj. Ale że moja anielska dobroć jest szyta na miarę co najmniej dobroci Małej Dorrit, popatrz tylko, co dla ciebie przyszykowałam.

Pokazałam z dumą półkę, na której przed pół godziną umieściłam książki ściągnięte częściowo z pokoju dziadka, częściowo od wujostwa z miasta.

O! Masz tutaj Nałkowską. Masz Dąbrowską, Boguszewską, Kossak-Szczucką, Sigridę Undset...

Zwariowałaś? — jęknął Wicek. — Po diabła mi babska literatura?

Aż mnie zatkało z oburzenia. Tak się cieszyłam, że na tej głuchej prowincji udało mi się wytrzasnąć te wartościowe książki, a on zamiast się wzruszyć i okazać swą wdzięczność, wybrzydza się na kobiecą literaturę.

Nie byłam przyzwyczajona do dzielenia pisarstwa na „męskie” i „żeńskie”, bo tak jak na piedestale stawialiśmy na przykład Gojawiczyńską lub Dąbrowską, tak samo szaleliśmy za Parandowskim lub zaczytywaliśmy się Conradem. A jeśli kompletne bzdury pisała osławiona Zarzycka, to męskimi jej odpowiednikami byli Staśko czy German ze swoją tasiemcową Iwonką. Cóż więc do tego miała płeć autora i, do starego diabła, co za nonsensy gadał Wicek?

Czekaj! czekaj! — krzyknęłam rozzłoszczona. — Spróbuj tylko Granicy. Zacznij tylko Noce i dnie. Inaczej będziesz wtedy śpiewał i założę się o nie wiem co, że odszczekasz pod stołem niewczesne pogardliwe słowa o „babskiej” literaturze.

Wicek chciał coś odpowiedzieć, ale do pokoju wszedł wujek.

— „Mróz na dworze, a Kupido golec” — odezwał się od drzwi cytatem z Pana Wołodyjowskiego.

Przyniosłem ci śniegowce ciotki. Musisz je włożyć na drogę. Nie chcę, żebyś się teraz ty rozchorowała, jadąc w cienkich pończoszkach i pantoflach.

Ależ, wujaszku! Te straszne śniegowce do mojego pięknego futra?... — zaczęłam jęczeć, lecz przestałam szybko, ponieważ twarz wujaszka zrobiła się apoplektycznie czerwona. Powiedziałam więc łagodząco:

Ociec, prać? Prać!

I nałożyłam wykoślawione obuwie, pakując do torby zgrabne pantofelki. Ażeby zaś na wyjezdnym wprawić wujka w dobry nastrój i równocześnie dokuczyć Wickowi za obrażanie moich ukochanych autorek, powiedziałam:

Wujku, Wicek przepada za Sienkiewiczem i właśnie liczy na to, że go sobie w spokoju przeczyta. Chciałby zacząć od Krzyżaków.

Co rzekłszy uściskałam Wicka, który teraz dla odmiany miał minę, jakby się napił oleju rycynowego, i uciekłam z pokoju tak szybko, że zdążył mi tylko szepnąć:

Ty żmijo!

Wuj odprowadził mnie na stację. Natychmiast gdy pociąg ruszył, zmieniłam śniegowce na pantofelki i zagłębiłam się w Pani Orphie, czyli serenadzie majowej Geversa, którą sobie na drogę pożyczyłam. Ale niewiele zdążyłam przeczytać tej uroczej książki, bo w Płyćwi wtargnęła do przedziału gromada szmuglerów, złożona z ośmiu chyba osób. Każda z nich dźwigała po dwa wory z mąką, misternie powiązane sznurami w ten sposób, że jeden tworzył tarczę na piersiach, a drugi garb na plecach. W przedziale zrobiło się tak ciasno i gwarno, że o dalszym czytaniu nie było mowy. Szmuglerzy ci byli świetnie zorganizowaną gromadką i robili wrażenie pierwszorzędnych specjalistów w tym niebezpiecznym zawodzie. Zaraz gdy pociąg ruszył, zwalili wory w toalecie. Na szczycie tobołów usadowiono młodą dziewczynę, która zamknęła za sobą drzwi i zabarykadowała się tam na straży tak ogromnego podczas okupacji majątku.

Wreszcie uspokoiło się trochę, ale nie na długo. W pewnym momencie któryś ze szmuglerów zawołał:

Jadźka! Już!

Na co młoda dziewczyna stojąca przy drzwiach koło miejsca, gdzie siedziałam, otworzyła okno i wywiesiła się przez nie. Chwyciłam ją wpół, aby nie wypadła, tym bardziej że właśnie jakiś pociąg mijał się z naszym. Ale ona odepchnęła moją rękę i wrzasnęła w głąb przedziału:

Panie Pietrzak! W Skierniewicach!

Co w Skierniewicach? — zapytałam.

Żandarmeria! Rewizja pociągów! — odpowiedziała lakonicznie.

A skąd panienka to wie? — zdziwiłam się.

Zasygnalizowali z pociągu, który nas mijał — powiedziała pogardliwym tonem. — Trzeba być dobrze zorganizowanym i mieć głowę na karku — dodała.

Tymczasem w przedziale zaszumiało.

Prawie wszyscy rzucili się do swoich tobołków i niektóre rzeczy przekładali z nich, uwieszając je pod płaszczami. Lub na odwrót: paczki spod płaszczy utykali pod ławki czy na półkach. Nastrój zrobił się nerwowy i wszyscy aż podrygiwali z niepokoju.

Perony na stacji w Skierniewicach rzeczywiście zawalone były Niemcami. Część otoczyła wysiadających, reszta zaczęła ładować się do wagonów. Do naszego przedziału wpakowało się też dwóch i rozpoczęli bardzo szczegółową rewizję.

U panny Jadzi nie znaleźli nie tylko nic podejrzanego, ale w ogóle nie mieli co rewidować. Jej „majdan” z mąką zamknięty był w tej chwili w „ustronnym kąciku”. Żandarmi zawiedzeni, że nie mogą nic zarekwirować młodej dziewczynie, przypuścili szturm do mojej torby podróżnej. Wyciągnęli z niej stare kapcie cioci Sienkiewiczologowej i oglądali je długo a podejrzliwie. Bardzo im one nie pasowały do wytwornej damy w brejtszwancach i posądzili mnie o jakiś wyjątkowo chytry podstęp. Kapcie jednak okazały się tylko ciepłymi, choć pokrzywionymi ze starości botami, wreszcie więc dali spokój i posunęli się dalej. Sąsiad mój z paroma książkami w teczce i zawiniątkiem z chlebem posmarowanym marmoladą wyszedł też cało z opresji. Kobiecie natomiast siedzącej naprzeciwko wyciągnięto z kieszeni płaszcza litrową butelkę spirytusu.

Poza tym spirytusem nic więcej ani wartościowego, ani podejrzanego nie udało się w naszym przedziale znaleźć i obaj Niemcy przesunęli się już w drugi jego koniec ku toalecie, a nam serca podeszły pod gardło na myśl, co będzie dalej.

Żandarmi zaczęli dobijać się do ubikacji i wrzeszczeli, żeby im otworzono. Ale bez skutku. Poszeptali ze sobą chwilkę, i jeden z nich, pomimo że pociąg szedł całym pędem, wydostał się z przedziału i schodkami idącymi wzdłuż wagonu powędrował, aby zaatakować toaletę z drugiej strony. Żandarm zaś, który został z nami, postawił przy swych nogach butelkę ze skonfiskowanym spirytusem, wyjął z kabury pistolet i ryknął, że będzie strzelał, jeśli natychmiast pomieszczenie nie zastanie opuszczone. Zmartwieliśmy z przerażenia. Żandarm czekał chwilę w głuchej ciszy, wreszcie wystrzelił dwa razy w drzwi, te jednak ani drgnęły.

Panie Pietrzak! Ratuj pan Andzię! — zawyła dziewczyna stojąca koło mnie i zaczęła się tak strasznie trząść, że chwyciłam ją w ramiona. — Panie Pietrzak!... — powtórzyła płacząc na moim ramieniu.

Czekaliśmy wszyscy przerażeni, jaka będzie reakcja Andzi na strzały, i myśl, że biedna dziewczyna może już nie żyje albo jest ciężko ranna, sprawiła, że kurczowo objęłyśmy się z panną Jadzią ramionami i zgodnie dygotałyśmy.

Co się działo w toalecie, nikt nie wiedział. Nie słychać było stamtąd żadnego ruchu. Żandarm odczekawszy otworzył okno u drzwi wagonu, wychylił się, jak tylko mógł najbardziej, i już szykował się do strzelania w kierunku okna zabarykadowanej toalety, gdy nagle... przypuszczalnie przy cichej pomocy kogoś bliżej stojącego, drzwi przedziału otworzyły się. Niemiec przez chwilę usiłował utrzymać się na nich, stracił jednak równowagę, ryknął strasznym głosem i upadł czy pod pociąg, czy obok torów...

Ale to co się z nim stało, nikogo już nie obchodziło.

Ktoś zatrzasnął drzwi z powrotem. Ktoś przez głowy stojących w przedziale ludzi podał siedzącej naprzeciwko mnie kobiecie butelkę ze spirytusem. Przytuliła ją do siebie miłośnie.

Pociąg zaczął zwalniać przed stacją Żyrardów.

Koło mnie i Jadzi przepchnął się wysoki mężczyzna, wyskoczył z wagonu jeszcze w biegu pociągu i pognał w kierunku parowozu. Kątem oka zobaczyłam drugiego żandarma, który z sąsiedniego przedziału biegł w kierunku stacji.

Proszę pani! Wysiadamy — szarpnął mnie za ramię pan od teczki z książkami. — Za chwilę gotowi rozwalić wszystkich z tego przedziału, śpieszmy się!

I już stał na peronie, i wyciągał rękę, aby mi pomóc. Ale panna Jadzia łkała w moich objęciach, a obcas pantofla wpakowałam w jakąś szparę w podłodze. Przez chwilę więc szarpałam się z bezwładną prawie dziewczyną, podrygując jednocześnie, aby uwolnić but z pułapki, gdy nagle bez żadnego ostrzeżenia pociąg ruszył ze straszliwym szarpnięciem i pognał w kierunku Warszawy. A my zatoczyliśmy się wszyscy i upadliśmy na ławkę.

W parę minut później przedostał się zewnętrznymi schodkami do przedziału nieoceniony pan Pietrzak, do którego moja Jadzia miała tak wielkie zaufanie, i oznajmił, że za dwa „górale” maszynista zgodził się poderwać pociąg i ruszyć pełną parą zeę stacji, nie czekając na zezwolenie wyjazdu.

Gdy się jeszcze okazało, że Andzi w toalecie nic złego się nie przytrafiło, szalona radość ogarnęła ludzi w przedziale.

Pan Pietrzak tak się rozochocił, że odkupił za ciężkie pieniądze butelkę spirytusu od zadowolonej paniusi. Fachowym uderzeniem wysadził korek i po przebytych strachach i niebezpieczeństwach piliśmy z tej butelki ognistą wodę Niemcom „na pohybel”, zagryzając jakąś kiełbasą wyciągniętą przez kogoś z zakamarków odzieżowych. Nastrój robił się coraz weselszy i bardziej beztroski.

Pod wpływem wypitego spirytusu poczuliśmy, że w nosie mamy szkopów, w nosie wszelkie niebezpieczeństwa okupacji i hałaśliwie manifestowaliśmy nasz patriotyzm i solidarność w walce z Niemcami.

Nie zauważyłam nawet, kiedy wypiłam bruderszaft z Andzią i z Jadzią i już miałam wypić go z panem Pietrzakiem, ale przyjechaliśmy do Warszawy i każdy powędrował w swoją stronę. W wesolutkim i podchmielonym humorku wróciłam do domu.

Naturalnie zaraz opowiedziałam o swych przygodach Ojcu.

To wszystko jest dobre podczas wojny — powiedział, — Szmuglerstwo, złodziejstwo, paskudztwo, oszustwo. Te wszystkie rzeczy w jakiś sposób pomagają zwalczać Niemców, a nam przetrwać. Ale bardzo się obawiam czasów powojennych. Ludzie strasznie się demoralizują. A co będzie potem? Jakie społeczeństwo stworzą ci wszyscy wykolejeńcy?

Pokiwał smutno głową.

Nie jest tak źle, najmilszy — powiedziałam pełna otuchy, ponieważ wypity spirytus utrzymywał mnie w stadium optymizmu.

Jest bardzo źle — nie chciał się ze mną zgodzić. — Z każdym rokiem coraz gorzej. Nie mówię już o takich ludziach, jak Anatol, ten Spekulant Korzeniowskiego, który przed wojną był spokojnym, miłym studentem politechniki, a teraz jest najgorszego gatunku paskarzem i hochsztaplerem, ale spójrz choćby na twoją Matkę a moją żonę.

Tato! — zawołałam. — Jakże możesz w jednym zdaniu mówić o Anatolu i o naszej Matce!

Mogę! — Ojciec potrząsnął głową. — Właśnie na jej przykładzie najlepiej widać wojenne zdemoralizowanie.

Hę? — zapytałam, bo jeszcze nie mogłam zrozumieć, o co chodzi.

Czyś ty nic nie zauważyła? — zapytał. A ponieważ pokręciłam głową, powiedział:

Można ją było traktować przez te lata jak wszystkie najmilsze bohaterki książkowe razem wzięte. A cóż się teraz z niej zrobiło?

Co się zrobiło? — zapytałam przerażona.

Stawia się — jęknął. — Stawia się i jeszcze pyskuje...


14. ŻEŚMY BOHUNA USIEKLI


Procent możliwości przetrwania kataklizmu wojennego zmniejszał się coraz bardziej. Zamachy, strzelaniny uliczne, łapanki do obozów koncentracyjnych lub obozów pracy, alarmy, bombardowania, jak w straszliwym kalejdoskopie następowały po sobie, nie dając ani chwili wytchnienia, tak więc z każdym przeżytym miesiącem coraz bardziej dziwiliśmy się, że jeszcze żyjemy.

Z punktu widzenia czystej logiki wydawałoby się, że na niebezpieczeństwo powinni być narażeni ludzie pracujący w konspiracji lub w jakiś sposób biorący udział w szkodzeniu Niemcom. Ale ta wojna była pozbawiona logiki. Nie istniały takie terminy, jak „ludność cywilna”, jak „dzieci”, „kobiety”, „starcy”. Wszyscy wplątani byli w morderczy pląs. A przed niebezpieczeństwem czyhającym z wszystkich stron nie było schronienia.

Do stałej troski o własną skórę, do troski o Alinę i Wiktora, którzy szafowali życiem, dołączył się teraz lęk o bezpieczeństwo Ojca, ponieważ „podziemie” zaczęło napadać na urzędy skarbowe i zabierać pieniądze z kas skarbowych. Robiono to jakoś straszliwie systematycznie. Po kolei szły urząd za urzędem. Nie licząc się z obstawami i zasadzkami urządzanymi przez Niemców, odbieranie kas odbywało się na ogół z powodzeniem.

A nasz Ojciec jakby wywołał wilka z lasu.

Ach! Kiedyż „oni” do nas przyjdą? — westchnął. — Strasznie jestem ciekaw, jak wygląda taki napad.

W zastępstwie nieobecnej Matki ja wpadłam na niego i zwymyślałam za głupie i denerwujące gadanie.

Jak się taki napad odbywa, nie potrzebujesz sprawdzać na własnej skórze — dokończyłam. — Bo opowiedzieli ci to ze szczegółami i z czwartego urzędu, i z siedemnastego.

Moja droga, chyba wiesz, że istnieje wielka różnica pomiędzy zasłyszanym a przeżytym. Sam chciałbym przeżyć i opowiadać innym — ględził uparcie.

Ale jakoś zapomniałam o tym Ojca zapotrzebowaniu na silne przeżycia, jakby ich każdego dnia miał za mało, ponieważ ciągłe alarmy, a nierzadko bombardowanie Warszawy zupełnie przestawiły moje życie. Przestawiły w tym znaczeniu, że dzień stał się nocą, a noc dniem. Nerwowo nie wytrzymując już wycia syren i panicznie bojąc się bombardowań, całe noce wraz z Matką i Aliną Drugą przesiadywałyśmy w piwnicy, odsypiając w dzień zaległości. Ojciec, jak w dawnej swej kamienicy, i tu został obrany komendantem OPL-u domowego, noce więc spędzał w bramie lub na strychach, drzemiąc później w biurze. Alina albo dołączała się do nas, albo zostawała z Wiktorem na górze w mieszkaniu, zależnie od fantazji. Wiktor zaś drwił sobie z bombardowaniowego niebezpieczeństwa i nigdy nie chciał schodzić do schronu.

To przedłużające się życie piwniczne sprawiło, że mieszkańcy kamienicy zapoznali się ze sobą, zżyli, a wreszcie stworzyli jakąś formie klubu katakumbowego.

Nieraz solidarnie trzęśliśmy się ze strachu, nieraz rozgłośnie zaśmiewali z jakiegoś zabawnego przypadku. Na ogół jednak, aby zabić nudę oczekiwania na odwołanie alarmu, organizowano się i usadawiano w korytarzach piwnicznych zależnie od zainteresowań i zamiłowań. Brydżyści łupili w brydża. Starsze panie wiodły nie kończące się rozmowy, o kłopotach z pomocnicami domowymi oraz o ciągłych chorobach dzieci. Młodzież flirtowała. Ja czasem prowadziłam akcję oświatową, czytając głośno wyjątkowo finezyjne urywki z książek. Czasem ktoś przyniósł bimber, więc popijano, aby odzyskać straconą równowagę duchową. Gadało się też o wojnie i plotkowano o sąsiadach.

Najwięcej tematów do plotkowania klubowi katakumbowemu dawał mieszkający na najwyższym piętrze kamienicy dość znany w Warszawie malarz. Pracownia jego była zastawiona wartościowymi dziełami sztuki i antykami. Poza własnymi skarbami przechowywał też parę eksponatów z Muzeum Narodowego, które w 1939 roku oddano mu w depozyt. Truchlał więc przed bombami i zwykle na ryk syreny natychmiast leciał do piwnicy obładowany pierwszą z brzegu partią antyków, zwiniętych w rolkę obrazów i tym podobnych rzeczy. Następnie obracał jeszcze cztery razy na swoje piąte piętro, staszczająe najcenniejsze okazy. Dopiero po spełnieniu tego uciążliwego obowiązku dołączał się do towarzystwa, aby znów po odwołaniu alarmu dźwigać do swego jaskółczego gniazda to, co niedawno stamtąd zniósł. Czasem ktoś litościwiej usposobiony pomagał mu w tym niewdzięcznym zadaniu, częściej nie.

Ojciec chciał mu przydzielić najlepszą piwnicę i radził trzymać wszystko na dole, ale on nie skorzystał z dobrej rady, twierdząc, że obrazy zniszczyłyby się w wilgoci, a z antycznego biureczka zeszłaby cenna politura. Dźwigał więc obrazy, rzeźby i biureczka z góry na dół i z dołu na górę, przy akompaniamencie naszych kpin, ponieważ troska o przedmioty materialne w nieustającym lęku o własną skórę wypaliła się w nas zupełnie.

Którejś nocy, gdy w pięć chyba minut po alarmie usłyszeliśmy warkot samolotów i odgłosy bombowych detonacji zatrzęsły piwnicą, brydżyści zamarli w trakcie licytacji, starsze panie przestały rozmawiać. Śmiertelna cisza i pełne niepokoju oczekiwanie zapanowało w piwnicy. Paru spóźnionych sąsiadów wpadło do schronu, ale pomimo groźnej sytuacji pękali ze śmiechu.

Spojrzeliśmy na nich z wyraźnym zgorszeniem. To nie jest odpowiedni moment na chichy-śmichy — pomyśleliśmy, ale w sekundę później sami ryczeliśmy jak jeden mąż, gdyż za nimi wskoczył na korytarz piwniczny nasz domowy artysta ze zwichrzonym włosem, odziany w nocną koszulę, trzymając w ręku drewniane prawidła do butów.

Dzięki temu wypadkowi bombardowanie którejś z odleglejszych dzielnie Warszawy przeszło w naszym gronie pod względem nerwowym bezboleśnie, ponieważ co kto spojrzał na sąsiada z piątego piętra, wybuchał śmiechem. A nasz plastyk siedział w białej koszuli nocnej z dość głupią miną, wstydząc się swego ataku strachu, pod wpływem którego piastował teraz puste prawidła zamiast tobołów z cennymi antykami.

Innym znów razem przeżyliśmy moment grozy, co mógł siwizną przyprószyć nasze głowy, ale nie przyprószył, bo znów wszystko skończyło się dobrze.

Syreny ogłosiły alarm w momencie, gdy pierwsze bomby leciały już na Warszawę, a rakiety z alianckich samolotów zawisły nad dachami miasta w formie kolorowych choinek.

Zerwałam się tak przerażona, że ledwo trafiłam w buty zawsze stojące koło łóżka na baczność. Na piżamę narzuciłam płaszcz, bo zorientowałam się, że na ubieranie nie ma już czasu.

Ojciec wołając do nas, abyśmy jak najprędzej schodziły do piwnicy, wyleciał z mieszkania, też odziany dość umownie, i popędził na swój posterunek. Złapałam więc dwie walizy „alarmowe”, których znoszenie do piwnicy było moim obowiązkiem, podczas gdy Matka zwykle zabierała dziecko. Złapałam owe walizy, ale wypuściłam je natychmiast, zaszokowana widokiem Matki wyczyniającej pośrodku pokoju coś pośredniego między rumbą a tańcem brzucha.

Cóż ty wyprawiasz? — krzyknęłam.

Łap dziecko i uciekaj — zawołała.

Zaczęłam więc wyciągać Alinę Drugą z łóżeczka, dopytując się jednak, co się Matce stało.

Nic — odpowiedziała ze złością, przy nowej bardzo skomplikowanej figurze akrobatycznej. — Po prostu obie nogi wsadziłam do jednej nogawki i nie mogę się z tego diabelstwa wydostać.

Warkot zbliżającego się do naszej dzielnicy samolotu przeraził nas obie.

Uciekaj z dzieckiem! — przynagliła. — Ja zaraz do was przyjdę.

Chwyciłam Alinkę i lecąc korytarzem uświadomiłam sobie, że nie wolno mi zostawić Aliny i Wiktora może śpiących, może nieświadomych niebezpieczeństwa. Otworzyłam więc drzwi do ich pokoju.

Wiktor leżał w łóżku, Alina zaś stała w nocnej koszuli przed otwartymi drzwiami szafy, baranio wpatrzona w jej wnętrze.

Nie udawaj Nefretete! — krzyknęłam. — Obudź Wiktora! Uciekajcie! Czy słyszysz, co się dzieje?

Dobrze — odpowiedziała spokojnie i popatrzyła na mnie z namysłem. — Ale powiedz, co mi radzisz włożyć na siebie?

Strach przemieni! się u mnie we wściekłość. Chciałam trzepnąć solidnie mą drogą siostrę, ale ręce miałam pełne dziecka, zawróciłam więc i popędziłam po schodach na dół.

W dwie chyba minuty później przybiegła Matka, uginając się pod ciężarem walizek. Pod pachą niosła „niewymowne”, które ją parę minut temu chwyciły w taką pułapkę.

Nie miałam już nerwów wkładać po raz drugi — szepnęła, wstydliwie wtykając pakuneczek za siebie.

Co robi Alina? — zapytałam.

Ubiera się — odpowiedziała i wzięła ode mnie rozespaną Alinę Drugą.

Idiotka — warknęłam i podskoczyłam, ponieważ gdzieś blisko gruchnęła bomba.

Ale zaraz się trochę uspokoiłam, bo Alina, wreszcie ubrana, przepychała się korytarzem w naszą stronę.

A Wiktor? — spytałam, gdy do nas dotarła.

Ubrał się, ale twierdzi, że nie ma sensu schodzić.

Zamilkłyśmy, nasłuchując detonacji coraz bardziej zbliżających się ku naszej dzielnicy. Wreszcie dał się słyszeć warkot samolotów prawie nad naszymi głowami, a jedna seria wybuchów szła prosto na dom, w którego podziemiach przywarowaliśmy. Wreszcie usłyszeliśmy łoskot bezpośrednio nad naszymi głowami, jakby jakiś przeraźliwie ciężki przedmiot leciał po klatce schodowej prosto do schronu. Schody zabębniły głucho w sposób przygważdżający. Skuliliśmy się, oczekując tego najgorszego. Ale nad nami zapanowała cisza.

Niewypał — szepnął ktoś bladymi wargami.

Ludzie zgromadzeni blisko wyjścia rzucili się w głąb piwnicy, alby znaleźć się jak najdalej od tego, co utknęło nad naszymi głowami, a co w każdej chwili mogło zamienić kamienicę w kupę gruzów. Ktoś przewrócił się na leżących w przejściu tobołach, kogoś zrzucono z krzesełka, wreszcie stłoczyliśmy się przestraszonym stadem w końcu korytarza piwnicznego, przerażonymi oczami wpatrując się w drzwi schronu, tym bardziej że za nimi dały się słyszeć podejrzane szmery. Wstrzymując oddech staliśmy jak zahipnotyzowani.

Nagle drzwi się otworzyły, jakby były najzwyklejszymi drzwiami, i stanął w nich nasz Wiktorek z trochę dziwną miną. A widząc nas stłoczonych w głębi piwnicy, zrobił jeszcze dziwniejszą.

Jak pan mógł! — wrzasnął jeden z brydżystów. — Jak pan. mógł łazić koło niewypału?

Koło jakiego niewypału? — spytał spokojnie Wiktor, gładząc sobie lewą ręką prawe ramię, a prawą ręką któreś kolano.

No, koło tego, który leciał schodami i zatrzymał się przy drzwiach schronu.

Wiktor skrzywił się i dla odmiany zaczął się macać po żebrach.

To nie bomba leciała — odpowiedział. — To ja straciłem równowagę w tych cholernych ciemnościach i spadłem ze schodów.

A nie mógł pan wybrać sobie innego momentu do turlania się po schodach? — ryknął na Wiktora najlepszy z naszych brydżystów.

Turlam się po schodach, kiedy mam na to szczególną ochotę — odpowiedział zimno Wiktor. — Jeśli to panu przeszkadza, od dziś będę prosił o specjalne zezwolenie. Naturalnie jeśli zdążę...

Tak nas zdenerwować... — zamruczało parę osób ze złością.


To bombardowanie Warszawy na długo zostałoby w naszych wspomnieniach, ale bodaj na drugi dzień otrzymaliśmy list od wuja Sienkiewiczologa, który znów odwrócił uwagę w innym kierunku. W liście tym drogi wuj wymyślał nam wszystkim razem i każdemu z osobna. Spoza lawiny wyrzutów, kreślonych z taką furią, że w niektórych miejscach papier był pozadzierany, wydłubaliśmy wiadomość, że nasz protegowany, czyli Wicek, otoczony przez wujka troską, opieką i życzliwością, okazał się czarną, a właściwie „czerwoną” owcą. Bardzo szybko po moim wyjeździe pokumał się z posądzonym o komunizm „elementem” w miasteczku, kompromitując wujka w oczach „bogoojczyźnianego” środowiska i wreszcie poszedł w lasy do „ludowych Jędrusiów”, których „bandy” grasowały w okolicy.

Niech idzie na złamanie karku — kończył list. — A z Dyną rozprawię się przy najbliższym spotkaniu — dodał w postscriptum — bo każdy jej przyjazd przynosi jakąś klęskę. Dopiero co zginął przez nią mój rower, a teraz przywiozła mi na kark jakiegoś łobuza.”

Myślałam, że już zapomniał o tym nieszczęsnym rowerze — powiedziałam zmartwionym głosem, bo że Wicek pozdrowiawszy poszedł do Gwardii Ludowej — nie było żadną rewelacją.

W rodzinie nie zapomina się o takich rzeczach — stwierdziła Matka.

— „Pan Jędrzej Potocki aż skrami parska, czekać tylko a zarży końską manierą” — powiedział Ojciec po przeczytaniu listu. — Żebyśmy same takie zmartwienia mieli, to jeszcze byłoby wszystko dobrze — dodał bagatelizując sprawę.

W każdym razie nieprędko odważę się tam pojechać — zakończyłam.

Ale niestety pojechałam w tydzień później wraz z Matką i obiema Alinami, ponieważ dziadek umarł nagle i telegram wysłany przez ciotkę Krystynę wzywał nas na pogrzeb.

Wszystko naokoło zrobiło się jeszcze bardziej smutne i beznadziejne.

Alina zaziębiła się na pogrzebie i położyła do łóżka z ciężką wiosenną grypą, a nasz powrót do Warszawy odwlókł się do niewiadomego terminu.

Wuj Sienkiewiczolog gadał zaś ciągle o rowerze i Wicku, o Wieku i rowerze, przeplatając te tematy krytycznymi uwagami o moim podstępnym charakterze, o mojej lekkomyślności, o moich wadach wrodzonych tudzież nabytych.

Któregoś dnia rozzłoszczona już naprawdę wrzasnęłam słowami Ślaza z Lilii Wenedy.


Cóż to? czy mi z oczu

Patrzy gburostwo, pijaństwo, obżarstwo,

Siedem śmiertelnych grzechów, gust do wrzasku,

Do ukwaszoinych ogórków, do herbów...


Ale że mi to wielkiej ulgi nie przyniosło, zostawiłam Matkę przy łożu Aliny i drapnęłam sama do Warszawy. W Płyćwi rozglądałam się za panem Pietrzakiem, Jadzią i Andzią, aby w ich towarzystwie przeżyć znów chwile pełne napięcia, ale dnia tego nie było ich na stacji, i drogę do Warszawy przebyłam bez wstrząsów, zatopiwszy się bez reszty w Wojnie i pokoju Tołstoja.

W domu natomiast zdenerwowałam się okropnie na wiadomość o tym, co się tu wyprawiało podczas naszej nieobecności.

Ojciec otworzył mi drzwi promieniejąc. Uśmiechnęłam się więc radośnie, bo spod Częstochowy przyjechałam zgnębiona i zdenerwowana, a po minie Ojca zorientowałam się, że stało się coś bardzo pomyślnego.

No? — zapytałam krótko, aby jak najprędzej usłyszeć dobrą nowinę.

Był napad na kasę i mnie... mnie zabrano pieniądze — usłyszałam.

Siadłam ciężko na krzesełku i zupełnie jak Matka krzyknęłam:

Święci Pańscy!!!

To było wspaniale — potwierdził.

Ale skąd tobie? — wyjąkałam. — Przecież nie jesteś kasjerem.

Z pokoju Kirkorów wyszedł mój drogi szwagier, cmoknął mnie na przywitanie w czubek głowy.

Bo w Ojcu „stary wolontarz siedzi” — powiedział. — Prosiłem, jak kogo dobrego, aby tego dnia nie szedł do biura. Chciałem, żeby ominęła go ta przygoda.

To ty wiedziałeś? — wyjąkałam.

Jakżeż — oburzył się Ojciec. — On kierował przecież całym napadem. Mówię ci, to było cudo!

Odetchnęłam parę razy głęboko, alby trochę uspokoić rozdygotane serce.

Opowiadajcie... — prosiłam niecierpliwie.

Otóż Wiktor poprzedniego dnia zaczął coś strasznie gadać o tym, abym nazajutrz nie szedł do biura, A to że mam katar, a to znów niebezpiecznie na ulicach. Wyobraź sobie, że nawet zaczął ględzić o swych przeczuciach... Prze — czu — ciach... — powtórzył rozciągając naigrawającym się tonem sylaby. — Zupełnie jak Matka!

Wiktor ze złością wzruszył ramionami i sięgnął po papierosa. Zapaliłam i ja, aby podtrzymać mdlejącego ducha.

Więc ja sobie myślę: Oho! coś w tym jest! I tym bardziej lecę do urzędu. A tu akurat kasjer nie przychodzi i przysyła przez żonę zaświadczenie, że jest chory. Ja do naczelnika, żaby mi dziś dał zastępstwo w kasie. Przejąłem ją komisyjnie, tak jak należy, według instrukcji, tym bardziej że niemiecki inspektor przyszedł na kontrolę. Usadowiłem się więc w tej kasowej komórce do wynajęcia i przyjmuję pieniądze, przyjmuję i przyjmuję. Ale koło godziny jedenastej jakoś się przerzedziło i gdy ostatni płatnik odszedł, pomyślałem, że warto by skorzystać ze spokoju i zjeść śniadanie. Aby sprawdzić, czy poczekalnia pusta, nachylam się do okienka i nagle spotykam się nos w nos z naganem skierowanym prosto we mnie. Trochę zgłupiałem, a miły młody pyszczek, który ukazał się za pistoletem, mówi cichutko: „Ręce do góry”. Uniosłem posłusznie ręce i spoglądam w stronę drzwi, a one się otwierają i najpierw widzę rozpylacz, później dwóch młodych ludzi. Przez chwilę mignęło mi to, co się działo w sąsiednim biurowym pokoju. Tam wszyscy koledzy i koleżanki z naczelnikiem i będącym na kontroli Niemcem leżą już na podłodze na brzuchach, pilnowani przez uzbrojonych ludzi. Dobra sobie — myślę. — Wszystko rozwija się tak jak w poprzednio obrabowanych urzędach. A tymczasem młodzi ludzie kazali mi stanąć pod ścianą z rękami do góry, sami zaś zabrali się do kasy i liczą pieniądze. Widząc, że jestem z nimi sam na sam, mówię szeptem do tego, co mnie pilnował: „Dlaczego przyszliście dziś?” Spojrzał pytająco. „Trzeba było albo po pierwszym, albo po piętnastym — wystawiłem go na próbę. — Wtedy jest dużo pieniędzy w kasie”. Ale chłopak uśmiechnął się pobłażliwie. „Nam nie o pieniądze chodzi, proszę pana — odpowiada. — Te akcje są po to prowadzone, żeby Niemców zastraszyć i pokazać im, że nie są pewni dnia ani godziny i że my robimy, co chcemy”. To słysząc ucieszyłem się, że mam do czynienia z członkiem regularnej akcji podziemnej, a nie z podszywającymi się niejeden raz pod nich bandytami. A ten co liczył, skończył już i wyobraź sobie, że wystawili mi pokwitowanie. Zdążyli wypisać kwit, że zabrali tyle a tyle złotych i tyle groszy. Podpisali „Grupa operacyjna Edward”. Potem dwóch prysnęło z forsą, a trzeci kazał mi przejść do pokoju biurowego i położyć się w szeregu innych urzędników. Gdy układałem się na podłodze, mignął mi w korytarzu mój zięciaszek i wtedy zrozumiałem te jego „prze-czu-cia”.

A ten Niemiec? — zapytałam.

Leżał cichutko, grzeczniutko i przypuszczalnie modlił się, żeby ktoś nie ujawnił zamachowcom jego obecności — odpowiedział Ojciec.

A jak się wszystko skończyło?

Tak ślicznie, jak się zaczęło. Młodzi ludzie zniknęli. Został tylko jeden. Ten zapytał, kto jest naczelnikiem urzędu. Nowak zawołał, że on. A zamachowiec, chowając rozpylacz pod płaszcz, powiedział: „Wolno panu zawiadomić swoje władze o tym, co się stało, ale nie wcześniej niż za pięć minut”. I sam prysnął. Nasz naczelnik zielony z wrażenia, czując Niemca na karku, rzucił się do telefonu natychmiast. I ja się przeraziłem, czy aby nasi zdążą się wycofać. Ale szkop nie był idiotą i wolał nie zadzierać z podziemiem. Poderwał się z podłogi, złapał Nowaka za połę marynarki i oznajmił, że nie pozwoli telefonować wcześniej niż rozkazano, że on też ma żonę i dzieci i chce przeżyć wojnę. Patrzyli więc zgodnie na zegarki i zgodnie zatelefonowali po pięciu minutach... Później dochodzenie prowadzone przez gestapo przeszło łagodnie, bo mieliśmy świadka z niemieckiego inspektoratu, który sam zeznawał, a my tylko potakiwaliśmy.

W parę lat później, już po wojnie, gdy wspominaliśmy kiedyś okupacyjne przeżycia, Ojciec ku naszej radości poszedł w ślady Aliny i zabawił się w pana Zagłobę.

A pamiętasz — powiedział mrugając do Wiktora — jak to „razem usiekliśmy Bohuna” i razem odebraliśmy Niemcom kasę?


15. TARA


Po długich latach okupacyjnej udręki, po latach czekania i zachłystywania się fałszywymi przepowiedniami, zaczęła wreszcie, już tym razem na pewno, świtać nadzieja na koniec ponurej zabawy.

Dla prawie połowy kraju wojna już została zakończona. Wobec tego wyciągnęliśmy wniosek, że i dla nas wojenny koszmar liczyć się będzie tylko na dni, w najgorszym wypadku na tygodnie.

Ofensywa radziecka waliła w kierunku Wisły, a wymęczone, wynędzniałe resztki „Wielkiej Armii Hitlera”, tak jak ongiś napoleońskiej, cofały się rozbite na drobną kaszkę.

W połowie marca słychać już było w Warszawie kanonadę artyleryjską, z wielkiej więc radości najpierw padaliśmy sobie w ramiona, a później zaczął nas ogarniać szał bojowy.

Najspokojniejsi, najbardziej lękliwi potrząsali w rozmowach wyimaginowaną szabelką i ochota na przetrzepanie skóry Niemcom rosła coraz bardziej. Nastrój bojowy i odwetowy był tak silny, że nawet mnie zaczęły ręce swędzić i teoretycznie biorąc nie miałabym nic przeciw temu, gdyby udało mi się sprzątnąć z tego świata choć paru Niemców. Orientowałam się też, że okazji do takich wyczynów tylko patrzeć, jak się otworzą, ponieważ Alina i Wiktor zamienili się w agentów konspiracyjnego Kruppa i w wielkim pośpiechu, już prawie się nie ukrywając, organizowali w różnych punktach Warszawy magazyny broni i amunicji.

Alina naturalnie przez ten czas była irytująco buńczuczna i cieszyła się, ilu to Niemców zakatrupi. Jej zapał udzielił się także mnie. Któregoś dnia, gdy Wiktor wpadł o dziennej porze do mieszkania, zażądałam nauczenia mnie strzelania z tych nowomodnych przyrządów. Ale Wiktor zamiast wyrazić zadowolenie, że nareszcie przemogłam mój paniczny strach i że zgłaszam się do „roboty”, zrobił złą minę i wciągnął mnie do pokoiku, który zajmował z Aliną.

Nie będziesz się uczyć strzelać, tylko wyjedziesz z dzieckiem i Matką do dziadków pod Częstochowę.

Zwariowałeś? — wykrzyknęłam. — Teraz? Teraz, kiedy będziemy wyzwalać Warszawę, chcesz, żebym nudziła się na wsi?

Pewnie będziemy wyzwalać. Ale czy wyzwolimy?... — Zrobił ponurą minę.

Nie ruszę się z Warszawy — powiedziałam zdecydowanie. — Nie rozdzielę się z rodziną. W ten sposób już raz rozstałam się z Barkisem na parę tylko tygodni. Drugi raz nie dam się tak nabrać. Chcę przeżywać to samo co i wy.

A dziecko? — jęknął.

Dziecko jest twoje, a nie moje, więc go sobie pilnuj i wyjeżdżaj z nim, gdzie chcesz!

Na mój wybuch Wiktor aż podskoczył i wrzasnął tak strasznym głosem, że Ojciec cisnął książkę i wpadł do pokoju, w którym rozmawialiśmy.

Spodziewałam się ze strony Ojca odsieczy, ale po paru minutach mężczyźni dogadali się ze sobą, moich argumentów nie chcieli nawet wysłuchać i solidarnie orzekli, że na drugi dzień najwcześniejszym pociągiem wywiozę z Warszawy i Matkę, i Alinę Drugą.

Jak w tym domu jest do zrobienia coś obrzydliwego, zawsze to na mnie spada — jęczałam wieczorem pakując walizkę. — A jak ja wyjeżdżam, to coś złego przytrafia się i Warszawie, i domowi, i komuś z was.

Przysięgam ci, że następnym razem zawieszę cię jako amulet na własnej szyi — odpowiedział czule Wiktor. — Ale teraz nie buntuj się, siostrzyczko, tylko grzecznie zaopiekuj się dziećmi i kobietami.

Robisz ze mnie „Wojskiego”, a dla siebie i Aliny rezerwujesz role „bohaterów narodowych” — wysilałam się na złośliwości.

Ale na drugi dzień jechałam z Matką i dzieckiem pod Częstochowę. Oddalałam się od niosącego wybawienie frontu. Oddalałam się od Warszawy, od Ojca i Wiktorów, a jakiś lęk i niepokój podnosił mi resztki włosów na głowie.

Zabrałam ze sobą parę ciekawych książek, nie mogłam jednak skupić jakoś na nich uwagi.

Babcia i ciocia Krystyna przyjęły nas radośnie, ale pierwszy raz w uroczym domku rodzinnym czułam się źle i obijałam od ściany do ściany.

W trzy dni później wuj Sienkiewiczolog dał znać, że był u niego Wiktor, zostawił dla nas jakieś rzeczy, żebym więc przyszła je odebrać. Nie bardzo mogłyśmy z Matką zrozumieć, o co chodzi, natychmiast więc popędziłam do miasta i dowiedziałam się, że Wiktor wpadł na chwilę, bo zaraz miał pociąg powrotny i nawet cioci Sienkiewiczologowej nie udało się go nakarmić. Dla nas zostawił tylko wiadomość, że mamy tu siedzieć aż do wezwania. Nie wyjaśniwszy sprawy obejrzałam sobie, co drogi szwagier nam przywiózł. W ciemnym korytarzyku leżał wielki tobół i dwie walizy. Jedna ze skarbami mego męża. Nie miałam pojęcia, dlaczego taszczył to wszystko w ślad za mną. Druga pełna była upchanych, bezładnie rzeczy Matki, moich i dziecka. Tobół zaś zrobiony ze zszytych koców zawierał powrzucane jakby w panice graty, a między nimi wymiętoszone i zgniecione moje ongiś piękne futro.

Zaklęłam szpetnie.

Na tych pakunkach znać było niefachowe męskie ręce.

Gdzież, u diabła, była Alina, że pozwoliła im tak bez sensu pakować? — zastanawiałam się.

Ale nie mogąc domyślić się, co wyprawia moja rodzina w Warszawie i jakimi przesłankami się kieruje, zawołałam dorożkę i przewiozłam manele do domku za miastem. Tam opadły mnie liczne pytania Matki, z których na żadne nie umiałam odpowiedzieć. Przez chyba trzy dni obgadywałyśmy z niepokojem sprawę tych niepotrzebnych na letnisku rzeczy i niepokoiłyśmy się coraz bardziej, ponieważ żadnego listu nie mogłyśmy się doczekać. Wreszcie ostatniego lipca Matka zdecydowała, że nazajutrz rano wyskoczy sobie na trzy dni do Warszawy.

Siedź tu spokojnie, jak ci kazano — sprzeciwiłam się.

— „Derogie dziecię” — odpowiedziała, jak pani podsędkowa z Emancypantek — nie ty będziesz mi dyktować, co mam robić. Jestem już chwała Bogu pełnoletnia i pojadę jutro przed południem. Dobrze trafię. Ojciec akurat wróci z poborami do domu. Wezmę od niego trochę pieniędzy, bo już z nimi u nas krucho. Drugiego sierpnia będę na imieninach cioci Mani. Cała rodzina się u niej zawsze spotyka, więc przywiozę ci plotki rodzinne.

Pomimo że jak Rejtan z obrazu Matejki kładłam się na progu, chcąc pod każdym względem wykonać polecenie Wiktora, Matka okazała się pełnoletnią i pojechała do Warszawy.

A na drugi dzień...

A na drugi dzień rano dowiedziałam się, że wczoraj w Warszawie rozpoczęło się powstanie.

Co przeżyłam na tej „wsi spokojnej, wsi wesołej”, gdy poza Alinką wszyscy moi najbliżsi znajdowali się w piekle, wolę nie wspominać.

Nawet list od Barkisa, przysłany nie wiadomo dlaczego na adres wujka, nawet ten list, który w innym wypadku podtrzymałby mnie na duchu, przeszedł tym razem zupełnie bez wrażenia.

Co dzień latałam do miasta, żeby się dowiadywać wciąż tych samych wiadomości: że Warszawa walczy i płonie.

Przez stację przechodziły w zaplombowanych wagonach transporty pełne ludzi wiezionych z Warszawy w niewiadomym kierunku.

Każdego więc dnia przez wiele godzin przesiadywałam tam usiłując dojrzeć jakąś znajomą twarz i zdobyć informacje o najbliższych.

W końcu sierpnia, gdy zgłodniała wracając ze stacji wstąpiłam do mieszkania wujostwa, ciotka Sienkiewiczologowa płacząc rzuciła mi się już w drzwiach w ramiona.

Alina... — powiedziała i załkała znów głośno.

Co Alina?! — krzyknęłam rozpaczliwie i chwyciwszy ciotkę za ramiona potrząsnęłam nią dziko.

Cała... — chlipnęła w odpowiedzi.

Oparłam się na niej ciężko.

Jest list... — Ciotka. zaczęła się uśmiechać przez łzy. Ten list okazał się kartką pocztową z Niemiec. Alina króciutko donosiła, że została wywieziona z Warszawy i znajduje się „na robotach”, pracuje w fabryce i mieszka w obozie, że jest zdrowa i że... „po Berlinie sobie tupta”.

Idiotka! — skomentowałyśmy zgodnie z ciotką ten ustęp jej listu. Cenzura przecież może znać konspiracyjny wierszyk, zaczynający się:


Po Berlinie sobie tuptam,

Patrzę: trup tu, patrzę: trup tam.


Karta kończyła się błaganiem, żebyśmy jej natychmiast napisali, co się dzieje z Ojcem i Wiktorem.

O tym więc, że tam jest i Matka, nie wiedziała.

Po długich naradach zdecydowaliśmy z ciotką i wujkiem nie odpowiadać na pocztówkę. Wydawało nam się, że lepiej będzie dla Aliny, gdy pomyśli, że jej list do nas nie dotarł. Piastowaliśmy też nadzieję, że zanim napisze następny, będziemy mieli jakieś wiadomości o rodzinie. Ale siostra moja nie była taka naiwna, i tej samej treści karty zaczęły przychodzić co dzień. Na każdej też karcie, ku naszej irytacji, „tuptała” sobie beztrosko po Berlinie.

Po siódmej takiej karcie wuj Sienkiewiczolog stał się znów opatem z Krzyżaków, co mu się wskutek przejęcia losem warszawiaków w ostatnich dniach nie przytrafiało, poczerwieniał na twarzy i ryknął do mnie strasznym głosem:

Odpisz tej idiotce! Natychmiast odpisz! Jeszcze jedna taka pocztówka, a dostanę apopleksji.

A że czerwień na jego twarzy przechodzić zaczęła w siność, chwyciłam szybko kartkę pocztową i napisałam parę słów bladych, zimnych i bez sensu. Pisałam coś o tym, że cieszę się wiadomościami od niej, że wszyscy ale nie wiadomo kto jesteśmy zdrowi, że prosimy o dokładniejsze wiadomości, w jakich warunkach ona się znajduje.

Kończyłam już tę beznadziejną kartkę, gdy przeraził mnie nowy ryk wujaszka.

Czy ja o wszystkim muszę myśleć?

Popatrzyłyśmy z ciotką zdziwione, nie wiedząc co odpowiedzieć na to retoryczne pytanie.

Dlaczego nikt nie pomyślał, żeby Alinie wysłać paczkę? Dlaczego przez cały tydzień chodzicie jak błędne, zamiast coś z sensem robić? Dlaczego ja o wszystkim muszę pamiętać? Dlaczego żadnej z was nie przyszło to jeszcze do głowy?

Wyrzuciwszy to wszystko jednym tchem, przeszedł równie nagle jak wybuchnął gniewem do tonu lirycznego.

Znów Krzyżacy porwali nam „dziewkę. Biedna „branka w jasyrze” oczekuje od nas pomocy, a my nic dotychczas dla niej nie zrobiliśmy. Na pewno już ma szkorbut! Oddadzą ją nam „nie domęczoną”, jak Danusię Jurandównę — zalamentował nagle, naprawdę przejęty losem Aliny.

— „Nuże, siromachy!” — zagrzmiał znów. — Szykować mi paczkę najpożywniejszą i najwartościowszą! I żeby mi jeszcze dziś została odniesiona na pocztę, bo łby pourywam!

Tak pognane rzuciłyśmy się z ciotką do gromadzenia prowiantów i tego samego dnia wola wujka została wykonana.

Jeszcze chyba trzy razy z rzędu przyszły od Aliny idiotyczne kartki o tej samej treści, aż doczekałam się listu tak pełnego wyrzutów pod moim adresem, że rozpacz brała przy czytaniu. Alina miała do mnie pretensję, że siedzę sobie u babki, jak u Pana Boga za piecem, i nic nie robię dla Ojca i Wiktora.

A cóż, u starego diabła, mogłam dla nich zrobić? Ciekawa byłam, co by Alina zrobiła na moim miejscu. Ten list w okresie tragicznego oczekiwania dobił mnie zupełnie. I żebym nawet została przez kochanego wujaszka pokrajana na drobne kawałeczki, nie byłam w stanie pisać do Aliny. Ona też przestała i poza konwencjonalną kartką do wujostwa z serdecznym podziękowaniem za paczkę nie było od niej żadnych wiadomości.

My zaś szaleliśmy dalej i nasza bezsilność, podczas gdy Warszawa płonęła i ginęli w niej jej mieszkańcy, była prawdziwą torturą.

Wreszcie w połowie września pojawiły się pierwsze niedobitki.

Najpierw ściągnęła szwagierka kuzyna z Izby Skarbowej z dwojgiem dzieci. Brudni byli, obszarpani, wygłodniali i prawie nieprzytomni. Przyhołubił ich przede wszystkim wujaszek, w którego domu przebyli dwa dni. Odzianych już, domytych, odkarmionych przetransportowałam do domku babci.

Opowieści naszej kuzynki o tym, co przeżyła w Warszawie, spędziły do reszty sen z naszych powiek.

W dwa dni później przywlokły się maszerując piechotą z przejściowego obozu w Końskich Matka, Mizia i Lusia, po parę kilometrów podwożone wozami przez co litościwszych przejezdnych. Wyglądem swoim przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy. Toteż i płakaliśmy ze wzruszenia, użalając się ich niedoli, i jednocześnie ogarniał nas nerwowy śmiech, bo nasze pątniczki przypominały w jakiś sposób patetyczny powrót z wojen napoleońskich trzech „grenadierów”.

Trzeba więc było na gwałt odkarmiać je, szorować, odziewać, równocześnie wysłuchując nie kończących się opowieści o potwornych przejściach, które przeżyły.

Wobec nowych rewelacji przygody szwagierki naszego kuzyna poszły w kąt i poczuła się zdetronizowana. Bardzo ją zabolało, że przestała być ośrodkiem zabiegów i rozmów w małym domku, a gdy jeszcze wieczorem Alina Druga ugryzła w palec jej małą córeczkę Anię, pokłóciła się z ciotką Krystyną i ze mną, bo nie chciałyśmy zbić i ukarać Alinki. Z miną pokrzywdzonej ofiary zamknęła się wreszcie w swoim pokoju z dziećmi.

Teraz dopiero poczułam wdzięczność dla Wiktora, że tuż przed powstaniem podrzucił trochę rzeczy, nawet tych pierwszych lepszych, które wpadły mu w rękę. Przydały się one niesłychanie, gdyż wszyscy z Warszawy przychodzili tak, jak złapało ich powstanie. Mizi i Lusi udało się zabrać ze sobą tylko drobne kosztowności w postaci pierścionków, broszek, bransoletek i tym podobnych głupstw, przedstawiających teraz niewielką wartość.

Powrót Matki podniósł mnie na duchu.

Już dwie osoby mi się znalazły — zadowolona mruczałam do siebie. — Alinę i Matkę już mam. Muszę bardzo silnie wierzyć tylko w swoje szczęście, a znajdzie się i Ojciec, i Wiktor — dodawałam sobie odwagi.

Korzystając z poprawy nastroju napisałam zaraz długi list do Aliny. Doniosłam jej o losach Matki: jak to wyrwała się do Warszawy akurat pierwszego sierpnia; jak idąc z dworca Głównego wdepnęła w początek powstania i nawet do domu nie mogła dotrzeć; jak kompletnie wygłodzona siedziała przez pięć dni w przygodnej piwnicy pomiędzy obcymi ludźmi; jak dzięki nieprawdopodobnemu wprost przypadkowi, a według słów Matki dzięki cudowi nie wiem już jakiego świętego, Ojciec wszedł do tej piwnicy; jak widząc ją wrzasnął z przerażenia, przypuszczalnie jakimś cytatem, „saga” rodzinna jednak nie wspomina jakim; jak o mało jej nie sprał za to, że przyjechała jakby specjalnie, aby wziąć udział w powstaniu; jak podkopami przeprowadził ją do wujostwa Lewińskich, a gdy ich dom zbombardowano — do Lusi i Mizi; jak widziała się z Wiktorem, który korzystając z wolnej chwili przyleciał dowiedzieć się o losy rodzimy; jak Wiktor zwymyślał ją za to, że nie siedziała spokojnie tam, gdzie kazano; jak szalał, że Alina zginęła posłana na Wolę z rozkazami, gdyż Wola została wykończona na samym początku powstania, i jak nikt nie mógł go pocieszyć; jak wreszcie po ogłoszeniu zezwolenia na wyjście ludności cywilnej Matka wraz z Lusią i Mizią opuściły Warszawę, zostawiając tam Ojca i wujków Lewińskioh, którzy za nic nie chcieli skorzystać z tych możliwości.

O tym, że Wiktor poraniony był trochę odłamkami granatu, nic nie napisałam, bo po cóż miałam martwić siostrę w tak okropnym momencie, sama znając tortury oczekiwania. List zakończyłam prośbą, aby opisała nam swoje przygody i dokładnie warunki, w jakich się znajduje.

Po tym liście prawie co drugi dzień wysyłałam do Niemiec kartki, donosząc Alinie, kto z dalszej rodziny już się odnalazł, bo coraz więcej osób ściągało do domku dziadków i do miasteczka. Chciałam zasugerować i Alinie, i sobie, że wobec tych tłumów, które przeżyły kataklizm powstaniowy, Ojciec i Wiktor znajdą się na pewno.

Stopniowo kartki moje do Aliny stawały się coraz bardziej lakoniczne, ponieważ coraz więcej było roboty w zagęszczającym się wciąż domku. Przyjechała bowiem i żona kuzyna z Izby Skarbowej, opłakująca swoje restauracje, które spłonęły, i dwie biurowe przyjaciółki Lusi i Mizi, przyjechała synowa wujostwa Lewińskich ze swymi rodzicami, przyjechali rodzice narzeczonej Wojtka, wreszcie przywędrowała i ona sama.

Mały domek babci zaczął trzeszczeć w szwach, a wyżywienie i odzianie tej masy ludzi stało się problemem nie tylko już dla cioci Krystyny, ale i dla wujka Sienkiewiczologa, który litując się nad sytuacją chroniących się u nas ludzi i nie chcąc urazić ich obolałych ciał i dusz, swą irytację wyładowywał na mnie.

Jak jeszcze kogoś wpuścicie... — wybuchał, gdy przysłana przez ciotkę przychodziłam na przykład po trochę cukru. — Jak jeszcze kogo wpuścicie, to same go sobie będziecie karmić! Skąd ja mam brać na wyżywienie tylu ludzi?

Znosiłam te ataki złości pokornie, bo i ja zadawałam sobie to pytanie. Ale gdy przywlokły się dwie kelnerki z restauracji żony kuzyna z Izby Skarbowej, umieściłyśmy je z ciotką Krystyną w stodole, bo wydawało się, że w domu już nie można szpilki wepchnąć. Przez trzy dni ukrywałyśmy ich pobyt u nas przed wujkiem. Należało się przecież nimi zaopiekować, ponieważ były tak przerażone i otumanione, a jedna z nich w dodatku boleśnie poparzona, że niepodobieństwem było wysłać je nie wiadomo gdzie.

Ale to już koniec — powiedziała energicznie i zdecydowanie ciotka, gdy układałyśmy się do snu wieczorem.

W nocy obudziło nas skrobanie do okna. Obie dostałyśmy napadu przerażenia i postawiłyśmy na nogi wszystkich mieszkańców domku. Wreszcie biurowa przyjaciółka Mizi, z wyglądu przypominająca trochę Horpynę, wierząc w swe siły fizyczne, odważyła się otworzyć drzwi wejściowe i poszła na ochotnika zobaczyć, co tam kołacze się pod oknami. Jakież było nasze zdziwienie, a zarazem radość, gdy po paru sekundach wprowadziła Wojtka, który dwa razy dość lekko postrzelony, przywlókł się resztkami sił.

Naturalnie po energicznym w dzień stwierdzeniu, że już nikogo nie przyjmiemy, ciotka Krystyna roztoczyła opiekę nad Wojtkiem, i on z kolei na jakiś czas stał się sensacją dnia i najważniejszą osobą.

W okresie rozczulania się nad Wojtkiem i jego wojennymi przygodami przeżyliśmy znów moment paniki.

Właśnie z Basią, narzeczoną naszego bohatera, gotowałam dla niego jakąś dość prymitywną potrawę, przysmak, jak na owe czasy, gdy do kuchni wpadła mała Wandzia z przerażoną miną. Chwyciła mnie za sukienkę i jęknęła:

Ciociu! Miemce!

Niemcy? — zapytałam lodowaciejąc z przestrachu. Dziecko skinęło główką i rozszerzone grozą oczy utkwiło w moich oczach.

Biegnij prędko do swojej mamusi, ona cię obroni — zawołałam, odrywając małą rączkę od mojej sukni. — Basiu! — krzyknęłam do młodej narzeczonej. — Chowajcie Wojtka na strych!

Popędziłam przez pokoiki, roztrącając meble i mrowiącą się wokół rodzinę i rzuciłam się do frontowych drzwi.

Na szosie stało rzeczywiście niemieckie wojskowe auto, a dwóch oficerów rozmawiało z jakimś mężczyzną odwróconym plecami do furtki.

Zamarłam z ręką na klamce. Wreszcie zobaczyłam, że mężczyzna żegna się z oficerami, oni zaś zupełnie nie zdradzają ochoty do wyjścia z wehikułu i rewidowania naszego domu. Auto ruszyło, zawróciło na szosie i oddaliło się w kierunku miasta, a mężczyzna, który przyjacielsko kiwał ręką, zaczął otwierać furtkę.

Anatol! — usłyszałam okrzyk zgromadzonej za moimi plecami rodziny.

Ten numerek spadnie zawsze na cztery łapy — skomentował ktoś.

Znów więc nie pozostało nam nic innego, jak ścieśnić się jeszcze bardziej i przyjąć Anatola. Oczywiście przy pomocy swoich „twardych” i „miękkich” wyszukał on sobie usłużnych esesmanów, a ci, dobrze opłaceni, nie tylko wydłubali go z obozu w Pruszkowie, ale i przewieźli przez niebezpieczną teraz dla mieszkańców Warszawy Generalną Gubernię.

W parę dni później wuj Sienkiewiczolog przysłał nam doręczony mu przez kolejarzy świstek papieru od matki Anatola, pani majorowej, zawiadamiający o jej pobycie w obozie pod Krakowem.

Anatol więc z resztką swoich skarbów pognał do Krakowa, pomyślnie załatwił wydostanie z obozu starszej już wiekiem kobiety i naturalnie przywiózł ją do nas.

Zrobiło się tak ciasno, że już naprawdę nie było miejsca dla nikogo.

I wtedy nareszcie...

Nareszcie zjawił się Ojciec, a właściwie jego cień, wychudzony, wynędzniały, osmalony i poparzony przy gaszeniu pożarów, której to czynności pozostał wierny od dnia wybuchu wojny aż do zakończenia burzliwego żywota okupacyjnej Warszawy.

Wraz z Ojcem przyjechali wujostwo Lewińscy i przywieźli ze sobą przygodnie poznaną w transporcie parę małżeńską. Zaprosili ją oczywiście w imieniu babci do jej domku na przetrwanie do końca wojny.

Ciotce Krystynie opadły ręce, a wuj stał się znów opatem z Krzyżaków i dostał ataku szału.

Gdy na drugi dzień po przyjeździe nowej partii „powstańców” ciotka Krystyna kazała mi iść do miasta z prośbą o trochę słoniny, odmówiłam kategorycznie.

Ale nadzieje na najbliższe obiady przedstawiały się zupełnie minorowo. Wytaszczyłam więc na ganek fasolę i z wielkim impetem zabrałam się do jej łuskania. Ojciec jeszcze spał po przebytych trudach transportu i Matka czuwała nad jego snem, wyrzuciwszy z pokoju resztę względnie wypoczętej, a więc i rozgadanej rodziny.

Miałam chyba połowę garnka wyłuskanej fasoli, gdy spostrzegłam przez ogołocony z liści ogród, że od miasta kuśtyka opierając się na kiju jakiś mężczyzna. Utkwiłam w nim oczy, chcąc zorientować się, kto to może być, bo domek nasz był ostatni na przedmieściu ciągnącym się wzdłuż szosy. Równocześnie pomyślałam, że przecież tę sytuację znam. Wydało mi się, że już tak kiedyś podczas wojny siedziałam na ganku, oczekując wracających mężczyzn. I wreszcie zrozumiałam.

Przeminęło z wiatrem... — zaszeptałam do siebie. — Tu jest Tara, pełna obdartej i zgłodniałej rodziny... a tam idzie Ashley...

Wciągnęłam głęboko powietrze i uszczypnęłam się w rękę, aby wrócić do rzeczywistości.

Dość głupstw — warknęłam do siebie. — Nie będę odgrzewać starych kawałów Aliny. To nie jest Tara. Ja nie jestem Scarlett! To tylko na świecie nic się nie zmienia. Co pokolenie kobiety ze ściśniętymi sercami czekają na powroty mężczyzn z tułaczki wojennej — zaczęłam myśleć wreszcie rozsądniej na trochę ogólniejsze tematy.

Kuśtykający mężczyzna doszedł już do rogu ogrodu. Spojrzałam na niego bystrzej i...

Wiktor!!! — wrzasnęłam.

Przewracając garnek z fasolą rzuciłam się na jego spotkanie.


16. ...A TU POSPOLITOŚĆ SKRZECZY


Wiktor wrócił z wojaczki powstaniowej poobijany jak jabłko, co toczyło się schodami przez siedemnaście chyba pięter. Te guzy, jedno zwichnięcie oraz parę metrów kwadratowych pościeranej i pozdzieranej skóry zawdzięczał cynkowemu skokowi w nocy z pociągu idącego pełną parą, którym Niemcy usiłowali wywieźć go do obozu.

Pomimo że ledwo się ruszał, odtworzył indiański taniec z listami Aliny, a ja egoistycznie odsapnęłam z napięcia, doliczywszy się już wszystkich swoich najbliższych.

I Ojciec, i Wiktor natychmiast własnoręcznie napisali listy do Aliny. Pognałam z nimi na pocztę, aby jeszcze tego samego dnia wywędrowały z dobrymi wiadomościami w daleką drogę do Niemiec.

Wracając wstąpiłam do wujostwa zameldować o powrocie Wiktora. Wujek usłyszawszy przypuszczalnie przesadzony opis stanu jego skóry wręczył mi zastrzyk przeciwtężcowy i strzykawkę, tłumacząc jak mam na nowym bohaterze wprawiać się w rolę pielęgniarki.

Przy akompaniamencie panicznych wrzasków naszego Ashleya bardzo niefachowo i zdaje się bardzo boleśnie zaaplikowałam mu ten zastrzyk, mszcząc się równocześnie za długie tygodnie zmartwienia o jego życie.

Wieczorem miała miejsce druga awantura, ponieważ postanowiłyśmy z Matką spać na podłodze, oddając naszym mężczyznom żelazne łóżeczko, które dotychczas dzieliłyśmy.

— „Czy tarantula pogryzła ci pięty?” — zapytał Ojciec cytatem ze Ślubów panieńskich.

Będziecie spać tam, gdzie każę — warknęła Matka.


Z mężczyznami trzeba twardo,

A nie cackać się z pulardą


podnieciłam ją do walki, przekręcając trochę Boya odpowiednio do sytuacji.

Zmusiłyśmy wreszcie Ojca i Wiktora do położenia się na łóżku, ale zdaje się, że przesadziłyśmy w naszej troskliwości, bo nam na podłodze było potwornie twardo, a dwu rosłym chłopom na wąskim żelaznym łóżeczku potwornie niewygodnie. Toteż gdy światło zostało zgaszone, stękali i kręcili się, usiłując przybrać takie pozycje, aby jeden nie przeszkadzał drugiemu.

Nagle usłyszałyśmy mocniejsze skrzypnięcie i głos Ojca deklamujący pojękliwie a kwiląco:


Tak by gdzieś het gnało, gnało,

tak by się nam serce śmiało

do ogromnych wielkich rzeczy,

a tu pospolitość skrzeczy,

a tu pospolitość tłoczy,

włazi w usta, uszy, oczy.

Duch się w każdym poniewiera...


Usłyszałyśmy drugie energiczniejsze skrzypnięcie i głos Wiktora:


Pan se ino serce ziębi.

tem myśleniem, sumowaniem;

boby się pan usroł na niem...


Odpowiedział Ojcu dość z sołdacka, ale też Wyspiańskim, nie wypadało więc strofować.

Głośnym deklamowaniem klasyków rozbudzili resztę rodziny śpiącej w tym samym pokoju, toteż żeby położyć koniec nocnym rozhoworom, zgodziłyśmy się z Matką na zamianę legowisk.

Gdy wyciągnęli się na twardym co prawda, ale odpowiednio długim i szerokim do ich rozmiarów posłaniu, usłyszałam senne mruczenie Ojca:

— „Najlepiej takiemu, co się całkiem nie urodził, ale wielu takich jest na świecie?”

A na drugi dzień rano wpadł wujek Sienkiewiczolog i zaczął się srożyć pośród stłoczonych w domku tłumów rodziny i nierodziny. Latał po pokoikach, po strychu i po piwnicy, mierzył wszystkich złym spojrzeniem, a ciotkę Krystynę zwymyślał.

Wobec tego wyciągnęłam Wiktora niby do rąbania drzewa i schowaliśmy się za kurnikiem, żeby tam przeczekać burzę.

Za chwilę dołączyła się do nas Mizia, a później przybiegł Ojciec.

— „Stary cześnik jęty szałem strzelał do mnie!” — powiedział przysiadając się na balach.

Czym strzelał stary cześnik?

— „Jętyszałem”!

Co to jest „jętyszał”? — poprowadziliśmy z Wiktorem stary oklepany dialog, aby się trochę rozerwać.

Ale „Czem się to skończy, czem?” — zaśpiewała Mizia refren piosenki chóru Dana, aby przerwać to ględzenie.

Skończyło się bezboleśnie i bardzo wygodnie dla wszystkich. Wuj bowiem przywędrował z gotowym już planem i odpowiednią liczbą skierowań kwaterunkowych z Czerwonego Krzyża. Obie więc kelnerki, szwagienka kuzyna z Izby Skarbowej z dziećmi, małżeństwo przywiezione przez wujków Lewińskich i pół kopy innych jeszcze osób powędrowało na nowe mieszkania. Przyjaciółki Mizi i Lusi przytuliły się w mieszkanku Stefy, a przyszła rodzina Wojtka odjechała do swojej rodziny w Krakowie, zabierając z sobą dobrze już podleczonego młodzieńca.

Poczuliśmy się jak w żydowskiej anegdocie o rabinie i za ciasnym mieszkaniu. Po wyniesieniu się większej liczby uciekinierów domek babci wydawał się pałacem opływającym we wszystkie wygody. A gdy jeszcze przyszedł przysłany przez wujka stolarz i przy pomocy Wiktora zbudował odpowiednio szerokie i długie legowiska, czyli prycze, stwierdziliśmy, że zaczynamy żyć luksusowo.

To zadowolenie jednak nie trwało zbyt długo.

Tyle osób bez zajęcia, nie mających o co zaczepić rąk i myśli deptało sobie po piętach. Bezrobotne dni rozciągały się w nużącą nieskończoność. Długie wieczory spędzane przy kopcących naftowych lampach lub niebezpiecznie prychających karbidówkach nie miały końca. A jesienny deszcz, który potokami przesłonił świat, odebrał resztę radości życia.

Staraliśmy się więc przyłożyć trochę do robót domowych. Wiktor stał się nadwornym drwalem, my z Mizią godzinami obierałyśmy kartofle na codzienną zalewajkę. Graliśmy też, aby zabić czas, w brydża, w tysiąca i w kierki.

O wyskoczeniu z rzeczywistości przy pomocy książek mowy nie było, ponieważ w domu żyło się właściwie jak w przeludnionym obozie i o skupieniu, ciszy nie było co marzyć. Gdy jedni przestawali gadać, zaczynał drudzy i dni wlokły się nieznośnie.

Po pierwszych atakach radości, że się przeżyło powstanie, że uniosło się z niego ciało i ducha, rzeczywistość naprawdę zaczęła skrzeczeć, tłoczyć i włazić w usta, uszy, oczy...

Pierwszy od tej rzeczywistości uciekł Wiktor. Po wygojeniu wszystkich guzów i przystrojeniu się, jak wąż, w nową skórę na miejsce utraconej podczas salta z pociągu — pożegnał się czule z dzieckiem i z nami i powędrował przed siebie, przypuszczalnie w poszukiwaniu utraconych po powstaniu konspiracyjnych kontaktów.

A my zostaliśmy w sosie rodzinnym.

Ten sos był bardzo rozwodniony łzami i narzekaniami wszystkich na straty materialne. Każdy od rana do wieczora wyliczał, co miał, a czego teraz nie ma.

Najbardziej naturalnie rozpaczali i rwali włosy ci, co podczas okupacji spracowali się przy zbijaniu majątku, a więc kuzynka od restauracji i naturalnie Anatolek, któremu „jak sen jaki złoty” zniknęły z powierzchni ziemi budki zza Żelaznej Bramy. Zwłaszcza Anatol zanudzał nas ciągłymi skargami na los i opowiadaniami o tym, do czego mógł dojść, gdyby spokój w Warszawie potrwał jeszcze parę miesięcy, a do czego niestety nie doszedł.


Już łzy lejąc w dzień i w nocy,

Sam się zmienisz we fontannę...


powiedział Ślubami panieńskimi zniecierpliwiony Ojciec. Żarty z Anatola złościły bardzo jego matkę, panią majorową, przesadną damę, która nie wyzbyła się jeszcze przedwojennych „humorów”. Wiadomo było wszystkim, że osobie, która ongiś miała i ordynansa, i kucharkę, i pokojówkę, nie jest wygodnie w prymitywnym a zagęszczonym rodziną domku. Zresztą męczyli się wszyscy nie tylko sytuacją, ale i sobą nawzajem. A pani majorowa była, zdaje się, najbardziej uciążliwa. Od rana do nocy musieliśmy wysłuchiwać jej apodyktycznego gadania. O sprawach wojennych też nie było można przy niej zacząć rozmowy, bo przerywała każdemu i wygłaszała autorytatywnym tonem przedwojenne opinie swego męża, które nie pasowały do sytuacji zmienionej już zupełnie przez lata wojny.

Gdy któregoś poranka ktoś przybiegł z jakąś polityczną wiadomością o rządzie w Lublinie i chciano spokojnie na ten temat porozmawiać, matka Anatola zaczęła tokować, nikogo do głosu nie popuszczając.

Ale pozwól, pani dobrodziejko... — usiłował jej przerwać z niby staroświecką galanterią wuj Lewiński.

Powołuje się pani na przedwojenne opinie ze środowiska wojskowego, oficerskiego. A teraz... — chciał dołączyć się Ojciec.

Mój mąż!... — wykrzyknęła, gotowa do wylewania potoków słów.

Wiemy! — przerwał jej ze śmiechem Ojciec. — „Jenerał-major Tuz” z Pana Jowialskiego, ale już nie z obecnej rzeczywistości.

To powiedzenie Ojca tak rozwścieczyło panią „jenerał-majorową” (nazwa ta przylgnęła do niej po wsze czasy), że poleciała na skargę do wujka Sienkiewiczologa.

Wujaszek akurat miał swój zły dzień, toteż żeby sobie ulżyć, zamienił się znów w opata z Krzyżaków, złapał krzywą „lagę” i przyleciał do domku za miastem okładać nią swoich „szpylmanów, kleryków i wagantów”.

A trafił tak, że nie mógł trafić lepiej, bo w jakiś czas po wyjściu „majorowej Tuzowej” rozgorzało jedno z większych rodzinnych piekiełek.

Stało się to przez klucz od furtki.

Otóż furtkę trzeba było stale zamykać na klucz, ponieważ podmiejska młodzież wpadała do ogrodu łakomiąc się na wszystko, czego dopadła. W trosce o życie paru kur, nie pożartych jeszcze przez nienasyconą rodzinę, ciotka Krystyna przestrzegała zamykania furtki. Ale wobec braku dzwonka osoby wracające z miasta całymi kwadransami zrywały sobie gardła wołając: „Sezamie, otwórz się!” Co sprytniejsi wypraszali sobie zapasowy klucz od ciotki i lataliśmy z tym kluczem do miasta tak długo, aż został zgubiony przez synową wujostwa Lewińskich.


Chociaż zwykle dobra, słodka,

Zawyła ze zgrozy ciotka...


i oświadczyła, że nie będzie trwoniła pieniędzy na dorabianie nowego klucza.

Tak to domek stojący w głębi ogrodu stał się fortecą, do której często nie można się było dostać. Zwłaszcza że wraz z jesiennymi chłodami zwyczaj otwierania okien i wietrzenia pomieszczeń odłożono do lepszych czasów i kwadranse wrzeszczenia pod furtką zaczęły się przemieniać w godziny.

Dnia tego wujostwo Lewińscy wróciwszy z miasta nie mogli się dowołać nikogo. Wreszcie po dłuższej naradzie zorientowali się, że muszą obejść ogród dookoła po mokrej, grząskiej roli i szturmować ogrodzenie od strony pola. Trafili w końcu na kratę zagradzającą drogę wyjazdową. Wskutek bezowocności nowego pokrzykiwania, zdecydowali, że wujek Lewiński musiał się zabrać w sobie i podciągnąć kratę do góry na tyle, żeby ciotka mogła przeczołgać się pod nią. Później operacja powtórzyła się odwrotnie i ciotka podciągała kratę. Dużo słabsza, opuściła ją tylko dwukrotnie i dwukrotnie wdusiła swego męża w grząskie bajoro.

Gdy weszli utaplani w błocie i wściekli z powodu zniszczenia przyzwoitego ubrania, które było resztką dawnej świetności, rozszalała się prawdziwa burza, zataczając z każdą minutą coraz szersze kręgi. Bo Lusia i Mizia stworzyły natychmiast koalicję po stronie ciotki Krystyny. Wobec tego pani „jenerał-majorowa” złączyła się świętym trójprzymierzem z ciotką i wujkiem Lewińskim. Zresztą ten układ sił nie trwał zbyt długo, ponieważ zwabieni odgłosami kłótni inni członkowie rodziny wypadali ze swoich pokoików i zakamarków i ochoczo dołączali się do „pyskówki”.

W tym właśnie momencie przybył wuj, już w mieście u charakteryzowany na opata. Rzucił się więc od razu w wir rodzinnej awantury i bardzo szybko tak się jakoś porobiło, że wszyscy byli przeciw wszystkim i każdy przeciw każdemu.

Matka i babcia chciały godzić rozsierdzoną rodzinę, ale niewiele mogły zdziałać. Zdaje się, że i same dobrze oberwały. Nie wiem już tylko dokładnie, „jak” i „ile”, bo wraz z Ojcem „podaliśmy tyły” i uciekliśmy przechadzać się we mgle wzdłuż parkanu położonego najdalej od domu.


Tak to ludzie trwonią lata,

Że nie są jak brat dla brata


skomentował Ojciec sytuację, która wstrząsała wątłym domkiem.


17. RYCERZ SMUTNEGO OBLICZA


Ojej!

Wiktor wrócił nagle i niespodziewanie, ale w jakimż stanie! Tym razem co prawda cały na ciele, ale jakoś poszkodowany na umyśle.

Był tak ponury i wściekły, że naprawdę lepiej było do niego się nie zbliżać. Nawet z dzieckiem ledwo się przywitał. Zaraz też zabrał dwa koce i poszedł spać do stodoły. Ojciec kazał mi iść po niego i sprowadzić choćby siłą do domu, bo wielki już był ziąb na dworze.

Wracaj, pókiś cała — warknął do mnie Wiktor, gdy tylko zaszczebiotałam do niego.

W głosie była naprawdę groźba. Jeszcze nigdy takim tonem nie odezwał się do mnie. Na palcach więc wycofałam się ze stodoły i w ponurym nastroju położyliśmy się spać tego wieczora.

A na drugi dzień rozbudziły nas straszliwe łomoty dochodzące zza kurnika. Polecieliśmy tam większą gromadką sprawdzić, co się dzieje. Okazało się, że nasz Wiktorek obudziwszy się o świcie zabrał się do rąbania drzewa. Musiał widocznie dać ujście miotającej złości. Chwycił się więc za pnie dębowe, które dwa lata temu okazyjnie, prawie za psie pieniądze, kupił na opał wuj Sienkiewiczolog i którym nikt nie mógł dać rady. Leżały sobie do tego dnia za kurnikiem, mokły w deszczu jesiennym, i schły w słońcu. Obecnie już spora kupka porządnie połupanych szczap widniała pod okapem kurnika, a Wiktor jak furiat rzucał się dalej na najtwardsze i najgrubsze pnie.

Czego?... — warknął do nas ze złością, widocznie jeszcze nie wyładowaną.

Wycofaliśmy się więc do domu. Ojciec kazał nie chodzić nam do niego, tylko dyplomatycznie posłał Alinę Drugą z gorącym śniadaniem w koszyczku.

Gdy wróciła z pustymi naczyniami, potoczył po nas triumfującym wzrokiem i powiedział:

Czytałem kiedyś, że w Indiach, jak słonie się wściekną, kornacy posyłają do nich dzieci. Okazuje się, że to prawda!

Przestań bredzić o słoniach. — Matka, jak prawie zawsze, nie zrozumiała dowcipu Ojca. — Chodzi przecież o Wiktora. Co mu się stało? —denerwowała się.

Ba! Całą noc myślę i domyślić się nie mogę — odpowiedział Ojciec.

Łomoty zza kurnika dochodziły przez całe przedpołudnie. W porze obiadowej Ojciec uzbroiwszy się w grochówkę i papierosy oraz osłaniając się jak tarczą Aliną Drugą poszedł do klatki lwa, a ja zakradłam się do kurnika, aby podsłuchać, w jaki sposób ujarzmi Ojciec tę trąbę powietrzną.

— „Rycerzu smutnego oblicza” — usłyszałam głos Ojca. — Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego rzucasz się nieprzytomnie na wiatraki i na to dębowe drewno?

Odpowiedzią był śmiech Wiktora, odsapnęłam więc i już chciałam wyskoczyć z ukrycia i dołączyć się do towarzystwa, ale w porę zatrzymało mnie usłyszane zdanie:

Tobie jednemu powiem i proszę, Ojcze, żebyś nikomu nic nie powtórzył.

Wstrzymałam na nowo oddech w moim schowku, bo w tym wypadku nie wydusiłabym z Ojca żadnej informacji, a bardzo chciałam wiedzieć, co się przytrafiło memu drogiemu szwagrowi.

Odnieś, dziecinko, talerze do babuni — dobiegł mnie głos Ojca i tupot oddalających się nóżek Aliny.

Jak wiesz, poszedłem do oddziału AK, a trafiłem... Ciężka cholera... — zaklął Wiktor.

No? —- podniecił go do zwierzeń Ojciec.

Trafiłem na jakiś oddział, który nie walczył z Niemcami. Posądzam, że nawet jakby miał z nimi jakieś powiązania. W każdym razie teraz zajmował się wykonywaniem wyroków i polowaniem na komunistów. Rozumie Ojciec?...

Ojciec widocznie skinął głową, bo jego odpowiedzi nie było słychać, a Wiktor po chwili ciągnął dalej:

Uważają tam, że wojna się skończyła, że Niemcy są już pokonani i że teraz jest odpowiedni czas do politycznych porachunków. A ja jestem żołnierzem, chcę walczyć z Niemcami i nie nadaję się do wykonywania takich rozkazów. Do takich jak Wicek nie będę strzelał... — głos Wiktora przeszedł w krzyk.

A sprawdziłeś, czy ten oddział rzeczywiście należy do Armii Krajowej? — usłyszałam Ojca.

Diabli go wiedzą, do czego należy! — zawołał Wiktor. — Myślisz, że w konspiracji można sięgnąć dalej niż do najbliższych kontaktów? Tam zna się najwyżej parę osób i otrzymuje się tylko rozkazy, które trzeba wykonać bez względu na to, czy się podobają, czy nie.

Ale ty nie wykonałeś tych rozkazów... — więcej twierdzącym niż pytającym głosem powiedział Ojciec.

Nie! Nie wykonałem... — westchnął Wiktor. — I czuję się jak dezerter i jestem taki wściekły, że miałbym ochotę kogoś rozszarpać.

Jak się wycofałeś z tych opałów?

Po prostu. Jak już nie miałem żadnych wątpliwości, w co wdepnąłem, pierwszej nocy uciekłem, aż się za mną zakurzyło.

A czy w tym oddziale wiedzą, gdzie mieszkałeś przedtem i gdzie się teraz schroniłeś? — zapytał znów Ojciec.

Jestem starym konspiratorem, Ojcze. Nikt nie wiedział, skąd przyszedłem i gdzie wywiałem.

No to wszystko w porządku — uspokoił się Ojciec.

Nic nie jest w porządku — irytował się Wiktor. — Nie mogę znieść myśli, że takie oddziały są, że taką robotą się zajmują, że zdezerterowałem...

To porąb jeszcze trochę drzewa. Podczas tej roboty spróbuj ugotować się, jak jajko, na twardo. Żyjemy w tak dziwnie trudnych czasach, że...

Dalej gadali już o tych dziwnie trudnych czasach, które przeżywamy, a ja po cichutku wymknęłam się z kurnika i wycofałam do domu.

Wiktor na drugi dzień w południe rozrąbał ostatni dębowy pniak, wyładował swą furię i na obiad zjawił się w dawnej formie.

Bardzo się ucieszyłam, że to nastąpiło tego właśnie dnia, ponieważ noc zapowiadała się bardzo interesująco i byłam zadowolona, że wciągnę do naszej rodzinnej konspiracji „rycerza smutnego oblicza” i trochę go rozbawię.

A rodzinna konspiracja polegała na pomaganiu w Anatolowych ciemnych kombinacjach. Synek majora znudziwszy się brakiem „mamony” postanowił bowiem zadziałać i takową w ten lub w inny sposób zdobyć.

Słusznie napisał Boy w ósmym wieczorze Flirtu z Melpomeną: — „...sprawy społeczne są diablo skomplikowane i nigdy nie da się ich sprowadzić do zasad w rodzaju: »kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje«. Można leżeć w łóżku do południa i przez ten czas wymyślić taką kombinacyjkę, że paluszki lizać!”

Legiwał więc Anatol w swoim barłogu do południa. Myślał i wymyślił... że zacznie pędzić bimber i że będzie go rozsprzedawać między warszawskimi uciekinierami. To malutkie przedsiębiorstwo, które postanowił założyć, miało stać się podwaliną nowej jego fortuny. Dokształciwszy się teoretycznie w miasteczku u zawodowych okupacyjnych bimbrarzy, wtajemniczył Mizię i mnie w swoje plany. Przy robocie potrzebował przecież „pomagierów”. Zgodziłyśmy się ochoczo w zamian za obietnicę kąpania się w wyprodukowanych spirytualiach, czyli wypicia ich tyle, ile zmieszczą nasze żołądki bez straty dla zdrowia.

Przed resztą rodziny całe przedsięwzięcie postanowiliśmy trzymać w tajemnicy.

Podwędził więc Tolunio ciotce Krystynie ćwiartkę kartofli i nocą, kiedy wszyscy spali snem sprawiedliwych, przyszykowaliśmy strasznie fachowo tak zwany zacier w drewnianym cebrzyku, używanym ongiś do noszenia pomyj dla świń. Cebrzyk ten ukryliśmy przed oczami niewtajemniczonych. Właśnie wtedy, gdy Wiktora minął „amok”, zacier w cebrzyku pięknie sfermentował i najbliższa noc została naznaczona na pędzenie pierwszej porcji.

Anatol zgodził się bardzo chętnie na wtajemniczenie Wiktora i wciągnięcie go do pracy, tym bardziej że do roboty, jako takiej, nie lubił się przykładać. Zawsze wolał nią kierować i dyrygować. Wiktor zaś po wyczynach z nieużytecznym dotychczas dębowym drewnem zyskał sławę rodzinnego „Walidęba” i „Wyrwigóry”.

Gdy więc ciemność otoczyła zamiejski domek i z zewnątrz, i wewnątrz, a lekkie pochrapywania jednych członków rodziny odpowiadały cięższemu chrapaniu innych, czwórka wtajemniczonych ściągnęła pojedynczo do kuchni, oddzielonej korytarzykiem od innych pomieszczeń' domowych.

Pewni bezkarności, lecz starając się zachować ciszę, zabraliśmy się do nocnej roboty. Wiktor poleciał do szopki po drzewo, my z Mizią rozpaliłyśmy ogień w wygaszonym już dawno piecu kuchennym, a Tolek rozsiadłszy się przy stole wydawał rozkazy, co i jak należy robić. Zwijaliśmy się już tak chyba przez dobre pół godziny, gdy nagle kierownik produkcji złapał się za głowę i jęknął:

Rurka...

Jaka rurka? — zdziwiliśmy się.

No taka, przez którą ma kapać bimber.

To jej nie masz? — rozczarowała się Mizia.

Nie mam. Szkoda mi było forsy na kupowanie, tym bardziej że jeden bimbrarz obiecał pożyczyć. I zupełnie zapomniałem wieczorem skoczyć po nią.

A z czego innego nie może ten bimber kapać? — zapytał Wiktor.

Koniecznie musi kapać z rurki — jęczał Anatol. — To coś z zacieru, co przemienia się w bimber, w tej rurce musi się skraplać. O! popatrzcie na rysunek aparatu.

Ale ja tu widzę kocioł! — zawołał Wiktor.

:— Ciszej... — przywołałam go do konspiracyjnego porządku.

Nie masz takiego kotła, jak więc chcesz pędzić bimber nawet gdybyś miał rurkę? — dopytywał się już szeptem zirytowany Wiktor, przyglądając się schematycznemu rysunkowi.

Myślałem, że weźmiemy ten wielki, familijny czajnik i do dzióbka w jakiś sposób przymocujemy rurkę — tłumaczył się nowo narodzony bimbrarz.

Do dzióbka... w jakiś sposób... — przedrzeźniał rozzłoszczony Wiktor.

My zaś z Mizią dostałyśmy ataku śmiechu.

Ratujcie! Pomóżcie! — skomlił Anatol. — Przecież tyle zacieru nie może się zmarnować.

No dobrze — zgodził się Wiktor. — Pomożemy, jeśli uda ci się teraz w nocy skombinować rurkę.

Zaczęliśmy strasznie intensywnie myśleć, skąd zdobyć brakującą część aparatu; aż wreszcie Mizia zawołała:

Już mam. Lewińska przecież śpi na tym staroświeckim łóżku ze strychu. Ono jest właśnie z rurek.

Wiktor aż położył się na moich plecach ze śmiechu. Ale Anatol, który za wszelką cenę chciał uratować swoje bimbrowe przedsiębiorstwo, podszedł do pomysłu Mizi najzupełniej poważnie.

Znam to łóżko. W jego nogach jest taki zgięty rurowaty pałąk ze świecącego metalu. To byłaby właśnie idealnie taka rurka, jakiej potrzebujemy. Chodź, Wiktorze, może uda nam się wyłamać ją nie budząc ciotki Lewińskiej.

To idź sam — odpowiedział Wiktor. — Nie mam ochoty na wyłamywanie śpiącym ciotkom pałąków z łóżek.

Pójdę! — zagroził Anatol.

Idź! — podnieciłyśmy go do czynu z Mizią.

Tolek więc na palcach po omacku zagłębił się w zakamarki mieszkania pełne śpiącej rodziny, a my zostaliśmy w kuchni, oczekując co z tego wyniknie.

Ta sceneria przypomina trochę szekspirowską — szepnęłam.

Raczej „balladynowską” — powiedział Wiktor. — A fe! Balladyno! — dodał. — To ty z krwawą plamą na czole powinnaś wyłamywać po nocy pałąki z łóżek, zamiast posługiwać się tą karykaturą Kostryna, tym kombinatorem z „Giegie”.

Zachichotałam nerwowo, bo chwila była jednak pełna napięcia. Wreszcie Anatol wrócił z rurkowatym pałąkiem w ręku.

Ciotka Lewińska ani zipnęła. Tylko raz mocniej chrapnęła — pochwalił się. — Z tego łóżka można by spokojnie poodejmować wszystkie rurki. Taki zwietrzały antyk. Bardzo mi łatwo poszło.

Zabraliśmy się więc do przymocowania rurki do dzióbka przy czajniku i teraz cała czwórka musiała skradać się po pokoikach, a to po sznurek do przywiązania jednego elementu machiny do drugiego, a to po plastry angielskie do uszczelnienia, a to znów po coś innego, aby fabryka bimbru ruszyła.

Wreszcie wszystko zostało prymitywnie urządzone i nastała chwila oczekiwania. Zamieniliśmy się we wzrok i wpatrzyli w małą szklaneczkę, do której według rysunków i notatek miał kapać bimber.

Czekaliśmy bardzo długo, a z tak ryzykownie zdobytej rurki nic nie kapało i nie kapało...

Zaczęliśmy się denerwować, bo była już chyba druga w nocy i niewiele czasu zostało na przemienienie cebrzyka zacieru w „1'eau de vie”, mającą nam dać czar zapomnienia, a Anatolowi przyszłe bogactwo.

Czy aby ona nie jest zatkana — wyraziła wreszcie wątpliwość Mizia.

Pewno — wykrzyknęliśmy zgnębieni. — Łóżko od wieków stało na strychu!

Przetykanie rurki i szukanie do tej czynności nowych narzędzi zatrudniło nas znów chyba na pół godziny. Lecz gdy wreszcie skroplony bimber zaczął kapać, z początku z kurzem i rdzą, gdy w czwórkę popróbowaliśmy go i Wysoka Komisja stwierdziła, że wspanialszego nektaru świat nie widział, nasze humory dopiero się poprawiły, ale na krótko, bo nagle straszny rumor i dzikie wrzaski odezwały się od strony pokoju, w którym mieszkali wujostwo Lewińscy.

Zamarliśmy w przestrachu.

Ktoś zachorował — jęknęła Mizia.

Z wnętrza domu zaczęły dochodzić odgłosy coraz liczniejszych kroków biegnących tu i tam. Mizia poskoczyła sprawdzić, co się stało. Dołączyliśmy się zresztą do niej, bo rozbudzenie całej rodziny zwiastowało i tak, i tak dekonspirację naszych poczynań.

Przyczyną nocnego alarmu okazała się ciotka Lewińska, a właściwie jej łóżko. Jak długo po wyłamaniu pająka leżała spokojnie, tak długo trzymało się ono w całości. Gdy jednak energicznie przewróciła się z jednego boku na drugi, rurkowate elementy rozłożyły się na części składowe, dotychczas widocznie utrzymywane w równowadze przez pałąk, i ciotka gruchnęła na podłogę.

Obudzona tym upadkiem z głębokiego snu, postawiła na nogi dzikimi wrzaskami całą rodzinę. Wobec tego Anatolowi nie pozostało nic innego, jak zaprosić poszkodowaną dla ułagodzenia na łyk bimbru. Za ciotką cala rodzina w przewiewnych nocnych „dezabijach” zwaliła się do kuchni, podziwiać aparat bimbrowy i przedsiębiorczość syna „jenerał-majora Tuza”. Każdy też chciał popróbować tych delicji i wypowiedzieć o nich swoje zdanie.

Wobec tak zmienionej sytuacji pędziliśmy już do rana bimber w zwiększonym gronie, wypijając wypędzoną szklaneczkę za szklaneczką. Wreszcie orzekliśmy, że się udał i rozeszliśmy się do łóżek. Zostawiliśmy też inicjatorowi troskę o rozmontowanie „aparatu” i zmontowanie łóżka ciotki Lewińskiej. Nie zostawiliśmy mu natomiast ani kropli bimbru na handel.

A na drugi dzień rano przyleciał wuj Sienkiewiczolog. Ktoś doniósł mu o nocnych wyczynach. Zaraz też zaczął się pieklić o kartofle, o cebrzyk i o łóżko.

Tym razem wydał się Ojcu podobny do księcia Jeremiego Wiśniowieckiego, który: „w razie najmniejszego oporu nie znał miary w gniewie i karaniu”, a ja, ponieważ bardzo nie lubiłam zagęszczonej kłótniami atmosfery, uciekłam na resztę dnia do Stefy.

Tam zagadałam się do zmroku. Stefka i mieszkające u niej przyjaciółki ciotek chciały mnie zatrzymać na noc, bo wracanie w ciemnościach wyludnioną szosą nie należało do przyjemności. Ale wolałam nie zostawać i wreszcie wybrałam się w drogę. Mijając w rynku dom, w którym mieszkał wuj „kniaź Jarema”, zamarudzilam chwilkę przed bramą, zastanawiając się, czy nie byłoby lepiej tam zanocować. Perspektywa jednak wysłuchiwania przez cały wieczór pełnych irytacji monologów wujka na tematy rodzinne nie była zachęcająca. Po krótkiej więc chwilce wahania ruszyłam dalej.

Bardzo szybko zorientowałam się, że od rynku ktoś idzie za mną. Przyspieszyłam więc kroku. Ten ktoś też. Może idzie w tę samą stronę — pocieszałam się. Ale to „iście” trwało, jak na przypadek, o wiele za długo. Mijałam już ostatnie domki miasta. Przede mną rozpościerała się szosa, wzdłuż której ciągnęły się tylko sady i ogrody, podczas gdy domki mieszkalne stały daleko od drogi. Znikąd więc nie mogłam się spodziewać pomocy w razie jakiejś nieprzyjemności ze strony kroczącego za mną osobnika. Postanowiłam puścić się biegiem i już myśl tę zaczęłam wprowadzać w czyn, gdy usłyszałam wołanie:

Stój, Balladyno Poehroniewno!

Poznałam głos Wicka. Zawróciłam, żeby go zwymyślać za wystraszenie mnie, ale zamiast tego padłam mu w ramiona i uściskałam serdecznie.

Okazało się, że Wicek przywędrował do miasteczka w jakimś interesie. Po załatwieniu go ustawił się jak na posterunku dla obserwacji domu, w którym mieszkał wuj, w nadziei, że będzie mógł „przyuważyć” kogoś z naszej rodziny. Ku jego radości akurat w godzinę po rozpoczęciu czatów zjawiłam się tam ja.

Opowiedzieliśmy sobie w skrócie, co się nam od ostatniego widzenia przytrafiło. Właściwie to ja sama opowiadałam o wszystkich naszych przygodach wojennych, Wicek ograniczył się tylko do opowieści o stanie swego zdrowia, poza tym był jak zawsze tajemniczy.

To Wiktor siedzi bezczynnie u babki? — zapytał trochę pogardliwym tonem, gdy dochodziliśmy już do ogrodu.

A siedzi — odpowiedziałam z pewną dozą złości, żałując, że muszę przemilczeć o niefortunnych próbach powrotu do akcji mojego szwagra.

Wicek zamyślił się.

Czy mogłabyś tak zrobić, żebym z nim chwilę pogadał bez świadków? Ale tak żeby mnie nikt nie widział?

Nic łatwiejszego! Pójdziemy dookoła parkanu. Podtrzymasz kratę, pod którą się przeczołgam, i przyprowadzę ci Wiktora.

Wywołany przeze mnie z domu Wiktor poleciał do kraty na rozmówkę z Wickiem. Dogadał się widocznie bardzo szybko, bo już po kwadransie Wiktor wrócił, złapał kurtkę i zaczął upychać różne drobiazgi po kieszeniach.

Wychodzisz? O tej porze? — zdziwił się Ojciec.

Uhum — odpowiedział chrząknięciem Wiktor, równocześnie dając mi oczami znak, żebym poszła wraz z nim.

Idę, siostrzyczko, z Wickiem — powiedział, gdy drzwi kuchenne zamknęły się za nami. — Teraz nieprędko wrócę. Trzymajcie się i...

Nie bardzo wiedział, co dalej mówić w tych strasznych wojennych czasach, poklepał mnie więc tylko po ramieniu, potem odwrócił się i poszedł w kierunku parkanu oddzielającego ogród od pola.

Wieczoru tego było bardzo ciemno, toteż zaraz straciłam go z oczu. Przez chwilę jeszcze słyszałam kroki, lecz deszcz jesienny, który zaczął padać, zagłuszył szybko wszelkie szmery i odgłosy.


18. I CÓŻ DALEJ, SZARY CZŁOWIEKU?


O tym, że naprawdę jestem amuletem dla najbliższych, przekonałam się w tydzień po odejściu Wiktora. Według jego żartobliwego powiedzenia, powinnam rzeczywiście wisieć w charakterze wisiorka na szyjach mojej rodziny i ochraniać ją swoimi fluidami.

Do tego wypadku moje szczęście wymijania się z okropnościami wojny omawiane było w sferze żartu, stróżowanie więc nad bezpieczeństwem domku za miastem zostawiłam Opatrzności i licząc na nią jak na Zawiszę wymknęłam się do Częstochowy na dwa dni, aby zobaczyć się z najukochańszą od lat szkolnych przyjaciółką Renią.

Opatrzność jednak okazała się nędznym mitem albo podczas wojny za wiele miała do roboty w innych bardziej zagrożonych miejscach, i w braku czasu zostawiła domek babci własnemu losowi.

Tej nocy, którą poświęciłyśmy z Renią na festiwal wspomnień z lat młodości-niewinności, jakby dla kontrastu, rodzina wzięła udział w jednym z najprzykrzejszych aktów okropności wojennych.

Bardzo późnym wieczorem, już po godzinie policyjnej, z sąsiednich pól i lasów otaczających przedmieście wypełzła gromada dziwnych osobników, sforsowała parkan i urządziła napad na domek. Osobnicy ci, którym źle patrzyło z oczu, szukali Wiktora, a wobec tego że go nie znaleźli, o mało nie zastrzelili Anatola. Wycofując się, zabrali na pociechę kosztowności Lusi i Mizi, wujkowi Lewińskiemu zegarek i ostatni połeć słoniny ze spiżarni ciotki Krystyny. Poza tym wystraszyli wszystkich i zdenerwowali do ostateczności.

Ja się nic nie przestraszyłam — opowiadała mi na drugi dzień Mała Alina. — Bo, ciociu! Bo jak nas ustawiali pod ścianą, to dziadzio zaszeptal do mnie: „Włosy ich długie, kręcone wąsiska, wzrok dziki, suknia plugawa”. Więc pomimo że to było okropnie straszne, to mnie się chciało śmiać.

Po tym napadzie rodzina przypomniała sobie nagle o Wiktorze i jego dwóch tajemniczych zniknięciach z domku. Toteż usiłowano dowiedzieć się czegoś bliższego o jego wyczynach. Interesowało wszystkich, jakie porachunki miał on z bandytami, ale Ojciec i ja udawaliśmy, że o niczym nie wiemy. Nikomu też nie udało się zdobyć żadnej informacji, gdzie się ulotnił, przy czyim współudziale i gdzie teraz może się znajdować. Wreszcie nużące dla nas rozmowy na temat Wiktora wypaliły się same w sobie. Parę razy zjawiali się w domku różni dziwnie wyglądający ludzie obojga płci dopytując o Wiktora, ale napad już się więcej nie powtórzył, pewno dlatego, że przysięgłam sobie nie opuszczać na krok moich najbliższych.

W pierwszych dniach grudnia miejscowy Czerwony Krzyż zabawił się w Świętego Mikołaja. Zostaliśmy obdarowani drewnianymi trzewikami, które bardzo się przydały, bo obuwie z ery przedpowstaniowej rozpłynęło się już dawno w jesiennych kałużach.

Do Świąt Bożego Narodzenia nie szykowaliśmy się radośnie. Wspomnienia dawniejszych, celebrowanych przy stołach uginających się od żarcia, w obliczu ledwo, ledwo kraszonej zalewajki i kawy zbożowej słodzonej sacharyną — napełniały jednych zniechęceniem do życia, drugich pretensjami do całego świata.

My z rodzicami pocieszaliśmy się tym, że przynajmniej do Aliny została przez wujka, jak co dwa tygodnie, wysłana paczka, i to okazalsza i pożywniejsza niż zwykle.

Przed samymi Świętami Anatol obudził się z pobimbrowego letargu i znów leżąc w betach do południa wymyślił „kombinacyjkę, że palce lizać”. Teraz rzucił się na przedsiębiorstwo stosunkowo łatwiejsze niż potajemna bimbrownia, której prowadzenia stanowczo zakazał wuj Sienkiewiczolog. Spotkawszy w mieście jakiegoś znajomego, Anatol naciągnął go na pożyczkę. Za te pieniądze kupił trochę szmuglowanego tytoniu, trochę samosiejki, trochę gilz, parę maszynek do robienia papierosów i w jednym z pokoików założył fabrykę. Mizia, Lusia i synowa wujostwa Lewińskich stały się jego niewolnicami, a Ojciec podrwiwal z nich, nazywając je Carmenami z fabryki cygar.

Sam ostatnio chodził znów rozradowany, ponieważ od przyjaciół wujka w mieście pożyczył Takie sobie bajeczki Rudyarda Kiplinga. Ale przez te bajeczki o mało nie naraził się wujkowi. Któregoś bowiem poranka podczas inspekcji tego rodzinnego „strasznego dziadunia” odezwał się do dziecka po swojemu cytatami, zupełnie zresztą bez złośliwych intencji.

Chodź, moje „nieposkromione słoniątko”, poczytamy sobie później, bo teraz będziemy jeść „przedpotopowe śniadanie”.

To „przedpotopowe śniadanie” kolnęło wujaszka w czułe miejsce. Wietrząc w tym powiedzeniu naigrawanie się z rzeczywiście mało smacznego i mało pożywnego posiłku, zaczął się ciskać jak „żółty pies Dingo”.

Ojciec zmrużywszy oczy przeczekał pierwszy huraganowy ogień, wreszcie zadeklamował:


Bardzo proszę...” mocitun panie...

Mocium panie... „me wezwanie...”

Mocium panie... „wziąć w sposobie...”

Mocium panie... „wziąć w sposobie,

Jako ufność ku osobie...”


W wujku załamała się furia, nie wytrzymał nerwowo i roześmiał się serdecznie. Pomimo że wydawał nam się dotychczas rabinem rodzinnym tylko jeśli idzie o Sienkiewicza, okazał się też i Fredrologiem, bo odpowiedział:


Niechże będzie dziś wesele,

Równie w sercach, jak i w dziele!

Mocium panie, z nami zgoda!


Ojciec z właściwym sobie wdziękiem wszedł w kwestię i odpowiedział z żartobliwą powagą:


Zgoda! Zgoda!

Tak jest — zgoda,

A Bóg wtedy rękę poda!


Podał wujkowi z całą powagą dłoń, co tak rozradowało i rozśmieszyło tę naszą rodzinną „dziką istotę z dzikich lasów”, że przez parę dni mieliśmy względny spokój.


Święta Bożego Narodzenia mają własną atmosferę, która w jakiś sposób prowokuje do przeprowadzania życiowych bilansów jak również do robienia projektów na najbliższe lata.

Nasze bilanse przedstawiały się rozpaczliwie: Barkas od pięciu i pół lat na emigracyjnej obczyźnie; Alina w Niemczech na robatach; Wiktor nie wiadomo gdzie, nie wiadomo w jakich warunkach i w jakiej sytuacji. (Myśli, że nie wiadomo nawet, czy żyje, nie chcieliśmy do siebie dopuścić). Poza tym nie posiadaliśmy własnego dachu nad głową „ani żadnej rzeczy, która naszą jest”. Do tego wszystkiego nie mieliśmy już także nadziei. Bo jak długo można być optymistą?

Po tragicznym wrześniu 1939 roku wydawało się co nie-cierpliwszym, że kresem udręki powinno być Boże Narodzenie. Z wielkim rozczarowaniem przenieśliśmy ten termin na wiosnę 1940 roku, ale wtedy właśnie padła Dania i Norwegia, a w dwa miesiące później „siostrzyca Francja”. W 1941 roku Niemcy zalali Związek Radziecki i szli przed siebie jak burza. W końcu 1942 roku zaczęto ich wreszcie lać pod Stalingradem, ale żadnej ulgi nam to nie przyniosło, poza naturalnie podnieceniem nadziei. Powstały więc zakłady, że rok 1943 przyniesie na pewno odmianę. Ale w tym roku alianci wylądowali we Włoszech — tak daleko od nas, że oczekiwany termin trzeba było znów przewekslować na rok 1944.

A imię jego czterdzieści cztery — powtarzano, powołując się na nie odczytane proroctwo Mickiewicza.

Ale znów nic z tego nie wyszło. W czerwcu podlewaliśmy bimbrem radość z powodu wylądowania aliantów w Normandii, ale gdy minęło oszołomienie, zauważyliśmy, że nawet na najmniejszej mapie Europy Normandia leży strasznie daleko od Polski. Wreszcie w lipcu usłyszeliśmy w Warszawie huki zbliżającego się frontu. Huczał on tuż... po prostu za ścianą. Nadzieja więc poderwała się z otępienia i już na dni, w najgorszym wypadku na tygodnie liczyliśmy udrękę okupacyjną.

Od tego momentu minęło prawie pół wieku, a przez ten czas zamiast wybawienia każdy warszawiak stał się „Janem bez Ziemi”, bez dachu nad głową i bez mienia, żyjąc z łaski rodziny lub społeczeństwa.

Święta w tej sytuacji zapowiadały się w marazmie duchowym, psychicznym i fizycznym.

Od tego marazmu spróbowałam wyratować się wreszcie książkami. Sienkiewicza miałam już dzięki wujowi wyżej gardła, toteż powędrowałam z wizytą do pana rejenta, starego przyjaciela rodziny, i przyniosłam spore naręcze strawy duchowej.

Próby jednak oddania się lekturze w warunkach, w których żyliśmy, przedstawiały się beznadziejnie. Kopcące lampeczki naftowe dawały mało światła, a terkoczące karbidówki, grożąc w każdej chwili wybuchem, przerażały. Zresztą koło każdego „oświaty kagańca” gromadziły się tak liczne zastępy rozgadanej rodziny, że o czytaniu nie było mowy.

Dopiero Mizia i Lusia, najmilsze ciotki, ulitowały się nad moimi trudnościami i za pierwsze zarobione w Anatolowej fabryce papierosów grosiki kupiły mi w gwiazdkowym prezencie prawdziwą świecę.

Po wieczerzy wigilijnej, gdy ucichł już harmider rodzinny, wszyscy się położyli i zaczęli posapywać, ległam na swym miejscu w jednej pryczy z Mizią, Lusią i Matką. Na piersiach postawiłam sobie drogocenną świecę, oprawioną już w lichtarzyku, i nareszcie w spokoju ducha i we względnej wygodzie zabrałam się do czytania. Na pierwszy ogień wzięłam Żywoty pań swawolnych Brantome'a, które wydłubałam między prawniczymi foliałami pana rejenta. Książkę tę znałam ze słyszenia. Często z Aliną operowałyśmy tytułem, aż proszącym się o wkręcenie do finezyjnych rozmówek. Należało więc skorzystać z okazji i poznać wreszcie jej wnętrze. Z rozkoszą zaczęłam czytać przede wszystkim przedmowę Boya-Żeleńskiego. Była ona tak zachęcająca, że aż oblizywałam się na myśl, jakie czekają mnie rozkosze, gdy zabiorę się do czytania samego tekstu. Ale jakież było moje rozczarowanie, gdy zaczęłam się przedzierać przez tę kupę krótkich historyjek, w których nic zabawnego dla mnie ani interesującego nie mogłam wyczytać.

Wszystkie te historyjki zaczynały się monotonnie: „Znałem iedną godną białą głowę y nie z ledacyiakich, która...” albo „Słyszałem o iedney bardzo cudney y znamienitey paniey, która...” lub „Słyszałem o iedney wielgiey paniey y znałem ią, y znam leszcze, która...” A te „panie”, „godne” i „cudne”, łajdaczyły się w taki lub w inny sposób, jakby nic ciekawszego na świecie nie miały do roboty. Pewnie zresztą nie miały, jeśli „to” i w „taki” sposób robiły. Ale za jakie grzechy ja miałam się nudzić? Pomyślałam jednak, że jeśli tak myślę, to pewno jestem niezbyt inteligentna i niezbyt normalna, co mnie trochę rozczarowało i zabolało. Wreszcie zdecydowałam, że jeśli Boy potrafił rozsmakować się w temacie i nie oszalał z nudy tłumacząc około 700 stron, to muszę dorównać mu choćby przeczytaniem całości.

Czytałam więc o tych „panieyach” i czytałam, i czytałam... jeden żywot za drugim i...

...i kiedy prycza, i poduszka, i moje ciotki, i książka, i ja sama zaczęłyśmy się palić, naprawdę nie wiem, ponieważ zasnęłam, co mi się pierwszy raz w życiu przy czytaniu książki przytrafiło.

Gdy panika została wreszcie opanowana, ogień ugaszony, okazało się, że pastwą żywiołu padły dwa koce, jedna poduszka, trochę słomy z pryczy, łokieć ciotki Lusi i mój lok znad prawego ucha. Książka też ku mojej rozpaczy została kawałkiem upalona, a świeca, po wznieceniu pożaru, roztopiła się w stearynowych łzach nad moim pechem, gdyż rozbudzona nocnym alarmem rodzina nie szczędziła mi dosadnych wyzwisk.

Jeden tylko Ojciec rozbawił nas trochę, bo gdy wreszcie wszystko się uspokoiło, powiedział do Matki:

Droga żono! Czy nasza córka nie jest nadzwyczajna? Ona przecież w całym tego słowa znaczeniu spala się w umiłowaniu literatury.

Po tak mniej więcej spędzonych świętach zajęły nas znów dla odmiany sprawy „de publicis”, jakby powiedział Sienkiewicz.

Niemcy zrobili się jacyś nerwowi i niespokojni, a w pierwszej dekadzie stycznia przez nasze miasteczko zaczęły ciągnąć ewakuacyjne transporty ze wschodu na zachód.

Wobec tego latałam na pocztę co dzień i wysyłałam do Aliny karty ze sprytnie zakamuflowaną dla cenzury wiadomością polityczną, że „Panowie Tymczasowi szykują się do przeprowadzki”.

Wszystkich zaczęła roznosić radość na widok paniki władz miejscowych we wszelkiego rodzaju niemieckich „amtach”, z każdym dniem coraz bardziej rzucającej się w oczy.

Ale na tym smutnym świecie nie może być nic radosnego, nie zahaczającego w jakiś sposób o nieszczęście. Piętnastego stycznia otrzymaliśmy list od Aliny, który przeraził nas okropnie. Donosiła dość beztrosko, że podczas ostatniego nalotu wlazła w ciemności na druty kolczaste. Na drutach tych porozcinała sobie nogi i jedna z ran okazała się dość niebezpieczna, bo jak donosiła: „krew sikała z niej taką śmieszną fontanną, pewno więc przecięłam albo żyłę, albo tętnicę, dokładnie nie potrafię określić, bo nie znam się na tym”.

Zmartwieliśmy ze zmartwienia.

,,Po ostatnich bombardowaniach nie mogę liczyć na żadną pomoc lekarską — pisała dalej. — Opatrunków też brak i nawet nic czystego nie miałam przy sobie do przewiązania. Nie dziwcie się więc, najmilsi, że w tych warunkach nie pozostało mi nic innego, jak przystąpić do sprawdzenia medycyny z XVII wieku, tak zabawnie opisanej w Trylogii. Ugniotłam zatem trochę chleba z pajęczyną, zebraną pod sufitem w naszej obozowej sztubie, położyłam toto na ranę i przywiązałam brudną chustką do nosa. Jeśli rozpłatanym w pojedynkach łbom szlacheckim taka medycyna pomagała, pomoże i mnie. W każdym razie czekam teraz, co z tego leczenia wyniknie, a Was ściskam i całuję — Alina.”

Ten list dotarł do domku za miastem późnym już wieczorem, przed samą godziną policyjną, i przyprawił nas o bez­senną noc. Na drugi dzień rano popędziliśmy z Ojcem do wujka z prośbą o ratunek dla Aliny.

Wuj sklął nas, sklął Alinę, sklął Sienkiewicza, Trylogię i cały świat. Ale podczas tego przeklinania szykował już paczkę z lekarstwami, z opatrunkami, z zastrzykami i strzykawką, następnie napisał do Aliny medyczny memoriał, opiewający co ma robić, gdy z nogą będzie tak, a co znów stosować, gdy byłoby inaczej. Klnąc dalej wyciągnął spod kredensu ostatnią tabliczkę przedwojennej czekolady i dołączył do medykamentów. Następnie ofiarował nam pieniądze na opłacenie paczki jako ekspres.

Pobiegliśmy kłusem na pocztę, modląc się w duszy, aby w ewakuacyjnym bigosie nie zawieruszyła się gdzieś i nie zginęła. Egoistycznie nie mielibyśmy też nic przeciw temu, aby front zechciał zatrzymać się troszkę, tak długo, aż paczka z lekarstwami dotrze do Aliny. Ale front nie chciał czekać i na drugi dzień rano radzieckie czołgi przewaliły się koło naszego domku, a miasteczko zostało prawie bez strzału odbite i zajęte.

Pełną radość z wyzwolenia po pięcio- i półletniej niedoli przesłaniał nam teraz lęk o zdrowie tej idiotki — mojej siostry.


19. JADĘ KSIĘŻYCOWI


Siedemnastego stycznia front przeskoczył przez miasteczko zupełnie bezboleśnie. Przynajmniej chociaż tym razem los zachował się w stosunku do nas nie tylko uprzejmie, ale nawet łaskawie.

Było to przed południem i część rodziny grała w karty, część łaziła z kąta w kąt i ziewała, Matka z babcią stawiały pasjansa, a Anatolowe niewolnice robiły nie wiem już który z kolei tysiąc papierosów.

Nagle od strony szosy doszły nas odgłosy głuchego dudnienia.

Pójdę zobaczyć, co się dzieje — powiedział Ojciec. Nikt nie zwrócił na to specjalnej uwagi, tylko Alina Druga złapała palteczko, z którego dawno już wyrosła, i wyskoczyła za Ojcem.

W chwilę później wróciła i nie zamykając drzwi wejściowych wpadła do pierwszego za sionką pokoju.

Czołgi! — krzyknęła. — Czołgi jadą szosą! I dziadzio popędził do furtki!

Zamarliśmy.

W tym momencie huk strzału armatniego zatrząsł wątłym domkiem, a szyby zadźwięczały złowieszczo.

Anatol przewracając stół z fabryką papierosów i rozsiewając tytoń po całej podłodze rzucił się w kierunku piwniczki.

Sprowadzajcie babcię do piwnicy! — zawołała ciotka Krystyna.

Gdzie Ojciec? — krzyczała Matka.

Nie mając czasu na szukanie okrycia, wypadłam z domu. Z perspektywy alejki zobaczyłam furtkę, za którą Ojciec nie bacząc na swój podeszły wiek wykonywał przedziwny jakiś taniec oszalałej radości. Z mijających go szosą czołgów, oblepionych obco wyglądającym wojskiem, podniesione do góry ręce radośnie odpowiadały na te manifestacje. Puściłam się biegiem i za chwilę wyskakiwałam koło Ojca.

Ody przed mijającymi nas czołgami odtańczyliśmy z Ojcem wszystkie znane nam tańce i zachrypnęliśmy od wrzasku, mazurowym krokiem wpadliśmy do domu w karnawałowych humorach, aby oznajmić bladej rodzinie:

...że już!!!

...że nareszcie!!!

...że koniec ponurej zabawy!!!

Blada rodzina trochę sceptycznie odniosła się do naszej żywiołowej radości, ale że huki się nie powtórzyły, wszyscy więc, co się przedtem pochowali, powyłazili z zakamarków i nareszcie uwierzono, że front przeszedł i zostaliśmy wyswobodzeni.

Ale dobry nastrój trwał krótko, ponieważ część rodzinnego społeczeństwa zaczęła się znów trapić myślą, co dalej. A pesymiści przepowiadali najgorsze.

Toteż gdy wieczorem zwalił się do naszego domku większy oddział radzieckich żołnierzy na nocleg, blady strach padł na towarzystwo. A gromada Borysów, Pietiów, Iwanów, Aleksych zapełniła mały domek, szykując sobie legowiska ze słomy na podłodze pomiędzy spłoszoną i skrępowaną tym pierwszym spotkaniem rodziną. Matka Anatola, żona „jenerał-majora Tuza”, widząc dom pełen „bolszewików”, poczuła się nagle potomkinią „ci-devant” arystokracji francuskiej i z wielką godnością zaczęła szykować się na szafot. Niestety nikt nie chciał jej tam ciągnąć. Najpierw więc ją to zdziwiło, potem nie wiadomo dlaczego rozczarowało. Ojciec pękał ze śmiechu, że pani majorowej nie udało się być Marią Antoniną.

Poza jednym Ojcem, który zachował swoją zwykłą pogodę, wszyscy zrobili się piekielnie ponurzy i z typowo narodową przekorą przeszli do opozycji w stosunku do wytwarzającej się sytuacji. Nawet ci, którzy przed wojną bardzo ciężko pracowali na skromny kawałek chleba, poczuli się, jak pani majorowa, arystokracją, stojącą przed najstraszniejszymi perspektywami życia w „czerwonej Polsce”.

No! Niech się tylko skończy wojna, nasz rząd londyński nie da nam zginąć — wyraził wreszcie nadzieję wuj Lewiński.

Tą nadzieją postanowiono żyć i znów czekać.

A w dwa dni później zjawił się wuj „Opat” i znów nastąpiło „dziwne materii pomięszanie”. Najpierw wujaszek „najgorsze wyrazy powtarzał po kilka razy”. A gdy mu pierwsza furia wraz z nimi spłynęła, dowiedzieliśmy się, że Wiktor z Wickiem wpadli do niego na parę minut uprosiwszy transport, którym jechali, o zatrzymanie się na rynku. Ze słów wujka wynikało, że Wiktor był w bolszewickim mundurze, że miał czerwoną gwiazdę, czerwoną kokardę i czerwoną już duszę. Że wraz z Wickiem i oddziałem partyzantki AL-owskiej został wcielony do wojska, że obaj opowiadali, iż jadą wykańczać Niemców i zdobywać Berlin.

Kirkor — komunistą? Patrzcie państwo! — potrafił tylko dobrodusznie zdziwić się Ojciec.

Na to cała rodzina podskoczyła jakby dźgnięta przez stado żmij (jeśli naturalnie żmije chodzą stadami) i w pokoju zaczęły się krzyżować propozycje.

Alina musi się z nim rozwieść — postanowił jeden.

Musi się rozejść, bo przecież oficjalny rozwód już posiada — dodał drugi.

Jakież to szczęście, że ten rozwód w swoim czasie przeprowadziła — cieszył się ktoś trzeci. — Teraz jakby znalazł.

Nikt z rodziny nie poda mu ręki — straszliwie groził następny.

Zostanie wyklęty i wydziedziczony — zapadł wreszcie ostateczny wyrok.

Ojciec, Matka i ja, nie mogąc pogodzić się z wyrokiem śmierci cywilnej, na którą Wiktor został skazany przez rodzinę, poczuliśmy się jak zadżumieni.

Dawna solidarność zawiodła wobec nowych problemów, i zaczęto rodziców i mnie traktować jak parszywe owce. Do Alinki zaś odnoszono się jak do ofiary.

Któregoś dnia matka Anatola podając jakiś smakołyk pogłaskała ją po główce i powiedziała:

Moja biedna sierotko!

Na co Alina Druga wytrzeszczyła swoje niebieskie oczka, nie orientując się o co chodzi. Wrzasnęłam na „jenerał-majorową Tuz” jak obdzierana ze skóry i o mało jej nie trzepnęłam, bo jestem zabobonna i takie głupie gadanie przejęło mnie dreszczem.

Na moje ryki wpadł Ojciec, wciągnął mnie do drugiego pokoju i uspokajał nie pamiętam już jakimi cytatami.

W połowie marca Ojciec nie mógł już wytrzymać w zatęchłej atmosferze rodzinnych kłótni, kwasów i pretensji. Nawet jego uśmiechnięty optymizm zaczął się załamywać. Postanowił więc skończyć z tym „far niente”, które dla nikogo nie było „dolce”, i wyruszyć po londonowsku na zdobywanie „siodła i strzechy”.

Rodzina na tę wiadomość oburzyła się okropnie. Najbardziej srożył się spokojny zwykle wuj Lewiński.

Dokąd pojedziesz? — pytał zirytowany.

Najpierw do Warszawy — odpowiedział Ojciec spokojnie.

Przecież jej nie ma!

Nie ma miasta, ale ludzie na pewno są. Od nich się dowiem, gdzie należy zgłosić się do roboty.

Uczciwy Polak powinien czekać na powrót rządu londyńskiego, na-sze-go pra-wo-wi-te-go rządu — wuj znacząco z oburzeniem akcentował sylaby.


W emigracyjnych wierzysz wszystkich świętych?

I w obcowanie ich ducha z narodem?

i w odpuszczenie naszym wodzom grzesznym?


wykrzyknął Ojciec przekręcając trochę Beniowskiego.

A wszystkich zatkała zadziwiająca aktualność i trafność tego powiedzenia właśnie na nasz rok pański 1945. Oniemieliśmy.

Wujowi zaś zabrakło argumentów, toteż ze zniechęceniem machnął tylko ręką.

Ojciec, zirytowany nieznośnymi rozmowami, postanowił wyruszyć nazajutrz rano. Wobec tego wuj Lewiński, który do wojny był głową naszej skarbowej rodziny, wyrabiał nam posady i kierował krokami naszych urzędniczych karier, najpierw poczuł się zdetronizowany tym wyskokiem samodzielności Ojca. Wreszcie późnym -już wieczorem zdecydował nagle, że jedzie także. Taki to już był „ambicjant”, Fabian z zaścianka Bohatyrowiczów, ten nasz wuj, ongiś radca z Ministerstwa Skarbu. Na wiadomość, że może być przez szwagra wyprzedzony w karierze urzędniczej, wolał pogrzebać swoje najświętsze przekonania.

Ojciec więc i wuj wyjeżdżali w nieznane, a w ostatniej chwili dołączył się do nich Anatol. Jemu także za ciasno już było w małym domku, a w miasteczku żadnych perspektyw dla siebie nie widział. Pojechali i „słuch o nich zaginął”.

W kwietniu, gdy się już trochę ociepliło, Mizia i Lusia też zaczęły przebąkiwać o konieczności ruszenia się z korzeniami i coraz częściej gadały o swoich urzędach skarbowych. Za ich przykładem i ja dostałam ataku tęsknoty za Magistratem i moim podatkiem lokalowym. Podniecając się nawzajem i napompowując odwagą postanowiłyśmy i my zdecydować się na coś.

Wyruszyłyśmy wreszcie. Pociągi nie miały jeszcze rozkładu, toteż nie wiadomo było kiedy i gdzie się dojedzie.

Koniec wojny to takie samo nieporozumienie jak małżeństwo — myślałam sobie podczas tej podróży. — Z oboma tymi pojęciami łączy człowiek poczciwy marzenia o świetlanej przyszłości. A rzeczywistość? Ano, rozczarowanie! Bo i młoda para najczęściej nie żyje ze sobą szczęśliwie, i obywatelowi kraju, dla którego wojna się skończyła, życie wcale nie układa się po różach.

W każdym razie nam droga nie tylko nie układała się po różach, ale była wręcz jakimś dantejskim koszmarem.

— „Komu ty jedziesz?” — zamamrotałam do siebie, ściśnięta wraz z Lusią i Mizią w towarowym wagonie, w gromadzie wściekłych ludzi, zdobywających siłą podstawione na perony pociągi.

Co? — warknęła złym głosem Mizia, bo jej węzełek z rzeczami dostał się w tłoku pomiędzy dwie osoby, które korzystając z okazji zaczęły coś z niego wyciągać, a ręce jej w jakiś przedziwny sposób zaplątanej pomiędzy ludźmi groziło w każdej chwili złamanie.

Ażeby uratować naszą towarzyszkę niedoli, rozepchnęłyśmy się z Lusią ostatnim wysiłkiem i pod gradem wyzwisk wyciągnęłyśmy kończynę Mizi i jej paczkę spośród ubitego tłumu.

Co mówiłaś? — zawołała w chwilę później, przekrzykując turkot pociągu i gwar rozmawiających w wagonie ludzi.

Deklamowałam — odkrzyknęłam.

A cóż wykombinowałaś „podchadiaszczego” do obecnej sytuacji? — zapytała.

Raczej kontrastowego! — wrzasnęłam, aby przekrzyczeć kłótnię, która wybuchła blisko nas.

Dawaj — zakomenderowała z akcentem na ostatniej zgłosce.

Więc zaczęłam:


Komu ty jedziesz? „Jadę księżycowi,

Aby się w konia przeglądał kopytach,

Wonnemu jadę na stepach kwiatowi,

Dziewannom, które w złotych stoją kitach...”


Mizia wybuchnęła śmiechem, a Lusia uszczypnęła mnie dość boleśnie, aby przerwać moją liryczną produkcję.

W Warszawie spłakałyśmy się jak bobry na jej ruinach. Przez „pontoniaka” poczołgałyśmy się następnie resztkami sił na Pragę „szukać języka”. Tam u pani Anny, ongiś pracowniczki Ministerstwa Skarbu, której mieszkanko zastałyśmy nie uszkodzone, zdobyłyśmy dokładne informacje o Ojcu i wujku Lewińskim. Dowiedziałyśmy się, że Ojciec otrzymał nakaz organizowania urzędu skarbowego albo w Gdyni, albo w Gdańsku, zależnie od swego uznania i od tego, co tam zastanie, ponieważ w końcu marca niewiele wiedziano, co się na północy kraju dzieje. Wuj Lewiński natomiast nie chciał brać proponowanego mu skierowania do Grudziądza i powędrował przypuszczalnie do Łodzi szukać władz, które dałyby mu odpowiednie stanowisko w Ministerstwie Skarbu, ponieważ on bez ministerstwa, a ministerstwo bez niego było kombinacją nie do pomyślenia.

Jedziemy za Lewińskim — oznajmiła Lusia.

Jadę na północ za Ojcem — odpowiedziałam.

Jadę z tobą — zdeklarowała się nagle Mizia. — Jeszcze nigdy nie widziałam morza — dodała.

Pani Anna roześmiała się głośno, bo ochota Mizi do krajoznawczych wycieczek wydała jej się zupełnie nie na miejscu.

Mizia zorientowała się, że palnęła głupstwo i już miała się z niego wycofać, ale Lusia nie przeczekała momentu psychologicznego i wpadła na swoją siostrę z takim impetem, że obudziła i podnieciła tylko ducha oporu w potulnej zwykle Mizi. W końcu obie rodzinne „papużki-nierozłączki” pokłóciły się ze sobą. Lusia chciała, jak zawsze, pokierować młodszą siostrą, ale Mizię nagle bies opętał. Dostała ataku samodzielności i zaczęła wykrzykiwać, że dosyć ma trzymania się za połę wujka Lewińskiego, dosyć mieszkania z Lusią, która stale się do niej wtrąca i nią rządzi, że postanowiła się wyzwolić z rodzinnej tyranii, stanąć na własnych nogach i że tam pojedzie, gdzie zechce.

Skłóciły się straszliwie i pomimo że z panią Anną usiłowałyśmy je pogodzić, przestały być „Lelumem i Polelumem”.

Na drugi dzień Lusia sama powędrowała w kierunku Łodzi, a Mizia ze mną na północ.


Wszyscy na północ: rzekłbyś, że wonczas z wyraju

Za ptastwem i lud ruszył...

Pędzony niepojętą, instynktowną mocą...


Wszyscy na północ! Rzekłbyś, że Polacy stali się koczownikami i za żadne skarby nie chcieli posiedzieć spokojnie w wygodnych domach. Rzekłbyś, że duchy nomadów zaczęły wszystkich drapać w pięty. Wydawało się, że wszyscy, którzy wyszli z życiem z koszmaru wojennego, zabrali się teraz do wojażowania, jako do następnego punktu programu. A w tych wędrówkach nie wiadomo dlaczego rozhuśtały się najniższe instynkty i ludzie z jakąś bezwzględną dzikością zdobywali wagony, tratując się nawzajem przy tej okazji. Spośród zaś najbanalniejszych brutali najbardziej brutalni wybierali się właśnie w podróż ku północy.

Należało więc albo zrezygnować z naszych zamiarów i przeczekać, aż wzburzone wody powodzi ludzkiej opadną, albo ucharakteryzować się na Frankensteina i według warszawskiego powiedzonka, „pchać się na hura”.

Ja ze swoją gapiowatą powolnością i naskórkiem mimozy chciałam już zrezygnować z podróży, ale Mizia podniecona batalią rodzinną pełna była niesłychanej energii. Gdy podstawiono pociąg, dała mi takiego „dubla” w plecy, że dostałam się w najciaśniej zbity prąd ludzki i bez żadnego wysiłku z mojej strony zostałam wniesiona do wagonu.

Mizia! Mizia! — wołałam przerażona, że w tym ścisku i tłumie pogubimy się i już nigdy nie odszukamy.

Jestem tutaj — odpowiedział mi z daleka przyduszony głos.

Do Torunia stałyśmy dosłownie na jednej nodze. O stanięciu choćby na chwilę na dwóch nie było mowy. Na stacji w Toruniu tak liczna gromada ludzi wywaliła się z wagonu, że wymiotła z niego Mizię. Równocześnie druga falanga szturmowała wagon i koło jego drzwi powstał piekielny wir. O przedarciu się przezeń nie było co myśleć.

Ostatkiem sił dopchnęłam się do okna. Mizia odrzucana ruchem odśrodkowym z tej trąby powietrznej odlatywała ciągle na boki.

Jeszcze tego brakowało, żeby bez pieniędzy „samodzielnie” utknęła w Toruniu — pomyślałam.

Wychyliłam się mocniej z okna. Koło wagonu stało dwóch radzieckich żołnierzy. Z roześmianymi twarzami patrzyli na walkę, która rozgorzała przy drzwiach.

Wania! Pietia! — zawołałam. — Ady pomóżcie! Dajci mi tu do okna moją rodzoną ciotkę!

Czto? — zapytali.

Trochę na migi, trochę przy pomocy paru słów podpowiadanych mi z wnętrza wagonu wytłumaczyłam im moją prośbę, okraszając ją najwdzięczniejszymi uśmiechami. Pojęli i ruszyli w tłum.

Czy ta? — zasygnalizowali gestem pokazując na jakąś paniusię w przekrzywionym kapelusiku.

Nie — odsygnalizowałam, wskazując palcem czerwoną z wysiłku Mizię.

Odkiwnęli mi szczerząc zęby. Rozsuwając tłum dobrnęli do mej drogiej ciotki, chwycili ją za ramiona i zaczęli wyciągać ze zbitej masy ludzkiej.

Mizia wrzasnęła dziko i zaczęła się .bronić rozpaczliwie.

Ludzie! Ratujcie!

Nikt naturalnie nie miał ochoty jej ratować i zadzierać z uzbrojonymi po zęby żołnierzami.

Wreszcie Pietia i Wania, jeśli się tak nazywali, dowlekli szarpiącą się z nimi Mizię pod okno i podali mi ją w ramiona.

Jakżesz mnie ona wtedy strasznie zwymyślała!

Pociąg w Toruniu stał i stał, aż zrobiło się ciemno, a my leciałyśmy z nóg ze zmęczenia. Wreszcie ruszył w kierunku Bydgoszczy, a tam przeżyłyśmy nowy kataklizm z wysiadaniem i wsiadaniem, w trakcie którego znów zostałyśmy przewałkowane spod okna w głąb wagonu.

W Bydgoszczy dowiedziałyśmy się, że pociąg idzie tylko do Laskowic, a dalej można dostać się korzystając z uprzejmości przejeżdżających szosami transportów wojskowych.

Późną nocą pociąg dotarł do stacyjki Laskowice, kresu podróży. I teraz znów w zupełnych ciemnościach nastąpiło w wagonie nowe trzęsienie ziemi. Ludzie rozpychali się i tratowali, aby jak najprędzej wydostać się z pociągu, tym bardziej że na peronie ktoś zaczął wołać o transporcie wojskowym w kierunku Tczewa.

W powstałym tumulcie usłyszałam krzyk Mizi i wyleciałam z wagonu, jak korek z butelki szampana. Wylądowałam na czworakach padając na beton peronu i obdzierając sobie dłonie i kolana ze skóry. Całe szczęście, że rozpłaszczyłam się na tyle w bok od drzwi, że nie stratowano mnie w galopie do jakichś ciężarówek, które podobno stały za ruinami stacji. Poderwałam się zaraz na nogi i zaczęłam płaczliwie pomiaukiwać:

Mizia! Mizia!

Latałam żałośnie to w prawo, to w lewo, potykając się w ciemnościach na uszkodzonym podczas działań wojen­nych peronie.

Dyna! — rozległo się wreszcie wołanie z pustego już przedziału.

Zawróciłam więc i wspięłam się na stopnie.

Dlaczego nie wysiadasz? — zapytałam w ciemność.

Przetrącili mi nogę — zakwiliła żałośnie. — Nie mogę się ruszyć! Pchnęli mnie na ławkę. Pomóż mi, do starego czarta!

Weszłam do wagonu, po omacku dotarłam do jęczącej Mizi, która wpół leżała na ławce.

Spróbuj stanąć! Musisz stanąć! Bo cóż my zrobimy? — wołałam pochylona nad nią.

Mizia oparła się na mnie i podniosła.

Boli jak sto diabłów, ale mogę stać — stwierdziła z ulgą.

To spróbujmy wyjść. Gdzie twój węzełek? — zapytałam.

Gdzieś tam leży na ławce, jeśli go nie ukradziono. Jak mnie popchnięto, wypuściłam.

Zaczęłam macać w ciemności na ławce, gdzie przedtem leżała Mizia, ale zamiast znanego mi węzełka namacałam jakiś podługowaty przedmiot zawinięty w dziecinny kocyk.

Mizia — szepnęłam. — Tu coś leży.

A właśnie — odpowiedziała. — Jak leciałam na ławkę, to upadłam na tę paczkę.

Ależ Miziu — jęknęłam. — To coś wcale się nie rusza.

A dlaczego miałoby się ruszać? — zapytała.

Bo to mi wygląda na dziecko zawinięte w kocyk. Jeśli na nie upadłaś, to dziecko powinno się ruszać, bronić, płakać... Czy ja wiem?

Mizia nic mi nie odpowiedziała, tylko zaczęła sapać w ciemnościach.

Odwiń kocyk i namacaj, co tam jest — zaproponowała wreszcie.

To sama odwijaj!

Położyłam rękę na kocyku.

Nawet nie oddycha — oznajmiłam.

O Boże! Przecież go chyba nie zabiłam... — zaszeptała ze zgrozą.

Gdzież są rodzice? — zawołałam. — Musimy ich odnaleźć!

Po czym złapałam zawiniątko na ręce i wyskoczyłam z ciemności wagonu w ciemność na peronie.

Nie zostawiaj mnie samej — zaskrzeczała Mizia, kuśtykając za mną ze swoim węzełkiem, który wreszcie odnalazła w drugim końcu ławki.

Pomogłam jej zejść ze stopni. W tym momencie minął nas kolejarz.

Co tak długo obywatelki wysiadały? — zapytał podejrzliwie.

Mizia pociągnęła mnie za rękaw, sygnalizując, abym nic nie mówiła o naszych nowych kłopotach.

Wszyscy już odjechali transportem wojskowym, a my wracamy do Bydgoszczy. Zostaniecie tu same — oznajmił i odszedł w kierunku lokomotywy.

Zostałyśmy więc same przy ruinach małej stacyjki i z trupem dziecka w ramionach.

Przygoda była makabryczna, sceneria makabryczna, noc makabryczna.

Wreszcie gdy zaczęło świtać, odważyłyśmy się uchylić rąbka mięciutkiego kocyka. Trzęsąc się z przerażenia postanowiłyśmy sprawdzić jednak, jak wygląda to brzemię, co spadło nieoczekiwanie na nasze sumienie.

O Boże!

To nie było zaduszone przez Mizię dziecko!

To był śliczny, różowy, w całości upieczony prosiak, którego ktoś uronił w zawieruchach wagonowego wsiadania i wysiadania.

Z pieczonym prosiakiem w ramionach, podtrzymywane przez niego na siłach i na humorze, dotarłyśmy wreszcie do urzędu skarbowego we Wrzeszczu i rzuciłyśmy się uradowanemu nieprzytomnie Ojcu na szyję.

Pomożecie mi zdobyć mieszkanie — powiedział, gdy minął pierwszy zamęt powitalny.

To jeszcze nie masz mieszkania? — zapytałyśmy rozczarowane.

— „Gdziem nie był, com nie zdziałał!” — odpowiedział słowami Zagłoby. — Trzy razy dostałem już przydział na trzy mieszkania i nawet spędziłem w każdym po jednej nocy, ale gdy wracałem do nich z biura, mieszkał tam zawsze już ktoś inny.

Przecież ty miałeś nakaz, tobie więc powinni ustąpić.

My, mieszkańcy „Dzikiego Zachodu, nie przejmujemy się takimi drobiazgami, jak nakazy kwaterunkowe.

To co teraz zrobisz?

Nic ważnego. Po prostu pójdę znów do kwaterunku — odpowiedział spokojnie. — Wezmę czwarty nakaz i jeśli mieszkanie będzie możliwe, to się tam zabarykadujecie i spróbujecie nikogo nie wpuścić. Może wspólnymi siłami uda się je utrzymać.

A jak nie? — zapytała Mizia.

To będziemy zaczynać od początku — odpowiedział filozoficznie.

Nad wieczorem wylądowałyśmy wreszcie z Mizią, umęczone do ostateczności, w jakimś mieszkaniu w jakiejś willi na jakiejś ulicy we Wrzeszczu. Zaraz też nie mając ani sił, ani ochoty na nic innego chciałyśmy gruchnąć na poszarpane materace, które leżały w pierwszym pokoju, ale wołania Ojca z głębi mieszkania zmusiły nas do reakcji i zainteresowania tym, co się stało.

Patrzcie! — cieszył się. — Jest szafa biblioteczna! Jest biblioteka! Będą nowe książki — wykrzykiwał radośnie.

...będą i książki — mruczałam pod nosem, układając się do snu koło Mizi.


20. GRYZEŁDA, PUTYFARA DWOJGA IMION MAMRACJA


Życie nie jest romansem i jakoś nic w nim nie lubi się układać łatwo, prosto i wygodnie. Więc też i radość z biblioteki oraz marzenia o nowych książkach musiały przesunąć się w kierunku zamglonej przyszłości, ledwo widocznej za paroma zakrętami, które należało dopiero sforsować. A nowe kłopoty spadły na nas dlatego, że jeden z bardzo ważnych urzędów upodobał sobie willę, gdzie przydzielono nam piękne nie tylko trzypokojowe, ale i umeblowane mieszkanie. W rezultacie zarekwirowano je i urządzono tam biura. Nam zaś nie pozostało nic innego, jak zabrać swoje skromne manatki i zaczynać wszystko „apiać”.

— „Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było” — pocieszał mnie i siebie Ojciec cytatem ze Szwejka.

Tym razem wszystko poszło o wiele trudniej, ponieważ we Wrzeszczu, stosunkowo najmniej zniszczonej działaniami wojennymi dzielnicy Gdańska, zrobiło się już trochę gęsto i zdobycie mieszkania zaczynało stawać się problemem. Przez dwie doby nocowaliśmy w biurze urzędu skarbowego na zestawionych stołach. Mizia tak się zdenerwowała pionierskimi warunkami na „dzikiej północy”, że trzeciego dnia zabrała swój węzełek i pojechała w głąb kraju, aby dołączyć się do innej rodzinnej grupki, naturalnie takiej, która borykała się w mniej trudnych warunkach albo z większym szczęściem i większą przemyślnością potrafiła sobie zorganizować życie powojenne. A my z Ojcem zostaliśmy w urzędzie skarbowym. Wreszcie po dwóch jeszcze dniach istnienia jak ptaszki na gałęzi otrzymaliśmy nakaz kwaterunkowy na pokój w Sopocie. Bardzo nawet ucieszyłam się z perspektywy zamieszkania w mieście-ogrodzie, słynnym ongiś jako jaskinia gry. Zostawiłam Ojca w biurze, bo do zakończenia pracy brakowało jeszcze dwóch godzin, a moja niecierpliwość, aby zobaczyć naszą nową strzechę, nie potrafiła zdobyć się na spokojne siedzenie i czekanie, aż Ojciec skończy pracę. Wyleciałam z biura i jakąś ciężarówką gnającą z .Gdańska do Gdyni systemem zwanym „na łebka” dostałam się w tempie wyścigowym do Sopotu. Tutaj pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, było drzewko kwitnącej magnolii. O magnoliach, jak dotąd, czytałam tylko w romansach, ale żadnej na własne oczy nie widziałam. Oniemiałam więc z zachwytu i natychmiast oddałam swe serce miastu, z którym postanowiłam związać losy i stać się, że tak powiem, jego dziecięciem.

Wędrówka przez małe uliczki i widok ogródków kipiących wiosennymi kwiatami napełniły mnie upojeniem i utwierdziły w postanowieniu zapuszczenia tu korzeni. Toteż nic się nie denerwowałam, że długo trzeba było polować na ulicę, której szukałam. Znalazłam ją wreszcie w górnym Sopocie i w jakimś dziwnym poczuciu radosnej niespodzianki zaczęłam liczyć domki-wille. Za nimi wznosiły się wzgórza porośnięte gęstym sosnowym lasem.

Gdybym się tam wdrapała... Stamtąd na pewno widać morze — pomyślałam w upojeniu. — Jakże cudownie ułoży się życie, zwłaszcza dla Aliny Drugiej.

Cieszyłam się w duchu tym wszystkim, na co patrzyłam, dopóty, dopóki nie doszłam do drewnianych sztachetek otaczających obiekt, który według tego, co opiewała kartka piastowana w ręku, powinien stać się moim nowym domem rodzinnym.

I tu koło tych sztachetek załamał się mój optymizm. Domek bowiem stojący w odległości około pięćdziesięciu metrów od ulicy, oddzielony od niej puszystym trawnikiem, okazał się... mitem... fatamorganą...

Dlaczego ?

Ano dlatego, że trawniki, klomby z kwiatami po prawej i lewej stronie willi przyozdobione były potężnymi słupami i tablicami, na których wymalowano trupie główki oraz napisy: TEREN ZAMINOWANY. Nawet w dróżkę prowadzącą do ganku wejściowego wbita była mniejsza taibliczka ostrzegająca przed wkroczeniem.

Rozczarowanie moje było straszliwe. Domek wyglądał uroczo. Był właśnie taki, o jakim marzyłam. Lecz cóż z tego, jeśli najmniejszy krok w jego kierunku mógł obrócić wszystko w jedną kupę gruzów, inaczej mówiąc — w perzynę.

Stałam więc przy sztachetkach i stałam, i stałam, i stałam, pomimo że domek ciągnął mnie do siebie i zachęcająco mrugał oknami. A właściwie musiałam tak stać, bo bałam się, że gdy odejdę, wyminę się z Ojcem i powstanie z tego jeszcze jedno zamieszanie. Ojciec przecież po pracy miał tu przyjechać, licząc że do tego czasu jakoś urządzę nasze nowe ognisko. Stałam więc przed nieszczęsnym domkiem chyba już z godzinę, gapiąc się w niego melancholijnie, deklamując Smutno mi, Boże oraz rozmyślając, gdzie też dziś będziemy nocować i jakie nas jeszcze czekają przygody.

Wreszcie zrobiła się już chyba godzina trzecia, bo na pustej uliczce pojawili się z rzadka ludzie wyglądający na takich, co wracają z biur. Potem znów ruch ustał, aż pokazała się jakaś drobna pani o energicznej twarzy. Twardymi oczami obrzuciła mnie podejrzliwie. Nie zwiastowały one „pokrewnej duszy”, jak by powiedziała Ania z Zielonego Wzgórza. Pani minęła mnie z kamienną twarzą i idąc wzdłuż parkanu doszła do furtki. Najspokojniej otworzyła ją i weszła na zaminowaną ścieżkę.

Wstrzymałam oddech z przerażenia, targana sprzecznymi uczuciami. Chciałam wołać na nią, żeby się wróciła i nie pakowała w nieszczęście, śmierć lub kalectwo, a jednocześnie pragnęłam wziąć nogi za pas i uciekać z tego miejsca, by i sama nie oberwać. Ale zanim zdecydowałam się, czy zrobić to, czy tamto, obca pani doszła do tablicy z ostrzeżeniem o zaminowaniu, pochyliła się, wyciągnęła kołek spomiędzy płyt chodnika, deskę z ogłoszeniem wetknęła pod pachę i najspokojniej doszła do ganku. Następnie z torebki wyjęła klucze, otworzyła nimi drzwi i zniknęła we wnętrzu domku.

Toś ty taka? — mruknęłam pod nosem domyślnie i zawróciłam w kierunku miasta, aby przy najbliższym skrzyżowaniu ulic czekać na Ojca i z nim razem rzucić się do ataku na „zaminowaną” fortecę.

Ojciec ubawił się moim opowiadaniem, ale dobry humor opuścił go, gdy zaczęliśmy szturmować zabarykadowane na parę zamków drzwi. Drobna pani o kamiennej twarzy okazała się straszliwą cholerą i nie chciała nas wpuścić. Lecz że waliliśmy uparcie, wreszcie otworzyła. A gdy się okazało, że przyszliśmy, aby zamieszkać, rozgorzała potworna bitwa, przy której Grunwald Matejki przedstawiał się jak skromna potyczka.

Z początku walczyliśmy na dokumenty i na argumenty. Podtykaliśmy jej pod nos nakaz kwaterunkowy. Ona przygważdżała nas do ziemi książką meldunkową, w której miała zameldowanych dziewięć osób na dwa czteropokojowe mieszkania, jedno na piętrze, drugie na parterze. W świetle dokumentów i ona, i my mieliśmy rację, a co za tym idzie, spór wydawał się niemożliwy do rozstrzygnięcia. Należało więc podejść do zagadnienia z innej strony. Zastanawiałam się, jak to zrobić, bo ustąpienie równałoby się perspektywie nocowania na dworcu, co po paru nocach niby przespanych w biurze Ojca wcale mnie nie nęciło. Spróbowałam w końcu bezczelności.

A ja się stąd nie ruszę — oznajmiłam, rozwalając się na gdańskim fotelu stojącym w hallu, w którym toczyła się walka. — Proszę pokazać mi tych dziewięć osób w naturze, a nie na papierku.

Wyjechali po swoje rodziny! — wrzasnęła gospodyni mieszkania.

Przemknęło mi przez głowę, że z tymi zameldowanymi ludźmi może być taka sama lipa, jak z zaminowaną ścieżką.

To jak przyjadą, będziemy się martwić — powiedział beztrosko Ojciec.

Na razie zajmiemy ten pokój — dodałam lodowato, wskazując na pierwsze z brzegu drzwi.

Nie! — wykrzyknęła. — Ten pokój należy do profesora Poprzeradzkiego.

To wprowadzimy się tu... — wskazałam na następne.

Tu mieszka pani Pokrzewnicka.

I awantura rozgorzała na nowo. Wreszcie paniusia o kamiennej twarzy i złych oczach zrozumiała, że nie ruszymy się z domku, ponieważ coraz wygodniej rozsiadaliśmy się w fotelach, toteż wygadawszy wszystkie swoje racje, oznajmiła, że na dzisiejszą noc, ale tylko na dzisiejszą, pozwoli nam przenocować w jednym z licznych pokoi. Wybrała naturalnie najmniejszy, może dwunastometrowy pokoiczek koło łazienki. Okno wychodziło na północ. Ucieszyliśmy się w nadziei, że wreszcie trochę odpoczniemy, ale pokoik okazał się zastawiony meblami, naturalnie nie naszej gospodyni, tylko jakiegoś inżyniera Zakrzewskiego, i mowy być nie mogło, by pozostały tam rażeni z nami. Mieszkanka więc niegościnnego domku pognała nas do przenoszenia pięknych zresztą gratów do sąsiedniego pomieszczenia.

Przyłożyliśmy się z Ojcem do tej roboty z zapałem. A ta drobna kobietka okazała się prawdziwym kłębkiem energii i stalowej siły. Ojciec, kawał wielkiego i silnego chłopa, wyglądał przy niej jak zwyczajny mięczak, a ja jak plazma. Pani Karolina przesuwała bowiem załadowane wszelkim dobrem kufry jednym pchnięciem ramienia, a ciężkie gdańskie szafy fruwały na jej skinienie. Wreszcie zgodnie ogołociliśmy pokój ze sprzętów, przy czym gospodyni wyjęła nawet gwoździki ze ścian.

Toś ty taka? — zamruczałam pod nosem. — Dobrze, że przesadziłaś. Teraz ja cię uziemię.

Wyciągnęłam ze swego zawiniątka dwie kartki papieru i ołówek. Na obu wypisałam nasze nazwiska i przy pomocy dwóch agrafek jedną z kartek przyszpiliłam do drzwi naszego pokoiku, a z drugą powędrowałam ku drzwiom wyjściowym.

Tato! — powiadomiłam Ojca gromko przez całą szerokość hallu. — Idę po ślusarza, żeby dorobił nam klucze.

Zamiast Ojca pojawiła się pani Karolina i zaczęła z siebie wydawać odgłosy karabinu maszynowego.

Stałam w drzwiach z lodowatą miną i patrzyłam na nią, jak na podskakującego i bardzo złego wróbla. Trwało to dłuższą chwilę, ale moment psychologiczny wytrzymałam, bo w końcu wręczono mi klucze od drzwi wejściowych, obiecując, że w dniu jutrzejszym odpowiednie władze zrobią z nami porządek.

Następnie pani Karolina zabarykadowała drzwi od wszystkich innych pokojów z kuchnią włącznie, zostawiwszy nam otwartą tylko toaletę. Na szczęście, bo ogródek przecież był zaminowany.

Kolację wcinaliśmy w pustym pokoiku. Składała się ona z suchego chleba popijanego zimną wodą.

Już mieliśmy się układać do snu na twardej posadzce, gdy drzwi się otworzyły i weszła bez pukania. Spojrzała na nas z góry, co przyszło jej łatwo, ponieważ siedzieliśmy z Ojcem na podłodze. Bez słowa wyjaśnienia, dlaczego nas niepokoi, doszła do okna, otworzyła je, odczepiła termometr, wiszący po zewnętrznej stronie, zabrała go i wyszła.

Ten końcowy wyczyn rozładował nasze zirytowanie i zmęczenie. Porykując ze śmiechu ułożyliśmy się do niewygodnego snu.

— „Miałeś, chamie, złoty róg...” — zadeklamowałam. — Miałeś bibliotekę. Niewiele brakowało, a miałbyś dzwonek elektryczny na Mikołę, jak major Petkow w Żołnierzu i bohaterze. Miałeś termometr za oknem. A co ci ostało?... Twarda posadzka, która dotkliwie ugniata moje bioderko — zakończyłam, kręcąc się na podłodze i nie mogąc znaleźć dogodnej pozycji do snu.

Nikt z dziewięciu zameldowanych osób nie pojawiał się jakoś. Zostaliśmy więc w małym pokoiku, ale walki, które rozgorzały o używalność kuchni, zamkniętej przed nami na klucz, przesłoniły mi i zakończenie wojny, i warunki, na jakich pokój w Europie został ustalony. Bez wrażenia też przeszło, że zaczęłam pracować w Zarządzie Miejskim w Sopocie. W tych tygodniach bowiem żyłam dla jedynego tylko celu: aby rozparcelować kuchnię na sektory, tak jak został podzielony zwyciężony Berlin, i naturalnie jeden przywłaszczyć sobie.

Wreszcie na początku chyba czerwca zjawił się jeden z dziewięciu zameldowanych lokatorów. Był to starszy, elegancki i mile wyglądający pan, który jednak z miejsca odniósł się do nas nieufnie i ozięble. A gdy próbowałam wciągnąć go do wspólnego frontu przeciw pani Karolinie, lodowaciał kompletnie.

Któregoś dnia zdecydowałam się zmienić system walki i zadziałać przez zaskoczenie. Nie poszłam do biura. Zaczajona przy drzwiach naszego pokoju, udając że mnie w mieszkaniu nie ma, czekałam momentu, aż starszy pan otworzy drzwi do kuchni i wejdzie tam gotować sobie śniadanie. Tak jak liczyłam, wszedłszy nie zamknął drzwi za sobą. Obładowana więc paroma garnkami, wdarłam się za nim, zawładnęłam pomimo jego sprzeciwów połową maszynki gazowej i całym kluczem, skonfiskowawszy go na korzyść uciśnionych lokatorów, czyli na swoją i Ojca.

Awantura, jaką po powrocie z biura pani Karolina zrobiła starszemu panu, wyjaśniła mi jego tajemnicę. Okazało się, że nie jest to żaden z lokatorów, bo ani profesor Poprzeradzki, ani inżynier Zakrzewski, tylko własny ojciec gospodyni, który na naszą cześć przyjechał zagęszczać mieszkanie, trzymać nas w szachu i przez jakiś czas udawać kogoś zupełnie obcego.

Stan wojenny trwał w naszym domku i mieszkaliśmy jak wrogowie aż do momentu, gdy nagle i niespodziewanie któregoś popołudnia drzwi się otworzyły i stanął w nich Wiktor. Był już zwolniony z wojska, bo przed samym zakończeniem działań wojennych najechał czołgiem na minę i wyleciał w powietrze. Ale z tych opałów wyszedł po swojemu, czyli tylko poobijany i ze zwichniętą ręką. Poleżał więc sobie trochę w szpitalu, tam pozbył się kontuzji, przystroił w nową skórę i zjawił gotowy do brania się znów z życiem za bary.

Oboje z Ojcem szaleliśmy ze szczęścia i byliśmy tak nieprzytomnie rozradowani, że cały świat przytulilibyśmy do wezbranych wzruszeniem łon. Toteż ucieszyliśmy się nawet, że wraz ze zjawieniem się Wiktora pani Karolina spłynęła ze szczytów swego piętra i zaczęła nam okazywać zainteresowanie i, o dziwo, przyjaźń'. Drugiego wieczora zaprosiła się do nas, aby posłuchać wrażeń z frontu. Wystroiła się w swoją najładniejszą, chyba przedwojenną suknię, i wyglądała nawet całkiem miło. Ale po pół godzinie rozwiało się zupełnie to pochlebne wrażenie, bo nagle spostrzegłam, że robi czułe miny do mego szwagra. Wreszcie zaproponowała, że odda mu jeden z pokoi na górze.

Na tę wiadomość Wiktor przesłał jej zamglone spojrzenie, podniósł się i poszli we dwoje na górę.

Hę?! — chrząknęłam ze złością, spoglądając znacząco na Ojca.

Nie martw się — uspokajał mnie Ojciec. — Gryzelda nie da rady naszemu Kirkorowi.

Trochę rozśmieszyło mnie imię nadane pani Karolinie, ale niewiele, bo całą uwagę skierowałam na podsłuchiwanie tego, co się działo na górze.

Przez chwilę jeszcze słyszałam głośny śmiech Wiktora, aż zeszli na dół w cudownej komitywie i... w jaki to sposób Wiktor zrobił, naprawdę nie mam pojęcia... Ale pani Karolina z miną, jakby robiła rzecz najbardziej prostą i oczywistą, wyprowadziła w ciągu pięciu minut swego ojca z pomieszczenia profesora Poprzeradzkiego, oddając bez mrugnięcia powieką najpiękniejszy pokój Wiktorowi wraz z meblami, za które miał jej zapłacić, gdy tylko zacznie pracować i zarabiać.

Oniemiałam.

Przy nowej zaś przeprowadzce ta ohydna Putyfara przewracała do Wiktora oczami zupełnie bezwstydnie i szczebiotała jak idiotka.

Naszemu bohaterowi należy się wygoda po trudach wojennych! Czy nie mam racji?

Ma pani rację — odpowiedział Wiktor, operetkowo chwytając się za serce.

Byłam tak wściekła, że w trakcie krzątania się przy urządzaniu pokoju metodą nieletnich podstawiłam jej nogę. Ale wybrałam moment bardzo nieodpowiedni, bo Wiktor stał za blisko i Putyfara lecąc na ziemię zdążyła uczepić się swego Józefa. Zamiast gruchnąć na twardą podłogę, znalazła się — i to przy mojej pomocy! — w jego ramionach.

Spojrzałam na Wiktora z oburzeniem, a on ponad puchatą główką Gryzeldy pokazał mi język.

Poczekaj, ty koniu trojański — pomyślałam ze złością. — Niech tylko przyjedzie Alina... Zaraz jej wszystko opowiem.

A romansowo nastrojona para mizdrzyła się do siebie jeszcze przez parę minut, aż wreszcie nasza gospodyni popłynęła do siebie na górę. Wiktor położył rękę na sercu, teraz do mnie zrobił mdlejące oczy i wyszedł z pokoju. Za chwilę wrócił taszcząc manatki Ojca.

Jutro lecę do władz wojskowych, żeby rozminowano ogródek, a pojutrze jadę po Matkę i dziecko. Już dwa pokoje mamy. Tu zamieszkają rodzice z Alinką. A my, Dyneczko, będziemy się gnieździć w tym małym.

Zwariowałeś? — zapytał słodkim głosem Ojciec.

Nie — odpowiedział Wiktor. — „Mamracja”, zwana przez was Gryzeldą, dlatego ofiarowała mi drugi pokój, żebym z Dyną razem nie nocował. Taka moralna! Jeśli powtórzymy ten numer, zdobędziemy trzeci pokój.

Ogródek wcale nie był zaminowany. Saperzy, których Wiktor sprowadził, zwymyślali go za głupie kawały. Zabrali też ze sobą ostrzegawcze tablice. Wyciągając z tego nowego doświadczenia logiczne wnioski, przestałam już zupełnie wierzyć w dziewięciu upiornych lokatorów i wstępnym szturmem zdobyłam łazienkę. Wiktor zaś przywiózł spod Częstochowy Matkę i Alinikę Drugą.

I nareszcie połączyliśmy się.

Pani Karolina stawszy się naszą przyjaciółką oddała nam na własność cały parter, zabrała swego ojca na górę i już zupełnie wyraźnie ruszyła w konkury do Wiktora. Zagięła na niego parol i postanowiła się czym prędzej wydać. Robiła więc do niego słodkie oczy, obskakiwała go, jak mogła, patronowała reszcie naszej rodziny, Alinę Drugą opasała słodyczami i w ogóle przyczepiła się jak rzep psiego ogona.

Miałam wyżej uszu jej osoby, kręcącej się między nami i wprowadzającej jakiś obcy, inny element w naszą własną atmosferę rodzinną. Równocześnie szkoda mi było trochę tej naszej Putyfary, ponieważ Wiktor z typowo męską bezwzględnością wyśmiewał się z niej okrutnie. Moje poczucie babskiej solidarności zbuntowało się, i któregoś dnia, gdy razem robiłyśmy porządek w ogródku, niby zwierzając się, opowiedziałam o wielkiej miłości łączącej Wiktora i moją siostrę. Ale Mamracja nie chciała zrozumieć mego ostrzeżenia, bo w odpowiedzi usłyszałam, że ci wszyscy, którzy mieli „szczęście” znaleźć się za granicą, nie wrócą przecież do Polski Ludowej, że założą tam inne, nowe rodziny. I w chwilę później zniknęłam pod lawiną przykładów. Z nich dowiedziałam się, ilu to mężów zawiadomiło swe żony, że inaczej urządzili sobie życie, i ile żon postanowiło nie wrócić do mężów, ponieważ na emigracji mogły przebierać w chłopach jak w ulęgałkach.

Wszystkie te historie poparte były nazwiskami, a nawet proponowano mi adresy, abym mogła pójść i sprawdzić, jak wygląda rzeczywistość.

Na tej więc mojej uczciwej bezinteresowności wyszłam jak Zabłocki na mydle i wróciłam z ogródka kompletnie chora. Bo ględzenie pani Karoliny, mające na celu stworzenie nastroju, że Wiktor jest wolny i jego małżeństwo z zagubioną gdzieś w Niemczech mą siostrą nie ma widoków na przyszłość, trafiło rykoszetem dobrze i celnie we mnie samą.

Od sierpnia zeszłego roku nie miałam żadnych wiadomości od Barkisa i wiele już miesięcy odpychałam myśl, że przez te lata rozłąki mogło się u niego wszystko zmienić i to co nas łączyło, skończyć. Nogi ugięły się pode mną, gdy to, o czym nie chciałam nawet myśleć, zostało głośno wypowiedziane.

Przez tydzień chodziłam tragiczna i wszystko mi z rąk leciało. Wreszcie postanowiłam zdjąć koronę z głowy i odezwać się pierwsza. Ale ponieważ od dawna nie wiedziałam. jak ułożyło się życie mego męża, nie chciałam uderzyć w skamlące tony, i list, na który po paru bezsennych nocach się zdobyłam, wyszedł strasznie sucho, wręcz oficjalnie. Zawiadamiałam go tylko, że mieszkamy w Sopocie, że prawie od roku nie miałam żadnego listu, że oczekuję wiadomości i że Alina jeszcze się nie odezwała, a do momentu ruszenia frontu radzieckiego przebywała w zachodnich Niemczech na robotach.

Żadnej jednak odpowiedzi nie dostałam. Czekałam na jakiś znak z Anglii i czekałam, a tygodnie mijały.

Moje myśli widocznie udzieliły się Wiktorowi, bo któregoś wieczora powiedział:

Dlaczego ten idiota Barkis nie pisze? Kiedyż on przyjedzie? Dlaczego nie wyślesz listu, żeby natychmiast wracał?

Jeśli zechce do mnie wrócić, potrafi to zrobić sam. Nie muszę mu pokazywać drogi — odparłam, ratując choć dumę.

Jak ty nie chcesz, to ja mu napiszę, żeby się nie wygłupiał! — wrzasnął Wiktor.

Ani mi się waż! — wrzasnęłam teraz ja. — Nie wolno ci się wtrącać do moich małżeńskich spraw. Pilnuj własnego nosa i własnej żony. Zresztą jak dotąd nie zauważyłam, żebyś był zarzucany listami od Aliny — dodałam ze złością, aby sobie ulżyć.

Skłóciliśmy się z Wiktorem straszliwie i w tej kłótni zgorzkniały nasze serca. Więc też i nie napisaliśmy ani słówka do Londynu, przeświadczeni, że Mamracja miała rację.


21. A DZIWUJESZ SIĘ?


Takie były zabawy, spory w one lata.”

Tymczasem Alina, w charakterze „nie domęczonej dziewki”, czyli Danusi porwanej przez Krzyżaków, przebywała na robotach w Niemczech.

Tak śmieszna dla nas medycyna XVII-wieczna nie była taka głupia, na jaką wyglądała, i moja droga siostrzyczka, mająca więcej szczęścia niż rozumu, wyleczyła się znakomicie zawartą w pajęczynie penicyliną, przybrudzoną co prawda. Resztę zimy nie podtrzymywana już paczkami wujka Sienkiewiczologa przebiedowała w obozie na coraz bardziej wodnistej brukwiówce. Wczesną wiosną została wyswobodzona przez wojska amerykańskie, które brukwiówkę zamieniły na wysokokaloryczną grochówkę, a obozy pracy na obozy próżniactwa i marazmu duchowego, stwarzając w nich dla Polaków życie przypominające zatęchłą, stojącą wodę. Nie odpowiadało ono oczywiście czynnemu i rzutkiemu usposobieniu Aliny. Tam, gdzie ją Amerykanie zabarykadowali, przygruchała sobie towarzyszkę, a że obie takiej opieki miały powyżej uszu, prysnęły przez druty i kraty obozu.

Nastał akurat odpowiedni czas na realizowanie hasła: „Podróże kształcą!” Różne wojskowe auta ganiały wtedy po świecie we wszystkich kierunkach, że tylko wybierać Autostopowiczki zaczęły zatem zwiedzać zachodnią Europę.

Podczas tego szwendania się po świecie przez różne, zdawałoby się, murowane okazje wysyłała Alina listy do nas. Żaden jednak nie został doręczony. Tak samo jak listy do Barkisa do Anglii, z których na szczęście dotarł jeden, wysłany z Paryża.

Barkis w ciągu jednego dnia przyszykował się do drogi i wyjechał z Londynu na tak zwany przez Brytyjczyków Kontynent. W Paryżu stracił parę dni na poszukiwania, wreszcie zdobył wiadomość, że Alina wyjechała w kierunku Luksemburga.

Zawodząc: „Uciekła mi przepióreczka!” — pognał za nią.

Alina zaś jeździła po Europie zygzakami, nie przeczuwając, że Barkis jej szuka.

Dojechała wreszcie do Monachium i tam dowiedziała się, że z dawnego obozu w Murnau odchodzą wojskowe transporty do Włoch, które przewożą też żony oficerów II Korpusu.

Powinnyśmy skorzystać i zwiedzić Włochy — oznajmiła swej towarzyszce. — Potem może nigdy taka okazja się nie trafić.

Z bezczelnym tupetem zjawiły się w Murnau, jako niby żony oficerów armii Andersa, wepchnęły się do transportu i wyruszyły po nowe wrażenia akurat na jeden dzień przed przyjazdem mojego męża, który jak zziajany ogar zaczynał już mieć dość tego tropienia i polowania po wszystkich „zonach”.

Droga z Murnau do Włoch zapisała się we wspomnieniach Aliny dość mocno, ponieważ była jeszcze jednym zabawnym spotkaniem z literaturą.

Ten szumnie nazwany transport do Włoch okazał się tylko jedną wielką wojskową ciężarówką, rozklekotaną w dodatku podczas operacji wojennych. Towarzystwo, załadowane do niej o świcie, składało się z paru oficerów, paru podchorążych, sześciu żon, a właściwie czterech, bo Alina ze swą towarzyską jechały przecież „na gapę”, oraz dwojga dzieci.

W różowych humorach, podziwiając alpejskie krajobrazy, dojechano do granicy na Brennerze. I tu zaczął się klops. Okazało się, że w dniu wczorajszym do placówek polskiej żandarmerii, wartującej na granicy, przyszedł rozkaz niewpuszczania do Włoch ludności cywilnej.

Komendant transportu, który wiózł odszukaną w Niemczech żonę, o mało nie oszalał z rozpaczy i próbował ubłagać szefa placówki o przepuszczenie jeszcze tylko tego jednego transportu.

Choćby w nim siedziała sama pani Andersowa, nie przepuszczę — służbiście upierał się żandarm.

Wobec tak niezłomnej postawy samochód musiał zawrócić, ale odjechał tylko parę kilometrów do pierwszego „Gasthausu”. Tam całe towarzystwo wysiadło, aby rozprostować nogi i naradzić się nad tak powikłaną sytuacją. Wreszcie zdecydowano zaczekać do popołudnia.

Może po zmianie warty trafimy lepiej — pocieszali się mężczyźni, podczas gdy prawdziwe żony oficerów na zapas zalewały się łzami.

Jeżeli się nie przedostaniemy — szepnęła Alina do swej towarzyszki — to proponuję mały wypadzik na północ. Może kropnęłybyśmy się do Holandii? Jeszcze jej nie znamy! Jak myślisz?

Zupełnie dobry pomysł! — zgodziła się przyjaciółka, która zdaje się tak samo jak Alina była niespokojnym duchem.

Około godziny czwartej załadowano się na ciężarówkę i ruszono po raz drugi na forsowanie granicy.

Posterunek rzeczywiście był tym razem inny, ale rozkaz ten sam.

Proszę odstawić panie albo z powrotem do Murnau, albo do Innsbrucku. Mam rozkaz przepuszczać tylko wojskowych z kartami urlopowymi — oznajmił popołudniowy komendant.

Samochód znów więc musiał zawrócić, ale nie pojechał dalej jak do znanego już wszystkim „Gasthausu”. Tam wszyscy wysiedli i postanowili czekać do godziny drugiej w nocy, ale już nie ryzykować z próbami przewiezienia pań oficjalnie. Około godziny drugiej rozespane dzieci poobwijane w pledy ułożono za rozmontowanymi motorami w przedzie auta. Przy bocznej ścianie samochodu położono dwie panie na podłodze, na nich drugie dwie, a na wierzch jeszcze dwie. Piramidę z pań zasłonięto kocami, na kocach położono walizki. Aby tę kontrabandę lepiej zamaskować, trzech oficerów zasiadło na walizkach i samochód ruszył.

Dlaczego mężczyźni usiedli na walizkach zaraz przy „Gasthausie”, zamiast przed samą granicą, nie wiadomo. W każdym razie Alina poczuła się wbita w panią leżącą pod nią, podczas gdy ta na niej spłaszczyła mą siostrę na zwyczajny naleśnik. '

Groza sytuacji, przeżywanej przez prawdziwe żony, pragnące nareszcie po tylu latach poniewierki połączyć się z mężami, udzieliła się i Alinie, choć jej specjalnie nie zależało na przedostaniu się do Włoch. Pełna nerwowości cisza zapanowała w aucie, które, jak to po alpejskich drogach, wciąż jechało w dół i na zmianę w górę. Wreszcie ubite pod walizkami kobiety wyczuły, że samochód zwalnia i wtedy pani rozpłaszczona na mej siostrze z wielkiego przejęcia zaczęła modlitewnie cichuteńkim, żarliwym szeptem prosto w ucho Aliny:


Panno święta, co Jasnej bronisz Częstochowy

I w Ostrej świecisz Bramie!...


Wychowane przez Ojca w atmosferze zupełnego „desinteressement” religijnego, a tylko w bardzo wczesnym dzieciństwie ganiane przez Matkę do kościoła, nie byłyśmy zbyt mocne w zakresie znajomości modlitw. Toteż Alina w pierwszej chwili była przekonana, że pani oficerowa odmawia jakąś „antyfonę”, lecz gdy z życzliwością nawet i szacunkiem zaczęła się pilniej przysłuchiwać, a rozmodlona kobieta dojechała do: „Tak nas powrócisz cudem na Ojczyzny łono” — zorientowała się, że zamiast modlitwy delikwentka deklamuje Inwokację z Pana Tadeusza i zupełnie sobie z tego nie zdaje sprawy. Alina wyobraziła sobie zaraz, jak w tej modlitewnej konwencji wypadłby ustęp zaczynający się od: „Właśnie dwukonną bryką wjechał młody panek...” A rozmodlona paniusia tak się rozpędziła, że na to się i zanosiło.

Poczucie humoru rozebrało Alinę i nie mogąc już dłużej wytrzymać zaczęła cichutko chichotać. Jej śmiech udzielił się innym.

Panowie oficerowie popatrzyli na siebie z niepokojem nie mogąc się domyślić, co się pod nimi dzieje. Ale w tym momencie powierzchowna lustracja samochodu przeprowadzana przez punkt graniczny właściwie już się skończyła i żandarmi dali zezwolenie na przejazd. Ciężarówka ruszyła, oficerowie poderwali się ze swych miejsc i zaczęli wyciągać pięć płaczących ze śmiechu pań, a jedną śmiertelnie obrażoną, zwłaszcza na Alinę.


We Włoszech spotkało moją siostrę wielkie rozczarowanie. Bo gdy sprawdzono, że w II Korpusie nie posiada żadnego męża, wyciągnięto wniosek, że przyjechała tu „na grandę”, i odstawiono „ciupasem” do obozu dla ludności cywilnej w Barletcie, Tak więc prześnił się jej sen o gondolach w Wenecji, o galeriach sztuki we Florencji, o papieżu w Rzymie i o wielu, wielu innych ciekawostkach, na które sobie ostrzyła zęby.

Znów znalazła się w obozie, różniącym się od poprzednich tym, że podłoga zamiast drewnianej była kamienna, zamiast piętrowych łóżek były wojskowe nosze — z remanentów szpitalnych, że zamiast szesnastu osób w „sztubie” mieszkała z dwudziestoma w „camerze”, na obiad zamiast unrrowskiej grochówki spożywała groch kraszony olejem. Co gorsza, dowiedziała się, że z Włoch nie ma już powrotu do Polski. Uczynni oficerowie poinformowali ją dokładnie o przepaści, jaka istnieje między II Korpusem a Związkiem Radzieckim. Poinformowali, że jeśliby nawiązała kontakt z rodziną w kraju, nigdy już nikogo nie zobaczy, bo wszyscy zostaną wywiezieni na Syberię. Poinformowali, że nie wolno jej się buntować, że musi zostać w obozie i czekać, aż sprzyjająca sytuacja polityczna pozwoli Andersowi zjawić się (na białym koniu — mój przypisek) w kraju.

Dopiero teraz Alina się opamiętała i zapłakała nad swoją lekkomyślnością. Wymawiając sobie, że zamiast pchać się wszelkimi siłami na wschód do dziecka, męża i rodziny, zachciało jej się być globtroterką, zasiadła nad brzegiem Adriatyku, najsłońszego morza na kuli ziemskiej, i dosalała go własnymi łzami.

W tej dopiero kryjówce dogonił ją mój ukochany mąż i zabrał do siebie do Anglii, tłumacząc, że sytuacja nie jest tak tragiczna, jak usiłowali jej wmówić przygodnie poznani oficerowie.

A w Londynie czekał na Barkisa mój list z kraju.

On i Alina dowiedzieli się z niego, że połączyliśmy się i już całą rodziną mieszkamy w Sopocie. Pomimo radości odczuwali lodowatą lakoniczność listu i zaczęli się głowić nad zagadnieniem: co to znaczy. I ten list pisany przez pryzmat kobiecej polityki został przez Barkisa skomentowany jako podyktowany sytuacją w kraju.

Jeżeli Dyna pisze niby obojętnie i nie wzywa mnie do powrotu, to znaczy — wyjaśniał Alinie — że w propagandzie przeciw powrotowi do kraju jest więcej prawdy, niż nawet przypuszczałem.

Może... — zamyśliła się Alina.

Nie pozostaje nam wobec tego nic innego, jak siedzieć tutaj. — westchnął ciężko Barkis — i próbować ściągnąć do Anglii całą rodzinę.

A uda ci się? — z powątpiewaniem zapytała Alina.

Trochę wpływów i znajomości mam — odpowiedział mój mąż. — Widzisz... — dodał wstydliwie. — Podczas jednego z licznych przesileń gabinetowych byłem przez dwa tygodnie ministrem skarbu w rządzie.

O raju! — uradowała się Alina. — Dyna pęknie chyba, gdy zacznę ją tytułować „Panią Ministrową”.

Raczej dla ścisłości „Dwutygodniową Ministrową” — uśmiechnął się.

Wreszcie zaczęły kursować ostrożne listy między Sopotem a Londynem. Zdjęły nam one z serca jeden straszny ciężar, to jest troskę o życie Aliny. Poza tym doprowadzały do rozpaczy.

Bo oni pisali jakoś bardzo dziwnie dla nas, a my dla nich, obawiam się, jeszcze dziwniej.

Wiktora, tak odważnego, gdy szło o moje sprawy, nie można było namówić teraz, żeby tej idiotce Alinie nakazał powrót. Chodził tylko z coraz bardziej ponurą miną i wściekał się w domu o najmniejszy drobiazg.

A oni krążyli po Londynie zrozpaczeni, nie mogąc się doczekać wezwania z naszej strony, ciągle nasze drewniane listy komentując od strony niuansów politycznych.

Barkis pokazywał niby Alinie Londyn, ale mimo wysiłków dość apatycznie.

— „Maryś!” — mówił do niej, gdy stawali przed czymś godnym uwagi.

— „Co tatulu?” — podchwytywała pamiętny dialog z Za chlebem Sienkiewicza.

— „Widzisz?”

— „Widzę”.

— „A dziwujesz się?”

— „Dziwuję się...”

Ale ani niczego nie widzieli, ani niczemu się nie dziwowali, bo myślami byli w kraju i miejsca już sobie znaleźć nie mogli. Perspektywa zaś zupełnego rozstania z nami w wypadku, gdyby podjęli decyzję niewracania, doprowadzała ich do szału.

Wreszcie któregoś dnia wybrali się do polskiego kościoła na uroczyste nabożeństwo z okazji jakiejś narodowej rocznicy.

Pokażę ci wszystkich członków rządu — obiecywał Barkis.

W kościele jednak nie rząd emigracyjny przykuł uwagę Aliny. Przed samym ołtarzem zobaczyła ku swej radości hrabiego Montalk-Potockiego, który w latach trzydziestych ogłosił się królem Polski, bodaj Władysławem V. Teraz wyglądał tak samo jak przed wojną, gdy przyjechał do kraju. W wiśniowej aksamitnej szacie, w berecie ze strusim piórem, z rudawymi włosami sięgającymi poza ramiona i rozpuszczonymi na plecach, przypomniał Alinie, jak to w Warszawie pośród gromady wyrostków leciałyśmy za nim przez cały Nowy Świat. Zupełnie nie zmieniony przez te lata, klęczał teraz pośrodku kościoła jako prawowity król Polski i wobec jego renesansowej wspaniałości członkowie rządu emigracyjnego, zgromadzeni w ławkach po prawej stronie, wydali się Alinie nierzeczywistymi i tak samo mało ważnymi cieniami, jak ten zwariowany hrabia.

Bzdura — mruknęła do siebie Alina pod nosem i pociągnęła Barkisa do wyjścia.

Chciałem ci pokazać... — szepnął.

Już nie trzeba — odszepnęła.

A gdy wyszli z kościoła, powiedziała:

Doznałam olśnienia! Wracamy do kraju, i to jak najprędzej! Wszystko tutaj opiera się na nierzeczywistości. Ten twój rząd tyle samo wart, co ten wariat, król Władysław V! Nie zostanę w tym towarzystwie ani chwili dłużej! Wracam natychmiast! Tam przecież czekają na nas Dyna i Wiktor, i dziecko, i rodzice, i książki, i... Ty też ze mną pojedziesz? Prawda? — uśmiechnęła się słodko do Barkisa.

Och! Naturalnie! — wykrzyknął z ulgą.

Drogę w kierunku najbliższej stacji „Undergroundu” przebyli, jakby ich kto gonił. Zabrali z domu dokumenty i polecieli z nimi do ambasady, zwanej w Londynie nie polską, lecz warszawską, zapisać się na repatriację.

O ile przedtem łazili jak muchy w smole, o tyle teraz, gdy wreszcie się zdecydowali, każda minuta stracona doprowadzała ich do ataku furii.

Dzięki więc spokojnemu wariatowi, jakim był hrabia Montalk-Potocki, skończyły się polityczne rozterki mego męża i Aliny, a w dwa dni później otrzymaliśmy w Sopocie telegram... że wracają.


22. KOCHAJMY SIĘ!


Witaliśmy ich na molu w Gdyni.

Nic nam nie pomogły kostiumy i garnitury uszyte specjalnie na tę okazję z „demokratycznej jodełki”. Z miejsca poczuliśmy się jak ubodzy krewni. Alina, wystrojona przez Barkisa w Londynie, wyglądała jak gwiazda filmowa, a mój mąż przypominał dystyngowanego dyplomatę z „kapitalistycznego zachodu”.

Strasznie jakoś do siebie w pierwszej chwili nie pasowaliśmy, tak że kompleks niższości Wiktora i mój trwał i podczas burzliwego przywitania w Gdyni, i jeszcze podczas formalności załatwianych w biurach repatriacyjnych pod Gdańskiem, w tak zwanym „Narwiku”.

Ojciec wyczuł to skrępowanie, a że ostatnio Alinę Drugą zapoznał z Sienkiewiczem i czytał jej W pustyni i w puszczy, odezwał się po swojemu:

Oni „być wielki świat”, a my mamy tylko po jednej mosiężnej obrączce.

Ucieszyło to tak Barkisa, że stracił swą angielską flegmę i o mało nie zadusił Ojca w taksówce.

Mamracja, tak jak i my, nie poszła tego dnia do biura i czekała niecierpliwie w domu, aby obejrzeć sobie jak najprędzej żonę Wiktora. Na widok Aliny ręce jej opadły, szybko też się zorientowała, że jest „de trop” w naszym towarzystwie i ociągając się co prawda, ale wreszcie odpłynęła do siebie na górę.

A my zaczęliśmy się witać od początku.

W tym witaniu przeszkodziła znów Matka, która na cześć zagraniczniaków wystąpiła z przyjęciem „monstre”. A „zagranicznicy” rzucili się na .polskie potrawy, jak dzikie zwierzęta, jakby za nimi bardziej byli stęsknieni niż za nami.

Beautiful!... Marvellous!... — jęczała z angielska, aby nam zaimponować, Alina z ustami pełnymi kiełbasy.

Splendid — przedrzeźniał ją Barkis, pakując też w siebie bez opanowania Polish ham.

Apollo, Corso, Atlantic, Petit Trianon — dodałam i ja, ponieważ ten „splendid” skojarzył mi się tylko z przedwojennymi kinami w Warszawie.

Matka na to z dumną miną wniosła bigos, który został przywitany dzikimi wrzaskami.

Pierwszy mecz pomiędzy „nimi” a „nami” został rozegrany honorowo, czyli 1:1, i już bez kompleksów przystąpiliśmy do odbudowywania naszego życia.

I nasze obie „młode pary” tak intensywnie zabrały się do tego, że w dwa miesiące później z Aliną prawie jednocześnie oznajmiłyśmy rodzinie o widokach jej powiększenia.

Barkis po przyjeździe po raz drugi w moim życiu okazał się księciem z bajki. Obsypał mnie nie tylko, kieckami, piękną zagraniczną bielizną, ale nawet kosmetykami przesławnej Elizabeth Arden. Niesłychanie się z tego ucieszyłam, ponieważ podczas okupacji zaniedbałam się okropnie, a otrzymanie od losu drugi raz tego samego męża zobowiązywało do starań o zewnętrzną powłokę. Wobec tego chodziłam po mieszkaniu przesadnie wysmarowana kremami pani Ardenowej, aby jak najprędzej stracić wygląd demokratycznego kopciuszka. I chodziłabym tak jeszcze długo, ale Ojciec wyśmiał mnie.

Wyglądasz jak żona Wokulskiego — powiedział. — Uważaj, bo w Lalce smutno się to skończyło.

Alina i Wiktor podchwycili żart Ojca i przestali mnie nazywać „Dwutygodniową Panią Ministrową”, co było dość nieznośne, na korzyść „Pani Wokulskiej”, co też okazało się nie do wytrzymania. Przestałam się więc wygłupiać w domu, latając do kosmetyczek, aby przy ich pomocy odmłodzić się choć trochę.

A w tydzień chyba po przyjeździe repatriantów zwaliła się do nas rodzina. Pierwszą jaskółką zwiastującą najazd Hunów był Anatol. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że mieszka w Gdyni, jest właścicielem sklepu komisowego, a zatem „prywatną inicjatywą”. Dotychczas nie opłacało mu się widocznie skomunikować z tak skromną, reprezentującą „świat pracy” rodziną, pomimo że mieszkaliśmy blisko. Ale przyjazd Barkisa z zagranicy zmobilizował naszego rodzinnego kombinatora. Zjawił się więc przed domkiem w wytwornym samochodzie z nadzieją, że pohandluje z „zagranicznikami”. Mój mąż nic jednak na handel nie przywiózł, toteż Anatol, brzydko się wyrażając o życiowej niezaradności i braku umiejętności korzystania z sytuacji niektórych osób, zdematerializował się, szybko znikając z horyzontu, aby nie tracić drogiego czasu. Barkis był rozczarowany, bo chciał obszerniej pogadać o jego ojcu, majorze, który wyemigrował do Kanady, ale poza zagadnieniem korzystnego przywozu „tych” artykułów, a niekorzystnego „tamtych” nic innego nie docierało do naszego kuzyna. Nawet nie zdążyliśmy zapytać, czy mieszka z nim matka, czyli „jenerał-majorowa Tuzowa”.

Zaraz po nim pojawili się ci z centralnej Polski, którzy osobiście chcieli wyciągnąć z Aliny i Barkisa plotki zagraniczne. Przyjechali więc wujostwo Lewińscy z Łodzi, wuj Sienkiewiczolog spod Częstochowy i Mizia z Lusią z Warszawy. Bo Mizi samodzielność okazała się krótkotrwałym wyskokiem i samochcąc włożyła głowę w jarzmo rodzinne, jak ongiś, zamieszkując ze swą starszą siostrą.

— „Lauda wali” — skomentował ten najazd rodzinny Ojciec odwiecznym Sienkiewiczem.

Nasz laudański zaścianek przywalił rzeczywiście na daleką północ, aby od Aliny i Barkisa zaczerpnąć wiadomości politycznych, zachęcających do „przetrwania”. Ale oni nie potrafili ani chcieli preparować im „pocieszających” lub „łudzących” informacji i na ratunek wzywali Wiktora, któremu Barkis po dłuższej rozmowie zaufał i zaczął go uważać za rabina od spraw politycznych. Każde słowo mego szwagra witane było jednak świętą grozą, ponieważ wszyscy wiedzieli już, że Wiktor należy do PPR-u i traktowali go jak zdrajcę umiłowanej ojczyzny.

Nie wydłubawszy więc dokładnej informacji, kiedy wybuchnie nowa wojna, kiedy Anders przyjedzie do kraju, zrobi koniec z takimi, jak Wiktor, i przywróci porządek, wuj Lewiński stwierdził, że Barkis boi się „reżimu” i nie chce nic powiedzieć nawet najbliższym. Odjechał zirytowany.

Wuj Sienkiewiczolog trochę mniej malkontencko odnosił się do obecnej rzeczywistości i jak na jego usposobienie nawet dość spokojnie wysłuchiwał racji Wiktora.

Niemniej rodzina rozjechała się rozczarowana.

Mam wrażenie, że z jednej strony byli oni wszyscy na tyle starzy, że przestraszało ich „nowe”, z drugiej strony tak wrośli podczas okupacji w atmosferę oczekiwania, że prawem inercji ciągle jeszcze mieli ochotę dalej czekać i czegoś lepszego się spodziewać. A że czasy powojenne były jak po każdej wojnie w zniszczonym kraju trudne, idąc więc po najmniejszej linii oporu łatwiej im było myśleć, że gdyby wojna skończyła się inaczej, znaleźliby się natychmiast w „kwitnącym złotym wieku”. I za nie ziszczone marzenia winili naturalnie „reżim”.

Niewiele mogliśmy im w tych troskach pomóc, ponieważ nasz stosunek do życia tak bardzo się różnił. Oni chcieli widzieć wszystko w czarnych kolorach i za wszelką cenę być nieszczęśliwi. My zaś postanowiliśmy przyłożyć się uczciwie do roboty, której tak straszliwie dużo było do zrobienia, i postanowiliśmy być szczęśliwi.

Wiktor mający poza tym swoją teorię o dyscyplinie wewnętrznej i o spotykaniu z uśmiechem wszelkich życiowych kłopotów tak intensywnie zaczął ją wprowadzać w życie, że któregoś dnia przyłożył Alince Drugiej solidnego klapsa, bo chodziła po domu smutna i spłakana z powodu pierwszej dwójki z arytmetyki. On zaś chciał, żeby nawet ten pierwszy dramat życiowy przyjęła radośnie. Sam naturalnie, jak przeważnie w życiu bywa z teoriami, gdy miał jakieś trudności, snuł się jak gradowa chmura i wściekał się o byle co. W ramach jednak swoich założeń, chcąc sprowadzić uśmiech na twarzyczkę dziecka, trzepnął Alinkę dość mocno i w rezultacie rozryczała się jeszcze bardziej.

To poruszyło macierzyńskie uczucia jej matki i Alina Pierwsza z całej siły grzmotnęła Wiktora. Ja wyrżnęłam Alinę, że bije mego uroczego szwagra, a Ojciec uderzył mnie, że wtrącam się do nie swoich spraw. Wobec tego Matka przyłożyła Ojcu szczotką, którą właśnie trzymała w ręku. A Ojciec, zupełnie się nie spodziewając, i to takiej interwencji, bo przytrafiła się po raz pierwszy w życiu, wrzasnął przeraźliwie na całe gardło. Na ten harmider wpadł z drugiego pokoju Barkis, chwycił trzepaczkę i zaczął udawać, że okłada nią Matkę, bo śmiała uderzyć najwspanialszego na świecie teścia. Alina Druga nie zorientowała się w tym żarcie i zapomniała o swej krzywdzie, rzucając się z pięściami na mego męża.

Tak więc kółko rodzinnej bijatyki zamknęło się, a my spłakałyśmy się ze śmiechu.

Barkis zaś wziął na ręce Alinę Drugą i czule jej tłumaczył, jakie korzyści osiąga dziecko, któremu własny ojciec przetrzepie co jakiś czas skórę.

Popatrz, kochanie, na swoją mamę i na ciocię. Czy nie wyrosły z nich wspaniale kobiety? A przecież zawdzięczają to temu, że dziadziuś co jakiś czas nie żałował im solidnych klapsów.

Alina Druga nie okazała jednak żadnego entuzjazmu dla metod wychowawczych naszego Ojca. Przez ten czas Wiktor dostał ataku skruchy, odebrał dziecko z rąk Barkisa i odegrał wręcz pokazową scenę rodzinną. Zasiadł wygodnie w fotelu, posadził Alinkę na kolanach, Alinę przyciągnął do siebie i zmusił, aby przycupnęła na poręczy fotela.

My z Barkisem zorientowawszy się w lot, o co chodzi, ustawiliśmy naprzeciwko upozowanej jak do fotografii grupki cztery krzesła w ten sposób, aby tworzyły widownię, i zasiedliśmy z rodzicami, oczekując na przedstawienie.

Wiktor nie zawiódł naszych nadziei.

Przed życzliwie patrzącymi oczami i życzliwie słuchającymi uszami rodziny oraz ku nieprzytomnej radości Alinki Drugiej roztoczył obraz przyszłego szczęścia. Obiecał swej córeczce, że wynagrodzi jej okres okupacyjny, podczas którego oddawszy się bez reszty robocie konspiracyjnej dziecko podrzucił dziadkom. Obiecał sobie, jej i nam, że teraz zajmie się wychowaniem dziecięcia, że razem z nim będzie się uczyć tej okropnej arytmetyki, że razem będą się bawić i razem zajmować sportami. Rozpędził się tak, że na najbliższy sezon obiecał nawet wszystkim żaglówkę, drugiego „Snarka”. Widzieliśmy już siebie śmigających, oczywiście teraz po zatoce morskiej, nie po Wiśle.

Ale tak jak gaworzył, ułożyłoby się na pewno w amerykańskim filmie komercyjnym, a nie w naszych socrealistycznych powojennych czasach.

W parę dni potem przyjechał Wicek, który był teraz jakąś ważną personą w partii, a mienił się „towarzysz Antoni Kutrzebski", czyli wrócił do prawdziwego nazwiska. Stawaliśmy na głowie z radości i mieliśmy straszną ochotę na wspominanie naszych okupacyjnych przygód, ale Wicek, bo inaczej nie potrafiliśmy go już nazywać, wpadł do nas na bardzo krótko. Wyrwał się spod lawiny ważnych spraw, aby uściskać Alinę i poznać się z moim mężem. Przemknął jak meteor przez nasz domek, obiecując przyjechać na dłużej, gdy najważniejsze roboty zostaną odwalone.

Po jego wyjeździe okazało się, że podczas tak krótkiego pobytu zdążył jednak po raz drugi w życiu wpakować Wiktorowi ostrogę i pchnąć go na drogę bujnego życia aktywisty partyjnego. Mój drogi szwagier poza pracą w stoczni przyjął na siebie obowiązki sekretarza POP-u i ugrzązł w nie kończących się zebraniach, konferencjach, naradach, szkoleniach i Bóg wie w czym. Zaczął się też „bić o wykonanie planu”.

Alina także pod wpływem naszego przyjaciela rzuciła się do organizowania Powszechnej Spółdzielni Spożywców, na deser rezerwując sobie Ligę Kobiet chyba po to, aby już nie mieć ani jednej wolnej chwilki dla siebie.

Wsiąkli oboje w prawie tak samo gorączkowy tryb życia jak podczas okupacji. Wracali do domu zziajani, często gęsto wściekli. Ale takie życie widocznie odpowiadało ich energicznym naturom, czuli się bowiem szczęśliwi.

W tej sytuacji plany Wiktora, o których tak pięknie deklamował, okazały się obiecankami-cacankami.

Memu mężowi natomiast drugi start życiowy poszedł trochę trudniej. Przez dłuższy czas nie mógł dostać pracy, ponieważ ciążyła na nim londyńska przeszłość. Ale my postanowiliśmy być szczęśliwi za wszelką cenę, dość więc pogodnie przetrzymaliśmy i ten okres, podczas którego Barkis uważany był za „trefnego”. Wreszcie wylądował jako spec finansowy w Województwie.

Tak czasem w troskach, częściej w śmiechu i radości upłynęło wiele miesięcy i obie z Aliną zaczęłyśmy się szykować do tego, co według mej siostry miało być niekłopotliwym drobiazgiem, a przed czym ja truchlałam skrycie.

Wiktor chodził rozradowany, że nareszcie wywiąże się z danego ongiś Ojcu przed wojną zobowiązania. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że podtrzyma tradycje rodzinne, gdy niedługo zjawi się w domu druga Balladyna.

Barkisowie będą mieli chłopaka, trzeba się więc zastanowić nad literackim imieniem dla niego — napuścił kiedyś Ojca.

Olaf syn Auduna. — Ojciec złośliwie zerknął na mnie.

Chyba Dyna się nie zgodzi. Kochała się przecież w ordynacie Michorowskim, to będzie chciała mieć Waldemara... a może Ashleya... — pokpiwał Wiktor.

Zacinałam ze złości usta, bo postanowiłam synkowi dać nie używane imię Barkisa — Stanisław. Nie chciałam mieć żadnego literackiego cudaka. Nareszcie po tylu latach zrozumiałam, co czuła niegdyś Matka, i zaczęłam się z nią solidaryzować.

Wreszcie zaczęło się.

Ale zaczęło się tylko u Aliny, pomimo że obiecywałyśmy sobie znieść to razem. W osiem dni wróciła ze szpitala uśmiechnięta, z tłustym chłopakiem w ramionach.

Wiktor szalał z radości, a zarazem był wściekły, że zamówiona Balladyna nie zjawiła się. Ja zaś nie miałam z jego złości żadnej satysfakcji, bo robiłam się tylko coraz grubsza i grubsza, aż wstyd mnie ogarniał, a poza tym nic się nie działo.

Bój się Boga, dziewczyno! Słonia chyba urodzisz... — zastanawiał się Wiktor.

Matka nawet zaczęła się niepokoić.

Wreszcie stało się. Ale jak się to stało i co się działo, wolę nie wspominać. W każdym razie porobiło się tak. że nie zdążyłam wyjechać do szpitala. Ściągnięty z miasta lekarz, pielęgniarka i przede wszystkim Matka przewrócili dom do góry nogami, a ja ku radości Barkisa powiłam dwie dziewczynki, które on natychmiast zarejestrował w Urzędzie Stanu Cywilnego jako Alinę i Balladynę, dumny, że choć wystartował z takim opóźnieniem, on, nie Wiktor, podtrzymał tradycje rodzinne.

Wiktor, który czekał z nadaniem imienia synkowi aż do momentu wyjaśnienia się sytuacji u nas, popędził tamże i wrócił ze świadectwem urodzenia wypisanym, ni mniej ni więcej, tylko na imię Kirkora, co ucieszyło nas do łez.

Jeszcze tego Kirkora w domu wytrzymam, ale trzy Aliny w jednej rodzinie?... Zupełnie zwariowaliście... — jęczała Matka pośrodku bałaganu, który swoim zwyczajem stworzyła koło niemowląt.

A Mamracja poczuła się śmiertelnie urażona, ponieważ piękny domek, zajęty przez nią sprytnie w celu zbijania forsy w sezonie z wynajmu pokoi letnikom, zadzieciliśmy kompletnie, tak że wyglądał teraz na coś w rodzaju żłobka państwowego.

Dzieciaki chowały się zdrowo. Nasze zaś nastawienie, żeby i kłopoty brać od dobrej strony, sprawiło, że nawet byliśmy zachwyceni z przymusowego bezrobocia Barkisa. Pomagał przynajmniej Matce w żłobku rodzinnym i wykwalifikował się szybko na pierwszorzędną piastunkę.

Chciał dzieci? Niech teraz używa — cieszyłam się lecąc do biura i zostawiając go z pieluchami, grysikami, tartymi jarzynkami i całym tym okropnym bałaganem.

Wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze do tego, żeby nareszcie zacząć żyć spokojnie i wygodnie, ale niestety... Znów bowiem nastał koniec świata w naszej tak bardzo przecież spokojnej i zwyczajnej rodzinie. Sprowadziła zaś go Matka, żądając kościelnego chrztu dzieci.

Wiktor, zażarty partyjniak, odpowiedział na to, że dzieci... owszem... będą mogły zostać zaniesione do kościoła, ale tylko po jego trupie.

Barkis i Ojciec wstrzymali się od dyskusji, chociaż obaj nie widzieli żadnej konieczności tradycyjnego trzymania się kruchty. Alinie było doskonale wszystko jedno, czy dzieci zostaną ochrzczone, czy nie. A ja z wrodzonym brakiem charakteru i dla świętego spokoju byłam gotowa i tym, i tym przyznać rację.

Tak więc nikt z nas nie popierał ani Matki, ani Wiktora. Walczyli odosobnieni, zawzięcie kłócąc się prawie każdego dnia.

Wiktor usiłował wtłoczyć Matce do głowy, że wszystkie sakramenty są tylko pretekstem do podatku składanego kościołowi. Rozpędził się tak, że chrzest nazwał „pogłówne”, a ślub — „połóżkowe” i wrzeszczał, że nie pozwoli, aby nad jego i mymi dziećmi wyczyniano szamańskie gesty, mamrocząc rytualne formułki.

Matka przeżywała to wszystko naprawdę tragicznie. Zasugerowana jednym z najważniejszych dogmatów kościelnych, który z bezwzględnym okrucieństwem odmawiał wszelkiej możliwości zbawienia istotom nie chrzczonym, oczami wyobraźni widziała już swe wnuki smażące się w piekle i uważała za swój obowiązek to niebezpieczeństwo od maleństw odsunąć.

Widząc męczarnie Matki chciałam jej trochę pomóc po swojemu. Kropnęłam list do Wicka, błagając, żeby upolował dla mnie w centralnej Polsce i przysłał natychmiast w przedwojennym wydaniu Pamiętniki Pana Boga Papiniego. Przypomniałam sobie bowiem, że ta książeczka najwięcej jakoś pomogła mi ongiś wydostać się spod wpływów rzymsko-katolickich, w których tak przez Matkę, jak i przez szkołę zostałam wychowana. Myślałam w swojej naiwności, że tak jak mnie, pomoże i Matce.

Wicek, poczciwe stworzenie, natychmiast przesłał mi książkę.

Ale trafiłam z nią najfatalniej, bo Matka po przeczytaniu polowy o mało nie przeklęła mnie najnormalniej i najteatralniej. Wreszcie widząc, że ma wszystkich przeciw sobie, zorganizowała wielką intrygę pałacową. Stało się to, gdy Barkis zaczął już pracować i dojeżdżał do Gdańska. Z panią Karoliną, która, jak zawsze, wtrącała się do naszych spraw, zawiozły dzieciaki taksówką do kościoła i ochrzciły. Mamracja i kościelny stali się w ten sposób rodzicami chrzestnymi całej trójki.

Matka wreszcie odetchnęła, szczęśliwa, że spełniła swój obowiązek wobec wnuków. Ale po pół roku, podczas którego Mamracja ciągle spływała ze swego piętra, aby wtykać swe trzy grosze w sprawy wychowania młodego pokolenia, krytykować poczynania Matki i radzić jej, czy ma postąpić tak, czy inaczej — nasza. Pani Radosna załamała się kompletnie. Prawie ze łzami przyznała się cóż, o nieszczęsna, uczyniła i w jaką straszliwą zależność od Mamracji popadła, a spowiedź zakończyła słowami:

Już z dwojga złego wolałabym troje wnuków w smole niż jedną Mamrację na karku.

Komizm tego wyznania rozładował naszą wściekłość.

W tej skróconej relacji o naszych powojennych losach nie wspomniałam o książkach, które przecież zawsze grały główną rolę w naszym życiu. Dominowały one i teraz.

Z niesłabnącym entuzjazmem rzucaliśmy się na nowe tytuły, na nowych autorów i jak zawsze, mieliśmy dzięki nim i przez nich masę wrażeń i zabawnych przeżyć, ale to jest zupełnie inna historia.


KONIEC


SPIS ROZDZIAŁÓW

1. Zapiramidzony cytat

2. Dzień sądu idzie już przez Dzikie Pola

3. Przywitanie z bronią

4. Jak Zagłoba w chlewiku31

5. Ofelio, idź do klasztoru!

6. Znacie tę historią? — Znamy? — to posłuchajcie!

7. „Kwiat jabłoni” — komunizm — kościół, czyli kompletny galimatias

8. Na zachodzie bez zmian

9. Nasza Pani Radosna

10. Idzie jesień i zima, ale Barkisa ni ma

11. Balladyna Pochroniewna

12. Siekiera, motyka, piłka, alasz

13. Ogólna demoralizacja

14. Żeśmy Bohuna uciekli

15. Tara

16. ...a tu pospolitość skrzeczy

17. Rycerz smutnego oblicza

.18. I cóż dalej, szary człowieku?

19. Jadą księżycowi

20. Gryzelda, Putyfara dwojga imion Mamracja

21. A dziwujesz się?

22. Kochajmy się!


Obwolutę projektował TADEUSZ CIESIULEWICZ


Redaktor: Alina Walczak

Redaktor techniczny: Janusz Wesołowski

Korektor:

Czesława Walicka

WYDAWNICTWO MORSKIE GDAŃSK 1971 Wydanie trzecie. Nakład 30 000 + 250 egz. Ark. wyd. 9,8. Ark. druk. 11,75. Papier druk. mat. IV kl. 60 g. z fa­bryki papieru w Kluczach. Oddano do składania 29 VII 1970 r. Podpisano do druku i druk ukończono

w grudniu 1970 r.

Zakłady Graficzne w Gdańsku, ul. Świętojańska 19/33. Zam. nr 3231 M-3 Cena zł 15,—


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
KRUS nie jest idealny , ale ZUS gorszy
zycie nie jest bajka czyli Life is brutal
KRUS nie jest idealny , ale ZUS gorszy
Życie nie jest niczym innym jak podróżą pociągiem
Barack Obama nie jest Chrześcijaninem ale globalista
Ludzka natura, “CZŁOWIEK JEST ZDUMIEWAJĄCY, ALE ARCYDZIEŁEM NIE JEST” (JOSEPH CONRAD)
człowiek jest zdumiewający ale arcydziełem nie jest(1), Szkoła, Język polski, Wypracowania
jezyk polski, zlozonosc natury ludzkiej, “CZŁOWIEK JEST ZDUMIEWAJĄCY, ALE ARCYDZIEŁEM NIE JEST
500 , Świadomość nie jest jedyną formą odzwierciedlania rzeczywistości, ale najwyżej rozwiniętą
człowiek jest zdumiewający ale arcydziełem nie jest(1)
Matura O, ściągi1, Człowiek jest zdumiewający, ale arcydziełem nie jest" (JOSEPH CONRAD)
CZŁOWIEK JEST ZDUMIEWAJĄCY ALE ARCYDZIEŁEM NIE JEST, Szkoła, Język polski, Wypracowania
Jarosław Kaczyński po wyroku ws Kamińskiego W Polsce to nie korupcja jest przestępstwem, ale walka
yA ja jaj zycie to nie jest bajka
E HEMINGWAY Człowiek nie jest stworzony do klęski Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać 1
Jarosław Kaczyński po wyroku ws Kamińskiego W Polsce to nie korupcja jest przestępstwem, ale walka
CZŁOWIEK JEST ZDUMIEWAJĄCY, ALE ARCYDZIEŁEM NIE JEST(JOSEPH
T. Halik - Co nie jest chwiejne..., religia, Teologia

więcej podobnych podstron