Ford Madox Ford
DOBRY ŻOŁNIERZ
Kochana Stello!
Powieść tę uważałem zawsze za najlepszą moją książką — a w każdym razie za najlepszą pośród moich książek z okresu przedwojennego. Pomiędzy jej napisaniem, a ukazaniem się mojej następnej powieści upłynęło blisko dziesięć lat, a zatem wszystko, co napisałem później, można uważać za twórczość innego człowieka — twórczość Twojego człowieka. Nie ulega bowiem wątpliwości, że bez ofiarowanej mi przez Ciebie radości życia, nie przetrwałbym lat wojny, a ponadto, gdybyś Ty nie napędzała mnie do dalszego pisania, na pewno nigdy nie ująłbym znowu pióra. Szczególnym zbiegiem okoliczności Dobry żołnierz jest bodaj jedyną z moich książek nie dedykowaną nikomu. Widocznie los zrządził, aby czekała dziesięć lat na tę właśnie dedykację.
To, ozym jestem dzisiaj, zawdzięczam Tobie. To, czym byłem w czasie pisania Dobrego żołnierza, zawdzięczałem splotowi wydarzeń życia — raczej bezcelowego i zabłąkanego. Nim zasiadłem do pisania tej książki — 17 grudnia 1913 roku — nigdy nie próbowałem „wyrwać”, jeżeli wolno użyć tu zwrotu z torów wyścigowych. Stało się tak i dwu racji. Nie wiem, jak rzecz ma się | innymi autorami, ale ja byłem zawsze głęboko przekonany, że przed czterdziestką nie potrafię stworzyć powieści godnej wspomnienia. Ponadto stanowczo nie chciałem konkurować 1 innymi pisarzami, bardziej niż ja godnymi lub spragnionymi uznania i wszystkiego, co uznanie przynieść
może. Wprawdzie napisałem od niechcenia pewną ilość — znaczną — książek, ale były to swojego rodzaju pastisze, popisy stylistyczne lub tours de force. Jednakże miałem zawsze bzika na punkcie pisarstwa — techniki literackiego rzemiosła — i po części sam, po częścd współpracując z Conradem, nawet w tamtym dawno minionym okresie wyczerpująco studiowałem zagadnienie, jak należy posługiwać się słowami i konstruować powieści.
Kiedy więc ukończyłem czterdzieści lat, zapragnąłem pokazać, co patrafię, i w rezultacie powstał Dobry żołnierz. Miałem mocne postanowienie, iż będzie to moja ostatnia książka. Sądziłem wówczas (i chyba dotąd nie zmieniłem zdania), że stworzenie jednej książki winno wystarczyć człowiekowi, a w czasie gdy Dobry żołnierz został ukończony, zdawać się mogło, że co najmniej Londyn, zapewne zaś i reszta świata, zaczyna ulegać wpływom bardziej witalnych i nowych pisarzy. Były to gorące dni literackich kubistów, wortycystów, imagistów i wszelkich awanturniczych, zbuntowanych Młodych owego młodego dziesięciolecia. Poczytywałem więc siebie za węgorza, który osiągnąwszy głębinę morską wydaje na świat potomstwo i umiera. Albo jak alka wielka mniemałem, że dokonałem swego złożywszy jedno jajo i spokojnie mogę odejść ze świata. A więc pożegnałem formalnie literaturę na łamach magazynu zwanego „Thrush”, który podobnie jak ja, biedna alka mała, skonał z wysiłku. Byłem gotów odejść na stronę i ustąpić miejsca naszym dobrym przyjaciołom — moim i Twoim, Stello — takim jak Ezra, Elliot, Wyndham Lewis, H.D. i inni swarliwi młodzi pisarze kołaczący wówczas do drzwi.
Wszelako większe swary ogarnęły Londyn i świat, który uprzednio zdawał się leżeć u dumnych stóp tamtych zdobywców. Kubizm, wortycyzm, imagizm i inne podobne kierunki nie mogły współzawodniczyć z grzmotem armat, postanowiłem więc wychylić się z nory i wznowić swoją pracę obok Twojej, Stello — tak wyrazistej, subtelnej i pięknej.
Bądź co bądź jednak Dobry żołnierz pozostał w moim
mniemaniu jajem aiKi wieiKiej — przedstawicielem gatunku bez następców. A ponieważ książkę tę napisałem bardzo dawno, nie wydam się chyba człowiekiem zbyt zarozumiałym, jeżeli zastanowię się nad nią przez kilka minut. Jak sądzę, żaden autor nie zasłuży na miano zarozumialca, jeżeli otworzywszy własną, liczącą sobie dziesięć lat książkę zawoła: „Wielki Boże! Czy to ja pisałem wówczas tak dobrze?” Na ogół panuje przekonanie, że nikt nie pisze równie dobrze, jak pisał niegdyś, a mało osób jest aż tak zazdrosnych, aby sądzić surowo zadowolenie z siebie objawiane przez wygasły wulkan.
W każdym razie musiałem ostatnio wniknąć głęboko w tę książkę, gdyż tłumaczyłem ją na francuski, co oczywiście wymaga baczniejszej uwagi niż najskrupulatniejsza nawet lektura. Pozwolę sobie wyznać, iż zaimponowała mi praca, jakiej niewątpliwie dokonałem konstruując ów labirynt zawikłanych aluzji i półaluzji. Ale nie ma się czemu dziwić, bo Dobrego żołnierza napisałem stosunkowo szybko, lecz pieczołowicie nosiłem go w sobie przez mniej więcej dziesiątek poprzednich lat. Dlaczego tak się działo? Ponieważ to opowieść prawdziwa, którą zawdzięczam samemu Edwardowi Ashbumhamowi, musiałem więc zaczekać, aż tamci wszyscy wymrą. A 2atem nosiłem ją w sobie przez lata i od czasu do czasu medytowałem nad nią.
Żywiłem wtedy ambicję, aby uczynić dla angielskiej powieści to, co Maupassant uczynił dla francuskiej dzięki Fort comme la mort. W swoim czasie miała spotkać mnie nagroda, bo znalazłem się w towarzystwie, gdzie pewien młody entuzjasta zawołał: „Na Boga! Dobry żołnierz to najlepsza powieść napisana po angielsku!" Słysząc to mój przyjaciel, John Rodker, który okazywał zawsze mojej twórczości przyzwoicie umiarkowane uznanie, wycedził | wolna i wyraźnie: „Zapewne. Ale opuścił pan jeden wyraz. To najlepsza francuska powieść napisana po angielsku!”
Z tymi słowami hołdu dla moich niedościgłych francuskich mistrzów wręczam Dobrego żołnierza czytelnikowi. Chciałbym jedynie dodać coś niecoś na temat tytułu.
Początkowo br/joiial on „Najsmutniejsza historia’’. Ponieważ jednak powieść miała wyjść drukiem w najczarniejszych dniach wojny, pam Lane molestował mnie listami i depeszami, by tytuł zmienić, twierdząc, że w przeciwnym razie książka nie znajdzie nabywfców. Mnie pochłaniały wtedy inne sprawy, ale pewnego dnia otrzymałem podczas zbiórki pułkowej ostatnią telegraficzną prośbę, a że depesza była z opłaconą odpowiedzią, chwyciłem blankiet i spiesznie ¡nagryzmoliłem z beztroską ironią': „Drogi Lane. Może by tak Dobry żołnierz?” Ku mojej zgrozie powieść ukazała się w pół roku później pod tym właśnie tytułem.
Do dziś ubolewam z tej racji, lecz po wojnie otrzymałem liczne dowody, że tak nazwana powieść była czytywana, nie ośmielę się więc wprowadzić zmiany, by nie wywołać zbędnego zamieszania. Nie wahałbym się, gdybym miał po temu sposobność dawniej, gdyż podczas wojny tylko dwukrotnie usłyszałem, że ktoś zaznajomił się z moją książką. Pewnego raizu spotkałem adiutanta mojego pułku, który wrócił właśnie z urlopu i miał bardzo nietęgą minę: „Wielki Boże! Co się z tobą dzieje, człowieku?” — zapytałem. „Widzisz — odpowiedział — zaręczyłem się onegdaj, a dziś zacząłem czytać Dobrego żołnierza.”
Drugie wydarzenie zaszło również podczas zbiórki z okazji przeglądu wojska na Guards’ Square w Chelsea.' Czułem się jak kłębek nerwów, ponieważ występowałem wobec kilku starszawych panów w czapkach z czerwonymi otokami, dawałem więc swoim ludziom szkołę naj- sroższą, jaką można dawać dżentelmenom-szeregowcom pułku gwardii królewskiej Coldstream Guards. Kiedy stałem wyprężony na baczność, jeden ze starszawych czerwonych otoków przeszedł za moimi plecami i wyraźnie szepnął mi do ucha: „I pan TO nazwał dobrym żołnierzem.” W taki sposób pan Lane został pomszczony, ja zaś dowiedziałem się, że ironia jest obosiecznym mieczem.
Ty, kochana Stello, słyszałaś wielokrotnie te anegdoty. Jednakże zamieszczam je W adresowanym do Ciebie liście,
który przeczytasz, zanim mnie zobaczysz, bo spodziewam się, że doznasz przyjemnego złudzenia i w pisanych słowach odnajdziesz brzmienie znajomego, bardzo serdecznego głosu. Kończąc pozwalam sobie dać wyraz nadziei, iż przyjmiesz życzliwie dedykację zarówno tego egzemplarza, jak i całej edycji.
Nowy Jork, 9 stycznia 1927 r.
Twój F.M.F.
To najsmutniejsza historia, jaką słyszałem w życiu. Ashbumhamów spotykaliśmy przez dziewięć sezonów w Nauheim i łączyła nas z nimi wielka zażyłość lub raczej znajomość tak swobodna i nieskrępowana, a jednocześnie tak bliska, jak dobrą rękawiczkę z dłonią. Moja żona i ja znaliśmy kapitana i panią Ashbum- ham bardzo dobrze, lecz w. pewnym jjęngde nie wiedzieliśmy o nich absolutnie nic. Sądzę, że podobna sytuacja możliw© jest tylko z Anglikami, o których nie wiem nic do dziś dnia, chociaż usiłuję rozwikłać wszystko, co mi wiadomo o tej żałosnej; sprawie. Jeszcze przed pół rokiem nie byłem nigdy w Anglii, a z całą peiwnością dotąd nie zgłębiłem angielskiego serca. Poznałem ledwie jego płycizny.
Nie znaczy to bynajmniej, że nie spotykaliśmy licznych Anglików. Z konieczności mieszkaliśmy w Europie i z konieczności byliśmy próżnującymi (bardzo nieamerykańskimi) Amerykanami, musieliśmy więc obracać się często w towarzystwie Anglików z wyższej sfery. To oczywiste. Paryż był naszą stałą siedzibą, zimowe leże obieraliśmy między Niceą a Bordigherą, na okres od lipca do września przyjmowało nas zawsze Nauheim. Wynika stąd, że jedno z nas cierpiało na serce, a ponieważ moja żona nde żyje, łatwo odgadnąć, że ona była chora.
m
Kapitan Ashbumham również cierpiał na serce, lecz miesiąc (lub nieco _wieceil~ spędzony co roku w Nau- heim wracał mu pełnię sił na pozostałe jedenaście miesięcy. Natomiast dwa miesiące (lub nieco więcej) zaledwie wystarczały, by od sezonu do sezonu utrzymać biedną Florence przy życiu. Przyczynę niedomagania kapitana stanowiło podo i zapewne przemęczenie sportami w młodym wieku. Przyczyną smutnych lat biednej Florence był sztorm podczas naszego pierwszego rejsu do Europy. Natomiast racji uwięzienia nas na kontynencie europejskim należało szukać w zaleceniu lekarzy, którzy utrzymywali, że nawet krótka przeprawa przez kanał La Manche może zabić moją biedną żonę.
Kiedy poznaliśmy się, kapitan Ashbumham przyjechał na urlop zdrowotny z Indii, dokąd nie miał już powrócić. Liczył wtedy trzydzieści trzy lata; pani Ashburnham — Leónora '— miała trzydzieści jeden, ja — trzydzieści sześć, a biedna Florence — trzydzieści. A zatem moja żona liczyłaby dziś trzydzieści dziewięć lat, kapitan Ashbumham zaś — czterdzieści dwa. Z dwojga pozostałych przy życiu ja ukończyłem czterdziesty piąty rok życia, Leonlora — czterdziesty. Jak stąd wynika zaprzyjaźniliśmy się jako młodzi ludzie u progu średniego wieku, ludzie o usposobieniu raczej! spokojnym. Tyczy to zwłaszcza Ashbumhamów należących do klasy określanej potocznie w Anglii zwrotem „dobre towarzystwo”.
Nietrudno się domyślić, że pochodzili od Ashlburnha- ma, który towarzyszył Karolowi I na szafot, lecz co zgadnąć równie łatwo, nie afiszowali Się tym Wcale — jak zazwyczaj Anglicy z ich sfery.
Nazwisko panieńskie parni Ashbumham brzmiało Po- wys. Natomiast Florence była z domu Hurlbird z Stam- fordu w stanie Connecticut, gdzie, jak wiadomo, ludzie
górują konserwatyzmem nawet nad mieszkańcami angielskiego miasteczka Cranford. Ja pochodzę z Do- wellów z Filadelfii w stanie Pensylwania, czyli z miasta liczącego zgodnie z prawdą historyczną -więcej starych rodzin angielskich niż jakiekolwiek sześć hrabstw Brytanii razem wziętych. Wszędzie wożę ze sobą — jak gdyby to była jedyna więi łącząca mnie z jakimkolwiek punktem globu — tytuł własności farmy, która zajmowała niegdyś teren kilkunastu bloków między Chestnut Street a Walnut Street. Ów dokument to paciorki z muszelek, czyli nadanie gruntów przez wodza indiańskiego pierwszemu Dowellowi, który opuścił Farnham w Surrey wraz z Williamem Pennem. Rodzina Florence, jak wiele rodzin z Connecticut; pochodzi z okolic Fordingbridge w Anglii, gdzie leży posiadłość Ashbumhamów — rezydencja wiejska, w której obecnie piszę.
Można oczywiście zapytać: dlaczego piszę? Otóż powodów mam wiele. Nierzadko osoby, które były świadkami złupienia miasta lub upadku narodu, pragną zdać sprawę z tego, co widziały. Rdbią to na użytek nieznanych potomków lub odległych przyszłych pokoleń czy też, jeżeli kto woli, dlatego Iby pozbyć się straszliwych wspomnień.
Ktoś powiedział, ze śmierć myszy na raka równa się zniszczeniu Rzymu przez Gotów, a ja rad przysięgnę, iż rozbicie naszej czworokątnej koteryjki stanowi również zdumiewające wydarzenie takiego typu.
Przypuśćmy, czytelniku, że widzisz nas, gdy siedzimy iwe czworo przy stoliku przed budynkiem klubu, dajmy na to w Homburgu, i popijając herbatę obserwujemy miniaturowy kort golfowy. Powiedziałbyś, że w granicach ludzkich możliwości tworzymy niewzruszoną twierdzę. Mógłbyś też rzec, jeżeli wolisz, że przypominamy wyniosły okręt o białych żaglach, pru
jący błękitne marze. Taki okręt to jedna z najdumniejszych i najbezpieczniejszych pośród wszystkich rzeczy pięknych i bezpiecznych, które Bóg pozwolił zbudować człowiekowi. Gdzie można się lepiej schronić? Gdzie?
Trwałość! Pewność! Nie jestem w stanie uwierzyć, iż to wszystko minęło. Nie potrafię uwierzyć, że długie, spokojne lata życia, kiedy się jakby tańczyło menueta, zniknęły w ciągu czterech dni klęski po dziewięciu latach i sześciu tygodniach. Doprawdy nasza zażyłość była podobna do menueta, chociażby dlatego, że przy każdej! sposobności i we wszelkich warunkach wiedzieliśmy jednomyślnie, dokąd pójść, gdzie usiąść, jaki stół obrać. Potrafiliśmy (wstawać i odchodzić we czworo bez znaku danego przez jedno z nas — zawisze w takt orkiestry zdrojowej, poruszając się w umiarkowanym blasku słońca lub, jeśli deszcz padał, pod dyskretną osłoną. Nie! To nie mogło minąć. Niepodobna zabić dworskiego menueta. Można odłożyć nuty, ischlo- wać do pudła harfę, szczury mogą nawiedzić zakamarki schowków i szuflad i zniszczyć białe kokardy. Motłoch splądrował Wersal, opustoszało Trianon, z pewnością jednak sam menuet trwa nadal i tanecznym krokiem odchodzi ku najodleglejszym gwiajzdom. Podobnie nasz menuet z hesskich uzdrowisk musi trwać jeszcze. Istnieje chyba niebo, gdzie dalszy ciąg znajdują powabne tańce i pełne uroku zażyłości. Istnieje chyba nirwana nasycona drżącym echem instrumentów, co rozsypały się w próchno, lecz zachowały kruche, zawodzące, wiecznie żywe Imałe duszyczki.
Na Boga! To fałsz! Nie tańczyliśmy menueta. Nasze żyde było ¡więzieniem — więzieniem pełnym rozwrze- szczanych histeryków zagrzebanych tak głęboko, że nie potrafili zagłuszyć turkotu naszej karety w cienistych alejach Taumus Wald.
Jednak klnę się na święte imię Stwórcy, że to Ibyfa
prawda: prawdziwy był blask słoneczny, prawdziwa — muzyka, prawdziwy — szelest wody tryskającej z paszcz kamiennych delfinów. Bo jeśli w moim mniemaniu tworzyliśmy czwórkę ludzi o jednakowych gustach i jednakowych pragnieniach, którzy postępują lub raczej nie postępują zgodnie, lecz tu i ówdzie bywają zgodni, czyż nie była to prawda? Jeżeli przez dziewięć lat posiadam zepsute w środku rajskie jabłko i dopiero po dziewięciu latach i sześciu miesiącach mniej cztery dni odkrywam zgniliznę, czyż nie wolno mi rzec, że przez dziewięć lat posiadałem zdrowe rajskie jabłko? Coś podobnego odnosi się do Edwarda Ashbumhama, jego żony Leonory oraz biednej, kochanej Florence. Prawdę mówiąc, to dziwne, że rozkład co najmniej dwu (węgłów naszego czworościeimego domu nigdy nie wydawał mi się zagrażać jego bezpieczeństwu. Ba! Nie wydaje mi się tak nawet dziś, kiedy tamtych dwoje nie żyje. Nie wiem...
Nie wiem nic — absolutnie nic — o sercach ludzkich. Wiem tylko, że jestem sam — straszliwie sam. Żaden kominek nie będzie nigdy świadkiem mojej przyjacielskiej pogawędki. W żadnej palami nie dostrzegę nic prócz obcych ludzi spowitych w girlandy dymu. Ale, na Boga, oo zachowam, jeżeli utracę kominek i palarnię? Przecież przy kominkach i w palarniach upływało mi życie. Miłe ciepło kominka! Oczywiście miałem też Florence. Myślę, że przez dwanaście lat, po Iburzy, która nieuleczalnie osłabiła jej serce, ani na moment nie spuściłem z oka żony. Sama zostawała tylko wówczas, gdy bezpiecznie spoczywała w łóżku, ja zaś gawędziłem z jakimś sympatycznym gościem hotelowym w barze albo w palami lub odbywałem ostatni przed snem spacer z cygarem. Nie potępiam Florence. Alą na Boga, skąd mogła wiedzieć tyle, ile wiedziała, i to tak dokładnie? Jak nauczyła się tego
.0
i kiedy? Przecież nie miała czasu! Działo się to zapewne, kiedy brałem kąpiel, chodziłem do manicure'u lub na (gimnastykę szwedzką. Prowadząc życie zapracowanej pielęgniarki, musiałem robić coś, aby zachować dobrą formę. Działo się to wtedy! Ale nawet wówczas nie mogło jej chyba starczyć czasu na potwornie długie rozmowy pełne znajomości spraw tego świata — rozmowy, o których Leonora mówiła mi już po śmierci tamtych dwojga. Czy podobna wyobrazić sobie, że podczas zaleconych przez lekarza spacerów po Nau- heim i najbliższej okolicy Florence potrafiła prowadzić zawiłe pertraktacje między Edwardem Ashbumhamem a jego żoną? Czy podobna uwierzyć, że przez cały ten okres Edward i Leonora nigdy nie odzywali się do siebie, gdy byli sami? Co ma człowiek myśleć o rodzaju ludzkim?
Przysięgam, że Ashbumhamowie stanowili wzorową parę. On był o tyle serdeczny dla żony, o ile to możliwe bez ostentacyjnego nadskakiwania. Taki zawsze poprawny dżentelmen o szczerych niebieskich oczach, stosownie niemądrej minie i chwytającej za serce do- broduszności! A ona, wyniosła, doskonale zrównoważona, lojalna! Tak! Leonora była zdumiewająco lojalna i tak idealnie na miejscu, że chwilami wydawała się zbyt dobra, by mogła być prawdziwa. Chodzi mi
o to, że trudno połączyć tyle superlatywów na raz. Należeć do ziemiańskiej rodziny, wyglądać na osobę z ziemiańskiej rodziny, być tak bogatą, jak trzeba, mieć skończenie doskonałe maniery z odrobiną niezbędnej impertynencji! Być tym wszystkim i mieć to wszystko. Nie! Stanowczo to zbyt dobre, by mogło być prawdziwe. A przecież dziś po południu, roztrząsając ze mną całą sprawę, Leonora powiedziała:
— Raz omal nie miałam kochanka. Ale byłam taka
zbolała, taka kompletnie zdruzgotana, że musiałam zrezygnować.
Wydało md się, że Jak żyję nie słyszałem bardziej zdumiewającej rewelacji.
— Trzymał manie już w ramionach — ciągnęła — mężczyzna czarujący i bardzo mi drogi! A ja szeptałam do siebie zawzięcie, „przez zaciśnięte zęby”, jak piszą w powieściach. „Zdecydowałam się wreszcie. Będę szczęśliwa. Chociaż raz w życiu.” Działo się to po ciemku, w karecie, którą wracaliśmy z balu wydanego na zakończenie polowania. Mieliśmy przed sobą jedenaście mil! Nagle spadła na mnie kamieniem gorycz | powodu długotrwałego ubóstwa i nieustannego udawania. Popsuło się wszystko. Pojęłam, że nie jestem zdolna do szczęścia, które nadchodzi. Wybuchnęłam płaczem i płakałam, płakałam przez całe jedenaście mil. Wyobraź sobie. Ja płakałam! No i zrobiłam durnia z uroczego, drogiego chłopca. Nieładnie postąpiłam, prawda?
Nie wiem, nie mam pojęcia, czy ostatnia uwaga była godna rozpustnicy. A może w głębi serca podobnie myślą wszystkie kobiety z ziemiańskich i nieziemiań- skich rodzin? Może myślą tak zawsze — kto wie?
Jeżeli jednak nie wiemy tego dzisiaj na szczytach cywilizacji, którą osiągnęliśmy, po niezliczonych kazaniach moralistów i niezliczonych naukach udzielanych córkom przez matki in saecula saeculorum... A może właśnie matki nauczają takich rzeczy swoje córki, nie mową, lecz spojrzeniami lub szeptem serca do serca? Jeżeli jednak nie wiemy nic o czymś najelementarniej- I szym w świecie, to co właściwie wiemy i w imię cze- I go tutaj jesteśmy?
Zapytałem pani Ashlbumham, czy powiedziała Flo- Irence o tym zdarzeniu, i jak zareagowała moja żona.
I — Powstrzymała się od komentarzy — odrzekła. —
f
Nie wiem, oó mogłaby mieć do powiedzenia. Nic, zupełnie nic! Wśród biedy, z którą musieliśmy się zmagać, by zachować pozory, i biorąc pod uwagę przyczyny tej biedy... rozumiesz naturalnie, oo mam na myśli... każda kobieta miałaby prawo wtziąć kochanka, a nawet przyjmować od niego prezenty. Florence opowiedziała mi raz o bardzo podobnej sytuacji... Była za dobrze wychowana, za amerykańska, by mówić o mnie. Była zdania, że to całkiem uczciwa gra, a tamta kobieta mogła działać zgodnie z nakazem chwili. W każdym razie sens jej słów był taki, chociaż wyraziła się po amerykańsku, o ile przypominam sobie: „Jej sprawa. Każdemu wolno wybrać orła lub reszkę.”
Nie chcę stworzyć wrażania, że przedstawiam Ted- dy’ego Ashbumhama jako brutala. Nie sądzę, by zasługiwał ma ten epitet. Czy ja wiem, może wszyscy mężczyźni są tacy? Jak (powiedziałem, niewiele mi wiadomo mawet o palarni. Mężczyźni przychodzą tam i opowiadają pieprzne anegdotki, aż przykro słuchać. Jednakże każdy z nich obraziłby się, gdyby mu rzec, że nie jest człowiekiem, którego można zostawić sam na sam z cudzą żoną. Pretensje jego byłyby nawet uzasadnione, czy można bowiem zostawić sam ma sam kogokolwiek z kimkolwiek? Ale ludzie pewnego pokroju przekładają słuchanie i opowiadanie pieprznych anegdotek nad wszystko inne pod słońcem. Polują niechętnie, niechętnie ubierają się i uczestniczą w przyjęciach; pracują bez entuzjazmu i na śmierć nudzi ich trzyminutowa rozmowa na każdy temat. Niech jednak zacznie się pogawędka specyficznego rodzaju, wtnet wybuchają śmiechem, budzą się, podskakują na krzesłach. Sama narracja daje im wiele uciechy, dlaczego zatem czują się dotknięci — i to słusznie dotknięci — podejrzeniem, iż mogliby nie uszanować honoru cudzej żony? A teraiz z innej beczki. Edward Ashbumham
mógł uchodzić za uosobienie nienagannych obyczajów: doskonały sędzia pokoju, pierwszorzędny żołnierz, podobno jeden z najlepszych dziedziców w angielskim hrabstwie Hampshire. Dla biedoty i niepoprawnych pijaków był najtroskliwszym opiekunem, co miałem możność obserwować osobiście. W ciągu całej naszej dziewięcioletniej znajomości opowiedział nie więcej niż dwie historyjki, które nie mogłyby ukazać się drukiem na łamach „The Field”. Nie lulbił nawet słuchać takich rzeczy. Kręcił się wówczas niecierpliwie, wstawał i wychodził kupić cygaro lub pod innym pretekstem. Wyglądał na człowieka, któremu z całym spokojem można powierzyć żonę. Powierzyłem mu swoją i, jak się okazało, popełniłem szaleństwo.
Wpadłem we własne sidła. Jeżeli biedny Edward był groźny z racji pozornie nienagannych obyczajów, które podobno cechują zwykle libertyna, co należy rzec o mnie? Przysięgam solennieL że jak żyję nie napomknąłem w rozmowie o czymś zdrożnym, a ponadto ręczę za absolutną czystość moich uczynków i myśli. Na cyTlo^lwIasćIwie-zaEawa?~M?5żęTia głupstwo i drwinę? Albo też ja jestem nie lepszy od eunucha, a prawdziwy mężczyzna — mężczyzna godny tego miana — to ogier, który rży wciąż do cudzych kobiet.
Nie wiem i nie widzę wyjścia z tej! matni. Jeżeli bowiem zagadkę stanowi sprawa tak prosta jak moralność seksualna, to co ma nam przewodzić w labiryncie bardziej nieuchwytnej moralności innych kontaktów osobistych, związków i poczynań między ludźmi? Czy mamy działać jedynie pod wpływem impulsów? Wszystko jest mrokiem.
Nie wiem, jak opisać te smutne wydarzenia. Czy 'spróbować izacząć od początku niby w powieści, czy też przekazać fakty w świetle czasu tak, jak dowiadywałem się_jo nich z ust Leonory albo nawet samego Ec
dnie lub dłużej zasiądę po jednej stronie kominka w wiejiskim domu, a naprzeciwko siebie będę miał jakąś życzliwą duszę. Wyobrażę sobie, że opowiadam stłumionym głosem... Morze szumi w oddali, a w górze wielka czarna powódź wiatru szlifuje jasne gwiazdy. Od czasu do czasu wstajemy i podszedłszy do drzwi patrzymy na księżyc w pełni, aby powiedzieć: „Boże! Noc niemal równie widna jaik w Prowansji.” Później wracamy do ognia z ledwie dosłyszalnym westchnieniem na myśl, że nie jesteśmy w Prowansji, gdzie nawet najsmutniejsze opowieści wydają się zabawne. Przypomnijmy sobie choćby żałosne dzieje Pedre Vidala. Przed dwoma laty wybrałem się z Florence samochodem z Biarritz do Las Tours, które leży w Czarnych Górach. Pośrodku krętej doliny tkwi olbrzymia skała, a na skale sterczą cztery zamki: Las Tours — Wieże. Potężny mistral wymiatał dolinę, która jest traktem z Francji do Prowansji. Szarosrebrzyste liście oliwek przypominały włosy szarpane wiatrem, a kępki rozmarynu przywierały do skał, by nie dać sdę wyrwać z korzeniami.
Naturalnie biedna, kochana Florence chciała wybrać się do Las Tours. Proszę sobie wyobrazić, że ta (błyskotliwa istota miała wprawdzie wiele cech właściwych Stamfordowi w stanie Connecticut, lecz ukończyła uniwersytet Vassar. Taka dziwaczna, gadatliwa osóbka! Nie mam pojęcia, jak zdołała tego dokazać. Lubiła mó
wyobrażę sobie, że na dwa t-ygo-
\
wić, nieustannie mówić, unosząc rękę, jak gdyby ostrzegała, że uciszy każdy sprzeciw, a nawet nie dopuści do komentarzy. Wzrok jej błądził wtedy daleko, co nie znaczy wcale, że jej wejrzenie było romantyczne. Nie! Florence nie sprawiała wrażenia osoby, która snuje poetyczne marzenia albo patrzy w dal poprzez słuchacza. Ona po prostu nie patrzyła na słuchacza. Nigdy! Mówiła o Wilhelmie Cichym i Gustawie Wymownym,
o paryskich modelach i odzieniu biedoty w 1337 roku,
0 Fantin Latourze i luksusowym pociągu linii Paris- -Lyon-Mediterrannee, o tym, czy warto wybrać się z Tarascon na zamiatany wiatrem wiszący most nad Rodanem, żeby raz jeszcze ujrzeć Beaiucaire.
Oczywiście nigdy nie ujrzeliśmy raz jeszcze Beau- caire — pięknego Beaucaire ze strzelistą, trójkątną, białą wieżą, która wydaje się cienka niczym igła i tak wysoka jak Flatrion między Piątą Aleją a Broadwayem — Beaucadire z szarymi murami na skale otoczonej więcej niż akrem błękitnych irysów kwitnących pod wyniosłymi piniami. Pinia to rzeczywiście piękne drzewo!
Nigdy nie wracaliśmy nigdzie: do Heidelbergu, Ha- melin, Werony, Mont Majour — ba! nawet do Carcassonne! Rozumie się, mówiliśmy o powrotach, sądzę jednak, że Florence obejmowała jednym rzutem oka wszystko, co chciała zobaczyć w danym miejscu. Miała widzące oczy.
Ja ich niestety nie mam, a Więc świat jest dla mnie pełen cudów, do których pragnę wrócić: miast tonących w oślepiającym żarze słońca, sylwetek pinii na lazurowym niebie, szczytów dachów Ibogato rzeźbionych i malowanych w jelenie oraz szkarłatne kwiaty
1 schodkowych szczytów z małą figurką świętego w najwyższym punkcie, szarych i różowych palazzi i otoczonych murami miasteczek położonych o mniej więcej milę od wybrzeża Morza Śródziemnego między
Livorno a Neapolem. Wszystko to oglądaliśmy tylko raz, wobec czego świat wydaje mi się zbiorowiskiem barwnych plam na olbrzymim płótnie. Może w innym przypadku miałbym się na czym wesprzeć.
Czy moje ostatnie zdania są lub nie są dygresją? Nawet tego nie wiem. Siedzisz naprzeciw mnie, słuchaczu, lecz jesteś niemy, więc nie wyjasmsz niczego. W każdym^raze próbuję dać ci pojęcie, jakie życie' wiodłem z Florence i jaka otna była. Otóż moja żona była wesoła i tańczyła. Zdawała się tańczyć na posadzkach zamków i na morzach, w salonach modystek i na plażach Riwiery. Tańczyła niby wesoły, migotliwy odblask rzucany przez Wodę na sufit. Moim wyłącznym celem było przez długie lata utrzymanie przy życiu tego jalsnego stworzenia, a było to zadanie niemal równie trudne jak .pochwycenie refleksu pląsającego po suficie.
Ciotki Florence mawiały, że muszę być największym leniem w Filadelfii. Naturalnie nigdy nie były w Filadelfii i miały sumienia ukształtowane w Nowej Anglii. Pierwsze, oo mi powiedziały, gdy złożyłem ich bratanicy wizytę w małym, staroświeckim, drewnianym doaniu ocienionym wysokimi wiązami o wąskich liściach — pierwsze pytanie, jaikie mi zadały, nie brzmiało, jak się miewam, ale co rdbię? A ja nic nie robiłem. Sądzę, że powinienem był coś robić, lecz nie czułem w tym kierunku powlołania. Z jaikiego powodu inni ludzie coś robią? Ja płynąłem z nurtem i (pragnąłem Florence. Pierwszy raz zobaczyłem ją podczas herbatki poświęconej poezji Browninga czy czemuś podobnemu przy Czitemastej ulicy, która była jeszcze wówczas ulicą prywatnych rezydencji. Nie wiem, dlaczego przyjechałem do Nowego Jorku. Nie wiem, dlaczego wybrałem się na tę herbaitkę. Nie mam poj!ęcia,
oo sprowadziło Florence na takiego rodzaju imprezę.
Nie była to dzielnica, gdzie nawet w owe lata należało liczyć na spotkanie z absolwentką uniwersytetu w Poughkeepsie. Myślą, że Florence chciała podnieść kulturalnie paczką zbierającą się u Stuyvesantow i uważała to poniekąd za schodzenie w dół — oczywiście intelektualne schodzenie w dół. Zawsze i wszędzie pragnęła zostawić świat nieco wyższym, niż go zastała. Biedaczka! Sam słyszałem, jak przez godzinę tłumaczyła Edwardowi Ashbumhamowi różnicę między Franzem Halsem a Woovermamsem, później zaś wyjaśniała, czemu premykeńskie rzeźby są kubiczne i zakończone u góry gałkami. Ciekawe, co on z tego zrozumiał? Może był zadowolony.
W każdym razie ja byłem. Dlaczego? Ponieważ wszystkie moje starania zmierzały do utrzymania biednej Florence przy tematach takich, jak wykopaliska z Knossos 'lub sylwetka duchowa Waltera Patera. Pilnie na to zważałem, gdyż nie wątpiłem, że w przeciwnym razie ona może w każdej chwili umrzeć. Przecież poinformowano mnie uroczyście, że w przypadku podniecenia lub żywszego wzruszenia liczyć się należy, iż małe, biedne serduszko bić przestanie. Przez dwanaście lat baczyłem na każde słowo, które ten lub ów rzucał w rozmowie. Przez dwanaście lat zapobiegałem poruszaniu takich kwestii, jak miłość, nędza, zbrodnia, religia i wiele, wiele innych. Pierwszy lekarz, którego wezwałem po wyniesieniu Florence na ląd w Hawrze, zalecił takie właśnie postępowanie. Dobry Boże! Czy wszyscy ci faceci są piramidalnymi odami, czy też z krańca w kraniec ziemi działa wśród nich masońskie sprzysiężenie? Aha. Przypomina mi się ów Peire Vidal.
Przypomniał mi się, bo jego dzieje należą do kultury, a ja miałem sterować myśli Florence w stronę kultury. Zarazem jednak dzieje te są zabawne i prze-
pojone miłością, a moja żona nie powinna była śmiać się ani myśleć o miłości. Znasz tę opowieść, milczący słuchaczu?
Otóż Las Tours — gród czterech zamków — miał za kasztelankę Blankę-jakąś-tam, zwaną inaczej La Louve — Wilczyca. Trubadur Peire Vidal starał się
0 względy La Louve, ona zaś wolała nie mieć z nim do czynienia. Chcąc się jej przypodobać (ludzie zakochani robią niekiedy takie głupstwa) wielbiciel oblekł się w wilczą skórę i powędrował w Czarne Góry. Niestety psy pasterskie z Czarnych Gór oraiz ich panowie wzięli go za prawdziwego wilka i nieszczęśnik został poszarpany kłami i srodze obity. Rannego odstawiono do Las Tours, lecz na La Louve nie wywarło to wrażenia. Po niejakim czasie Vidal przyszedł do zdrowia, a kasztelan Las Tours jął czynić małżonce gorzkie wyrzuty. Vidal był przecież wielkim poetą, lekceważenie zaś wielkiego poety uchodzi za coś wysoce niewłaściwego.
Później Peire Vidal ogłosił się cesarzem Jerozolimy czy czegoś podobnego, więc kasztelan musiał klękać przed nim i całować mu stopy. Atoli La Louve tego nie uczyniła. Niebawem cesarz z czterema druhami pożeglował zwykłym czółnem, aby wyzwolić Grób Święty. Niestety czółno natknęło się gdzieś na skały
1 kasztelan musiał podjąć kosztowną wyprawę, aby sprowadzić trubadura do ojczyzny.
Ostatecznie Peire Vidal postradał żywot w łożu swo- j!ej damy, choć jej małżonek — srogi rycerz — rozprawiał nadal o względach należnych wielkim poetom. Wydaje 'mi się jednak, że z tej dobranej pary Wilczyca była bardziej okrutna. Oto cała historia; udeszna, prawda?
Trudno opisać dziwaczną staroświecczyznę ciotek Florence — panien Hurlbiird — a także jej stryja. Ów
gtryj był bardzo sympatycznym jegomościem. Szczupły, delikatny, chory na 9erce, wiódł żywot bardzo podobny do późniejszych kolei losu bratanicy. Nie rezydował w Stamford. Za siedzibę obrał Waterbury, skąd pochodzą zegarki. Miał tam fabrykę, która na osobliwą amerykańską modłę zmieniała specjalności niemal 1 roku na rok. Przez pewien czas produkowała guziki z kości, alby niespodziewanie przerzucić się na mosiężne guziki do liberii stangretów. Później zaczęła nagle wytwarzać blaszane pokrywki do pudełek na słodycze. Ale w gruncie rzeczy biedny starszy dżentelmen o słabym palpitującym sercu wolał, by jego fabryka nie dostarczała na rynek niczego. Pragnął wycofać się z interesów i spełnił to marzenie, kiedy dobiegł siedemdziesiątki. Jednakże nie był szczęśliwy, bo wszyscy ulicznicy w mieście jęli wytykać go palcami wrzeszcząc: „Patrzajcie! Idzie największy próżniak w Waterbury!” W rezultacie zdecydował się na podróż dokoła świata, a towarzyszyć mu mieli Florence i pewien młody człowiek imieniem Jimmy. Zadaniem jego, według informacji, jakie uzyskałem w swoim czasie od Florence, było strzeżenie pana Hurlbirda przed irytującymi tematami. Chodziło zwłaszoza o dyskusje polityczne, gdyż poczciwy staruszek pozostał zajadłym demokratą w okresie, kiedy można było objechać glob ziemski napotykając po drodze wyłącznie republikanów. Tak czy inaczej, cała trójka wyruszył? pomyślnie w podróż dokoła świata.
Sądzę, że anegdota da ci, niemy słuchaczu, najltraf- niejsze pojęcie o sędziwym dżentelmenie. A uważam za istotne, abyś wiedział, jaki był John Hurlbird, który wpłynął w niemałym stopniu na ukształtowanie charakteru mojej biednej, kochanej żony.
Przed rejsem z San Francisco na Morza Południowe zacny staruszek oznajmił, iż musi zabrać coś ze sobą,
aby dawać drobne upominki osobom napotykanym w podróży. Przyszło mu na myśl, że najstosowniejsze będą pomarańcze (ponieważ Kalifornia to kraina pomarańcz) oraz wygodne składane krzesła. Wobec tego kupi! Bóg wie ile skrzynek pomarańcz — ogromnych, soczystych kalifornijskich pomarańcz — i pół tuzina krzeseł w specjalnym opakowaniu, które trzymał zawsze w swojej kabinie. Pomarańcze musiały chyba stanowić połowę okrętowego ładunku, bo pan Hurl- bird wręczał co rano jedną sztukę każdej osobie na pokładach kilku kolejnych statków, jeżeli z tą osobą wymienił bodaj przelotny ukłon. Mimo to zapas starczył na okrążenie naszego kolosalnego globu! W pobliżu Przylądka Północnego poczciwy starowina dostrzegł na widnokręgu sylwetkę latami morskiej.
„Mój Boże! — rzekł do siebie. — Tamci biedacy muszą czuć się strasznie osamotnieni. Trzeba im zawieźć trochę pomarańczek.” /
Po tej przemowie kazał załadować szalupę pomarańczami i osobiście odwiózł je do latarni morskiej rysującej się na horyzoncie.
Składane krzesła pożyczał wszystkim napotkanym damom, które podobały mu się albo sprawiały wrażenie zmęczonych czy niezdrowych. W taki sposób odbył podróż dokoła świata, strzegąc chorego serca i mając u boku bratanicę...
Nie narzucał się nikomu ze swoim sercem. Na pozór trudno było odgadnąć, że posiada taki organ. Bądź co bądź jednak zapisał je Instytutowi Medycznemu w Waterbury dla dobra wiedzy, gdyż wierzył, że to serce zupełnie niezwykłe. Ale dowcip polega na czym innym. Kiedy poczciwy stryjek umarł na bronchit w osiemdziesiątym czwartym roku życia (wyprzedzając o pięć dni biedną Florence), okazało się, iż serce miał w zupełnym porządku. Naturalnie biło nierówno
i miało szmery w stopniu wystarczającym, by zmylić lekarzy, ale przyczyny, tego .stanowiła nieprawidłowa budowa płuc czy coś podobnego. Nieszczególni znam się na medycynie.
^"Odziedziczyłem majątek stryja Johna, ponieważ Flo- rence umarła w pięć dni po nim. Żałuję, że tak się stało, bo spadek naraził mnie na wiele kłopotów. Wkrótce po śmierci żony musiałem pojechać do Wa- terbury, aby wyznaczyć powierników, gdyż zacny, kochany starowina sporządził wiele zapisów dobroczynnych. Trudno się dziwić, że nie życzyłem sobie, by te pieniądze trafiły w niepowołane ręce.
Ale kłopotów miałem co niemiara. Ledwie uporządkowałem z grubsza sprawy schedy, nadszedł dziwny telegram z Anglii. Ashbumham błagał, abym przyjechał i odbył z nim rozmowę. W kilka godzin później otrzymałem drugą depeszę. Leonora pisała: „Proszę, przyjedź. Możesz być bardzo pomocny.” Wyglądało na to, że Edward zwrócił się do mnie bez porozumienia | żoną, a powiedział jej o tym nieco później. Domysł mój; okazał się mniej więcej trafny — z tą różnicą, że kapitan zwierzył się „Małej”, a ta z kolei poinformowała o depeszy panią Ashbumham. Tak ozy inaczej, przyjechałem za późno, by przydać się na coś, jeżeli w ogóle potrafiłbym być pomocny. Wtedy właśnie zakosztowałem pierwszy raz angielskiego życia. Zdumiało mnie i przytłoczyło! Nigdy nie zapomnę starannie wyczyszczonego konia, którym Edward powoził siedząc obok mnie. Co za ruchy! Jaki dostojny krok! A skóra niczym atłas... No i spokój, i rumiana cera Ashburnhama, i piękny, przepiękny stary dom!
Stał niedaleko Branshaw Teleragh, a jechaliśmy w jego kierunku przez wysokie, jasne, smagane wichrem pustkowie New Forest. To wszystko było dziwne po podróży prosto z Waterbury. Przyszło mi na myśi
(pamiętajmy, że Teddy Ashbumham prosił, albym przyjechał i odbył z nim rozmowę), że nic rzeczywiście katastrofalnego nie może przytrafić się taikim ludziom i w takim miejscu. Dokoła panował idealny spokój. Leonara — piękna, uśmiechnięta, złotowłosa — stała na górnym stopniu schodów ganku w otoczeniu kamerdynera, lokaja i pokojówki lub kogoś w tym rodzaju.
— Cieszę się, że cię widzę — powiedziała, chociaż nie przyjechałem na lunch z miasta odległego o dziesięć mil, lecz okrążyłem pół globu wezwany dwiema naglącymi depeszami.
Mała była na spacerze z psami, jak sądzę.
A siedzący obok mnie nieszczęśnik przeżywał mękę, okropną mękę, najstraszniejszą, jaką podobna sobie wyobrazić.
III
Sierpień 1904 roku był szczególnie upalny i Florence brała już kąpiele od miesiąca. Nie wiem, jak czuje się kuracjusz w uzdrowisku. Sam nigdy i nigdzie nie byłem kuracjuszem. Sądzę, że musi czuć się dobrze zakotwiczony, niby we własnym domu. Jest na przyjlaz- nej stopie z ubranymi w białe fartuchy łaziebnymi
o uśmiechniętych twarzach i specyficznym poczuciu swojej władzy. We mnie pobyt w Nauheim budził zawsze... jak by się tu wyrazić?... poczucie niemal nagości jak nad brzegiem morza lub na rozległym pustkowiu. Nie czułem się przywiązany do niczego, z niczym zżyty. W rodzinnym miejscu nad człowiekiem panują drobne, dziwne przywiązania, coś ciągnie go do fotela, który jak gdyby otwiera mu ramiona, albo na tę właśnie ulicę, życzliwą, chociaż inne są raczej nie-
przychylne. Proszę mi wierzyć, że to bardzo istotny czynnik w życiu. Wiem coś na ten temat jako długoletni wędrowiec po rozmaitych uzdrowiskach. W uzdrowisku człowiek jest zanadto wymuskany. Bóg mi świadkiem, że nie byłem nigdy zaniedbany. Ale dziwnych doświadczałem uczuć, gdy podczas porannej kąpieli Florence stałem na starannie zamiecionych schodach „Englischer Hof” i przyglądałem się drzewom starannie rozmieszczonym w koszach na starannie przegrabionym żwirku. Mijali mnie ludzie podążający dokądś ze starannie odmierzoną wesołością o starannie wybranej godzinie. Po prawej stronie widziałem stare, wysokie drzewa parku publicznego i czerwonawe murowane łazienki... A może były to TSiałej-murowa- no-dreWmane wille? Na ~BogaT~żap5Tftniałęmu chociaż spędziłem tam wiele,.czasu i niewątpliwie zrosłerii się z krajobrazem. Z zawiązanymi oczami mógłbym trafić do łaźni parowej, do pawilonu natrysków, do tryskającej rdzawą wodą fontanny pośrodku czworokątnego placu. Tak, z zawiązanymi oczami umiałbym znaleźć drogę, bo dokładnie znam odległości. Z hotelu „Regina” trzeba zrobić sto osiemdziesiąt siedem kroków i skręcić ostro w lewo, następnie czterysta dwadzieścia kroków zaprowadzi prosto do fontanny. Z chodnika przez „Englischer Hof” jest do skrętu (tym razem w prawo) dziewięćdziesiąt siedem kroków, | później te same czterysta dwadzieścia.
Łatwo zrozumieć, że nie mając nic — kompletnie nic — do roboty popadłem w nawyk liczenia kroków. Odprowadzałem do łazienek żonę, która po drodze bawiła mnie rozmową. Jak juz wspomniałem, odznaczała się talentem w tym kierunku. Szła letkMm krokiem, włosy miała idealnie ułożone, była ubrana pięknie i bardzo kosztownie jak zawsze. Oczywiście dysponowała własnymi pieniędzmi, ale nawet w prze
ciwnym razie nie miałbym jej! tego za złe. Mimo wszystko jednak nie mogę sobie przypomnieć żadnego z jej strojów. Albo raczej pamiętam jeden: prostą suknię z błękitnego jedwabiu w chiński deseń — suknię
0 kloszowej spódnicy i poszerzonych ramionach. Włosy Florance miały barwę miedzi, a obcasy jej pantofelków były bardzo ,wysokie, dreptała więc na koniuszkach palców. Kiedy wchodziła do łazienek i drzwi uchylały się na jej powitanie, spoglądała w moją stronę z kokieteryjnym ■uśmiechem, jak Igdyby pieszcząc policzkiem swoje ramię.
Pamiętam rówtnież, że do tej sukna nosiła szczególnie duży kaipelusz — podobny do Chapeau de Paille Ru- bensa, ale olśniewająco biały. Kaipelusz opasywała w luźny węzeł szarfą z tego samego materiału co suknia. Florence dobrze wiedziała, jak podkreślić błękit swoich oczu. Na szyi nosiła gładkie paciorki z różowego koralu, a cerę miała doskonale czystą, doskonale gładką...
Tak! Przypominam ją sobie najdokładniej w tej sukni, w tym kapeluszu, kiedy spogląda na mnie przez ramię oczyma, których błękit przechodzi w ciemny szafir.
U licha! Na czyją cześć odbywało się 'to przedstawienie? Łaziebnych, przypadkowych przechodniów? Nie wiem. Z pewnością nie było przeznaczone dla mnie, bo przez całe nasze życie w żadnych warunkach
1 w żadnym linnym miejscu Florence nie obdarzyła mnie nigdy takim uśmiechem na pół drwiny, na poły zachęty. Niewątpliwie była zagadką, ale wszystkie kobiety są przecież zagadkowe.
Przypomina mi się, że zacząłem rrlarrip, którreffrt nip
. dokończyłem.^CHddziło o uczucia, jakich doświadczałem każdego rana stojąc przed hotelem, nim wyruszyłem do łazienek po moją żonę. Schludny, dobrze
ubrany, wyszczotkowany troskliwie, świadomy, że Jestem drobny w porównaniu z długimi Anglikami, postawnymi Amerykanami, brzuchatymi Niemcami i opasłymi rosyjskimi Żydówkami, stałem spokojnie i stukając papierosem o pokrywkę papierośnicy spoglądałem na świat skąpany w słonecznym blasku. Miał jednak nadejść dzień, gdy nie miałem być samotny w takich chwilach. Nietrudno zrozumieć, czym było dla mnie w takiej sytuacji pojawienie się na horyzoncie Ashbumhamów.
Zapomniałem wielu widoków, lecz nie zapomnę nigdy wnętrza jadalni hotelu „Excelsior” tamtego wieczora i niezliczonych innych wieczorów. Uleciały mi z pamięci zamki i miasta, których nie zwiedziłem powtórnie. Ale biała sala obwieszona girlandami owoców i kwiatków z papier-mache, wysokie okna, rzędy stolików, czarny parawan przed wejściem, ozdobiony trzema wzlatującymi w górę złotymi żurawiami na każdej ścianie, palma pośrodku sali, szelest kelnerskich stóp, chłodna, kosztowna elegancja, miny tych samych każdego wieczora gości — miny poważne, jak gdyby ci ludzie musieli zjeść obiad zapisany przez lekarza zdrojowego, a zarazem zblazowane, jak gdyby posiłek nie mógł sprawić nikomu przyjemności — wszystko to niełatwo pójdzie w zapomnienie. Tam pierwszy raz zobaczyłem Edwarda Ashbumha- ma, który wyszedł zza parawanu i wkroczył do jadalni. Starszy kelner, człowiek o równomiernie szarej twarzy (w jakich podziemnych schowkach hoduje się taką cerę?), powitał go z trwożliwie protekcjonalną uprzejmością, właściwą istotom jego gatunku, i nastawił szare ucho, aby nowo przybyły mógł zaprezentować się szeptem. Chwila ta stanowi1 zwykle ciężką próbę, wszelako Edward Ashbunrham zniósł ją, jlak przystało Anglikowi i dżentelmenowi. Spostrzeg-
Jem, że jego wargi poruszyły się wymawiając wyraz trzyzgłoskowy (należy pamiętać, że nie miałem do roboty nic prócz obserwowania podobnych szczegółów), odgadłem więc łatwo, że jest to Edward Ashburnham, kapitan Czternastego Pułku Husarów, z Branshaw House w Branshaw Teleragh. Odgadłem, ponieważ każdego wieczora czekając na obiad w hallu przeglądałem (dzięki uprzejmości właściciela hotelu monsieur Schontza) kartki meldunkowe wypełniane na użytek policji przez osoby przybywające do hotelu.
Starszy kelner poprowadził niezwłocznie kapitana ku stolikowi oddzielonemu od mojego trzema innymi, a zwolnionemu tegoż dnia przez Grenfallów z Falls River w stanie New Jersey. Pomyślałem, że stolik jest nie najlepszy, ponieważ pada nań blask słońca chylącego się ku zachodowi. To samo musiało zwrócić uwagę kapitana Ashburmhama, którego twarz, uformowana na niezrównaną angielską modłę, nic dotąd nie wyrażała. Absolutnie nic! Nie było na niej radości ani smutku, nadziei ani obawy, nudy ani zadowolenia. Odniosłem wrażenie, że ten człowiek nie widzi nikogo w zatłoczonej sali i porusza się niby w bezludnej dżungli. Jak żyj'ę nie widziałem równie doskonałego wyrazu i chyba nie zobaczę ¡nigdy. Była w nim impertynencja bez impertynencji i skromność bez skromności. Kapitan Ashburnham miał bardzo jasne włosy ułożone pieczołowicie w falę biegnącą od lewej skroni ku prawej. Jego cera była jasnoceglasta, idealnie jednolita aż po korzonki włosów. Piaskowe wąsy sterczały sztywno, niby szczotka do zębów, a czarny smoking był, zdaje się, trochę podwatowany na łopatkach, aby stwarzać wrażenie ledwie widocznego przygarbienia. To bardzo prawdopodobne: Edwąrd^-A^hhum.ham .myślał o takich właśnie kwestiach. Wytoki, munsztuki, buty do konnej jazdy, gdzie możn^^^ta^p^j^ze mydła
lub najlepszy koniak, nazwisko jeźdźca, który wygrał bteg3*myśliwski przez Przełącz Khyber, rozrzut śrutu numer trzy przy użyciu ładunku prochowego numer cztery... Na Boga! Nie słyszałem chyba, by mówił o czymś innym. Przez długie lata znajomości wracał zawsze i wszędzie do podobnych tematów. A prawda! Raz poinformował mnie, że krawaty o specjalnym błękitnym odcieniu dostanę przy Burlington Arcade w Londynie taniej niż u mojego dostawcy z Nowego Jorku. Od tej pory zaopatruję się w krawaty w poleconej firmie. Inaczej nie zapamiętałbym nazwy Burlington Arcade. Ciekawe, jak to wygląda? Nigdy nie widziałem Burlington Arcade, lecz wyobrażam sobie dwa rzędy wyniosłych kolumn — coś jak Forum Ro- manum — i kroczącego między nimi Edwarda Ash- bumhama. Ale to pewnie obraz zupełnie błędny. Innym razem kapitan poradził mi kupić akcje Caledonian Deferred, które miały zwyżkować. Kupiłem je i rzeczywiście zwyżkowały. Nie mam pojęcia, skąd on czerpał takie wiadomości. Chyba z nieba...
Do ubiegłego miesiąca wiedziałem o Edwardzie tylko tyle. Znałem też mnóstwo jego waliz, pudeł i futerałów ze świńskiej skóry z tłoczonymi inicjałami E.F.A. — do strzelb myśliwskich, kołnierzyków, koszul, papierów, na cztery butelki lekarstw, na kapelusze i hełmy tropikalne. Potrzeba było chyba całej trzody świń gaderyjskich, alby zrobić to wszystko. Ilekroć zdarzyło mi się przemknąć do jego prywatnych apartamentów, kapitan stał bez marynarki i kamizelki, a długie linie doskonale szykownych spodni łączyły jego stan z obcasami. Zawsze też zamykał albo otwierał jakieś opakowanie ze świńskiej skóry.
Dobry Boże! Co one w nim widziały? Wydaje mi się, że opisałem dokładnie wygląd i świat wewnętrzny Edwarda Ashburnhama. Tyle tylko, że podobno był
toierz
J
dobron żołnierzom. A przecież Leonora uwielbiała go z pasją hliską męki i nienawidziła z bólem gorzkim niby morze. Jak taki człowiek potrafił obudzić w kimkolwiek coś na kształt uczuć?
O czym mówił z kobietami w cztery oczy? Nagle pojąłem, jak gdyby pod wpływem błyskawicznego olśnienia! Przecież wszyscy dobrzy żołnierze są (sentymentalni — wszyscy dobrzy żołnierze takiego pokroju. Ich zawód wymaga wielkich słów: „męstwo”, „lojalność”, „honor”, „stałość”... Stworzyłem fałszywy obraz Edwarda Ashburnhama, jeżeli sadziszjnilczacy słucha- czu, że w trakcie dziewięciu lat zażyłości nie poruszał rozmawiając ze mną spraw, które zwykł nazywać „poważnymi”. Nawet przed finałowym wybuchem zwierzeń plótł czasami, zwłaszcza w późnych godzinach nocy, o zagadnieniach pozwalających ocenić sentymentalny charakter jego wewnętrznego kosmosu. Mówił, że przyjaźń dobrej kobiety potrafi zdziałać wiele ku zbawieniu mężczyzny. Mówił, że stałość to, jego zdaniem, najwznioślejsza :z onót. Mówił to bardzo sucho i takim tonem, jak gdyby jego poglądy nie mogły nasuwać wątpliwości.
Stałość! Czy to nde osobliwy pomysł? Wypada dodać, że biedny, drogi Edward był zapamiętałym czytelnikiem. Trawił długie godziny nad sentymentalnymi powieściami, w których 'maszynistki wychodzą za markizów, a guwernantki za hrabiów. W jego książkach prawdziwa miłość sunęła z reguły gładko, biby po maśle. Lubił także poezję — poezję pewnego typu — i był w stanie przeczytać nawet najsmutniejszą opowieść miłosną. Sam widziałem łzy w jego oczach, kiedy wertował scenę beznadziejnego rozstania. I jeszcze jedno: darzył gorącą, ckliwą miłością dzieci, szczenięta, wszystko, co słabe i niezaradne...
Jak stąd wynika, Edward Ashbumham miał o czym
bajdurzyć kobietom. Pomagały mu traktowane sentymentalnie doświadczenia sędziego pokoju i wyrobione, rzeczowe poglądy na temat uprzęży. Pomagała głęboka optymistyczna wiara, że kobieta, do której umizga się aktualnie, to nareszcie wybranka przeznaczona mu przez niebo, której będzie dozgonnie wierny... Sądzę, że musiał być bardzo wymowny, gdy nie onieśmielała go bliskość drugiego mężczyzny. Podczas finałowego wybuchu zwierzeń, kiedy cała historia dobiegała kresu, a biedna Mała była iw drodze do fatalnego Brindisi, on zaś próbował wmówić w siebie ii we mnie, że jej nigdy nie kochał naprawdę, rzetelnie mnie zdziwiły trafność i literacki styl jego zwrotów — zwrotów z dobrej!‘książki nie przesiąkniętej wcale tanim sentymentalizmem. Mam wrażenie, że nie widział we mnie mężczyzny, lecz jak gdyby kobietę lub adwokata. W każdym raizie wyznania buchnęły z niego owej tragicznej nocy. A następnego rana zabrał mnie do sądu, gdzie z chłodną rozwagą przystąpił do starań o uzyskanie werdyktu uniewinniającego pewną Ibiedną dziewczynę — córkę jednego z jego dzierżawców — oskarżoną o zamordowanie własnego noworodka. Na jej obronę wydał dwieście funtów! Taki był Edward Ash- burnham.
Zapomniałem o jego oczach, błękitnych nilby pudełka zapałek jakiejś tam firmy. Przyjrzawszy im się dobrze nietrudno było ocenić, iż są doskonale uczciwe, doskonale szczere i idealnie, idealnie głupie. Ale dziwny, ponury wyraz nadawała im sięgająca powiek ceglasta różowość cery. Sprawiały wrażenie błękitnej1 majoliki oprawionej W czerwonawą porcelanę. I jeszcze jedno: wchodząc do pokoju Edward chwytał spojrzenia wszystkich obecnych kobiet. Robił to zręcznie, niczym sztukmistrz, który chwyta w swoje kieszenie bilardowe kule. Tamto było zdumiewające! Żongler stał na estra
dzie, rzucał w igórę szesnaście bil na raz i wszystkie wpadały do kieszeni rozmieszczonych na całej jego osobie: na ramionach, obcasach, wewnętrznej 'stronie rękawów. Nie robił nic. Stał spokojnie. Coś /podobnego demonstrował Ashbumham. Nawiasem mówiąc, głos miał gruby i nieco ochrypły.
Taki człowiek stał nad wolnym stolikiem, ja zaś patrzyłem nań 'zwrócony tyłem do wyjścia i parawanu. Nagle dostrzegłem w jego oczach dwa odmienne wyrazy, które zmieniiły się błyskawicznie. Nie mam pojęcia, jak to się stało, gdyż niebieskie tępe oczy nawet nie drgnęły. Wciąż spoglądały nad moją głową w kierunku parawanu. Wejrzenie ich było jednostajne, martwe, nieruchome. - Może powieki rozwarły się trochę, a usta drgnęły, jaik gdyby wyszeptały: „A, jesteś, moja droga.” W każdym razie odczułem wyraz dumy, zadowolenia, posiadania. Coś podobnego zaobserwowałem później, gdy Edward objął wzrokiem rozsłonecz- nione pola Branshaw i oznajmił: „To wszystko moja ziemia.”
Drugi wyraz oczu był bardziej' bezpośredni, surowszy, może nawet zawzięty. Mieścił ocenę i jednocześnie wyzwanie. Pewnego razu obserwowaliśmy w Wiesba- denie mecz poló, w którym Edward grał przeciwko Bonner Hussaren. Widziałem wtedy podobne jego spojrzenie, gdy ważył możliwości, szacował teren. Niemiecki kapitan, hrabia i baron Idigon von Lelöffel atakował słupek przeciwników. Nadjeżdżając >z piłką równym kłusem siedział w siodle na sztywną niemiecką modłę. Reszta drużyny znajdowała się daleko. Sprawa wyglądała na pozór beznadziejnie. Ashbumham stał tuż koło balustrady, mniej niż pięć kroków od nas, słyszałem więc, że mruknął do siebie: „Może da się zrobić.” I zrobiło się! Mój Boże! Zerwał wodze i koń
zawisł w powietrzu czterema nogami jak kot rzucony z dachu!
Podobne spojrzenie zauważyłem w jego oczach pierwszego wieczora. „Może...” Zdawało mi się nawet, że dobiegł mnie szept: „...da się zrobić.”
Zerknąłem przez ramią i zobaczyłem dwie kobiety: wysoką, uśmiechniętą, postawną Leonorę i drobną, jasnowłosą, promienną j'ak blask słońca na morzu — moją żonę.
Biedny Edward! W tym momencie miał okropne kłopoty z inną, a mimo tego mówił do siebie podświadomie: „Może da się zrobić.” Przypominał szaleńca, który w czasie wybuchu wulkanu myśli, że uda mu się skorzystać z zamieszania i podpalić kopkę siana. Obłęd? Wyrok loeu? Diabli wiedzą!
Pani Ashbumham była przy tej okazji weselsza niż kiedykolwiek później. Anglicy pewnej klasy — tej lepszej, obznajmionej z licznymi uzdrowiskami — uważają za punkt honoru zdradzać ożywienie, gdy zawierają znajomość z moimi rodakami. Obserwowałem to często — naturalnie u osób, które przyjęły do wiadomości istnienie Amerykanów. Angielki zdają się mówić: „One są takie wesołe, nie pozwolimy przelicytować ¡sfrę w wesołości.” Przez pewien czas nie pozwalają, lecz zniechęcają się prędko. Taką właściwie rolę grała Leonora — przynajmniej póki mnie nie spostrzegła. Odniosłem wrażenie, że z natury jest trochę imperty- nentka — pierwsze wrażenie, gdyż później nie zrobiła nigdy czegoś w tym sensie. Natomiast na początek powiedziała wyraźnie, głośno i ze stosunkowo znacznej odległości:
— Nie stój, Teddy, nad tym obrzydliwym stołem. Wolałabym usiąść bliżej tych sympatycznych państwa.
Niezwykłe! Zupełnie niezwykłe! Za skarby świata nie powiedziałbym o ludziach kompletnie obcych „ci
sympatyczni państwo”. Ale pani Ashbumham nie była skrępowana, bo przeczytała również rejestr gości hotelowych, i przynajmniej^ ze mną nie liczyła się bardziej niż z pieskiem pokojowym. Spokojnie i swobodnie zajęła miejsce przy sąsiednim stoliku, wolnym na razie, lecz zarezerwowanym dla Guggenheimerów. Zajęła miejsce i była kompletnie głucha na perswazje starszego kelnera — człowieka o twarzy szarej i baraniej. Biedak z przykrością spełniał obowiązek. Wiedział, że Guggenheimerowie z Chicago śmiertelnie go udręczą w czasie miesięcznego pobytu, na pożegnanie zaś dadzą mu dwa dolary pięćdziesiąt centów, ubolewając z racji systemu napiwków. Natomiast z Ashburn- hamami nie miałby kłopotów (nie mówiąc o zamęcie, jaki uśmiechy Leonory mogły wywołać w pozbawionym na pozór uczuć kelnerskim sercu), a każdego tygodnia dostałby od kapitana solidnego, złotego funta angielskiego. Mimo to postanowił mężnie, iż uchroni stoik dla Guggenheimerów. W rezultacie głos zabrała moja 'żona.
— Chyba możemy jeść z jednego żłobu, jak brzmi nieładne nowojorskie powiedzonko. Na pewno jesteśmy wszyscy spokojni i uprzejmi, a cztery miejsca znajdą się przy naszym stoliku. Jest okrągły.
Kapitan chrząknął tonem aprobaty. Leonora zawahała się na moment, jak gdyby jej; koń wyłamał przed przeszkodą. Tak to przynajmniej odczułem. Po chwili jednak gładko przesadziła płotek, gdyż jednym płynnym ruchem Wstała z krzesła i uisiadła naprzeciw mnie. i
Nigdy nie byłem zdania, że pani Ashburnham prezentuje się najlepiej w wieczorowych sukniach. Były za dobrze skrojone, zupełnie pozbawione fałdek. Zawsze ubierała się na czarno, a ramiona miała zbyt klasyczne. Wychylały się z sukni, jak popiersie z białego
marmuru mogłoby się wychylać z czarnej wazy Wed- gwooda. Taik mi się przynajmniej zdawało.
Kochałem Leonorę i kocham ją dzisiaj. Chętnie w jej służbie oddałbym resztkę pozostałego mi życia. Ale nigdy, przenigdy nie odczuwałem wobec tej kobiety tak zwanego pociągu płciowego. Sądzę też — nie! jestem pewien — że ona odpłacała mi i odpłaca podobną monetą. Jeżeli o mnie chodzi, przyczyny należy chyba szukać właśnie w jej białych ramionach. Odniosłem wrażenie, że gdybym je musnął wargami, przekonałbym się, że są chłodne — nie lodowate, pozbawione ludzkiego ciepła, lecz, jak się mówi o kąpieli, trochę przestudzone. Kiedy patrzyłem na nie, zdawało mi się chwilami, że nia ustach czuję „przestudzenie”...
Sądzę, że pani Ashbumham wygląda najkorzystniej w granatowym kostiumie tailleur. Wówczas biel ramion nie tuszuje tonu jej olśniewających włosów. Różne kobiety różnie przyciągają spojrzenia: do szyi, rzęs, ust, piersi. Magnes Leonory stanowił przegub ręki — najpiękniejszy w czarnej glanisowanej lub zamszowej rękawiczce. Na tym przegubie pani Ashbumham nosiła zawsze złote koło bransoletki z cienkim łańcuszkiem i zawieszonym na nim złotym kluczykiem od kasetki na listy i papiery. Może tam właśnie trzymała swoje uczucia i iswojc serce? Czy ja wiem?
Otóż pani Ashbumham usiadła naprzeciwko mnie
i pierwszy raz zwróciła uwagę na moją osobę. Nagle, lecz z rozwagą, obdarzyła mnie długim spojrzeniem. Oczy miała ciemnoniebieskie, powieki wycięte takim łukiem, że odsłaniały caie tęczówki, wzrok bystry
i przenikliwy. W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że padł na mnie błysk latami morskiej. Zdawało mi się, że widzę pytania przebiegające mózg ukryty za tymi oczami. Zdawało mi się, że słyszę oczy odpowiadające szybko i pewnie jak ktoś przywykły do błyska-
wicznej oceny koni. „Postawa niezła. Dosyć miejsca na owies pod popręgiem. Łopatki nieszczególne.” Oczy odpowiadały w tym tonde, a jednocześnie zadawały pytania: „Czy temu człowiekowi można ufać w kwestiach finansowych? Czy ma skłonności erotyczne? Czy pozwala terroryzować się kobietom? A przede wszystkim, czy będzie plotkował o naszych sprawach?”
Nagle w chłodnych, po trosze wyzywających i niemal obronnych porcelanowobłękitnych oczach pojawił się wyraz ciepła, serdeczności, przyjaznego pozdrowienia — wyraz wzruszający, uroczy, zarazem jednak dziwnie żenujący. Było to wejrzenie, jakim matka mogłaby objąć syna lub siostra brata. Wyrażało kompletne zaufanie, zupełny brak potrzeby wszelkich barier. Na Boga! Leonora patrzyła na mnie niby na ciężko chorego. Każda dobra kobieta mogłaby obdarować podobnym wejrzeniem Ibiedaka przykutego do fotela na kółkach. Miałem słuszność, bo od pierwszej chwili Leonora zaczęła traktować jak osobę chorą mnie, nie zaś Florence. W chłodne dnie biegała z pledem za mną, nie za moją żoną. Sądzę, że wyczytałem w jej oczach przychylną odpowiedź w pierwszej minucie znajomości. Czy ja wiem? Może odpowiedź nie była wcale .przychylna.
— Rozpoczynamy więc konferencję okrągłego stołu — odezwała się moja żona.
Edward chrząknął — znów gardłowo, Leonora wzdrygnęła się lekko, jak gdyby śmierć koło niej przeszła, a ja podsunąłem mojemu vis à vis niklowy koszyczek z pieczywem.
Auanti!...
n
I
Tak wyglądał prolog dziewięciu lat niezmąconego spokoju. Cechował je zdumiewający brak komunikatywności ze strony Ashbumhamów, na co my odpowiadaliśmy równie zdumiewającym i prawie tak samo zupełnym wyłączeniem nuty osobistej. Innymi słowy, stosunki nasze charakteryzowała atmosfera spraw niewątpliwych. W pierwtszym rzędzie uważaliśmy za dowiedzione, że nasza czwórka należy do „ludzi z towarzystwa”. Zakładaliśmy, że wszyscy lubimy wołowinę niedopieczoną (lecz nie nazbyt surową), że obydwaj panowie najchętniej pijają po lunchu wyborowy koniak, natomiast panie wolą bardzo lekkie reńskie wino z wodą mineralną Faehingen... Chodziło o takie kwestie. Nie mieliśmy też wątpliwości, że wszyscy jesteśmy niezależni finansowo, a zatem stać nas, na co zechcemy w granicach racjonalnej rozrywki, wskazanej dla osób naszej pozycji. Wiedzieliśmy, że możemy zamawiać na całe dnie powozy lub samochody, podejmować obiadami siebie nawzajem oraz dalszyc’ znajomych, a na oszczędność pozwalamy sobie dla własnej satysfakcji. Na przykład Florence albonowała „Daily Telegraph” i codziennie otrzymywała numer prosto z Londynu. Była zapamiętałą anglofilką. Paryskie wydanie nowojorskiego „Heralda” uważała za lekturę stosowną dla mnie. Niebawem okazało się, że Ashburmhamowie dostają również z Anglii tę gazetę, wobec czego Florence i Leonora uradziły, że w jednym roku zawiesi się prenumeratę jedną, w drugim zaś — drugą. Inna zbliżona sprawa. Wielki książę Nassau-Schwerin, który rokrocznie zjeżdżał do Nauheim, miał zwyczaj bywać raz jeden na obiedzie u każdego z osiemnastu stałych bywalców uzdrowiska.
W zamian za to gościł na zakończenie osiemnaście rc-
dzin jednocześnie. Takie obiady drogo kosztowały, bo wielkiemu księciu towarzyszyła nie tylko liczna świta, lecz również znajdujący >się na miejscu przedstawiciele korpusu dyplomatycznego. A izatem. Leonora | Florence skoczyły po rozum ido głowy i orzekły, że nic nie stoi na przeszkodzie, by wielkoksiążęcy obiad wydać wspólnie. '
Tak się też ¡stało. Osobiście jestem przekonany, że jego wysokość nie wziął nam za złe drobnej oszczędności ani jej nawet nie zauważył. W każdym waizie nasz obiad wspólnie wydawany dla monarchy przeszedł do tradycja. Z troku na rok ¡stawał się coraz wystaw- niejszy i większy, aby wreszcie urosnąć do pozycji końcowej fety sezonu — przynajmniej naszego sezonu w Nauheim.
Nie twierdzę wcale, że należeliśmy do osób chciwych stosunków z głowami koronowanymi. Nic podobnego. Wcale nie chodziło nam o to. Po prostu byliśmy „ludźmi z towarzystwa”. Ale ¡wielki książę Ibył bardzo ¡sympatyczny i przystępny jak nieboszczyk król Edward VII. Przyjemnie było słuchać, gdy mówił
o wyścigach, a niekiedy a bonne bouche również
o swoim siostrzeńcu cesarzu. Przyjemnie było Witać się z nim na deptaku i odpowiadać na uprzejme pytania o skutkach kuracji lub zaspokajać łaskawe zainteresowanie co do wygranej, jaką przyniosło nam zwycięstwo huntera Leloffelów w gonitwie Frankfurt Welter.
Słowem ręczę, ¡iż nie mam pojęcia, czym wypełnialiśmy dni. Jak człowiek czas zabija? Jak można przeżyć dziewięć lat i nic z nich nie zachować? Absolutnie nic — rozumiesz, niemy słuchaczu? Nawet obsadki rzeźbionej z kości niby figura szachowa i u góry opatrzonej szkiełkiem, przez które można zobaczyć cztery widoki Nauheim. Żadnych doświadczeń, żadnej zna-
jomości bliźnich ■— kompletnie nic! Na Boga, nie potrafię orzec, czy kobieta, która przy ulicy wiodącej do stacji kolejowej sprzedawała bardzo drogie fiołki, oszukiwała mnie, czy nie oszukiwała. Nie potrafię orzec, czy tragarz, który na stacji w Livomo porwał nasze bagaże i oznajmił, że taryfa wynosi po lirze od sztuki, był lub nie ibył złodziejem. Miary uczciwości, jakie człowiek napotyka na świecie, są nie mniej zwodnicze niż -miary nieuczciwości. Po czterdziestu pięciu latach kontaktów z istotami rodzaju ludzkiego należałoby chyba coś o nich wiedzieć. Atoli nic nie wiemy. Myślę, że w niepoślednim stopniu odpowiada za to nowoczesna cywilizacja albo raczej nowoczesny angielski obyczaj przyjmowania wszystkiego za pewnik. Obserwowałem ten obyczaj wystarczająco długo, by poznać jego dziwaczne subtelności, by stwierdzić, że — jakikolwiek jest — nigdy nie zawodzi czło- . wieka.
Nie przeczę, milczący słuchaczu, iż jest to najdogodniejszy tryb życia, jakkolwiek pewne jego wymagania sięgają tak wysoko, że graniczą z absurdem. Przykro, jeżeli się tego nie znosi, zjadać codziennie kilka płatków różowego, ciepłego kauczuku. Niemiło pijać koniak, gdy wolałoby się rozkoszne ciepło słodkiej kminkówki. Wstrętnie brać z rana zimną kąpiel, gdy bardziej odpowiada gorąca wieczorem. Trudno nie utracić czegoś z zakorzenionej głęboko wiary przodków, jeżeli jest się zaliczanym do Kościoła episkopal- nego, chociaż w istocie człowiek pozostaje staroświeckim kwakrem z Filadelfii.
Ale takich przykrości uniknąć niepodobna. To kogut, którego „dobre towarzystwo” składa w ofierze Eskulapowi.
Dziwne, bardzo dziwne, że jeden zespół reguł stosuje się do wszystkich osób spotykanych w hotelach,
wagonach kolejowych, na pokładach parowców; może w odrobinę mniejszym zakresie na pokładach parowców, lecz ostatecznie i tam również. Spotykasz, niemy słuchaczu, mężczyznę lub kobietę i delikatny dźwięk lub ruch ledwie dostrzegalny mówi ci zaraz, czy to ktoś z „dobrego towarzystwa”, czy też taki, cx) nie liczy się wcale. Wiesz w mgnieniu oka, czy jest to osobnik stosujący pełny program — od nie dopieczonej wołowiny do anglikamizmu. Może być wysoki lub niski. Może skrzeczeć piskliwym głosem lub dudnić basem godnym rozpłodowego buhaja. Może być Niemcem, Austriakiem, Francuzem, Hiszpanem, ba! nawet Brazylijczykiem. Wszystko jedno, jeżeli bierze co rano zimną kąpiel i, mówiąc z grubsza, obraca się w kołach dyplomatycznych.
Cała bieda — wyznam to, do licha! — cała piekielna wada systemu polega na tym, że człowiek przyjmujący wszystko za dowiedzione, ¡nie sięga ni cal głębiej niż wymieniane wyżej kwestie.
, Na dowód prawdy moich- słów przytoczę osobliwy przykład. Nie pamiętam, czy stało się to w pierwszym roli u — w pierwśzyn^dla-^naszej-czwórki w-Nauheuh^ gdyż dlaTFIdrence i dla mnie byłby to oczywiście czwarty sezon — lecz jestem pewien, że w pierwszym albo drugim. Zdarzenie ilustruje niecodzienny poziom naszych rozmów, a zarazem błyskawiczne tempo, w jakim rosła zażyłość między nami. Wydawać się mogło, że w dragę wyruszyliśmy swobodnie, bez kroków wstępnych, jak gdybyśmy mieli za sobą wiele wspólnych wycieczek takiego pokroju. Zdawać się mogło, że byliśmy z sobą szczególnie blisko zżyci...
Jednakże z drugiej! strony miejsce wycieczki należało bez wątpienia do tych, które Florence byłaby chciała nam zaprezentować na początku naszej znajomości. Sądzę zatem, że wybraliśmy się tam w zaraniu
bliższych stosunków. Moja żona była mistrzynią w organizowaniu wypraw archeologicznych. Nic nie cieszyło jej bardziej niż oprowadzanie ludzi po ruinach i pokazywanie im okna, z którego ktoś przyglądał się morderstwu dokonywanemu na kimś irmym. Każdą ekspedycją podejmowała tylko raz, lecz prowadziła ją kapitalnie. Posługując się jedynie Baedeke- rem znajdowała drogę tak pewnie, jak gdyby poruszała się w amerykańskim mieście, gdzie wszystkie bloki są prostokątne, a ulice numerowane, łatwo więc trafić z Dwudziestej czwartej na Trzydziestą.
Otóż tak się szczęśliwie składa, że o pięćdziesiąt minut jazdy pociągiem od Nauheim starożytne miasto M tkwi na wyniosłej bazaltowej skale, trzykrotnie opasanej drogą niby szarfą. Szczyt skały wieńczy zamek, nie czworoboczny i prosty jak Windsor, lecz zje- żony krytymi łupkiem szczytami i gęstwą baszt, na których cudnie połyskują złocone kurki — słowem, zamek świętej Elżbiety Węgierskiej. Miasto M ma tę niedogodność, że znajduje się w Prusach, a podróż w granice tego kraju trudno zaliczyć do przyjemności. Ale jest bardzo stare, posiada wiele kościołów o podwójnych strzelistych wieżach i wyrasta niby piramida
1 zielonej doliny rzeki Lahn.
Nie sądzę, żeby Ashburnhamowie bardzo pragnęli pojechać do M. Mnie wcale na tym nie zależało. Ale sprzeciwu nikt oczywiście nie podniósł. Wycieczki — trzy lub cztery w tygodniu — wchodziły w plan kuracyjnej rutyny, byliśmy więc wdzięczni Florence, że działa niby duch przewodni naszej czwórki. Moja żona miała cel jasno wytknięty. Była w owym czasie zajęta edukowaniem kapitana Ashburnhama — tylko pour le bon motif. Mawiała nawet Leanorze: „Nie pojmuję, jak pani może tolerować przy sobie takiego nieuka.’’
Pani Ashfburnham zadziwiała mnie ozęsto gruntownym wykształceniem. W każdym razie wiedziała z góry o wszystkim, co Florence miała nam do powiedzenia. Może uczyła się z Baedekera we wczesnych godzinach porannych, nim tamta wstała z łóżka? Nie znaczy to, że Leonora zdradzała się ze swymi wiadomościami, lecz pobłażliwie kiwała głową, ilekroć Florence zaczynała na przykład prawić, że Ludwik Waleczny chciał mieć trzy żony na raz, różnił się więc od Henryka VIII, który wolał zachowywać kolejność związków małżeńskich. W takich przypadkach Leonora kiwała głową, jak gdyby przytakując mojej żonie, eo irytowało ją dosyć przyjemnie. [,^0/0° ^
— Doprawdy! — wołała nieraz Florence. — Jeżeli pani wie tak dużo, czemu nie rozmawia pani o tym z kapitanem Ashbumhamem? Jestem pewna, że interesują go takie sprawy!
— Wydaje mi się — odpowiadała Leonora spoglądając z zastanowieniem na męża — że takiie rozmowy mogłyby źle podziałać na rękę Edwarda... na jego rękę, tak potrzebną przy konnej jeździe.
Biedny Edward rumieni! się, chrząkał i wreszcie mówił:
— Nic nie szkodzi, moja droga... Możesz się mną nie kłopotać.
Sądzę jednak, że ironia jego żony niepokoiła biednego kapitana. Pewnego wieczora zapytał poważnie w palarni, czy moim zdaniem zbyt pełna głowa 'rzeczywiście może obniżyć klasę gracza w polo?
— Dziwiłem się często — dodał — czemu przemądrzali faceci to skończone fujary, kiedy znajdą się na grzbiecie czworonożnych.
Uspokoiłem go, jak umiałem, mówiąc, iż uważam za mało prawdopodobne, by zbyt pełna głowa mogła zakłócić jego równowagę.
W każdym razie, w tym okresie kapitan poddawał się chętnie edukowaniu go przez Florence — trzy albo cztery razy w tygodniu pod kontrolą przychylnego wzroku Leonory oraz mojego. Nie była to naturalnie systematyczna nauka. Nic podobnego! Lekcje nadpływały jak fale. Po prostu Florence porządkowała jeden z mrocznych zakątków ziemi, bo wszędzie pragnęła zostawić świat trochę jaśniejszym, niż go zastawała. Opowiadała Edwardowi historię Hamleta, wykładała mu budowę 'Symfonii nucąc najpierw pierwszy motyw, później drugi i tak dalej, i tak dalej. Następnie wyjaśniała różnicę między Ormianami a Gruzinami albo szkicowała zwięzły zarys najdawniejszej historii Stanów Zjednoczonych. Wykłady jej były skonstruowane w przemyślny sposób — tak by interesowały młodociany umysł. Czytałeś kiedy, milczący słuchaczu, panią Markham? To było coś w tym rodzaju...
Lecz nasza wycieczka do M zapowiadała się jako impreza znacznie dłuższa, bardziej formalna i uroczysta. Przecież archiwa zamku położonego w owym mieście zawierały dokument, który mógł dać mojej żonie okazję przyzwoitego poduczenia całego naszego grona. Otwarcie mówiąc, Florence martwiła się szczerze, iż w kwestiach kultury nie może nigdy pobić Leonory. Nie mam pojęcia, co pani Ashbumham wiedziała, a czego nie wiedziała, lecz niewątpliwie była na posterunku, ilekroć moja żona zaczynała o czymś informować. Była na posterunku i sprawiała wrażenie, iż zna gruntownie i od dawna to, co biedna Florence ledwo sobie przyswoiła. Nie umiem określić ściśle tego wrażenia, było jednak niemal fizyczne. Obserwowałeś kiedy, milczący słuchaczu, igraszki wyżła z chartem? Psy biegną jeden obok drugiego zielonym polem i wy- żeł chce przyjemnie potarmosić towarzysza, lecz charta po prostu nie ma. Nie przyśpieszy} biegu, nie zrobił
widocznego wysiłku, a znalazł się o dwa kroki przed rozchyloną mordką wyżła!
Podobnie działo się z tymi paniami w kwestiach kultury.
Jednakże wycieczka do M wróżyła coś niezwykłego. Przez kilka dni zastawałem żonę pochłoniętą lekturą takich dzieł jak Historia papieży Rankego, Odrodzenie Symondsa, Rozkwit Republiki Holenderskiej Mo- /tleya i Rozmowa przy stole Lutra.
Muszę przyznać, że nim nadszedł moment zdumienia, nasza eskapada sprawiała mi samą przyjemność. Chętnie wsiadłem do .pociągu o drugiej czterdzieści
i z zadowoleniem wyczuwałem powolny, płynny rytm toczenia się wielkich wagonów — najlepszych wagonów świata! Z satysfakcją pozwalałem się nieść przez zieloną okolicę i spoglądałem na nią przez czyste szyby ogromnych okien. Naturalnie okolica nie była tylko zielona. Świeciło słońce, więc mieniła się krwistą purpurą, szkarłatem i szmaragdem zabarwionym na różowo. Woły przy pługach były lśniąco brązowe, czame i czamiawo-czerwone. Chłopi w czarno-białych ubraniach przypominali sroki, a stadka prawdziwych srok polatywały tu i ówdzie. Na łące kopki siana były szarozielone z cienistej! strony, w słońcu zaś grały zielonawym szkarłatem. Barwiły się tam purpurowe wiejskie stroje zdobne szmaragdowymi wstążkami, krwiste spódniczki, białe koszule i czarne aksamitne gorseciki. Jednakże ogólne wrażenie streszczało się do jazdy przez krainę zieleni obramowaną ciemnym fioletem świerkowych gajów. Dalej rysowały się potężne bazaltowe skały i wielkie lasy. Nad strumieniami rosły gęsto spiree d swawoliło bydło. Czy wiesz, milczący słuchaczu, jaki obrazek zapamiętałem najwyraźniej! tamtego popołudnia? Otóż ceglasta krowa wsunęła rogaty łeb pod brzuch czarno-białej i czarno-
-biała znalazła się nagle na samym środku wąskiego , strumyczka. Wybuchnąłem śmiechem, lecz Florence prowadziła wykład z takim przejęciem, a Leonora słuchała tak pilnie, że moja wesołość uszła uwagi. Cie/ szyłem się, że jestem wolny od służby, i myślałam
1 zadowoleniem, że mojej żonie nic chwilowo niegro- zi. Nie mogło jej nic grozić, bo opowiadała właśnie
o Ludwiku Walecznym (chyba to był Ludwik Waleczny, ale nie przysięgnę, gdyż nie jestem mocny w historii) — księciu heskim, który chciał mieć trzy żony na raz, protegował Lutra i coś tam jeszcze robił. Radowałem się serdecznie, że jestem wolny od służby, że moja żona nie może uczynić niczego, co wzruszyłoby ją zanadto lub przyprawiło jej biedne serduszko
0 szybsze bicie, więc krowi incydent ubawił mnie naprawdę. Przez cały dzień chichotałem, od czasu do czasu przypominając go sobie. Czarno-biała krowa wyglądała naprawdę komicznie, kiedy padła na grzbiet pośrodku wąskiego strumyka. Czegoś podobnego człowiek raczej nie oczekuje od krowy.
Sądzę, że wypadało litować się nad biednym stworzeniem, lecz ja byłem daleki od współczucia. Pojechałem, żeby się rozerwać. I faktycznie nie posiadałem się z uciechy. Jakże miło było jechać pociągiem wzdłuż malowniczych miast z zamkami na szczycie skały
1 licznymi podwójnymi wieżami kościołów! W słonecznym blasku połyskują szybami okien, złoconymi szyldami aptek, godłami korporacji studenckich umieszczonymi gdzieś wysoko w górze, hełmami zabawnych małych żołnierzyków, którzy sztywno poruszają drobnymi nóżkami obleczonymi w białe lniane spodnie! Jakże miło było wysiąść z wagonu na okazałej, malowniczej pruskiej stacji, spojrzeć na kute w brązie ornamenty i malowidła przedstawiające wieśniaków, kwiaty i bydło. Jakże miło było słuchać Florence tar-
U
gującej się zaciekle z woźnicą odwiecznej dorożki zaprzęgniętej w parę chudych szkapin. Naturalnie ja mówię po niemiecku znacznie płynniej niiż moja żona, chociaż za nic nie mogę pozbyć się akcentu nabytego w dzieciństwie, pensylwańskiego „plattu”. Ostatecznie jednak zostaliśmy zawiezieni w triumfie aż do bram zamku za pięć marek bez napiwku.
Później zaprowadzono nas do muzeum, gdzie oglądaliśmy wypchane bażanty, stare1 szkło, stare miecze, różne odwieczne narzędzia i drobiazgi. Następnie weszliśmy kręconymi schodami do Sali Rycerskiej, przestronnej', ozdobionej freskami komnaty, gdzie Reformator i jego zwolennicy zgromadzili się po raz pierwszy dzięki protekcji dżentelmena, który miał trzy żony na raz i zawarł 'sojusz z dżentelmenem, który miał sześć żon.jedną po drugiej.
Takie fakty historyczne nie obchodzą mnie wcale, niestety jednak mają pewien związek z moją opowieścią. Przez kaplicę i salony muzyczne szliśmy wyżej
i wyżej, aż do starożytnej komnaty, jak gdyby zawieszanej! w powietrzu. Stało tam wiele ciężkich szaf, a dokoła były okna przesłonięte masywnymi okiennicami. Tam dopiero Florence poczęła zdradzać prawdziwy dynamizm. Znudzonemu, przemęczonemu dozorcy poleciła odemknąć jedną z okiennic i jasna smuga słonecznego blasku wtargnęła w zaimkowe mroki. Moja żona wyjaśniła nam wówczas, że była to sypialnia Lutra, a jego łoże stało dokładnie w miejscu, gdzie świetlna plama leży teraz na posadzce. Myliła się,
o ile mi wiadomo, bo Luter zjadł tylko obiad w tym zaniku i ruszył dalej, alby uniknąć pościgu. Gdyby jednak dał się namówić .na nocleg, z pewnością w tej komnacie stałoby jego łoże. Później, mimo sprzeciwów nieszczęsnego dozorcy, Florence otworzyła szero
ko inną okiennicą i podreptała ku dużej, oszklonej gablocie.
— A to — zawołała tonem radości, triumfu i zapału — to jest Protest!
Wskazywała kawałek papieru (jak gdyby połówkę arkusika listowego) pokryty niewyraźnym ołówkowym pismem. Mogłyby to być szybko skreślone rachunki naszych wydatków dziennych. Serdecznie cieszyłem się jej radością, jej triumfem, jej zapałem.
— To jest Protest — powtórzyła, gdy wszyscy wyreżyserowaliśmy przykładny podziw i zainteresowanie. — Może nie wiecie; że dlatego właśnie mienimy się wszyscy protestantami? To jest sporządzony tutaj ołówkowy brulion Protestu. Widać podpisy Marcina Lutra, Marcina Bucera i Zwinglego, i Ludwika Walecznego...
Może coś pokręciłem, ale podpisy Lutra i Bucera na pewno tam figurowały. Florence była w dalszym ciągu ożywioną, a ja zadowolony. Czuła się dobrze i nic jej w tym momencie nie groziło. Spoglądając w oczy kapitana Ashbumhama ciągnęła:
— Za sprawą tego skrawka papieru jesteście uczciwi, trzeźwi, gospodami1, oszczędni i żyjecie w cnocie. Gdyby nie ten skrawek papieru, bylibyście podobni do Irlandczyków, Włochów, Polaków, ale przede wszystkim do Irlandczyków...
Mówiąc to palcem dotknęła ręki kapitana Ashbumhama.
Nagle odczułem coś zdradliwego, pełnego grozy. Wydało mi się, że ów dzień musi być fatalny. Nie potrafię określić tego wrażenia ani znaleźć właściwego porównania. Jak gdyby wąż wyjrzał z nory... Nie! Jak gdyby moje serce na moment bić przestało. Sądzić Iby można, że rozbiegniemy się wszyscy z okropnym wrzaskiem — każde w innym kierunku i z odwróconą
głową. Na twarzy Ashbumhaima dostrzegłem wyraz nieopisanej paniki. Sam też się przeraziłem i uprzytomniłem sobie, że boli mnie przegub ręki ujęty w kleszcze palców Leonory.
— Nie mogę tego znieść — powiedziała z dziką pasją — mam dosyć.
Byłem w okropnym strachu. Nie miałem czasu myśleć, lecz na sekundę zaświtało mi w głowie, że ta kobieta musi być piekielnie zazdrosna — zazdrosna
0 Florence i kapitana Ashburnhama! Jak ścigani umknęliśmy przez kręcone schody i Salę Rycerską prosto na niewielki taras z widokiem na Lahn', szeroką dolinę i rozległą płaszczyznę u dalekiego wylotu doliny.
— Nie widzi pan? — rzuciła Leonora. — Nie widzi pan, oo się dzieje?
Serce znów we mnie zamarło. Krztusiłem się, jąkałem, nie wiem, jakim cudem zdobyłem się wreszcie na artykułowane dźwięki.
— Nie! O co chodzi? O czym właściwie pani mówi?
Spojrzała mi w oczy. Na chwilę doznałem złudzenia, że te dwa niebieskie krążki są olbrzymie, przytłaczające niby błękitny mur odgradzający mnie od reszty świata. Wiem, że to brzmi niedorzecznie, lecz takie właśnie odniosłem wrażenie.
-— Nie widzi pan? — podjęła tonem prawdziwej; goryczy i najszczerszej rozpaczy. — Nie widzi pan, że to jest właśnie przyczyna wszystkich trosk i niedoli świata? Stąd wynika wieczne potępienie pańskie, moje
1 tamtych dwojga...
Nie pamiętam, oo mówiła dalej. Byłem zanadto przerażony. Zanadto zdumiony. Myślałem, zdaje się, by skoczyć po pomoc, wezwać lekarza lub kapitana Ashburnhama. Zastanawiałem się, czy nie najwłaściwsza będzie delikatna, niewieścia opieka Florence...
Jakkolwiek taka historia mogłaby źle oddziałać na wrażliwe serce mojej żony. Kiedy oprzytomniałem, dobiegły mnie siłowa:
— Ach! Jak na tym świecie znaleźć czysrte, niewinne, radosne istoty? Gdzie się podziały? Dokąd uleciało szczęście, o którym czyta się w książkach?
Dłonią o palcach wygiętych jak szpony przesunęła po czole. Źrenice miała niezwykle rozszerzone, wyraz twarzy taki, jak gdyby patrzyła w piekło i oglądał męki piekielne. Nagle minęło wszystko. Szalona kobieta stała się znowiu panią Ashbumham. Twarz miała opanowaną i spokojną, bez wyrazu. Jej włosy lśniły złotem pięknych loków. Nozdrza rozdymały się lekko, jak gdyby wzgardliwie. Odniosłem wrażenie, że przygląda się ciekawie cygańskiemu taborowi, który przejeżdżał mostkiem głęboko w dolinie.
— Czy pan nie wie — podjęła chłodnym, opanowanym tonem — że ja jestem Irlandką i katoliczką?
V
Słowa LeOnory przyniosły mi ulgę — największą, jakiej doznałem w życiu. Sądzę, że powiedziały mi
o mnie samym więcej, niż dowiedziałem się kiedykolwiek w jednej chwili. Przed tamtym dniem nie praignąłem w życiu chyba niczego z wyjątkiem Florence. To znaczy nie pragnąłem mocno, bo miałem oczywiście apetyciki i zachcianki. Bywałem czasem niecierpliwy... Kiedy przy table d’hôte podawano, dajmy na to, kawior, niecierpliwiłem się, że po dojściu salaterki do mnie może pozostać za mało. Ale najbardziej irytowało mnie zawsze spóźnienie na pociąg. Belgijskie Koleje Państwowe znajdują przyjemność układając rozkład jazdy tak, by podróżni z Francji nie
trafiali na połączenia w Brukseli. Od daiwraa irytowało innie to w najwyższym stopniu. Pisywałem do „Timesa” listy, których „Times” z reguły nie drukował, a skargi na ten temat wysyłane do paryskiego wydania „New York Heralda” ukazywały się nieodmiennie, lecz nie zadowalały mnie, gdy je odczytywałem. Byłem bliski szaleństwa.
Tego szaleństwa nie odczuwam dzisiaj, chociaż potrafię je wyjaśnić na płaszczyźnie intelektualnej. W minionych latach obchodzili mnie żywo ludzie chorzy na serce. Miałem do czynienia z Florence, z Edwardem Ashbumhamem... A może (bardziej interesowała mnie Leonora — naturalnie nie w sferze miłości. Rozumiesz, milczący słuchaczu, obydwoje mieliśmy jeden zawód. Przynajmniej tak sądziłem. Zadanie nasze polegało na utrzymywaniu przy życiu osób „sercowych”.
Trudno sobie wyobrazić, jak bardzo taki zawód może pochłaniać. Kowal powiada: „Młotem i ręką wszelka sztuka stoi.” Piekarz mniema, iż system słoneczny obraca się wokół porannej dostawy bułek. Dyrektor poczty jest zdania, że przede wszystkim od jego poczynań zależy ład społeczny. Podobne złudzenia są oczywiście niezbędne, aby ludzkość szła jakoś naprzód, a zatem ja (i, jak mi się zdawało, Leonora) wyobrażałem sobie, że porządek świata winien zmierzać w kierunku utrzymywania przy życiu istot cierpiących na serce. Trudno sobie wyobrazić, jak' bardzo taki zawód może pochłaniać — jak błahe wydają się z tego punktu widzenia sprawy monarchów, republik
i wolnych miast. Skrawek wyboistej drogi pod oponami samochodu, parę kolejnych „szenkuję paniom” przy nieoczekiwanych podrygach — takie drobiazgi starczały, abym zaczynał piorunować 'Wobec Leonory przeciwko jakimś zwykłym lub wielkim książętom
f
czy wolnym miastom, przez których terytoria przyszło nam jechać. Złościłem się niczym makler giełdowy, któremu dzwony miejskich kościołów przeszkadzają w rozmowie telefonicznej. Mówiłem o średniowiecznych przeżytkach i dostatecznie chyba wygórowanych podatkach...
Wracam do wadliwych połączeń w Brukseli pociągów z Calais. Rzecz polega na tym, że nawet najkrótsza podróż morska miewa często kapitalne znaczenie dla osób chorych na serce. Otóż na kontynencie europejskim istnieją dwa renomowane uzdrowiska dla takich pacjentów. Nauheim i Spa. Chcąc dojechać do nich z Anglii przez Calais (po możliwie najkrótszej podróży morskiej) trzeba korzystać z połączeń w Brukseli. Tymczasem belgijskie pociągi nie czekają nigdy ani ułamka sekundy na pociągi przybywające z Calais lub Paryża. Jeżeli nawet francuski pociąg zdąży w porę, nieodzowny jest bieg (bieg dla osoby chorej na serce!) przez nieznane zakręty brukselskiego dworca, następnie zaś skok na wysokie stopnie ruszającego wagonu. Jeżeli natomiast nie trafi się na połączenie, grozi czekanie przez pięć albo sześć godzin... Często nie sypiałem po nocach złorzecząc tej perfidii...
Moja żona biegała. Nigdy nie próbowała zbudzić we mnie przekonania, że brak jej odwagi i siły, jakkolwiek wprowadzała mnie w błąd w innych kwestiach. Tylko raz w ekspresie niemieckim pochyliła się w tył, przymknęła oczy i dłonią dotknęła Iboku... Była dobrą aktorką, a ja w podobnych przypadkach przeżywałem piekło — istne piekło! Rozumiesz, milczący słuchaczu? Florence była mi żoną i zarazem nieosiągalną władczynią. Utrzymanie jej na tym świe- cie stanowiło dla mnie zajęcie, karierę, ambicję! Wypada przyznać, że połączenie tych wszystkich atrybutów w jednej osobie zdarza się rzadko. Leonora
była równie dobrą aktorką! Na Jowisza! Godzinami potrafiła słuchać moich rojeń na temat odpornego na wstrząsy świata. Tylko czasami dostrzegałem na jej twarzy wyraz roztargnienia — jak gdyby matka słuchała paplaniny swawolącego na jej kolanach dziecka albo innymi słowy, jak gdybym ja chorował na serce.
Nie wolno zapominać,' że serce Edwarda Ashburn- hama funkcjonowało bez zarzutu. Kapitan podał się do dymisji; opuścił Indie i po drodze do Nauheim okrążył połowę globu dla kobiety rzeczywiście chorej na serce. Taki to był sentymentalny osioł. W istocie rzeczy Ashbumhaimowie powinni byli zostać w Indiach, oszczędzać, wynajmować nadal swój dom w Branshaw Teleragh.
Naturalnie nic nie wiedziałem wówczas o sprawie Kilsyte. Jak ta sprawa wyglądała? Edward pocałował w przedziale kolejowym młodą służącą i tylko dzięki łasce boskiej, sprawnemu funkcjonowaniu hamulców bezpieczeństwa i przychylnemu stanowisku sądu (który nosi, zdaje się, nazwę Ława Hampshire) uniknął wielu lat 'więzienia w Winchester. Usłyszałem o tym od Leonory dopiero w trakcie jej finałowych wynurzeń.
Zastanów się, milczący słuchaczu, nad nieszczęsnym Edwardem; kto i ak ktá~¿le. .ia mam prawo prosić cię
o to! Czy podobna, by takiego właśnie niefortunnego głupca dręczył ślepy, nieodgadniony los? Bo inaczej nie można traktować jego dziejów. Po prostu nie można. Wolno mi być takiego zdania^.ponieważ ten człowiek był (przez lata kochankiem mojej żony. On zabił ją, a mnie odebrał całą radość życia. Mimo to żaden kapłan nie ma prawa twierdzić, że nie powinienem prosić o zmiłowanie dla ciebie, niemy towarzyszu przy kominku, świata i Boga, który stworzył Ashbum- hama wraz z jego żądzami i szaleństwem.
Oczywiście mógłbym nie dowiedzieć się wcale o sprawie Kilsyte. Nie miałem wspólnych znajomych z Ash- burnhamami i uważałem ich po prostu za „ludzi bardzo dobrze” — szczęśliwych posiadaczy wielu skąpanych w słońcu akrów na południu Anglii. Ludne z dobrego towarzystwa! Na Boga! czasami myślę, że biedny Edward wyszedłby lepiej, gdyby sprawa Kilsyte zyskała szeroki rozgłos, gdybym musiał dowiedzieć się o niej. Przez lata szeptaliby na ten temat kuracjusze, kelnerzy, pokojówki, wreszcie cała historia rozpłynęłaby się we współczuciu, które tam i ówdzie tuła się po ziemi. Przypuśćmy, że Ashbumham odsiedziałby siedem lat w winchesterskim więzieniu lub jakimś innym miejscu, dokąd tajemnicza i niewidoma sprawiedliwość odsyła ludzi, którzy nie w porę ulegli przyrodzonej namiętności. Cóżby się stało? Po niejakim czasie plotkarze z tarasu kursalu w Nauheim zaczęliby go nazywać „biedakiem”. Naturalnie mieliby na myśli ruinę jego kariery. Zostałby wówczas dobrym żołnierzem z przygarbionym grzbietem...
Lepiej] byłoby dla niego, gdyby zgarbił się przedwcześnie. Tysiąckroć lepiej! Sprawa Kilsyte miała miejsęe w okresie, gdy zaczynał uświadamiać sobie chłód i obojętność żony, toteż potężnie nim wstrząsnęła. Od tamtego momentu raz na zawsze dał spokój służącym i naturalnym rzeczy porządkiem zajął się energiczniej osobami z własnej sfery. Podobno pani Maidan — młoda mężatka, za którą Edward przyjechał z Birmy do Nauheim — zainteresowała się nim żywiej, gdy jął przysięgać, iż pocałował ową służącą w wagonie, ponieważ został sprowokowany. Tak przynajmniej twierdziła Leonora, powołując się na słowa pani Maidan. Istotnie został sprowokowany przez własną Obłąkańczą pasję poszukiwania kobiety odpowiadającej mu idealnie.
Edward był prawie zupełnie szczery... Tak, na Boga! Był szczery przynajmniej w swojej miłości dla pani Maidan, uroczej, drobnej kobietki o eiemmych włosach
i wyjątkowo długich rzęsach. Florence bardzo ją polubiła. Biedaczka sepleniła trochę i uśmiechała się radośnie. Często widywaliśmy ją w ciągu pierwszego miesiąca znajomości z Ashbumhamami. Później umarła cicho... Naprawdę miała słabe serce...
Biedna, mała pani Maidan — taka łagodna i młoda! Nie mogła liczyć więcejl niż dwadzieścia trzy lata
i w Chitral zostawiła męża, o ile mi wiadomo, dwudziestoczterolatka. Takich dzieciaków nie wolno zostawiać na łasce losu, więc Edward nie opuścił pani Maidan. Sądzę, że niie mógłby opuścić. Nawet ja, po tylu latach, zdaję sobie sprawę, że jestem po trosze zakochany w jej pamięci. Wspominając ją uśmiecham się bezwiednie, jak gdybym myślał o czymś, oo spoczywa w pachnącej lawendą szufladzie w starym domu, który bardzo dawno pożegnałem. Była taka... taka potulna, uległa... Uległa nawet wobec mnie, z którym nie liczyło się nigdyTiajinmejsze^dziecko! 'Tak, to. istotnie opowieść najsmutniejsza...
Stanowczo byłbym wolał, by Florence dała spokój biednej pani Maidan i jej zabawie w cudzołóstwo, chociaż mała kdbietka zachowywała się dziecinnie. Sądzę, że nie wiedziała nawet, jak się taki okropny wyraz pisze. Nie, chodziło tam raczej o uległość wobec nieodgadnionych, szaleńczych mocy, które tamtego nieszczęśnika wiodły ku nieuchronnej katastrofie. Podejrzewam, iż wpływ Florence na Ibieg wydarzeń był znikomy. Gdyby Ashbumham nie porzucił małej! pani Maidan dla m>j, groihnłhy tn rfla kogoś innego... Czy ja wiem? Zapewine biedna, młoda istota umąrłaby i w innych warunkach — musia- ła rychło .rozstać ~sie z-jnaśźyiin światem Ale- przed
śmiercią nie zmoczyłaby łzami poduszki. Nie musiałaby słuchać w czasie popołudniowej sjesty, jak pod jej oknem Florence tłumaczy Edwardowi zasady konstytucji Stanów Zjednoczonych. Miałbym dziś przyjemniejszy smak w ustach, gdyby moja żona pozwoliła tej biedulce umrzeć spokojnie.
Leonora zachowała się w pewnym sensie stosowniej. Po prostu dała pani Maidan po twarzy. Tak! W przystępie nieopanowanej furii wymierzyła jej policzek w hotelowym korytarzu przed drzwiami pokoju Edwarda. To właśnie wydarzenie zapoczątkowało osobliwą zażyłość między panią Ashburnham a Florence.
Rozumiesz zapewne, milczący słuchaczu, że taka zażyłość była istotnie osobliwa. Oceniając ją na dystans, przyznać należy, że trudno o coś mniej prawdopodobnego niż fakt, iż Leonora, najbardziej dumna pośród stworzeń bożych, zawarła nagle znajomość z parą przygodnie spotkanych Jankesów, nie lepszych dla niej niż dywan pod stopami. Można by zapytać, z czego właściwie Leonora była dumna? Z czego? Nazywała się Powys i poślubiła Ashbumhama. Chyba to wystarczający powód do patrzenia z góry na przygodnie spotkanych Amerykanów — jeżeli naturalnie patrzy się na nich z góry bez ostentacji. Z czego ludzie 'bywają dumni? Nie wiem. Leonora mogła szczycić się swoją cierpliwą 'Wyrozumiałością i tym, że utrzymuje męża z dala od sądu dla bankrutów. Chyba to najsłuszniejsze przypuszczenie.
W jaki sposób moja żona zawarła ową znajomość? Otóż idąc na obiad minęła zakręt korytarza i natknęła się na dziwną scenę. Złoty kluczyk, który Leonora nosiła zawsze przy bransoletce, zaplątał się we włosy pani Maidan. Nie padło ani jedno słowo. Młoda kobietka była bardzo blada i na policzku miała różową plamę. Kluczyk tkwił uparcie pośród czarnych loków. Lj
Wreszcie Florence zaradziła złu, bo pani Ashbum- ham była tak rozdrażniona, że bez wstrętu nie potrafiłaby dotknąć tamtej.
Nadal panowało milczenie. Rozumiesz, milczący słuchaczu? W cztery oczy Leonora mogła posunąć się daleko i spoliczkować panią Maidan. Jednakże na widok osoby obcej opanowała się cudownie. Milczała zrazu, a następnie, gdy moja żona oswobodziła kluczyk, zdobyła się na słowa:
— Jestem strasznie niezręczna... Próbowałam poprawić grzebień we włosach pani Maidan.
Atoli młoda kobietka nie nazywała się Ashbumham z domu Fowys. Była skromną 0’Flaherty, a za męża miała chłopca z wiejskiej plebanii. Nic dziwnego, że chwiejnie odeszła korytarzem, połykając łzy. Tymczasem Leonora nadal grała obraną rolę. Ostentacyjnie uchyliła drzwi pokoju męża, by w obecności Florence zwrócić się doń życzliwie.
— Edwardzie! — zawołała.
Ashbumhama nie było w pokoju. Rozumiesz, milczący słuchaczu, jakie to miało znaczenie? Leonora jeden raz w życiu skompromitowała się wówczas ¡nieodwołalnie.
— To okropne — jęknęła głucho. — Biedna, mała MaisieL.
Opanowała się ponownie, tym razem jednak za późno. Dziwna historia! Doprawdy — dziwna!
Chcę oddać Leonorze pełną sprawiedliwość. Przede wszystkim kocham ją serdecznie, a po wtóre jestem zdania, że potknęła się właśnie o tę sprawę, która przy sposobności zniszczyła mój miniaturowy światek rodzinny. Nie wierzę, i Leonora nie wierzy, by biedna, mała Maisie Maidan była kiedykolwiek kochanką Edwarda. Serce miała naprawdę chore. Pierwszy namiętny uścisk mógłby przynieść jej zgubę. Wyraziłem to
bez ogródek, ale w danym przypadku uważam słowa proste za najwłaściwsze. Pani Maid an rzeczywiście cierpiała na to, co tamtych dwoje udawało dla własnych celów.
Dziwna historia, prawda? Jeden z ponurych figli, jakie Opatrzność płata nam niekiedy. Ale nie na tym koniec. W każdej innej! chwili pani Ashbumham nie troszczyłaby się, czy biedna Maisie jest lub nie jest kochanką jej męża. Może nawet doznałaby ulgi, gdyby ustał sentymentalny bełkot Edwarda nad wybranką, gdyby wybranka przestała słuchać potulnie bełkotu.
Tak! Stanowcza Leonora nie pytałaby, czy tamta jest lub nie jest kochanką jej męża. Ale uderzając małą Maisie, wymierzyła policzek światu niemożliwemu do zniesienia. Tego dnia po południu miała niezwykle przykrą scenę z Ashbumhamem.
Leonora korzystała z prawa otwierania mężowskich listów, ilekroć uważała za wskazane. Zagarnęła to prawo, ponieważ interesy kapitana znajdowały się w opłakanym stanie, a biedny kapitan kłamał tak niemiłosiernie, że przywilej wglądania w jego tajemnice wydał się żonie nieodzowny. Istotnie — innej drogi nie miała. Nieszczęsny głupiec wstydził się swoich wyfbryków i nie'śmiał o nich mówić, należało więc dobywać z niego prawdę specjalnymi metodami.
Nie mogło to być izajęcie budujące. Jednakże tamtego popołudnia, kiedy Edward odbywał zaleconą przez lekarza półtoragodzinną drzemkę, żona otworzyła list, jak mniemała od pułkownika Herveya. Ash- bumhamowie zamierzali odwiedzić go w Linlithgowshire w ciągu września i Leonora zapomniała, na jaką datę ustalono przyjazd — jedenasty czy osiemnasty. Adres na kopercie przypominał do złudzenia charakter pisma pułkownika Herveya.
Leonora nie myślała tym razem o szpiegowaniu, lecz
okazała się szpiegiem. Odkryła, iż Ashbumham płaci mniej: więcej trzysta funtów rocznie nie znanemu jej dotąd szantażyście. Otrzymała cios okrutny — niemal śmiertelny — 'gdyż nie wątpiła, że zdołała już zgłębić do dna otchłań mężowskich długów. Były pokaźne, a przyczynę ich stanowiła bardzo zwyczajna sprawa: przygoda w Monte Carlo z międzynarodową awanturnicą, która uchodziła za kochankę rosyjskiego wielkiego księcia. Za tydzień czułych względów dama ustaliła cenę: diadem z pereł wart dwadzieścia tysięcy funtów. W normalnych okolicznościach Edward nie był hazardzistą, a spieszne zmobilizowanie takiej kwoty nie powinno było nastręczyć mu trudności. Mógłby sobie pozwolić na wygórowane honorarium i znaczny koszt tygodniowego pobytu w hotelu z czarującą istotą. Wart był wtedy co najmniej pół miliona dolarów.
Niestety licho go podkusiło. Poszedł do kasyna i zostawił tam czterdzieści tysięcy funtów. Czterdzieści tysięcy dobrych, angielskich funtów pożyczonych u lichwiarzy! Nie zrezygnował jednak. Musiał zaznać łask wybranki. To była dominująca pasja. Po ¡targach spełnił zachciankę kosztem nieporównanie niższym niż dwadzieścia tysięcy funtów. Niewątpliwie mógł był załatwić to i przed przegraną. Moim zdaniem, dziesięć tysięcy dolarów suto pokryłoby rachunek.
Tak czy inaczeji, powstała znaczna luka w- fortunie przekraczającej nieco sto tysięcy funtów. Oczywiście Leonora musiała zabrać się do porządków, bo Edward biegałby tylko od lichwiarza do lichwiarza. Stało się to rychło po odkryciu przez żonę jego zdrad, jeżeli podobne historie godzi isię nazwać zdradami. Dowiedziała się o nich dzięki plotkom, a Bogu tylko wiadomo, jak potoczyłyby się wydarzenia w odmiennym wypadku. Najprawdopodobniej Edward ukrywałby prawdziwy stan rzeczy, dopóki Ashbumhamowie nie
zostaliby bez pensa. Na szczęście Leonora zdołała trafić do wierzycieli i określić potrzebne kwoty. No
i wyjechała do Anglii.
Wyjechała do Anglii, by nie2!włocznie porozumieć się z adwokatem własnym i męża. Edward spoczywał tymczasem w objęciach swojej Circe w Antibes, dokąd schroniła się ta para.
Kosztowna dama obrzydła mu szybko, lecz nie tak szybko, by Leonora nie zdążyła załatwić tego czy owego. Wiele nauczyła się od wspomnianego adwokata
i przygotowała program niemniej szczegółowy niż plan generała Trochu opracowany w 1870 roku, a zmierzający do zagrodzenia Prusakom drogi do Paryża. Zrazu plan jej był równie skuteczny jak tamten. Tak przynajmniej zdawało się na pozór.
Opisywane wydarzenia rozegrały się w 1895 roku, czyli poprzedziły o mniej więcej dziewięć lat ów wieczór, kiedy Florence zyskała przewagę nad Leonorą, bo inaczej trudno to określić... Otóż pani Ashbunnham zmusiła męża, by cały swój mająteic~pfzepisał na nią. Mogła zmusić go do wszystkiego, gdyż biedak na swój nieporadny, niemądry sposób bał się jej gorzej diabła. Podziwiał ją również i kochał tak, jak mężczyzna może kochać żonę. Wykorzystała to i jęła traktować biedaka niby kogoś, czyim majątkiem administruje sąd dla bankrutów. Wydaje mi się, że był to Obrót sprawy najpomyślniejszy dla Ediwarda.
Przez pierwsze trzy lata pani Ashbumham miała pełne ręce roboty. Niespodziewane zobowiązania wyrastały jak grzyby po deszczu, a poczciwy szaleniec bynajmniej nie ułatwiał sytuacji. Widzisz, milczący słuchaczu, nieobliczalnym namiętnościom towarzyszył również nieobliczalny wstyd z racji tych namiętności. Trudno uwierzyć, ale ten człowiek naprawdę szanował czystość wyobraźni swojej żony. Naprawdę zżymał się
i buntował na myśl, że Leonora mogłaby się dowiedzieć o istnieniu na świecie takich zdrożności, jakie on praktykuje. W rezultacie przeczył zapamiętale wszelkim zarzutom, iż robił cośkolwiek i kiedykolwiek. Pragnął ratować dziewiczość myśli Leonory. Sam to przyznawał w trakcie długich końoowych rozmów ze mną — podczas gdy Mała była w drodze do Brindisi.
Otóż przez pierwsze trzy lata nie brakowało wzruszeń Leonor ze i w tamtym okresie Ashbumhamowie kłócili się często.
Tak, milczący słuchaczu! Kłócili się zawzięcie. Dziwne, prawda? Wydawałoby się raczej, że ona powinna nienawidzić po cichu, on zaś narzekać płaczliwie. Sytuacja jednak przedstawiała się inaczej... Namiętności Edwarda i wstyd z ich racji uzupełniała głęboka wiara w obowiązki związane z jego pozycją — wiara chwilami niedorzecznie kosztowna. Mam nadzieję, że mówiąc o długach Ashlburnhama nie wytworzyłem wrażenia, iż uważam go za niepoprawnego libertyna. Nic podobnego! Cechował go czysty sentymentalizm. Młoda służąca ze sprawy Kilsyte była ładna, zarazem jednak smutna i przygnębiona. Jestem przekonany, że kradnąc jej całusa, Edward miał na względzie przede wszystkim pociechę. Gdyby uległa później jego gadaninie, niewątpliwie urządziłby biedaczkę wygodnie w skromnym domku w Portsmouth albo Winchester
i przez cztery czy pięć lat dochowywałby jej wiary. Coś podobnego godziłoby się z jego stylem.
Tylko dwie pośród spraw sercowych Ashbumhama kosztowały go grube pieniądze: awantura z kochanką wielkiego księcia i romans, o którym informował otwarty przez Leonorę list szantażysty. Była to zresztą historia sentymentalna z osobą zupełnie na miejscu, a nastąpiła po katastrofie w Monte Carlo. Tym razem
chodziło o żonę kolegi i oficera i Leonora wiedziała dokładnie o mężowskich uczuciach — uczuciach prawdziwych i niezmiennych przez lat kilka. Miłości biednego Edwarda logicznie pięły się w górę. Na początek służąca, następnie kurtyzana, po niej' zaś kobieta z towarzystwa, która nie dobrała się z mężem. Istotnie miała bardzo nieprzyjemnego męża szantażystę, który przy pomocy listów i innych sztuczek wyłudzał od kapitana trzysta do czterystu funtów rocznie. Groził sprawą rozwodową — ni mniej, ni więcej. Później przyszła Maisie Maidan, a po biednej Maisie tylko jeden romans i następnie wielka miłość życia Edwarda Ashlbumhama. Małżeństwo z Leonorą ułożyli rodzice, chociaż więc biedak szczerze podziwiał żonę, darzył ją jedynie życzliwością. No i odczuwał gwałtowną potrzebę jej moralnego ,poparcia.
Najdotkliwsze jednak zobowiązania biednego Edwarda wynikały z hojności właściwej jego pozycji. Według słów Leonory ustawicznie zmniejszał czynsze dzierżawcom i dawał im do zrozumienia, że obniżka jest stała. Raz po raz ratował pijaków, którzy stawali przed jego sędziowskim stołem, starał się sprowadzać na drogę cnoty prostytutki i miał istnego bzika na punkcie dzieci. Trudno uwierzyć, jak wielu -wykolejeńców potrafił wyszukiwać i zabezpieczać na przyszłość. Leonora podała mi liczby, które uważam za przesadzone, więc nie zamierzam ich przytaczać. Wszystko to uważał za swoje trwałe obowiązki — podobnie jak niewiarygodnie wysokie dotacje na szpitale, skautów, Towarzystwo Przeciwników Wiwisekcji...
Aha! Fundował również nagrody na regionalne wystawy bydła.
Leonora zajęła się tym wszystkim, ponieważ Ash- bumhamowie nie mogli gospodarować w Branshaw Manor na dawną modłę, skoro pieniądze przeszły do
rąk wielkoksiążęcej kochanki. Podniosła czynsze do pierwotnego poziomu. Przepędziła pijaków z oddanych im domów. Instytucje dobroczynne zawiadomiła, że nie mogą liczyć na dalsze dotacje. Tylko dzieci potraktowała mniej bezwzględnie. Prawie wszystkim zapewniła utrzymanie do wieku, w którym mogły pójść do terminu lub służby. Rozumiesz, milczący słuchaczu? Sama była bezdzietna.
Nie miała dzieci i sobie przypisywała winę. Pochodziła i ubogiej gałęzi Powysów i została wydana za nieszczęsnego, kochanego Edwarda bez klauzuli, iż potomstwo zrodzone z tego związku będzie wychowane w katolicyzmie. Dla Leonory równało się to śmierci duchowej. Przekazałem ci, milczący słuchaczu, błędny obraz, jeżeli nie dostrzegłeś, że pani Ashburnham to niewiasta o nieugiętym, chłodnym sumieniu — jak na Ogół angielscy katolicy.
Osobiście nie mam sympatii do katolicyzmu. Nic na to nie poradzę, imimo przyjaźni z Leonorą. Na myśl
o „niewieście przyobleczonej w szkarłat i karmazyn” 1 odczuwam zawsze podświadomy lęk, którym nasiąkłem w spokoju i ciszy Domu Zebrań Kwakrów przy Arch Street w Filadelfii. A zatem lwią część błędów popełnionych przez Leońorę w sprawie biednego, drogiego Edwarda przypisuję specyficznie angielskiej formie jej katolicyzmu. Oczywistą metodą wobec tego szaleńca byłoby zostawienie go własnemu losowi. Staczałby się wtedy ooraz niżej aż do poziomu trampa o pozorach dżentelmena i zapewne miewałby przelotne afery ser- oowe na włóczęgowskich szlakach. W takich warunkach wyrządziłby mniej krzywd i sam nie cierpiałby tyle, a w każdym razie nie miałby tak wiele okazji, by
1 Biblijne określenie Kościoła rzymskiego; Apokalipsa św. Jana, XVII, 4,5.
rujnować innych, sobie zaś czynić wyrzuty. Bo kapitan Ashbumham był niedościgły w sferze czynienia sobie wyrzutów!
Moim zdaniem angielsko-katolickie sumienie Leo- nory, jej niezłomne zasady, a nawet cierpliwość były nie na miejscu w danym przypadku. Poważnie i naiwnie wyobrażała sobie, że Kościół rzymski potępia rozwody. Poważnie i naiwnie wierzyła, że Kościół rzymski to instytucja monstrualna i nierozumna, która spodziewa się i wymaga, by ona spełniła nieosiągalne zadanie i zmieniła Edwarda Ashburnhama w wiernego małżonka. Odznaczała się, jak powiedziałby Anglik, kalwińskim uporem. W Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej nazywamy to sumieniem w duchu Nowej Anglii, gdyż niewątpliwie taki typ umysłowości stanowi spadek ipo angielskich katolikach. Ludzie ci przetrwali wieki bezmyślnego, złośliwego ucisku i ostracyzmu, który bronił im przystępu do ¡urzędów publicznych. Do niedawna stanowili szczupły garnizon oblężony w nieprzyjacielskim kraju, a więc musieli surowo przestrzegać rygorów. Wszystko to przyczyniło się do tej sztuczki, jaką jest w moim mniemaniu, fakt, że papiści angielscy przypominają dysydentów nawet techniką życia.
Papiści | kontynentu europejskiego to grzeszna, wesoła banda bez skrupułów, dzięki czemu mogą być oportunistami. Tacy ludzie załatwiliby się, jak należy, z biednym, drogim Edwardem. Wybacz, milczący słuchaczu, że w 'tak niefrasobliwy sposób mówię o tych potwornych sprawach. Gdybym spróbował zmienić tan, załamałbym się i wybuchnął płaczem. Dajmy na to w Mediolanie lub Paryżu Leonora uzyskałaby w pół roku unieważnienie małżeństwa kosztem dwustu dolarów zapłaconych w odpowiednim miejscu. Edward zaś snułby się po świecie iw roli takiego trampa, o ja-
A
kim już wspominałem. Mógłby również ożenić się z szynkarką i dochowywać jej wiary do końca swoich dni, ponieważ urządzałaby mu publicznie okropne sceny, targała biedaka za wąsy i zostawiała na jego obliczu widoczne ślady. Coś w tym rodzaju przyniosłoby odkupienie Ibiednemu kapitanowi, który odczuwał wprawdzie pasj!e i wyrzuty sumienia, zarazem jednak bał się scen w miejscach publicznych, plotek, awantur z rękoczynami — słowem rozgłosu. Wyszedłby najlepiej, gdyby jego szynkarka piła, gdyż opieka nad żoną zapewniłaby mu uczciwe zajęcie.
Wiem, że mam słuszność, chociażby z racji sprawy Kilsyte. Widzisz, milczący słuchaczu, dziewczę pocałowane w przedziale kolejowym było piastunką w domu głowy angielskich dysydentów — nie mam pojęcia, jaki tytuł nosi taka osobistość. Otóż dżentelmen ów uwziął się, by zniszczyć Ashburnhama, który przewodził torysowskiej klice czy czemuś w tym sensie. No i biedny, drogi cierpiętnik diablo dostał za swoje. Zgłaszano interpelacje w Izbie Gmin, podejmowano próby zmiany kompletu sędziowskiego z Hampshire, sugerowano w Ministerstwie Wojny, że Edward jest niegodny stanowiska królewskiego oficera. Niewątpliwie biedak otrzymał potężne cięgi!
Rezultat jest wiadomy. Ashbumham został raz na zawsze wyleczony z chęci buszowania pośród gminu. Leonorze wydawało się to błogosławieństwem bożym. Cóż dziwnego? Bardziej odpowiadało jej powinowactwo (jeżeli ooś podobnego godzi się nazwać powinowactwem) z osobą typu pani Maidan niż z jakąś dziewką kuchenną. !
Sądzę, że na swój posępny sposób pani Ashburnham była naprawdę zadowolona, kiedy przybyła do Nau- heim.
Mężowskie finanse wyprowadziła niemal na czyste
wody. Zawdzięczała to latam oszczędzania w małych garnizonach Chitral i Birmy, gdzie koszty utrzymania są znikome w porównaniu z życiem wiejskiego magnata, a miłostki rozmaitego pokroju uchodzą za objaw normalny i nie wymagają wielkich nakładów. Kiedy więc pojawiła się pani Maidan, a młodociany wiek jej męża zaczynał grozić komplikacjami, Leonora przystała na powrót do kraju. Oszczędzała, skąpiła. Wynajmowała obcym ludziom Branshaw Teleragh, sprzedawała obrazy i pamiątki po Karolu I czy też kimś innym. Przez lata nie miała biedaczka na grzbiecie jakiej takiej sukni. Dzięki temu wszystkiemu — jak wyobrażała sobie — przywróciła ukochanemu małżonkowi pozycję materialną mniej więcej taką, jaką zajmował przed spotkaniem z kochanką wielkiego księcia. Edward pomagał żonie, jak umiał. Należał do typu mężczyzn, których inni mężczyźni lubią. Był reprezentacyjny i zawsze miał w pogotowiu cygara, więc zyskiwał sympatię. Trudno się dziwić, że od czasu do czasu ten czy ów finansista udzielił mu korzystnych informacji. A Leonora nie miała nic przeciw drobnemu ryzyku. Angielscy papiści nie tchórzą zazwyczaj wobec hazardu. Czemu to przypisać? Nie wiem.
- W każdym razie prawie wszystkie zagrania giełdowe pani Ashbumham były mistrzowskie i Edward znalazł się w sytuacji, która pozwalała mu otworzyć ponownie salony Branshaw Manor i odzyskać dawne stanowisko w hrabstwie. A zatem pani Ashbumham przyjęła Maisie Maidan niemal z rezygnacją — ba! niemal z westchnieniem ulgi. Rzeczywiście lubiła to biedne dziecko. Musiała przecież kogoś lubić. Ponadto miała do niej zaufanie. Wiedziała, że Maisie nie wyciśnie z Edwarda kilka tysięcy funtów w ciągu tygodnia, gdyż Maisie inie chciała odeń przyjąć nawet skromnego pierścioneczka. Co prawda, kapitan plótł
i bredził na temat młodej! kobietki tonem, jakiego jego żona dotychczas nie słyszała, lecz naiwet to przynosiło pewną pociechę. Wydaje mi się, że Leonlora powitałaby radośnie wielką miłość mężowsikiego życia: mogłaby wówczas odpocząć.
Trudno było istotnie o kogoś stosowniejszego niż mała pani Maidan — osoba tak poważnie chora, niezdolna do żadnych kosztownych wybryków. Leonora pokryła z własnych funduszów koszt jej podróży do Nauheim. Dyskretnie wręczyła pieniądze młodocianemu (małżonkowi, gdyż Mailsie za nic nie przyjęłaby takiej pomocy. Ale młodociany małżonek umierał z obaiwy o życie Maisie. Biedaczysko!
Sądzę, że podczas rejsu z Indii pani Ashbumham była szczęśliwa jak nigdy dawniej. Edward, zajęty bez reszty swoją damą, traktował ją prawie po ojcowsku i nieustannie biegał z pokładu na pokład dźwigając pledy, lekarstwa i różne inne rzeczy. Jednakże zachowywał się z umiarem i nic podejrzanego nie przeciekało do współpasażerów. Leonora z niemałym powodzeniem grała iswoją rolę, toteż zajęła przy pani Maidan pozycję niemal matki. Ogólnie biorąc wszystko wyglądało bardzo dolbrze: litościwe i bogate małżeństwo poczciwie ratowało nieszczęśliwą, ciemnowłosą małą kobietkę. Taki właśnie stosunek pani Ashbumham do biednej Maisie usprawiedliwiał wymierzany w hotelowym korytarzu policzek. Leonora skarciła dziecko, które w niestosownej chwili próbowało sięgnąć po czekoladkę.
Chwila była naprawdę niestosowna, gdyż wraz z otwarciem listu pokrzywdzonego kolegi-oficera opadły panią Ashbumham wszystkie daWne strachy. Zno- wiu widziała przed sobą nieskończenie długą drogę. Znowu drżała na myśl, że mąż ukrywa przed nią setki podobnych sprawek.
Lękała się, że będzie musiała zaciągnąć długi hipoteczne, zastawiać w lombardzie bransoletki, przeżywać nowe, wciąż nowe okropności! Niewątpliwie miała za sobą denerwujące popołudnie. Szantażysta groził procesem rozwodowym, a Leonorze zależało na uniknięciu rozgłosu nie mniej niż Edwardowi, postanowiła więc nadal płacić. Ale nie o to chodziło. Mogli sobie pozwolić na trzysta funtów rocznie. Leonorę dręczyły podejrzenia, że zobowiązań w takim stylu może być więcej.
Od lat nie rozmawiała z Edwardem; porozumiewała się z nim tylko w takich kwestiach, jak wybór najdogodniejszych pociągów lub przyjmowanie służby. Ale tamtego popołudnia powiedziała swoje. A on zachował się nie inaczej niż zawsze — jak gdyiby po dziesięciu latach otworzyło się książkę i zobaczyło te same słowa. Powodowały nim znane motywy. Wolał zachować sekret, aby nie brukać czystych myśli żony odkryciem, że kolega-oficer może uprawiać szantaż. Chciał także ratować honor byłej flammy, która oczywiście nie współdziałała z mężem. Zaklinał się, przysięgał, że już nikt w świecie nie ma nic przeciwko niemu. Pani Ashbumham nie wierzyła mężowi. Wcale mnie to nie dziwi. Edward kłamał zbyt często.
Obecnie Leonora myliła się pierwszy raz w życiu. Miała do czynienia z uczciwą grą. Po kłótni Ashburn- ham poszedł prosto na pocztę i poświęcił kilka godzin na szyfrowanie telegramu do swojego adwokata. Chciał zlecić nieustępliwemu prawnikowi, by prześladującego go łajdaka postraszył niezwłocznym podjęciem kroków sądowych. Mówił później, że poczciwa, kochana Leonora niepotrzebnie uparła się wówczas, bo on naprawdę nie miał więcej zatajonych długów i godził się na proces rozwodowy, gdyby szantażysta zechciał nadal bruździć. Był skłonny stawić czoło rozgłosowi, gaze
tom, całemu gorszącemu widowisku. Tak mniej więcej brzmiały własne, proste słowa Ashbumhama.
Ale Edward popełnił drobny błąd. Nie poinformował małżonki, dokąd się wybiera. Leonora widziała, że wszedł do swojego pokoju, aby Wziąć księgę szyfru, niezbędną do ułożenia telegramu. W dwie godziny później zobaczyła Maisie Maidan wychodzącą z tegoż pokoju. Wyobraziła sobie, iż Edward spędził w objęciach młodej osóbki dwie godziny, 'które ona poświęciła niemej rozpaczy, uznała więc to za lekką przesadę.
Tymczasem obecność Maisie w pokoju Ashburnha- ma dała się wytłumaczyć jej! ubóstwem, dumą oraz zwykłą prostotą ducha. Pani Maidan nie mogła pozwolić sobie na pokojówkę i starała się w miarę możności nie' korzystać z usług hotelowego personelu. Liczyła się z każdym pensem, więc drżała na myśl o wysokich napiwkach przy końou pobytu w Nauheim. Tego rana pożyczyła od Edwarda jeden z jego imponujących futerałów, zawierający piętnaście par nożyczek różnych rozmiarów. Natomiast po południu zauważyła ze swojego okna odmarsz kapitana na pocztę i skorzystała ze sposobności, aby futerał zwrócić. Nie widziała w tym nic złego, aczkolwiek wstyd jej było, że przy okazji pocałowała poduszkę na łóżku Edwarda. Oto zbieg okoliczności, który wywołał bardzo niepożądane następstwa.
Pani Ashbumham zorientowała się natychmiast, że przykry incydent oddał ją w ręce mojej żony. Floren- ce musiała ocenić należycie sytuację i dzięki temu zyskała pozycję jedynej w świecie osoby, która miała prawo podejrzewać, iż Ashburnhamowie są nie tylko „ludźmi z dobrego towarzystwa” bez skazy i sekretu. Wobec tego Leonora postanowiła bez wahania, że nie uczyni wprawdzie z Florence swojej powiernicy (był-
by to w pewnym sensie haracz dla swoistego szantażu), lecz będzie ją obserwować, póki nie stworzy pozorów, że wcale nie jest zazdrosna o małą Maisie. Dlatego wkroczyła do jadalni ramię w ramię z moją żoną i tak bezceremonialnie zaprosiła się do naszego stolika. Tamtego wieczoru nie opuściła nas ani na minutę; pobiegła tylko na piętro do pokoju pani Maidan, aby poprosić ją o przebaczenie i o łaskawą zgodę na spacer we dwoje z Edwardem. Kiedy mała kobietka zeszła niechętnie do salonu, gdzie siedzieliśmy wszyscy, Leonora powiedziała ostentacyjnie:
— Rusz się, Edwardzie. Zaprowadź Maisie do kasyna. Ja wolę porozmawiać z panią Dowell i usłyszeć wszystko o rodzinach z Connecticut wywodzących się z Fordkigbridge.
Wyszło bowiem na jaw, że przodkowie Florence byli dziedzicami na Bramshaw Teleragh dwa wieki wcześniej, niż pojawili się tam Ashbumhamowie. Kiedy moja żona poszła spać, Leonora długo dotrzymywała mi towarzystwa w hallu. Chciała, abym był świadkiem wesołego powitania przez nią pary wracającej z kasyna. Nieźle potrafiła grać.
Prawdę mówiąc, mogę dokładnie ustalić datę naszej: wycieczki do M, bo tego samego dnia umarła biedna pani Maidan. Znaleźliśmy ją po powrocie. To straszne, jeżeli uprzytomnić sobie cały sens tej historii.
Niewątpliwie ogrom mojej ulgi, gdy usłyszałem, że Leonora jest Irlandką i katoliczką, da ci, milczący słuchaczu, pojęcie, jak bardzo byłem przywiązany do Ashburnhamów. Tak ich lubiłem, że do dziś dnia nie mogę pomyśleć o Edwardzie bez westchnienia. Sądzę, że bez tej znajomości nie wytrzymałbym dłużej. Zanadto byłem zmęczony. Jestem też głęboko przekonany, że cały mój gniew zwróciłby się przeciwko mojej
żonie, gdyby Leonora wytłumaczyła swój nieoczekiwany wybuch zazdrością o Florence. Zazdrość uważałbym za chorobę nieuleczalną. Natomiast głupią gadaninę Florence o Irlandczykach i katolikach mogły zatrzeć bez śladu zdawkowe przeprosiny. Uporałem się z kłopotem w ciągu plus minus dwu minut.
Pani Ashlbumham wpatrywała się we mnie bystno i przenikliwie~gdy przygotowywalimtę akcję. Wreszcie zabrałem głos: ' ¿yg/Lt-l ^
— Proszę, niech pani pogodzi się z istniejącą sytuacją. Przyznaję, że nie lubię pani religii. Mam za to wiele sympatii do pani. Mówiąc otwarcie,, nie spotkałem dotąd nikogo, kogo mógłbym darzyć prawdziwą życzliwością i nikt chyba nie traktował mnie naprawdę życzliwie, tak jak, według mojego mniemania, pani.
— Słusznie... Jestem panu życzliwa — odparła — życzliwa w wystarczającym stopniu, by sądzić, że wszyscy mężczyźni powinni być podobni do pana. Należy jednak brać pod uwaigę również innych ludzi.
Oczywiście miała na myśli biedną Maisie. Wzięła grudkę tynku leżącą na sięgającym nam piersi parapecie tarasu. Przez chwilę mełła ją między kciukiem a palcem wskazującym. Wreszcie strzepnęła proch na murawę.
— Pogodzę się z istniejącą sytuacją — zakończyła — jeżeli pan może się z nią pogodzić.
VI
Roześmiałem się, pamiętam, gdy pani Ashbumham powtórzyła mój zwrot „pogodzić się z istniejącą sytuacją” z nieoo przesadną powagą.
— Nie chodziło mi o wielkie sprawy — powiedziałem. — Pragnąłem tylko przypomnieć, że wolny oby-
watel amerykański ma prawo myśleć, co mu się podoba, o współwyznawcach pani. Sądzę również, że Florence wolno myśleć, co zechce, mówić zaś tyle, na ile pozwala dobre wychowanie.
— Lepiej — odrzekła Leonora — niech nie mówi bodaj słowa przeciwko mojemu narodowi i mojej wierze.
Zdziwiłem się, bo jej głos zadźwięczał szczególnie surową nutą, niemal pogróżki. Zabrzmiało to tak, jak gdyby Leonora na serio chciała ostrzec żonę za moim pośrednictwem, iż wyrządzi jej krzywdę, jeżeli Florence posimie się dalej. Tak, przypominam sobie dokładnie. Pomyślałem wtedy, że pani Ashlbumham mówi nie do mnie, lecz do niej: „Możesz lżyć mnie, ile zechcesz. Możesz zabrać wszystko, co stanowi moją własność. Ale nie waż się pisnąć słówka przeciw wie- rze, która czyni ze mnie twój podnóżek.”
Jednakże Leonora miała niewątpliwie na myśli coś zupełnie innego. Ludzie z dobrego towarzystwa mogą różnić się wyznaniem, lecz nie grożą sobie z tej racji. Słowa jej należało raczej odczytać: „Lepiej niech Florence nie mówi nic złego o moich współwyznawcach, bo na tym punkcie jestem wyjątkowo drażliwa."
Takie mniej więcej ostrzeżenie przekazałem żonie, która niebawem zeszła z baszty w asyście Edwarda. Chciałbym, milczący słuchaczu, abyś zrozumiał, że od tej chwili aż do momentu, kiedy Florence, Mała i Edward odeszli na zawsze, nie postał mi nigdy w głowie cień podejrzenia, że coś jest, jak to się mówi, nie w porządku. Przez pięć minut brałem pod uwagę, że pani Ashbumham może być zazdrosna. Ale nigdy więcej nie dostrzegłem bodaj iskry zazdrości w tej gwałtownej osobie. Skąd mogłem domyślić się czegoś?
Wytrwale pełniłem funkcje pielęgniarza. Czy wobec tego miałem bodaj znikome szanse w rozgrywce ^
z trójką wytrawnych szulerów, którzy zmówili się, by kryć przede mną swoje karty? Jakie, u Boga Ojca, szanse? Oni grali we troje przeciwko jednemu i dawali mi szczęście. Byłem taki szczęśliwy! Wątpiłem, czy raj, który zaciera całe doczesne zło, zdoła przynieść mi podobną błogość. Cóż lepszego mogli uczynić ci troje? Cóż mogli uczynić gorszego? Nie wiem.
Przez cały ten czas ja Ibyłem zdradzanym mężem, a Leonora kryła Edwarda. Oto krzyż, który musiała dźwigać w trakcie długiej kalwarii swego życia.
Pytasz, milczący słuchaczu, co przeżywa zdradzany mąż? Bóg mi świadkiem — nie wiem. Chyba nic nie przeżywa. Nie przypomina to piekła i oczywiście niekoniecznie musi być niebem. Ogranicza się zapewne do stanu pośredniego. Jak się taki stan nazywa? Prawda! Otchłań. W każdym razie ja nic nie przeżywałem. Tamci umarli, odeszli do Sędziego, który, spodziewam się, otworzy przed nimi krynicę swojego zmiłowania. Nie moja sprawa rozmyślać na ten temat. Powinienem tylko powiedzieć to, co mówią współwyznawcy Leonory: „Requiem aeternam dona eis, domine, et lux perpetua luceat eis. In memoriam aeternam er it..." Jacy oni byli? Prawi? Nieprawi? Bogu jedynie wiadomo. Sądzę, że stanowili parę nieszczęsnych rozbitków, którzy pełzają po naszej ziemi w mrokach wiecznego gniewu. To straszne!
Obraz Sądu, jaki objawia mi się niekiedy, jest aż nazbyt przerażający. Wyraża zapewne wpływ jakiegoś malowidła, które gdzieś i kiedyś oglądałem. Widzę niezmierną, zawieszoną w przestrzeni płaszczyznę, na' niej zaś trzy postacie — dwie splecione uściskiem, jedną rozpaczliwie samotną. Mój czarno-biały obraz Sądu to prawdopodobnie miedzioryt, ale ja nie potrafię odróżnić starej ryciny od odbitki fotograficznej. Niezmierna płaszczyzna jest dłonią bożą długą i sze
roką na wiele mil, rozpostartą nad i pod bezgraniczną pustką. Trzy postacie stoją w obliczu Boga, a samotna jest Florence.
Na myśl o jej beznadziejnym opuszczeniu przeżywam nieposkromiony impuls, by zerwać się, skoczyć | ratunkiem i pociechą. Rozumiesz, milczący słuchaczu? Niepodobna Ibyć przez dwanaście lat czyimś pielęgniarzem i nie pragnąć pielęgnować nadal tej osoby — nawet, jeżeli trafiła do ręki Boga, nawet, jeżeli nienawidzi się jej nienawiścią godną szatana wcielonego w węża. Powstrzymuję się jednak w te noce od litości, gdy nawiedza Hanie wizja Sądu, gdyż nie- nawidzę Florence. Nienawidzę! Nie oszczędziłbym jej nawet wiecznej samotaoścL_Nie powinna była postępować tak, jak postępowała. Była przecież Amerykanką — Amerykanką z Nowej Anglii. Nie dręczyły jej płomienne pasje Europejczyków. Bezlitośnie zniszczyła tego nieszczęsnego idiotę Edwarda, modlę się więc gorąco, aby przynajmniej on znalazł pokój w tkliwym objęciu biednej, bardzo biednej Małej. Bo Maisie Maidan odzyska niewątpliwie młodego męża, a Leo- nora będzie gorzeć jasnym, czystym blaskiem gwiazdy polarnej czy też jednego z archaniołów bożych. A ja? Nie wiem. Może zrobią mnie po tamtej stronie windziarzem... Bądź co bądź Florence...
Ona me powinna była tak postępować — stanowczo nie powinna była. Za nisko upadła w grze. Z czystej próżności zagarnęła biednego, drogiego Ashbumhama. Wcisnęła się między niego a Leonorę wiedziona bezsensownym duchem parafialnej filantropii. Trudno uwierzyć, że będąc kochanką Edwarda dążyła nieustannie do pojednania go z żoną! Bajała wciąż Leo- norze o „grzechów odpuszczeniu”, a traktowała to pogodnie — z amerykańskiego punktu widzenia. Nato
miast Leonora traktowała ją według zasług — jak dziwkę. Pewnego ranka powiedziała do Florence:
— Przychodzisz prosto z jego łóżka, by mi oznajmić, że to moje miejsce. Wiem i bardzo dziękuję.
Nawet takie słowa nie mogły powstrzymać mojej żony. Odpowiedziała, że ma ambicji, by po swoim krótkim życiu zostawić świat nieco jaśniejszym, niż go zastała. Mówiła, że chętnie zrezygnuje z Edwarda, którego przywiodła szczęśliwie do opamiętania, jeżeli naturalnie Leonora da mu sposobność do zgody. Twierdziła, że Ashbumhamowi potrzeba przede wszystkim tkliwości.
Leonora, przywykła od lat do takich zniewag, odpowiadała, o ile mi wiadomo:
— Wiem, że z niego zrezygnujesz, a później będziecie pisywać do siebie potajemnie i cudzołożyć w wynajmowanych pokojach. Dobrze was znam. Nie. Bardziej mi odpowiada obeona sytuacja.
Czasami Florence ignorowała takie słowa Leonory, jako niegodne damy z towarzystwa. Czasami próbowała tłumaczyć, że jej! miłość dla Ashbumhama jest wyłącznie duchowa — z powodu jej choroby serca. Pewnego razu obruszyła się nawet:
— Sama przyznajesz, że wierzyłaś w jeigo miłość duchową z Maisie Maidan. Dlaczego mnie nie chcesz wierzyć?
Leonora czesała się przed lustrem w swoim pokoju. Odwróciła głowę i popatrzyła na Florence, której zazwyczaj nie zaszczycała spojrzeniem. Popa<trzyła na nią chłodno, spokojnie i odpowiedziała:
— Nie waż się wspominać imienia Maisie Maidan. Ty ją zamordowałaś. Ty i ja. Zamordowałyśmy ją obie. Jestem TÓwną tobie zbrodniarką. Nie życzę sobie,, by mi to przypominano.
Florence zaczęła paplać, że nie mogła przecież
gkrzywdzić osoby prawie nieznajomej. Chciała ratować Maisie przed Edwardem, powodowana najczystszymi intencjami i chęcią zostawienia świata trochę lepszym. Tak wyobrażała to sobie i naprawdę tak myślała.
— Zgoda — odparła pobłażliwie pani Ashburn- ham. — Umówmy się, że ja zabiłam Maisie i że to temat dla mnie bolesny. Człowiek niechętnie zazwyczaj wspomina, że kogoś zabił. Cóż w tym dziwnego? Nie powinnam była, stanowczo nie powinnam była wywozić jej z Indii.
Leonora rzeczywiście zapatrywała się tak na sprawę pani Maidan. Jej wypowiedź była zapewne zbyt ostra. Ale cóż, do jej specjalności należały ostre wy- f~ powiedzi.
Zdarzenia w dniu naszej wycieczki do prastarego miasta M miały następujący przebieg:
Leonora — pełna wówczas współczucia i pobłażania dla biednego dziecka — poszła wnet po powrocie do hotelu do pokoju pani Maidan. Chciała ją przyhołu- bić. Od razu spostrzegła zaadresowany do siebie list, który leżał na pustym okrągłym stole nakrytym czer- f wonym welurem. Treść była mniej więcej taka:
Ach, pani Ashlburnham! Jak pani mogła zrobić coś podobnego? Ufałam pani. Nigdy nie mówiła pani
o mnie i o Edwardzie, ale ufałam pani. Jak pani mogła kupić mnie od mojego męża? Niedawno dowiedziałam się, że pani mnie kupiła. Edward i ta pani z Ameryki rozmawiali o tym w hallu. Pani dała pieniądze na mój przyjazd do Nauheim. Jak pani mogła? Zaraz wracam do Banny’ego...
Banny był mężem pani Maidan.
Leonora twierdzi, że nie rozglądała się podczas czytania tego listu, miała jednak wrażenie, iż pokój ho-
telowy został uprzątnięty — że nie ma papierów na biureczku ani garderoby w szafie, Wyczuła^pełną napięcia ciszę — .ciszę, / jak się wyraz$aJ_wchłaniającą wszelkie'dźwięki, które mogłyby istnieć. Musiała walczyć z tym uczuciem' przebiegając-wzrokiem dalszy ciąg listu.
Nie wiedziałam, że jestem potrzebna na cudzołożnicę (biedne dziecko było półanalfabetką). Ja nie chciałam nigdy być taka, a pani bardzo źle postąpiła. A Edward mówił o mnie „biedna mała myszka” do tej pani z Ameryki. Zawsze nazywał minie małą myszką w cztery oczy i ja nie miałam pretensji. Ale jak powiedział tak o mnie do obcej, to pomyślałam, że już mnie wcale nie kocha. Ach, pani Ashbumham, pani dobrze znała świat, a ja nic nie wiedziałam. Myślałam, że wszystko jest w porządku, bo zdawało mi się, że pani tak sądzi i gdyby było inaczej nie zabrałaby mnie pani z Indii. Nie powinna była pani tak postąpić, szczególnie że uczyłyśmy się w tym samym klasztorze...
Leonora wybuchnęła płaczem, kiedy przeczytała ostatnie zdanie..Tak przynajmniej utrzymuje.
Nagle spostrzegła, że wszystkie bagaże Maisie są spakowane, jęła więc szukać samej Maisie po całym hotelu. Dyrektor powiedział, że pani Maidan uregulowała rachunek i poszła na dworzec, aby w Reisever- kehrsbureau poprosić o informację, jak może niezwłocznie dostać się do Chitral. Zdawało mu się, że widział, jak wracała, nie był wszakże pewien. W ogromnym hotelu nikt nie zaprzątał sobie głowy nieszczęsnym dzieckiem. A mała Maisie wędrując samotnie po hallu usiadła pewno na tle parawanu, za którym siedzieli Edward i Florence. Ani wówczas, ani
później nie dowiedziałem się, co zaszło między tą godną parką. Wyobrażam sobie jednak, że Florence zaczynała anektować Ashbumharna. Być może obdarzała go słowami życzliwej przestrogi na temat spustoszeń, jakie szerzy w serduszku naiwnej kobietki. Taki prolog byłby niezawodnie w jej stylu. Natomiast Edward mógł zapewnić sentymentalnie, że w tej historii absolutnie nic nie ma. Przecież Maisie to biedna, mała myszka, której podróż do Nauheim jego żona pokryła z własnej kieszeni. Coś w tym rodzaju wystarczyłoby niezawodnie i — jak się okazało — wystarczyło.
Leonora niepokoiła się coraz bardziej i coraz żywszą odczuwała litość. Obeszła salony hotelowe, jadalnię, bar, czytelnię, ogród zimowy. Po co, u licha, ogród zimowy w hotelu czynnym tylko od maja do października? Ale mimo wszystko ogród zimowy był w naszym hotelu. Następnie pani Ashburnham wbiegła — słowo daję, wbiegła! — na schody, aby sprawdzić, czy Maisie nie wróciła tymczasem do siebie. Postanowiła zabrać dziecinę z okropnego Nauheim, gdzie sytuacji była nie do wytrzymania. Nie znaczy to zresztą, by nie zachowała chłodu. Leonora zawsze była Leonorą. Jednakże chłodna sprawiedliwość wymagała, aby w danym przypadku pani Ashburnham odegrała rolę matki biednej, małej Maisie wychowanej w tym samym co ona klasztorze. Wyobrażała sobie, że Edwarda zostawi z Florence i ze mną, sama zaś poświęci się wyłącznie nieszczęsnej dziecinie: otoczy ją atmosferą tkliwej! miłości, a następnie zwróci młodocianemu małżonkowi. Niestety, było już za późno.
Podczas pierwszej tam bytności Leonora nie rozejrzała się po pokoju pani Maidan. Obecnie spostrzegła od razu sterczące za łóżkiem dwie małe stopy w trzewiczkach z wysokimi obcasami. Maisie umarła w cza-
6 — od£S9Bfołslerz SI ji
sie dopinania pasów walizy. Widocznie był to dla niej zbyt wielki wysiłek. Umarła groteskowo. Jej drobne ciało osunęło się do dużego kufra, a ten zamknął się niby szczęki gigantycznego aligatora. Klucz trzymała w palcach. Ciemne włosy, włosy godne Japonki, rozsypały się, zakrywając twarz i ciało.
Leonora dźwignęła lekkie niby piórko ciało i położyła na łóżku. Maisie uśmiechała się, jak gdyby przed chwilą strzeliła gola w meczu hokeja na trawie. Rozumiesz, milczący słuchaczu, pani Maidan nie popełniła samobójstwa. Po prostu jej serce przestało bić. Widziałem ją całą pokrytą kwiatami. Długie rzęsy dotykały policzków, na wargach gościł uśmiech. W dłoni trzymała kiść lilii w taki sposób, że kwiaty spoczywały na ramieniu. W blasku gromnic wyglądała jak panna młoda, a .białe kwefy dwu zakonnic, które z ukrytymi w dłoniach twarzami klęczały w nogach łóżka, przypominały dwa śnieżne łabędzie, które uniosą biedne dziecko do krainy tkliwej dobrotliwości lub do czegoś w tym rodzaju. Leonora pokazała mi Maisie, ale nie dopuściła do niej tamtych dwojga. Rozumiesz, milczący słuchaczu? Wolała nie narażać na szwank delikatnych uczuć biednego, drogiego Edwarda. On nie znosił widoku trupów. Leonora nie wspomniała mu słowem o liście nieboszczki, a więc jej śmierć uważał za najnaturalniejszą w świecie. Pocieszył się wkrótce. Otwarcie mówiąc, była to jedyną afera miłosna Edwarda, która pozostawiła jego sumienie niemal w zupełnym spokoju.
CZĘŚĆ DRUGA
I
'Pani Maidan umarła czwartego sierpnia 1904 roku. Później nie zaszło nic ważnego aż do czwartego sierpnia 1913 roku. Szczególna zbieżność dat, prawda? Nie wiem jednak, czy był to istotnie ponury, półżar- tobliwy i zupełnie bezlitosny figiel okrutnego Fatum, zwany zazwyczaj zbiegiem okoliczności. Być może działał również przesądny umysł Florence, który zmuszał ją, niby osobę zahipnotyzowaną, do pewnych posunięć. Nie ulega wątpliwości, że czwarty sierpnia był datą znamienną w życiu mojej żony. Przede wszystkim przyszła na świat tego dnia. Następnie czwartego sierpnia 1899 roku wyruszyła w podróż dokoła świata ze stryjem w towarzystwie młodego człowieka imieniem Jimmy. Nie był to wszakże zwykły przypadek. Poczciwy starszy dżentelmen, rzekomo chory na serce, uważał tę małą wycieczkę za urodzinowy prezent dla uczczenia pełnoletności bratanicy. Później, czwartego sierpnia 1900 roku, Florence pozwoliła sobie na coś, co niewątpliwie nadało ton całemu jej życiu — a także mojemu. Nie miała szczęścia. Prawdopodobnie chciała tamtego rana złożyć sobie samej podarek na urodziny...
Czwartego sierpnia 1901 roku wyszła za mnie i po- żeglowała do Europy przy potężnym sztormie — sztormie, który podziałał zgubnie na jej serce. Tym razem
na pewno zrobiła sobie prezent urodzinowy z mojego nieszczęsnego życia. Przypomniało mi się, milczący słuchaczu, że dotąd nie powiedziałem ci nic o moiryr małżeństwię, Napomknąłem już chyba, że po raz pierwszy spotkałem swoją przyszłą żonę u Stuyvesantów przy Czternastej ulicy. Moja decyzj!a była błyskawiczna. Postanowiłem z całym uporem natury słabej, że jeżeli nawet nie zdobędę, to w każdym razie poślubię Flarence. Nie miałem żadnego zajęcia, nie prowadziłem interesów. Rozbiłem obóz w Stamfordzie, w bardzo podłym hotelu, i .zacząłem spędzać dnie w domu lub na werandzie panien Hurlbird. Ciotkom nie odpowiadały moje wizyty. Były dziwaczne i uparte, musiały jednak stosować się do obyczajów narodowych.
Florence miała własny salonik i mogła zapraszać tam, kogo zechce, więc odwiedzałem ją bez skrupułów. Byłem przerażająco nieśmiały, lecz w danej sprawie postępowałem jak kura, która przebiega na drugą stroną szosy przed samochodem. Wkraczałem do przytulnego po staroświecku saloniku, zdejmowałem kapelusz i siadałem.
Florence miała oczywiście kilku innych kawalerów — dziarskich przedstawicieli Nowej Anglii. Młodzieńcy ci pracowali za dnia w Nowym Jorku, a w rodzinnym miasteczku spędzali tylko wieczory. Wówczas jednak asystowali Florence i niemal dorównywali mi żarliwą wytrwałością. Należy jednak przyznać, że panny Hurlbird odnosiły sią równie wrogo do zalotów tych panów.
Ciotki Florence były bardzo osobliwymi starszymi damami. Miałem niekiedy wrażenie, że należą do starożytnego rodu obciążonego klątwą: były arystokratyczne, zawsze na miejscu i okropnie wzdychały. Czasami nawet widywałem łzy w ich oczach. Moje umizgi czyniły zrazu bardzo znikome postąpy. Przyczyną był
zapewne fakt, że najczęściej bywałem u Florence przy świetle dziennym, w upalne popołudnia, kiedy tumany kurzu wiszą w powietrzu niby mgła i sięgają wierzchołków wąskolistnych wiązów. Noc jest porą słodkiej miłości, nie lipcowy dzień w Connecticut, gdy sama myśl o zbliżeniu nieledwje wstręt budzi. W ciągu dro tygodni nie pocałowałem wprawdzie Florence. lecz zdążyłem poznać jej proste pragnienia, które byłem w stanie zaspokoić.
Moja luba chciała wydać się za dżentelmena bez zajęcia i osiąść w Europie. Życzyła sobie, aby jej przyszły miał angielski akcent, nie mniej niż pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznego dochodu zabezpieczonego hipotecznie i nie zamierzał powiększać majątku. Napomykała też dyskretnie, że w małżeństwie wolałaby uniknąć zbyt płomiennych namiętności. Amerykanie, milczący słuchaczu, potrafią spoglądać bez zmrużenia powiek na związki takiego pokroju.
Oczywiście Florence udzielała mi tych wiadomości wśród potoków błyskotliwej wymowy. Coś niecoś odsłoniła wspominając Ponte Rialto w Wenecji, a przy barwnym opisie zamku Balmoral napomknęła, iż za idealnego męża uważałaby kogoś, kto mógłby zapewnić jej przyjęcie na dworze angielskim. W Wielkiej Brytanii spędziła blisko dwa miesiące, siedem tygodni poświęciła wycieczce turystycznej ze Stratfordu do Strathpeffer, przez jeden tydzień mieszkała jako pen- sjonariuszka u starej rodziny angielskiej rezydującej w okolicy Ledbury. Była to rodzina zubożała, lecz na- dail po pańsku dumna — jacyś państwo Bagshawe. Wędrowcy zamierzali spędzić następne dwa miesiące w owym prowincjonalnym zaciszu, lecz nagłe niepomyślne wydarzenia (zapewne w sferze interesów stryja) wpłynęły na ich niespodziewany i przedwczesny powrót do Stamfordu. Młody człowiek imieniem Jim-
my został w Europie. Chciał zaznajomić się dokładniej z tą częścią świata i plan ów zrealizował. W przyszłości miał być nam bardzo przydatny.
Jej słowa nasuwały nieodparcie wniosek: Florence chłodno i spokojnie postanowiła, że nie spojrzy nawet na mężczyznę, który nie wywiezie jej na stałe do Europy. Naturalnie dokonał tego pobieżny rzut oka na życie domowe w Anglii. Po ślubie zamierzała spędzić rok w Paryżu, później zaś kupić za pieniądze męża posiadłość ziemską w sąsiedztwie Fordingbridge, skąd Hurlbirdowie przybyli do Ameryki w 1688 roku. Na tej zasadzie chciała zająć miejsce w szeregach angielskiego ziemiaństwa. Sprawa została ustalona i przesądzona.
Uzyskanie ■ tych informacji znacznie podniosło mnie na duchu, gdyż nie sądziłem, by pośród znajomych Florence mógł znaleźć się ktoś odpowiadający jej wymaganiom. Miejsoowi kawalerowie przeważnie nie dorównywali mi zamożnością, a nieliczni, równie jak ja bogaci, nie należeli do ludzi skłonnych porzucić uroki Wall Street nawet za cenę ręki panny Hurlbird. Jednakże nic szczególnego nie zaszło do końca lipca. Dopiero pierwszego sierpnia Florence podobno oznajmiła ciotkom, że chce mnie poślubić.
Nie wspomniała mi o tym, lecz zachowanie starych panien wykluczało wszelkie wątpliwości. Tegoż popołudnia panna Florence Hurlbird starsza zastąpiła mi drogę do saloniku bratanicy i z nie lada wzburzeniem powiodła do własnej bawialni. Staroświecki pokój w stylu z czasów kolonialnych stał się świadkiem bardzo dziwnej rozmowy pośród mebli na pajęczych nóżkach, sylwetek, miniatur, portretu generała Braddocka i woni lawendy. Biedne staruszki cierpiały okrutne męki. Nie mogły niczego powiedzieć jasno. Załamywały ręce i pytały półgębkiem, czy liczę się z czymś ta
kim jak różnica temperamentów. Zapewniam milczący słuchaczu, iż odnosiły się do mnie życzliwie — ba! okazywały nawet troskę o moją osobę — jiak gdyby poczytywały bratanicę za istotę zbyt trzpio- towatą dla młodzieńca o tak solidnych i poważnych cnotach.
Albowiem panny Hurlbird dostrzegły we mnie solidne i poważne cnoty. Być może zawdzięczałem to zdawkowemu zdaniu, że generała Braddocka cenię wyżej niż generała Waszyngtona. Rozumiesz, milczący słuchaczu? Hurlbirdowie stanęli po przegranej stronie W czasie wojny o niepodległość. Z tej racji zubożeli i doznali licznych prześladowań, o czym nie potrafiłyby zapomnieć ciotki Florence.
Tak czy inaczej, drżały na myśl o europejskiej przyszłoś oi dla mnie i bratanicy. Obie niemal zawyły, gdy usłyszały, że właśnie coś takiego chcę złożyć w darze ukochanej. Cóż w tym dziwnego? Europę uważały przecież za rynsztok wszelkich nieprawości, pełen wyuzdanej rozpusty, a kolebkę rodu za kraj nie lepszy od innych. Długo mnie nawracały — bardzo długo jak na swoje możliwości.
Omal nie powiedziały, że małżeństwo to sakrament. Jednakże panna Florence ani panna Emilia nie zdołały się przemóc i sformułować wyraźnie takiego zdania. Omal nie powiedziały czegoś w sensie, że wczesna młodość bratanicy obfitowała we flirty.
Rozmowę zakońozyłem słowami;
— Wszystko mi jedno. Nawet gdyby Florence ograbiła bank, i tak poślubię ją i zabiorę do Europy.
Wówczas panna Emilia jęknęła głucho i zemdlała, panna Florence, nie bacząc na opłakany stan siostry, rzuciła mi się na szyję z krzykiem:
— Nie czyń tego, John! Nie czyń. Jesteś przyzwoitym chłopcem — a następnie, gdy wychodziłem z ba
wialni, by przysłać Florence na pomoc ciotce, dodała: — Należałoby powiedzieć ci więcej. Ale ona jest przecież dzieckiem naszej najdroższej siostry.
Luba przyjęła mnie i bladą niczym kreda twarzą.
— Czy te stare ropuchy nagadały coś na mnie? — zapytała żywo.
Odparłem, że nic podobnego, i wyprawiłem ją spiesznie do nad miarę zdenerwowanych ciotek. O pytaniu Florence nie pamiętałem do niedawna. Traktowała mnie zawsze bardzo dobrze i z niepoślednim taktem, jeżeli więc przypomniałem sobie tamto popołudnie, okazane wzruszenie przypisywałem jej gorącym uczuciom dla mnie.
Tegoż wieczora, kiedy zajechałem, by zabrać ją na przejażdżkę dwukółką, okazało się, że Florence przepadła. Nie marnowałem czasu. Zamówiłem miejsce na „Pocahontasie”, który miał odpłynąć do Europy czwartego, sierpnia po południu. Później wróciłem do Stamford i wyśledziłem, że w ciągu dnia Florence została odwieziona na stację Rye, skąd, jak wybadałem, odjechała pociągiem w kierunku Waterbury. Nie wątpiłem, że udała się do. stryja. Staruszek przyjął mnie z kamienną, nieprzeniknioną twarzą. Oznajmił, że nie mogę zobaczyć się z Florence, ponieważ niedomaga i nie opuszcza sypialni. Jednakże coś, co mu się wymknęło — jakiś dziwny biblijny zwrot, którego nie zapamiętałem — dało mi do zrozumienia, że rodzina nie zamierza wydać Florence za mąż do końca jej dni.
Postarałem się niezwłocznie o adres najbliższego pastora i drabinkę sznurową. Nie masz pojęcia, milczący słuchaczu, jak naiwnie załatwiało się wówczas takie sprawy w Stanach Zjednoczonych! Może i dziś podobnie się to odbywa? O pierwszej w nocy z trzeciego na czwartego sierpnia stanąłem w sypialni ukochanej. Byłem tak pochłonięty pragnieniem poślubienia jej,
że na myśl mi nie przyszło, aby składanie wizyty Florence w jej sypialni o pierwszej nad ranem mogło być czymś nieprzyzwoitym. Zamierzałem tylko obudzić ją, ale nie spała. Czekała na mnie, zresztą krewni dopiero co życzyli jej dobrej nocy. Powitała mnie gorącym pocałunkiem. Pierwszy raz w życiu zostałem pocałowany przez kobietę, a zarazem po raz ostatni pocału- Tiek kobiety miał dla mnie nieco flgpła:—
Wszystko, co nastąpiło później, wynikło zapewne z mojej winy. Chciałem co rychlej uporać się ze ślubem i drżałem na myśl, że krewni mogą mnie przyłapać. Wobec tego przyjąłem zapewne awanse Florence z niejakim roztargnieniem. W niespełna pół minuty opuściłem panieńską sypialnię i zeszedłem po drabince. Lecz Florence kazała mi czekać nieprawdopodobnie długo i pastora zbudziliśmy około trzeciej nad ranem. Ta zwłoka stanowi, jak mi się zdaje, jedyny dowód, że w stosunkach ze mną Florence miała mimo wszystko krztę sumienia. A może fakt, że przez chwilę tuliła się do mnie, świadczy o tym również? Czy ja wiem? Mam wrażenie, że gdybym odpowiedział wówczas ciepłem na ciepło, Florence odprawiłaby mnie z kwitkiem albo naprawdę zostałaby moją żoną. Ponieważ jednak zachowałem się jak dżentelmen z Filadelfii, wyznaczyła mi bez skrupułów rolę pielęgniarza. Osądziła widać, że nie wezmę jej tego za złe.
Później nie odczuwała chyba nigdy wyrzutów sumienia. Realizowała tylko swoje plany. Nim zeszła na dół, zawołała na mnie z okna, a ja wspiąłem się niby małpa na groteskową drabinkę. Byłem już całkiem spokojny, ona zaś zwróciła się do mnie gwałtownym tonem:
— Naprawdę odpłyniemy dziś o czwartej po południu? Nie kłamiesz, że masz bilety?
Rozumiałem, że bardzo jej zależy na oderwaniu się
od na pozór obłąkanych krewnych. Poczytywałem to za wystarczające usprawiedliwienie podejrzeń, że mógłbym kłamać w takiej sprawie. Odpowiedziałem, że nasz rejs na „Pocahontasie” jest kwestią przesądzoną. Szepnęła wówczas... Noc była księżycowa. Ja stałem na drabince, a Florence prawie dotykała wargami mojego ucha. 'Widać było wzgórza otaczające Water- bury; tworzyły niezwykle spokojne tło za willą. Szepnęła wówczas raczej chłodno:
— Chciałam wyjaśnić wszelkie wątpliwości przed spakowaniem bagaży. Widzisz — dodała — mogę zachorować. Obawiam się, że mam słabe serce, takie jak stryj Hurlbird. To bywa dziedziczne.
— „Pocahontas” nie kołysze — odszepnąłem. Ciekaw jestem, co działo się w głowie Florence podczas dwu godzin, któreTŚpędziłęm u stop dralbinki sznurowej? Za przeniknięcie tego dałbym niemało. Wy- obrażam sobie, że uprzednio nie sprecyzowała planów. W każdym razie na pewno nie wspomniała mi nigdy
o swoim sercu. Może pomysł zawdzięczała spotkaniu ze stryjem Hurlbirdem? Nie, wątpię, _że ciotka Emilia, która przyjechała z nią do Waterbury, ^ElSkotała godzinami, iż każda żywsza dyskusja może zabić sędziwego dżentelmena. Florence przypomniała sobie zapewne środki ostrożności stosowane wobec poczciwego starego głupca w czasie podróży dokoła świata. Może to zrodziło konkretny projekt? Wydaje mi się jednak, że działały również skrupuły w stosunku'do—mnie. Wiem od Leonory, że Florence mówiła coś niecoś na ten temat. Leonora wiedziała o wszystkim, a raz posunęła się tak daleko,_że.zapytała moją żonę, jak mogła uczynić coś równie niecnego. Florence usprawiedliwiła się nieposkromioną namiętnością. Nieposkromiona namiętność to, moim zdaniem, idealny pretekst uczuć wszelkiego rodzaju. Niekiedy nawet ż równym powo-
dzenieim tłumaczy uczciwe postępowanie. Przecież Florence mogła odejść z tamtym facetem przed ślubem ze mną albo po ślubie. A gdyby nie starczyło im pieniędzy, mogli poderżnąć sobie gardła albo pasożytować na jej rodzinie. Jednakże Florence miała nie byle jakie wymagania; nie odpowiadałby jej w roli męża subiekt sklepu galanteryjnego. A stary Hurlbird zrobiłby subiektem tamtego faceta. Z serca go nienawidził. Nie. Jestem zdania, że Florence ma niewiele na usprawiedliwienie.
Bogu to tylko wiadomo. Moja żona była głupia i przerażona. Była także fantastką, a w owym czasie chyba naprawdę kochała tamtego durnia. Jedno jest pewne* on nie kochał nigdy biednej Florence.
Tak czy inaczej, usłyszawszy ode mnie, że „Poca- hontas” nie kołysze, moja ukochana odrzekła:
— Będziesz musiał dbać o mnie troskliwie, tak jak dba się o stryja Johna. Wytłumaczę ci łatwo, na czym to polega.
Przestąpiła parapet okienny, jak gdyby wkraczała na pokład. Sądzę, że w tym momencie paliła za sobą mosty!
Rozmaite spostrzeżenia mogły mi niewątpliwie otworzyć oczy. Kiedy wróciliśmy o ósmej do rezydencji stryja Johna, Hurlbirdowie byli kompletnie oszołomieni. Natomiast moja żona miała surowy, triumfujący wyraz twarzy. Ślub wzięliśmy około czwartej nad ranem, następnie zaś siedzieliśmy w podmiejskim lasku, słuchając jak ptak śmieszek przedrzeźnia starego kocura. Zapewne Florence musiała być zdania, że zawieranie ze mną związku małżeńskiego trudno nazwać czynnością wysoce atrakcyjną. Nie na wiele potrafiłem się zdobyć w sferze elokwencji. Powtarzałem tylko z drobnymi wariacjami, że jestem bardzo, bardzo szczęśliwy. Zapewne przeżyłem zbyt głęboko ca\ą
sprawę. Cóż? Hurlbirdowie Ibyli również zbyt przejęci, by mówić wiele. Wspólnie 'zjedliśmy śniadanie i moja żona poszła na piętro, aby opakować garderobę i drobiazgi. Stary Hurlbird skorzystał z okazji i uraczył mnie płomiennym wykładem w stylu amerykańskiego przemówienia. Mówił o niebezpieczeństwach czyhających na młode Amerykanki w europejskiej dżungli. Twierdził, że Paryż jest pełen wężów ukrytych pod murawą, o czym on wie z własnych bolesnych doświadczeń. Na zakończenie powiedział coś, co mówią zawsze starzy, zacni, kochani durnie: wyraził nadzieję, że z czasem wszystkie kobiety amerykańskie staną się istotami bezpłciowymi. Naturalnie wybrał zupełnie inne słowa, ale treść pozostała.
Ostatecznie zaokrętowaliśmy się o pół do drugiej po południu przy pogodzie sztormowej. Fakt ten znakomicie pomógł żonie mojej, która schroniła się do swojej kabiny i zaczęła cierpieć na serce jluż opodal San- dy Hook. Bardzo przejęta stewardessa wbiegła na pokład, ja zaś niezwłocznie zbiegłem na dół. Niebawem otrzymałem liczne wskazówki, jak postępować z Florence. Większość ich pochodziła od niej, ale i lekarz okrętowy bąknął dyskretnie, iż winienem powstrzymać się od gwałtownych dowodów czułości. Bez wahania przystałem na to ograniczenie moich praw małżeńskich.
Naturalnie dręczyły mnie różne żale i wyrzuty. Myślałem, że choroba serca Florence stanowiła powód tajemniczego pragnienia Hurlbirdów, by najmłodszą i najdroższą latorośl utrzymać w panieńskim stanie. Subtelność i dobre wychowanie nie pozwalały im wyrazić w słowach motywu takiego rodzaju. Byli przecież konserwatywnymi reprezentantami Nowej Anglii. Nie mieli ochoty tłumaczyć mężowi, że nie powinien całować żony na przykład w karczek. Nie mieli ocho
ty poruszać drażliwych kwestii bez względu na motywy. Dziwię się tylko, jakim, sposobem Florence wciągnęła do spisku lekarzy — kilkunastu lekarzy.
Bez wątpienia w serou jej były jakieś szmery. Miała budowę płuc taką jak jej stryj Hurlbird, a towarzysząc mu długo musiała słyszeć wiele rozmów prowadzonych przez specjalistów na temat serca. W każdym razie spętali mnie dokładnie — żona, lekarze, no i Jimmy, ten okropny młody człowiek... Co, u licha, ona mogła w nim widzieć? Był pochmurny, małomówny, wiecznie strapiony. Nie miał talentu jako malarz. Nalany i śniady, nigdy nie golił się porządnie. Spotkał nas w Hawrze i niezwłocznie począł być użyteczny. Trwało to dwa lata. Stale mieszkał w naszym paryskim apartamencie — czy byliśmy tam, czy też nas nie było. Uczył się malować u Juliena lub kogoś innego.
Facet trzymał zawsze ręce w kieszeniach swoich ohydnych amerykańskich marynarek — wywatowa- nych na ramionach i luźnych w talii. Jego ciemne oczy spoglądały posępnie i złowróżbnie. Ponadto utył nadmiernie. Na Boga! Przecież ja byłem znacznie lepszym mężczyzną!
Ośmielam się twierdzić, że Florence gotowa była przyznać mi pierwszeństwo. Świadczyły o tym pewne znaki. Czy zagadkowy uśmiech, z jakim spoglądała na mnie przez ramię wchodząc do łazienek w Nauheim, nie stanowił zachęty? Mówiłem już na ten temat. Florence zdawała się szeptać: „Idę tam. Za chwilę stanę naga, biała, smukła... A ty jesteś mężczyzną.” Może tak było istotnie?
Oczywiście Florence nie mogła tolerować długo takiego faceta. Wyglądał jak wypchana kukła. Mówią, że był smukły, ciemnowłosy i pełen gracji w okresie, kiedy został jej kochankiem. Ale obijanie się po Pary-
żu 2a kieszonkowe Florence i sumy, które stary Hurlbird płacił mu, by nie wracał do Stanów Zjednoczonych, zrobiło swoje. Jimmy miał brzuch jak mężczyzna czterdziestoletni i na tle gastrycznym był skłonny do irytacji.
'~Boże! Jak oni mną kręcili! Przecież tych dwoje ułożyło cały regulamin. Wspomniałem już o nim i o jedenastoletnim unikaniu w rozmowach takich tematów, jak miłość, nędza, zbrodnia... Dziś przeglądając to, co napisałem, spostrzegłem, że bezwiednie skłamałem. Twierdziłem, iż prawie nie spuszczałem oka z żony. Ale mówiąc otwarcie, sam łudziłem się do niedawna w tej materii. Dopiero po zastanowieniu uprzytomniłem sobie, jak mało widywałem Florence. y Tamten facet wmówił we mnie, że najbaraziej jej potrzeba snu i samotności. Do pokoju żony nie powinienem nigdy wchodzić bez pukania, bo biedne, małe serduszko może nie znieść bodaj błahego wstrząsu. Krakał posępnie takie rzeczy, a oczy miał ciemne jak wrona! Cóż dziwnego, że po dziesięć razy na dzień wyobrażałem sobie śmierć nieszczęsnej Florence i prawie oglądałem jej drobne, blade, delikatne zwłoki? Na Boga! Wejść bez pozwolenia do jej pokoju! Nie przyszłoby mi to na myśl — podobnie jak włamanie do kościoła. Wolałbym już raczej dopuścić się takiej zbrodni i popełniłbym ją bez wahania, gdybym sądził, że stan serca żony wymaga świętokradztwa. A zatem
o dziewiątej wieczorem drzwi zamykały się za Florence, która potulnie i na pozór niechętnie ulegała zaleceniom tamtego faceta. Życzyła mi dobrej nocy, jak gdyby była włoską damą cinque cento, która rozstaje się z kochankiem. A następnego dnia o dziesiątej z rana opuszczała sypialnię — świeża niczym Venus wstająca z któregokolwiek łoża znanego z legend greckich. >
Drzwi jej pokoju były zawsze zamknięte na klucz, ponieważ obawiała się złodziei. Ale pod ręką miała podobno jakieś przemyślne urządzenie elektryczne. Wystarczyło ścisnąć małą gałkę, by cały dom postawić na nogi. A ja dostałem siekierę — siekierę, dobry Boże! — aby wyłamać drzwi, gdyby biedaczka nie zareagowała na kilka głośnych stuknięć. Nieźle to obmyślili, nieprawdaż?
Nieco gorzej wyglądały ostateczne konsekwencje — czyli nasze uwięzienie w Europie. Młody człowiek imieniem Jimmy przekonał mnie stanowczo, iż Flo- rence umrze w czasie przeprawy przez kanał La Manche. Tak solidnie wbił mi to do głowy, że w rezultacie zbywałem krótkim i stanowczym „nie” wszelkie propozycje, by wylbrać się do Fordingbridge. Powstrzymywało to i trwożyło Florence, a w uporze utwierdzali mnie lekarze... Na Boga! Odbywałem nieskończenie długie konferencje z doktorem po doktorze. Poważni, chłodni panowie wypytywali rzeczowo, czy mamy powód — istotny powód — nakazujący podróż do Anglii. Ponieważ nie widziałem żadnego istotnego powodu, ostateczny werdykt brzmiał nieodmiennie: „W takim razie lepiej nie jechać.” Myślę, że ci ludzie postępowali uczciwie ze swojego punktu widzenia. Podejrzewali, iż sama myśl o parowcu może -wpłynąć fatalnie na stan nerwów pacjentki. To wystarczało — to i pobożne życzenia, aby nasze pieniądze zostały na kontynencie europejskim.
Wytworzona sytuacja musiała dolegać Florence, gdyż przewodnią jej myślą — jtedyną wielką pasją zimnego pod każdym innym względem serca — było pragnienie, by osiąść w Fordingbridge i w krainie przodków zostać damą ze sfer ziemiańskich. Jednakże Jimmy przechytrzył sprawę w tym wypadku i zdecydowanie zamknął przed Florence drogę do Anglii. Na
wet przy najpiękniejszej pogodzie i błękitnym niebie, kiedy z Calais widać nadbrzeżne skały Anglii, połyskujące niby macica perłowa, za cenę życia nie pozwoliłbym Florence dotknąć stopą okrętowego trapu. To ją spętało stanowczo i bezapelacyjnie. Nie mogła przecież oznajmić, że jest uleczona, bo utraciłby sens pomysł z zamykaniem drzwi sypialni.
W czasie gdy poczynał jej! ibrzydnąć Jimmy — w 1903 roku — Florence zainteresowała się Edwardem Ashbumhamem. Był to fatalny zbieg okoliczności, gdyż kapitan mógł ją zabrać do Fordingbridge. Nie mógł, co prawda, złożyć jej w darze Branshaw Manor, gdyż dom rodzinny Hurlbirdów przepisał formalnie na żonę, ale z naszymi pieniędzmi i przy poparciu Ashbumhamów Florence potrafiłaby niezawodnie królować w Fordingbridge i okolicy. Stryj John upewnił się rychło, że jego bratanica mocno przy mnie okrzepła, ponieważ niie szczędziłem entuzjastycznych sprawozdań o jej cnotach i stałości. W rezultacie przekazał jej lwią część zupełnie mu zbędnej fortuny. Sądzę, że wspólnie dysponowaliśmy rocznym dochodem sięgającym siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów. Nie wiem wszakże, jaki procent wpływów żony pochłaniał Jimmy. Nie chodzi o to. Tak czy inaczej, staćby nas było na brylowanie w Fordingbridge.
Nie orientuję się dokładnie, jak Florence i Edward pozbyli się Jimmy’ego. Podejrzewam, że pewnego rana, kiedy wyszedłem, by kupić trochę kwiatów przy Rue de la Paix, a żonę i apartament zostawiłem pod opieką tamtych dwu, Edward wybił sześć przednich złotych zębów otyłego kruka o zaszarganej reputacji. Dobrze mu tak! Nic więcej powiedzieć nie mogę. Był szantażystą w niesmacznym stylu i mam nadzieję, że Florence nie spotka go na tamtym świecie.
Bóg mi świadkiem, że nie rozdzieliłbym chylba tej
pary, gdybym uwierzył, że Florence i Jimmy istotnie kochają się gorąco. Trudno jednak orzec, jaką rolę odegrałyby względy moralności, a prawdą mówiąc, ndkt nie wie na pewno, jak postąpiłby w takiej lub innej sytuacji. Czy ja wiem? Zapewne połączyłbym ich z zachowaniem wszelkich możliwych pozorów przyzwoitości. Później dawałbym im pieniądze na utrzymanie, a sam pocieszyłbym się jakoś. W tamtej epoce mogłem znaleźć kogoś młodego — taką Maisie Maidan lub biedną Małą — mogłem zaznać spokoju. Bo przy Florence spokoju nie miałem nigdy, a po roku czy dwu latach miłość wywietrzała mi z głowy. Żona stała się dla mnie przedmiotem cennym a kruchym — czymś bardzo uciążliwym, lecz wymagającym troskliwej pieczy. Chwilami czułem się tak, jak gdybym jajko o cienkiej^ delikatnej skorupce musiał przenieść na dłoni z Afryki Równikowej do Hoboken. Słusznie! Florence była jak gdyby przedmiotem zakładu, nagrodą zapaśnika, wieńcem mirtowym symbolizującym jego czystość, trzeźwość, wyrzeczenia, niezłomną wolę. Jako żona nie posiadała dla mnie wartości. Wydaje mi się, że nie byłem nawet dumny z jej pięknych strojów.
Atoli pasja Florence dla młodego człowieka imieniem Jimmy nie była nawet pasją. I jeszcze jedno. Podobne zdanie może zakrawać na szaleństwo, lecz ona drżała o swoje życie. Mnie się lękała. Opowiem ci, milczący słuchaczu, czemu przypisać ten paradoks.
W dawnych latach miałem służącego Murzyna. Ów Juliusz obsługiwał mnie, otaczał opieką i kochał niby źrenicę oka. Otóż przed wyjazdem z Waterbury żona powierzyła mi szczególnie ważną skórzaną torbę. Powiedziała, że jej życie może zależeć od tej torby, która zawiera leki przeciwko atakom sercowym. Nigdy nie uważałem się za mistrza w pilnowaniu rzeczy cen
nych, a więc z kolei przekazałem torbę Juliuszowi, który był sześćdziesięcioletnim, siwowłosym Murzynem — bardzo poważnym i malowniczym. Na Florence wywarł potężne wrażenie. Orzekła, że wydaje jej się jak gdyby ojcem, i absolutnie nie pozwoliła mi zabrać go do Paryża. Twierdziła, że czułaby się skrępowana w jego obecności.
Juliusz cierpiał z racji rozłąki i zapewne dlatego upuścił szacowną torbę. Krew uderzyła mi do głowy. Cały świat zobaczyłem w szkarłatnych barwach. Przypadek miał miejsce na promie. Rzuciłem się na Juliusza. Podbiłem mu oko. Groziłem, że uduszę biedaka. Pokorny, bity Murzyn przedstawia żałosny widok i potrafi wydawać żałosne dźwięki. A to, widzisz, milczący słuchaczu, była pierwsza przygoda w małżeńskim pożyciu Florence. Rozumiesz, jaki musiała sobie wyrobić pogląd na mój charakter? To umocniło jej rozpaczliwą decyzję, by ukryć przede mną fakt, że nie jest tym, co nazwałaby „kobietą czystą”. Tak zapewne wyglądał ostateczny motyw nieobliczalnych postępków mojej żony. Bała się, że ją zamorduję...
Konsekwentnie dostała ataku sercowego przy pierwszej nadarzającejl się okazji — na pokładzie parowca. Być może nie należy jej winić. Pamiętaijmy, że ojczyzną jej była Nowa Anglia, gdzie nie nienawidziło się poczciwych Murzynów jak obecnie. Gdyby Florence pochodziła z leżącej niewiele na południe Filadelfii i ze starej rodziny, rozumiałaby, że uderzenie Juliusza nie było dla mnie uczynkiem brutalnym. Jej kuzyn Reggie Hurlbird postąpił we własnym mniemaniu znacznie gorzej, gdy warknął pod adresem swojego angielskiego kamerdynera (słyszałem to na własne uszy), że za dwa centy byłby gotów przetrzepać miu spodnie. Ale nie na tym koniec. Torba z lekami miała dla Florence znaczenie nierównie mniejsze niż dla
mnie. W moich oczach stanowiła symbol życia umiłowanej, poślubionej tegoż dnia żony. Dla niej równała się tylko dogodnemu kłamstwu.
Oto szkic sytuacji skreślony najprzejrzyściej, jak potrafię. Mąż — nieświadomy niczego głupiec, który nie jest w stanie pojąć, czym jlest, a czym nie jest jego żonaT~Żona — zmysłowa Lzjmna7 a ponadto nękana przez niedorzeczną trwogę. Kochanek — szantażysta. Na takim tle pojawia się nowa~~mitósc.
Edward Ashburnham był Bezsprzecznie wart zachodu. Nie wiem, czy przekazałem ai, milczący słuchaczu, właściwy Obraz tego wspaniałego mężczyzny? Dzielny żołnierz, idealny dziedzic, niezwykle wyrozumiały, sumienny i pracowity sędzia, prawy, uczciwy w myśli i uczynkach człowiek na świeczniku!
Podejrzewam, że nie spełniłem zadania, jak należy. Otwarcie mówiąc, nie zdawałem sobie z tego wszystkiego sprawy, dopóki na widnokręgu nie pojawiła się biedna Mała — równie prostolinijna, wspaniała i prawa jak Edward Ashburnham. Gotów jestem przysiąc, że ona rzeczywiście była taka. Ale i o nim powinienem był więcej wiedzieć. Może nawet przeczuwałem coś niecoś i dlatego lubiłem go tak nieskończenie. Po zastanowieniu przypominam sobie tysiące dowodów jego dobroci, tysiące delikatnych uprzejmości okazanych niżej postawionym — nawet na europejlskim kontynencie. Wiem na przykład o dwu rodzinach biednych, bynajmniej nie malowniczych hesskich nędzarzy, które wspierał wytrwale, cierpliwie godził z policją, stawiał na nogi, by wreszcie wyekspediować je do mojej wyrozumiałej ojczyzny. A czynił to niemal bezwiednie — wprowadzony w ruch widokiem dziecka płaczącego na ulicy. Wałcząc ze słownikami posługiwał się nieznanym językiem... Cóż, nie potrafił znieść widoku dziecinnych łez. Może nie potrafił też znieść widoku
kobiety i nie pocieszyć jej swoimi fizycznymi walorami.
Jak wspominałem, bardzo lubiłem Edwarda, lecz byłem skłonny przyjmować jego przymioty za oczywiste! Dzięki nim czułem się dobrze w jego towarzystwie, darzyłem go życzliwością, ufałem mu bez granic. Sądziłem jednak, iż są to cechy właściwe każdemu angielskiemu dżentelmenowi. Mój Boże! Ów poczciwiec wbił sobie pewnego dnia w głowę, że starszy kelner z „Excelsioru” płakał — ten jegomość o szarej twarzy
i szarych faworytach. Edward poświęcił prawie cały tydzień korespondencji i wizytom u angielskiego konsula. Wreszcie sprowadził z Londynu żonę starszego kelnera i jego małą córeczkę. Niewiasta drapnęła z jakimś szwajcarskim fagasem. Gdyby nie powróciła, Ashbumham wybrałby się osobiście do Anglii, aby ją przywieźć. Taki już był!
Taki już był, a mnie się zdawało, że pełni tylko obowiązki związane ze swym stanowiskiem. Może i on tak sądził? W każdym razie gorąco proszę Boga, aby pozwolił mi wywiązywać się równie dobrze z moich zadań. Gdyby nie biedna Mała, nigdy zapewne nie dostrzegłbym zalet Edwarda. Mógłbym j|e tylko wyczuwać. Jednakże ona miała dla niego tyle zachwytu, że zrozumiałem to i owo. Chociaż po dziś dzień nie orientuję się w wielu szczegółach angielskiego życia. Mała towarzyszyła Ashbumhamom podczas całego naszego ostatniego pobytu w Nauheim.
Nazywała się Nancy Ruf ford i była jedynym dzieckiem jedynej przyjaciółki Leonory. Ta ostatnia piastowała godność jej opiekunki... Nie wiem, czy to określenie jest ścisłe. Mała mieszkała u Ashburnhamów od trzynastego roku żyoia, kiedy jej matka podobno odebrała sobie życie, aby uchronić się przed okrucieństwami ojca. Tak... To wesoła historia...
Edward mówił zawsze o Nancy „Mała” i miło było patrzeć na serdeczność, z jaką odnosił się do niej, a ona do niego. Mała gotowa była całować stopy Leo- nory. Niewątpliwie poczytywała Ashbumhamów za najlepszą kobietę i najlepszego mężczyznę na ziemi
i w niebie. Sądzę, że nie miała w głowie ani cienia złych myśli... Biedna Mała!
Rozmawiając ze mną śpiewała godzinami hymny pochwalne na cześć Edwarda. Przyznaję, że rozumiałem z ruch niewiele. Jak się okazało, kapitan był odznaczony D.S.O.1, a jego szwadron darzył go uwielbieniem przekraczającym granice ludzkiej miłości. Jak świat światem nie istniał taki szwadron! Ponadto kapitan miał medal z okuciem za ratowanie tonących, co znaczy, że dwukrotnie skakał z pokładu okrętu, by nieść pomoc komuś, kogo Mała nazywała „Tommy" J, a kto wypadł za burtę na Morzu Czerwonym czy gdzie indziej. Ale nie na tym koniec. Edward został dwukrotnie przedstawiony do V.C.3 (nie wiem, co to znaczy), a chociaż nie otrzymał z jakichś względów formalnych tego bardzo widać upragnionego orderu, miał prawo zajmować podczas koronacji zaszczytne miejjsce w pobliżu monarchy. A może otrzymał honorowy stopień w straży londyńskiej Tower? Mała robiła zeń coś pośredniego między Lohengrinem a Bayardem... Zapewne miała słuszność... Ale Edward był zbyt powściągliwy, by podkreślić tę stronę swojej osobowości. Kiedy zapytałem go w owym czasie
o D.S.O., odburknął niechętnie coś w sensie:
— To dostaje kupiec, który podczas wojny dostarcza wojsku w porę fałszowaną kawę.
~i-"»etapie wojskowe.
Nie wzbudził we minie wiary w powagę swoich słów, więc po namyśle zwróciłem się wprost do Leo- nory. Jako wstęp rzuciłem kilka uwag (znalnych ci już, milczący słuchaczu) na temat trudności w przenikaniu ludzi, jeżeli przyjaźń z nimi ma charakter angielskiej znajomości. Później zapytałem szczerze
i bez ogródek, czy nie sądzi, że jej! mąż jest wspaniałym człowiekiem, przynajmniej w dziedzinie swoich funkcji publicznych. Spojrzała na mnie jakoś szczególnie, rzekłbym, ze zdziwlieniem, gdybym podejrzewał, że Leonorę stać na zdziwienie.
— Nie wiedziałeś? — odparła. — Po zastanowieniu widzę, że wspanialszego człowieka nie znajdziesz w trzech dowolnie wybranych hrabstwach... oczywiście w dziedzinie, o której mówisz — zmierzyła mnie przenikliwym i, jak mi się wydawało, bardzo długim spojrzeniem, aby po chwili podjąć: — Chcąc mu oddać sprawiedliwość, należy stwierdzić, że lepszego człowieka nie ma na ziemi. Nie mogłoby być... oczywiście w dziedzinie, o której mówisz.
— A więc — odpowiedziałem — to Lohengrin i Cyd w jtednej osobie. Bo inne dziedziny się nie liczą.
Ponownie przyglądała mli się przez czas pewien.
— Jesteś zdania, że inne dziedziny się ¡nie liczą? — zapytała rozwlekle i z naciskiem.
— Cóż? — Uśmiechnąłem się pogodnie. — Nie oskarżysz chyba Edwarda, że jest niedobrym mężem albo niedobrym opiekunem waszej wychowanki.
W tym momencie Leonora zaczęła mówić bardzo wolno, niby ktoś zasłuchany w szmer muszli podniesionej do ucha. Później zwierzyła mi się, że moja gadanina 2jbudziła w niej pierwsze, mgliste przeczucie tragedii, która miała rozegrać się rychło. Czy to możliwe? Przecież Mała mieszkała u nich od ośmiu lat!
— Nie myślę twierdzić, że Edward nie jest naj
lepszym z mężów lub że nie przepada za Małą — powiedziała.
— Droga Leonoro — podjąłem — mężczyzna widzi wiele spraw jaśniej, niż może je widzieć kobieta. Edwarda znam od lat i, wierzaj mi, przez cały ten czas nigdy ani przez mgnienie oka nie darzył innej niewiasty względami, kiedy ty byłaś nieobecna. Musiałbym to zauważyć. No a o tobie wyraża się zawsze, jak gdybyś była aniołem z nieba.
— O, nie wątpię, że Edward zawsze wyraża się
o mnie pochlebnie — wybrnęła z sytuacji tak, jak potrafiła wybrnąć przy każdej okazji.
Miała niezwykłą praktykę. Ludzie ustawicznie prawili jej komplementy na temat wierności i uwielbienia męża. Połowa świata lub raczej cały świat Edwarda i Leonory wierzył, iż wyrok w sprawtie Kilsyte to była omyłka sprawiedliwości, zmowa fałszywych świadków pozyskanych przez dysydenckich nieprzyja- jaciół... Ale jakim kapitalnym osłem ja byłem!
II
Zaraz... gdzie właściwie jesteśmy? A ha... Wspo- mmana~?ozmowa_ Tnlała miejsce czwartggo sierpnia 1215Ł_rofcu!_ Pamiętam, że powiedziałem Leonorze coś
o dokładnie dziewięciu latach naszej znajomości. Uważałem, że przy takiej okazji mówka pochwalna na cześć mojego przyjaciela Edwarda będzie zupełnie stosowna — niby toast urodzinowy. Mogłem dodać poufnym tonem, że przez długi okres bywaliśmy we czworo w rozmaitych miejscach, mimo to jednak nie mam nic do zarzucenia Ashfbumhamom. Napomknąłem jeszcze, iż coś podobnego rzadko się zdarza w gronie osób spędzających razem wiele czasu. Nie wyobrażaj
sobie, milczący słuchaczu, że spotykaliśmy się jedynie w Nauheim. To nie wystarczałoby Florence.
Przeglądam moje stare terminarze i widzę, że czwartego września 1904 roku Edward przyjechał z Florence i ze mną do Paryża, gdzie zatrzymaliśmy się do dwudziestego pierwszego września. Drugą krótką wizytę złożył nam w grudniu tego samego roku — pierwszego roku naszej znajomości. Niewątpliwie wówczas to pan Jimmy postradał sześć złotych przednich zębów. Może Florence wezwała Ashbumhama specjalnie w tym celu? W ciągu 1905 roku Edward był w Paryżu trzykrotnie — raz z samą Leonorą, która musiała uzupełnić toalety. W 1906 roku spędziliśmy wspólnie w Mentonie blisko sześć tygodni, a w drodze powrotnej do Londynu Edward zatrzymał się u nas w Paryżu. Tak to wyglądało...
Nie ulega wątpliwości, że w osobie Florence Edward znalazł sekutnicę, wobec której Leonora mogła uchodzić za niewinne jagnię. Musiał przeżywać ciężkie czasy. Leonora pragnęła utrzymać go przy sobie... jak by się tu wyrazić?... dla dobra swojego Kościoła. Chciała wykazać, że katoliczki nie tracą mężów. Chwilowo to wystarczy. O innych jej motywach napiszę zapewne później. Natomiast Florence trzymała się kurczowo posiadacza domu jej przodków — no i płomiennego kochanka, jakim musiał być ten człowiek. Jestem zresztą pewien, że po trzyletnim związku — nawet związku z przerwami — Edward miał dosyć Florence i życia, które mu stworzyła.
Ilekroć Leonora wspominała w liście, że Ashburn- hamowie mają gościa płci żeńskiej, lub pisząc do mnie wymieniła nazwisko kobiety, niezwłocznie szła do Branshaw tragiczna depesza szyfrowana. Pod groźbą natychmiastowych i zguibnych rewelacji Florence wzywała nieszczęśnika, by przybył niezwłocznie i upewnił
ją o swojej stałości. Sądzę, że stawiłby czoło przeciwnościom i pozbył się kochanki bodaj za cenę kompromitacji. Ale miał do czynienia również z Leonorą. A pani Ashbumham groziła mężowi straszliwą zemstą w przypadku, gdyby najdrobniejszy szczegół istotnej sytuacji trafił kiedykolwiek do mojej świadomości. Biedaczysko miał niełatwe zadanie! Z biegiem czasu Floresnce żądała coraz to nowych czułych względów. Kazała mu. całować się w. rozmai tych, nieprawdopodobnych porach dnia, a uprowadzenia przez nią Edward uniknął jedynie dzięki twierdzeniu^ że~ rozwódka nie mogłaby pod żadnym pozorem zając wybitnej pozycji towarzyskiej w Hampshire. O tak! Ashbumham miał trudne życie.
Z upływem lat Florence poczynała hołdować bardziej złożonym poglądom i coraz wyraźniej ulegała nawykowi gadatliwości, wobec czego doszła do wniosku, że powinna wyznać mi wszystko — ni mniej, ni więcej. Twierdziła, że jej sytuacja wobec mojej osoby jest nie do wytrzymania.
Miała zamiar ujawnić całą prawdę, otrzymać rozwód, wyjechać z Edwardem i osiąść w Kalifornii. Nie podejrzewam, by traktowała to serio, Ib© musiałaby wówczas pożegnać raz na zawsze nadzieję, że zdobędzie dla sielbie Branshaw Manor. Ponadto wbiła sobie do głowy, iż Leonora — kobieta zdrowa jak rydz — ma suchoty. Niejednokrotnie zaklinała panią Ashbumham w mojej obecności, by poradziła się lekarza. Jednakże biedny Edward wierzył głęboko, że Florence postanowiła go uprowadzić. Nie wyjechałby z nią, zbyt liczył się ze swoją żoną. Ba! Gdyby uległ, ja musiałbym odkryć tajemnicę, a to z kolei spowodowałoby zemstę Leonory, która była w stanie dobrać się do nieszczęśnika na dziesięć różnych sposobów. Zapewniła mnie później, że bez wahania użyłaby ich
wszystkich. Postanowiła oszczędzać moje uczucia. Naturalnie zdawała sobie sprawę, że w owym czasie najbardziej dotknęłaby męża, gdyby mu oznajmiła, że nie chce go więcej widzieć.
Sądzę, że jasno wyświetliłem sytuację, wrócę więc do czwartego sierpnia 1913 roku. Był to ostatni dzień mojej zupełnej nieświadomości i, wierzaj mi, milczący słuchaczu, doskonałego zadowolenia. Albowiem pojawienie się kochanej Małej stanowiło jeszcze jedno uzupełnienie mojego szczęścia.
Czwartego sierpnia siedziałem w hallu z raczej! odrażającym Anglikiem, niejakim Bagshawe, który przyjechał tam/tego wieczora już po kolacji. Leonora dopiero co poszła do swojego pokoju, a ja czekałem na powrót Florence, Edwarda i Małej z koncertu w kasynie. Nie wybrali się tam razem. Florence wolała zostać z Leonorą i ze mną, a więc Edward i Mała wyszli we dwoje z hotelu. Po chwili pani Ashbumham zwróciła się do mojej żony i powiedziała idealnie spokojnym tonem:
— Szkoda, że nie wybrałaś się z nimi. W takich miejscach jak Nauheim ktoś powinien matkować Małej, kiedy jest w towarzystwie Edwarda. Myślę, że czas już na to.
Florence wstała i wyszła lekkim krokiem. Była w czerni, bo nosiła żałobę po kimś z dalszej rodziny. Amerykanie są bardzo skrupulatni w takich sprawach.
Do dziesiątej siedzieliśmy w hallu. Później pani Ashbumham poszła spać. Dzień był gorący, ale tam panował chłód. Bagshawe czytał „Timesa” w odległym kącie, po chwili jednak przysiadł się do mnie. Widocznie pod pretekstem błahego pytania chciał nawiązać znajomość. Zagadnął mnie bodaj o wysokość taksy
kuracyjnej i czy nie dałoby się uniknąć tego wydatku. Był człowiekiem takiego właśnie pokroju.
Trudno mylić się co do niego. Miał trochę przesadnie wojskową postawę i wyłupiaste oczy unikające spojrzenia tego, z kim rozmawiał. Blada i zwiędła cera świadczyła o grzeszkach praktykowanych sekretnie. Ponadto chciał zawierać znajomości za wszelką cenę. Obrzydliwa ropucha!
Zaczął od informacji, że przyjechał z Ludlow Manor pod Ledbury. Nazwy zabrzmiały jakoś znajomie, lecz nie potrafiłem ich z niczym skojarzyć. Następnie wspomniał o cle na chmiel oraz kalifornijskim chmielu
i Los Angeles, gdzie był w swoim czasie. Najwidoczniej szukał omackiem tematu, którym mógłby zyskać moją sympatię.
Nagle zobaczyłem Florence biegnącą chodnikiem jasno oświetlonej ulicy. Tak! Moja żona biegła! Twarz miała białą jak papier. Dłonią przyciskała czarną materię sukni w okolicach serca. Powiadam ci, milczący słuchaczu, że moje serce prawie bić przestało. Nie mogłem się poruszyć. Pchnęła drzwi hallu. Rozejrzała się po sali pełnej wyplatanych krzeseł, trzcinowych stolików i gazet. Spostrzegła mnie i otworzyła usta. Później zobaczyła człowieka, który coś do mnie mówił. Zakryła twarz rękami, jak gdyby chciała wyłupić sobie oczy, i nim minęła sekunda, zniknęła z hallu.
Skamieniałem. Nie mogłem palcem ruszyć.
— Jak Boga kocham! Florry Hurlbird! — zawołał Bagshawe z niemiłym, lepkim dźwiękiem, którym zastępował śmiech; był pewien, że tym razem obudzi moje zainteresowanie. — Wie pan, co to za jedna? Kiedy widziałem ją ostatni raz, wychodziła z pokoju sypialnego pewnego młodego człowieka imieniem Jim- my. O piątej nad ranem! W moim domu pod Ledbury. Zauważył pan, że mnie poznała, hę?
Stal obok mojego fotela i patrzył na mnie z góry. Nie mam wyobrażenia, jak wyglądałem. W każdym razie Bagshawe zagulgotał dziwnie, a następnie wyjąkał:
— Aa... Ehem... Rzeczywiście...
Były to ostatnie słowa, jakie od niego słyszałem. Po długiej chwili zdołałem wstać i zawlec się na piętro do pokoju żony. Nie zamknęła drzwi na klucz — pierwszy raz w czasie naszego pożycia małżeńskiego. Leżała na łóżku, upozowana starannie — całkiem inaczej niż biedna -pani Maidan. W prawej dłoni zaciskała fiolkę, która powinna była zawierać azotan amylawy.
Był czwarty sierpnia 1913 roku.
CZĘŚĆ trzecia
) I
To dziiwne, ale z reszty tamtego wieczora najmocniej utkwiły mi w pamięci słowa Leonory:
— Oczywiście, mógłbyś sią z nią ożenić.
Zapytałem, z kim mógłbym sią ożenić, i usłyszałem w odpowiedzi:
— Z Małą.
Zdumiewające! Doprawdy zdumiewające, w świetle przeróżnych możliwości serca ludzkiego. Przecież nigdy nie myślałem świadomie o małżeństwie z Małą. Nigdy nie zaświtało mi w głowie, iż mógłbym ją pokochać. Widocznie zacząłem mówić niby budzący się po narkozie — jak gdybym posiadał rozdwojoną osobowość i jedno moje „ja” nic nie wiedziało o drugim. Nie myślałem o tym wcale, a przecież powiedziałem coś tak zadziwiającego!
Nie mam pojęcia, czy analiza mojej psychologii posiada iaMokeiwłek znaczenie dla tef ópOWfgścń. Sądzę, że nie posiada, a w każdym razie przedstawiłem ją wystarczająco obszernie. Jednakże moje osobliwe słowa wpłynęły w znacznym stopniu na późniejsze wydarzenia. Podejrzewam, że Leonora nie powiedziałaby mi nigdy o związku Florence z Edwardem, gdybym w dwie godziny po śmierci żony nie rzekł:
— Teraz mogę ożenić się z Małą.
W tym momencie pani Ashbumham nabrała prze-
U
m
konania, iż wycierpiałem tyle, ile ona, a przynajmniej tolerowałem wszystko, co ona tolerowała. Wobec tego przed miesiącem 1— mniej więcej w tydzień po pogrzebie biednego Edwarda — mogła rzucić najnaturalniej w świecie, w trakcie rozmowy na temat długości mojego pobytu iw Branshaw.
— Ach, jeżeli możesz, zostań chociażby na wieki wieków — zaczęła szczerze i z prostotą, aby wnet dodać: — Widzę w tobie więcej niż brata, doradcę, podporę. Jesteś moją jedyną pociechą na świecie. To dziwne... ale gdyby twoja żoną nie była kochanką mojego męża, zapewne nie przyjechałbyś tutaj nigdy.
W taki sposób zostałem poinformowany. Nowinę rzucono mi prosto w twarz. Nic nie powiedziałem
i chyba nie odczułem niczego. Może zareagowała jedynie ta zagadkowa, podświadoma jaźń, którą zazwyczaj ludzie posiadają. Może kiedyś będąc nieprzytomny lub spacerując w lunatycznym śnie, napluję na grób biednego Edwarda. Wydaje mi się to mało prawdopodobne... Ale kto wie?
Nie przypominam sobie żadnych wzruszeń. Odczułem tylko ¡wyraźnie coś, co każdy odczuwa niekiedy, gdy dowiaduje się, że pani taka-a-taka jest au mieux z pewnym panem. Rozjaśniło mi się w głowie, jak gdybym zrozumiał nagle w ów wietrzny listopadowy wieczór, że po zastanowieniu, wiele spraw na pozór niewytłumaczonych zaczyna do siebie pasować. Jednakże nie zastanawiałem się nad żadnymi sprawami. Dokładnie to pamiętam. Siedziałem dosyć sztywno — pochylony do tyłu w głębokim fotelu. Był zmierzch. To zachowałem w pamięci.
Branshaw Manoa* leży w płytkim zagłębieniu, otoczony trawnikami i grupami sosen na krańcach kotlinki. Nad naszymi głowami huczał potężny wicher od lasu. Jednakże widok z okna był idealnie szary i sen
ny. Nic się nie poruszało z wyjątkiem dwu królików na odległym skraju trawnika. W małym gabinecie LeonoTy czekaliśmy na herbatę. Jak nadmieniłem już, siedziałem w głębokim fotelu. Pani Ashbumham stała przed oknem i odruchowo kręciła młynka drewnianym żołędziem, który stanowił zakończenie sznurka rolety. Zmierzyła wzrokiem trawnik i, o ile sobie przypominam, powiedziała:
— Edward nie żyje od dziesięciu dni, a króliki już harcuj^ po trawnikach.
Podobno króliki wyrządzają wiele szkody krótko strzyżonej angielskiej murawie. Leonora odwróciła się, spojrzała na mnie i wymówiła krótkie zdanie, które zapamiętałem słowo w słowo.
— Florence zrobiła głupstwo odbierając sobie życie.
Trudno opisać stan bezwładu i zamieszania, w jakim znajdowaliśmy się obydwoje. Różniło się to od oczekiwania na pociąg, różniło się od oczekiwania na posiłek. Po prostu nie mieliśmy na oo czekać.
Panowała cisza. Tylko .wiatr szumiał w górze. Szarawe światło przesycało pokój utrzymany w brązowym tonie. Zdawało się, że nic więcej! nie istnieje na świe- cie — absolutnie nic.
Nie wątpiłem, że teraz Leonora zwierzy mi się ze wszystkiego. Sądziłem — nie! byłem pewien — że ulegając specyficznie angielskiemu poczuciu przyzwoitości, postanowiła przemówić dopiero w pełny tydzień po pogrzebie męża. Mglisty motyw, by dać jej wyobrażenie, jak szeroki musi być zakres zwierzeń, kazał mi rzec:
— Florence odebrała sobie życie? Nie wiedziałem.
Te słowa zapamiętałem również dokładnie.
Chciałem zasygnalizować, że pani Ashbumham musi poruszyć wiele spraw oczywistych w jej mniemaniu, jeżeli zechce mówić. i
*
♦ *
Wówczas usłyszałem po raz pierwszy o samobójstwie żony. Dawniej nie przyszło mi to nigdy na myśl. Można poczytywać mnie za osobnika przerażająco mało podejrzliwego lub nawet za kretyna. Należy jednak wziąć pod uwagę sytuację.
Wśród zamętu, gwaru, bieganiny wielu osólb, zawodowej; dyskrecji personelu hotelowego i tradycyjnej powściągliwości ludzi z „dobrego towarzystwa” pokroju Ashbumhamów — w warunkach takiego rodzaju jakiś drobiazg przykuwa zazwyczaj wzrok i działa na wyobraźnię. Nic nie mogło naprowadzić mnie na myśl
o samobójstwie, a widok fiolki po azotanie amylowym w ręku Florence przemawiał za atakiem sercowym. Azotan amylowy to środek łagodzący bóle chorych na angina pectoris.
Kiedy zauważyłem Florence tamtego wieczora, biegła ulicą; twarz miała bladą i przyciskała dłoń do serca. Po chwili zobaczyłem ją znowu; leżała na łóżku ściskając w palcach dobrze znajomą brązową fiolkę. Cóż dziwnego, że wyrobiłem sobie jasny pogląd? Sądziłem, że biedaczka wyszła bez lekarstwa, a gdy odczuła, że atak nadchodzi, wróciła jak najszybciej, by zażyć azotan amylowy i doznać ulgi. Podążając tym torem, wywnioskowałem, iż biedne, słabe serce bić przestało, ponieważ bieg stanowił zbyt znaczny wysiłek. Skąd mogłem wiedzieć, że od dnia naszego ślubu ta właśnie brązowa fiolka zawierała kwas pruski, nie azotan amylowy? Czegoś takiego niepodobna odgadnąć.
Nawet Edward Ashbumham, który mimo wszystko znał moj'ą żonę bliżej niż ja, nie podejrzewał prawdy. Myślał, że powodem zgonu była choroba serca. Moim zdaniem o samobójstwie wiedziały tylko cztery osoby:
Leonora, wielki książę, szef policji i hotelarz. Wymieniam tych ostatnich, ponieważ wspomnienia owego wieczora przywodzą mi na myśl różowawe migotania zapalonych i gaszonych lampek elektrycznych. W świadomości mojej pojawiły się na przemian, jak gdyby szybujące w powietrzu świetlne 'kule, głowy tamtych trzech mężczyzn. Raz była to brodata, dobroduszna, monarsza twarz wielkiego księcia, raz ostre rysy, śniada cera i 'kawaleryjskie wąsy szefa policji, raz wysoki kołnierzyk i krągłe, układne, pozbawione wyrazu oblicze monsieur Schontza, właściciela hotelu, Czasami widziałem jedną głowę. Czasami pikelhauba funkcjonariusza bezpieczeństwa sąsiadowała z dostojną łysiną władcy. Czasami pojawiały się między tamtymi dwoma pomadowane lolci monsieur Schontza. Stłumiony i doskonale opanowany głos wielkiego księcia powtarzał: „Ja, ja, ja" — d słówka te zdawały się kapać niby krople topionego łoju. Służbowe szczeknięcia policjanta: „Zum Befehl, Durchlaucht”, przypominały pięć wystrzałów z rewolweru. Hotelarz mamrotał płynnym szeptem, niby zatabaczony księżulo czytający brewiarz w kącie przedziału kolejowego. Tak przedstawiały mi się tamite chwile.
Ja nie stanowiłem przedmiotu zainteresowań wspomnianych panów. Chyba żaden z nich nie zaszczycił mnie słowem. Ilekroć jednak pojawiali się w hallu osobno albo wszyscy na raz — stawali w pobliżu mojego fotela. Widocznie sądzili, że jako tytularny posiadacz zwłok, mam prawo być obecny przy ich naradach. Na koniec wyszli, pozostawiając mnie samego na czas dłuższy.
Nie myślałem o niczym — kompletnie o niczym.- Brakowało mi energii, siły. Nie odczuwałem żalu ani chęci działania, ani skłonności, by pójść na piętro
i upaść na ciało żony. Widziałem różowe żarówki,
trzcinowe stoliki, palmy, kuliste podstawki do zapałek, popielniczki o mocno karbowanych rąbkach. Później nadeszła Leonora, ja zaś powitałem ją osobliwym zdaniem:
— Teraz mogą ożenić się z Małą.
Oto wszystkie, absolutnie wszystkie moje wspomnienia z tamtego wieczora oraz trzech lub czterech następnych dni. Popadłem w stan bliski katalepsji. Położono mnie do łóżka — w łóżku zostałem. Podano mi ubranie, więc ubrałem isię, a zaprowadzony do otwartego grobu, stanąłem nad nim. Gdyby zaprowadzono mnie na brzeg rzeki albo rzucono pod pociąg z równą obojętnością utopiłbym się, czy też został zmiażdżony kołami. Przypominałem poruszającego się trupa.
Tak przedstawiają się moje przeżycia.
Istotny przebieg wydarzeń odtworzyłem później, fragmentami. Pamiętamy, że Edward Ashbumham
i Mała wybrali się na koncert do kasyna, a wnet po ich odejściu Leonora poprosiła moją żonę, Iby im towarzyszyła w charakterze przyzwoitki. Pamiętamy, że Florence miała na sobie czarną suknię, gdyż nosiła żałobę po kuzynce, Jean Hurlbird. Noc była bardzo oiemna, więc Mała ubrana w kremowe muśliny musiała błyszczeć pod wysokimi drzewami mrocznego parku niby fosforyzująca ryba we wnętrzu szafy. Trudno wymarzyć lepsze światło kierunkowe.
Jak się okazało, Edward Ashbumham nie poprowadził wychowanki szeroką aleją biegnącą prosto do kasyna, lecz skręcił w cień, pod drzewa. Sam mówił
o tym w trakcie finałowego wybuchu zwierzeń. Był wówczas diabelnie wygadany. Nie ciągnąłem go za język. Nie zależało mi na tym. Nie łączyłem jeszcze Edwarda z osobą mojej żony. Z własnej woli mówił jak kiepski powieśoiopisarz albo raczej jak bardzo
dobry, jeżeli zadaniem powieściopisarza jest malowanie wyraźnych obrazów. A tamte sceny widzą dziś tak dokładnie, jak gdybym noc po nocy oglądał je w marzeniach sennych. Opodal kasyna Edward i Mała usiedli na ocienionej ławce. Blask z okien przybytku rozrywki dosięgnął ich zapewne, gdyż Edward mówił, że widział twarz towarzyszki — tę ukochaną twarz
o wysokim czole, dziwnie zaciętych ustach, tragicznych brwiach i naiwnych oczach. Moja żona skradała się za nimi i niewątpliwie poznała te dwie sylwetki. Przyjmuję, że się skradała stąpając po krótko strzyżonej trawie aż do drzewa, które (dobrze to sobie przypominam) rosło tuż za wspomnianą ławką. Dla kobiety o j'ako tako wyrobionym instynkcie zazdrości nie było to zadanie szczególnie trudne. Orkiestra w kasynie grała Marsza Rakoczego, o czym Edward nie zapomniał mi powiedzieć. Tony nie były wystarczająco mocne, by zagłuszyć głos Ashbumhama, bez wątpienia jednak tłumiły szmer stóp na niskiej murawie i szelest sukni. Nieszczęśliwa kobieta! Musiała dowiedzieć się wszystkiego nagle, jak gdyby ktoś uderzył ją w twarz nagą prawdą. Był to cios przerażający, potworny, lecz, moim zdaniem, zupełnie zasłużony. Oto prawdziwy wizerunek wieczornej sceny. Wysokie drzewa, przeważnie wiązy, strzelają w górę niby pióropusze spowite mgiełką, którą korony wysokich drzew zdają się przyciągać nocą. Sylwetki tamtych dwojga na ławce. Smugi blasku z okien kasyna. Kobieta w czerni wygląda podejrzliwie zza grubego pnia. Melodramat? Tak! Nic na to nie poradzę.
Nagle stało się coś dziwnego z Edwardem Ashbum- hamem. Zapewniał mnie, i nie mam powodu mu nie wierzyć, iż do ostatniej chwili nie zgłębił swoich uczuć dla Małej. Twierdził stanowczo, że zawsze odnosił się do niej nie inaczej niż do córki. Naturalnie kochał ją,
«• lis .
ale Ibyła to miłość bardzo głęboka, tkliwa i spokojna. Brakowało mu jej, gdy wyjeżdżała do klasztornej szkoły, cieszyły go powroty Małej. Z niczego ■więcej nie zdawał sobie sprawy. W przeciwnym razie umknąłby od miłości niby od rzeczy wyklętej. Roziumiał oczywiście, że byłaby to karygodna zbrodnia wobec Leo- nory, lecz zasadniczy powód stanowiła jego kompletna nieświadomość. Idąc z Małą do mrocznego parku nie odczuwał przyśpieszonego tętna, nie pragnął samotności ani poufnych ¡szeptów. Miał zamiar mówić o konikach do gry w polo, rakietach tenisowych, humorach matki przełożonej klasztoru, który Nancy niedawno opuściła, o tym, czy jej suknia na pierwszy bal po powrocie do kraju ma być biała czy błękitna. W głowie mu nie .postało, że mógłby mówić o innych niż zwykle kwestiach. Nie myślał nawet, że Mała j!est dlań nietykalnym tabu. A później, nagle, nieoczekiwanie...
Edwardowi szczególnie zależało, by przekonać mnie, że tamtego wieczora jego wyznania nie miały podłoża zmysłowego. Nie działał pod wpływem ciemnej nocy
i samotności. Nic podobnego! Przemówiła jedynie uduchowiona połowa żyoia Edwarda Ashbumhama. Twierdził, że nie przyszło mu na myśl, by chwycić Małą w ramiona czy choćiby dotknąć jej ręki. Przysięgał, że ręki tej nie dotknął. Siedzieli spokojnie — ona na jednym końou ławki, on pochylony lekko w jej kierunku na drugim. Mała patrzyła prosto w stronę świateł kasyna. Twarz miała rozjaśnioną ich blaskiem, a wyraz tej twarzy Edward potrafił nazwać tylko „dziwnym”.
Innym razem 'powiedział, że Nancy sprawiała wrażenie zadowolonej. Cóż dziwnego? Nie zdawała sobie jeszcze sprawy, co się istotnie dzieje. A Edwarda Ashbumhama uwielbiała szczerze i z prostotą. Wszystko, co mówiła w owym czasie, dowodzi, że poczy
tywała go za wzór człowieka — bohatera, niepokonanego mistrza sportów, prawodawcę, ojca hrabstwa. A zatem nagłe, poufne i pełne zapału pochwały z takich ust budziły w niej jedynie zadowolenie — chociaż, być może, zadowolenie upajające. Zapewne czułaby się podobnie, gdyby Bóg wyraził uznanie dla dzieła jej rąk lub król — dla lojalności. Milczała uśmiechnięta i słuchała w skupieniu.
Miała wrażenie, że rozpływa się gorycz jej dzieciństwa: groza, jaką budził gwałtowny ojciec, jazgot ciętej w języku matki. Nadeszła pora zadośćuczynienia! Nie wolno zapominać, że nagły wybuch miłosny mężczyzny, którego kobieta uważa za coś pośredniego między duszpasterzem a ojcem, równa się dla niej pochwale z racji wzorowego zachowania. Pisząc to chciałem wyrazić, że kobiecie nie świta wówczas myśl o stosunku w rozumieniu fizycznym. W danym przypadku Nancy była pewna, że Edward jest nierozerwalnie związany z Leonorą. Nic przecież nie wiedziała o jego zdradach. O żonie wyrażał się zawsze pochlebnie i serdecznie. Sprawiało to wrażenie, że poczytuje ją za osobę absolutnie nieskazitelną i absolutnie mu wystarczającą. Nancy miała pewność, że małżeństwo Ashbumhamów należy do związków, którym Kościół błogosławi z głębokim szacunkiem i uznaniem.
Kiedy więc usłyszała nagle, iż dla Edwarda jest kobietą najdroższą w święcie, pomyślała naturalnym rzeczy porządkiem, że z wyjątkiem Leanory. Cóż dziwnego, że była zadowolona? Podobnie mogłaby zareagować dorosła córka pochwalona przez ojca. Edward uprzytomnił sobie, co robi, i spiesznie ugryzł się w język. Wobec tego Mała była tamtego wieczora tylko zadowolona i zadowolenie jej trwało znacznie dłużej.
Moim zdaniem, była to najbardziej monstrualna podłość, jakiej Edward Ashbumham dopuścił się w ży
ciu. A jednak stoję tak blisko tamtych ludzi, że nikogo z nich nie potrafię uważać za łajdaka. O Edwardzie mogę jedynie myśleć jako o uczciwym, prostolinijnym człowieku honoru. Pragnę przez to wyrazić, że mimo wszystko tak właśnie widzę jego trwały wizerunek. Czasami przypominam sobie różne jego brzydkie sprawki i usiłuję odtrącić ów obraz — podobnie jak mógłbym uparcie odpychać wielkie wahadło. Wahadło zawsze wraca i podobnie wraca pamięć niezliczonych miłosiernych uczynków Ashburn- hama, jego energii, umiarkowania w mowie. To był wspaniały człowiek!
Cóż dziwnego, że i w tym przypadku pragnę usprawiedliwić go, nie inaczej niż w wielu innych. Próba zdeprawowania młodej dziewczyny przybyłej prosto z klasztoru to niewątpliwie postępek haniebny. Ale on nie zamierzał bynajmniej zdeprawować Małej. Wierzę, iż po prostu ją kochał. Sam mi to mówił, a ja nie mam podstaw, by wąitpić w prawdę jego słów. Ponadto jestem zdania, że Mała to jedyna kobieta, którą ów człowiek darzył prawdziwą miłością. Tak sam twierdził i zrobił wystarczająco dużo, by tego dowieść. Leo- nora, która poznała dobrze najsekretniejsze zakamarki mężowskiego ¡serca, wierzy w to również.
Pogląd mój może zakrawać na cynizm, trudno mi jednak uwierzyć w trwałość miłości mężczyzny do kobiety, a w każdym razie — w niezmienność jakiejkolwiek młodocianej miłości. Z punktu widzenia własnej płoi oceniam, że afera miłosna z określoną kobietą ma charakter poszerzenia zakresu doświadczeń życiowych. Wraz z każdą kolejną kobietą, która go pociąga, mężczyzna rozwija swoje horyzonty albo, jeżeli kto woli, opanowuje nowy teren. Zmarszczenie brwi, ton głosu, drobny charakterystyczny gest — bo takie właśnie szczegóły budzą miłosną pasję — odpowiadana
f
J
ją przedmiotom na widnokręgu, które kuszą mężczyznę, by widnokręg przekroczyć i zbadać, co jest poza nim. Pragnie przeniknąć poza to dziwne zmarszczenie brwi — jak gdyby chciał spojrzeć na świat oczyma, które kryją się w cieniu tych brwi. Pragnie usłyszeć ten głos we wszelkich możliwych tanach, przy roztrząsaniu najrozmaitszych ¡kwestii. Pragnie zobaczyć nieznaczny, charakterystyczny gest na tle odmiennych sytuacji. O zagadnieniu popędu płciowego wiem bardzo mało, nie sądzę wszakże, by mógł on grać poważniejszą rolę w miłośoi naprawdę wielkiej. Rodzą go błahostki takie, jak niedbale związane sznurowadło lub przelotne spojrzenie, a zatem śmiało można wyłączyć ów czynnik z rozważań. Nie znaczy to, że wielka miłość może obejść się bez pożądania. Lecz pożądanie wraz ze wszystkimi następstwami należy uznać za zjawisko oczywiste. Podobnie, czytając powieść albo biografię, uważamy za zjawisko oczywiste, że opisywane postacie jadają mniej lub więcej regularnie. Natomiast istotny płomień pożądania, istotny żar namiętności, długotrwały i spalający duszę mężczyzny, to chęć stopienia się z ukochaną. Mężczyzna pragnie patrzyć jej oczyma, wyczuwać jej dotykiem, słuchać jej uszami, utracić swoją osobowość, zostać spowity, wchłonięty. Wiele można mówić o wzajemnych stosunkach płci, jedno wszakże wydaje się pewne: nie istnieje kochający mężczyzna, który nie chciałby umocnić własnej odwagi za sprawą swojej kobiety albo też zwierzyć się jej z trosk i kłopotów. To właśnie stanowi główną sprężynę pożądania. Wszyscy jesteśmy wystraszeni, wszyscy jesteśmy samotni, wszyscy szukamy zapewnienia z zewnątrz, że nasze życie przedstawia pewną wartość.
Jeżeli namiętność takiego typu znajduje spełnienie, mężczyzna zdobywa na pewien czas to, czego pragnie.
Zyskuje oparcie moralne i zachętę, pozbywa się uczucia osamotnienia, zaczyna wierzyć, iż jego życie przedstawia wartość. Niestety wszystko mija, mija nieuchronnie niby cień wędrujący po tarczy zegara słonecznego. Przykre, ale prawdziwe. Stronice książki stają się zbyt dobrze znane, malowniczy zakręt drogi mija się zbyt często. Doprawdy, piszę najsmutniejszą w świecie opowieść...
Mimo to wierzę, że w życiu każdego mężczyzny przychodzi wreszcie kobieta... Nie! To sformułowanie błędne. W życiu każdego mężczyzny przychodzi wreszcie pora, gdy kobieta absorbująca jego wyobraźnię, absorbuje ją na dobre. Wówczas mężczyzna nie przekroczy już nigdy widnokręgu, nie zarzuci plecaka na ramiona. Wycofa się ze spraw miłosnych i ostatecznie przejdzie na emeryturę.
Tak w każdym razie widzę historię Edwarda i bied- dnej Małej. Tak najdokładniej! Wszystkie jego poprzednie miłości — wielkoksiążęca kochanka, pani Ba- sil, mała Maisie Maidan, Plorence — odpowiadały próbnym galopom przed wielkim końcowym wyścigiem ze śmiercią, którego metę stanowiła Nancy. Jestem tego zupełnie pewien. Nie zamierzam jednak być tak bardzo amerykański, by utrzymywać, że każda prawdziwa miłość wymaga ofiar. Nie wymaga! Natomiast sądzę, że każda miłość staje się prawdziwsza
i trwalsza, jeżeli podsycają ją samowyrzeczenia. Otóż w dawniejszych swoich romansach Edward przyciągał kobiety, a później je odrzucał — jak podczas gry w polo odrzucił piłkę sprzed nosa hrabiego i barona von Lelöffel. Nie twierdzę, że dążąc do zdobycia innych kobiet, nie chudł z wysiłku niby szczapa. Ale w miłości do Małej potargał się na strzępy i stracił życie, usiłując zostawić ukochaną w spokoju.
Mówiąc do Nancy tamtego wieczora Ashburoham
nie popełnił nikczemności. Jestem o tym głęboko przekonany. Jego miłość jak gdyby nie istniała jeszcze. Zaledwie się rodziła wraz z wypowiadanymi (bezwiednie słowami. Uprzednio nie było niczego. Później miłość wkroczyła w życie Edwarda jako fakt dokonany.
Pora wrócić do mojej opowieści o Florence — Flo- rence, która stojąc za pniem drzewa wysłuchała słów przeznaczonych nie dla jej uszu. To oczywiście domysł, lecz domysł, jak sądzę, trafny. Faktem jest, że tamci dwoje wyszli z hotelu, a moja żona pospieszyła ich śladem wśród ciemności nocy. Po jakimś czasie wróciła z pobielałą twarzą i dłonią na czarnej sukni w okolicy serca. Nie mogło to być tylko z powodu pana Bagshawe. Twarz miała wykrzywioną bólem, nim spostrzegła urnie lub mojego przygodnego towarzysza. Być może jednak Bagshawe wpłynął na jej decyzję odebrania sobie życia. Leonora twierdzi, że Florence przechowywała od wielu lat fiolkę rzekomo azotanu amylowego, w istocie zaś kwasu pruskiego, i zamierzała posłużyć się nią w przypadku, gdybym wykrył jej stosunek z Jimmy’m. Rozumiesz, milczący słuchaczu? Główną sprężynę jej życia stanowiła próżność. Nic dziwnego. Przecież to próżność utrzymuje nas najczęściej na prostej drodze, jeżeli drogą taką kroczymy przez życie.
Gdyby w grę wchodziła jedynie sprawa Edwarda | Nancy, sądzę, że Florence zniosłaby to jakoś. Niewątpliwie urządzałaby kochankowi sceny, groziła mu, apelowała do jego honoru, przypominała obietnice. Ale spotkanie z panem Bagshawe, i to czwartego sierpnia, zmogło odporność przesądnego umysłu mojej! żony. Naprawdę zależało jej tylko na dwu kwestiach. Chciała zostać wielką damą osiadłą w Bran- shaw Teleragh oraz zachować mój szacunek. To znaczy — zachować go, póki mieszkaliśmy razem. Na
pewno zrezygnowałaby z tej zachcianki, gdyby zdołała skłonić Edwarda Ashbumhama do wspólnej ucieczki. Być może zabiegałaby o odmienną formę mojego szacunku, na przykład dla jej wielkiej miłości, która „jest nad wszystko i niech cały świat przepada!” Coś podobnego odpowiadałoby w pełni stylowi Flo- rence. ^ Wydaje mi się, że we wszystkich związkach małżeńskich działa jeden stały czynnik: chęć oszukiwania osoby, z którą isię żyje, co do jakiegoś słabego punktu własnego charakteru albo własnej! przeszłości. Człowiek nie może znieść ustawicznego obcowania z kimś, kto dostrzega jego drobne świństewka. To naprawdę zabójcze i z tej właśnie racji trafia się tak wiele nieszczęśliwych małżeństw.
Ja na przykład jestem smakoszem. Przepadam za dobrą kuchnią i na sam dźwięk nazw pewnych potraw ślinka napływa mi do ust. Gdyby Florence przeniknęła mój sekret, świadomość tego byłaby dla mnie tak nieznośna, że nie wytrzymałbym długo ograniczeń narzuconego mi systemu. Ale Florence nie odkryła mojej słabostki, a w każdym razie nigdy nie napomknęła
o niej słowem. Za mało interesowała się moją osobą.
Tajbną sprawką Florence — sprawką troskliwie przede mną ukrywaną — było jej młodzieńcze zapomnienie się z facetem imieniem Jimmy. Najprawdopodobniej wspominam o żonie po raz ostatni, niech mi więc wolno będzie zająć się nieco zmianami, jakie zachodziły w jej psychice. Chodzi mi o to, że nie miałaby skrupułów, gdybym dowiedział się o jej romansie z Edwardem Ashbumhamem. Byłaby raczej zadowolona. Prawdę rzekłszy, naczelną troskę biednej Leo- nory stanowiło w owe lata przekonywanie Florence, by nie urządzała scen teatralnych i nie czyniła mi zwierzeń na taką lub inną modłę. W pewnym nastroju
miała ochotę przybiec do mnie, paść do moich stóp
i wydeklamować starannie przygotowaną, niebywale uczuciową tyradę na temat wszechwładnej miłości. Pragnęła wówczas dowieść, że należy do grona największych miłośnic znanych historii. Inaczej usposobiona zamierzała oznajmić mi lekceważąco, że właści-
i wie nie jestem mężczyzną, a więc spotkanie z prawdziwym mężczyzną musiało doprowadzić do tego, co nastąpiło. Przy tej okazji zdania miały być chłodne, zwięzłe i w miarę zaprawione ironią. Florence życzyła sobie zagrać rolę heroiny francuskiej komedii. Naturalnie zawsze grała jakąś rolę.
Lecz moja żona nie chciała dopuścić, abym dowiedział się o jej młodzieńczej eskapadzie z facetem imieniem Jimmy. Z czasem zaczęła widzieć w swoim pierwszym kochanku pośledniego gatunku łobuza z Bo- wery. Czy wiesz, milczący słuchaczu, co znaczy dreszcz na wspomnienie drobnego głupstwa — wynikłego zazwyczaj ze szczerych, uczuciowych pobudek — popełnionego w zaraniu życia? Podobnie właśnie wzdrygała się moja żona na myśl, że uległa mężczyźnie takiego pokroju. Sądzę, że wstydziła się bez potrzeby. Winę ponosił przecież jej stary zramolały stryjaszek. Nie powinien był zabierać młodej parki w podróż dokoła świata i ustawicznie zamykać się w swojej kabinie. Tak czy inaczej, jestem przekonany, że na samobójstwo Florence wpłynęło ostatecznie spotkanie z panem Bagshawe i niemal pewność, iż pan Bagshawe (dobrze znała odrażającą ropuchę) powie mi, że przyłapał ją, gdy o piątej rano czwartego sierpnia 1900 roku wychodziła z pokoju Jimmy’ego.
Pewną rolę odegrała również data znamienna dla tak, przesądnej osoby.
Florence przyszła na świat czwartego sierpnia,
\ czwartego sierpnia wyruszyła w podróż dokoła świata,
a kochanką podejrzanego faceta została również czwartego sierpnia. Tego samego dnia innego roku wyszłA. za mnie i wreszcie czwartego sierpnia utraciła miłość ' ~ Edwarda, a ponadto Bagshawe zjawił się niby zły omen czy krzywy uśmiech na obliczu Fatum. Była/ to kropla przepełniająca puchar. Biedna kobieta pobiegła na piętro i efektownie upozowała się na łóżku — była pełną wdzięku, ładną osobą o gładkiej różowej cerze, długich włosach i rzęsach niby firanki. Wypiła fiolkę kwasu pruskiego — no i tak została. Wyglądała prześlicznie, jak kamea. Z wyrazem spokojnego zdziwienia spoglądała na elektryczną lampę wiszącą u sufitu, a może przez sufit ku gwiazdom jaśniejącym w górze. Kto wie? W każdym razie tak
— wyglądał kres życia Florence.
Trudno sobie wystawić, jak dziwnie ja postępowałem. Od tamtego wieczora do dzisiaj nie poświęciłem zmarłej ani jednej myśli, ani jednego westchnienia. Oczywiście, gdy musiałem rozmawiać o niej z Leono- rą albo też pisząc tę opowieść, przypominałem sobie Florence i zastanawiałem się nad nią tak, jak mógłbym się zastanawiać nad zadaniem algebraicznym. Zawsze jednak w grę wchodziły rozważania, nie wspomnienia. Ta kobieta wyszła z—zasięgu życia nieodwołalnie, nilby wczorajsza gazeta.
Byłem strudzony — śmiertelnie strudzony. Myślę że tydzień (a może dziesięć dni?) otępienia graniczącego z letargiem stanowił odpoczynek. Potrzebowałem go, gdyż wyczerpało mnie dwanaście lat tłumienia przyrodzonych instynktów, dwanaście lat występów w roli tresowanego pudla. Bo nie byłem przecież niczym więcej! Zapewne właściwą przyczynę bezwładu stanowił wstrząs, jakiego doznałem — lub raczej szereg wstrząsów. Niechętnie jednak przypisałbym powód mojego ówczesnego stanu czemuś tak konkre*-
tnemu jak silne przeżycia. Znajdowałem się w stanie idealnego spokoju: jak gdyby niezmiernie ciężki plecak spadł mi nagle z barków, a uciskane dotąd pasami ramiona rozprostowały się, lecz pozostały drętwe, wolne od pulsowania życia. Nie odczuwałem żalu. Czego miałbym żałować? Myślę, że podświadomie, dzięki wtórnej osobowości, od dawna zdawałem sobie sprawę, że Florence jest papierowa, że symbolizuje prawdziwą ludzką istotę posiadającą serce, uczucia, sympatie i wzruszenia nie inaczej niż banknot symbolizuje określoną ilość złota. Uprzytomniłem to sobie, gdy Bagshawe powiedział, że widział Florence wychodzącą o piątej rano | pokoju tamtego faceta. Zrozumiałem, że moja żona jest nierealna, gdyż składa się ze zdań zaczerpniętych z turystycznych przewodników i rycin wyciętych z żiumali. Gdyby nie przytłoczyło mnie to odkrycie, może wcześniej pobiegłbym na piętro i przeszkodził jej w wypiciu kwasu pruskiego. Alle nie potrafiłem zdobyć się na wysiłek. Byłby to przecież pościg za świstkiem papieru — zajęcie niestosowne dla dojrzałego mężczyzny.
Uczucie narodzone tamtego wieczora trwa nadal. Nie dbam, czy Florence wyszła albo nie wyszła z pokoju tamtego faceta. Wcale mnie to nie obchodzi. Florence nic już nie znaczy.
Można by odpowiedzieć, że już wówczas kochałem Nancy Rufford, a więc moja obojętność zasługiwała na potępienie. Nie zamierzam“~ućKyIić się od..przyfla»- ny. Kochałem Nancy Ruffor3~iak, jak obecnie kocham pamięć tego biednego dziecka — spokojnie i tkliwie, na specyficznie amerykańską modłę. Nie myślałem o tym, póki nie usłyszałem słów Leonory, że teraz mógłbym się ożenić. Ale od tamtej chwili do chwili gorszej niż śmierć Małej myślałem bardzo niewiele o innych kwestiach. Nie twierdzę, że bajdurzyłem
o Nancy albo wzdychałem do niej. Po prostu chciałem się z nią ożenić — chciałem nie inaczej!, niż pewni ludzie chcą pojechać do Carcassonne. Znasz to uczucie, milczący słuchaczu? Zdajesz sobie sprawę, że trzeba wprzódy usunąć z drogi te lub owe przeszkody, rozwikłać jakieś drobne komplikacje. Wiesz, że dopiero później zdołasz wybrać się do miejsca, które przez całe życie uważałeś za miasto swoich marzeń. Nie przywiązywałem wagi do różnicy wieku. Miałem czterdzieści pięć lat, a Nancy dobiegała ledwie dwudziestu dwu. Ale była starsza nad swój wiek i poważniejsza. Było w niej coś dziwnie świątobliwego, jak gdyby nieodwołalnie musiała dokonać życia w klasztorze, z twarzą w obramowaniu białego kwefu. Ale mówiła mi nieraz, że nie czuje powołania i nie pragnie zostać mniszką. Wydawało mi się, że potrafię być swojego rodzaju klasztorem, a zatem słusznie Mała winna mnie złożyć śluby.
W różnicy wieku nie widziałem przeszkody. Sądzę, że nie ma mężczyzny, który to widzi. Wierzyłem, że po jakim takim przygotowaniu zdołam dać szczęście młodej dziewczynie. Byłem w stanie psuć ją i rozpieszczać tak, jak mało młodych dziewczyn bywa psutych
ii rozpieszczanych. No i nie mogłem uważać się za odrażającego fizycznie. Sądzę, że nie ma mężczyzny, który to może. A jeżeli może, jest bezapelacyjnie skończony. Kiedy jednak ocknąłem się z letargu, począłem rozumieć stojący przede mną problem. Uprzytomniłem sobie, że chcąc nawiązać kontakt z Małą, muszę najprzód odzyskać styczność z życiem. Przez dwanaście lat byłem trzymany w cieplarnianej atmosferze. Należało zatem pokosztować walki z realnym światem, współzawodnictwa z ludźmi czynu, podróży po wielkich miastach — czegoś istotnie surowego, godnego mężczyzny. Nie miałem ochoty zaprezentować się Nan
cy Rufford jako swojego rodzajai stara panna. Dlatego właśnie pojechałem do Stanów Zjednoczonych w dwa tygodnie po samobójstwie żony.
XI
Niezwłocznie po śmierci Florence Leonora zaczęła ograniczać swobodę Nancy Rufford i Edwarda. Domyślała się, co zaszło pod drzewami opodal kasyna. Po moim wyjeździe tamci zostali w Nauheim na trzy tygodnie i według słów Leonory był to najpotworniejszy okres jej życia. Przypominał długotrwały pojedynek na niewidzialny oręż. Trudności wzmagała bezgraniczna naiwność Małej, która ustawicznie starała się zostawać sam na sam z Edwardem. Postępowała tak od dzieciństwa, gdy spędzała wakacje w domu. Lubiła słuchać miłych słów, które opiekun miał jej zawsze do powiedzenia.
Sytuacja była ogromnie zawikłana, jak to się zdarza w tak delikatnych sprawach. Dodatkową komplikację stwarzał fakt, że Ashburnhamowie rozmawiali ze sobą jedynie w obecności osób trzecich. Wtedy, jak już wspomniałem, zachowywali się bez zarzutu. W grę wchodziła również bezgraniczna naiwność Małej oraz to„ że Edward i jego żona rzeczywiście uważali ją za córkę lub wyrażając się ściślej — za dziecko Leonory.
Niełatwo opisać tę bardzo dziwną dziewczynę. Była wysoka i wyjątkowo szczupła. Miała tragiczne usta, bezdennie smutne oczy i osobliwe poczucie humoru. Chwilami wydawała się groteskowa, chwilami skończenie piękna. Jak żyję nie widziałem równej! masy czarnych włosów; dziwiłem się nieraz, że zdoła je udźwignąć. Niedawno ukończyła dwudziesty pierwszy rok życia, lecz chwilami robiła wrażenie starej jak
Świat, chwilami szesnastoletniego podlotka. Potrafiła rozprawiać uczenie o żywotach świętych, a za moment tarzać się po trawniku figlując ze szczenięciem bernardyńskiej rasy. Niby Menada uganiała konno za gończymi, ale umiała również godzinami siedzieć spokojnie, zwilżać octem chustkę po chustce, gdy Leonora cierpiała na migrenę. Mówiąc zwięźle, mogła uchodzić za ideał cierpliwości, który bywał czasami idealnie niecierpliwy. Bez wątpienia zawdzięczała taki stan rzeczy wychowaniu klasztornemu. Przypominam so- bie jeden z jej listów do mnie — pisany, kiedy miała lat szesnaście — mniej więcej następującej1 treści:
W Boże Ciało (mógł to być równie dobrze dzień jakiegoś świętego, nie mam głowy do takich rzeczy) nasza szkoła grała w hokeya z Roehampton. Widziałyśmy, że przegrywamy, bo do przerwy wynik był trzy do jednego na naszą niekorzyść, więc udałyśmy się do kaplicy, by pomodlić się o zwycięstwo. Ostatecznie wygrałyśmy pięć do trzech.
Dalej Mała opisywała mi coś w rodzaju saturna- lii. Kiedy zwycięska piętnastka, czy też jedenastka, przyszła do refektarza na wieczerzę, cała szkoła wskoczyła na stoły. Dziewczęta wiwatowały jak szalone, łamały krzesła rzucając je na posadzkę, tłukły zastawę stołową. Trwało to przez czas pewien, póki wielebna matka przełożona nie potrząsnęła ręcznym dzwonkiem. Saturnalia kończące się w mgnieniu oka niby trzaśnięcie z Ibicza — to oczywiście tradycja katolicka. Nie powiem, by mi się podobała, lecz muszę przyznać, że przyniosła Nancy (a w każdym razie Nancy miała) prawość, w jakiej nie prześcignęła jej żadna ze znanych mi osób. Niekiedy słowa wymawiane jej głosem i spojrzenia jej oczu przypominał^m.orze.
Przerażało mnie to, zapewne jednak bałem się tylko świata obfitującego w cnoty tak wielkiej miary.
Nancy liczyła piętnaście lub szesnaście lat, gdy z okazji powrotu do klasztoru dostała ode mnie dwa złote suwereny. Podziękowała szczególnie wylewnie, mówiąc, że pieniądze przyszły w samą porę. Zapytałem dlaczego i uzyskałem wyjaśnienie. W klasztorze obowiązywał zakaz rozmów podczas spaceru pensjonarek z kaplicy do refektarza. Mała uważała to ograniczenie za bezsensowne i uparcie naruszała je dzień po dniu. Każdego wieczora zadawano dziewczętom pytanie, czy w ciągu dnia czymś zawiniły, i każdego wieczora Nancy przyznawała się do tego wykroczenia. Kosztowało ją to sześć pensów dziennie, gdyż tyle wynosiła ustalona kara. Z prostej ciekawości zapytałem Małą, dlaczego przyznaje się zawsze, ona zaś odpowiedziała:
— Dlaczego? Bo dziewczęta od Dzieciątka Jezus mówią tylko prawdę. To ciężkie brzemię, ale muszę je dźwigać.
Jestem zdania, że dziwaczność charakteru Nancy spotęgowało smutne dzieciństwo, poprzedzające saturnalia i surowy rygor klasztorny. Jej ojciec, major któregoś tam pułku, jak mi się zdaje, Gwardii Szkockiej, był awanturnikiem, niemal szaleńcem. Jedno z pierwszych wspomnień Małej to widok ojca, który przy śniadaniu uderza matkę pięścią, ta zaś osuwa się z krzesła i leży bez ruchu. Matka była niewątpliwie osobą irytującą — równie irytującą jak szeregowcy z oddziału majora — w wyniku czego dom stał się terenem wiecznych kłótni i krzyków. Leonora bolała nad tym, bo uważała panią Rufford za najserdeczniejszą przyjaciółkę. Wszelako podejrzewam, że matka Nancy miała za nic panią Ashbumham. Po nieudanej mustrze opornych żołnierzy major wracał do domu
9 — PQj||‘ * ’'lerz
spieczony słońcem, zły i zionący przekleństwami. Żona witała go jakąś zjadliwą uwagą i piekło wybuchało. Pewnego razu dwunastoletnia Nancy spróbowała interweniować podczas utarczki niedobranej pary. Major uderzył ją wtedy w czoło tak potężnie, że przez trzy dni leżała bez zmysłów. Mimo wszystko j!ednak wolała, zdaje się, ojca niż matkę. Pamiętała nieporadne dowody jego serdeczności. Gdy była zupełnie mała, kilkakrotnie ubierał ją niezręcznie, niecierpliwie, lecz z życzliwą troską. W tale im domu niepodobna było utrzymać długo służącej, a pani Rufford dniami i tygodniami nie nadawała się do niczego. Podejrzewam, że piła. Ale nie na tym koniec. Język miała tak cięty, że przerażała nawet córkę. Nieustannie drwiła z Wszelkich czułości, wyszydzała demonstracyjne objawy uczuć. A Nancy musiała być dzieckiem wyjątkowo uczuciowym.
Pewnego dnia Mała wróciła do „Fort William” z jakiejś wycieczki i zupełnie nieoczekiwanie odjechała zaraz do klasztornej szkoły, gdzie spodziewano się jej
o dwa miesiące później. Odstawiła ją tam guwernantka z twarzą bladą jak kreda. Jednocześnie matka zniknęła z żyda Nancy. Po dwu tygodniach Leonora przywiozła do klasztoru wiadomość, że pani Rufford nie żyje. Może istotnie umarła. Nie usłyszałem nigdy, aż do samego końca, co się z nią stało. Pani Ashbumham nie mówiła
o najserdeczniejszej przyjaciółce.
Niebawem major Rufford przeniósł się do Indii, skąd przyjeżdżał rzadko i na krótko. Nancy zrastała się stopniowo z życiem Branshaw Teleragh. Sądzę, że od tamtego czaisu do samego końca była bardzo szczęśliwa. Miała psy, konie, starych służących i lasy. Miała również Edwarda i Leonorę, którzy ją bardzo kochali.
Znałem Małą od początku zażyłości z Ashbumha- mami, bo spędzała oorocznie w Nauheim dwa ostatnie
tygodnie ich pobytu. W moich oczach dorastała. Odnosiła się do mnie swobodnie i serdecznie. Całowała mnie nawet rano i wieczorem do osiemnastego roku swojego życia. Skakała koło mnie, Ibiegała na posyłki i śmiała się | opowiadań o Filadelfii. Ale pod jej radością wyczuwałem tajone lęki. Pewnego razu — Nancy miała wtedy blisko osiemnaście lat — podczas jednej z nieczęstych wizyt jej ojca w Europie, siedzieliśmy we dwoje w parku opodal żelaznej fontanny. Leonora cierpiała na migrenę. Czekaliśmy na Florence i Edwarda, którzy wkrótce mieli przyjść z łazienek. Trudno sobie 'wyobrazić, jak uroczo wyglądała Nancy tego rana.
Zastanawialiśmy się, czy nie należy grać na loterii, traktuj'ąc kwestię z punktu widzenia moralności. Mała miała na sobie białą suknię i sprawiała wrażenie szczególnie .wysokiej i wiotkiej. Niedawno zaczęła upi- nać włosy, więc odsłonięty karczek przywodził na myśl uroczą, świeżą młodość. Na jej szyi igrał refleks słonecznych promieni odbitych w kałuży, którą zostawiła nocna burza. Twarz tonęła w ciepłym, świetlistym cieniu białej parasolki. Ciemne loki wyglądały spod ogromnego białego kapelusza z taniej słomki. Bardzo długa szyja pochylała się trochę do przodu. Brwi nie kreśliły jak zwykle tragicznego łuku, bo Nancy śmiała się ze staroświecczyzny mojej frazeologii. Na jej policzkach wykwitły delikatne rumieńce, a głębokie szafirowe oczy połyskiwały wesoło. Jak to wyrazić? Aha! przypominała żagiel — biały i niezawodny w ruchach. Pomyśleć, że ona nigdy... że nigdy nie zrobi już niczego! Trudno uwierzyć...
Gawędziliśmy więc o moralnym aspekcie gry na loterii. Nagle pod znajdującą się za nami kolumnadą zahuczał jedyny w swoim rodzaju głos ojca Małej. Jak gdyby wielka żaba odezwała się w sitowiu. Odwrócl-
U
łem głowę, aby zerknąć na majora. Wysoki blondyn po pięćdziesiątce szedł ramię w ramię z włoskim baronem, który miał ooś wspólnego z Kongiem belgijskim. Niewątpliwie rozmawiali o właściwych metodach traktowania krajowców, bo usłyszałem słowa Ruf forda: i
— Niech diabli porwą humanitarne względy! Zwróciłem wzrok iku Nancy. Oczy miała przymknięte, twarz (bielszą niż suknia zaróżowiona delikatnym refleksem żwiru alejki. Przerażające wrażenie sprawiały jej opuszczone powieki.
— Ach... — westchnęła i na sekundę (wsparła o moje ramię dłoń wędrującą omackiem. — Proszę o tym nigdy nie mówić. Proszę obiecać, że pan nie powie ojcu. Wracają do mnie okropne sny...
Uniosła powieki i spojrzała mi w oczy.
— Myślałam — dodała głucho — że święci pańscy mnie oszczędzą. Nie ma grzechów, za które sprawiedliwa byłaby taka kara.
Podobno w pokoju sypialnym biednej ¡Małej zawsze paliło się światło — nawet nocą. A jednocześnie... Nie wyobrażam sobie, by inna młoda panienka mogła równie wesoło i serdecznie żartować z uwielbianym ojcem. Chwytała go za klapy marynarki, Wypytywała podstępnie, jak spędza czas, całowała w czoło. Cóż? Odebrała staranne wychowanie i potrafiła zachowywać się poprawnie.
Biedny, rozczarowany życiem major czuł skrępowanie w towarzystwie córki. Ale robiła, co mogła, by go oswoić. Była nieporównana. Może w klasztorze brała stosowne lekcje? Z roli -wypadała jedynie, gdy usłyszała specyficzny ton jego głosu — karcący lub dogmatyczny — i to jeżeli dobiegł ją znienacka. Działo się tak dlatego, że okropne sny, którymi święci pańscy karali Nancy za grzechy, rozpoczynały się zazwyczaj
grzmiącą fanfarą ojcowskiej mowy. Nic dziwnego! Takie właśnie dźwięki zapowiadały ojca przed straszliwymi lunchami z czasów dzieciństwa.
Na początku rozdziału przytoczyłem opinię Leonory
o reszcie pdbytu Ashbumhamów w Nauheim — już po moim wyjeżdzie. Dni te przypominały jej długi pojedynek na niewidzialny oręż, toczony przez niemych przeciwników. Nancy, jak również napisałem, starała się ustawicznie zostawać sam na sam z Edwardem. Ów dawny nawyk Leonora postanowiła zwalczyć z poczucia obowiązku. Zadanie miała trudne. Mała przywykła do samodzielności i od lat polowała z Edwardem na szczury lub króliki, łowiła łososie, objeżdżała okolicę, składała okolicznościowe wizyty dzierżawcom. Tak działo się w Fordingbridge. Natomiast w Nauheim opiekun i wychowanka chodzili wieczorami do kasyna — jeżeli moja żona nie wymagała asysty kochanka. Niewinności stosunków tych dwojga dowodzi fakt, że nawet Florence nie była nigdy zazdrosna.
Leonora miała zwyczaj kłaść się do łóżka punktualnie o dziesiątej wieczór. Nie wiem, jakim sposobem postawiła na swoim, ale manewrowała tak, że przez cały czas pobytu w Nauheim Edward i Nancy zostawali sami tylko przy świetle dziennym i w tłumnie nawiedzanych miejscach. Gdyby była protestantką, poczynania jej musiałyby zbudzić czujność wychowanki. Ale katolicy mają swoje sekrety i rozmaite kwestie potrafią rozwiązywać sprawniej. Dwa czynniki ułatwiały pani Ashburnham zadanie: śmierć Florence oraz pogarszający się stan zdrowia Edwarda. Biedak sprawiał wrażenie ciężko chorego. Grzbiet mu się zaokrąglił, oczy podpuchły, ooraz częściej miewał momenty dziwnego roztargnienia.
Leonora mówiła później, że obserwowała męża niby
kot zaczajony na nieświadomego niebezpieczeństwa gołębia. W bezgłośnym czyhaniu była' również katoliczką z narodu, który miewa obce nam myśli i zachowuje je na własny użytek. Istotnie, różne myśli snuły się w jej głowie. Niektóre przekazywała nawet mężowi nie odzywając się doń słowem. Zrazu sądziła, że przytłaczają go wyrzuty sumienia z powodu Flo- rence i smutek po jej zgonie. Pilnie obserwowała Edwarda i od czasu do czasu rzucała pod adresem Małej zdawkowe uwagi o zmarłej. Dzięki temu upewniła się, że nie ma mowy o wyrzutach 'sumienia czy smutku. Ashburnham nie podejrzewał, by Florence mogła odebrać sobie życie nie napisawszy wprzód do niego płomiemneji epistoły. Był przekonany, że umarła na serce, gdyż nie wyprowadziła go nigdy z błędu co do stanu swojego zdrowia. Sądziła, że jako ciężko chora prezentuje się bardziej romantycznie.
Edward nie odczuwał wyrzutów sumienia. Słusznie był zdania, że traktował kochankę z wymaganą przez nią rycerską galanterią aż do momentu poprzedzającego jej zgon o dwie godziny. Leonora wywnioskowała to z wyrazu jego oczu, z postawy, w j;akiej stał nad otwartą trumną zmarłej, z tysiącznych drobnych oznak. Niespodziewanie mówiła o Florence do Małej, a on nie wzdrygał się, nie zwracał nawet uwagi; nadal siedział bez ruchu, zapatrzony przekrwionymi oczyma w obrus. Pił wtedy dużo i systematycznie, zwłaszcza wieczorami po odejściu kobiet.
Wyobraź sobie, milczący słuchaczu, że Leonora potrafiła skłaniać Nancy, by kładła się do łóżka również
o dziesiątej. Mała poczytywała to za niedorzeczność. Rozumiała, że będąc jak gdyby w półżałobie po Florence, nie powinna pokazywać się w kasynie. Nie pojmowała, czemu nie może towarzyszyć wujaszkowi w czasie wieczornych przechadzek po paiku. Nie wiem,
jakim pretekstem posłużyła się Leonora. Może odprawianymi wspólnie nocnymi modłami za spokój duszy zmarłej? Wreszcie, pod koniec dwu tygodni, Mała znudzona regularnością pobożnych praktyk, oznajmiła pewnego wieczora, że chce pójść na spacer z opiek u nem. Leonora omal nie straciła głowy, lecz Edward sam oddał się w jej ręce. Wstawał właśnie od stołu i nie patrzył na żonę. Nagle jednak zwrócił w jej stronę obrzękłą twarz i nabiegłe krwią oczy.
— Doktor von Hauptmann — powiedział — kazał mi kłaść się zaraz po kolacji. Z moim sercem znacznie gorzej.
Przez moment spoglądał na Leonorę — lekceważąco, pogardliwie. Zrozumiała, co jej ma do powiedzenia. Tymi słowami dostarczył w porę pretekstu, by mogła rozłączyć z nim Małą. Wzrokiem wymówił żonie, iż ośmieliła się posądzać go o chęć zdeprawowania Nancy.
W milczeniu przeszedł na piętro do swojego pokoju i długo czytał anglikański modlitewnik. Czekał, aż Mała zaśnie. Około pół do jedenastej Leonora usłyszała kroki męża, który minął drzwi jej sypialni, a w dwie i pół godziny później te same kroki zadudniły w korytarzu ciężko, niepewnie.
Pani Ashbumham milczała, oceniając sytuację do' ostatniego wieczora w Nauheim. Wówczas niespodziewanie zaczęła działać. Po obiedzie spojrzała na męża i przemówiła:
— Jak sądzisz, Teddy? Mógłbyś dziś chyba zlekceważyć rozkaz doktora i pójść z Nancy do kasyna? Biedactwu nie udał się pobyt w Nauheim.
Przez długą, pełną napięcia chwilę Edward patrzył na żonę. i
— No... tak — powiedział wreszcie.
Nancy podskoczyła radośnie i ucałowała wujaszka.
Według słów Leonory odpowiedź męża przyniosła jej ulgę znaczniejszą niż jakiekolwiek inne dwie sylaby, które słyszała w życiu. Zrozumiała, że Edwarda zżera nie męka pożądania, lecz uparta wola wyrzeczenia się Nancy. Zrozumiała, że może ograniczyć czujność.
Mimo to długo siedziała w ciemnym pokoju za pół- przymkniętymi żaluzjami, spoglądając na ulicę, noc i drzewa. Wreszcie dobiegł ją dźwięczny głos Małej. Brzmiał' coraz bliżej!. Na koniec usłyszała słowa:
— Z tym przyprawionym nosem wyglądałeś na starego dziada.
W kasynie obchodzono hucznie jakąś lokalną uroczystość.
— A ty byłaś całkiem podobna do starej żebraczki, która miała kolki — odparł Edward z właściwym mu posępnym humorem.
W blasku gazowej latarni zarysowały się dwie sylwetki: smukła Małej i nieco przygarbiona Edwarda. Rozmawiali tale jak zawsze, od czasu gdy Nancy przekroczyła siedemnasty rok życia. Nie uległ żadnej zmianie ogólny ton ani nawet żart na temat starej żebraczki, z której kpili często w Branshaw. Niebawem uchyliła drzwi pokoju opiekunki. Jednocześnie pocałowała Edwarda w czoło — nie inaczej niż każdego wieczora na dobranoc.
— Bawiliśmy się świetnie — oznajmiła. — On czuje się lepiej. Ścigaliśmy się przed domem. Wyprzedził panie o dwadzieścia jardów. Dlaczego siedzisz po ciemku?
Leonora słyszała, że Edward chodzi po swoim pokoju, lecz z racji paplaniny Małej nie wiedziała, czy wyszedł ponownie. Później, znacznie później uchyliła nie otwierane nigdy drzwi między pokojami jej i męża. Chciała przekonać się, czy on jest u siebie, bo była
zdania, że trzeba coś przedsięwziąć, jeżeli znowu pije. Ashbumham klęczał obok łóżka. Czoło miał oparte
o kapą. W wyciągniętych rękach trzymał obrazek Matki Boskiej! — okropny, szkarłatno-szafirowy bohomaz, który Nancy ofiarowała mu, gdy przyjechała z klasztoru na pierwsze święta. Nim Leonora zamknęła drzwi, ramiona Edwarda trzy razy drgnęły konwul- syjnie, a z jego ust dobyło się bolesne łkanie. Nie Ibył katolikiem, lecz w taki właśnie sposób podziałało nań wzruszenie. I
Po raz pierwszy tej nocy nerwowe lęki nie zakłócały snu pani Ashburnham.
III
W dniu powrotu do Branshaw Teleragh Leonora załamała się kompletnie. Rozpacz nie chodzi nigdy samotnie — to przekleństwo biednego umysłu ludzkiego, dopust okrutnego, chociaż, zapewne, sprawiedliwego losu. Każda wielka rozpacz, nawet gdy minie, pozostawia za sobą grozę, mękę, rozżalenie. Leonora doznała ulgi. Uwierzyła, że wolno jej ufać Edwardowi w sprawie z Małą. Wiedziała, że Nancy zasługuje na bezwarunkowe zaufanie. Jednakże wraz z ograniczeniem czujności wszystkie jej władze umysłowe uległy przytępieniu. Rozpoczynam obecnie najżałośniejszą część opowiadania, bo przykro patrzeć na zachwianie bystrej inteligencji. A równowaga pani Ashburnham chwiała się niewątpliwie.
Pamiętaj, milczący słuchaczu, że ta kobieta kochała męża z pasją zbliżoną do cierpień nienawiści. Jednakże żyła obok niego przez długie, długie lata i nie miała dlań ani jednego miłego słowa. Nie wiem, jak potrafiła tego dokonać. Zaczęło się od tego, że została wy-
dana za Edwarda. Była jedną z siedmiu córek w ubogim, podupadłym irlandzkim dworze. Wróciła tam z klasztoru, o którym wielekroć wspominałem. Miała dziewiętnaście lat i nauki ukończyła przed rokiem. Trudno wyobrazić sobie jej brak doświadczenia. Śmiało rzec mogę, że nie rozmawiała nigdy z mężczyzną z wyjątkiem księdza. Prosto ze szkoły powędrowała za wysokie mury dworu, bardziej zakonnego niż jakikolwiek klasztor na ziemi. Mieszkało tam siedem panien, zaharowana matka i skłopotany ojciec, do którego w ciągu ostatniego roku właśni dzierżawcy trzykrotnie strzelali zza żywopłotów. Do pań dzierżawcy odnosili się z większym respektem. Raz na tydzień jedna z dziewcząt (pamiętajmy — było ich siedem) wyjeżdżała z matką koszykową dwukółką zaprzęgniętą w bardzo tłustego i bardzo leniwego kuca. Niekiedy składały wizyty, były to jednak zdarzenia wyjątkowe. Leonora twierdzi, iż w ciągu roku po opuszczeniu klasztoru ledwie trzy razy przestąpiła próg cudzego domu. Resztę czasu siódemka sióstr spędzała w zachwaszczonym ogrodzie^ pośród niestrzyżonych szpalerów. Czasami grywały w tenisa albo w sparzaka w obramowanym potężnymi murami narożniku sadu, gdzie od dawna wymarły drzewa owocowe. W domu malowały akwarele, haftowały, przepisywały wiersze do albumów. Raz na tydzień bywały na mszy. Raz na tydzień chodziły do spowiedzi. W takich przypadkach opiekowała się nimi stara niania. Były szczęśliwe, bo nie znały innego życia.
Ale pewnego dnia zdarzyło się coś, co panny poczytały za niezwykły wybryk. Ze stolicy hrabstwa sprowadzono fotografa, który zrobił zdjęcie całej siódemki ustawionej w cieniu starej jabłoni o kostropa- tym pniu porosłym szarymi mchami.
Nie był to wszakże wybryk.
Trzy tygodnie wcześniej pułkownik Powys napisał do pułkownika Ashbumhama:
Wiesz co, Harry. Twój Edward mógłby się chyba ożenić | jedną z moich córek. Byłby to dla mnie dar nieba, bo ledwie wiążę koniec z końcem, a jak jedna panna .pójdzie z domu, inne ruszą jej śladem.
Dalszy ciąg listu informował, że wszystkie dziewczęta sąT wysokii7 postawne, zręczne i pod gwarancją niewinne. Przypominał również, ze pułkownik Ash- burnham i pułkownik Powys brali ślub tego samego dnia, chociaż w różnych kościołach (jeden był katolikiem, drugi anglikaninem), a poprzedniego wieczora mówili, iż w swoim czasie któryś z ich synów winien poślubić którąś z ich córek.
Pani Ashbumham była z domu Powys i do śmierci została przyjaciółką pani Powys. Panowie tułali się po świecie, jak to angielscy Oficerowie, więc spotkania nieczęsto się zdarzały. Jednakże panie prowadziły zawsze ożywioną korespondencję. Pisywały o drobiazgach takich, jak ząbkowanie Edwarda i pierwszych córek lub najlepszy sposób podnoszenia oczek w pończochach. Widywały się rzadko, lecz nie tak rzadko, by nie pamiętać, jak wyglądały poprzednim razem. Były coraz bardziej siwe, stawy miały coraz sztywniejsze, nigdy jednak nie brakło im tematu do pogawędki ani zasobu wspomnień do odświeżenia.
Wreszcie panny zaczęły osiągać wiek, w którym opuszcza się klasztor, miejsce stałego zesłania w okresie czynnej służby ojca. Pułkownik Powys przeszedł na emeryturę, ponieważ musiał stworzyć córkom dom rodzinny. Tak się złożyło, że Ashbumhamowie nie widzieli nigdy żadnej z panien Powys, jakkolwiek Edward asystował zwykle przy spotkaniach czworga ro
dziców w Londynie. Liczył wtedy dwadzieścia dwa lata i, jak sądzę, czystością ducha dorównywał nawet Leonorze. Nie wiem, jakim sposobem chłopiec może zachować dziewiczą naiwność obracając się w tak zepsutym świecie. :
Edward zawdzięczał to troskliwej opiece matki, szczególnie czystej atmosferze szkoły w Winchester, którą ukończył, a przede wszystkim własnej odrazie do grubiańskiej mowy i nieprzyzwoitych kawałów. W Sandhurst trzymał się z dala od takich rzeczy. Interesowały go nauki wojskową matematyka, terenoznawstwo, polityka i skutkiem dziwacznego kaprysu myślowego — literatura. Nawet w dwudziestym drugim roku życia poświęcał długie godziny lekturze powieści Walter Scotta i Kronik Froissarta.
Pani Ashbumham mniemała, że zasługuje na gratulacje, i niemal każdego tygodnia pisywała do pani Powys, jak bardzo jest zadowolona z syna.
Wreszcie pewnego dnia wracając z Edwardem przez Bond Street z meczu krykietowego na boisku Lord’s pani Ashburnham spostrzegła, że chłopiec obejrzał się za dobrze ubraną dziewczyną, którą minęli na chodniku. Wspomniała o tym w liście do przyjaciółki i dała wyraz zaniepokojeniu. Jednakże Edward obejrzał się za młodą osobą odruchowo. Był w tym okresie roztargniony z powodu rosnących wymagań swojego instruktora, z pewnością więc nie zdawał sobie sprawy, co robi. Ten właśnie list pani Ashburnham do pani Powys stał się natchnieniem listu pułkownika Powysa do pułkownika Ashbumhama — listu na poły żartobliwego, na poły błagalnego. Pani Ashbumham namówiła męża, by odpowiedział — jeszcze bardziej krotochwilnie — w sensie, że należałoby pokazać towar oferowany do kupna. W rezultacie fotograf zrobił zdjęcie. Widziałem owe siedem dziewcząt w bieli —
bardzo do siebie podobnych. Wszystkie, z wyjątkiem Leonory, miały trochę zbyt wydatne podbródki i trochę za mało inteligentne oczy. Fotograf nie był mistrzem. Leonorę ustawił pod starą jabłonią tak, że cień gałęzi przecinał jej! twarz i uczynił prawie niewidoczną.
Dla pułkownika Powysa i jego małżonki nadeszły trudne chwile. Pani Ashlbumham napisała otwarcie, że nic nie zdoła uspokoić jej matczynego serca lepiej niż małżeństwo syna z jedną z córek przyjaciółki, jeżeli oczywiście Edward okaże po temu skłonność. „Albowiem — dodała '— w danym razie może w grę wchodzić jedynie mariaż z miłości.” Niestety finanse biednych Powysów osiągnęły stan tak opłakany, że nawet zaaranżowanie spotkania młodej pary stanowiło szaleńcze ryzyko.
Rodziców przerażał koszt wysłania jednej z córek i Irlandii do Branshaw. I którą wytypować? Właśnie ta wybrana może nie trafić do serca Edwarda! Niemniej groźnie zapowiadała się wizyta Ashbumhamów i związane z nią wydatki na żywność i gościnną pościel. Matematyczne obliczenia wykazywały, jak wielu posiłków trzeba się będzie wyrzec później. Mimo wszystko jednak Powysowie zaryzykowali i trójka Ashbumhamów zjechała do ponurego dworu. Edward miał do dyspozycji prymitywne polowanie, prymitywne rybołówstwo i istny wir kobiecości. Niestety panienki podobały się matce bardziej niż synowi. Sądziła, że są zdumiewająco czyste i wróżą idealnie bezpieczną przyszłość. Istotnie były tak czyste, że Edward widział w nich raczej chłopców niż dziewczęta. Na koniec pewnego wieczora pani Ashbumham przeprowadziła z młodzieńcem rozmowę — taką, jakie angielskie matki miewają z angielskimi synami. Sądzę, że było to posunięcie kryminalne, chociaż nie wiem do-
kładnie, co zaszło. Dość na tym; że następnego rana pułkownik Ashburnham poprosił w imieniu jedynaka
o rękę Leonory. Powysowie stropili się nieoo. Leo- nora była trzecią córką, a Edward winieih (był wybrać pierworodną. Pani Powys miała poczucie przyzwoitości rozwinięte w wysokim stopniu, była więc prawie zdecydowana na danie odkosza. Ale jej małżonek zwrócił uwagę, że wizyta kosztuje sześćdziesiąt funtów, wliczając 'kwotę za wynajęcie dodatkowego lokaja oraz powozu i konia, a także kupno łóżek, pościeli i obrusów. Małżeństwo Ibyło koniecznością. W taki oto sposób Edward i Leonora zostali mężem i żoną.
Nie wiem, czy warto badać szczegółowo ich postępy w kierunku zupełnego oddalenia od siebie. Być może — tak. Jednakże-wielu—spraw sam nie potrafię zrozumieć. Nie mogę pytać o nie Leonory. a Edward nic mi nie powiedział. Nie mam pojęcia, czy mogła kiedykolwiek być mowa o miłości Edwarda do Leonory. Bez wątpienia uważał ją za najbardziej- pożądaną z siedmiu sióstr. Podobno powtarzał z uporem, że nie ożeni się z żadną inną, jeżeli tej nie dostanie. Na pewno przed ślubem wygłaszał do niej piękne mówki zaczerpnięte z książek, które czytywał. Nie jestem pewien, czy z perspektywy czasu potrafił opisać swoje ówczesne uczucia. Sądzę j'ednak, że spokojnie i bez przyśpieszenia tętna wziął dziewczynę, ponieważ nie napotkał oporu. Było to tak dawno, że pod koniec nędznego życia Ashburnhama cała historia rysowała się mgliście w jego wyobraźni. Z pewnością jednak darzył Leonorę uznaniem — rzeczywiście najwyższym uznaniem.
Podziwiał jej prostolinijność, czystość myśli, harmonijną budowę ciała, energię, biel skóry, złoto włosów, religijność, poczucie obowiązku. Lubił pokazywać się z żoną.
Jednakże pani Ashlbumham nie działała nań magnetycznie. Moim zdaniem nie kochał jej, ponieważ nigdy nie bywała smutna, a on znajdował radość życia wtedy, gdy pocieszał kogoś beznadziejnie i tajemniczo ponurego. Takiej! roli nie mógł odgrywać w małżeństwie. Zapewne na początku Leomora była zbyt posłuszna. Nie mam na myśli uległości — podporządkowywania własnych sądów mężowskim. Tego z pewnością nie robiła. Ale została wręczona mężowi niby pokorna średniowieczna dziewica, a przez całe życie wbijano jej w głowę, iż kardynalny obowiązek niewiasty to posłuszeństwo. Nauka nie poszła w las. Trudno się temu dziwić.
Jeżeli chodzi o Leonorę, to jej podziw dla zalet Edwarda zmienił się rychło w miłość niepośledniej głębi. Jego tętno nigdy nie biło żywiej, natomiast ona stawała się tak zwaną „inną istotą”, kiedy nadchodził z przeciwnej strony sali balowej. Goniła za nim wzrokiem pełnym wiary, zachwytu, [Wdzięczności, kochania. W szerokim rozumieniu był jej mistrzem, przewodnikiem i zawiódł ją do czegoś, co dla dziewczątka przybyłego prosto z klasztoru zakrawało prawie na nieibo. Nie mam najmniejszego wyobrażenia, jak przedstawia się egzystencja żony angielskiego oficera. Myślę, że obfituje w -rozrywki i plotki w gronie przyjemnych mężczyzn umizgających się do niej w granicach przyzwoitości i miłych kobiet, które traktują młodą mężatkę jak własne dziecko. Spowiednik pochwalał ten tryb życia, Edward .pozwalał urządzać skromne przyjęcia dla koleżanek z klasztoru, wielebna matka przełożona wyrażała się z uznaniem
o Edwardzie. Przez pięć lub sześć lat nie było szczęśliwszej niż Leonora kobiety.
Dopiero pod koniec wspomnianego okresu chmury poczęły się gromadzić, jak głosi utarte powiedzonko.
Leonora miała dwadzieścia trzy lata, a niespożyta energia budziła w niej, zapewne, pragnienie władzy. Dostrzegała już, że mąż ma niedorzecznie szczodrą rękę. W tym okresie zmarli jego rodzice. Życzeniem ich było, aby Edward pozostał w wojsku, jednakże Edward zaczął poświęcać wiele uwagi administrowaniu Bran- shaw za pośrednictwem rządcy. Aldershot leżało niedaleko i państwo Ashburnham spędzali wszystkie urlopy w swoich włościach.
Nagle Leonora poczęła uświadamiać sobie, że hojność męża sięga fantastycznych granic. Na wydatki kasynowe przeznaczał o wiele za dużo. Służącym swojego ojca — dawnym i nowym — wyznaczył zbyt sute odprawy. Dochody miał pokaźne, chwilami jednak odczuwał trudności materialne. Mówił nawet o zaciągnięciu długu hipotecznego pod zastaw kilku farm, lecz do czegoś takiego nigdy nie doszło.
Leonora próbowała nieśmiałej perswazji. Ojciec, którego widywała czasami, twierdził, że Edward jest zbyt łaskawy dla dzierżawców. Żony kolegów-oficerów napomykały dyskretnie, iż jego wygórowane składki kasynowe utrudniają sytuację innym. Jak na ironię pierwsze poważne nieporozumienie wynikło na tle katolickiej kaplicy, którą Ashburnham zamierzał wybudować w Branshaw. Chciał w ten Ibardzo kosztowny sposób oddać hołd żonie. Atoli Leonora nie życzyła sobie kaplicy. Mogła, ilekroć chciała, jeździć do pobliskiego kościoła swojego wyznania. Mogła z nią jeździć również stara niania, jedyna katoliczka między służbą. Pośród dzierżawców nie było katolików. Leonora często gościła księży, lecz nawet oni nie chcieli kaplicy w miejscu, gdzie mogłaby uchodzić tylko za niepotrzebną ostentację. Podczas odwiedzin w Branshaw chętnie odprawiali mszę dla pani domu i jej piastunki w od-
powiednio przystosowanej szopie. Wszelako Edward uparł się w tej kwestii niczym osioł.
Martwił się szczerze brakiem uczuć żony i jej odmową przyjęcia od niego publicznego hołdu. Sądził, że Leonora nie posiada wyobraźni, jest zimna i zawzięta. Nig iwiem. jaką rolę odegrali księża w tej, jak się okazało, .tragedii. Sądzę, że postępowanie ich było zacne, lecz błedne. Kogóż iednak Ashburnham nie przywiódłby do błędów? Był nawet urażony, że spowiednik żony nie zabiega usilnie o jego nawrócenie. Tak mi się przynajmniej zdaje. W owym okresie chętnie zostałby katolikiem.
Nie wiem, dlaczego księża nie złowili tej duszyczki. Cóż, są to ludzie, którzy posiadają szczególną wiedzę i całkiem osobliwe poczucie taktu. Może sądzili, że przedwczesne nawrócenie Edwarda zniechęci innych protestantów do wstępowania w związki małżeńskie z katoliczkami? Może przejrzeli go bystrzej, niż on przejrzał sielbie, i uznali za mało pożądanego prozelitę? Tak czy inaczej, księża i Leonora zostawili Edwarda własnemu losowi, co bolało go mocno. Sam mi powiedział, że wszystko ułożyłoby się inaczej gdyby żona potraktowała wówczas serio jego aspiracje. Ośmielam się twierdzić, że to wierutny nonsens.
W każdym razie kaplica wywołała pierwszą katastrofalną kłótnię. Edward czuł się wówczas niedobrze. Uważał, że przeciążają go obowiązki pułkowe, gdyż pełnił funkcje oficera kasynowego. Leonora także niedomagała. Dręczyły ją przeczucia, że ich związek pozostanie bezpłodny. W tym czasie jej ojciec zjechał z Glasmoyle do Branshaw.
O ile mi wiadomo, był to okres dla Irlandii burzliwy. Pułkownik Powys miał głowę pełną własnych dzierżawców, którzy chętnie strzelali doń z broni myśliwskiej. Na domiar złego rozmowy z rządcą umo-
cniły w nim przekonanie, że Edward odnosi się do swoich dzierżawców z karygodną wyrozumiałością. Lata dziewięćdziesiąte dawały się we znaki rolnictwu. Cena pszenicy spadła do kilku szylingów za cetnar. Mięso tak staniało, że nie opłacała się hodowla bydła. Wszystkim hrabstwom angielskim groziła ruina, więc Edward litował się nad dzierżawcami i wydatnie redukował tenutę.
Wypada oddać sprawiedliwość obydwojgu Ashburn- hamom. Leonora przyznała później, że nie miała słuszności w tym okresie, gdyż jej! mąż prowadził dalekowzroczną politykę, troszcząc się w trudnych latach
o rzeczywiście dobrych dzierżawców. Nie czerpał dochodów wyłącznie z ziemi. Pokaźną ich część przynosiły mu akcje kolejowe. Ale stary pułkownik Powys miał lekkiego bzika na punkcie dzierżawców. Co prawda nie zwracał się z tym bezpośrednio do Edwarda, lecz przy lada okazji wygłaszał kazania na użytek córki. Upajał się pomysłem, iż zięć powinien przepędzić wszystkich dzierżawców i sprowadzić ze Szkocji nowy komplet farmerów. Tak robili wszyscy w Essex. Pułkownik wierzył, że Edward zmierza wprost ku ruinie.
Niepokoiło to Leonorę. Dręczyło ją nad miarę. Nie sypiała nocami. Wokół jej ust pojawiły się zmarszczki troski. To z kolei martwiło Edwarda. Nie twierdzę, że pani Ashbumham poruszała wobec męża kwestię . dzierżawców. Jednakże on dowiedział się, iż ktoś, prawdopodobnie ojciec, rozmawia z nią na ten temat. Dowiedział się dzięki zwyczajowi, że każdego rana podczas śniadania rządca przychodził, aby zdawać relację z drobnych wydarzeń. Pośród dzierżawców był niejaki Mumford, który w ciągu ostatnich trzech lat płacił tylko połowę tenuty. Otóż pewnego dnia rządca zameldował, iż w tym roku Mumford nie będzie w sta
nie nic zapłacić. Edward zastanowił się na moment, następnie zaś powiedział:
— Trudno. To stary człowiek, a jego rodzina siedzi na naszej ziemi od dwustu lat. Trzeba mu cały czynsz darować.
W tym momencie Leonora wydała dźwięk łudząco podobny do jęku. Należy pamiętać, że miała wówczas powody do niepokoju i rozdrażnienia. Edward zdziwił się, bo odgadł myśli żony, a zdziwienie przybrało rychło postać gniewu.
— Chcesz — rzucił szorstko — żebym wypędził ludzi, którzy od wieków zarabiają dla nas pieniądze? Mamy wobec nich zobowiązania. Nie, moja droga! Nie sprowadzę bandy farmerów ze Szkocji.
Spojrzał na nią, jak twierdzi Leonora, z nienawiścią i gwałtownie wstał od stołu. Sytuację pogorszył niewątpliwie fakt, że Edward dał upust złości przy świadku. Tak sądziła Leonora. Nawiasem mówiąc, pozwolił sobie na taki wybuch po raz pierwszy i ostatni w życiu. Rządca, spokojny, zrównoważony człowiek, którego przodkowe od przeszło stu lat służyli Ashbum- hamom, spróbował wyjaśnić młodej pani, że, jego zdaniem, dziedzic stosuje wobec dzierżawców najwłaściwszą metodę postępowania. Być może jest zbyt wspaniałomyślny, ale ciężkie czasy to ciężkie czasy i wszyscy muszą zaciskać pasa — tak samo pan, jak dzierżaiwcy. Najważniejsza sprawa to nie dopuścić do wyjałowienia ziemi. Szkoccy farmerzy wyciskają wszystko z pól i rok po roku pogarszają ich stan. Natomiast Edward ma bardzo dobrych dzierżawców, którzy robią, co mogą, dla niego i dla siebie. Rozumowanie to nie przemówiło wówczas do Leonory, jakkolwiek bardzo zbił ją z tropu gwałtowny wybuch męża.
Pani Ashburnham wprowadzała oszczędności w swoim zakresie. Kiedy dwie służące odeszły, nie poszukała
na ich miejsce nowych i w owym roku wydała znacznie mniej na stroje. Wydawane od czasu do czasu obiady bywały mniej wystawne i nieporównanie mniej kosztowne niż w minionych latach. Edward począł dostrzegać surowość i stanowczość charakteru żony. Zdawało mu się, że widzi spowijającą go sieć, w uścisku której Ashburnhamowie zejdą rychło do poziomu stosunkowo ubogich rodzin ziemiańskich z sąsiedztwa. Ponadto w zagadkowy sposób, jakim dwoje żyjących ze sobą ludzi porozumiewa się bez słów, Odgadł, iż Leonorę martwi jego system zarządzania majątkiem. Wiedział o tym już przed wybuchem z powodu Mum- forda. Wydawało mu się, że sytuacja jest nie do zniesienia, a na domiar złego ■ wstydził się awantury urządzonej w obecności rządcy. Wyobrażał solbie, że przeżywa kryzys nerwowy. Sądzę, że w całej Anglii niewielu było ludzi tak nieszczęśliwych jak Edward w owym czasie.
Rozumiesz, milczący słuchaczu? W gruncie rzeczy był to prostaczek — zupełny prostaczek. Sądził, że mężczyzna nie może wypełnić zadań swego życia bez lojalnej i serdecznej współpracy kobiety, z którą żyje. Tymczasem zaczynał podejrzewać mgliście, że wbrew swoim niewątpliwie kolektywistycznym tradycjom ma za żonę skończoną indywidualistkę. Jego umiłowana teoria — teoria feudalna o suzerenie świadczącym dobro wasalom i wasalach świadczących dobro suze- renowi — była obca naturze żony. Nic dziwnego. Leonora pochodziła z rodziny drobnych irlandzkich ziemian — z małego garnizonu w podbitym kraju. Ponadto myślała wciąż o dzieciach, których pragnęła.
Nie wiem, dlaczego Ashburnhamowie nie mieli dzieci, i nie wierzę, by mogły one coś zmienić. Przepaść między Edwardem a Leonorą była zbyt głęboka. Pojęcie o zadziwiającej,naiwności Edwarda Ashbumhama
może dać fakt, że w dniu ślubu i przez dalsze, jak sądzę, dwa lata nie wiedział właściwie, jak powstają dzieci. Leonora też nie wiedziała. Nie twierdzę, że podobny stan rzeczy utrzymał się długo, lecz bądź co bądź istniał. Sądzę, że wywarł nie byle jaki wpływ na stan umysłów tej pary. Dość na tym, że nigdy nde mieli dziecka. Była to wola boska.
. Leonora na pewno uważała brak potomstwa za wolę boską i tajemniczą, straszną karę zesłaną przez Wszechmogącego. Pod koniec bowiem wspomnianego okresu dowiedziała się, że jej rodzice nie wymogli na rodzinie Edwarda przyrzeczenia, iż wszystkie narodzone z tego związku dzieci zostaną wychowane w katolicyzmie. Oczywiście nie rozmawiała nigdy na ten temat z ojcem, matką łub mężem. Kiedy ojcu wymknęło się coś, co naprowadziło ją tna właściwy trop, jęła zabiegać usilnie, aby stosowną obietnicę uzyskać od Edwarda. Napotkała wszakże na nieoczekiwany opór. Mąż przystawał chętnie na katolickie wychowanie córek, lecz synów chciał widzieć anglikanami. Nie bardzo pojmuję zakres znaczenia tych kwestii w angielskim społeczeństwie. Otwarcie mówiąc, Anglicy wydają mi się trochę zwariowani na punkcie polityki oraz religii. U Edwarda podobne stanowisko musiało szczególnie dziwić, ponieważ sam był skłonny przyjąć religię Rzymu. Sądził zapewne, że osobiście może zostać katolikiem, synów zaś winien wychować w wierze przodków. Wydaje się to nielogiczne, lecz, moim zdaniem, jest znacznie mniej nielogiczne, niż się wydaje. Edward był przekonany, iż dysponuje własnym ciałem i własną duszą i ma po temu prawo. Natomiast lojalność wobec tradycji rodzinnej wzbraniała mu krępować przyszłych dziedziców nazwiska i spadkobierców ziemi zmarłych pradziadów. Kwestia córek miała poślednie znaczenie. Dziewczęta poznają inne domy i odmienne
warunki. Zresztą tak załatwia się zwykle podobne sprawy. Natomiast chłopcom należy zostawić wybór, a przede wszystkim wychować ich w anglikanizmie. W tej materii Ashburnham okazał się stanowczy i nieugięty.
Leonora cierpiała straszliwie. Trzeba pamiętać o jej głębokim przekonaniu, że nie zrodzonemu z niej j'e- szcze potomstwu grozi, jeżeli nie [potępienie wieczne, to w każdym razie przyjęcie fałszywej] doktryny. Przechodziła męki, których nie potrafiła opisać. Nie próbowała nawet tego. Kiedy jednak powiedziała prawie niedbale: „Nie sypiałam po nocach, a spowiednicy daremnie usiłowali mnie pocieszyć” — ton jej głosu zdradził, jak długie to były noce i jak znikomą rolę odgrywały pociechy spowiedników. Ci ostatni traktowali widocznie cały problem z większym spokojem. Bez wątpienia przekonywali penitentkę, że nie powinna przypisywać isobie grzechu. Może nawet grozili, może zaklinali Leonorę, by ostrząsnęła 'się z tego, co nazywali, jak sądzę, zatwardziałością ducha. Kiedy narodzą się dzieci, matka winna podjąć starania, by wywierać na nie 'zbawienny wpływ własną osobowością, nie propagandą. Ostrzegali nawet Leonorę, że zgrzeszy, jeżeli nie. przestanie uważać się za grzesznicę. Nic nie pomagało. Nadal sądziła, że ciąży ha niej grzech.
Leonora musiała zdawać sobie sprawę, iż oddala się od niej coraz bardziej! człowiek, którego kocha namiętnie, a imirno tego próbuje utrzymać żelazną ręką. Edward zaczynał poczytywać żonę za osobę nie tylko zimną cieleśnie i duchowo, lecz również wyrachowaną i niedobrą. Czasami wzdrygał się, gdy doń coś powiedziała, ona natomiast nie rozumiała, dlaczego ma uchodzić za wyrachowaną i niedobrą. Usiłowania męża, by dźwigać na własnych barkach szwadron, pułk, włości rodowe i połowę hrabstwa wyda
wały się jej czystym szaleństwem. Nie mogła pojąć, z jakiej racji chęć poskromienia tej megalomanii ma świadczyć o wyrachowaniu. Po prostu chciała utrzymać majątek w całości dla dzieci, które jakoś na świat nie przychodziły. Stopniowo, powoli wymiana myśli małżonków poczęła ograniczać się do dyskusji, czy Edward może zadeklarować dotację na tę lub ową instytucję albo czy powinien ratować jeszcze jednego pijaka. Niestety Leonora nie potrafiła dostrzec faktycznego stanu rzeczy.
Pośród napięcia i trudności na pozór nie do rozwikłania sprawa Kilsyte przyniosła Ashbumhamom niemal ulgę. Na złośliwą ironię losu zakrawa fakt, iż Edward nie pocałowałby najprawdopodobniej młodej niani, gdyby nie chciał przypodobać się Leonorze. Służące nie jeżdżą zazwyczaj pieiwszą klasą, a tamtego dnia Edward kupił bilet trzeciej, by dowieść żonie, że i on potrafi oszczędzać. Powiedziałem, że sprawa Kilsyte złagodziła napięcie, jakie istniało wówczas między Ash- Ibumhamami. Leonorze pozwoliła opowiedzieć się po stronie męża z zapałem i niezachwianą lojalnością. Dała jej sposobność zajęcia takiego stanowiska, jakie on uważał za właściwe dla dobrej żony.
Otóż, milczący słuchaczu, Edward znalazł się w przedziale kolejowym z niebrzydką dziewczyną lat mniej więcej dziewiętnastu. Niebrzydka dziewczyna lat mniej więcej dziewiętnastu miała ciemne włosy, rumianą cerę, niebieskie oczy i cichutko płakała. Edward siedział w swoim kąciku i nie myślał o niczym. Przypadkiem zerknął na młodą nianię. Dwie śliczne, ogromne łzy pojawiły się w jej oczach i kapnęły na spódniczkę. Kapitan odczuł żywo, że musi pocieszyć jakoś biedaczkę. Takie już miał zadanie życiowe. Sam cierpiał ostatnio, więc zjednoczenie dwu trosk wydało mu się czymś najnaturalniejszym pod słońcem. Był szczerym
demokratą. Myśl o różnicach pozycji socjalnej nie postała mu w głowie. Nawiązał rozmowę i dowiedział się, że kawalera towarzyszki podróży widziano na spacerze z Anią spod pięćdziesiątego czwartego. Przysiadł się do dziewczyny. Orzekł, iż wiadomość nie musi być prawdziwa, zresztą kawaler mógł pójść na spacer z Anią spod pięćdziesiątego czwartego bez poważniejszych zamiarów. Edward zapewnił mnie, że potraktował sąsiadkę niemal po ojoowisku, kiedy otoczył ją ramieniem i pocałował.
Ale sąsiadka nie zapomniała o różnicach pozycji socjalnej. Przez całe życie matka, koleżanki, nauczycielki — cała tradycja jej sfery ostrzegała dziewczynę przed dżentelmenami. A oto pocałował ją dżentelmen. Wrzasnęła, odtrąciła natręta, zerwała się z ławki i szarpnęła hamulec bezpieczeństwa.
W oczach opinii publicznej Ashbumham oczyścił się jako tako. Ale pod względem duchowym sprawa Kilsy- te wyrządziła mu znaczną krzywdę.
IV
Bardzo trudno przekazać pełny obraz człowieka, Nie
wiem, o ile powiodło m'i się to z Edwardem Ashburn- hamem. Myślę, że wcale., Niełatwo, nawet zorientować się, co ma znaczenie i jakie. Czy to na przykład ważne, że Edward był doskonale zbudowany, trzymał się prosto, jadał z umiarem, prowadził regularny tryb życia i posiadał Wszelkie cnoty zwane potocznie angielskimi? Czy potrafiłem wzbudzić przekonanie, że on był taki i odznaczał się takimi cnotami do ostatnich miesięcy życia? A odznaczał się nimi bez wątpienia. Rejestr ich winien trafić na jego nagrobek i prawdę mówiąc, stanie się tak na życzenie wdowy.
nipkaw też jestem, czy dałem właściwe pojęcie, jakie AshEumham prowadził życie i jak'przedstawiał się rozkład jego zajęć? Otóż do ostatka poświęcał stosunkowo mało czasu swoim rozlicznym miłościom. Musiałem pisać o nich dużo, lecz należało również poinfor- mowaćTtię, milczący słuchaczu, że ów człowiek wstawał codziennie o siódmej, brał zimną kąpiel, śniadanie jadł o ósmej, od dziewiątej do pierwszej był zajęty w pułku, do podwieczorku grał w polo lub podczas właściwego sezonu w krykieta ze swoimi szeregowymi. Następnie do kolacji załatwiał sprawy kasyna albo korespondencję z rządcą Branshaw. Wieczorami grał w karty czy też w bilard z Leonorą oraz poświęcał czas takim lub innym obowiązkom towarzyskim. Tego rodzaju sprawy zapełniały prawie całe życie Edwarda Ashlbumhama. Aż do końca jego życia historie miłosne przeplatały je w przypadkowo dobranych momentach albo też rozgrywały się podczas zebrań towarzyskich, zabaw tanecznych, obiadów. Zdaje mi się, że nie zdołałem przekazać takiego wrażenia. Spodziewam się jednak, że nie przypisałem Edwardowi cech patologicznych. Nie miał ich z pewnością. Był zupełnie normalnym mężczyzną o nadmiernie wybujałej skłonności do sentymentalizmu. Charakter jego dzieciństwa i wpływy matki, jego ignorancja życiowa, szkoła, jaką dostał od instruktorów w wojsku — wszystko to oddziałało potężnie na wczesną młodość Edwarda i, moim zdaniem, wyrządziło mu wiele złego. Jednakże wszyscy stykamy się z czynnikami zbliżonego rodzaju i wszystkim nam wyrządzają one wiele złego. W każdym razie życie Ashlbumhama stanowiło kompletnie normalny zarys życia bardzo zajętego, sentymentalnego I pracującego zawodowo dżentelmena.
Kwestia pierwszego wrażenia niepokoiła mnie zawsze, ale w sensie czysto akademickim. To znaczy,
H
153 M
że od czasu do czasu zadawałem sobie pytanie, czy w stosunkach z ludźmi najsłuszniej kierować się pierwszym wrażeniem? Ale nie miałem właściwie do czynienia z nikim oprócz kelnerów, pokojówek i Ashbum- hamów, z którymi stosunków nie potrafiłbym określić. Jeżeli chodzi o kelnerów i pokojówki, to przekonywałem się na ogół, iż moje pierwsze wrażenia bywają trafne. Jeżeli ktoś wydał mi się na pierwszy rzut oka grzeczny, przyjemny i usłużny, zazwyczaj okazywał się takim. Raz wszakże popełniłem omyłkę. W paryskim mieszkaniu mieliśmy pokojówkę, którą uważałem za przemiłą i kryształowo uczciwą. I ta właśnie dziewczyna ukradła Florence pierścionek z brylantem! Jednakże zrobiła to, by uchronić swojego chłopca przed więzieniem, a więc w grę wchodził przypadek, jak się mówi, siły wyższej.
Nawet podczas mego 'krótkiego zetknięcia się z amerykańskim światem interesów — w ciągu drugiej połowy sierpnia i prawie całego września — stwierdziłem, że należy ufać pierwszemu wrażeniu. Nauczyłem się wtedy klasyfikować i etykietować automatycznie każdego, kogo mi przedstawiono, na zasadzie rysów jego twarzy i pierwszych słów, które odeń usłyszałem. Trudno jednak powiedzieć, abym w trakcie pobytu w Stanach Zjednoczonych naprawdę załatwiał jakieś interesy. Po prostu zwijałem swoje sprawy. Gdybym nie myślał o małżeństwie z Małą, może znalazłbym jakieś zajęcie w kraju ojczystym. Moje przeżycia tam były pouczające i zabawne. Zdawało mi się chwilami, że wyszedłem z muzeum, i ogarnął mnie nagle wir szaleńczej maskarady. Okres współżycia z Florence kazał mi prawdę zapomnieć o czymś takim jak blichtr towarzyski, praca zarobkowa, ¡chęć zysku.
Ba! Nie myślałem nawet, że dolar istnieje naprawdę i może byę bąjdz-O wartościowy dla kogoś, kto go nie
posiada. Nie pamiętałem także, iż plotki mają jakiekolwiek znaczenie. Pod względem plotek Filadelfia okaizała się miastem najniezwyklejszym wśród poznanych przeze mnie w życiu. Spędziłem tam nie więcej niż dziesięć dni i nie miałem poważnych spraw do załatwienia. Mimo to jednak wszyscy ostrzegali mnie wciąż przed wszystkimi, ktoś zupełnie mi obcy stawał za moim fotelem w hotelowym salonie i dyskretnym szeptem zaczynał sączyć mi do ucha niepochlebne uwagi o kimś równie mi nie znanym, kto stał przy barze. Nie mam pojęcia, jaką rolę przypisywali mi ci ludzie. Może sądzili, że przyjechałem wykupić długi miasta albo zawładnąć portfelem kontrolnym akcji jakiegoś towarzystwa kolejowego. Albo wyobrażali sobie, że wejdę w posiadanie tej! lub innej gazety. Byli to politycy albo reporterzy, co ostatecznie wychodzi na jedno. Tymczasem mój majątek w Filadelfii stanowiły przede wszystkim nieruchomości w staroświeckiej dzielnicy miasta. Chodziło mi więc tylko o sprawdzenie, czy domy są remontowane, jak należy, a drzwi porządnie pomalowane. Chciałem również odwiedzić krewnych, których miałem tam trochę. Przeważnie należeli do wolnych zawodów i znajdowali się w tarapatach skutkiem paniki giełdowej, która miała miejsce,
o ile dobrze sobie przypominam, w 1907 roku. Byli sympatyczni, lecz bez wątpienia podobaliby mi się bardziej, gdylby nie dręczyła ich mania, iż działa przeciwko nim coś, co nazywali „wpływami”. Otóż Filadelfia rysuje się w mojej pamięci jako zbiór staroświeckich salonów (o charakterze raczej angielskim niż amerykańskim), w których przystojne i dobrze ubrane, lecz zatroskane damy, moje kuzynki, opowiadają o jakichś tajemniczych posunięciach obliczonych na ich szkodę. Nie potrafiłem pojąć, o co właściwie chodzi. Może moja rodzina myślała, że jestem dobrze poinfor
mowany, a może żadnych posunięć nie było? Wszystko przedstawiało się sekretnie, subtelnie i, że się tak wyrażę, podziemnie. Pośród rodziny wyróżniał się sympatyczny młody człowiek, niejaki Carter, zdaje się mój cioteczno-cioteczny siostrzeniec. Był przystojny, śniady, starannie wychowany, wysoki i skromny. Pracował w agencji pośrednictwa i administracji nieruchomości, która pobierała czynsze w moich domach. On oczywiście zapoznawał mnie z moim stanem posiadania, więc Widywałem często jego i uroczą dziewczynę imieniem Mary, z którą był zaręczony. Zrobiłem jednak coś, czego stanowczo należało uniknąć: zebrałem szczegółowe referencje o tym młodzieńcu. Pracodawcy potwierdzili w pełni, iż jest taki, jakim się .wydaje: uczciwy, pracowity, pogodny, życzliwy ludziom i usłużny wobec całego świata. Natomiast krewni Cartera i równocześnie moi mieli mu do zarzucenia coś mglistego. Wyobrażałem sobie, że biedak brał udział w jakiejś malwersacji lub co najmniej uwiódł kilka ufnych, a niewinnych dziewic. Przeniknąłem jednak tajemnicę i odkryłem, iż Carter popiera partię demokratyczną. Cała moja rodzina hołdowała poglądom republikańskim, a z jej punktu widzenia sprawa przedstawiała się tym gorzej, że ów młodzieniec był, jak określono, demokratą z Vermont. Podobno mówi to samo za siebie, chociaż osobiście nie mam pojęcia, co znaczy. Kiedy umrę, mój majątek dostanie się chyba Carterowi. Z przyjemnością przechowuję w pamięci jego sympatyczny wizerunek i podobiznę zaręczonej z nim uroczej dziewczyny. Oby los potraktował ich przychylnie.
Obecnie jestem usposobiony tak, że nic nie zdoła mnie skłonić do zbierania informacji o charakterze człowieka, który na pierwszy rzut oka przypadnie mi do gustu. Krótka dygresja na temat filadelfijskich do
świadczeń miała na celu uzasadnienie tej myśli. Bo któż, u Boga Ojca, może powiedzieć coś o charakterze drugiego człowieka? Kto na tym świecie zna jakiekolwiek obce serce lub nawet własne? Nie twierdzę, że niepodobna wyrobić sobie mniej lub więcej ścisłego sądu, jak dana osoba postąpi w określonym przypadku. Nikt nie zdoła jednak dokładnie przewidzieć zachowania drugiego człowieka we wszelkich możliwych okolicznościach, a więc niczyja „charakterystyka” nie może przydać się na nic. Za przykład służy sprawa paryskiej pokojówki Florence. Ufaliśmy tej dziewczynie tak, że dostawała czeki in blanco na pokrycie rachunków domowych. Mimo to nagle ukradła pierścionek. Nie podejrzewaliśmy, że jest zdolna do czegoś podobnego. Ona sama tego nie podejrzewała. Przestępstwo nie miało nic wspólnego z jej charakterem.
Może podobnie działo się z Edwardem. Lub raczej nie! Myślę, że tak nie Ibyło. Trudno sprecyzować to ściśle. Jak już wspomniałem, sprawa Kilsyte złagodziła napięcie między Ashbumhamami. Edwarda przekonała, że żona potrafi być wobec niego lojalna, Leono- rze dała sposobność wykazania, iż nadal ufa mężowi. Bez zastrzeżeń uwierzyła mu na słowo, że całując dziewczynę zamierzał tylko po ojcowsku pocieszyć zapłakane dziecko. Prawdę rzekłszy, środowisko Edwarda, nie wyłączając sędziów, przyjęło ten punkt widzenia. Niech ludzie mówią, co chcą, ale nasze środowisko stać niekiedy na doskonałe miłosierdzie... Jednakże powtarzam: sprawa Kilsyte wyrządziła Edwardowi znaczną szkodę.
Tak przynajmniej on sam zapatrywał się na tę kwestię. Zapewniał mnie, że nigdy w głowie mu nie postała myśl o niewierności wobec Leonory, póki sprawa Kilsyte nie trafiła do sądu i rzecznik strony przeciwnej nie począł przypisywać mu nieczystych my
śli — takich, jakie rzecznik strony przeciwnej przypisuje zazwyczaj pozwanemu w podobnej sytuacji. Dopiero podczas procesu, wśród zamętu i podniosłych ceremonii prawnych, Edward przypomniał sobie nagle, stojąc na trybunie świadków, jak miękkie było ciało dziewczyny, którą otoczył ramieniem. Od tamtego momentu służąca z przedziału kolejowego wydawała mu się ponętna, Leonora zaś mało pociągająca.
Począł śnić na jawie, że taktowniej zawiera znajomość w przedziale kolejowym i romans prowadzi dalej. Od czasu do czasu przemyśliwał również o zalecankach do innych kobiet lub, wyrażając się ściślej, o subtelnym pocieszaniu ukoronowanym konsumpcją. Tak zapatrywał się na tę ‘kwestię. Uważał Się za ofiarę sprawiedliwości. Nie znaczy to, iż chciał uchodzić we własnych oczach za kogoś w rodzaju Dreyfusa. Nic podobnego. Sprawiedliwość potraktowała go łaskawie. Orzekła, iż jej zdaniem kapitan Ashbumham uległ mylnie skierowanemu pragnieniu niesienia pociechy osobie płci odmiennej, i ukarała go pięcioszy 1 ingową grzywną za brak taktu czy też znajomości świata. Lecz Edward utrzymywał, że sprawa Kilsyte zrodziła w jego głowie złe myśli.
Nie wierzę w to, chociaż on niewątpliwie wierzył. Miał wówczas dwadzieścia siedem lat i tracił kontakt z żoną. Taka lub inna katastrofa była nieunikniona. Chwilowe zbliżenie nastąpiło, nie mogło jednak trwać długo. Sytuację pogarszał, zapewne, fakt, iż Leonora stanęła na wysokości zadania w danym przypadku. Mąż musiał szanować ją z tej racji i odczuwać wdzięczność, więc tym przykrzejszy zdawał mu się jej chłodny stosunek do innych bliskich jego sercu kwestii: obowiązków, kariery, tradycji. Uraza granicząca z rozpaczą budziła myśli, że inna kobieta mogłaby być dlań
lepszą ostoją moTalną. Edward chciał, by kobiety widziały w nim postać typu pokrewnego Lohengrinowi.
Twierdził, że w tym okresie świadomie szukał kobiety, która mogłaby mu przynieść ulgę. Znalazł ich nawet kilka, bo w jego środowisku nie brakowało dam skłonnych przyznać sympatycznemu i przystojnemu dżentelmenowi, że obowiązki feudalnego wielkiego pana są istotnie feudalne. Chętnie spędzałby dnie na rozmowach z jedną lub drugą z owych dam, lecz wszędzie napotykał jakąś przeszkodę. Jeżeli wybranka Edwarda była mężatką, musiała poświęcać małżonkowi lwią część czasu i zainteresowań. W przypadkach panien zbyt częste obcowanie mogłoby skompromitować młodą osobę. Należy pamiętać, że w tamtym okresie Edward nie myślał wcale o uwiedzeniu którejkolwiek z owych dam. Szukał tylko moralnej ostoi w osobie płci odmiennej, ponieważ przekonał się, że z mężczyznami trudno rozprawiać o ideałach. Szczerze mówiąc, nie podejrzewam, by ten człowiek zamierzał kiedykolwiek uczynić z tej lub innej kobiety swoją kochankę. To brzmi paradoksalnie, lecz, moim zdaniem, jest słuszne jako przyczynek do charakterystyki.
O ile mi wiadomo, jeden z księży pani Ashbum- ham — człek obyty w świecie — poradził jej, by wywiozła męża do Monte Carlo. Był zdania, że chwilowy brak poczucia odpowiedzialności ułatwi mu przystosowanie się do towarzystwa Leonory. Bo Edward sprawiał w owym czasie wrażenie okropnego pedanta moralnego. Co prawda grywał w polo i był doskonałym tancerzem — jednakże pierwsze robił dla zachowania dobrej kondycji fizycznej, drugie, ponieważ pokazywanie się na balach i dobry taniec uważał za obowiązek towarzyski. Dla przyjemności nie uprawiał niczego i nie zajmował się niczym, po nie wchodziło w zakres jego zadań życiowych. Wspomniany kapłan
sądził, że takie stanowisko musi oddalać go od żony. Nie dlatego, by Leonora przywiązywała znaczną wagę do rozrywek, ale dlatego, że zadania życiowe Edwarda były jej obce. Z drugiej strony Leonora lubiła zabawić się od czasu do czasu, a więc ksiądz sądził, że pewną spójnię wytworzą pokrewne upodobania Edwarda, które należy w nim rozbudzić. Pomysł był dobry, lecz wydał niepożądane owoce.
Otwarcie mówiąc, rezultatem była kochanka wielkiego księcia. Dla kogoś mniej sentymentalnego niż Ashbumham historia takiego pokroje znaczyłaby niewiele. Dla Edwarda okazała się fatalna. Był do gruntu uczciwy i wierzył, że korzystanie z łask kobiety oddaje go w jej władzę do końca życia. Tak przedstawiało się to w praktyce. Psychologicznie zaś znaczyło, że Edward nie potrafił mieć kochanki i nie pokochać jej płomiennie. Był osobnikiem serio, co w danym przypadku kosztowało go diabelnie droga Wielkoksiążęca dama — hiszpańska tancerka o ognistej aparycji — uczyniła z Ashbumhama cel swoich spojrzeń podczas balu w ich wspólnym hotelu. Edward był wysoki, przystojny, jasnowłosy i, jak niosła fama, bardzo bogaty, a Leonora miała zwyczaj wcześnie udawać się na spoczynek. Nie gustowała w publicznych zabawach tanecznych, więc usuwała się dyskretnie, stwierdziwszy z zadowoleniem, że mąż miło spędza czas w towarzystwie kilku sympatycznych panienek. Nastąpiła katastrofa, gdyż hiszpańska tancerka o ognistej aparycji zapragnęła spędzić jedną noc z Edwardem dla jego pięknych oczu. Wyprowadził ją do ciemnego parku i tam pocałował, przypomniawszy sobie nagle młodą nianię ze sprawy Kilsyte. Pocałował ją gwałtownie, namiętnie, z nagłym wylbuchem tłumionej dotąd pasji. Leonora była chłodna, a w każdym razie zachowywała się zawsze powściągliwie. La Dolci-
quita oceniła właściwie to przebudzenie i Edward spędził noc w jej łóżku.
Kiedy rozdygotana piękność usnęła wreszcie w jego ramionach, Ashburńham uprzytomnił sobie, że jest w niej zakochany szalenie, upajająco, bez pamięci. Buchnął miłością niby suchy snop płomieniem. Nie mógł myśleć o niczym innym, nie potrafiłby żyć dla niczego innego. Jednakże La Dolciquita była istotą rozsądną' i nie miała w sobie ni uncji namiętności. Chciała zaspokoić apetyt, a Edward pociągał ją ubiegłej nocy. Z rana wszystko minęło i dama oznajmiła chłodno, że dalsze jej względy muszą kosztować pieniądze. W grę wchodziła uczciwa i dobrze przemyślana transakcja handlowa. La Dolciquita nie dbała
0 Edwarda ni o żadnego mężczyznę, a ryzykowała doskonałą posadą u wielkiego księcia. Jeżeli Edward ma dosyć pieniędzy, by ubezpieczyć ją od przypadku utraty tej posady, może mu być powolna do czasu ważności polisy. Od swojego patrona dostaje pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie, a więc Edward musi pokryć dwuletnią tenutę, jeżeli chce korzystać z jej towarzystwa przez miesiąc. W istocie rzeczy niebezpieczeństwo wykrycia przygody przez wielkiego księcia było znikome i nikt nie wiedział, czy nawet w najgorszym razie wielki książę pokazałby drzwi wiarołomnej. Ale ryzyko istniało — dwadzieścia procent ryzyka, jak oceniała La Dolciquita. Pertraktowała z kochankiem niczym notariusz dysponujący majątkiem ziemskim na sprzedaż — spokojnie, chłodno, bez śladu emocjonalnej nuty w tonie głosu. Nie chciała traktować go nieżyczliwie, lecz nie widziała powodu do życzliwości. Uważała się za solidną kobietę interesu. Miała matkę
1 dwie siostry — no i musiała myśleć o przyzwoitym zabezpieczeniu własnej starości. Nie liczyła na więcej niż pięć lat dalszej kariery. Ukończyła dwudziesty
czwarty rok życia, a jak się wyraziła: „My, Hiszpanki, jesteśmy potworne po trzydziestce.” Edward przysięgał, że zabezpieczy ukochaną do końca żyda, jeżeli zechce związać z nim swoje losy i przestanie mówić takie okropne rzeczy. Dziewczyna wzruszyła jednym ramieniem powoli i lekceważąco. Ashburnham usiłował przekonać kobietę, która, w jego mniemaniu, poświęciła mu cnotę, iż poczytuje sobie za obowiązek utrzymywać ją, szanować, a nawet kochać po wieczne czasy. Wzamian za tę szlachetną miłość musiałaby tylko wysłuchiwać sprawozdań o stanie finansowym jego włości. Tak on to sobie wyobrażał.
La Dolciąuita wzruszyła tym samym ramieniem w taki sam sposób i wyciągnęła lewą rękę nie odrywając łokcia od boku.
— Enfin,.mon ami — powiedziała — złóż w tę dłoń cenę diademu od Forli albo...
Nie dokończyła zdania, lecz wymownie odwróciła się plecami do Ashburnhama.
Edward oszalał. Jego świat stanął na głowie. Palmy nad lazurowym morzem zatańczyły groteskowo. Widzisz, milczący słuchaczu, on naprawdę wierzył w cnotę, tkliwość i moralne poparcie kobiet. Bardziej niż czegokolwiek pragnął zwycięskiej dysputy z La Dol- ciąuitą. Chciał schronić się z nią na bezludną wyspę i dowieść, że jej punkt widzenia to przekleństwo, a zbawienie może przynieść jedynie prawdziwa miłość oraz system feudalny. Skoro raz została jego kochanką — rozumował — wedle wszelkich praw moralnych winna być nadal jego kochanką alfbo przynajmniej zaufaną powiernicą. Atoli drzwi apartamentu wielkoksiążęcej damy nie otwierały się przed Ashbum- hamem, a dama nie pokazywała się w hotelu. Panowała złowroga cisza. By ją przełamać, potrzeba było
dwudziestu tysięcy funtów. Wiemy, jak rozwinęła się sytuacja!
Edward przeżył obłąkańczy tydzień. Głodował, oczy mu zapadły, wzdrygał się za każdym dotknięciem Leo- nory. Ośmielam się twierdzić, że to, co brał za pożądanie La Dolcdquity, składało się w dziewięciu dziesiątych z trosk wywołanych złamaniem wiary małżeńskiej. Czuł się źle, rozpaczliwie źle, i sądził, że to skutek miłości. Biedaczek! Był nieprawdopodobnie naiwny. Pił jak gąbka, kiedy Leonora szła na noc do swojego pokoju — no i nawiedzał stoły gry w kasynie. Trwało to blisko dwa tygodnie i Bóg wie, do czego mogło doprowadzić. Zapewne kapitan straciłby majątek do ostatniego pensa.
Ale owej' nocy, gdy przegrał mniej więcej czterdzieści'tysięcy funtów i cały hotel począł o tym szeptać, La Dolciąuita weszła spokojnie do jego sypialni. Był zanadto pijany, by ją poznać, usiadła więc w fotelu i zajęła się robotą na drutach. Wąchała też ustawicznie sole trzeźwiące, gdyż Edward był kompletnie zatruty alkoholem. Kiedy oprzytomniał o tyle, że mógł ją zrozumieć, przemówiła:
— Posłuchaj, mon ami, nie chodź więcej do stołów hazardowych gier. Wyśpij się smacznie, a po południu możesz mnie odwiedzić.
Edward spał do lunchu. W tym czasie Leonora została poinformowana o nowinie przez panią pułkownikową Whelen. Była to bodaj jedyna rozsądna osoba tak lub inaczej związana kiedykolwiek z Ashbum- hamami. Powiedziała Leonorze, że niezwykła postawa życiowa i zdumiewające zachowanie jej męża dowodzi machinacji kobiety z gatunku pijawek. Poradziła również, alby Leonora wyjechała niezwłocznie do Londynu (co może przywieść Edwarda do opamiętania) i porozumiała się ze swoim adwokatem i przewód ni-
103 ■ /
kiem duchowym. Podróż winna nastąpić zaraz, jeszcze tego ranka, bo nie warto rozmawiać z człowiekiem w stanie kapitana Ashbumhama.
W rezultacie Edward nie wiedział nic o wyjeździe żony. Obudziwszy się poszedł prosto do apartamentu La Dolciąuity, gdzie został potraktowany lunchem. Rzucił się na szyję kochance i płakał trochę, ona zaś tolerowała to przez czas pewien. W gruncie rzeczy była poczciwą kobietką. Kiedy nareszcie uspokoiła go przy pomocy Eau de Melisse, zagaiła rozmowę serio:
— A teraz, przyjacielu, powiedz, ile ci zostało pieniędzy? Pięć tysięcy dolarów? Dziesięć?
Krążyły pogłoski, że ostatniej z czternastu nocy Edward przegrał podwójny okup królewski, a zatem dama przewidywała bliski kres jego fortuny.
Eau de Melisse dokazała tak wiele, że przez chwilę Ashbumham miał rzeczywiście głowę na karku. Nie odpowiedział wyraźnie, tylko bąknął:
— Co z tego?
— Widzisz — podjęła — te dziesięć tysięcy dolarów może dostać się równie dobrze mnie, jak bankowi kasyna. Za taką sumę pojadę z tobą do Antibes... na tydzień.
— Pięć tysięcy — wykrztusił Edward.
Próbowała uzyskać siedem tysięcy pięćset, ale
on uparł się przy swojej cenie plus koszt pobytu w Antibes. Środek uspokajający dokazał cudu, następnie jednak Ashbumham załamał si^ znowu. Postanowił wyjechać do Antibes o trzeciej po południu. Nie był w stanie wyrzec się eskapady. Leonorę zawiadomił zwięzłym bilecikiem, że na tydzień wybiera się jachtem z Morleyami.
W Antibes nie był szczególnie szczęśliwy. La Dol- ciąuita potrafiła mówić z zapałem jedynie o pieniądzach. Poza tym nieustannie naprzykrzała się prośba
mi o bardzo kosztowne prezenty, a kiedy minął tydzień, odprawiła kochanka bez ceregieli. Przez trzy dni biedak marudził w Antibes i zyskał jedno: został gruntownie uleczony z przekonania, iż ma jakiekolwiek obowiązki wobec kochanki wielkiego księcia — feudalne czy też inne. Ale wrodzony sentymentalizm nakazywał mu bajroniczny smutek — jak gdyby jego dwór przywdział półżałobę. Później odzyskał nagle apetyt i przypomniał sobie Leonorę. W hotelu w Monte Carlo zastał depeszę nadaną z Londynu: „Wracaj najprędzej, jak możesz.” Nie mógł zrozumieć, dlaczego Leonora opuściła go niespodziewanie, skoro sądziła, że wybrał się jachtem z Morleyami? Następnie odkrył, że wyjechała, nim zdążył napisać swój bilecik. Miał przykrą podróż do Londynu. Bał się śmiertelnie i Leonora nigdy nie wydawała mu się bardziej upragniona.
V
Nazwałem tę historię najsmutniejszą opowieścią, nie zaś tragedią Ashbumhamów, ponieważ jest rzeczywiście bardzo smutna, lecz żaden nurt nie niesie tu wydarzeń ku szybkiem u T~n i pucH ronnemu zakoń- czgniu.^jjrak jej wzniosłości nieodłącznej od tragedii. Niepodobna mówić o nemezis czy przeznaczeniu. Po prostu para szlachetnych ludzi — bo głęboko wierzą w szlachetność charakterów zarówno Edwarda, jak Leonory — płynie z prądem życia niby płonącę wraki po zatoce morskiej i szerzy niedolę, bolesne skurcze serca, męki umysłu, śmierć wreszcie. Ale nie na tym
koniec. Obydwoje upadają_ córa? niżej. Dlaczego?
W jakim celu? Ku czyjej przestrodze? Wszystko jest mrokiem.
W mojej opowieści nie ma ani jednego łajdaka, bo
nawet major Basil — mąż damy, która kolejno i naprawdę pocieszyła nieszczęsnego Edwarda — nawet major Basil, powtarzam, nie był urodzonym łotrem. Uważać go należy za typ nieciekawy, rozwiązły, niemrawy, który wszakże Ashbumhaanowi nie wyrządził krzywdy. Kiedy znajdowali się w tym samym birmańskim garnizonie, pożyczał od kolegi poważne sumy, trudno jednak odgadnąć, w jakim celu ich potrzebował. Nie ulegał kosztownym nałogom. Kolekcjonował rozmaite rodzaje wędzideł — od najdawniejszych czasów do doby współczesnej. Ale nawet temu zajęciu poświęcał mało zapału, nie mógł więc wymagać pieniędzy na zakup, dajmy na to, wędzidła ogiera bojowego Dżingis Chana. Nawiasem mówiąc, nie wiem, czy Dżingis Chan miał ogiera bojowego. Wspomniałem, że ów oficer pożyczał znaczne sumy od Edwarda, nie twierdzę jednak, że w ciągu pięciu lat trwania stosunków koleżeńskich wynosiło to ogółem więcej niż tysiąc funtów. Ashbumham nie dysponował naprawdę poważnymi sumami. Leonora dbała o to troskliwie. Dostawał pięćset funtów rocznie na osobiste rozrywki, składki pułkowe i staranny ubiór dla swojej służby. Leonora ponosiła ten wydatek z niechęcią. Wolałaby zużytkować pieniądze na własne stroje lub spłatę długów hipotecznych. Jednakże poczucie sprawiedliwości nakazywało jej dawać ooś niecoś Edwardowi, ponieważ ona zarządzała majątkiem, który jeżeli nie formalnie, to faktycznie stanowił jego własność i przynosił trzy tysiące funtów rocznego dochodu, a po uregulowaniu długów miał przynosić pięć tysięcy. Naturalnie pani Ashburnham podjęła piekielnie ciężkie zadanie.
Nie wiem, czy stan finansowy tej pary przedstawiłem jasno. Na ogół mam głowę do liczb, ale czasami mieszam funty z dolarami co wprowadza zamieszanie.
W każdym razie sytuacja wyglądała mniej więcej następująco: W okresie rządów Edwarda dobra Bran- shaw winny były dawać pięć tysięcy na rok — oczywiście przy sprawnej administracji i bez zniżek udzielanych dzierżawcom oraz dotacji na szkoły i różne inne instytucje. W rzeczywistości dochód sięgał czterech tysięcy — funtów angielskich, nie dolarów. Przygoda z hiszpańską damą ograniczyła go do maksimum trzech tysięcy — bez zniżek czynszów i dotacji. Leonora natomiast pragnęła wywindować roczne wpływy do dawnego poziomu — pięciu tysięcy funtów.
Pamiętajmy, że była bardzo młoda, bo niepodobna nazwać dwudziestu czterech lat poważnym wiekiem. Do rzeczy zabrała się więc z młodzieńczym rozmachem, jakkolwiek niewątpliwie postępowałaby z większą wyrozumiałością, gdyby dokładniej znała życie. Edwarda ujęła z miejsca silną ręką. Kiedy przywlókł się z Monte Carlo — pokornie, niby zbity pies z podwiniętym ogonem — musiał stanąć przed obliczem żony w londyńskim hotelu. O ile zdołałem wywnioskować, Leonora przerwała szorstko jego wstępne biadania i próby czułych słów w taki mniej więcej spo- sólb:
— Jesteśmy u progu ruiny. Czy masz zamiar pozwolić, abym ja doprowadziła sprawy do porządku? Jeżeli nie, wyjadę zaraz do Hendon.
Miała na myśli klasztor, w którym odbywała od czasu do czasu „rekolekcje” i szukała wytchnienia w katolickim otoczeniu.
A biedny, drogi Edward nie wiedział nic — absolutnie nic! Nie orientował się, jaki posiadał majątek przed występami przy stołach gry. Oceniał go w przybliżeniu na ćwierć miliona. Nie zdawał sobie sprawy, czy Leonora słyszała o La Dolciquicie, czy też wierzy w wycieczkę jachtem albo przydługi pobyt w Monte
Carlo. Był niemy. Pragnął tylko zaszyć się w jakiejś norze i milczeć. Leonora nie kazała rtiu mówić. Sama też niewiele powiedziała.
Słabo znam angielską procedurę prawną, nie mogę więc opisać, w jaki właściwie sposób skrępowano Edwarda. Wiem tylko, że w ciągu następnych dwu dni Leonora nie odzywała się słowem do męża, ale w tym czasie ona i jej adwokaci zostali kuratorami (jeżeli to właściwy termin) majątku Ashbumhama. Oczywiście skończył się dobry dziedzic i ojciec swojego ludu. Skończył się nieodwołalnie i zniknął.
Leonora zyskała do swojej dyspozycji trzy tysiące rocznie. Edwarda zatrudniła staraniami o przeniesienie do oddziału jego pułku stacjonującego w Birmie (nie wiem, czy sformułowałem to prawidłowo). Sama natomiast odbyła tygodniową konferencję z rządcą Bransfeaw. Wyraźnie dała mu do zrozumienia, że dobra muszą przynosić tyle, ile mogą — do ostatniego pensa. Przed wyjazdem do Indii wynajęła dwór na siedem lat po tysiąc funtów rocznie. Za jedenaście tysięcy sprzedała dwa Van Dyke’i oraz trochę rodzinnych sreber, a dwadzieścia dziewięć tysięcy pożyczyła na hipotekę. Cała ta kwota powędrowała do przyjaciół- -lichwiarzy z Monte Carlo. Jak stąd wynika, pani Ashburnham musiała odzyskać dwadzieścia dziewięć tysięcy, bo nie miała zamiaru odkupywać portretów | sreber. Były tylko ornamentami próżności Ashburn- hama. Po zniknięciu przodków lamentował przez dwa dni i wyrzucał żonie, iż tak nieładnie postąpiła. Nie nauczyło jej to niczego. Odelbrało tylko resztki sza-, cunku, jaki jeszcze żywiła dla męża. Nie mogła również pojąć, dlaczego wynajęcie Branshaw budzi w Edwardzie uczucie niemal fizycznego wstrętu — jak gdyby kobieta, która należała wyłącznie do niego, została prostytutką. Edward odnosił się w ten sposób do wy
najęcia siedziby przodków. Śmiem jednak twierdzić, że Leonora doświadczała zbliżonych wrażeń na myśl
o hiszpańskiej tancerce.
Małżonkowie spędzili w Indiach osiem lat. Przez cały ten okres Leonora wymagała, by byli samowystarczalni. Musieli utrzymać się z kapitańskiej gaży i dodatku frontowego. Mężowi wypłacała pięćset funtów rocznie na, jak się wyrażała, Ashbumhamowskie fanaberie. Sądziła, że jest wobec niego nad wyraz hojna.
Istotnie w pewnym sensie była hojna — ale nie w sensie odpowiadającym Edwardowi. Na przykład kupowała mu często kosztowne prezenty, które jak gdyby ściągała z własnego grzbietu. W swoim czasie wspomniałem o skórzanych pudłach i futerałach. Nie świadczyły one o guście Ashbuimhama. Stanowiły demonstrację Leonory. Edward lubił czystość, lecz w istniejącej sytuacji wolał być trochę zaniedbany. Leonora nie mogła tego pojąć i całą tę masę świńskiej skóry traktowała jako nagrodę za informację o drobnej spekulacji giełdowej, która przyniosła tysiąc sto funtów. Wolała j’uż sama ibyć zaniedbana. Kiedy wyjeżdżali do miejscowości zwanej Simla, gdzie podobno latem jest chłodno i kipi bujne życie towarzyskie — kiedy wyjeżdżali tam dla poratowania zdrowia, Edward z woli żony pokazywał się na wartym tysiąc funtów wierzchowcu, w olśniewających ubraniach. Natomiast Leonora udawała się na „rekolekcje”. Wpływało to korzystnie na jej zdrowie i wypadało bardzo tanio.
Pobyt w Simla służył też Edwardowi, bo na wspaniałym wierzchowcu pokazywał się najczęściej w towarzystwie pani Basil — kobiety sympatycznej i bardzo, bardzo mu życzliwej. Przypuszczam, że była kochanką Ashbumhama, lecz oczywiście nigdy tego odeń nie słyszałem. Wygląda na to, że ich związek miał ce-
chy wysoce romantyczne, nader stosowne dla obydwojga, a w każdym razie dla kapitana. Pani Basil to, moim zdaniem, czuła i zacna dusza, która robiła wszystko, co on zechciał. Nie twierdzę, że była pozbawiona charakteru. Nic podobnego. Zadanie jej polegało na robieniu tego, co Edward zechce. Wyobrażam sobie, że chciał głęboko uczuciowych tyrad, ożywiających długie, bardzo długie rozmowy, a czasami pragnął „upadku”, który dawał mu powód do wyrzutów sumienia i pretekst do pożyczenia majorowi kolejnej pięćdziesiątki. Nie sądzę, by pani Basil uważała to za „upadki”. Po prostu litowała się nad Edwardem i kochała go naprawdę.
Ashburnhamowie musieli rozmawiać o czymś w ciągu tamtych długich lat. To oczywiste. Niepodobna być zupełnym niemową żyjąc z kimś pod jednym dachem, jeżeli nie jest się mieszkańcem Anglii północnej lub stanu Maine. Leonora wpadła na dowcipny pomysł i przedstawiała mężowi rachunki z Branshaw oraz podejmowała dyskusje na ich temat. Edward nie oponował niczemu. Starał się być na miejscu. Jednakże sędziwy pan Mumford — farmer, który nie płacił tenuty — pchnął ostatecznie kapitana w objęcia pani Basil. Pani Basil natknęła się na Edwarda o zmierzchu, w birmańskim ogrodzie pełnym kwiatów i bujnej roślinności. Ashbumham ścinał właśnie tę roślinność szablą. Proszę sobie wyobrazić — szablą, nie laską! Miotał się przy tym i klął w słowach, o jakie trudno go było posądzić.
Pani Basil usłyszała wnet, że jakiś starszy pan nazwiskiem Mumford został przepędzony ze swojej farmy i zainstalowany w wolnej od czynszu małej chatce.
I musiał tam żyć za dziesięć szylingów tygodniowo, pochodzących z farmerskiej kasy wzajemnej pomocy, a uzupełnionych siedmioma szylingami, które wypła-
170
cali mu kuratorowie majątku Ashburnhama. Edward dowiedział się o tym przeglądając rachunki swoich dóbr. Leonora pozostawiła je w garderobie męża, a mąż zabrał się do lektury, nim zdążył zrzucić mundur połowy. To wyjaśnia, dlaczego był przy szabli. Leonora sądziła, iż potraktowała starego Mumford a wspaniałomyślnie, przydzielając mu wolną od czynszu chatę i siedem szylingów na tydzień. Lecz pani Basil nie widziała nigdy mężczyzny w stanie podobnego wzburzenia. Od dawna była w nim płomiennie zakochana, on zaś pragnął jej uwielbienia i współczucia | nie mniejszym żarem. Z tej właśnie racji zaczęli mówić szczerze w birmańskim ogrodzie, pod bladym niebem, mając u stóp pokosy ściętych roślin, wonnych i ledwie widocznych w mroku. Sądzę, że przez pewien czas zachowywali się powściągliwie, jakkolwiek pani Basil spędzała nad rachunkami Branshaw tak wiele godzin, że nauczyła się na pamięć nazw prawie wszystkich pól. Edward miał ogromny plan swoich dóbr zawieszony na ścianie zbrojowni, a major Basil nie zgłaszał zastrzeżeń. Myślę, że w odosobnionych garnizonach ludzie zgłaszają na ogół mało zastrzeżeń.
Romans mógłby trwać wiecznie, gdyby major Basil nie został mianowany podpułkownikiem tytularnym w okresie przesuwania wojsk tuż przed wybuchem wojny w Afryce Południowej. Otrzymał przeniesienie, a jego żona nie mogła oczywiście zostać z Edwardem. Myślę, że i ten ostatni powinien był odpłynąć do Transwalu. Śmierć na polu chwały niezawodnie wy- szłaby mu na dobre. Niestety Leonora była temu przeciwna. Słyszała potworne historie o wybrykach pułku huzarów w czasie wojny. Mówiono, że w jednym miejscu pozostało na afrykańskim stepie kilka stubutelkowych skrzyń szampana po pięć gwinei butelka. Opowiadano także inne równie okropne rzeczy.
171 rf', i
Leonora wolała widzieć, w jaki sposób mąż wydaje pięćset funtów otrzymywane corocznie. Nie twierdzę, że Ashbumham czuł żal z tej racji. Nie należał do ludzi o skłonnościach heroicznych. A zresztą równie dobrze mógł zastrzelić go z zasadzki góral z północno- -zachodniej granicy Indii, jak starszy dżentelmen w cylindrze nad suchym łożyskiem południowoafrykańskiego strumienia. Tak mniej więcej wyraził się kapitan, który, nawiasem mówiąc, otrzymał D.S.O. i stopień majora tytularnego.
Leonora nie entuzjazmowała się wojaczką męża. Nienawidziła też jego bohaterskich czynów. Jedna z naj- przykrzej!szych sprzeczek między małżonkami wynikła, kiedy Edward powtórnie skoczył z transportowca wojskowego do Morza Czerwonego i wyratował szeregowca. Pierwszy raz Leonora zniosła taki popis spokojnie, a nawet wyraziła mężowi uznanie. Ale Morze Czerwone było obrzydliwe podczas tego rejsu, a wśród szeregowców zdawała się szerzyć epidemia samobójstw. Sam okrzyk: „Człowiek za burtą!” — jest niemiły, denerwujący, wytrąca z równowagi. Okręt zatrzymuje się i na pokładzie zaczynają się okropne wrzaski. Edward za nic nie chciał przyrzec jej', iż trzeci raz nie zrobi czegoś podobnego. Szczęśliwie jednak ochłodziło się trochę na wodach Zatoki Perskiej. Leonora wmówiła sobie, że mąż próbuje popełnić samobójstwo, zapewne więc cierpiała, gdy odmówił żądanej obietnicy. Nie powinna była odbywać podróży na transportowcu wojskowym, lecz dostała się tam jakoś w ramach praktykowanych oszczędności.
Major Basil dowiedział się o stosunkach swojej żony z Ashlburnhamem na krótko przed przeniesieniem do następnego garnizonu. Nie orientuję się, czy była to sztuczka szantażysty, czy też złośliwy figiel losu. Major mógł wiedzieć o wszystkim od początku —
mógł też nie wiedzieć. W każdym razie, zawładnął w owym czasie listami i innymi dowodami winy. Niezwłocznie kosztowało to Edwarda trzysta funtów. Nie mam pojęcia, jak sprawa została załatwiona; nie wyobrażam sobie metod stawiania żądań przez szantażystów. Przypuszczam, że istnieją w takich przypadkach sposoby „zachowania twarzy”. Zapewne major z furią
i przekleństwami pokazał koledze listy, a następnie przyjął jego wyjaśnienia, iż treść listów jest niewin- r na, a podejrzenia może nasuwać jedynie niezupełnie właściwa forma. Później major mógł powiedzieć: „Słuchaj, stary. Diabelnie mnie przycisnęło. Mógłbyś pożyczyć trzy setki albo coś koło tego?” Tak wyobrażam sobie przebieg wydarzeń. W dalszych latach rokrocznie nadchodził list od majora, który pisał, że go diabelnie przycisnęło, i pytał, czy Edward mógłby pożyczyć trzy setki albo coś koło tego.
Edward odczuł boleśnie przymusowe rozstanie z panią Basil. Rzeczywiście był do niej przywiązany
i przez długi czas dochowywał wiary jej pamięci. A pani Basil kochała go naprawdę i cieszyła się nadzieją ponownego spotkania. Przed trzema dniami Leonora dostała od niej list taktowny, lecz pełen rozpaczy. Pani Basil prosiła o szczegóły zgonu kapitana Ashburnhama. O jego śmierci dowiedziała się z wzmianek w indyjskiej prasie. Sądzę, że to musi być bardzo dobra kobieta.
Z czasem Ashbumhamowie zostali przeniesieni gdzieś w okolice Chitral. Nie wiem, czy to miejscowość, czy okręg. Nie jestem mocny w geografii cesarstwa Indii. Zdążyli już przystosować się do roli wzorowej pary
i nigdy nie rozmawiali ze sobą w cztery oczy. Leonora przestała nawet pokazywać mężowi rachunki z Bran- shaw. Podejrzewał, że nagromadziła mnóstwo pieniędzy i woli, by on nie wiedział o dalszych wzrostach
tych zasobów. Ale powściągliwość pani Ashburnham , wynikała z innych przyczyn. Leonora mniemała, że przeglądanie rachunków majątku, którym jej mąż nie administruje, może sprawić mu przykrość. Próbowała być delikatna.
Właśnie tam, w ChitraL, pojawiła się biedna, droga, mała Maisie Maidan. Była to najbardziej niepokojąca z flamm Edwarda. Budziła w nim obawę, że jest niezdolny do stałości. Aferę z Dolciąuitą uważał za krótki napad szaleństwa — coś w rodzaju wścieklizny. Stosunki z panią Basi! poczytywał zą wolne od wulgarnie pojętego moralnego brudu. Małżonek był wyrozumiały; oni kochali isdę gorąco; Leonora traktowała go okrutnie i od dawna przestała być mu żoną. Wierzył, że pani Basil to bratnia dusza rozdzielona z nim wyrokiem bezwzględnego losu — lub coś równie sentymentalnego.
Obecnie Ashburnham odkrył, że pisuje wprawdzie długie cotygodniowe listy do pani Basil, lecz staje się nerwowy, jeżeli w ciągu dnia nie zobaczy Maisie Maidan. Odkrył, że niespokojnie zerka na drzwi i czasem nie może znieść jej młodocianego małżonka. Odkrył, że wstaje o nieprawdopodobnej porze, aby późniejszym rankiem mieć czas na spacer z Maisie Maidan. Odkrył, że posługuje się typowymi zwrotami młodej damy i przypisuje im znaczenie uczuciowe. Odkrycia te nastąpiły późno, więc Edward nie mógł zaradzić złu. Musiał popłynąć z nurtem. Tracił na wadze, oczy mu poczęły zapadać, cierpiał na złośliwą „ febrę. Był „gotów”, jak sam swój stan określił.
Wreszcie pewnego piekielnie upalnego dnia usłyszał słowa wypowiedziane jego własnym głosem pod adresem Leonory:
— Posłuchaj... Moglibyśmy chyba zabrać małą panią Maidan do Europy i zostawić ją w Nauheim.
Nie miał zamiaru wystąpić z taką propozycją. Po prostu stał, przeglądał jakieś pismo ilustrowane, czekał na obiad. Obiad spóźnił się o dwadzieścia minut. W innym wypadku Ashburnhamowie nie znaleźliby się sam na sam. Stanowczo Edward nie zamierzał przemówić. Stał i cierpiał bez słowa, trawiony obawami, tęsknotą, tropikalnym żarem, febrą. Myślał, że mniej więcej za miesiąc wyjadą do Branshaw, a Maisie Maidan zostanie w Indiach i umrze. Nagle słowa ułożyły się same w zdanie.
Ręczny wentylator skrzypiał w przyciemnionym pokoju. Leonora — wyczerpana i nieruchoma — leżała na bambusowym szezlongu. Jedno ni drugie nie drgnęło. Obydwoje byli w tym okresie poważnie chorzy, jakkolwiek niedomagania te nie miały określonego charakteru.
— Naturalnie — odparła spokojnie Leonora. — Dziś po południu obiecałam to Karolkowi Maidan. Powiedziałam, że pokryję jej wydatki.
Edward ledwie powstrzymał się w porę od okrzyku: „Wielki Boże!” Rozumiesz, milczący słuchaczu? Nie miał przecież pojęcia, ile wie jego żona o Maisie, pani Basil, nawet o La Dolciąuicie. Sytuacja wyglądała w jego oczach zagadkowo. Mógł podejrzewać, że Leonora administruje jego sprawami sercowymi podobnie jak finansowymi. Nienawidził jej z tej racji i uważał za tym bardziej godną szacunku.
Pani Ashburnham potrafiła przecież uporządkować sprawy finansowe męża. Przed tygodniem rozmawiała z nim o pieniądzach — po raz pierwszy od dawna. W ciągu siedmiu lat wycisnęła z Branshaw dwadzieścia dwa tysiące funtów, a siedem tysięcy przyniósł dwór wynajmowany z całym urządzeniem. Dzięki pomocy Edwarda przy spekulacjach giełdowych zarobiła dalsze sześć do siedmiu tysięcy, która to suma mógł a
jeszcze wzrosnąć. Wszystkie długi hipoteczne zostały spłacone. Nie licząc utraty dwu Van Dyke’ów oraz sreber, sytuacja materialna Ashburnhamów przedstawiała się nie gorzej niż przed występem La Dolci- quity w roli szarańczy. Było to wielkie osiągnięcie Leonory, która zapoznawała z liczbami milczącego Edwarda.
— Proponuję — ciągnęła — abyś podał się do dymisji. Teraz możemy wrócić do Branshaw. Obydwoje jesteśmy zbyt chorzy, żeby tkwić tutaj dalej.
Edward nie odzywał się słowem.
— Przeżywam dziś wielki dzień mojego życia — zakończyła beznamiętnie Leonora.
— Cudownie to wszystko załatwiłaś — odrzekł Ashbumham. — Wspaniała z ciebie kobieta.
Myślał, że gdy wrócą do Branshaw, Maisie Maidan zostanie w Indiach, i ta myśl pochłaniała go bez reszty. Niewątpliwie jednak trzeba wracać do Branshaw. Leonora jest zbyt słaba, alby pozostać w tym przeklętym miejscu.
— Oczywiście — podjęła — zarząd całego majątku wróci w twoje ręce. To zrozumiałe. Dochód roczny wyniesie pięć tysięcy.
Myślała, że mężowi bardzo zależy na dysponowaniu rocznym dochodem pięciu tysięcy. Sądziła, że dzięki takiemu osiągnięciu zyska, być może, Jego miłość. Ale on widział tylko Maisie Maidan — biedną Maisie oddaloną o tysiące mil. Widział między nią a sobą góry — sine góry i morze, i skąpane w słonecznym blasku równiny.
— To gest bardzo szlachetny — powiedział.
Nie była pewna, czy usłyszała pochwałę, czy drwinę. Działo się to na tydzień przed rozmową o Maisie Maidan. Cały ów tydzień był dla Edwarda wypełniony męką na myśl o górach, morzu, skąpanych w słonecz
nym blasku równinach, które znajdą się rychło między nim a Maisie Maidan. W gorące noce wzdrygał się lodowatym dreszczem. W skwarne południa oblewał się potem i dygotał z zimna. Wszystko za sprawą tej jednej myśli. Nie mógł zasnąć na moment, odczuwał mdłości, język miał ustawicznie suchy. Zdawało mu się, że jego oddech cuchnie niby zabójczy powiew z domu zarazy.
O żonie nie myślał wcale, ale swoje papiery wysłał, dokąd należało. Mógł wyjechać na miesiąc. Uważał to za obowiązek wobec Leonory. Spełniał swój obowiązek.
Najbardziej przerażająca cecha stosunków między Ashburnhamami w tamtym okresie polegała na tym, że wszystko, co robiła Leonora, potęgowało nienawiść Edwarda. Nienawidził jej, gdy zrozumiał, że chce przywrócić mu pozycję pana na Branshaw — manekina w powijakach. Wyobrażał sobie, iż żona ma jedynie na celu oderwanie go od Maisie Maidan. Nienawiść wypełniała jego ciężkie noce i czaiła się w mrocznych kątach sypialni. Kiedy wreszcie usłyszał, że Leonora obiecała temu smarkaczowi Maidanowi zabrać jego żonę do Europy, mechanicznie odczuł nienawiść, gdyż nienawidził wszystkich postępków Leonory. Sądził, że jest zawsze bezlitosna, jeżeli nawet jej czyn ma pozory miłosierdzia. Istotnie — sytuacja wyglądała przerażająco.
Jednakże chłodne bryzy oceanu rozproszyły, zdaje się, tę nienawiść niby zasłonę chmur. Edward jął odzyskiwać podziw i szacunek dla żony. Cieszył się posiadaniem pieniędzy, które kupiły mu towarzystwo Maisie Maidan, i zaczynał rozumieć, że Leonora miała rację domagając się wyrzeczeń i oszczędzania. Był zadowolony, bywał nawet promiennie szczęśliwy, gdy wędrował wzdłuż pokładu z filiżanką bulionu dla Mai-
12 — Dobf
‘3
177
sie Maidan. Pewnego wieczora stojąc oparty o reling obok Leonory odezwał się niespodzianie:
— Jak Boga kocham! Jesteś najcudowniejszą kobietą na świecie. Żebyśmy tak mogli zostać lepszymi przyjaciółmi!
Pani Ashburnham odwróciła się bez słowa i odeszła do swojej kabiny.
W każdym razie stan jej zdrowia uległ znacznej! po- i prawie.
*
* *
A teraz, milczący słuchaczu, pora „przedstawić całą sprawę ze stanowiska Leonory.
Niełatwe to zadanie," gdyz~~panj~"Ashburnham utrzymywała wprawdzie stały _ front, lecz bardzo często zmieniała" punkt widzenia. Tradycja i~ wychowanie nauczyły ją trzymać język za zębami. Ale, jak mi powiedziała, trafiały się momenty, w których omal nie ulegała pokusie, by przemówić, a później drżała z lęku na samo wspomnienie tych momentów. Należy pamiętać, że najbardziej pragnęła mieć usta zamknięte dla świata, Edwarda, kobiet, które Edward kochał! I Gdyby się odezwała, zaczęłaby gardzić pobą.
Od czasu wiarołomstwa z La Dolciąuitą nie spełniała wobec męża obowiązków żony. Nie znaczy to, iż do ostatka chciała trzymać go na dystans — dla zasady. Domyślam się, że jej przewodnicy duchowi potępiliby takie stanowisko. Jednakże Leonora była zdania, że mąż winien wrócić do niej w j!akiś sposób, chociażby symboliczny. Nie potrafiła wytłumaczyć jasno, o co jej chodzi. Zapewne sama nie wiedziała, lecz równie dobrze mogła wiedzieć.
Bywały chwile, gdy należało sądzić, że Edward Bk wraca. Bywały chwile, gdy Leonora omal nie ulegała
fizycznemu pożądaniu, jakie w niej mąż budził. W podobny sposób chciała niekiedy dać folgę pokusie
i oskarżyć panią Basil czy Maisie Maidan przed ich mężami! Pragnęła wówczas hańby i udręki publicznego skandalu. Obserwowała Edwarda bacznie, nastawiała uszu pilniej niż kot czyhający na ptaszka, rozumiała więc, że jego miłość przybiera na sile wraz z pojawieniem się kolejnych dam serca. Mówił o tym wyraz jego oczu zwracających się ku drzwiom czy bramom. Mówił o tym jego spokój, gdy znajdował nasycenie.
Chwilami pani Ashburnham wyobrażała sobie, że dostrzega więcej, niż należało. Podejrzewała męża
0 romanse z innymi kobietami — dwiema lub trzema na raz. Przez długi czas poczytywała go za potwora rozwiązłości i nie mogła zrozumieć, co on może mieć przeciw niej. Dawała mu swobodę, sama zaś harowała
1 skąpiła, by odbudować jego fortunę. Nie pozwalała sobie na kobiece przyjemności — stroje, klejnoty, ba! nawet na przyjaźnie, z obawy, że i przyjaźnie wymagają pieniędzy.
Dziwne, lecz Leonora musiała przyznać, że zarówno pani Basil, jak Maisie Maidan to sympatyczne osoby. Zazdrosny, krytyczny wzrok, jakim kobieta szacuje zwykle inną kobietę, nie przeszkodził jej dostrzec, że pani Basil była bardzo dobra dla Edwarda i pani Maidan była dlań bardzo dobra. Wydawało się to jej potwornym i niepokojącym zrządzeniem losu. Niepojętym! Raz po raz zadawała sobie pytanie, czemu jej dobre uczynki świadczone nieustannie Edwardowi nie przemawiają doń, nie uchodzą w jego oczach za dobre uczynki? Jaką maniacką sztuką mąż nie pozwala jej być dla niego równie dobrą jak pani Basil? Przecież ona nie różni się zasadniczo od tamtej. Co prawda, pani Basil jest wysoka, ciemnowłosa, ma łagodny, smutny
głos i wiele serdeczności w podejściu do wszelkiego stworzenia bożego — od tubylców obsługujących ręczny wentylator do kwiatów na drzewach. Jednakże brak jej oczytania Leonory, a w każdym razie znajomości książek naukowych. Pani Ashbumham nie cierpiała powieści. Lecz mimo tak wielu rozbieżności pani Basil nie wydawała się Leonorze istotą zupełnie od niej odmienną. Szczera, uczciwa, i co więcej? Nic! Po prostu kobieta. A Leonora odczuwała mgliście, żg dla mężczyzny wszystkie kobiety stają się jednakowe po trzech tygodniach bliższych stosunków. Sądziła, że serdeczność łatwo traci wymowę, łagodny, smutny głos przestaje budzić dreszcze, a słuszny wzrost i ciemne włosy niedługo wywołują złudzenie podróży w niezbadaną gęstwinę dziewiczej pusz;czy. Nie mogła pojąć, czemu Edward durzy się i durzy w pani Basil. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego, nawet po rozstaniu, pisuje do niej długie listy. W tamtym okresie pani Ashbumham przeżywała naprawdę ciężkie czasy.
Nieco później powstało coś, co nazwę jej „monstrualną” teorią o Edwardzie. Leonora wyobrażała sobie ustawicznie, że biedak „robi oko” do każdej napotkanej kobiety. W tamtym roku nie odbyła „rekolekcji” w Simla, gdyż lękała się, że pod jej nieobecność Edward zbałamuci pokojówkę. Podejrzewała go o rozpustę z tubylkami lub dziewczętami półkrwi. Podczas balów przeprowadzała gorączkowe, czujne obserwacje...
Dozór tłumaczyła przed sobą lękiem wobec skandalu. Edward mógł przecież zapomnieć się z panną na wydaniu, córką kogoś zdolnego do awantur, albo trafić na męża, który liczyłby się wreszcie. Naprawdę jednak żywiła nadzieję, do której później przyznała się wobec samej siebie, że po zejściu pani Basil z drogi, nastanie pora, gdy mąż wróci do niej. W ciągu tamtych mie
sięcy dręczyła ją nieustannie zazdrość i trwoga — trwoga, że Edward naprawdę przywyknie do rozwiązłych obyczajów.
W takich warunkach Leonora była na osobliwą modłę zadowolona, gdy Maisie Maidan pojawiła się na widnokręgu. Uprzytomniła sobie, że dawniej nie obawiała się mężów ani skandali, podczas gdy teraz gorliwie stara się usypiać czujność męża Maisie Maidan. Okazywała Edwardowi tak wiele zaufania, że Maidan nie mógł podejrzewać niczego złego. Wyznaczyła sobie pozycję bardzo paskudną. Ale Edward był ciężko chory, a ona chciała zobaczyć jego uśmiech. Sądziła, że wróci do niej przez wdzięczność i z racji zaspokojonej miłości, jeżeli za jej! sprawą zacznie się znowu uśmiechać. Wyobrażała sobie wówczas, że liczne miłości jej męża są złudne i przelotne. Mogła nawet zrozumieć jego zainteresowanie panią Maidan, bo mała Maisie należała do kobiet, w których inne kobiety dostrzegają właściwości magnetyczne.
Była bardzo ładna, bardzo młoda i mimo chorego serca wesoła oraz ruchliwa. No i Leonora rzeczywiście lubiła małą Maisie, ta zaś odpłacała jej uczuciem umiarkowanym. Leonora mniemała, że przynajmniej tą sprawę sercową męża zdoła pokierować właściwie. Nie myślała o przywiedzeniu pani Maidan do grzechu cudzołóstwa. Sądziła, że zawiezie męża i jego lubą do Nauheim, gdzie Edward będzie wciąż widywał Maisie. W takich warunkach znudzi go niebawem urocza, dziecinna paplanina i widok uroczych dziecinnych rączek i stopek. Nie miała jednak wątpliwości, że Maisie kocha się w Edwardzie. Bredziła o nim tak, jak pensjonarki bredzą o nauczycielach rysunków. Bez ustanku dręczyła swojego młodocianego małżonka pytaniami, dlaczego on nie potrafi uhierać się równie dobrze jak major — jeździć konno, strzelać, grać |fj
w polo, nawet deklamować sentymentalnych wierszy? A młody Maidan żywił głęboki podziw dla Edwarda, uwielbiał go, był nim oszołomiony i bez zastrzeżeń ufał żonie. Wydawało mu się, że Ashbumham kocha Leo- norę. Natomiast Leonora wyobrażała sobie, że mąż wróci do niej, kiedy nasyci wzrok małą Maisie, ta zaś zostanie uleczona z choroby serca. Hołdowała mglistemu, lecz żywiołowemu przekonaniu, że odzyska męża po wyczerpaniu przezeń zainteresowania dla pewnej ilości odmiennych typów niewieścich. Z jakiej racji jej typ nie miałby znaleźć miejsca w jego sercu? Wyobrażała sobie, że poznała Edwarda dobrze i lepiej niż przed laty rozumie jego próżnostki. Jeżeli więc da mu radość życia, zdoła zapewne zbudzić w nim miłość dla siebie.
Florence rozgromiła te nadzieje...
CZĘŚĆ CZWARTA
I
/
Zdaję sobie sprawę, że pisałem dotychczas bardzo chaotycznie i czytelnikowi może być trudno odnaleźć drogę w tym swojego rodzaju bezładzie. Nic nie pora- dzę. Trzymam się pomysłu, że jestem w wiejskim domu z milczącym słuchaczem i opowiadam przy wtórze porywów~wiafru oraz szumu odległego morza. Kiedy zaś snuje sie_.QPOwieść — długą, smutna opowieść — trzeba cofać sjg. L.wybiegać znów naprzód. Człowiek przypomina sobie pominięte szczegóły i rozwija je dokładniej!L bo wie, że opuścił je we właściwym miejscu skutkiem ..tego stworzyłmylne wrażenie. Pocieszam się, że to historia prawdziwa, a więc najlepiej postąpię przekazując ją tak, jak ludzie opo- wiada]a z<jz&ą.cza.i o wydarzeniach, które rozegrały się rzeczywiście.
W każdym razie doprowadziłem chyba narrację do dnia śmierci Maisie Maidan. Mam na myśli, że poprze- dzające ów dzień wypadki_naświetlifem z kilku nieodzownych punktów widzenia — Leonory, Edwarda
i do piwnego stopnia z własnego. Czytelnik otrzymał fakty, został zwolniony z kłopotu ich wynajdowania. Poznał także rozmafFe'punkty widzenia o tyle, o ile zdołałem zgłębić jej odzwierciedlić.
Wyobraźmy sobie, że wróciliśmy do dnia, w którym Maisie Maidan umarła, albo raczej do momentu wy
wodów Florence na temat Protestu, oo miało miejsce w wieżowej komnacie starego zamku w M. Zastanówmy się nad poglądami Leonory odnośnie mojej żony. Zapatrywań Edwarda w tej kwestii nie mogę przytoczyć, bo oczywiście Edward nie mówił nigdy ze mną
0 Florence. W tym, co napiszę dalej, mogę potraktować ją zbyt surowo, należy jednak pamiętać, że nad moją opowieścią pracuję od sześciu miesięcy
1 w tym okresie długo medytowałem o jej rozwoju
i przebiegu.
Im dłużej o tym myślę, tym mocniejszego nabieram przekonania, że Florence wywierała wpływ destrukcyjny. Przygnębiała i poniżała biednego Edwarda, i beznadziejnie udręczała Leonorę. Nie ulega wątpliwości, że właśnie ona spaczyła charakter pani Ashbumham. Leonora była dumna i milczała — to stanowiło najpiękniejsze jej cechy. Ale duma i milczenie zawiodły podczas niezwyczajnego wybuchu w mrocznej komnacie, gdzie przechowywano Protest, a następnie na małym tarasie z widokiem na rzekę. Nie twierdzę, że Leonora popełniła błąd. Nic podobnego. Bez wątpienia zachowała się właściwie, próbując zwrócić mi uwagę, że moja żona zaczyna robić słodkie oczy do Edwarda. Postąpiła słusznie, ale na pewno w sposób nieodpowiedni. Zapewne winna była pomyśleć nieco dłużej
i jeżeli chciała przemówić, zrobić to po zastanowieniu. Mogła również działać zamiast mówić i asystować Florence tak, że jej poufne rozmowy z Ashbumhamem stałyby się niepodobieństwem. Powinna była szpiegować, czuwać pod drzwiami pokoi sypialnych. To ohydne, lecz taką właśnie metodą załatwia się podobne sprawy. Powinna była wywieźć z Nauheim męża niezwłocznie po śmierci biednej Maisie. Stanowczo Leonora obrała nieodpowiednią drogę.
Czy jednak mnie wolno potępiać nieszczęśliwą i ja
184
kie, w gruncie rzeczy, miałoby to znaczenie? Gdyby w grę wchodziła nie Florence, lecz ktoś inny... Mogłaby to być kobieta lepsza niż moja żona. Bo Florence była wulgarną, pospolitą flirciarką, która za nic nie chciała lacher prise. Była także nieposkromioną gadułą. Nikt nie potrafiłby jej uciszyć; nic nie potrafiłoby jej uciszyć. Ashbumhamów cechowała przynajmniej duma i powściągliwość. Nie są to jedyne
i najważniejsze sprawy w życiu, może nawet nie najlepsze. Jeżeli jednak stanowią rzeczywiście czyjeś zalety, osobnik ów załamuje się kompletnie, gdy zawodzą. A Leonora zrezygnowała z nich, i to przed śmiercią biednego Edwarda. Pomyśl, milczący słuchaczu,
0 jej pozycji w momencie wybuchu nad Protestem Lutra. Pomyśl o jej męce...
Pamiętajmy, że dominująca pasja życia Leonory ograniczała się do odzyskania Edwarda. Pamiętajmy, że Leonora nie wątpiła nigdy w powodzenie aż po dzień wycieczki do M. Takie stanowisko może wydać się niegodne, nie należy jednak zapominać, że odzyskanie męża równało się dla pani Ashburnham nie tylko osobistemu triumfowi. Byłoby w jej pojęciu zwycięstwem wszystkich żon, a także Kościoła katolickiego. Tak wyobrażała sobie Leonora tę sprawę mglistą jak zazwyczaj podobne sprawy. Nie wiem, dlaczego odzyskanie Edwarda miałoby być wygraną wszystkich żon, porządku społecznego i religii Leonory. Może tylko domyślam się tego po trosze.
Pani Ashburnham widziała życie jako nieustanną batalię między mężami, którzy pragną łamać zaprzysiężoną żonom wiarę, a żonami, które pragną odzyskać mężów. Tak przedstawiał się jej żałosny i ograniczony pogląd na zagadnienie małżeństwa. W mężczyźnie dostrzegała swojego rodzaju pierwotną bestię
1 mniemała, że bestia musi chodzić bocznymi drogami
i miewać momenty wybryków, wolne noce i, mówiąc najogólniej, okresy rui. Czytywała niewiele powieści, nie wyrobiła więc w sobie wiary w czystą i stałą miłość następującą po koncercie weselnych dzwonów. Zmartwiała i przerażona udała się do matki przełożonej klasztoru swoj!ego dzieciństwa, by opowiedzieć
0 zdradzie Edwarda z hiszpańską tancerką. Jednakże stara mniszka — osoba, zdaniem Leonory, nieskończenie mądra, natchniona mistycyzmem i godna uwielbienia — pokiwała tylko, smutno głową i rzekła:
— Mężczyźni są już tacy. Ale za zrządzeniem boskim wszystko znajdzie słuszne i sprawiedliwe zakończenie.
Podobny program życiowy kreślili inni jej przewodnicy duchowi lub, w każdym razie, pani Ashburnham tak przyjmowała ich nauki, takie odbierała lekcje. Mówiła o tym ze mną, ale nie pojmuję dokładnie, czego właściwie uczyli ją duchowni. Wiele kobiet to uosobienie cierpliwości, cierpliwości i jeszcze raz cierpliwości, której hołduje ad majorem, Dei gloriam, aby pewnego dnia, jeżeli Bóg uzna to za wskazane, otrzymać słuszną nagrodę. Gdyby zatem Leonora odzyskała wreszcie Edwarda, zachowałaby go dla siebie na zawsze i w zakresie upragnionym przez wszystkie żony. Sądziła nawet (tak mi się przynajmniej zdaje), że ekscesy mężczyzn są naturalne i zasługują na wybaczenie — jak gdyby mężczyźni byli małymi dziećmi.
W pierwszym rzędzie zależało jej na tym, by uniknąć skandalu przed pojednaniem. Idei odzyskania męża trzymała się kurczowo, z namiętną pasją bliską męki. Nie spoglądała na bok i trwała przy jednym celu. Pragnęła, aby po powrocie do niej Edward sprawiał wrażenie bogatego posiadacza wspaniałych dóbr
1 człowieka nieskazitelnego. Innymi słowy, zamierzała dowieść, że w wiarołomnym świecie jedna katoliczka
zdołała mimo wszystko zachować wierność męża. Sądziła nawet, że te dążenia są bliskie realizacji.
Plan z Maisie w roli głównej zdawał się działać bez zarzutu. Edward chłódł stopniowo, coraz mniej mu zależało, by wszystkie wolne chwile spędzać przy schorowanej młodej osóbce. Chętnie brał udział w zawodach polo. Wieczorami grywał w brydża, odzyskiwał wesoły, pogodny nastrój. Leonora była zupełnie pewna, że jej mąż nie myśli o zbałamuceniu małej pani Maidan. Mniemała nawet, że nigdy mu to w głowie nie postało. Miała wrażenie, że Edward wraca fla początkową poe zycję — uprzejmego i dobrotliwego starszego oficera, który okazuje przystojne i umiarkowane względy pułkowej młodej mężatce. Flirt tej pary był jawny, widoczny niby blask dziennego światła. Maisie nie sprawiała wrażenia nadąsanej, gdy Ashburnham wybierał się z nami na wycieczkę. Każdego popołudnia musiała spędzać kilka godzin w łóżku i w tych okresach nie zależało jej na atencjach wielbiciela.
Ale nie na tym koniec! Edward jak gdyby zaczynał darzyć względami żonę. Parę razy powiedział ¡¡¡ej w cztery oczy (często robił to przy świadkach): „ślicznie dzisiaj wyglądasz’’, albo „Jaka ładna suknia.” Pani Ashburnham pojechała do Frankfurtu, gdzie kobiety ubierają się nie gorzej niż w Paryżu, aby sprawić sobie nowe toalety. Stać już ją było na to, a moją żonę uważała za doradczynię najwyższej klasy. Leonora zaczynała wierzyć, że ma już w ręku klucz do rozwikłania zagadki.
Tak, milczący słuchaczu! Leonora zaczynała wierzyć, że nla już w ręku klucz do rozwikłania zagadki. Sądziła, że w przeszłości myliła się poniekąd, że nie powinna była trzymać Edwarda tak krótko, zwłaszcza w kwestiach pieniężnych. Sądziła, że obrała właściwą ścieżkę, gdy lękliwie i z wahaniem dała mężowi wolną
rękę w dysponowaniu dochodami. Edward zrobił coś więcej, przyznał, iż sprawnie gospodarowała w ciągu lat minionych, gdyż pewnego dnia powiedział:
— Ładnie się spisałaś, staruszko. Niczego nie cenię więcej niż swobody w drobnych wydatkach. Mam ją teraz i zawdzięczam tobie.
Był to, jak powiedziała mi później Leonora, najszczęśliwszy moment jej życia. Edward musiał widocznie odczuć nastrój żony, gdyż posunął się bardzo daleko: pogłaskał ją po ramieniu, a nawet wkroczył tego dnia do jej pdkoju, żeby ¡pożyczyć agrafkę.
Przygoda z wymierzeniem policzka biednej Maisie minęła i tym bardziej umocniła Leonorę w przekonaniu, iż nic serio nie łączy tamtej pary. Była zdania, że niewiele ma już do roboty i musi tylko dostarczać mężowi w bród pieniędzy, i zaprzątać jego myśli ładnymi kobietkami. Wierzyła niezachwianie, że Edward zaczyna do niej wracać. Przez miesiąc nie odtrącała jego nieśmiałych awansów, nie sięgających zresztą nigdy zbyt daleko. Bo Edward niewątpliwie czynił pewne kroki pojednawcze. Czasami głaskał żonę po ramieniu. Czasami szeptał jej do ucha żarciki na temat różnych pociesznych figur spotykanych w kasynie. Nie chodziło oczywiście o żarciki, lecz o szeptanie do ucha — dowód tak pożądanego zbliżenia.
Nagle zawaliło się wszystko. Runęło w gruzy, gdy Florence dotknęła ręki Edwarda, spoczywającej na szybie, która chroniła rękopis Protestu. Stało się to na wysokiej wieży, w komnacie, dokąd blask słoneczny przenikał przez uchylone okiennice. Albo raczej wszystko upadło, gdy Leonora zauważyła spojrzenie, jakim Edward odpowiedział mojej żonie. Niestety dobrze znała to spojrzenie.
Pani Ashburnham orientowała się od początku — od chwili kiedy we czworo zasiedliśmy do obiadu —
że Florence robi słodkie oczy do jej męża. Widziała jednak setki kobiet, które spoglądały podobnie na Edwarda w przedziałach kolejowych, hotelach, na pokładach okrętów, na ulicach. Z czasem nawykła do myśli, że jej mąż niewiele zważa na słodkie oczy. Wyrobiła sobie stosunkowo poprawny w owym czasie pogląd na metody i przyczyny afer miłosnych Ashburn- hama. Była przekonana, że jak dotąd afery te ograniczyły się do przelotnej miłości dla Dolciąuity, prawdziwej w pewnym sensie miłości do pani Basil oraz czegoś (co uważała za dworne umizgi) praktykowanego wobec Maisie Maidan. Ponadto gardziła moją żoną, nie wyobrażała więc sobią Iby Edward mógł zaszczycić ją uwagą. Ona sama i Maisie chroniły go przecież niby forteczne bastiony.
Ale nie na tym koniec. Leonora chciała mieć na oku Florence, ponieważ Florence wiedziała o awanturze z biedną panią Maidan. A Leonorze niezmiernie zależało, by jej związek z Edwardem uchodził za nienaganny. Nagle zawaliło się wszystko...
Tak! Wszystko się zawaliło, gdy pani Ashbumham dostrzegła odpowiedź, jaką Edward przesłał wzrokiem błękitnym, zwróconym ku niemu oczom Florence. Nic wątpiła o katastrofie. Nie wątpiła, że tamtych dwojp prowadziło już długie, poufne rozmowy o tym, co lubią lub czego nie lubią, o swoich charakterach i zapatrywaniach na małżeństwo. Działo się to wówczas gdy na wspólnych przechadzkach Leonora ze mną wyprzedzała zazwyczaj drugą parę o dziesięć kroków. Wiedziała, co się święci, nie podejrzewała jednak, że sprawy zajdą dalej niż rozmowy o tym, co Florence
i Edward lubią lub czego nie lubią, o ich charakterach
i ocenie małżeństwa jako instytucji. Jednakże Leonora znała męża od lat, łatwo więc zrozumiała, że takie dotknięcie rąk i taka odpowiedź przesłana wzrokiem
zapowiadają nieuchronny rozwój wydarzeń. Ashburn- ham był osobnikiem bardzo serio.
Leonora zdawała sobie sprawę, że wszelkie jej usiłowania zmierzające ku rozłączeniu tamtych dwojga mogą tylko utrwalić nową miłość Edwarda. Był on zdania, że uwiedziona kobieta zyskuje prawo posiadania go do końca życia, a takie dotknięcie rąk gwarantowało Florence pozycję uwiedzionej. Pani Ashbum- ham orientowała się w tej kwestii, a nową rywalką gardziła tak, że wolałaby widzieć zamiast niej pokojówkę. Cóż, trafiają się pokojówki bardzo na miejscu.
Nagle uprzytomniła sobie, że mała Maisie Maidan ¡może naprawdę kochać Edwarda. W takim przypadku ona, Leonora, byłaby odpowiedzialna za złamane serce małej Maisie Maidan. Przez moment była bliska obłędu. Chwyciła mnie za przegub ręki, powlokła przez schody i rozszeptaną tajemniczo Rittersaal zdobną wyniosłymi, malowanymi kolumnami i wielobarwnym kominkiem. Jestem jednak zdania, że nie oszalała w ostatecznym stopniu, bo mogła mi przecież powiedzieć:
„Twoja iżona to dziwka. Zostanie wkrótce kochanką mojego męża.” i
Coś w tym sensie spełniłoby chyba zadanie. Jednakże mimo obłędu Leonora 'lękała się aż tak stanowczego kroku. Uległa widać obawie, że gdyfby tak postąpiła, tamtych dwoje zdecydowałoby się, zapewne, na ucieczkę, ona zaś raz na zawsze utraciłaby nadzieję, na powrót małżonka. Należy jednak przyznać, że Leonora potraktowała mnie nikczemnie.
Cóż, udręczona dusza postawiła swoją wiarę wyżej niż sprawę jakiegoś tam kwakra z Filadelfii. Chyba miała rację, bo z wymienionej dwójki Kościół rzymski jest bez wątpienia ważniejszy.
W tydzień po śmierci Maisie Maidan Leonora stwier
190
dziła niezawodnie, iż moja żona została kochanką jej męża. Oczekując pod drzwiami pokoju Florence, spotkała wychodzącego stamtąd Edwarda. Nie odezwała się słowem, on zaś warknął tylko.% Sądzę jednak, że biedak przeżył trudną chwilę.
Krzywda moralna wyrządzona pani Ashbumham przez moją żonę była niezwykle ciężka. Zdruzgotała całe jej życie i wszelkie widoki na przyszłość, a przede wszystkim odebrała nadzieję. Leonora zdawała sobie sprawę, że mąż nie może do niej wrócić po wulgarnym romansie z wulgarną babą. Romans z panią Basil — jedno, co Leonora miała dotychczas przeciwko Edwardowi — nie zasługiwał nawet na miano romansu. Była to miłość czysta na specyficzny sposób. Ale nowa afera miłosna przejmowała wstrętem jako rozpusta, tym bardziej! plugawa, że Leonora z serca nienawidziła Florence. No i Florence gadała...
Gadała i potrafiła zmusić Leonorę do porzucenia wyniosłej rezerwy — dokonały tego ona i sytuacja. Moja żona wahała się, zapewne, kogo obrać na spowiednika — mnie czy panią Ashbumham. Wyznanie uczynić musiała i ostatecznie wytypowała Leonorę. Mnie musiałaby powiedzieć znacznie więcej albo przynajmniej mógłbym odgadnąć znacznie więcej na temat „choroby serca” i młodego człowieka imieniem Jimmy. Pewnego dnia podjęła atak i zaczęła sypać i sypać aluzjami, póki Leonora przywiedziona do furii nie rzuciła szorstko:
— Chcesz mi powiedzieć,.że jesteś kochanką Edwarda. Bardzo proszę. Mnie on niepotrzebny.
Pani Ashbumham poniosła straszliwą klęskę, gdyż gadanina raz rozpoczęta nie mogła ustać. Próbowała położyć jej kres, ale starania nie przydawały się na nic. Doszło nawet do tego, że Leonora musiała utrzymywać kontakt z mężem za pośrednictwem Florence, ponieważ osobiście rozmawiać z nim nie chciała. Na
101
przykład dała mężowi do zrozumienia, że zniszczy go bez ratunku, jeżeli jla dowiem się kiedy o tym romansie. Sprawę komplikował fakt, że Ashbumham trochę podkochiwał się wówczas w Leonorze. Uważał, że źle ją traktuje, chociaż to przecież wspaniała kobieta. Był smutny i gorąco pragnął pocieszać żonę, a na domiar złego poczytywał się za takiego nikczemnika, że uczyniłby wszystko celem okupienia winy. Takich, między innymi, informacji Florence dostarczała Leo- norze.
Nie potępiam pani Ashbumham za gburowatość wobec mojej żony: wyszło to tylko na korzyść Florence. Mam jej natomiast za złe, że uległa ostatecznie potrzebie gadulstwa. Rozumiesz, milczący słuchaczu? Ta historia odcięła Leonorę od jej Kościoła. Nie chciała spowiadać się ze swojego stanowiska, bo żywiła obawę, że jej doradcy duchowi zganią oszustwa praktykowane w stosunku do mnie. Wolała, zdaje się, potępienie niż złamanie mi serca. Tak to wyglądało, chociaż Leonora niepotrzebnie się martwiła.
W każdym razie pozbawiona spowiedników musiała z kimś rozmawiać, a że Florence napraszała się sama, odpowiadała jej urywanymi, szorstkimi zdaniami jak potępieniec. Właśnie! Jak potępieniec. Jeżeli długie piekło na ziemi może oszczędzić jakiś okres mąk w wieczności (gdzie nie ma żadnych okresów), sądzę, że ta kobieta uniknie ognia piekielnego.
Jak wyglądały rozmowy tych dwu pań? Na przykład Leonora czesała swoje cudowne włosy, a Florence przekazywała jej propozycję Edwarda, który podów- wczas mniemał z rozbrajającą naiwnością, iż mógłby zostać poligamistą. Podejrzewam, że Florence wbiła mu to do głowy. Trudno, nie odpowiadam za dziwactwa ludzkiej psychiki. Tak czy inaczej, nie ulega wątpliwości, że Ashbumham cenił w tym czasie żonę
%
wyżej! niż kiedykolwiek, a w każdym razie wyżej, niż cenił ją od dawna. Gdyby więc Leonora była graczem
i potrafiła dobrze rozegrać partię, gdyby nie miała poczucia wstydu oraz innych skrupułów, mogłaby zapewne przez pewien okres dzielić Edwarda z Florence, a następnie wyrzucić z gniazda kukułcze pisklę.
Otóż Florence zwracała się do Leonory z propozycjami takiego pokroju. Nie twierdzę, że czyniła je otwarcie. Nic podobnego. Utrzymywała, że nie jest kochanką Edwarda, póki jej Leonora nie powiedziała, że spotkała męża wychodzącego z jej pokoju o późnej godzinie w nocy. Stropiło to nieco Florence, wnet jednak poruszyła sprawę chorego serca i jęła twierdzić, że z Ashburnhamem rozmawiała tylko celem wprowadzenia go w lepszy nastrój. Musiała trzymać się tej wersji, gdyż nawet ona nie śmiałaby prosić Leonory o czułe względy dla małżonka, gdyby musiała przyznać, że jest kochanką owego małżonka. Byłoby to niewykonalne. Jednakże Florence odczuwała nieprzepartą potrzebę mówienia o czymś, a idealnym tematem zdawało się jej zbliżenie poróżnionej pary. Wobec tego Florence gadała, Leonora zaś szczotkowała spokojnie włosy, by rzucić nagle coś w sensie:
— Edward dotykał ciebie. Czułabym aię zbrukana, gdyby mnie dotknął.
Taka wypowiedź zbijała z tropu moją żonę, która jednak podejmowała nową próbę jakiegoś rana po tygodniu albo dziesięciu dniach przerwy.
W innych kwestiach pani Ashburnham poniżała się również. Obiecała mężowi, że on będzie dysponował swoimi dochodami. Miała stanowczy zamiar dotrzymać przyrzeczenia. Ośmielę się nawet twierdzić, że dotrzymałaby z pewnością i ukradkiem kontrolowałaby czeki męża. Nie na próżno była katoliczką. Jednakie zdradę pamięci biednej Maisie Maidan potraktowała
tak serio, że nie była w stanie ufać dłużej wiaro- łomcy.
Wróciwszy do Branshaw zaczęła po miesiącu dręczyć męża kwestiami nawet drobnych wydatków. Pozwalała mu wprawdzie podpisywać czeki, ale prawie nie było czeku, który uszedłby jej kontroli. Nietykalny był tylko bankowy rachunek osobisty Edwarda, wynoszący około pięciuset funtów rocznie, a przeznaczony taktownie na koszty związane z kochanką lulb kochankami. Musiał przecież robić wypady do Paryża. Musiał dwa razy na tydzień wysyłać Florence kosztowne depesze szyfrowane. Lecz żona wyrzucała mu wydatki na wina, sadzenie drzew owocowych, uprząż, reperację bramy, pracę kowala przy nowym strzemieniu wojskowym, które zamierzał skonstruować i opatentować. Nie mogła pojąć, czemu Edward zaprząta sobie głowę nowym strzemieniem wojskowym, a kiedy wynalazek został dokonany, wpadła w furię, ponieważ Edward ofiarował Ministerstwu Wojny rysunki oraz prawa patentowe. Strzemię było naprawdę doskonałe.
Wspomniałem już bodaj, że Ashbumham poświęcił wiele czasu i wydał około dwustu funtów na koszty sądowe i adwokackie, aby uzyskać wyrok, uniewinniający dla biednej dziewczyny, córki jednego z ogrodników w Branshaw, oskarżonej! o zabójstwo własnego nowo narodzonego dziecka. Bez wątpienia był to ostatni czyn jego życia — dokonany w okresie, gdy Nancy Ruf ford odbywała podróż do Indii; ponury cień spowijał cały dom Ashbumhamów, a sam Edward dogorywał z rozpaczy i zachowywał się najgodniej, jak potrafił. Jednakże nawet wówczas Leonora urządziła mężowi potworną scenę z racji poniesionych wydatków oraz kłopotów i straty czasu. Hołdowała mętnej idei, że to, co zaszło z Małą, a także cały rozwój
dalszych wydarzeń, powinno stanowić dla Edwarda przykładną lekcję — lekcję oszczędności. Pani Ash- burnham zagroziła mężowi odebraniem mu rachunku bankowego. Chyba dlatego właśnie poderżnął sobie gardło. W innych warunkach wytrzymałby może, ale myśl, iż utracił swoją Nancy, a na domiar złego nie czeka go już nic prócz długiego ciągu posępnych, nieskończenie posępnych dni, w trakcie których nie będzie mógł być nikomu pomocny... Cóż, ta myśl dobiła Edwarda. !
W tamtych latach Leonora próbowała nawiązać romans z niejakim Bayhamem, bardzo przyzwoitym dżentelmenem. Ale próba nie została uwieńczona powodzeniem. Opowiadałem ci już o tym, milczący słuchaczu.
II
Osiągnąłem mniej więcej moment, gdy w Water- bury otrzymałem lakoniczną depeszę Edwarda z prośbą, abym przyjechał do Branshaw i odbył z nim rozmowę. Byłem wtedy bardzo zajęty, więc prawie się zdecydowałem na odpowiedź, że wyruszę za dwa tygodnie. Jednakże nie wysłałem zaraz telegramu, bo spieszyłem na długą konferencję z adwokatami starego pana Hurlbirda, a następnie oczekiwała mnie równie długa konferencja z pannami Hurlbird.
Spodziewałem się, że panny Hurlbird zastanę w podeszłym wieku, jako osoby osiemdziesięcioletnie lub starsze. Czas mijał wolno, więc miałem wrażenie, że od mojego wyjazdu ze Stanów Zjednoczonych upłynęło trzydzieśoi lat. Naprawdę jednak minęło ich tylko dwanaście. Panna Emilia Hurlbird liczyła sześćdziesiąt jteden lat, a panna Florence pięćdziesiąt dziewięć i obie
13'
199
przejawiały doskonałą sprawność pod względem fizycznym i umysłowym. Umysłowo były nawet zbyt sprawne jak na moje wymagania, gdyż zamierzałem wydostać się z Ameryki najrychlej, jak to możliwe. Hurl- birdowie stanowili doskonale zgodną rodzinę — doskonale zgodną na niemal wszystkich punktach. Jednakże każde z trojga miało własnego lekarza, któremu wierzyło bez zastrzeżeń, a także Własnego adwokata. Ponadto każde z trojga nie darzyło zaufaniem lekarzy oraz adwokatów pozostałej pary. Naturalnie lekarze
i adwokaci ostrzegali 'swoich pacjentów lub klientów przed konkurentami. Nie wyobrażasz sobie, milczący słuchaczu, jak bardzo taki stan rzeczy komplikował moje sprawy. Oczywiście miałem swojego adwokata poleconego przez młodego Cartera, krewniaka z Filadelfii.
Nie twierdzę, iż wynikły j'akieś nieporozumienia
o charakterze żenującym. Problem był zgoła inny, raczej moralny. Otóż stary pan Hurlbird zostawił cały majątek Florence, której polecił wznieść w Waterbury poświęcony jego pamięci pomnik w postaci jakiejś instytucji, która mogłaby służyć pomocą chorym na serce. Mnie przypadły w udziale wszystkie pieniądze Florence, a wraz z nimi scheda po starym panu Hurl- birdzie, który umarł pięć dni wcześniej niż jego bratanica.
Bez zastrzeżeń byłem gotów wydać okrągły milion dolarów na rzecz chorych na serce. Starszy pan pozostawił półtora miliona, Florence była warta osiemset tysięcy, a mój osobisty majątek sięgał mniej więcej miliona. Były to grube pieniądze. Jednakże chciałem wziąć pod uwagę życzenia pozostałych przy życiu sióstr testatora i tutaj właśnie zaczęły się zmartwienia. Widzisz, milczący słuchaczu, wyszło na jaw, że
stary pan Hurlbird nie chorował na serce. Przez całe
życie miał trochę słabe płuca i ostatecznie umarł z powodu bronchitu.
Wobec tego panna Florence Hurlbird wpadła na pomysł, że zapis winien dostać się chorym na płuca, ponieważ płuca, nie serce, były przyczyną zgonu jej brata. Sądziła, że nieboszczyk życzyłby sobie z pewnością takiego obrotu sprawy. Z drugiej strony panna Emilia Hurlbird walczyła, abym cały majątek zachował dla siebie. Był to kaprys, którego w owym czasie nie potrafiłem zrozumieć. W każdym razie twierdziła, że nie chce żadnych pomników upamiętniających nazwisko Hurllbirdów.
Zrazu poczytywałem takie stanowisko za właściwą Nowej Anglii niechęć do żałobnej ostentacji. Dzisiaj jednak pojmuję, iż wpływ wywierały inne kwestie, a nawet przypominam sobie częste i natrętne pytania starszej damy tyczące Edwarda Ashburnhama. Dowiedziałem się od Leonory, że na toaletce, tuż obok zwłok mojej żony, leżał zaadresowany do panny Emilii Hurlbird list, który Leonora wysłała bez porozumienia ze mną. Nie mam pojęcia, kiedy Florence zdążyła napisać do ciotki, rozumiem jednak, iż nie chciała zejść z tego świata bez komentarzy. Zapewne więc wyznała wszystko o sobie i Edwardzie w kilku spiesznie skreślonych słowach, i z tej właśnie racji starsza dama nie życzyła sobie uwiecznienia nazwiska Hurlbirdów. Być może sądziła również, że zapracowałem na familijne pieniądze.
Wszystko to wywoływało długie dysputy, przy czym lekarze ostrzegali się wzajemnie, że dysputy mogą wpływać fatalnie na stan zdrowia starszych pań, mnie zaś ostrzegali dyskretnie jeden przed drugim i mówili, że pan Hurlbird mógł przecież umrzeć na serce mimo diagnozy postawionej przez jego lekarza. Natomiast każdy z adwokatów był zwolennikiem własnej metody lokowania i zabezpieczania kapitałów.
Osobiście chciałem rozporządzić pieniędzmi tak, by procenty przynosiły ulgę chorym na serce. Jeżeli stary Hurlbird nie miał wady owego organu, to w każdym razie sądził, że ją posiada. No i Florence umarła z pewnością na serce, czego sam byłem świadkiem. Kiedy więc panna Florence Hurlbird wysunęła wniosek, że pieniądze winny dostać się chorym na płuca, postanowiłem ufundować dwie instytucje dobroczynne i gotów byłem 'powiększyć dotację do półtora miliona dolarów. W ten sposób każda z dwu kategorii chorych otrzymałaby siedemset pięćdziesiąt tysięcy. Osobiście nie potrzebowałem pieniędzy. Zależało mi jedynie na otoczeniu dobrobytem Nancy Rufford. Nie znałem dokładnie kosztów utrzymania w Anglii, gdzie, jak się domyślałem, moja wybranka zechce zamieszkać. Wiedziałem natomiast, że jej potrzeby ograniczają się na razie do dobrych czekoladek, dobrych koni i ładnych, skromnych sukienek. Zapewne czas rozszerzyłby ten, zakres. Ale po przekazaniu półtora miliona dolarów instytucjom dobroczynnym pozostałoby mi około dwudziestu tysięcy funtów angielskich rocznego dochodu, a za taką lub mniejszą kwotę zdołałbym zapewnić niezły dobrobyt Nancy.
W każdym razie wiedliśmy żywe dysputy w domu Hurlbirdów, położonym na skarpie nad miastem. Może zdziWi cię to trochę i ulbawi, milczący słuchaczu, jeżeli przypadkiem jesteś 'Europejczykiem. Ale widzisz, zagadnienia moralne takiego pokroju i dawanie milionowych sum na instytucje dobroczynne to w mojej ojczyźnie kwestie niezmiernie serio. Otwarcie mówiąc, są to naczelne tematy rozważań bogaczy. Nie mamy przecież arystokratycznych tytułów i drabiny towarzyskiej, na którą można się wspinać, a polityka nie interesuje ludzi przyzwoitych albo sport — starszych. Nie dziw się zatem, że przed moim wyjazdem z Wa-
198
terbury panna Emilia i panna Florence Hurlbird roniły autentyczne łzy.
A z Waterbury wyjechałem zupełnie nagle. W cztery godziny po telegramie Edwarda nadszedł drugi, nadany przez Leonorę: „Przyjedź, proszę. Możesz być bardzo potrzebny.” Mojemu adwokatowi oznajmiłem po prostu, iż ma do dyspozycji półtora miliona dolarów, które może ulokować według własnego upodobania, przeznaczając odsetki na cel wskazany przez panny Hurlbird. Przyznaję, że byłem potężnie znudzony dysputami, i podejrzewałem (nikt mi tego oczywiście nie powiedział), iż panna Emilia przekonała siostrę o niestosowności pomnika rodziny Hurlbirdów na terenie miasta Waterbury. Panna Emilia rozszlochała się gwałtownie na wieść o moim wyjeździe do Ashbumhamów, wszelako powstrzymała się od komentarzy. Wiedziałem już wówczas, że jej siostrzenica, zanim mnie poślubiła, została uwiedziona przez młodego człowieka imieniem Jimmy. Udało mi się jednak wytworzyć wrażenie, iż zawsze uważałem Florence za wzór żony. Cóż, w tym czasie sam wierzyłem jaszcze w jej nieskazitelną cnotę po zawarciu ze mną związku małżeńskiego. Nie podejrzewałem, że mogła upaść tak nisko, by kontynuować romans z tamtym jegomościem pod moim dachem. Byłem skończonym durniem. Na usprawiedliwienie mam tyle, że w owym czasie mało myślałem o Florence. Uwagę moją zaprzątały wydarzenia rozgrywające się w Branshaw.
Wbiłem sobie do głowy, że otrzymane stamtąd depesze mają coś wspólnego z Nancy. Może Mała zaczęła zdradzać objawy zainteresowania jakimś nieodpowiednim wielbicielem, wobec czego Leonora zapragnęła, abym przyjechał i celem uniknięcia kłopotów ożenił się z jej wychowanką. Taka właśnie myśl opanowała moją wyobraźnię i przetrwała dobre dziesięć dni po
przybyciu do pięknej, staroświeckiej rezydencji. Zrazu Edward ani jego żona nie próbowali rozmawiać ze mną o niczym więcej prócz pogody i przewidywanego urodzaju. Poznałem kilku młodych ludzi, nie mogłem jednak dostrzec, by Nancy któregokolwiek i nich szczególnie wyróżniała. Niewątpliwie sprawiała wrażenie zdenerwowanej i niezupełnie zdrowej, a ożywiała się tylko od czasu do czasu, by pleść w moim towarzystwie wesołe głupstwa. Była urocza — doprawdy urocza!
Sądziłem, że jakiemuś niepożądanemu wielbicielowi wymówiono dom i z tej racji Nancy dąsa się trochę.
Istotnie jednak w Branshaw panowało piekło. Leo- nora rozmówiła się z Małą, Mała z Edwardem, Edward z Leonorą. Wszystko zostało powiedziane! Trudno wyobrazić sobie posępny obraz mroków i półcieni, i silnych wzruszeń wypełniających ciche noce — całe noce. Trudno wyobrazić sobie moją piękną Nancy, która pojawia się nagle w nogach łóżka Edwarda, a w mętnym świetle lampki płonącej na jego nocnym stoliku jej długie włosy wyglądają jak rozdwojony stożek mroku. Trudno wyobrazić sobie tę cichą, niewątpliwie udręczoną postać, która ukazuje się niby widmo
i ofiarowuje Edwardowi siebie, aby ratować go od pomieszania zmysłów. Trudno wyobrazić sobie jego spontaniczną odmowę i wygłoszone przy tej sposobności słowa. Ach, te słowa! Dobry Boże!
Mieszkałem w tym domu pod urokiem spokojnego, systematycznego trybu życia i niemej, znakomicie wyszkolonej służby, która umiała przygotować strój wieczorowy i podać go w taki sposób, jak gdyby to była pieszczota. Godzinę po godzinie spędzałem | Ashbumhamami i Nancy i odnosiłem wrażenie, że są to serdeczni, spokojni, oddani sobie ludzie, że uśmiechają się w stosownych chwilach i odchodzą wówczas,
gdy należy. Krótko mówiąc — ludzie i dobrego towarzystwa! Jak, u dialbła, jakim cudem potrafili tak się zachowywać?
Pewnego wieczora podczas kolacji Leonora otworzyła telegram i powiedziała:
— Nancy wyjeżdża jutro do Indii, do ojca.
Nikt nie odezwał się słowem. Nancy spoglądała w swój talerz. Edward spokojnie jadł bażanta. Poczułem się nieswojo. Przyszło mi na myśl, że jeszcze tego wieczora należałoby poprosić o rękę Małej. Nie- uprzedzenie mnie w porę o jej zamierzonym odjeździe wydało mi się nieco dziwne. Sądziłem jednak, że w grę wchodzi tylko angielski manieryzm — swojego rodzaju delikatność, której sensu nie potrafiłem uchwycić. Nie zapominajmy, że w owym czasie wierzyłem w Edwarda, Leonorę, Nancy Rufford i równowagę odwiecznego, spokojnego domu — wierzyłem nie mniej mocno, niż jako dziecko wierzyłem w miłość matki. Tego samego wieczora Edward uczynił mi zwierzenia.
*
* *
Przebieg uprzednich wydarzeń przedstawiał się mniej więcej następująco.
Wróoiwszy z Nauheim Leonora załamała się kompletnie, ponieważ uświadomiła sobie, że jej mąż jest godny zaufania. Może się to wydawać dziwne, jeżeli jednak wiesz coś niecoś o załamaniach, milczący słuchaczu, zrozumiesz, że przychodzą one zwykle, gdy następuje odprężenie i nie ma już nic więcej do zrobienia. Po przewlekłej chorobie i śmięrci męża wdowa traci równowagę ducha, po zakończeniu długiego wyścigu wioślarskiego załoga słabnie i opada bezwładnie na wiosła. Coś podobnego przytrafiło się Leo- norze.
Ton głosu Edwarda, uporczywe spojrzenie przekrwionych oczu, jakim zmierzył żoną wstając od stołu po obiedzie w hotelu w Nauheim, dały jej do zrozumienia, że Nancy jest bezpieczna — doskonale bezpieczna z racji moralnych skrupułów Ashburnhama, jego kodeksu towarzyskiego albo poglądu, że tym razem upadłby zbyt nisko. Małej nic nie groziło. Leonora odgadła to trafnie, więc tragiczny cios musiała zadać sama.
Odprężyła się, załamała i szybko, coraz szybciej popłynęła z nurtem przeznaczenia. Można Iby rzec, iż po raz pierwszy w życiu wyzwolona z więzów swojej wiary, zaczęła działać zgodnie z instynktownymi pragnieniami. Nie wiem, co myśleć. Czy w danym wypadku przestała być sobą, czy też zrzuciwszy pęta przyjętych pojęć, konwencji, tradycji odnalazła na koniec własne ja? Szarpała się między potężną miłością macierzyńską dla Małej i równie potężną zazdrością kobiety, która rozumie, że kochany przez nią mężczyzna spotkał, jak się wydaje, ostatnią wielką miłość swojego życia. Odczuwała niechęć do męża z racji słabości, z jaką poddał się tej miłości, zarazem jednak litowała się nad jego cierpieniami i żywiła jeszcze jedno uczucie, tajone nawet przed sobą — szacunek dla Edwarda, który tym razem postanowił niezłomnie, że będzie bez zarzutu.
Jednakże ludzkie serce stanowi niezgłębioną tajemnicę. Trudno odgadnąć, czy Leonora postępując tak, jak postępowała, nie ulegała nienawiści dla objawionej pod koniec jego życia cnoty męża. Moim zdaniem, wolałaby nim gardzić, a ponadto rozumiała, iż traci go nieodwołalnie. Niech zatem cierpi, niech się zadręcza, niech runie wreszcie i pójdzie do piekła, tego przybytku niedotrzymanych szlachetnych postanowień. Leonora mogła przecież obrać inną drogę. Łatwo by
ło wysłać Nancy w gościnę do przyjaciół albo pod takim lub innym pretekstem wyjechać z nią z Bran- shaw. Tego rodzaju droga nie rozwiązałaby sprawy, lecz w każdym razie wyglądałaby przyzwoicie. Ale biedną Leonorę nie stać już Ibyło wtedy na obranie żadnej rozsądnej drogi.
Raz litowała się serdecznie nad Edwardem i wkraczała na ścieżkę miłosierdzia. To znów nienawidziła go namiętnie i wkraczała na ścieżkę wskazaną przez nienawiść. Dławiła się niby konający gruźlik, który na próżno usiłuje chłonąć powietrze. Tęskniła rozpaczliwie do kontaktu z drugą duszą ludzką i na nieszczęście obrała w tym celu duszę biednej; Małej.
Zapewne Nancy była jedyną osobą, z którą pani Ashburnham mogła rozpocząć rozmowę, gdyż wrodzony chłód i powściągliwość ograniczyły kolo bliskich jejl ludzi. Prawdę mówiąc, nie miała przyjaciół z wyjątkiem pani pułkownikowej Whelen, doradczyni z czasów awantury z La Dolciąuitą, oraz paru księży, przewodników duchowych na manowcach życia. Ale pułkownikowa bawiła wówczas na Maderze, a księży Leonora celowo unikała. Lista przyjmowanych przez nią gości zawierała kilkaset nazwisk, lecz nie było tam nazwiska nikogo, z kim ważyłaby się porozmawiać. Była przecież panią Ashbumham na Branshaw Tele- ragh!
Była wielką panią Ashbumham na Branshaw i cale dnie spędzała leżąc na łóżku w swojej jasnej, przestronnej sypialni z adamaszkowymi portierami, meblami Chippendale i portretami zmarłych Ashburn- hamów pędzla Zoffany’ego i Zucchero. W przypadku zjazdu przed polowaniem z gończymi zmuszała się, by wstać, i z Edwardem oraz Małą jechała amerykanem na jakieś skrzyżowania dróg lub do jakiegoś dworu, jeżeli oczywiście nie było tam za daleko. W drodze
powrotnej musiała powozić sama, bo Edward odjeżdżał konno z Małą. Leonora nie mogła w owym sezonie uprawiać tego sportu: zanadto dokuczała jej głowa i każdy krok wierzchówki stanowił męką.
Jednakże powoziła zręcznie i pewnie. Uśmiechała się do Gimmerów, Foulke’ów i Hedley-Seatonów. Niezawodnie trafiała do bram, które chłopcy stajenni otwierali przed nią w porę. Sztywno siedziała na koźle wysokiego amerykana. Gestem ręki żegnała męża i wychowankę odjeżdżających konno za sforą. Wszyscy słyszeli jej spokojny, wesoły głos wibrujący w chłodnym powietrzu:
— Do widzenia! Przyjemnej zabawy!
Biedna, zbłąkana kobieta!
Ale była w tym wszystkim iskierka pociechy. Wynikała ona z faktu, że Rodney Bayham z Bayham nieustannie wodził wzrokiem za panią Ashburnham. Upłynęły trzy lata od niefortunnej, próby romansu z tym człowiekiem. Jednakże w zimowe ranki Bayham zbliżał się konno do ekwipażu Leonory, mówił „dzień dobry” i patrzył na nią wzrokiem nie błagalnym wprawdzie, lecz takim, z którego można było wyczytać: „Spójrz! Jestem wciąż do twojej dyspozycji.”
Stanowiło to znaczną pociechę, jakkolwiek Leonora nie zamierzała nawiązać przerwanej intrygi. W każdym razie wiedziała, że ma na świecie jedną wierną, życzliwą duszę ubraną w spodnie do konnej jazdy. Wiedziała również, iż jej uroda nie przeminęła.
Rzeczywiście wciąż była piękna. Skończyła czterdzieści lat, lecz wyglądała równie posągowo i świeżo jak w dniu wyjazdu z klasztoru. Miała te same jasne włosy i te same ciemnobłękitne oczy. Mówiło o tym zwierciadło, lecz mimo wszystko nawiedzały ją wąt
pliwości — wątpliwości, które rozpraszał wyraz oczu Rodneya Bayhama.
To dziwne, że Leonora potrafiła nie starzeć się wcale. Sądzę, że bywają pewne typy urody albo nawet młodości, które pięknieją wraz z nieustannym cierpieniem. Zapewne wyraziłem się zbyt kwieciście. Chodzi mi o to, że pani Ashburnham mogła była stać się przesadnie surowa i pompatyczna, gdyby jej życie układało się pomyślnie. W istniejących warunkach przybierała ton energii, a zarazem współczucia. Stanowi to niezmiernie rzadkie połączenie, lecz gotów jestem przysiąc, że ta energiczna kobieta sprawiała wrażenie głęboko współczującej na właściwą sobie, powściągliwą modłę; kiedy słuchała czyichś słów, zdawała się zarazem słuchać innych, bardzo odległych dźwięków. Ale słyszała i przyjmowała do wiadomości słowa z reguły smutne, ponieważ dzieje rodzaju ludzkiego to nieodmienne pasmo trosk i udręki.
Nie wątpię, że Leonora musiała prowadzić Nancy przez wiele strachów nocnych i wiele przykrych chwil za dnia. Z tej przyczyny, zapewne, powstała wielka miłość Małej do znacznie starszej niewiasty. Bo Nancy darzyła opiekunkę uwielbieniem, jakie budzi w katolikach uczucie wobec Najświętszej Marii Panny i rozmaitych świętych. To zbyt mało powiedzieć, że ochotnie złożyłaby życie u stóp Leonory. Ofiarowała jej przecież swoją cnotę i swój rozum, co stanowi chyba ekwiwalent życia. Dziś znacznie lepiej byłoby dla Małej!, gdyby umarła.
Być może nudzę dę, milczący słuchaczu, refleksjami, które narzucają się same. Wobec tego spróbuję opowiedzieć przebieg wydarzeń.
Otóż po powrocie z Nauheim pani Ashburnham zaczęła cierpieć na bóle głowy. Trwały one całymi dniami, w trakcie których nie mogła wymówić słowa i nie
A
potrafiła znieść spokojnie żadnego dźwięku. Dzień po dniu Nancy siadywała przy niej godzinami, niema i znieruchomiała. Co chwila zwilżała chusteczki do nosa w wodzie z octem i oczywiście snuła własne myśli. Nie wychodziło jej to na korzyść, podobnie jak posiłki sam na sam z Edwardem — bardzo złe dla niej, jeszcze gorsze dla niego. Naturalnie Ashlburnham zachowywał się chwiejnie. Jakże innaczej mógł się zachowywać? Czasami siadywał niemy. i przygnębiony nad nietkniętym talerzem. Odzywał się monosylabami i tylko wówczas gdy Nancy go zagadnęła. W takich momentach obawiał się po prostu, że Mała może go pokochać. Przy innych okazjach pił trochę wina, zbierał się w sobie, próbował żartów na temat niepowodzenia Małej, której! klacz wyłamała przed rowem czy płotem, albo kpił z obyczajów domowych Chitralij- czyków. Postępował tak wtedy, gdy przypominał sobie, że jako nudny współbiesiadnik jest nieuprzejmy dla wychowanki. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że jego słowa z parku w Nauheim nie wyrządziły Małej krzywdy.
Natomiast wszystko, co działo się w owym czasie, było straszliwą krzywdą. Stopniowo otwierało oczy Małej, dawało jej do zrozumienia, że Edward jest człowiekiem mającym ¡swoj‘e wzloty i upadki, nie wujasz- kiem wesołym nieodmiennie niby ulubiony pies, .wierny koń lub przyjaciółka od serca. Czasami zastawała go w gabinecie przypominającym raczej pokój myśliwski, gdy przygnębiony siedział bez ruchu w głębokim fotelu. Czasami dostrzegała przez uchylone drzwi, że jego twarz wygląda trupio, kiedy on nie ma nikogo przy sobie. Stopniowo zaczynała dostrzegać poważne rozbieżności dzielące parę, którą poczytywała dotąd za wuja i ciotkę. Oczywiście świadomość taka budziła się bardzo powoli.
Zaczęło siej od tego, że Edward podarował podstarzałego konia niejakiemu Selmesowi. Ojciec owego młodego człowieka został zrujnowany przez notariu- sza-defraudanta i rodzina Selmesów musiała wyprzedać swoje huntery. Niefortunny ten przypadek obudził żywe współczucie w okolicznej części hrabstwa. Pewnego dnia Ashbumham spotkał idącego pieszo młodzieńca i widząc, że jest bardzo przygnębiony, ofiarował mu starego irlandzkiego człapaka, na którym właśnie jechał. Oczywiście zrobił głupstwo, gdyż koń wart był trzydzieści do czterdziestu funtów, należało więc pamiętać, że taki podarunek zirytuje Leonorę. Jednakże Edward musiał pocieszyć biedaka, z którego ojcem przyjaźnił się od lat dziecinnych. Na domiar złego młody Selmes nie mógł sobie pozwolić na utrzymanie konia. Edward zorientował się w sytuacji i hojny dar uzupełnił skwapliwie słowami:
— Naturalnie koń może stać w stajni w Branshaw, póki nie zechcesz go zabrać albo sprzedać i postarać się o lepszego.
Po powrocie do domu Nancy opowiedziała całą historię Leonorze, która leżała w łóżku. Poczytywała to za wymowny przykład żywego współczucia opiekuna dla zrozpaczonego chłopca. Sądziła, że ucieszy panią Ashbumham, bo każdą kobietę musiałoby przecież cieszyć posiadanie tak wspaniałego męża. Była to ostatnia dziewczęca myśl biednej Małej. Leonora nie cierpiała już na migrenę. Była spokojna, chociaż przerażająco słaba. Odwróciła się na łóżku i rzuciła niepojęte dla Nancy bluźnierstwo:
— Żałuję, że Bóg uczynił go moim mężem, nie twoim. Wkrótce pójdziemy z torbami. Tak! Pójdziemy i torbami. Nic na to nie poradzę.
Nagle wybuchnęła spazmatycznym szlochem. Łokciem wsparła się o poduszkę i pół siedząc płakała,
płakała, płakała... Twarz zasłoniła dłońmi, a łzy kapały między jej palcami.
Mała zarumieniła się i powiedziała szorstko, jak gdyby doznała osobistej zniewagi.
— Przecież wujaszek Edward...
— Ten człowiek — przerwała tonem rozgoryczenia Leonora — oddałby ostatnią koszulę ze swojego grzbietu, z mojego, z twojego. Oddałby każdemu... — nie potrafiła dokończyć zdania.
W tym momencie odczuwała namiętną nienawiść i pogardę dla męża. Przez cały ranek i całe popołudnie leżała w łóżku medytując, że Edward i Nancy są sami pośród szerokich pól i o zmierzchu będą wracać do domu. Gniewnie zaciskała pięści wbijając w dłonie długie, ostre paznokcie.
Podczas mglistej, zimowej pogody dom był szczególnie cichy. Wreszcie, po nieskończenie długiej męce, skrzypnęły otwierane drzwi i rozbrzmiał wesoły głos Małej:
— Ach, to było przecież pod jemiołą.
Edward odpowiedział wychowance niezrozumiałym, stłumionym pomrukiem. Później Nancy wbiegła szybko na schody i ostrożnie, na palcach podeszła do otwartych drzwi sypialni Leonory. Dwór Branshaw miał przestronny hall z dębową posadzką, zarzuconą tygrysimi skórami. Na piętrze znajdowała się galeria, z której wchodziło się do pokoju pani domu. Nawet w czasie najdokuczliwszych bólów głowy Leonora trzymała drzwi otwarte — dlatego chyba, by słyszeć echo zbliżających się kroków ruiny i klęski. W każdym razie nie cierpiała przebywać za zamkniętymi drzwiami.
W tamtej, chwili piekielnie nienawidziła męża, a twarz Małej chętnie zdzieliłaby szpicrutą. Co daje Nancy prawo być młodą, smukłą, ciemnowłosą, raz
smutną, raz wesołą? Dlaczego jest kobietą właśnie taką, jaka potrafiłaby dać szczęście Edwardowi? Bo Leonora nie wątpiła, że Mała potrafiłaby uszczęśliwić jej męża.
Chętnie śmignęłaby szpicrutą przez twarz Nancy. Wyobrażała sobie satysfakcję, jakiej doświadczyłaby w momencie zetknięcia się bata z rysami o spokojnym wyrazie. Wyobrażała sobie przyjemność, jakiej doświadczyłaby przyciągając rączkę szpicruty ku sobie, by zaciąć głęboko i zostawić trwałą bliznę.
Istotnie zostawiła trwałą bliznę, a słowa jej zacięły głęboko umysł Małej.
Opiekunka i wychowanka nie rozmawiały więcej na ten temat. Minęły dwa tygodnie: dwa tygodnie ulewnych deszczów, rozmiękłych pól i złych tropów zwierzyny. Zdawać się mogło, że migreny pani Ash- burnham ustąpiły na dobre. Parę razy wyjeżdżała nawet na polowanie. Towarzystwa dotrzymywał jej Bayham, natomiast Edward asystował Nancy. Wreszcie pewnego wieczora, gdy Ashburnhamowie i Mala siedzieli we troje przy kolacji, Edward przemówił nagle głuchym, poważnym tonem, jakim posługiwał się w owym czasie.
— Przyszło mi na myśl — powiedział nie odrywając wzroku od stołu — że Nancy zbyt rzadko widuje ojca. Przecież to stary człowiek. Napisałem dziś do pułkownika Rufforda, że powinien zabrać do siebie córkę.
— Jak śmiałeś! — zawołała Leonora. — Jak śmiałeś!
Mała położyła dłoń na sercu i westchnęła:
— Zmiłuj się, słodki Jezu...
Taka była jej dziwna reakcja. Ale cóż? Słowa same wybiegły na jej usta.
Edward milczał uparcie.
f
* *
Nielitościwy szatan, który otacza czujną opieką nasze okrutne piekło, sprawił złośliwie, że tego samego wieczora Nancy odebrała list od matki. Nadszedł, gdy Leonora była zajęta rozmową z mężem. W innym przypadku przejęłaby go, jak przejmowała poprzednie. Był to list zadziwiający i groźny...
Nie znam jego treści. Jednakże z wrażenia, jakie wywarł na Nancy, wnoszę, że jej matka po ucieczce z jakimś łajdakiem zaczęła (mówiąc potocznie) „staczać się coraz niżej i niżej”. Nie wiem, czy była ulicznicą w ścisłym słowa tego znaczeniu, sądzę jednak, że powiększała nieco szczupły zasiłek wypłacany jej na utrzymanie przez męża. Podejrzewam również, że coś w tym sensie napisała do córki, wyrzucając jej, że opływa w dostatki, gdy jej matka uimiera z głodu. List musiał Ibyć utrzymany w przerażającym tonie, bo pani Rufford odznaczała się okrucieństwem nawet w najlepszych czasach. Zapewne Nancy rozdarła kopertę w swoim pokoiku na piętrze, licząc, że list przyniesie jej ulgę w powodzi innych trosk. Ale treść jego zabrzmiała straszliwie — niby diabelski chichot.
Nie potrafię znieść myśli o mojej biednej, kochanej Małej w tym momencie...
A o tej samej porze Leonora smagała nieszczęśliwego Edwarda niczym chłodny, opanowany szatan. Czy ja wiem? Może Ashbumham nie był nieszczęśliwy? Postępował przecież, według własnego zdania, słusznie, miał zatem prawo odczuwać radość. Domysły pozostawiam tobie, milczący słuchaczu. Tak czy inaczej, Edward siedział w głębokim fotelu, kiedy żona wtargnęła do jego pokoju — po raz pierwszy od dziesięciu lat.
— Dopuściłeś się — zaczęła — największego okrucieństwa w twoim pełnym okrucieństw życiu.
Edward nie drgnął, nie spojrzał na żonę. Bóg wie, co właściwie działo się w sercu Leonory.
Najchętniej wyobrażam sobie, że dominującym jej uczuciem był żal i lęk na myśl, że biedna Mała ma pojechać do ojca, którego głos straszy ją nocami. Niewątpliwie był to potężny motyw działania pani Ash- bumham. Podejrzewam jednak, że chciała również torturować męża dalszą bliskością Nancy. W tamtym okresie stać j'ą było na coś podobnego.
Edward siedział zagłębiony w fotelu. Pokój rozjaśniały dwie świece ocienione zielonymi umbrelkami ze szkła. Zielony odblask barwił szyby szaf bibliotecznych, które mieściły nie książki, lecz strzelby
o ciemnych lśniących lufach i wędki w oliwkowych pokrowcach z brezentu. Nad kominkiem, którego gzyms zapełniały ostrogi, rękawice i spiżowe podobizny koni, majaczył w mroku utrzymany w brunatnych tonach obraz przedstawiający białego konia.
— Jeżeli myślisz, że nie wiem o twojej miłości do Małej... — zaczęła Leonora pewnie i śmiało, ale nie potrafiła zdobyć się na dokończenie zdania. Edward nie drgnął, nie przemówił słowa.
— Jeżeli chcesz, dam ci rozwód — podjęła. — Będziesz mógł się z nią ożenić. Ona cię kocha.
Leonora powiedziała mi później, że Edward jęknął głucho, ona zaś wyszła z pokoju.
Bogu jedynie wiadomo, co działo się później w sercu i myślach pani Ashburnham. Ona z pewnością nie wie tego i nigdy nie wiedziała. Zapewne powiedziała mężowi znacznie więcej, niż przytoczyłem, ale tylko tyle powtórzyła mnie, a nie chcę przecież stwarzać urojonych przemówień. Psychologiczna ocena chwili każe podejrzewać, że wyrzucała Edwardowi dawniejsze koleje ich życia, on zaś milczał uparcie. Istotnie rozmawiając ze mną później Leonora powtórzyła kilka razy:
— Powiedziałam znacznie więcej, niż miałam zamiar, dlatego właśnie, że on siedział jak niemowa.
Widocznie usiłowała zmusić męża do odpowiedzi. Musiała powiedzieć tak wiele, że po damiu folgi urazom odmienił się jej nastrój. Wróciła do swojej sypialni na galerii hallu i przez długi czas siedziała pogrążona w zadumie. Myślami przywiodła się do stanu przeciwnego samolubstwu i do pogardy dla samej siebie. Mówiła sobie, że jest do niczego, bo zawiodły wszystkie jej starania zmierzające zarówno do odzyskania męża, jak i do ograniczenia jego wydatków. Sądziła, że jest kompletnie wyczerpana. Sądziła, że jest skończona raz na zawsze. Później ogarnęło ją przerażenie.
Przyszło jej na myśl, że Edward musiał odebrać sobie życie po tym, oo od niej usłyszał. Wyszła z pokoju na galerię i jęła nasłuchiwać. Dom zalegała cisza. Jedynie stary zegar tykał miarowo w hallu. Wszelako Leonora nie należała do osób, które umieją czekać biernie nawet w stanie upadku ducha. Zaczęła działać. Poszła prosto pod drzwi pokoju myśliwskiego, otwarła je i zajrzała do wnętrza.
Edward oliwił eżektory jednej! ze swoich strzelb, czego nie robił zazwyczaj o spóźnionej porze i w wieczornym stroju. Ale pani Ashburnham nie przyszło do głowy, że jej mąż może zastrzelić się z takiej broni. Wiedziała, że chce tylko zająć się czymś, oderwać od własnych myśli. Kiedy drzwi się otwarły, spojrzał w ich kierunku. Na twarz padł mu jasny blask z okrągłego otworu umbrelki.
— Nie podejrzewałam, że zastaną tu Nancy — odezwała się Leonora, sądziła bowiem, że przynajmniej tyle jest winna mężowi.
— Nie podejrzewałem, że mogłaś podejrzewać coś takiego — odrzekł, a były to jedyne słowa, jakie wymówił tamtej nocy.
Leonora odeszła długim korytarzem niby okulawiona kaczka. Po drodze potykała się w ciemnym hallu
o dobrze znajome tygrysie skóry. Ledwie powłóczyła nogami. Znalazłszy się na galerii spostrzegła, że drzwi pokoju Nancy są uchylone, a w szparze błyska światło. Pani Ashbumham uległa nagłemu szaleństwu, żądzy czynu, dokuczliwemu pragnieniu wyjaśnień.
Drzwi wszystkich sypialni prowadziły na galerię. We wschodnim narożniku domu znajdował się pokój Leonory, następny zajmowała Nancy, następny Edward. Pani Ashbumham wzdrygnęła się na widok trojga drzwi otwartych na przyjęcie tego, kogo sprowadzić może czarna noc. Wzdrygnęła się i weszła do sypialni wychowanki.
Nancy siedziała w fotelu nieruchomo — nieruchomo i bardzo sztywno, tak jak uczono ją siadać w klasztorze. Zdawała się spokojna jak w kościele, a długie czarne włosy spływały niby kwef na jej ramiona. Ogień w kominku płonął jasno: widać dopiero co dorzuciła węgla. Miała na sobie białe, sięgające stóp kimono. To, co z siebie zdjęła, leżało złożone starannie na właściwym krześle. Jej smukłe dłonie spoczywały na poręczach fotela o wysokim oparciu, pokrytym różowo- -białym gobelinem.
Leonora opowiedziała mi to wszystko, bo dziwiła się, że Nancy stać było na zajmowanie się sprawami tak powszednimi, jak składanie zdjętego z siebie ubrania w okropną noc, kiedy Edward oznajmił, że chce ją wysłać do ojca, i kiedy dostała list od matki. Ów list schowany do koperty trzymała w prawej ręce.
Leonora nie spostrzegła tego zrazu.
— Co robisz tak późno? — zapytała.
— Nic... Myślę.
Zdawać się mogło, że obie myślą szeptem i mówią ledwie dosłyszalnym, stłumionym głosem. Wreszcie
Leonora zwróciła uwagę na kopertą i poznała charakter pisana pani Rufford. Mówiła mi później, że przeżyła wówczas moment, w którym myśleć niepodobna. Zdawało jej się, że ze .wszystkich stron padają na nią kamienie, a ona może jedynie uciekać. Nagle usłyszała własny krzyk:
— Edward umiera przez ciebie! Umiera! On wart więcej niż ty lub ja...
Nancy ominęła ją wzrokiem i spojrzała na filong przymkniętych drzwi.
— Mój biedny ojciec — powiedziała. — Mój biedny ojciec.
— Musisz zostać tutaj — podchwyciła z ogniem Leonora. — Musisz. Słyszysz? Musisz zostać tutaj!
— Pojadę do Glasgow — odrzekła Mała. I— Jutro rano pojadę do Glasgow. Tam jest moja matka.
Okazało się, że właśnie w Glasgow pani Rufford prowadziła nikczemne żyde. Wybrała to miasto nie ze względu na spodziewane zyski, ale dlatego, że było miejscem rodzinnym jej męża, któremu chciała dokuczyć jak najboleśniej.
— Musisz zostać tutaj — powtórzyła opiekunka — aby ocalić Edwarda. On umiera z miłości do ciebie.
Mała zmierzyła Leonorę spokojnym wzrokiem.
— Wiem o tym i ja umieram z miłości do niego — odparła.
— Ach... — jęknęła Leonora, a wbrew jej| woli był to okrzyk zgrozy i bólu.
— Dlatego właśnie — podjęła Mała — wybieram się do Glasgow. Chcę zabrać stamtąd matkę na koniec świata.
Przebieg ostatnich miesięcy uczynił z niej kobietę, lecz Nancy zachowała romantyczną frazeologię pensjonarki. Zdawać się mogło, że dorosła zdumiewająco szybko i zabrakło jej! czasu na upięcie warkoczy.
— Obie jesteśmy niedobre, moja matka i ja — dodała cicho.
— Nie! Nie! To ja jestem niedobra. Nie możesz dopuścić, by ten człowiek zmarniał z braku ciebie. Musisz należeć do niego.
Leonora mówiła mi później, że Mała uśmiechnęła się dziwnie, jakoś odlegle — jak gdyby liczyła tysiąc lat, jak gdyby jej; opiekunka była maleńkim dzieckiem.
— Wiedziałam, że tak się zachowasz — odrzekła. — Ale my nie jesteśmy tego warci: Edward i ja.
Ili
Prawdę mówiąc, Nancy medytowała od chwili, gdy wysłuchała opinii Leonory na temat konia podarowanego młodemu Selmesowi. Myślała i myślała, Ibo przez długie dni musiała siadywać cichutko u wezgłowia ciotki. (Panią Ashbumham uważała nadal za ciotkę.) Mogła również myśleć do woli podczas licznych niemych posiłków w towarzystwie Edwarda. Od czasu do czasu opiekun spoglądał na nią nabiegłymi krwią oczyma i uśmiech pojawiał się na jego okolonych zmarszczkami ustach. Stopniowo, powoli Mała uprzytomniła sobie, że Edward nie kocha Leonory, a Leonora nienawidzi Edwarda. Kilka czynników kształtowało i umacniało to przekonanie.
W tamtym czasie pozwolono Małej czytywać gazety lub raczej zostawiano ją samą z gazetami, ponieważ Leonora nie opuszczała łóżka, Edward zaś wcześnie zjadał śniadanie i wyruszał na objazd swojej majętności. Pewnego rana Nancy zobaczyła w dzienniku fotografię dobrze znajomej pani z podpisem: „Szlachetnie urodzona pani Brand, powódka w głośnej sprawie rozwodowej. Szczegóły na str. 8.”
Nancy nie bardzo wiedziała, oo to jest „sprawa rozwodowa”. Wychowano ją nader starannie, jg katolicy nie uznają przecież rozwodów. Nie wiem, w jaki sposób Leonora dokazała tego. Zapewne wytłumaczyła po prostu wychowance, że przyzwoite kobiety nie czytują takich rzeczy. To wystarczyło i Mała pomijała sumiennie drastyczne strony gazet.
Jednakże tego rana przeczytała sprawozdanie ze sprawy rozwodowej Brandów — głównie dlatego, by zdać relację ciotce. Wyobrażała sobie, iż po ustąpieniu migreny Leonora chętnie dowie się czegoś o pani Brand, która mieszkała w Christchurch i cieszyła się wielką sympatią obu pań z Branshaw. Proces trwał trzy dni, a Mała trafiła na sprawozdanie z dnia ostatniego. Lecz Edward z właściwym moi pedantyzmem zwykł przechowywać prasę z całego tygodnia na etażerce w swoim gabinecie. A zatem po śniadaniu Nancy poszła do tego zacisznego pokoju i naczytała się do syta. Sprawa wydała się jej dziwna. Nie mogła pojąć, czemu jeden z prawników dopytywał tak ciekawie
0 poczynania pana Branda w pewnym ściśle określonym dniu. Nie mogła pojąć, dlaczego plan pokoi sypialnych w Old Hall w Christchurch został przedstawiony sądowi. Nie rozumiała powodu, dla którego przywiązywano wagę do faktu, że o pewnej porze drzwi salonu były zamknięte na klucz. Chciało jej się śmiać na myśl, że ludzie dorośli zaprzątają sobie głowy podobnymi głupstwami. Zainteresowała się natomiast
1 zdziwiła, że jeden z prawników wypytywał drobiazgowo pana Branda o uczucia, jakie żywi dla panny Lupton. Nancy znała doskonale pannę Lupton z Ring- wood — hożą młodą osobę, która jeździła zwykle na koniu z dwoma białymi pęcinami. Pan Brand twierdził uparcie, że nie kocha panny Lupton. Naturalnie, że jej nie kocha! Jest przecież człowiekiem żonatym. Rów-
nie dobrze można by podejrzewać, że wuj Edward kocha... kocha kogoś innego, nie Leonorę. Po ślubie kończy się wszelka postronna miłość. Naturalnie ci i owi postępują niewłaściwie, ale są to jacyś ubodzy ludzie, a w każdym razie nie tacy, jacy należą do jej znajomych.
W podobny sposób Nancy oceniała te kwestie.
Ale czytając dłużej odkryła, że pan Brand musiał przyznać się do „karygodnych poufałości” z taką czy inną kobietą. Wyobrażała sobie, że zdradzał tajemnice żony, i nie mogła zrozumieć, dlaczego ma to stanowić poważne wykroczenie. Oczywiście dżentelmen nie powinien się tak zachowywać — myślała Mała — i pan Brand upadł nisko w jej oczach. Następnie jednak dowiedziała się, iż pani Brand tolerowała te wykroczenia, doszła zatem do wniosku, że pan Brand nie ujawniał chyba wielkich sekretów. Później przyszło olśnienie. Nancy pojęła, że pan Brand — dobroduszny pan Brand, który na jakiś miesiąc przed wyjazdem Ash- burnhamów do Nauheim bawił się z żoną i dziećmi w „ślepą babkę” i całował panią Brand za każdym razem, gdy ją złapał — że pan Brand i pani Brand żyli ze sobą jak pies z kotem. To nie do wiary!
Jednakże Nancy widziała wszystko wydrukowane czarno na białym. Pan Brand pił. Pan Brand bił żonę w stanie zamroczenia alkoholem. Sprawozdania sądowe zajmowały wiele szpalt gazety, na zakończenie zaś kilka zwięzłych słów informowało, że pan Brand został uznany winnym okrutnego traktowania żony i cudzołóstwa, którego dopuścił się z panną Lupton. Ostatni termin nic nie powiedział Małej — to znaczy nie powiedział jej nic realnego. Wiedziała naturalnie, że przykazanie boskie zakazuje cudzołożyć. Ale dlaczego ktoś miałby to robić? Cudzołóstwo musi być czymś w rodzaju łowienia łososi w porze ochronnei. 5
Tego przecież nikt nie praktykuje. Domyślała się mgliście, że ów grzech ma coś wspólnego z pocałunkami, uściskami...
Na ogół wszakże lektura ta wywarła na Małą wpływ tajemniczy, przerażający i niedobry. W miarę czytania odczuwała nudności, coraz silniejsze nudności. Serce biło jej mocno. Popłakiwała nawet. Zapytywała Boga, czemu pozwala, by działy się takie rzeczy. Było jej smutno, gdyż utrwalała w sobie przekonanie, że Edward nie kocha Leonory, a Leonora nienawidzi Edwarda. Może więc Edward darzy miłością kogoś innego? Nie! To nie do pomyślenia!
Nagle gorące, nieświadome serce Nancy zabiło żywiej. Jeżeli Edward może kochać kogoś innego, nie Leonorę, czemu tym kimś nie miałaby być właśnie ona? A jej przecież nie kocha...
Działo się to mniej więcej' na miesiąc przed nadejściem listu od matki Małej. Nancy postanowiła nie myśleć o tych sprawach i czekać, aż okropne uczucie minie w ciągu paru najbliższych dni. Później, kiedy migreny ciotki ustały, oznajmiła jej nagle, że pani Brand rozwiodła się z mężem, i zapytała, co to wszystko właściwie znaczy.
Leonora leżała na sofie w hallu. Była tak osłabiona, że nie potrafiła znaleźć właściwych słów. Odpowiedziała tylko:
— To znaczy, że pan Brand ma prawo ożenić się ponownie.
— Ale... ale... — dziewczyna zająknęła się i nagle podjęła żywo. — Ma prawo ożenić się z panną Lup- tonl
Pani Ashbumham nie uniosła powiek. Odpowiedziała twierdzącym gestem ręki.
— W takim razie... — zaczęła Nancy.
Groza wyjrzała z jej błękitnych oczu, ocienionych
tragicznie ściągniętym łukiem brwi. Bolesne zmarszczki wokół ust zarysowały się wyraźnie. Przestronny, dobrze znajomy hall zmienił niespodziewanie wygląd i charakter. Żelazne ornamenty kominka zakończone kwiatami wydały się nierealne. Płonące polana przestały symbolizować dostatni, nie podlegający odmianom tryb życia — stały się tylko płonącymi polanami. Ogień swawolił na tle wysokiego ceglanego paleniska. Pies bernard wzdychał przez sen. Za oknami zimowy deszcz padał i padał... Nancy pomyślała nagle, że Edward miałby również prawo ożenić się ponownie, i omal nie krzyknęła.
Leonora otworzyła oczy. Leżała na sofie przyciągniętej przed wielki kominek. Policzek opierała o czar- no-złotą poduszkę.
— Myślałam... — podjęła Nancy. — Nie wyobrażałam sdbie... Czy małżeństwo to nie sakrament? Czy nie ma być nierozerwalne? Sądziłam, że jak mężczyzna jest żonaty... — zdławiła rozpaczliwy szloch. — Sądziłam, że mężczyzna ma żonę albo nie ma, tak jak żyje albo nie żyje.
— Tak stanowi prawo naszego Kościoła — odrzekła pani Ashburnham — ale nie prawo Anglii.
— Aa... prawda... Brandowie to protestanci.
Nancy uspokoiła się i przez następną godzinę wytrwała w poczuciu bezpieczeństwa. To idiotyzm zapomnieć o -Henryku VIII i zasadach, na których wspiera się protestantyzm! Miała ochotę śmiać się z siebie i omal tego nie zrobiła.
Mijało długie popołudnie. Ogień płonął jeszcze, kiedy służąca przyszła, by ponownie napalić w kominku. Bernard obudził się i poczłapał leniwie w stronę kuchni. Wreszcie pani Ashburnham otworzyła oczy i zapytała prawie chłodno.
— A co z tobą będzie? Nie myślisz o zamąi pójściu?
/
Pytanie nie zgadzało się z ogólnym stylem Leonory i Nancy przestraszyła się w półmroku. Po chwili jednak orzekła, że to pytanie najzupełniej rozumne.
— Nie wiem — odparła. — Nie wiem, czy ktoś chciałby się ze mną ożenić.
— Kilku mężczyzn chce się z tobą ożenić — podjęła Leonora.
— Ale ja nie chcę wyjść za mąż. Chciałabym mieszkać zawsze z tobą i Edwardem. Chyba nie przeszkadzam tutaj ani nie narażam.was na duże koszty. Gdybym odeszła, musiałabyś chyba przyjąć damę do towarzystwa. Czy ja wiem? Może właściwie powinnam zarabiać na siebie...
— Nie to miałam na myśli — przerwała Leonora tym samym głuchym tonem. — Od ojca dostaniesz dosyć pieniędzy. Ale, widzisz, ludzie przeważnie pragną małżeństwa.
O ile mi wiadomo, Leonora zapytała następnie Małą, czy chciałaby poślubić mnie, na co Mała odrzekła, że wyjdzie za mnie, jeżeli otrzyma takie polecenie. Wolałaby jednak mieszkać nadal w Branshaw.
— Jeżeli mam dostać męża — dodała — chciałabym kogoś bardzo podobnego do Edwarda.
Śmiertelnie przeraziła się w tym momencie, bo Leonora zwinęła się na sofie i zawołała:
— Wielki Boże!
Nancy wybiegła, by zawołać pokojówkę i przynieść aspirynę oraz zwilżone chusteczki do nosa. W głowie jej nie postało, że rozpaczliwy okrzyk ciotki mogło wywołać coś innego niż fizyczne cierpienie.
Należy pamiętać, że wszystko to działo się o miesiąc wcześniej niż nocna wizyta Leonory w pokoju ' Nancy. Zawróciłem raz jeszcze, ale nic na to nie poradzę. Trudno utrzymywać wszystkich w równoczesnym ruchu. Najprzód opowiedziałem o Leonorze i do
prowadziłem ją do określonej daty. Później zająłem się Edwardem, który pozostał w tyle. W tych warunkach Mała znacznie się opóźniła. Najwłaściwiej postąpię szeregując wydarzenia w porządku chronologicznym.
A zatem, pierwszego września Ashbumhamowie z Małą wrócili z Nauheim i Leonora zaraz położyła się do łóżka. Jednakże około pierwszego października cala trójka zaczęła uczestniczyć w zjazdach przed polowaniami. Nancy zdążyła już dostrzec, iż Edward zachowuje się szczególnie. Szóstego października Ashburn- ham podarował konia młodemu Selmesowi i Mała doszła do wniosku, że ciotka nie kocha wuja. Dwudziestego przeczytała sprawozdanie z procesu rozwodowego, zamieszczone w gazetach z osiemnastego października i dwu następnych dni. Dwudziestego trzeciego w hallu dworu Branshaw odbyła z ciotką rozmowę na temat małżeństwa w ogólności oraz własnego ewentualnego zamążpójścia. Natomiast Leonora weszła nocą do jej sypialni nie wcześniej niż dwunastego listopada. i
Wobec tego Mała mogła poświęcić trzy tygodnie introspekcji — introspekcji pod ołowianym niebem, w starym domu, tym mroczniejszym, że stał w zagłębieniu okolonym świerkami, które rzucały czarne cienie. Sytuacja nie sprzyjała Nancy, która zaczęła myśleć o miłości, poczytywanej dotąd za coś na poły pociesznego, na poły niedorzecznego. Przypominała sobie przypadkowe stronice przypadkowych książek, traktujące o kwestiach nieciekawych dla niej do niedawna. Przypominała sobie, że ktoś kochał bez pamięci księżniczkę Badrulbadur, przypominała sobie, że miłość to płomień, dojmujące pragnienie i wysychanie soków żywotnych. Pamiętała ten zwrot, chociaż nie miała pojęcia, co to są soki żywotne. Pamiętała jak przez mgłę, że miłość ma jakoby oślepiać kochanków,
którzy raz po raz wzdychają głęboko i ciężko. Pamiętała, że jakiś jegomość z powieści rozpił się po zawodzie miłosnym. Pewnego razu podeszła do pianina stojącego w kącie hallu i zaczęła grać. Był to lichy, rozstrojony instrument, ponieważ nikt z domowników nie odznaczał się muzykalnością. Sama Nancy znała tylko kilka prostych melodii, niespodziewanie jednak odkryła, ie gra na pianinie. Siedziała blisko okna i spoglądała w zapadający zmierzch. Leonora wyjechała z jakąś wizytą. Edward doglądał sadzenia nowego żywopłotu. Była sama i nagle odkryła, że gra na pianinie. Nie wiedziała, jak właściwie do tego doszło. Niemądra, rzewna, drżąca melodia dźwięczała w półmroku — melodia, w której nuty majorowe traciły moc i chwiejnie przechodziły w minorowe. Podobnie pod mostem świetlne plamy na ciemnych falach tracą blask i chwiejnie rozpływają się w czarnej otchłani. Nancy grała starą, niemądrą melodyjkę...
Ktoś skomponował ją do słów o wierzbie, jeżeli dobrze pamiętam.
Dla zawiedzionych miłości tyś najlepsza,
Jedyne drzewo prawdy...
Coś mniej więcej! w tym sensie. To, zdaje się, Herricka. Muzyka była niepewna, mętna, ckliwa — w sam raz stosowna do słów Herricka. Zapadał zmrok. Ciężkie, ciosane kolumny' wspierające galerię hallu przypominały żałobników. Ogień prawie wygasł, zmalał do krwawego odblasku pośród białych popiołów. Wszystko było sentymentalne — miejsce, pora, oświetlenie...
Niespodziewanie Nancy stwierdziła, że płacze. Płakała cicho, między długimi i spazmatycznymi szlochami. Miała wrażenie, że wszystko, co wesołe i urocze, że cała światłość i słodycz odeszły na zawsze z jej życia. Zewsząd otaczała ją niedola, niedola i jedynie
niedola. Zdawało jej się, że nie zna nikogo szczęśliwego, a sama cierpi straszliwie...
Przypominała sobie, że Edward patrzy często jak gdyby oślepłymi oczyma, że wzdycha ciężko i niewątpliwie zbyt dużo pije. Zdawał się człowiekiem, który płonie wewnętrznym ogniem, kona z pragnienia, którego soki żywotne wysychają... Później przyszło dręczące podejrzenie, nawiedzające niekiedy Małą — podejrzenie, iż Edward może kochać kogoś innego, nie Leono- rę. Z przekonaniem wpojonym przez pedagogów przypomniała sobie, że katolicy nie robią takich rzeczy. Ale Edward jest przecież protestantem. A zatem Edward kocha kogoś!
Na tę myśl wydało się Nancy, że oczy jej oślepły, i westchnęła niczym leżący opodal stary bernard... Przy stole miewała czasami nieprzepartą ochotę, by wypić kieliszek wina, później drugi i trzeci. Wówczas odzyskiwała dobry humor, ale po pół godzinie wesołość przemijała. Nancy czuła się jak ktoś, kto płonie wewnętrznym ogniem, umiera z pragnienia, czyje soki żywotne wysychają. Pewnego wieczoru zakradła się do gabinetu Edwarda, gdy ów pojechał na jakieś sąsiedzkie zebranie. Na stoliku obok fotela gospodarza stała karafka whisky. Nancy napełniła duży kieliszek do wina i wychyliła duszkiem.
Płomień ją ogarnął, nogi zdrętwiały, twarz jęła palić niby w gorączce.
Z trudem dobrnęła na piętro do swojego pokoju, gdzie położyła się w ciemnościach. Łóżko kołysało się pod nią. Chwilami miała wrażenie, że jest w objęciach Edwarda, który całuje jej gorejącą twarz, ■ gorejące ramiona, płonącą szyję.
Nigdy później nie tknęła alkoholu. Nigdy nie dała przystępu podobnym złudzeniom. Przepędziła je z myśli, bo zostawiły po sobie uczucie wstydu niemożliwego
do zniesienia. Była przekonana, iż niepokój na myśl
o miłości Edwarda do kogoś innego wynika tylko z troski o Leonorę. Postanawiała, że resztę życia spędzi w roli pokornej służki ciotki, że będzie zamiatać, szyć, haftować niby Debora czy któraś tam średniowieczna święta... Niestety znam, się słabo na katolickich żywotach świętych. Wiem jednak, że Nancy oglądała siebie jako osobę o skupionej, łagodnie smutnej twarzy i mocno zaciętych ustach, która w jasnej, białej izdebce podlewa kwiaty lub haftuje pochylona nad ramą krosien. Kiedy indziej marzyła, że pojedzie z Edwardem do Afryki i rzuci się przed rozjuszonego lwa, aby kosztem własnego życia ocalić męża Leonory. Trudno się dziwić, że pośród jej smutnych myśli trafiały się dziecinne rojenia.
O życiu nie wiedziała nic, kompletnie nic ;— tyle tylko, że musi być smutne. To rozumiała teraz dokładnie. Co działo się z nią owego wieczora, gdy otrzymała jednocześnie dwa ciosy: list od matki i wiadomość, że Edward chce wysłać ją do przebywającego w Indiach ojca?
Najprzód westchnęła pobożnie do słodkiego Zbawiciela (tak zwykła nazywać w myślach Boga) i poprosiła, by przeszkodził jej ,podróży. Później zachowanie Edwarda dało jej do zrozumienia, że stanowczo zamierza ją wysłać. A zatem powinna jechać, skoro Edward tak postanowił, gdyż jego postanowienia są zawsze słuszne. Przecież to Cyd, Lohengrin, Bayard w jednej! osobie!
Jednakże duch Nancy zżymał się i buntował. Sądziła, że nie może porzucić Branshaw. Podejrzewała, że Edward pragnie się jej pozbyć, aby nie była świadkiem jego amorów z jakąś inną kolbietą. Miała zamiar powiedzieć mu otwarcie, że jest gotowa patrzeć na
jego miłość do każdej dziewczyny, musi jednak pozostać, by nieść pociechę Leonorze.
Później nastąpił drugi straszliwy cios — ów list od matki, która napisała, zapewne, coś w takim sensie:
Nie masz prawa do życia w dostatku i dobrej sławie. Powinnaś być razem ze mną na ulicy. Nie wiesz nawet, czy rzeczywiście jesteś córką pułkownika Ruf- forda.
Nancy nie zrozumiała znaczenia ostatniego zdania. Natomiast zobaczyła matkę śpiącą pod mostem w czasie zamieci śnieżnej. Taki obraz wywołały w jej wyobraźni słowa: „Powinnaś być razem ze mną na ulicy.” Platoniczne poczucie obowiązku natchnęło Małą myślą, by spieszyć z pociechą do matki — kobiety, która ją urodziła... I tego zwrotu nie pojmowała w pełni. Wiedziała jednak, że matka porzuciła ojca dla innego mężczyzny, więc współczuła pułkownikowi i wyrzucała sobie gorzko swój strach na sam dźwięk jego głosu. Jeżeli matka jest złą kobietą, trudno się dziwić napadom szału ojca, który ją samą raz tak uderzył, że upadła na podłogę. Głos sumienia powtarzał Małej, że przed wszystkimi winna służyć rodzicom. Właśnie to świeżo rozbudzone poczucie obowiązku kazało jej rozebrać się starannie i ułożyć na krześle odzież, którą dawniej rozrzucała niekiedy po całym pokoju, choć nie zdarzało się to często.
Poczucie obowiązku władało nią nadal, kiedy Leono- ra —| wysoka, posągowa, jasnowłosa, cała w czerni — stanęła w drzwiach pokoju i oznajmiła, że Edward umiera z miłości do niej. Pojęła wówczas świadomie to, co przeczuwała mgliście od wielu miesięcy — że Edward umiera naprawdę, fizycznie, z miłości do niej.
15 — 228
Wydało się Małej, że przez krótką chwilę jej duch mógłby powiedzieć: „Domine, nunc dimittis... Panie, odpuść teraz sługę Twojego w pokoju.” Wyobrażała sobią iż zdoła wyjechać pogodnie do Glasgow i uratować zbłąkaną matkę.
IV
Wydawało się Nancy, że jej słowa będą odpowiadały nastrojowi, godzinie i stojącej naprzeciw niej kobiecie. Dlatego powiedziała, że wie, iż Edward umiera z miłości do niej, sama zaś umiera z miłości do Edwarda. Fakt ten zajął właściwe miejsce i nabrał realnego znaczenia dla Małej tak nagle i gładko, jak za naciśnięciem palca gracza przeskakuje wskaźnik rachunkowy przy stoliku wista. Rober dobiegł nareszcie końca.
Niespodziewanie Leonora wydała się Nancy inną, a jednocześnie odmienił się jej stosunek do Leonory. Miała wrażenie, że znajduje się nadal przed gorejącym na kominku ogniem w swojej sypialni, zarazem jednak zasiada na tronie odziana w powiewne kimono z białego jedwabiu. Miała wrażenie, że Leonora ubrana w obcisłą suknię z czarnej koronki, kobieta o olśniewająco białych ramionach i w koronie złocistych włosów, najpiękniejszych w święcie, zdaniem Małej — miała wrażenie, że Leonora jest przygarbiona, zwiędła, sina z zimna, rozdygotana i pokorna. Mimo to jednak Leonora wydaje polecenie jej] — Nancy Ruf ford. Tak być nie może! Ona pojedzie nazajutrz do matki, która przebywa w Glasgow.
^ Leonora powtarzała, że Nancy musi zostać, aby
ratować Edwarda umierającego z miłości do niej. Ale myśl, iż Edward ją kocha i ona kocha Edwarda, prze-
pełniała Małą dumą i szczęściem — prawie nie słyszała słów opiekunki. Sądziła, iż ratowanie ciała Edwarda to sprawa jego żony. Ona natomiast posiada duszę tego człowieka — bezcenny skarlb, który osłoni i uniesie w ramionach, jak gdyby Leonora była wygłodniałym psem, co usiłuje rzucić się na jagnię pozostawione pieczy Nancy. Zdawało się jej, że miłość Edwarda jest drogocennym jagnięciem, które ona wydziera bezlitosnej, drapieżnej bestii. To okrucieństwo i głód Leonory przywodzą jej męża do obłędu. Tarczą musi mu być jego mdłość do niej, do Nancy, d jej miłość do niego — jej miłość bardzo odległa, nie wyznana, otaczająca ukochanego, spowijająca go, wspierająca. Głos Nancy przemówi z Glasgow, że kocha, uwielbia, że każdy moment jej życia wypełnia miłość, tęsknota, dreszcz na myśl o nim.
— Musisz zostać tutaj. Musisz należeć do Edwarda.
Ja mu dam rozwód — powiedziała pani Ashbumham donośnie, natarczywie, surowym, rozkazującym tonem.
— Kościół nie uznaje rozwodów — odrzekła Mała. — Nie mogę należeć do twojego męża. Pojadę do Glasgow, aby ratować matkę.
Uchylone drzwi otworzyły się bezszelestnie. Edward stanął na progu. Zgłodniałym, bezbrzeżnie smutnym wzrokiem objął twarz Małej. Ramiona miał pochylone. Niewątpliwie był pijany. W jednej ręce trzymał karafkę z whisky, a w drugiej przechylony niezręcznie świecznik.
— Zabraniam ci mówić takie rzeczy — zwrócił się do Nancy głucho i groźnie. — Zostaniesz tutaj, póki nie otrzymam wiadomości od twojego ojca. Później pojedziesz do Indii.
Kobiety wymieniły spojrzenia zwierząt gotowych do skoku. Na intruza ledwie zwróciły uwagę. Ashlburn- ham oparł się o futrynę drzwi.
A
— Nancy, zabraniam ci mówić takie rzeczy — powtórzył. — Jestem panem w tym domu.
Stał na tle mroku ciemnej nocy, a gdy zadźwięczał jego głos niski, męski, dobywający się z głębi piersi, Nancy odniosła wrażenie, że jej duch składa pobożnie ręce i oddaje pokłon Edwardowi. Zrozumiała, że poje- dzie do Indii i nigdy więcej nie zapragnie „mówić takich rzeczy”.
— Widzisz teraz, że musisz należeć do niego — odezwała się Leonora. — Nie można przecież pozwolić, by pił tak nadal.
Nancy nie odpowiedziała. Edward zniknął. Po chwili kobiety usłyszały, że potyka się i ślizga na stopniach schodów z polerowanego czarnego dębu. Nancy krzyknęła, gdy dobiegł ją odgłos ciężkiego upadku.
— Widzisz teraz! — powiedziała znów pani Ash- bumham.
W hallu rozlegał się nadal hałas. Odblask trzymanej przez Edwarda świecy tańczył między prętami okalającej! galerię balustrady. Kobiety usłyszały głos pana domu.
— Proszę o Glasgow... Tak, Glasgow w Szkocji... Proszę o połączenie z numerem, którego abonent nazywa się White i mieszka w Simrock Park w Glasgow... Tak, Edward White, Simrock Park, Glasgow... Co? Dziesięć minut? O tej godzinie!
Głos brzmiał spokojnie, pewnie, normalnie. Widać alkohol działał na nogi, nie na język.
— Zaczekam przy aparacie t— ciągnął Edward. — Co? Wiem, że on ma telefon. Rozmawiałem z nim nieraz.
— Telefonuje do twojej matki — powiedziała Leonora. — Na pewno jej pomoże.
Wstała i zamknęła drzwi, a kiedy wróciła przed
kominek, dorzuciła z goryczą:
— On wszystkim potrafi pomóc... Wszystkim i zawsze, tylko nie mnie!
Nancy milczała. Przeżywała cudowny sen na jawie. Zdawało sią jej, że widzi ukochanego, który siedzi w ciemnym hallu, na fotelu z półkolistym oparciem — tak j!ak siaduje zawsze przy telefonie. Jest pochylony, słuchawkę trzyma przy uchu i mówiąc powolnym, przytłumionym głosem ratuje ją i cały świat. Mała pogładziła dłonią dekolt, aby na skórze poczuć ciepło żywego ciała.
Nie odzywała się nadal. Za to Leonora mówiła...
Bogu tylko wiadomo, co mówiła. Powtarzała, iż Nancy musi należeć do jej męża. Twierdziła, że użyła tego zwrotu, ponieważ może wprawdzie uzyskać rozwód, a nawet kościelne unieważnienie małżeństwa, lecz w każdym razie Mała i Edward popełniliby grzech cudzołóstwa. Ale tym razem cudzołóstwo jest potrzebne jako cena, którą Nancy musi okupić winę. Rozkochała przecież w sobie Edwarda, sama zaś zgrzeszyła miłością do cudzego męża. Leonora gadała i gadała przed ogniem płonącym na kominku. Nancy musi zostać cudzołożnicą, bo skrzywdziła Edwarda swoją urodą, wdziękiem, dobrocią. To grzech być aż tak dobrą. Nancy musi zapłacić stosowną cenę za ocalenie człowieka, którego pokrzywdziła.
W czasie pauz, które robiła Leonora, głos Edwarda dobiegał Małą. Słychać było szmer niezrozumiałych słów, przerywanych chwilami ciszy podczas odpowiedzi. Serce Małej wzbierało dumą. Oto człowiek, którego kocha, zajmuje się nią. Wreszcie zdobył się na prawdziwie męską decyzję; wie, jak postąpić należy. Leonora mówiła dalej, zapatrzona w oczy Nancy, ale ta prawie jej nie widziała i prawie nie słyszała. Po długiej przerwie, która zdawała się trwać godziny, Mała zabrała głos:
—Wyjadę do Indii, jak tylko Edward dostanie odpowiedź mojego ojca. Nie mogę mówić o takich rzeczach, ponieważ on sobie tego nie życzy.
Wówczas Leonora jęknęła głucho i ruszyła chwiejnie w stronę zamkniętych drzwi. Ale Nancy zerwała się z fotela i szeroko rozpostarła białe ramiona. Po chwili stwierdziła, że tuli Leonorę do piersi i powtarza:
— Mojla biedna, kochana. Moja biedna, kochana... Usiadły znowu i splecione uściskiem płakały i płakały. Później położyły się na łóżku Małej i rozmawiały do końca nocy, a Edward słuchał przez ścianę ich przytłumionych głosów.
Tak mniej więcej przedstawiał się rozwój wydarzeń...
♦
* *
Następnego rana cała trójka zachowywała się tak, jak gdyby nic nie zaszło. Około Jedenastej Edward przyszedł do Nancy, która układała nieśmiertelniki w srebrnej wazie. Na stole przed nią położył telegram.
— Możesz to rozszyfrować sama — powiedział, a wychodząc dodał od drzwi: — Możesz też powiedzieć ciotce, że zadepeszowałem do pana Dowella. Prosiłem, żeby przyjechał. Z nim będzie nam wszystkim łatwiej doczekać twojego odjazdu.
Telegram, wręczony Nancy, brzmiał po rozszyfro- , waniiu mniej więcej tak:
Zabiorę panią Rufford do Wioch. Wyjazd uważam za pewny. Jestem serdecznie oddany pani Rufford. Pomoc finansowa zbyteczna. Nie wiedziałem o' córce. Jestem panu wdzięczny za przypomnienie o moich obowiązkach. White.
Od tamtej chwili cały dom wrócił do powszedniego trybu życia, co trwało aż do mojego przyjazdu.
Rozpoczynam teraz część opowieści, która przejmuje mnie największym smutkiem. Nieustannie zapytuję siebie pośród wielu dręczących myśli, co ci ludzie powinni byli zrobić? Co, u Boga Ojca, powinni byli zrobić?
W ówczesnym stadium finał musiał być dla nich niewątpliwy i oczywisty. Wszyscy wiedzieli, że jeżeli Nancy (posługując się słowami Leonory) nie „będzie należała do Edwarda”, Edward musi umrzeć, a Mała postrada zmysły po jego śmierci. Natomiast Leono- ra — najchłodniejsza i najsilniejsza z całej trójki — pocieszy się wkrótce i wyjdzie za Rodneya Bayhama, i będzie żyła spokojnie, dostatnio i wygodnie. Owej nocy, kiedy Leonora siedziała w sypialni wychowanki, a Edward rozmawiał przez telefon w hallu, wszyscy musieli wiedzieć, że wnet nastąpi taki właśnie koniec. Nancy była już półobłąkana, Edward półżywy; tylko Leonora, powodowana trzeźwym, upartym instynktem działania, „robiła swoje”. A zatem, co ci ludzie powinni byli zrobić? Poczynania ich doprowadziły do upadku dwie wspaniałe osobowości (bo Edward i Mała byli niewątpliwie osobowościami wspaniałymi) po to, by trzecia osobowość, najbardziej przeciętna z całej trójki, mogła po długim okresie trosk rozpocząć nowe życie — spokojne, dostatnie i wygodne.
Piszę to, po upływie pełnych osiemnastu miesięcy od chwili określonej słowami kończącymi poprzedni rozdział: „aż do mojego przyjazdu”. Od czasu napisania tych słów obejrzałem przelotnie z okna pociągu pośpiesznego Beaucaire z piękną białą wieżą, Tara- scon z czworokątnym zamkiem, szeroki Rodan i bezkresne równiny Crau. Przebyłem pędem całą Prowan-
*
*
sję, ale cala Prowansja była pozbawiona znaczenia. Nie pośród oliwnych gajów na wzgórzach znajdę dziś moje niebo, ponieważ 'wszystko odmieniło się w piekło.
Edward nie żyje, Mała odeszła... Mój Boże! Odeszła nieodwołalnie! Leonora cieszy się życiem z Rodneyem Bayhamem, a ja siedzę samotnie w Branshaw Tele- ragh. Przebyłem Prowansję, zobaczyłem Afrykę, odwiedziłem Azję, aby na Cejlonie ujrzeć moją biedną Nancy. W przyćmionym pokoju siedziała bez ruchu, okryta płaszczem cudownych włosów i spoglądając na mnie niewidzącymi oczyma powtarzała wyraźnie: „Credo in unum Deum Omnipotentem... Credo in unum Deum Omnipotentem.” Oto jedyne sensowne słowa, jakie wymawiała — jedyne sensowne słowa, jakie zapewne wypowie do końca życia. Sądzę, że są one sensowną dla Nancy zaś muszą mieć głębokie znaczenie, skoro może powtarzać nieustannie, iż wierzy w wszechmocne bóstwo. Oto cała historia, którą jestem straszliwie strudzony...
Przyznaję, że na pozór wszystko wygląda romantycznie, wszelako osobisty udział w takich sprawach męczy, potwornie męczy. Trzeba kupować Ibilety, dbać o najlepsze połączenia kolejowe, wybierać kabiny, omawiać ze stewardami i kelnerami dietę stosowną dla chorej1, która nie robi nic, tylko daje wyraz wierze w wszechmocne bóstwo. Może to wyglądać romantycznie, w istocie jednak stanowi tylko udrękę.
Nie wiem, dlaczego bywam wciąż powoływany do świadczenia usług. Nie mam o to pretensji do losu, jednakże nigdy nie przydałem się na nic. Florence wybrała mnie dla zrealizowania własnych celów i nie byłem jej przydatny. Edward zadepeszował, abym przyjechał i odbył z nim rozmowę, i nie powstrzymałem go od poderżnięcia sobie gardła.
Pewnego dnia, przed osiemnastu miesiącami, siedziałem zajęty pisaniem w swoim pokoju w Branshaw, gdy Leonora przyszła, aby pokazać mi list. Był to wielce wzruszający list pułkownika Rufforda w sprawie Nancy. Stary oficer porzucił służbę czynną i administrował plantacją herbaty na Cejlonie. Jego list był wzruszający ze względu na szczególną zwięzłość, nieporadność stylu i ton rzeczowy. Pułkownik wybrał się do portu na spotkanie córki i po przycumowaniu okrętu stwierdził, że Nancy zwariowała. Jak się okazało, w Adenie znalazła w miejscowej gazecie wzmiankę
o samobójstwie Edwarda. Na Morzu Czerwonym oszalała. Wtedy właśnie powiedziała pierwszy raz pani pułkownikowej Luton (która jej matkowała), że wierzy w Boga Ojca Wszechmogącego. Nie było z nią kłopotu. Oczy miała suche i szkliste. Potrafiła zachowywać się poprawnie nawet w stanie obłąkania.
Pułkownik Rufford donosił w dalszym ciągu, że lekarze nie liczą się z możliwością wyzdrowienia jego córki. Jednakże widok kogoś związanego z Branshaw mógłby uspokoić ją i wywrzeć wpływ korzystny. Zakończenie listu adresowanego do pani Ashbumham było niezmiernie proste: „Proszę więc, by Pani przyjechała, a przekonamy się, czy to coś pomoże.”
Myślałem, że utraciłem wszelkie poczucie tego, co wzruszające, ale ta nieporadna, potworna prośba starego oficera wydała mi się wzruszająca. Przekleństwem był mu własny wybuchowy temperament. Przekleństwem była mu półobłąkana żona — pijaczka | ulicznica. Jego córka oszalała nieuleczalnie. Mimo to biedak wierzył w dobroć natury ludzkiej. Nie wątpił, że Leonora podejmie trud długiej podróży na Cejlon, aby przekonać się, „czy to ooś pomoże”. Leonora nie chciała tego zrobić — nie chciała widzieć Małej do końca swoich dni. Śmiem twierdzić, że w istnieją
cych warunkach było to stanowisko raczej zrozumiałe. Jednakże Leonora przyznawała w zasadzie, że ktoś winien udać się z pociechą z Branshaw na Cejlon. Wysłała tam mnie i swoją starą piastunkę, która opiekowała się Nancy od czasu, gdy ta pojawiła się w domu Ashburnhamów jako trzynastoletnia dziewczynka. Wyjechałem więc i pędem przebyłem Prowansję, aby zdążyć na okręt odpływający z Marsylii. Nie przydałem się na nic po wylądowaniu na Cejlonie. Nie przydała się też stara piastunka. Nic nie mogło się na nic przydać. t
W Kandy doktorzy twierdzili, że gdyby się dało wywieźć Nancy do Anglii, morskie powietrze, zmiana klimatu, wrażenia podróży i inne takie rzeczy mogłyby przywrócić jej! zmysły. Oczywiście nie przywróciły. Wiem, że w tej chwili siedzi w hallu, o czterdzieści kroków od Ibiurka, przy którym piszę. Nie mam zamiaru być w tej kwestii romantyczny. Nancy jest doskonale ubrana, zupełnie spokojna, bardzo piękna. Stara piastunka dogląda jej z niespożytą energią.
Orientujesz się już, milczący słuchaczu, w ogólnej sytuacji, która, z mojego punktu widzenia, jlest niebywale zawikłana. Mam ożenić się z Nancy, jeżeli Nancy odzyska przytomność w stopniu pozwalającym zrozumieć znaczenie anglikańskiego dbrzędu zaślubin. Zapewne jednak Nancy nie odzyska nigdy przytomności w stopniu pozwalającym zrozumieć znaczenie anglikańskiego obrzędu zaślubin. A zatem, według praw obowiązujących w tym kraju, nie będę się mógł z nią ożenić.
Znalazłem się więc mniej więcej w punkcie, z którego wyruszyłem przed trzynastu laty. Jestem pielęgniarzem, nie mężem, pięknej kobiety nie zaszczycającej minie uwagą. Utraciłem też kontakt z Leonorą, która iw czasie mojej nieobecności wyszła za Rodneya
Bayhama i zamieszkała w Bayham. Leonora odczuwa wobec mnie pewną niechęć, ponieważ wbiła sobie do głowy, że nie pochwalam jej powtórnego małżeństwa. Ma słuszność. Nie pochwalam jej małżeństwa. Być może jestem zazdrosny.
Naturalnie! Jestem zazdrosny. Na swój ślamazarny sposób pragnąłbym naśladować Edwarda Ashbumha- ma. Sądzę, że chętnie zostałbym poligamistą przy współudziale Nancy, Leonory, Maisie Maidan — ba! może nawet Florence. Bez wątpienia przypominam wszystkich innych mężczyzn, tylko jestem nieco słabszy — zapewne z racji amerykańskiego pochodzenia. Mimo to zapewniam cię, milczący słuchaczu, że jestem osobnikiem bez zastrzeżeń przyzwoitym. Nigdy nie dopuściłem się niczego, co mogłaby mi wziąć za złe najtroskliwsza matka córki na wydaniu albo najbardziej prawowierny dziekan kapituły katedralnej. Chciałbym jedynie naśladować Edwarda Ashburnha- ma — mętnie i w formie podświadomych pragnień. Cóż, przeminęło wszystko. Nikt z nas nie zyskał tego, na czym zależało mu istotnie. Leonora pragnęła Edwarda, a dostał się jej Rodney Bayham, dosyć przyjemny baran. Florence pragnęła Branshaw, ale ja kupiłem tę posiadłość od Leonory. Nie zależało mi na tym majątku. Pragnąłem natomiast przestać być wreszcie pielęgniarzem. I cóż się stało? Nadal pełnię tę funkcję. Edward pragnął Nancy Rufford, która ostatecznie mnie przypadła w udziale. Lecz Nancy jest obłąkana. Nasz świat jest fantastycznie dziwaczny. Dlaczego ludzie nie otrzymują tego, co ma dla nich naj;- wyższą wartość? W naszym gronie mieliśmy wszystko, by zadowolić wszystkich, ale każdemu dostało się nie to, czego pragnął. Być może ty potrafisz, milczący słuchaczu, rozwikłać całą plątaninę. Ja jestem bezradny.
Czy istnieje jakiś raj ziemski, gdzie przy wtórze
szelestu liści oliwnych ludzie mogą być, z kim zechcą, robić, oo zechcą, wypoczywać beztrosko w cieniu i chłodzie? Czy też życie człowieka musi przypominać życie „ludzi z towarzystwa” — Ashbumhamów, Do- wellów, Ruffordów? Czy musi być nieszczęsne, burzliwe, męczące, ogołooone 1 romantyki? Czy rozpaczliwe jęki, niedorzeczności, zgony i tortury muszą akcentować jego etapy? Diabli wiedzą!
*
* *
Należy przyznać, że finałowe sceny tragedii Ash- burnhamów obfitowały w niedorzeczności. Obie kobiety nie wiedziały właściwie, czego chcą. Jeden Edward obrał wyraźną linię postępowania, ale Edward bywał przeważnie pijany. Zresztą pijany czy trzeźwy trzymał się uparcie drogi wskazanej przez osobiste przekonania i tradycję jego rodu. Nancy Rufford musiała wyjechać do Indii. Nancy Rufford nie mogła usłyszeć odeń ani jednego miłosnego wyznania. Wyjechała do Indii i nie usłyszała ani jednego miłosnego wyznania Edwarda Ashburnhama.
Była to linia konwencjonalna, harmonizująca z tradycją Ashburnhamów. Spełniła zadanie z punktu widzenia społecznego, bo konwencje i tradycje działają na oślep, lecz pewnie, w kierunku zachowania typu przeciętnego i wyniszczenia indywidualności dumnych, odważnych, niezwykłych.
Edward był człowiekiem przeciętnym, ale był też przesadnie sentymentalny, a społeczeństwu nie potrzeba przecież zbyt wielu osobników sentymentalnych. Nancy była wspaniałą postacią, nosiła jednak piętno obłędu. Cóż, społeczeństwo może się doskonale obejść bez jednostek napiętnowanych obłędem. Wolbec tego Edward i Nancy zostali zdruzgotani, natomiast Leo-
nora — typ absolutnie normalny — przetrwała i poślubiła człowieka przypominającego po trosze królika.
Bo Rodney Bayham istotnie przypomina królika, a jego żona spodziewa się, podobno, dziecka za trzy miesiące.
Otóż dwie wspaniałe, burzliwe indywidualności, pełne magnetycznego uroku i skłonne do gwałtownych uczuć — para, którą naprawdę kochałem — odeszły z naszej ziemi. Bez wątpienia stało się dla nich ¡najlepiej. Co Nancy uczyniłaby z Edwardem, gdyby udało się jej go zdobyć? Co Edward uczyniłby z Nancy?
Bo w Nancy było coś okrutnego — niewątpliwie i bezwzględnie okrutnego — oo kazało jej patrzyć z zadowoleniem na ludzką mękę. Pragnęła oglądać cierpienia Edwarda i, na Boga, stworzyła mu piekło.
Stworzyła mu piekło nie do pojęcia. Dwie kobiety ścigały biedaka i odzierały ze skóry niby przy biczowaniu. Powiadam ci, milczący słuchaczu, że jego umysł ociekał krwią niemal widocznie. Wydaje mi się niekiedy, że widzę go, jak stoi obnażony do pasa i rękami zasłania oczy, a ciało opada zeń strzępami. Doprawdy, nie ma w tym przesady. Zdawać się mogło, że Leooora i Nancy sprzysięgły się, by w imię ludzkości dokonać egzekucji na człowieku oddanym ich władzy. Przypominały dwu Siuksów, którzy pochwycili Apacza i przywiązali do pala męczarni. Nie było końca torturom stosowanym wobec nieszczęśnika!
Noc po nocy musiał słuchać nieskończenie długich, nieuchwytnych rozmów za ścianą. Bliski szaleństwa, zlany potem, szukał zapomnienia w trunkach i leżąc bez ruchu łowił uchem szmer głosów. Dzień po dniu Leonora przychodziła doń ze sprawozdaniem o wynikach konferencji z Małą.
Obie kobiety były podobne sędziom radzącym nad
237 J^W/j
wyrokiem na zbrodniarza. Były podobne gulom przy nieruchomym ciele spoczywającym w grobie.
Nie zdaje mi się, by Leonorę należało potępić surowiej niż Małą. Tyle że Leonora była bardziej aktywna. Stanowiła, jak wspomniałem już, typ doskonale normalny. Mam na myśli, że w zwyczajnych warunkach jej dążenia mogłyby charakteryzować kobietę nad wyraz potrzebną w społeczeństwie. Pragnęła dzieci, szacunku ludzkiego, trwałych podstaw bytu, zachowania pozorów; zwalczała marnotrawstwo. Nawet jej niewątpliwa uroda była skończenie i najzupełniej normalna. Nie zamierzam jednak twierdzić, iż postępowała normalnie w znanych ci już, milczący słuchaczu, absolutnie nienormalnych okolicznościach. Świat oszalał wokół niej, a więc w udręce przywdziała maskę kobiety szalonej, nikczemnej, czarnego charakteru w owym widowisku. Trudno się dziwrić. Stal jest normalną, twardą, połyskliwą substancją. Jednakże w ogniu staje się czerwona, miękka i niedotykalna. Jeżeli zaś poddać ją działaniu potężniejszego ognia, topnieje. Coś zbliżonego działo się z Leonorą. Została przecież stworzona do przeciętnych okoliczności — dla pana Rodneya Bayhama, który będzie miał zakonspirowane mieszkanko w Portsmouth i od czasu do czasu zrobi wypad do Paryża lub Budapesztu.
W przypadku Edwarda i Nancy Leonora załamała się i straciła orientację. Przybierała obce sobie, a co zatem idzie dziwaczne i pozbawione wdzięku pozy ducha. Chwilami ulegała pragnieniu zemsty. Po całonocnych torturach stosowanych wobec Małej, za dnia dręczyła Edwarda. A Edward potknął się tylko raz, lecz to zadecydowało o j'ego zgubie. Może tamtego popołudnia wypił zbyt dużo whisky.
Leonora wypytywała go natrętnie, czego właściwie chce. Czego chce? Czego chce? On natomiast odpo'
wiadał tylko: „Już ci mówiłem." Miało to znaczyć, że życzy sobie, by Mała odjechała do zamieszkałego w Indiach ojca, jak tylko pułkownik Ruf ford zadepeszuje, iż jest gotów przyjąć córkę. Ale Edward potknął się raz jeden. Na nieodmienne pytania żony odrzekł, iż jednego tylko pragnie w życiu. Chce odzyskać równowagę i zająć się znów codziennymi sprawami, wiedząc, że Mała kocha go nadal z odległości pięciu tysięcy mil. Niczego więcej nie pragnie i gorąco modli się do Boga o taki właśnie obrót sprawy. Był to człowiek niezwykle sentymentalny!
Oczywiście Leonora postanowiła, że Mała nie odje- dzie i nie będzie kochała Edwarda z odległości pięciu tysięcy mil. A oto w jaki sposób przystąpiła do dzieła.
W rozmowach z Nancy nie przestała powtarzać, że Nancy musi należeć do jej męża, ona zaś uzyska rozwód lulb nawet unieważnienie małżeństwa przez Rzym. Sądziła jednak że obowiązek nakazuje jej Ostrzec Małą, jakim potworem jest Edward. Opowiedziała jej zatem
o La Dolciąuicie, pani Basil, Maisie Maidan i Flo- rence. Mówiła obszernie o męce, jaką było dla niej życie z mężczyzną gwałtownym, despotycznym, próżnym, skłonnym do pijaństwa, aroganckim i obrzydliwie powolnym swoim zachciankom seksualnym. Słuchając o niedolach ciotki (bo pani Ashbumham odgrywała raz jeszcze ciotczyną rolę) Nancy powzięła błyskawiczną decyzję podszepniętą przez okrucieństwo właściwe młodości i samorzutną kobiecą (solidarność.
Ciotka powtarzała ustawicznie:
— Musisz ratować życie Edwarda. Musisz ratować j'ego życie. Potrzeba mu jedynie niedługiego okresu nasycenia tobą. Później znudzisz mu się jak inne. Ale musisz ratować jego życie.
Przez cały ten okres biedny, nieszczęsny Edward wiedział dokładnie, co się wyrabia — dzięki osobliwe-
mu instynktowi, który występuje u osób żyjących ze 9obą. Ale pozostał niemy. Nie poruszył palcem, by pomóc sobie. Wierzył, że będzie znowu człowiekiem społecznie przydatnym, jeżeli Mała nie przestanie go kochać z odległości pięciu tytsięcy mil. Kdbiety położyły kres temu przekonaniu.
Wspomniałem już, że pewnej nocy Nancy przyszła do sypialni Edwarda, co stanowiło dlań ostateczne piekło. Obraz ów nie zatarł się nigdy w jego wyobraźni. Ustawicznie widział sylwetkę Małej rysującą się w mroku przy jego łóżku. Mówił, że odniósł wrażenie zieleni, jak gdyby zieleń emanowała ze smukłych kolumienek baldachimu, w których obramowaniu widniała postać Małej. Spojrzała na Edwarda okrutnymi, uczciwymi oczyma i przemówiła:
— Chcę należeć do ciebie. Chcę uratować ci życie.
— Ale ją nie chcę tego! Nie chcę! Nię chcę! — zawołał.
W rozmowie ze mną twierdził, że naprawdę nie chciał, że znienawidziłby siebie po czymś tak niemożliwym do pojęcia. Zarazem jednak dręczyła go przemożna pokusa, by zrobić to niemożliwe do pojęcia, a ustąpić nie fizycznemu pożądaniu, lecz logicznej pewności. Nie wątpił przecież, że Mała pozostanie jego na zawsze, jeżeli raz mu ulegnie. Był pewien!
Nancy myślała o tym, co mówiła ciotka. Wiedziała, że Edward pragnie, by ona kochała go nadal z odległości pięciu tysięcy mil.
— Nie pokocham cię nigdy — podjęła — bo zdaję sobie sprawę, jakim jesteś człowiekiem. Chcę należeć do ciebie, by uratować ci życie. Ale nie zdołam cię pokochać.
Był to zdumiewający popis okrucieństwa. Ale Mała nie miała pojęcia, jaki sens zawierają słowa „należeć do mężczyzny”, Edward zebrał się w sobie. Po
240
!
wiedział szorstko, stanowczo, rozkazująco — tak jak mógłby zwrócić się do służącego lulb konia:
— Idź do swojego pokoju. Idź do swojego pokoju i połóż się spać. Dosyć tych głupstw!
Dwie kobiety zostały pokonane.
W tej sytuacji ja pojawiłem się na scenie. I
VI
To pojawienie się na scenie niewątpliwie zapewniło spokój na okres całych dwu tygodni między moim przybyciem, a odjazdem Nancy. Nie twierdzę, że ustały nocne rozmowy lub że Leonora nie wyprawiała mnie z Małą, aby w tym czasie robić piekło mężowi. Odkryła, iż zależy mu, by Nancy znalazła się w odległości pięciu tysięcy mil i nie przestała go kochać (jak to bywa w sentymentalnych powieściach), postanowiła więc udaremnić to pragnienie. Zaczęła powtarzać Edwardowi na wszystkie tony, że Nancy nie kocha go, lecz nienawidzi za bezwzględność, arbitralność i pijackie nawyki. Dowodziła, że w oczach Małej Edward jest skrępowany potrójnymi lub poczwórnymi więzami! Jest związany ze swoją żoną, z panią Basil oraz z pamięcią Maisie Maidan i Florence.
Edward milczał uparcie.
Czy Nancy kochała czy nie kochała Edwarda? Nie wiem doprawdy. Sądzę, że nie kochała go w ostatniej fazie, choć bez wątpienia działo się inaczej przed oczernianiem przez Leonorę reputacji męża. Z pewnością jednak darzyła go uczuciem za, że się tak wyrażę, oficjalną stronę jego sylwetki. Był przecież dobrym żołnierzem, ratował życie tonącym, słynął jako doskonały dziedzic i sportsmen wysokiej klasy. Być może jednak wszystkie wspomniane zalety utraciły
1« —A
.{Herc
241
blask, gdy wyszło na jaw, że ów Ibohater nie był dobrym mężem. Wydaje mi się, że kobiety cechuje zupełny albo prawie zupełny Ibrak zrozumienia dla interesów hrabstwa, kraju, życiowej kariery. Nie odczuwają one solidarności społecznej, natomiast instynktownie i spontanicznie dbają o wspólne sprawy świata niewieściego. Oczywiście każda kobieta może zbałamucić i ukraść męża czy kochanka innej kobiety. Wydaje mi się jednak, że postępuje tak jedynie wówczas, gdy ma powody do podejrzeń, że rywalka stworzyła swojemu mężczyźnie ciężkie życie. Atoli jestem przekonany, że kobieta, która uwierzy w złe traktowanie drugiej kobiety przez mężczyznę, bez wahania odtrąci tego mężczyznę, wiedziona podświadomym współczuciem dla cierpiącej „słabej płci”, jak brzmi potoczne określenie. Nie przywiązuję specjalnej wagi do moich uogólnień. Mogą być trafne, mogą być mylne. Jestem tylko starzejącym się Amerykaninem, bardzo pobieżnie ob- znajmionym z życiem. Wolno ci, milczący słuchaczu, przyjąć moje poglądy albo je odrzucić. Sądzę j!ednak, że mam bezsporną rację twierdząc, iż Nancy Rufford kochała Edwarda Ashburnhama serdecznie i tkliwie.
Prawda, Edward dostał od Małej za swoje, gdy wyszło na jaw, że zdradzał żonę, a jego puibliczne wystąpienia kosztowały nieporównanie drożej, niż Leomora. uważała za dopuszczalne. Lecz to niczego nie dowodzi. Musiał dostać za swoje, gdyż Nancy miała poczucie obowiązku wobec niewieściej opinii publicznej. Ponadto występowała we własnej obronie, podejrzewając, że Edward mógłby jej być niewierny, jeżeli nie potrafił dochować wiary żonie, pani Basil oraz pamięci dwu zmarłych kobiet. Na pewno ulegała również instynktowi swojej płci, który każe kobietom traktować z wy-, myślnym okrucieństwem umiłowaną istotę. W każdym razie nie wiem, czy Nancy Rufford kochała w tam-
242
tym okresie Edwarda Ashburnhama. Nie wiem nawet, czy kochała go w momencie, gdy na wieść o jego samobójstwie postradała zmysły w Adenie. Mogła przecież równie dobrze oszaleć ze względu na Leonorę, jak ze względu na jej męża albo też ze względu na obydwoje Ashbumhamów. Nie wiem. Nic nie wiem. Jestem bardzo zmęczony.
Leonora trzymała się uparcie teorii, że Nancy nie kochała Edwarda. Rozpaczliwie pragnęła w to uwierzyć. Był to pogląd równie niezbędny jeji do życia, jak wiara w indywidualną nieśmiertelność duszy. Twierdziła, że Mała nie mogła, kochać jej męża po zapoznaniu się z jego przeszłością i charakterem. Natomiast Edward żywił mglisty pogląd, że dzięki jego osobistemu urokowi, Nancy darzyła go nadal miłością mimo zewnętrznych pozorów niechęci. Sądził, że udawała odrazę, aby „zachować twarz”, a bezlitosny telegram z Brindisi poczytywał za ostatnią próbę dowiedzenia, iż Nancy żywi chwalebne uczucia wobec niewieściej wspólnoty. Nie wiem. Domysły pozostawiam tobie, milczący słuchaczu.
Niepokojem przejmuje mnie jeszcze jeden aspekt tej smutnej; sprawy. Leonora była zdania, że pragnienie jej męża, by Mała znalazła się w odległości pięciu tysięcy mil od niego i kochała go nadal, świadczyło
o potwornym egoizmie, ponieważ równało się chęci zniszczenia młodego życia. Tymczasem Edward twierdził rozmawiając ze mną, że nie można go nazwać samolubem, gdyż miłość Małej stanowiła o jego życiu, a mimo to nie przyczynił się słowem ni uczynkiem, by miłość tę zdobyć. Leonora replikowała, iż takie stanowisko dowodzi niebywale samolubnej natury nawet w przypadku postępowania bez zarzutu. Kto z nich miał słuszność? Nie potrafię tego rozstrzygnąć, a sąd zostawiam tobie, milczący słuchaczu.
18»
243
Tak czy inaczej, nie ulega wątpliwości, że zachowanie Edwarda było idealnie, straszliwie, okrutnie poprawne. Spokojnie, w milczeniu pozwalał Leonorze szarpać swoję reputację. Nie poruszywszy palcem pozwalał jej strącać się do najlgłębszej otchłani piekieł. Pozwolę sobie wyrazić opinię, że był sikończonym głupcem. Bez potrzeby godził się, by Nancy myślała
o nim gorzej, niż należało. Jednakże sytuacja tak wyglądała, a jednocześnie cała trójka mogła uchodzić w oczach reszty świata za modelowy zespół ,,osó!b z dobrego towarzystwa”. Zapewniam cię, milczący rłu- chaczu, że podczas dwutygodniowego pobytu w pięknym, starym dworze nie dostrzegłem niczego, co zdołałoby poderwać taką właśnie dobrą opinię. Nawet obecnie, kiedy poznałem fakty, nie potrafię przypomnieć sobie, by którakolwiek z tych osób zdradziła się bodaj jednym słowem. Nie pamiętam żadnego podejrzanego zmrużenia oczu, żadnego drgnięcia ręki aż do kolacji, w trakcie której Leonora przeczytała depeszę. Cały stan rzeczy przywodził na myśl miłe zebranie towarzyskie w wiejskim domu.
Leonora spisywała się najlepiej i wytrzymała najdłużej1, gdyż wobec mnie zdradziła się dopiero ósmego dnia po pogrzebie Edwarda. Niezwłocznie po kolacji, przy której dowiedziałem się, że Mała odjedzie nazajutrz do Indii, poprosiłem panią Asbhutmham o kilka słów na osobności. Zaprowadziła mnie do swojego małego saloniku, gdzie powiedziałem (oszczędzam ci, milczący słuchaczu, opisu moich wzruszeń), iż Leonora zna mój zamiar poślubienia Małej i, o ile mi wiadomo, zamiarowi temu sprzyja, jeżeli zatem sądzi, iż mam jakiekolwiek szanse powodzenia, podróż Nancy do Indii byłaby tylko stratą pieniędzy i czasu.
Leonora — zapewniam cię, milczący słuchaczu — odegrała poprawnie rolę brytyjskiej matrony. Odparła,
iż sprzyja mojemu zamiarowi i nie może życzyć Małej lepszego męża, sądzi jednak, że Mała winna zobaczyć trochę świata, zanim podejmie krok tak ważny w życiu. Słowo daję! Powiedziała: „zanim podejmie krok tak ważny w życiu”! Stanęła na wysokości zadania. Prawdę mówiąc, jestem przekonany, że chętnie wydalałby za mnie Małą, gdybym nie zamierzał kupić posiadłości Kershawów położonej o półtorej mili drogi do Fordingbridge i osiąść tam z przyszłą żoną. To nie odpowiadało bynajmniej pani Ashburnham. Niechętnie widziałaby Nancy zainstalowaną na dobre w odległości półtorej mili od Edwarda. Mogła jednak dać mi pośrednio do zrozumienia, że dostanę Małą, jeżeli wywiozę ją do Filadelfii albo Timbuktu.
Gorąco kochałem tę dziewczynę i Leonora znała stan moich uczuć.
Całą sprawę pozostawiłem własnemu biegowi. Przyjąłem do wiadomości, że Nancy udaje się do Indii tytułem próby. Wydało mi się to posunięciem rozsądnym, a jestem przecież człowiekiem obdarzonym zdrowym rozsądkiem. Oznajmiłem tylko, że pojadę za Małą po upływie, dajmy na to, sześciu miesięcy. I pojechałem za nią, gdy rok minął...
Muszę przyznać, że czułem lekką urazę do Leonory. Czemu nie uprzedziła mnie z góry o wyjeździe Małej? Przypisywałem to dziwnym, niezupełnie szczerym metodom, jakie katolicy stosują wobec spraw tego świata. Zapewne pani Ashburnham podejrzewała, że z miejsca oświadczę się Nancy albo przynajmniej powiem jej o wiele więcej, niż powiedziałem, jeżeli usłyszę przedwcześnie o dalszych planach. Być może Leonora miała słuszność. Być może; katolicy zawsze mają rację krocząc osobliwymi, krętymi drogami. Mają przecież do czynienia z osobliwymi, krętymi zaułkami natury ludzkiej. Prawdopodobnie rozpocząłbym
umizgi do Nancy, gdybym był świadom tak rychłego jej odjazdu. A to wywołałoby zapewne dodatkowe komplikacje — być może korzystne.
Jakie to dziwaczne, iż ludzie z towarzystwa nie szczędzą fantastycznych starań, aby zachować pozory niewzruszonej obojętności. Edward Ashbumham i jego żona kazali mi przebyć pół świata, abym zasiadł na tylnym siedzeniu amerykana, którym Edward odwoził Nancy na stację kolejową, skąd miała wyruszyć w podróż do Indii. Sądzę, że pragnęli mieć świadka przykładnego spokoju swoich poczynań. Bagaż Małej został spakowany i wyprawiony zawczasu; kabina na parowcu — zamówiona. Wszystko było dokładnie umieszczone w czasie i funkcjonowało niby zegar. Ashburnhamowie przewidzieli datę otrzymania przez pułkownika Rufforda listu Edwarda i niemal co do godziny wiedzieli, kiedy nadejdzie depesza wzywająca Nancy do Indii. Sam Edward przygotował wszystko metodycznie i bezlitośnie. Konieczność telegraficznej odpowiedzi pułkownika Rufforda uzasadnił faktem, że pani pułkownikowa taka-a-taka odpływa tym właśnie okrętem i z powodzeniem będzie mogła matkować Małej. Zdumiewająca historia! Sądzę, że ta trójka lepiej wyglądałaby w oczach Boga, gdyby wyłupiła sobie nawzajem oczy nożami do krajania pieczystego. Ale byli to ,,ludzie z dobrego towarzystwa”.
Po rozmowie z Leonorą poszedłem nie wiedzieć po co do pokoju myśliwskiego Edwarda. Nie miałem pojęcia, gdzie znajduje się Mała, i sądziłem, że może ją tam zastanę. Żywiłem chyba mętny zamiar oświadczyn wbrew woli Leonory. Nie pochodzę przecież z towarzystwa aż tak dobrego jak Ashburnhamowie. EdwaTd siedział w fotelu paląc cygaro i przez dobre pięć minut nie odezwał się słowem. Płonęły świece ocienione zielonymi umbrelkami. Zielony refleks barwił
szyby bibliotecznych szaf zawierających strzelby i wędki. Nad kominkiem wisiał brunatny obraz przedstawiający białego konia. Przeżywałem najspokojniejsze w życiu chwile. Nagle Edward spojrzał mi prosto w oczy i przemówił:
— Słuchaj, stary, mógłbyś jutro pojechać ze mną i z Nancy na stację?
Odpowiedziałem, że oczywiście pojadę jutro na stację z nim i | Nancy. Ashbumham umilkł na czas dłuższy. Ponad własnymi kolanami spoglądał w roztańczony ogień na kominku. Wreszcie odezwał się spokojnym tonem i nie odwracając wzroku:
— Kocham Nancy Ruf ford tak bezgranicznie, że j!estem bliski śmierci.
Biedak! Wcale nie chciał tego wyznać. Ale musiał zwierzyć się komuś, a ja byłem dla niego jak gdyby kobietą lub prawnikiem.
Mówił przez całą tamtą noc.
* *
Edward Ashburnham przeprowadził swój plan konsekwentnie — do ostatniego tchu.
Zimowy poranek (był niezwykle pogodny, przystrojony szronem. Słońce świeciło jasno. Kręte drogi obsadzone janowcem i tarniną stwardniały. Ja zajmowałem tylne siedzenie amerykana; Nancy siedziała obok Edwarda. Rozmawiali o kłusie konia. Później Ashburnham wskazał biczyskiem stadko jeleni na tle pagórka odległego o trzy czwarte mili. Na prostym, obsadzonym wysokimi drzewami odcinku drogi minęliśmy sforę gończych idącą w kierunku Fordingbridge. Edward ściągnął lejce, żeby Mała mogła pożegnać się z dojeżdżaczem i ostatni raz dać mu na piwo złotego
/ 1
funta. Od trzynastego roku życia uczestniczyła w polowaniach z tą sforą.
Pociąg spóźnił się o pięć minut — zdaniem Edwarda i Nancy z powodu dnia targowego w Swindon czy jakiejś innej! miejscowości, z której przyjeżdżał. Tematem ich rozmów były przez cały czas sprawy takiego właśnie pokroju. Na koniec pociąg przyszedł. Edward znalazł przedział pierwszej klasy zajęty przez starszawą kobietę. Mała wsiadła do wagonu, a kiedy Ashburnham zatrzasnął drzwi, wyciągnęła rękę, aby uścisnąć mu dłoń na pożegnanie. Twarze tamtych dwojga nie zdradzały żadnego wyrazu — absolutnie żadnego. Sygnał odejścia pociągu błysnął jaskrawą czerwienią... nic wstrząsającego nie potrafię dodać do tej sceny. Nancy nie wyglądała najkorzystniej. Miała na głowie czapkę z brązowego futra, która nie pasowała do koloru jej włosów.
— Do widzenia — zwróciła się do Edwarda.
—* Do widzenia — powtórzył Edward.
Odwrócił się na pięcie i wysoki, przygarbiony zeszedł z peronu ciężkim, miarowym krokiem. Podążyłem na nim, by zająć miejsce na przednim siedzeniu wysokiego amerykana. Jak żyję nie byłem świadkiem bardziej przerażającego widowiska.
Następnie błogosławiony pokój — coś nilby niemożliwy do zrozumienia pokój boży — spłynął na Branshaw Teleragh. Leonora zajmowała się codziennymi czynnościami z jakimś triumfującym uśmiechem — uśmiechem bardzo nikłym, lecz bądź co bądź triumfującym. Zapewne zrezygnowała od dawna z marzeń o odzyskaniu męża, starczała więc jej myśl, że pozbyła się z domu Małej i uleczyła ją z opętania. Pewnego razu, gdy Leonora wyszła z hallu, jej mąż powiedział do siebie szeptem, który zdołałem dosłyszeć:
„Więc zwyciężyłeś, o blady Galilejczyku.”
Cytata ze Swinburna odpowiadała jego sentymentalizmowi.
Jednakże Ashbumham był zupełnie spokojny, a nawet przestał pić. Po pamiętnej jeździe na stację zagadnął mnie tylko raz słowami:
— Sam się temu dziwię, ale mogę powiedzieć ci, Dowell, że teraz, kiedy skończyło się wszystko, nie mam żadnych uczuć dla Małej. Nie martw się o mnie. Wszystko w porządku.
Milczał przez dłuższy czas, następnie dodał:
— Myślę, że to była burza w szklance wody.
Znów począł interesować się administracją swoich
dóbr. Nie szczędził trudu, by wydobyć z matni córkę ogrodnika oskarżoną o zabójstwo własnego dziecka. Z uśmiechem ściskał dłonie farmerów spotykanych na rynku. Przemawiał na dwu zgromadzeniach politycznych, dwukrotnie uczestniczył w polowaniu z gończymi. Leonora urządziła mu potworną scenę z powodu dwustu funtów wydanych na wyrok uniewinniający córkę ogrodnika. Wszystko szło tak, jak gdylby Nancy nigdy nie istniała. Nie nastąpiła nawet odmiana pogody.
—Moja^ opowieść dobiega końca. Zastanawiam się nad nią i dochodzę do wniosku, że zakończenie ma po- myślne. Łajdaków^=^-bo-Edward iJMancyto-bez wątpienia byli łajdacy — spotkała kara samobójstwa i ob- łędu. Heroina —doskonale normalna, cnotliwa i troszeczkę kłamliwa heroina — została szczęśliwą żoną doskonale normalnego, cnotliwego i troszeczkę kłamliwego męża. Wkrótce zaś będzie matką doskonale normalnego, cnotliwego i troszeczkę kłamliwego syna lub córki. Pomyślne zakończenie! Oto do czego prowadziło wszystko! '
Nie potrafię ukryć przed sobą faktu, że obecnie nie lubię LeonOry. Bez wątpienia jestem zazdrosny o Ro-
dneya Bayhama. Nie orientuję się jednak, czy podstawę mojej zazdrości stanowi chęć posiadania tej kobiety, czy też myśl, że dla własnego szczęścia poświęciła jedyne dwie osoby, które naprawdę kochałem: Edwarda Ashburnhama i Nancy Rufford. Tych dwoje musiało stać się (przynajmniej dla mnie) tragicznymi cieniami, aby Leonora mogła zamieszkać w nowoczesnym, wyposażonym w pełny komfort wiejlskim domu, którego pan zasługuje na ludzki szacunek i wyróżnia się budującą oszczędnością.
Chwilami wydaje mi się, że widzę Edwarda, który pośród ciemności leży nagi na zimnej skale niby sta- rogrecki potępieniec w Tartarze, czy jak tam się to miejsce nazywało.
A Nancy... Cóż, wczoraj przy lunchu odezwała się niespodziewanie:
— Piłka tenisowa! — i zwrot ów powtórzyła trzykrotnie.
Zrozumiałem, co ma na Imyśli, jeżeli wolno mówić w danym przypadku o „myśli”. Niegdyś powiedziała Leonorze, że czuje się jak piłka tenisowa odbijana tam i z powrotem przez dwie potężne osobowości: Edwarda oraz jego żony. Mówiła, że Leonora próbuje ustawicznie podać ją mężowi, ten zaś odrzuca dar taktownie
i milcząco. To dziwne, ale biedny Edward wyobrażał sobie również, że obie kobiety obchodzą się z nim jak z piłką tenisową. Powiedział raczej, że traktują go niby paczkę, której nikt nie chce wykupić z poczty. A Leonora sądziła także, że tamtych dwoje dźwiga ją w górę i znowu spycha, zależnie od własnych zmiennych nastrojów. 1
Oto masz przed sobą, milczący słuchaczu, śliczny obrazek. Pamiętaj jednak, że nie zachwalam niczego, co jest w kolizji z przyjętą moralnością. Nie bronię wolnej miłości w tym i żadnym innym przypadku.
Społeczeństwo musi iść naprzód, a egzystować może tylko wówczas, gdy prosperują normalni, cnotliwi
i troszeczkę kłamliwi, a namiętnych, upartych i zbyt ufnych spotykają kary samobójstwa lub obłędu. Podejrzewam jednak, że ja sam, na właściwą mi nieśmiałą modłę, zaliczam się do grupy namiętnych, upartych
i zbyt ufnych. Nie chcę taić faktu, że kochałem i kocham Edwarda Ashbumhama, ponieważ do pewnego stopnia był mną. Gdylbym posiadał jego odwagę, męskość | zewnętrzne cechy, postępowałbym, jak sądzę, nie inaczej niż on. Edward wydaje mi się chwilami dużym starszym bratem, który zabierał mnie na awanturnicze wyprawy i popisywał się śmiałością, ja zaś obserwowałem z dala, jak on ograbia sady. Bo widzisz, milczący słuchaczu, niemal dorównuję sentymentalizmem Edwardowi.
Tak! Społeczeństwo musi trwać. Ludzie muszą mnożyć się na kształt królików. Po to jesteśmy na naszej ziemi. Ale społeczeństwo nie bardzo mi się podoba. Jestem niedorzeczną postacią — amerykańskim milionerem, który kupił staroangielski przybytek spokoju.
.— Całymi dniami przesiaduję w gabinecie myśliwskim Edwarda, w absolutnie cichym domu. Nikt mnie nie odwiedza, ponieważ ja nie odwiedzam nikogo. Nikt się mną nie interesuje, ponieważ ja nie mam zaintereso- f ' —wań. Za~dwa3źlelcia~ mlHtrtrwyblor^siędo miasteczka. / Odbędę spacer pod moimi własnymi dębami, wzdłuż | moich własnych kęp janowca, aby odebrać pocztę | Ameryki. Moi dzierżawcy, wyrostki z miasteczka | sklepikarze będą pozdrawiać mnie, unosząc czapek lub kapeluszy. Tak mija życie...*Z miasteczka wrócę na kolację. Nancy usiądzie naprzeciw mnie, a stara piastunka stanie za jej krzesłem. Zagadkowa, niema./ posługująca się poprawnie nożem i widelcem Mała będzie patrzyć przed sielbie błękitnymi oczyma pod
ściągniętym tragicznie lukiem brwi. Raz lub dwa razy w trakcie kolacji jej nóż i widelec zawisną nieruchomo w powietrzu, jak gdyby Nancy usiłowała przypomnieć sobie coś, czego zapomniała. Może da wyraz wierze we wszechmocne bóstwo lub nawet powie „piłka tenisowa”. To bardzo, bardzo dziwne patrzyć na tryskające zdrowiem rumieńce, szlachetny połysk czarnych, wysoko upiętych włosów, głowę osadzoną wdzięcznie na smukłej szyi, urok delikatnych białych dłoni — patrzyć i myśleć, że to wszystko nie ma znaczenia, że jest obrazem bez treści. To dziwne, bardzo dziwne.
Nie chcę zasmucać cię zbytnio, więc na pociechę masz Leonorę, milczący słuchaczu. Jej mąż to człowiek nad wyraz oszczędny, a figurę ma tak normalną, że bez kłopotu może kupować gotowe ubrania. To wielki dezyderat życia, a zarazem epilog mojej opowieści. Dziecko ma być wychowane W wierze katolickiej.
•
* *
JJagle przyszło mi na myśL że zapomniałem opowie- dzieć, jak Edward umarł. Pamiętasz, milczący słuchaczu, iż' pokój spłynął na stary dwór Łeonora triumfowała, a Edward twierdził, że jego miłość do Nancy była burzą w szklance wody. Otóż pewnego popołudnia wybrałem się z nam do stacji, alby obejrzeć nowy rodzaj podłogi, jaką tytułem próby zainstalował w boksach. Edward rozprawiał żywo, iż wyszkolenie straży obywatelskiej1, Hampshire należy podnieść do właściwego poziomu. Był trzeźwy i najzupełniej spokojny. Cerę miał świeżą, włosy złociste i wyszczotkowane starannie. Ceglasta, równomierna czerwień policzków sięgała powiek, porcelanowe oczy spoglądały na mnie
śmiało i szczerze. Jego twarz była pozbawiona wyrazu, głos głęboki i szorstki. Mocno stał na nogach i mówił:
— No i stan liczebny musimy podnieść do dwu tysięcy trzystu pięćdziesięciu ludzi.
Stajenny przyniósł depeszę i wyszedł. Edward otworzył ją niedbałym ruchem, przeczytał bez wzruszenia
i podał mi nie odzywając się słowem. Na różowym papierze widniały nagryzmolone zamaszyście słowa.
Szczęśliwie dojechałam do Brindisi. Bawię się diabelnie dobrze. Nancy.
Cóż. Edward był angielskim dżentelmenem, ale był również człowiekiem sentymentalnym, o umyśle naładowanym rozmaitymi powieściami i wierszami. Spojrzał na pułap stajni, jak gdyby patrzył w niebo,
i szepnął coś, czego nie złowiłem uchem.
Następnie wsunął dwa palce do kieszonki kamizelki szarego garnituru i wydobył scyzoryk — zgrabny, mały scyzoryk.
— Może zaniesiesz ten telegram Leonorze — poprosił mierząc mnie śmiałym, wyzywającym, mrożącym krew w żyłach spojrzeniem.
W oczach moich wyczytał odpowiedź, iż nie zamierzam mu przeszkadzać. W imię czego właściwie miałem interweniować? Nie sądziłem, aby (był potrzebny na święcie. Ostatecznie jego przeklęci dzierżawcy, ko- ledzy-myśliwi, pijacy uratowani i nie uratowani poradzą sobie jakoś sami. Setki i setki takich ludzi nie zasługiwało, by ów nieszczęśnik cierpiał dla nich dłużej.
Gdy zorientował się, że nie będę mu zawadą, spojrzał na mnie łagodnie i niemal czule.
— Bywaj, stary — powiedział. — Cóż, należy mi się trochę odpoczynku.
Nie wiedziałem, jak zareagować. Miałem ochotę wyrzec: „Niech cię Bóg ma w swojej! pieczy” — bo również jestem sentymentalny. Przyszło mi jednak na myśl, że mogłoby to kolidować z angielskimi formami towarzyskimi. Bez słowa zaniosłem telegram Leonorze.
Była z niego bardzo zadowolona, i
Kiedy Ford Madox Ford umierał w eleganckim Deauville w przeddzień drugiej wojny światowej, był człowiekiem bardzo zapomnianym. Nekrologi i wspomnienia, bez których nie schodzi ze świata żaden pisarz angielski, przypomniały legendarną już postać głośnego niegdyś i bardzo czynnego przedstawiciela środowiska artystycznego Anglii za panowania Wiktorii i potem Edwarda, a także paryskiej bohemy wczesnych lat dwudziestych. Pośmiertne wzmianki utrzymane były w tonie pobłażliwym, często jednak przebijała w nich nuta źle skrywanej ironii lub wręcz lekceważenia. O Fordzie pisarzu mowy było w nich niewiele, znacznie więcej o jego współczesnych, a już chyba najwięcej, co prawda z zachowaniem pruderyjnych pozorów dyskrecji,
o niezbyt szczęśliwym pożyciu małżeńskim i o przywarach zmarłego. Tak zresztą było niemal przez całe jego życie.
Był w swoim czasie zbyt popularny, zbyt związany ze światkiem artystycznym, jadał chleb z wielu pieców i mimo wysiłków nde umiał celebrować własnej osoby. Był powiernikiem starych i młodych, akuszerem świetnych karier i doradcą miernot literackich, i pisał, pisał straszliwie dużo. Łatwo zyskiwał sympatię i równie łatwo ją tracił, szczególnie gdy po bliższej znajomości zaciągano wobec niego jakiekolwiek długi wdzięczności. Zbyt dobrze iznano Forda, by dobrze znać jego dzieło. Cóż więc dziwnego, że gdy po upływie ćwierćwiecza od jego śmierci nie- śpieszmi krytycy, uważni czytelnicy i kilku wybitnych pisarzy odkryli ponownie jego książki, gdy nastąpił re-
nesans Forda, tym razem już jako rzetelnego (prozaika, renesans ten przyjmowano początkowo z niedowierzaniem — jako przemijającą modę. Czas dokonał, co prawda, selekcji, i to surowej, wybierając z olbrzymiej puścizny literackiej Forda kilka izaledwie tomów, ale wydaje się, że te ostaną się dalszym dociekaniom i zajmą poczesne miejsce na półce czytanych powieści angielskich.
Ponowne odkrywanie pisarza jest procesem powtarzającym się często w historii literatury. Czasami rzeczywiście bywa modą; gdy na przykład nowe pokolenie, nowa szkoła szuka przodków, czy to dla zwiększenia własnego splendoru, czy też dla podparcia pięknym drzewem genealogicznym niezbyt pewnej własnej pozycji. Czasami jednak bywa odnajdywaniem zapoznanych z braku perspektywy skarbów. O potrzebie dystansu pisano wiele, jego zalety tłumaczono różnie. W przypadku Forda, a zapewne i wielu innych, najtrafniejszą wydaje się myśl wypowiedziana przez znakomitego krytyka amerykańskiego Lionela Trillinga, dowodzącego przy innej zresztą okazji, że gdy cichnie wrzawa najprzeróżniejszych intencji i doraźnych celów towarzyszących pisarzowi podczas tworzenia dzdeła
i czytelnikowi podczas zaznajamiania się z nim, w utworach naprawdę trwałych odkrywamy to, co stanowi o ich nieprzemijalności, a mianowicie pełnię i precyzję sformułowania.
Twórca nam współczesny jest bliźnim poddanym tym samym prawom, które kształtują nasze życie, a postawa jego wobec doraźnych problemów, będących przecież i naszymi problemami, nader często utrudnia dostrzeżenie tego, co ma nam do zakomunikowania. Z czasem przychodzi cisza, i w niej dopiero głos artysty rozlega się wyraźnie. Ta cisza ma dla nas smutny urok, bo przecież kryje się w niej świadomość, że wielka wrzawa spraw doczesnych istniała niegdyś i przeszła prawie bez śladu. W jej przemijaniu odnajdujemy los rzeczy ludzkich. Ale 1 nich narodziło się dzieło, nic więc dziwnego, że poznając je usiłuje czytelnik zrekonstruować sytuację, w której ono
powistało, człowieka, który je stworzył. Nie wdając się w dyskusję, w jakiej mierze dzieło sztuki, a więc i utwór literacki, powinno samoistnie usprawiedliwiać swą rację bytu, stajemy po stronie zwykłego odbiorcy, wierzącego, że biografia pisarza, historia jego czasów, przybliżają jego twórczość. Zapewne niewielu czytelników Dobrego żołnierza zareaguje nostalgicznym zamyśleniem na nazwy nadreńskich kurortów, wiktoriańskich hoteli, na opisy strojów i powozów, obyczajów i rekwizytów eleganckiego bytowania na początku naszego stulecia, ale ci nieliczni, którzy czy to z własnych wspomnień, czy z bezpośrednich przekazów potrafią zobaczyć pod zamkniętymi powiekami salę jadalną, w której państwo Ashbumham spotkali się z Dowellami, będą chyba bliżsi jeśli nie książce, to w każdym razie pisarzowi. Często takim właśnie ludziom przypada zaszczyt ratowania od niepamięci dzieła
i twórcy, ale im też najbardziej potrzebny jest dystans pozwalający na właściwe przedstawienie proporcji, na przesunięcie wspomnień na plan dalszy i wysunięcie na plan pierwszy tego, co na uratowanie zasługuje.
Tego rodzaju proces odkrywania musi zawierać dwa istotne elementy: tolerancję wobec drażniących drobiazgów, której tylko z czasem się nabywa, i umiejętność dostrzegania owego ścisłego sformułowania sytuacji ludzkiej, która decyduje o wartości przekazu, a to już jest sprawą dojrzałego sądu i wielkiej wrażliwości. Oba te warunki spełniają „odkrywcy” Forda, przede wszystkim Graham Greene oraz krytycy Mark Schorer i Morton Zabel.
Ford Madox Hueffer (nazwisko zmienił po pierwszej wojnie światowej pragnąc podkreślić fakt zerwania ze swym na wpół niemieckim pochodzeniem) urodził się w r. 1873. Jego ojciec, pochodzący z bogatej rodziny bankierskiej od dawnych czasów osiadłej w Miinsterze, przybył na rok przedtem do Anglii, uzyskał obywatelstwo brytyjskie i został krytykiem muzycznym „Timesa”. Matka pisarza, Katarzyna, była córką znanego malarza Forda Madox Browna, jednego z głównych inspiratorów
Bractwa Prerafaełitów. Po przedwczesnej śmierci ojca Ford wychowuje się w domu swych dziadków, przez który przewijają się najwybitniejsze nazwiska epoki. Bywa tu spokrewnione z Brownami małżeństwo Rossetti, gośćmi są Tennyson, Carlyle, Morris i Swinbume. W latach siedemdziesiątych postać miłego, układnego, lecz niczym nie wyróżniającego się chłopczyka pojawia się często na obrazach malarzy będących podówczas u szczytu sławy. Niedługo zdobędzie Ford innego rodzaju popularność. Gdy po ukończeniu szkół zechce, jak później opowiadał, zostać oficerem względnie urzędnikiem administracji angielskiej w Indiach, dziadek ani myśli na to pozwolić. W tej rodzinie wszyscy byli geniuszami i nie ma powodu, by Ford też nim nie był. W osiemnastym roku życia wychodzi jego pierwsza książka, bajka Brązowa sowa. Prawa sprzedaje za dziesięć funtów rozpoczynając tą transakcją długi łańcuch nieudanych kontraktów wydawniczych, tak się bowiem składa, że sprzedana za grosze Brązowa sowa będzie najczęściej wznawianym za życia pisarza utworem.
Bajka była napisana dla zabawy, ale trudno sobie wyobrazić, by nawet w latach młodzieńczych, gdy Ford buntował się przeciw artystycznej atmosferze domu rodzinnego, mógł poważnie traktować swe wojskowe czy urzędnicze plany. Wyrósł w środowisku, w którym sztukę uważano za najwyższy przejaw działalności człowieka, i jeśli nawet w swej twórczości był jak najbardziej daleki od praktyki i teorii angielskiego Ruchu Estetycznego, to jednak życie jego ukształtowało i uwarunkowało środowisko, w którym problemy artystyczne były jedyną rzeczywistością, środowisko cyganerii rozumianej nie jako maniera czy kostium, lecz jako „życie dla sztuki”.
Mając lat dwadzieścia jeden Ford ożenił się, jak przystało na romantycznego młodzieńca i wnuka romantycznego dziadka uprowadziwszy przyszłą małżonkę, której rodzice nie chcieli zgodzić się na małżeństwo. Pisanie sposobem zapewnienia środków do
Opieka dziadka przetrwała poza
grób, pierwszą bowiem znaczniejszą książką Forda stała się biografia Fcrda Madox Browna. Honorarium było sowite, ale, co ważniejsze, otworzyły się przed nim drzwi wydawców. Zamieszkał na wsi — do końca życia opętany był ideałem „obywatela ziemskiego” — w okolicy obfitującej w literackich sąsiadów. Jednym z nich był wielki pisarz, który w życiu Forda odegrał wielką i złożoną rolę, Joseph Conrad. Poznali się u Edwardostwa Garnettów w 1897 lub 1898 roku. Garnett był recenzentem, a raczej doradcą literackim wielkiej firmy wydawniczej, jego żona znakomitą tłumaczką literatury rosyjskiej. Warto w tym miejscu wspomnieć, jak Ford w swej książce o Conradzie spotkanie to opisał.
„Conrad nie zrobił żadnego wrażenia na pisarzu [tj. Fordzie]. Mr Conrad był autorem Szaleństwa Almayera, wielkiej książki na romantyczną modłę, lecz pisanej zanadto w stylu Daudeta, z którego pisarz wyrósł już na szkolnej ławie, gdy mając lat osiemnaście znał na pamięć Lettres de Mon Moulin. A więc nowy wielki pisarz. Ale wielcy pisarze czy artyści przejedli się pisarzowi, który od kołyski wychowywał się wśród szkiców Rossettiego, dla którego Swinburne, Watts-Dunton, Hall Cainef...] byli najpospolitszymi szczegółami krajobrazu. A Mr Garnett zwykł był przyprowadzać wielkich Nowychf...] jednego po drugim, by drażnić pisarza, jak gdyby był wylenia- łym lwem[...] W ten sposób Mr Garnett przyprowadził Stephena Crane’a, Conrada, lorda Oliviera, żonę sekretarza Stowarzyszenia Fabiańskiegof...] całą procesjęf...] Był to najbardziej przygnębiający okres w życiu, w którym bynajmniej nie brakło przygnębiających chwil.”
Ten ustęp w książce, będący przecież hołdem złożonym pisarzowi genialnemu, stał się kamieniem obrazy dla con- radystów, czy to nie chcących, czy też nie umiejących odczytać go właściwie. Został napisany w dwadzieścia lat po zawarciu znajomości, kiedy Ford, nadal walcząc z obojętnością krytyki, pragnął przede wszystkim pozbyć się mechanicznie przyczepionego, natrętnego przydomka współautora dwóch powieści Conrada, ale mimo to wydaje się,
że Ford wiernie oddał swe pierwsze wrażenia. Obu pisarzy dzieliły wielkie różnice. Przede wszystkim lata. Młody, ambitny literat, wychwalany przez ówczesne autorytety, nawet gdyby spotkanie nastąpiło w innych warunkach, musiał traktować z naturalną u młodzieży wyniosłością cudzoziemca wdzierającego się siłą na angielski parnas. Właśnie siłą, bo przy tym pierwszym spotkaniu Conrad zaproponował Fordowi współpracę, kierując się, jak sam przyznaje, nadzieją, że Ford pomoże mu pokonać trudności, z jakimi boryka się pisząc po angielsku. Decyzja Conrada nie mogła być przypadkowa, Ford zaś był zbyt wytrawnym pisarzem, by nie odkryć natychmiast wielkości Conrada. Obaj wiedzieli, że wybierają się w trudną drogę, a owocem wspólnej wyprawy były powieści Przygoda i Spadkobiercy.
Współpraca trwała nieprzerwanie do r. 1902, gdy Ford w przypływie hipochondrii, ale chyba przede wszystkim próbując nawiązać bliższe stosunki ze swą niemiecką rodziną, rozpoczął podróże do niemieckich i belgijskich wód. Okresowe powroty do Anglii wypełnione są po brzegi życiem towarzyskim i działalnością literacką. Szczególnie owocne są lata 1908—1909, kiedy to Ford zakłada i wydaje czasopismo „The English Review”. Dwa roczniki tego pisma zdobyły sobie zasłużony tytuł najświetniejszego angielskiego periodyku literackiego epoki. Na łamach jego drukował Ford takich pisarzy jak Hardy, Tołstoj, Wells, Hudson, Conrad i Mansfield. Wśród stosów nadsyłanych rękopisów odkrył Ezrę Pounda, Wyndhama Lewisa, H. M Tomlinsona i D. H. Lawrence’a. Działa i obserwuje. W tym właśnie czasie zbiera materiały do swych najważniejszych dzieł — Dobrego żołnierza i tetralogii No More Parades.
W życiu osobistym Forda rozgrywa się dramatyczny epizod, którego echa również odnajdujemy w obu wspomnianych utworach. Romans z pisarką Violettą Hunt, trudności w nakłonieniu żony do udzielenia zgody na rozwód (Ford był katolikiem i w tej religii została wychowana jego córka; pani Ford uważała, że z tego właśnie względu
. 260
/
I
rozwodu dać nie może) i wreszcie zakończenie całej sprawy o posmaku skandalu towarzyskiego podkreśliły jedynie atmosferę niechęci otaczającą pisarza. Wybuch wojny w drastyczny sposób przypomniał Fordowi o jego pochodzeniu niemieckim. Wydaje się, że przesadna czujność władz prowincjonalnych, która naraziła Forda na nieprzyjemne przesłuchanie, skłoniła go w końcu do włożenia munduru angielskiego. Służba na froncie we Francji uzupełniła edukację, której pełny obraz przekazał w Parade’s End jeszcze w 1915 roku, ale przedtem ukazuje się napisany w latach 1913—14 Dobry żołnierz.
Po powrocie z wojska, Ford, tak wielkie znaczenie przypisujący sukcesom literackim, stwierdził z rozgoryczeniem, że jest pisarzem niemal całkowicie zapomnianym. Echa skandalu przetrwały w dokuczliwy sposób. Wycofuje się więc początkowo na wieś, lecz wkrótce opuszcza Anglię i osiada we Francji. Pisze dużo, powstają kolejne tomy wierszy, powieści, esejów, zajmuje się krytyką literacką, przede wszystkim zaś redaguje następne pismo „Transatlantic Review”, w którym staje się mentorem młodego pokolenia. W tym czasie „odkrywa” Hemingwaya i Joyce’a, a czasopismo, jak twierdzi Edmund Wilson, stało się sztandarem wszystkiego, co nowe i ciekawe we współczesnej literaturze. Praca redaktorska nie mogła jednak zapewnić mu nawet elementarnych środków utrzymania. Dzięki amerykańskim znajomościom rozpoczyna tułaczkę z odczytami po Stanach Zjednoczonych. Na kilka miesięcy przed wybuchem drugiej wojny światowej, w czerwcu 1939 roku, umiera w ubóstwie i zapomnieniu.
Niepełna bibliografia twórczości Forda Madox Forda opracowana przez Kennetha Younga wylicza pomad osiemdziesiąt tomów powieści, wierszy i esejów. Dzieła wybrane, które niedawno wydał Graham Greene, obejmują Dobrego żołnierza, tetra logią o Tietjensie i kilka szkiców autobiograficznych. Nawet w umyśle największego entuzjasty nie zrodzi się pomysł wznowienia wszystkiego, co
26
Ford napisał, wydaje się jednak rzeczą wielce prawdopodobną, że czytelnicy, zachęceni lekturą utworów „ponownie odkrytych”, zażądają przywrócenia na półki księgarskie innych jeszcze książek tego pisarza. Największe pod tym względem nadzieje rokują portrety literackie, wspomnienia i historyczna trylogia o piątej żonie Henryka VIII, Katarzynie Howard.
Zarzucano Fordowi, szczególnie w latach największej jego niepapularności i we wspomnieniach niezbyt mu przychylnych ludzi, że często zdarzało mu się rozmijać z prawdą, zarówno gdy pisał o sobie, jak też o swoich bliźnich. Gdy dzisiaj czytamy te sprostowania, uderza nas jakaś bardzo ludzka małostkowość obrońców prawdy historycznej. Ford koloryzował i sam się nieraz do tego przyznawał, ale nawet w najbardziej fantastycznych anegdotach zwraca naszą uwagę wierność epoce, dla czytelnika późniejszego kto wie czy nie istotniejsza od wierności szczegółowi. Nie zgadzają się niekiedy daty, pewne wydarzenia opisywane pnzez niego wzbudzają wątpliwości— czy Ford jako dziecko rzeczywiście poznał Liszta w takich okolicznościach, jak to opisuje? — ale wiemy z pewnością, że udało mu się odtworzyć atmosferę czasu, że takie czy inne spotkanie, taka czy inna rozmowa, jeśli nawet nie miały miejsca, to przecież odbyć się mogły, a gdyby się odbyły, wówczas bohaterowie w taki właśnie, a nie inny sposób zachowywaliby się i mówili. Dlatego też można przypuszczać, że wcześniej czy później wspomnienia Forda, Ancient Light (1911), Thus to Revisit (1921) i Return to Yesterday (1931), podobnie jak szkice o Jamesie, Conradzie, Stephenie Crane, Hardy’m, Dreiserze i innych, będą znowu czytane i cenione.
Trylogia o Katarzynie Howard zainteresuje miłośników powieści historycznej. Gdy ukazywała się w latach 1906— —1908 pomogła Fordowi, cieszącemu się dotąd sławą niezwykle utalentowanego dyletanta, zdobyć rangę prawdzi- wego pisarza. Już ówcześni krytycy zwrócili uwagę na świetny styl | trafny obraz epoki i ludzi. Walorów tych do dziś nie straciła, ale nas fascynuje przede wszystkim
konsekwentne stosowanie metody pisania, którą Pound nazwał phanopeią — przekształceniem wizualnym.
„...Ford zmusza nas do patrzenia — pisze jeden ze znawców jego twórczości. — Zawsze z całą pewnością wiemy, gdzie się jego postacie znajdują, skąd pada światło, co mogą one zobaczyć przez okno, gdzie w krytycznej chwili spoczywają ich dłonie, co jest za drzwiami... Widzimy je jak na scenie.” Metoda ta niewątpliwie zdaje egzamin w powieści historyczmej, w której czytelnik szuka nie tylko psychologicznej analizy i często ryzykownych analogii, lecz również, a może przede wszystkim, rekonstrukcji czasu minionego.
Posiada trylogia jeszcze inny ciekawy aspekt, pozwala mianowicie prześledzić rozwój wątku uporczywie wracającego w twórczości jej autora.
Katarzyna Howard, katoliczka, następczyni protestantki Anny Cleves, padła ofiarą intrygi, w której palce maczali wszyscy dworacy, zarówno katolicy, jak i protestanci, obawiający się powrotu króla do starej religii, co byłoby równoznaczne z utratą niedawno zagrabionych majątków. Problem konfiskat, krzywdy leżącej u podstaw stanu posiadania tych, którzy rządzili- Anglią w czasach Forda, a do pewmego stopnia i dziś jeszcze nią rządzą, był dla Forda obsesyjnym dylematem moralno-historycznym.
Tetralogia podejmuje temat, który fascynował niezliczonych pisarzy i zapewne zachowa jeszcze długo swą atrakcyjność. Jest to historia człowieka przeżywającego koniec swego świata. Christopher Tietjens, torys z krwi
i kości, ale jak słusznie zauważył jeden z monografistów Forda, torys osiemnastowieczny, jest młodszym synem właściciela wielkiego majątku ziemskiego w hrabstwie York. Młodszy syn w obowiązującym w Anglii systemie majoratu nie dziedziczy tytułu i majątku, toteż piękna
i elegancka panna, która postanawia wyjść za niego za mąż, kieruje się wyłącznie pragnieniem zatuszowania grożącego jej skandalu. Tietjens natomiast wstępuje w związki małżeńskie, ponieważ uważa, że skompromitował młodą damę pocałunkiem ukradzionym w wagonie kole jo-
wym. Po przyjściu na świat syna Christopher dowiaduje się, jakie były prawdziwe motywy Sylvii, i odtąd nigdy już nie ma pewności, czy jest ojcem dziecka. Małżeństwo jest nieudane i, co gorzej, staje się piekłem dla Christo- phera, którego Sylvia nienawidzi, przede wszystkim za jego prawość. Wszelkimi sposobami usiłuje go zniszczyć, rozpuszczając najrozmaitsze pogłoski, zamykając przed nim drzwi „towarzystwa”, prowokując kłopotliwe sytuacje, które on znosi bez słowa skargi d wreszcie odmawiając mu rozwodu, na który jako katoliczka nie może się zgodzić. Tragedia Christophera jest jednak tylko fragmentem klęsk, które ¡zaczynają spadać na jego ród, a dopisane na końcu rozwiązanie mające pozostawić czytelnikowi promień nadziei jest sztuczne (w nowym wydaniu dzieł wybranych Graham Greene opuścił tom czwarty te- tralogii, zgodnie zresztą ze wskazówkami autora) i nie- przekonywające. Wraz ze ściętym historycznym drzewem przed pałacem skończy się ród panów na majątku Groby
i w ten sposób spełni się klątwa rzucona na bezprawnych posiadaczy, majątek bowiem powstał z konfiskat ziem katolickich iza panowania Henryka VIII. Ale historyczna sprawiedliwość jest dla Forda tylko pretekstem, chodzi mu przecież o ukazanie znacznie istotniejszej treści — bankructwa egzystencji opartej na przywłaszczonych tytułach, za którymi kryje się już tylko pustka.
Nie omawiamy w tym miejscu wielu zalet tetralogía. Dał w niej pisarz rozległą panoramę Anglii pierwszych dziesięcioleci naszego wieku, narysował szereg sugestywnych portretów, opisał przejmująco wojnę, na swój sposób pokazał rozkład społeczeństwa, które nie dorosło do swych zadań. Jeśli jednak uważamy ten cykl powieściowy za mniejsze osiągnięcie aniżeli powieść Dobry żołnierz, to przede wszystkim dlatego, że Ford zbyt usilnie starał się „racjonalizować” perypetie protagonistów. Donkiszo- teria obrony „szlachetnego torysa” przed stadem rozjuszonych nowobogackich, potępienie inwazji nowego świata kapitału i przemysłu na twierdze prawowitości nie brzmi prawdziwie. To nie siły historii reżyserują tragedię
Tietjensa, lecz mitologizowanie konwencji odartych z treści, klęska zaś osobista bohatera następuje w wyniku starcia się ze złem ukrytym w drugim człowieku, któremu nie umiał się przeciwstawić. Tietjens ponosi porażkę, ponieważ jest człowiekiem słabym.
W Dobrym żołnierzu udało się Fordowi wyrazić ten problem w bardziej lakonicznej i konsekwentnej formie. Wczytując się w tę powieść, analizując jej konstrukcję dostrzegamy, że prawdziwym bohaterem jest postać pozornie usunięta w cień, narrator John Dowell. Pod koniec opowieści mówi: „Zdaję sobie sprawę, że pisałem bardzo chaotycznie i czytelnikowi może być trudno odnaleźć drogę w tym swojego rodzaju bezładzie”, ale ten rzekomy bezład jest zamierzony. Nie tylko jako szkielet konstrukcyjny, tłumaczący potrzebne autorowi przesunięcia w chronologii, które z kolei mają stopniować efekt fabularny, ale też jako element istotny, zwracający w końcu uwagę czytelnika na postać kluczową. Gdy już dramat się dopełnił, Florence i Edward popełnili samobójstwo, Leonora wegetuje na wsi, a jeden tylko John Dowell pozostaje zawieszony w próżni. Na to piekło skazał go pisarz i widocznie w jego przekonaniu on właśnie najbardziej zawinił. Ten nieśmiały, sentymentalny amerykański milioner zna siebie dobrze, skoro stwierdza, że „zalicza się do grupy ludzi namiętnych, upartych i zbyt ufnych”, że „kochał i kocha Edwarda Ashburnhama, ponieważ do pewnego stopnia był nim”. Był odbiciem Edwarda Ashburnhama w krzywym zwierciadle strachu przed życiem, nieustannej obawy przed naruszeniem własnego spokoju.
Nie wierzymy w naiwność Dowella, w jego nieświadomość. Nie wierzymy mu, gdy twierdzi, że całą prawdę ujawniła mu dopiero Leonora. Znał ją od początku, ale wolał zamknąć oczy dowierzając konwenansom, ufając, że pozwolą mu spokojnie dotrzeć do przystani.
A gdy pod koniec zadaje sobie pytanie: „Czy istnieje jakiś raj ziemski, gdzie [...] ludzie mogą być, kim zechcą, robić, co zechcą [...] czy też życie ludzi musi przypominać
życie ludzi z towarzystwa, . Ashburahamów, Dowel- lów sam wydaje na siebie wyrok.
John Dowell popełnił grzech obojętności. I w tym wypadku możemy doczytać się wyroku ferowanego przez pisarza. Tam jednak, gdzie ma do czynienia z erupcją namiętności ludzkich, gdzie człowiek pozostaje sam na sam ze swoim sumieniem, Ford powstrzymuje się od oceny. „Po prostu para szlachetnych ludzi — bo głęboko wierzę w szlachetność charakterów zarówno Edwarda, jak Leonory — płynie z prądem życia niby płonące wraki po zatoce morskiej i szerzy niedolę, bolesne skurcze serca, męki umysłu, śmierć wreszcie. Ale nie koniec na tym. Obydwoje upadają coraz niżej. Dlaczego? W jakim celu? Ku czyjej przestrodze? Wszystko jest mrokiem.” Nie oznacza to bynajmniej rozgrzeszenia, pisarz jedynie pozostawia ocenę czytelnikowi.
Pozostawia również czytelnikowi możliwości odczytania swej powieści. Jest ich wiele i niniejsza notka nie ma bynajmniej zamiaru ich sugerować. Zadaniem jej było jedynie podzielenie się z czytelnikami kilkoma informacjami
i jedną propozycją odczytania. Każdorazowa lektura przynosi ich więcej.
„Nie wiem, ile razy w ciągu prawie czterdziestu lat — pisze pięknie we wstępie do nowego wydania Forda jeden z najkonsekwentniejszych wielbicieli jego twórczości, Graham Greene — wracałem do tej powieści Forda, za każdym razem odkrywając nowy jej aspekt wzbudzający podziw, ale wydaje mi się, że najsilniejszym wrażeniem, jakie pozostawia na czytelniku, będzie poczucie osobistego zaangażowania Forda. Powieściopisarz nie jest rośliną mechanicznie wchłaniającą pokarm' z gleby i powietrza; materiału nie zdobywa się łatwo czy bezboleśnie i trudno powstrzymać się od postawienia sobie pytania, jak straszliwe męki zawodu i błądzenia leżały u podstaw «najsmutniejszej historii».”
Henryk Krzeczkowski