Ford Madox Ford DOBRY ŻOŁNIERZ KIK

Ford Madox Ford

DOBRY ŻOŁNIERZ


Kochana Stello!

Powieść tę uważałem zawsze za najlepszą moją książ­ką — a w każdym razie za najlepszą pośród moich ksią­żek z okresu przedwojennego. Pomiędzy jej napisaniem, a ukazaniem się mojej następnej powieści upłynęło blisko dziesięć lat, a zatem wszystko, co napisałem później, moż­na uważać za twórczość innego człowieka — twórczość Twojego człowieka. Nie ulega bowiem wątpliwości, że bez ofiarowanej mi przez Ciebie radości życia, nie przetrwał­bym lat wojny, a ponadto, gdybyś Ty nie napędzała mnie do dalszego pisania, na pewno nigdy nie ująłbym znowu pióra. Szczególnym zbiegiem okoliczności Dobry żołnierz jest bodaj jedyną z moich książek nie dedykowaną niko­mu. Widocznie los zrządził, aby czekała dziesięć lat na tę właśnie dedykację.

To, ozym jestem dzisiaj, zawdzięczam Tobie. To, czym byłem w czasie pisania Dobrego żołnierza, zawdzięczałem splotowi wydarzeń życia — raczej bezcelowego i zabłą­kanego. Nim zasiadłem do pisania tej książki — 17 grud­nia 1913 roku — nigdy nie próbowałem „wyrwać”, jeżeli wolno użyć tu zwrotu z torów wyścigowych. Stało się tak i dwu racji. Nie wiem, jak rzecz ma się | innymi autorami, ale ja byłem zawsze głęboko przekonany, że przed czterdziestką nie potrafię stworzyć powieści godnej wspomnienia. Ponadto stanowczo nie chciałem konkuro­wać 1 innymi pisarzami, bardziej niż ja godnymi lub spragnionymi uznania i wszystkiego, co uznanie przynieść

może. Wprawdzie napisałem od niechcenia pewną ilość — znaczną — książek, ale były to swojego rodzaju pastisze, popisy stylistyczne lub tours de force. Jednakże miałem zawsze bzika na punkcie pisarstwa — techniki literackie­go rzemiosła — i po części sam, po częścd współpracując z Conradem, nawet w tamtym dawno minionym okresie wyczerpująco studiowałem zagadnienie, jak należy posłu­giwać się słowami i konstruować powieści.

Kiedy więc ukończyłem czterdzieści lat, zapragnąłem pokazać, co patrafię, i w rezultacie powstał Dobry żoł­nierz. Miałem mocne postanowienie, iż będzie to moja ostatnia książka. Sądziłem wówczas (i chyba dotąd nie zmieniłem zdania), że stworzenie jednej książki winno wystarczyć człowiekowi, a w czasie gdy Dobry żołnierz został ukończony, zdawać się mogło, że co najmniej Lon­dyn, zapewne zaś i reszta świata, zaczyna ulegać wpły­wom bardziej witalnych i nowych pisarzy. Były to gorące dni literackich kubistów, wortycystów, imagistów i wszel­kich awanturniczych, zbuntowanych Młodych owego mło­dego dziesięciolecia. Poczytywałem więc siebie za węgorza, który osiągnąwszy głębinę morską wydaje na świat po­tomstwo i umiera. Albo jak alka wielka mniemałem, że dokonałem swego złożywszy jedno jajo i spokojnie mogę odejść ze świata. A więc pożegnałem formalnie literaturę na łamach magazynu zwanego „Thrush”, który podobnie jak ja, biedna alka mała, skonał z wysiłku. Byłem gotów odejść na stronę i ustąpić miejsca naszym dobrym przy­jaciołom — moim i Twoim, Stello — takim jak Ezra, Elliot, Wyndham Lewis, H.D. i inni swarliwi młodzi pi­sarze kołaczący wówczas do drzwi.

Wszelako większe swary ogarnęły Londyn i świat, który uprzednio zdawał się leżeć u dumnych stóp tamtych zdo­bywców. Kubizm, wortycyzm, imagizm i inne podobne kierunki nie mogły współzawodniczyć z grzmotem armat, postanowiłem więc wychylić się z nory i wznowić swoją pracę obok Twojej, Stello — tak wyrazistej, subtelnej i pięknej.

Bądź co bądź jednak Dobry żołnierz pozostał w moim

mniemaniu jajem aiKi wieiKiej — przedstawicielem gatun­ku bez następców. A ponieważ książkę tę napisałem bar­dzo dawno, nie wydam się chyba człowiekiem zbyt zaro­zumiałym, jeżeli zastanowię się nad nią przez kilka mi­nut. Jak sądzę, żaden autor nie zasłuży na miano zarozu­mialca, jeżeli otworzywszy własną, liczącą sobie dziesięć lat książkę zawoła: „Wielki Boże! Czy to ja pisałem wówczas tak dobrze?” Na ogół panuje przekonanie, że nikt nie pisze równie dobrze, jak pisał niegdyś, a mało osób jest aż tak zazdrosnych, aby sądzić surowo zado­wolenie z siebie objawiane przez wygasły wulkan.

W każdym razie musiałem ostatnio wniknąć głęboko w tę książkę, gdyż tłumaczyłem ją na francuski, co oczy­wiście wymaga baczniejszej uwagi niż najskrupulatniej­sza nawet lektura. Pozwolę sobie wyznać, iż zaimpono­wała mi praca, jakiej niewątpliwie dokonałem konstruując ów labirynt zawikłanych aluzji i półaluzji. Ale nie ma się czemu dziwić, bo Dobrego żołnierza napisałem stosunkowo szybko, lecz pieczołowicie nosiłem go w sobie przez mniej więcej dziesiątek poprzednich lat. Dlaczego tak się działo? Ponieważ to opowieść prawdziwa, którą zawdzięczam same­mu Edwardowi Ashbumhamowi, musiałem więc zaczekać, aż tamci wszyscy wymrą. A 2atem nosiłem ją w sobie przez lata i od czasu do czasu medytowałem nad nią.

Żywiłem wtedy ambicję, aby uczynić dla angielskiej powieści to, co Maupassant uczynił dla francuskiej dzięki Fort comme la mort. W swoim czasie miała spotkać mnie nagroda, bo znalazłem się w towarzystwie, gdzie pewien młody entuzjasta zawołał: „Na Boga! Dobry żołnierz to najlepsza powieść napisana po angielsku!" Słysząc to mój przyjaciel, John Rodker, który okazywał zawsze mojej twórczości przyzwoicie umiarkowane uznanie, wycedził | wolna i wyraźnie: „Zapewne. Ale opuścił pan jeden wyraz. To najlepsza francuska powieść napisana po an­gielsku!”

Z tymi słowami hołdu dla moich niedościgłych fran­cuskich mistrzów wręczam Dobrego żołnierza czytelniko­wi. Chciałbym jedynie dodać coś niecoś na temat tytułu.

Początkowo br/joiial on „Najsmutniejsza historia’’. Ponie­waż jednak powieść miała wyjść drukiem w najczarniej­szych dniach wojny, pam Lane molestował mnie listami i depeszami, by tytuł zmienić, twierdząc, że w przeciw­nym razie książka nie znajdzie nabywfców. Mnie pochła­niały wtedy inne sprawy, ale pewnego dnia otrzymałem podczas zbiórki pułkowej ostatnią telegraficzną prośbę, a że depesza była z opłaconą odpowiedzią, chwyciłem blankiet i spiesznie ¡nagryzmoliłem z beztroską ironią': „Drogi Lane. Może by tak Dobry żołnierz?” Ku mojej zgrozie powieść ukazała się w pół roku później pod tym właśnie tytułem.

Do dziś ubolewam z tej racji, lecz po wojnie otrzyma­łem liczne dowody, że tak nazwana powieść była czyty­wana, nie ośmielę się więc wprowadzić zmiany, by nie wywołać zbędnego zamieszania. Nie wahałbym się, gdy­bym miał po temu sposobność dawniej, gdyż podczas wojny tylko dwukrotnie usłyszałem, że ktoś zaznajomił się z moją książką. Pewnego raizu spotkałem adiutanta mojego pułku, który wrócił właśnie z urlopu i miał bardzo nietęgą minę: „Wielki Boże! Co się z tobą dzieje, czło­wieku?” — zapytałem. „Widzisz — odpowiedział — zarę­czyłem się onegdaj, a dziś zacząłem czytać Dobrego żoł­nierza.”

Drugie wydarzenie zaszło również podczas zbiórki z okazji przeglądu wojska na Guards’ Square w Chelsea.' Czułem się jak kłębek nerwów, ponieważ występowałem wobec kilku starszawych panów w czapkach z czerwony­mi otokami, dawałem więc swoim ludziom szkołę naj- sroższą, jaką można dawać dżentelmenom-szeregowcom pułku gwardii królewskiej Coldstream Guards. Kiedy sta­łem wyprężony na baczność, jeden ze starszawych czer­wonych otoków przeszedł za moimi plecami i wyraźnie szepnął mi do ucha: „I pan TO nazwał dobrym żołnie­rzem.” W taki sposób pan Lane został pomszczony, ja zaś dowiedziałem się, że ironia jest obosiecznym mieczem.

Ty, kochana Stello, słyszałaś wielokrotnie te anegdoty. Jednakże zamieszczam je W adresowanym do Ciebie liście,

który przeczytasz, zanim mnie zobaczysz, bo spodziewam się, że doznasz przyjemnego złudzenia i w pisanych sło­wach odnajdziesz brzmienie znajomego, bardzo serdecz­nego głosu. Kończąc pozwalam sobie dać wyraz nadziei, iż przyjmiesz życzliwie dedykację zarówno tego egzem­plarza, jak i całej edycji.

Nowy Jork, 9 stycznia 1927 r.

Twój F.M.F.

To najsmutniejsza historia, jaką słyszałem w życiu. Ashbumhamów spotykaliśmy przez dziewięć sezonów w Nauheim i łączyła nas z nimi wielka zażyłość lub raczej znajomość tak swobodna i nieskrępowana, a jednocześnie tak bliska, jak dobrą rękawiczkę z dło­nią. Moja żona i ja znaliśmy kapitana i panią Ashbum- ham bardzo dobrze, lecz w. pewnym jjęngde nie wie­dzieliśmy o nich absolutnie nic. Sądzę, że podobna sytuacja możliw© jest tylko z Anglikami, o których nie wiem nic do dziś dnia, chociaż usiłuję rozwikłać wszystko, co mi wiadomo o tej żałosnej; sprawie. Je­szcze przed pół rokiem nie byłem nigdy w Anglii, a z całą peiwnością dotąd nie zgłębiłem angielskiego serca. Poznałem ledwie jego płycizny.

Nie znaczy to bynajmniej, że nie spotykaliśmy licz­nych Anglików. Z konieczności mieszkaliśmy w Euro­pie i z konieczności byliśmy próżnującymi (bardzo nieamerykańskimi) Amerykanami, musieliśmy więc obracać się często w towarzystwie Anglików z wyższej sfery. To oczywiste. Paryż był naszą stałą siedzibą, zimowe leże obieraliśmy między Niceą a Bordigherą, na okres od lipca do września przyjmowało nas zawsze Nauheim. Wynika stąd, że jedno z nas cierpiało na serce, a ponieważ moja żona nde żyje, łatwo odgadnąć, że ona była chora.

m

Kapitan Ashbumham również cierpiał na serce, lecz miesiąc (lub nieco _wieceil~ spędzony co roku w Nau- heim wracał mu pełnię sił na pozostałe jedenaście miesięcy. Natomiast dwa miesiące (lub nieco więcej) zaledwie wystarczały, by od sezonu do sezonu utrzy­mać biedną Florence przy życiu. Przyczynę niedoma­gania kapitana stanowiło podo i zapewne przemęcze­nie sportami w młodym wieku. Przyczyną smutnych lat biednej Florence był sztorm podczas naszego pierwszego rejsu do Europy. Natomiast racji uwięzie­nia nas na kontynencie europejskim należało szukać w zaleceniu lekarzy, którzy utrzymywali, że nawet krótka przeprawa przez kanał La Manche może zabić moją biedną żonę.

Kiedy poznaliśmy się, kapitan Ashbumham przyje­chał na urlop zdrowotny z Indii, dokąd nie miał już powrócić. Liczył wtedy trzydzieści trzy lata; pani Ash­burnham — Leónora '— miała trzydzieści jeden, ja — trzydzieści sześć, a biedna Florence — trzydzieści. A zatem moja żona liczyłaby dziś trzydzieści dziewięć lat, kapitan Ashbumham zaś — czterdzieści dwa. Z dwojga pozostałych przy życiu ja ukończyłem czter­dziesty piąty rok życia, Leonlora — czterdziesty. Jak stąd wynika zaprzyjaźniliśmy się jako młodzi ludzie u progu średniego wieku, ludzie o usposobieniu raczej! spokojnym. Tyczy to zwłaszcza Ashbumhamów nale­żących do klasy określanej potocznie w Anglii zwro­tem „dobre towarzystwo”.

Nietrudno się domyślić, że pochodzili od Ashlburnha- ma, który towarzyszył Karolowi I na szafot, lecz co zgadnąć równie łatwo, nie afiszowali Się tym Wcale — jak zazwyczaj Anglicy z ich sfery.

Nazwisko panieńskie parni Ashbumham brzmiało Po- wys. Natomiast Florence była z domu Hurlbird z Stam- fordu w stanie Connecticut, gdzie, jak wiadomo, ludzie

górują konserwatyzmem nawet nad mieszkańcami angielskiego miasteczka Cranford. Ja pochodzę z Do- wellów z Filadelfii w stanie Pensylwania, czyli z mia­sta liczącego zgodnie z prawdą historyczną -więcej sta­rych rodzin angielskich niż jakiekolwiek sześć hrabstw Brytanii razem wziętych. Wszędzie wożę ze sobą — jak gdyby to była jedyna więi łącząca mnie z jakimkol­wiek punktem globu — tytuł własności farmy, która zajmowała niegdyś teren kilkunastu bloków między Chestnut Street a Walnut Street. Ów dokument to pa­ciorki z muszelek, czyli nadanie gruntów przez wodza indiańskiego pierwszemu Dowellowi, który opuścił Farnham w Surrey wraz z Williamem Pennem. Rodzi­na Florence, jak wiele rodzin z Connecticut; pochodzi z okolic Fordingbridge w Anglii, gdzie leży posiadłość Ashbumhamów — rezydencja wiejska, w której obec­nie piszę.

Można oczywiście zapytać: dlaczego piszę? Otóż po­wodów mam wiele. Nierzadko osoby, które były świad­kami złupienia miasta lub upadku narodu, pragną zdać sprawę z tego, co widziały. Rdbią to na użytek niezna­nych potomków lub odległych przyszłych pokoleń czy też, jeżeli kto woli, dlatego Iby pozbyć się straszliwych wspomnień.

Ktoś powiedział, ze śmierć myszy na raka równa się zniszczeniu Rzymu przez Gotów, a ja rad przysię­gnę, iż rozbicie naszej czworokątnej koteryjki stanowi również zdumiewające wydarzenie takiego typu.

Przypuśćmy, czytelniku, że widzisz nas, gdy siedzi­my iwe czworo przy stoliku przed budynkiem klubu, dajmy na to w Homburgu, i popijając herbatę obser­wujemy miniaturowy kort golfowy. Powiedziałbyś, że w granicach ludzkich możliwości tworzymy niewzru­szoną twierdzę. Mógłbyś też rzec, jeżeli wolisz, że przypominamy wyniosły okręt o białych żaglach, pru­

jący błękitne marze. Taki okręt to jedna z najdumniej­szych i najbezpieczniejszych pośród wszystkich rzeczy pięknych i bezpiecznych, które Bóg pozwolił zbudować człowiekowi. Gdzie można się lepiej schronić? Gdzie?

Trwałość! Pewność! Nie jestem w stanie uwierzyć, iż to wszystko minęło. Nie potrafię uwierzyć, że dłu­gie, spokojne lata życia, kiedy się jakby tańczyło me­nueta, zniknęły w ciągu czterech dni klęski po dzie­więciu latach i sześciu tygodniach. Doprawdy nasza zażyłość była podobna do menueta, chociażby dlatego, że przy każdej! sposobności i we wszelkich warunkach wiedzieliśmy jednomyślnie, dokąd pójść, gdzie usiąść, jaki stół obrać. Potrafiliśmy (wstawać i odchodzić we czworo bez znaku danego przez jedno z nas — zawisze w takt orkiestry zdrojowej, poruszając się w umiarko­wanym blasku słońca lub, jeśli deszcz padał, pod dy­skretną osłoną. Nie! To nie mogło minąć. Niepodobna zabić dworskiego menueta. Można odłożyć nuty, ischlo- wać do pudła harfę, szczury mogą nawiedzić zaka­marki schowków i szuflad i zniszczyć białe kokardy. Motłoch splądrował Wersal, opustoszało Trianon, z pe­wnością jednak sam menuet trwa nadal i tanecznym krokiem odchodzi ku najodleglejszym gwiajzdom. Po­dobnie nasz menuet z hesskich uzdrowisk musi trwać jeszcze. Istnieje chyba niebo, gdzie dalszy ciąg znajdują powabne tańce i pełne uroku zażyłości. Istnieje chyba nirwana nasycona drżącym echem instrumentów, co rozsypały się w próchno, lecz zachowały kruche, zawo­dzące, wiecznie żywe Imałe duszyczki.

Na Boga! To fałsz! Nie tańczyliśmy menueta. Nasze żyde było ¡więzieniem — więzieniem pełnym rozwrze- szczanych histeryków zagrzebanych tak głęboko, że nie potrafili zagłuszyć turkotu naszej karety w cieni­stych alejach Taumus Wald.

Jednak klnę się na święte imię Stwórcy, że to Ibyfa

prawda: prawdziwy był blask słoneczny, prawdziwa — muzyka, prawdziwy — szelest wody tryskającej z paszcz kamiennych delfinów. Bo jeśli w moim mniema­niu tworzyliśmy czwórkę ludzi o jednakowych gustach i jednakowych pragnieniach, którzy postępują lub ra­czej nie postępują zgodnie, lecz tu i ówdzie bywają zgodni, czyż nie była to prawda? Jeżeli przez dziewięć lat posiadam zepsute w środku rajskie jabłko i dopiero po dziewięciu latach i sześciu miesiącach mniej cztery dni odkrywam zgniliznę, czyż nie wolno mi rzec, że przez dziewięć lat posiadałem zdrowe rajskie jabłko? Coś podobnego odnosi się do Edwarda Ashbumhama, jego żony Leonory oraz biednej, kochanej Florence. Prawdę mówiąc, to dziwne, że rozkład co najmniej dwu (węgłów naszego czworościeimego domu nigdy nie wydawał mi się zagrażać jego bezpieczeństwu. Ba! Nie wydaje mi się tak nawet dziś, kiedy tamtych dwoje nie żyje. Nie wiem...

Nie wiem nic — absolutnie nic — o sercach ludz­kich. Wiem tylko, że jestem sam — straszliwie sam. Żaden kominek nie będzie nigdy świadkiem mojej przyjacielskiej pogawędki. W żadnej palami nie do­strzegę nic prócz obcych ludzi spowitych w girlandy dymu. Ale, na Boga, oo zachowam, jeżeli utracę komi­nek i palarnię? Przecież przy kominkach i w palar­niach upływało mi życie. Miłe ciepło kominka! Oczy­wiście miałem też Florence. Myślę, że przez dwanaście lat, po Iburzy, która nieuleczalnie osłabiła jej serce, ani na moment nie spuściłem z oka żony. Sama zosta­wała tylko wówczas, gdy bezpiecznie spoczywała w łóż­ku, ja zaś gawędziłem z jakimś sympatycznym gościem hotelowym w barze albo w palami lub odbywałem ostatni przed snem spacer z cygarem. Nie potępiam Florence. Alą na Boga, skąd mogła wiedzieć tyle, ile wiedziała, i to tak dokładnie? Jak nauczyła się tego

.0

i kiedy? Przecież nie miała czasu! Działo się to za­pewne, kiedy brałem kąpiel, chodziłem do manicure'u lub na (gimnastykę szwedzką. Prowadząc życie zapra­cowanej pielęgniarki, musiałem robić coś, aby zacho­wać dobrą formę. Działo się to wtedy! Ale nawet wów­czas nie mogło jej chyba starczyć czasu na potwornie długie rozmowy pełne znajomości spraw tego świa­ta — rozmowy, o których Leonora mówiła mi już po śmierci tamtych dwojga. Czy podobna wyobrazić sobie, że podczas zaleconych przez lekarza spacerów po Nau- heim i najbliższej okolicy Florence potrafiła prowadzić zawiłe pertraktacje między Edwardem Ashbumhamem a jego żoną? Czy podobna uwierzyć, że przez cały ten okres Edward i Leonora nigdy nie odzywali się do sie­bie, gdy byli sami? Co ma człowiek myśleć o rodzaju ludzkim?

Przysięgam, że Ashbumhamowie stanowili wzorową parę. On był o tyle serdeczny dla żony, o ile to możli­we bez ostentacyjnego nadskakiwania. Taki zawsze poprawny dżentelmen o szczerych niebieskich oczach, stosownie niemądrej minie i chwytającej za serce do- broduszności! A ona, wyniosła, doskonale zrównowa­żona, lojalna! Tak! Leonora była zdumiewająco lojal­na i tak idealnie na miejscu, że chwilami wydawała się zbyt dobra, by mogła być prawdziwa. Chodzi mi

o to, że trudno połączyć tyle superlatywów na raz. Należeć do ziemiańskiej rodziny, wyglądać na osobę z ziemiańskiej rodziny, być tak bogatą, jak trzeba, mieć skończenie doskonałe maniery z odrobiną nie­zbędnej impertynencji! Być tym wszystkim i mieć to wszystko. Nie! Stanowczo to zbyt dobre, by mogło być prawdziwe. A przecież dziś po południu, roztrząsając ze mną całą sprawę, Leonora powiedziała:

Raz omal nie miałam kochanka. Ale byłam taka

zbolała, taka kompletnie zdruzgotana, że musiałam zre­zygnować.

Wydało md się, że Jak żyję nie słyszałem bardziej zdumiewającej rewelacji.

Trzymał manie już w ramionach — ciągnęła — mężczyzna czarujący i bardzo mi drogi! A ja szepta­łam do siebie zawzięcie, „przez zaciśnięte zęby”, jak piszą w powieściach. „Zdecydowałam się wreszcie. Bę­dę szczęśliwa. Chociaż raz w życiu.” Działo się to po ciemku, w karecie, którą wracaliśmy z balu wydanego na zakończenie polowania. Mieliśmy przed sobą jede­naście mil! Nagle spadła na mnie kamieniem gorycz | powodu długotrwałego ubóstwa i nieustannego uda­wania. Popsuło się wszystko. Pojęłam, że nie jestem zdolna do szczęścia, które nadchodzi. Wybuchnęłam płaczem i płakałam, płakałam przez całe jedenaście mil. Wyobraź sobie. Ja płakałam! No i zrobiłam durnia z uroczego, drogiego chłopca. Nieładnie postąpiłam, prawda?

Nie wiem, nie mam pojęcia, czy ostatnia uwaga by­ła godna rozpustnicy. A może w głębi serca podobnie myślą wszystkie kobiety z ziemiańskich i nieziemiań- skich rodzin? Może myślą tak zawsze — kto wie?

Jeżeli jednak nie wiemy tego dzisiaj na szczytach cywilizacji, którą osiągnęliśmy, po niezliczonych kaza­niach moralistów i niezliczonych naukach udzielanych córkom przez matki in saecula saeculorum... A może właśnie matki nauczają takich rzeczy swoje córki, nie mową, lecz spojrzeniami lub szeptem serca do serca? Jeżeli jednak nie wiemy nic o czymś najelementarniej- I szym w świecie, to co właściwie wiemy i w imię cze- I go tutaj jesteśmy?

Zapytałem pani Ashlbumham, czy powiedziała Flo- Irence o tym zdarzeniu, i jak zareagowała moja żona.

I — Powstrzymała się od komentarzy — odrzekła. —

f

Nie wiem, oó mogłaby mieć do powiedzenia. Nic, zu­pełnie nic! Wśród biedy, z którą musieliśmy się zma­gać, by zachować pozory, i biorąc pod uwagę przy­czyny tej biedy... rozumiesz naturalnie, oo mam na myśli... każda kobieta miałaby prawo wtziąć kochanka, a nawet przyjmować od niego prezenty. Florence opo­wiedziała mi raz o bardzo podobnej sytuacji... Była za dobrze wychowana, za amerykańska, by mówić o mnie. Była zdania, że to całkiem uczciwa gra, a tamta ko­bieta mogła działać zgodnie z nakazem chwili. W każ­dym razie sens jej słów był taki, chociaż wyraziła się po amerykańsku, o ile przypominam sobie: „Jej spra­wa. Każdemu wolno wybrać orła lub reszkę.”

Nie chcę stworzyć wrażania, że przedstawiam Ted- dy’ego Ashbumhama jako brutala. Nie sądzę, by za­sługiwał ma ten epitet. Czy ja wiem, może wszyscy mężczyźni są tacy? Jak (powiedziałem, niewiele mi wiadomo mawet o palarni. Mężczyźni przychodzą tam i opowiadają pieprzne anegdotki, aż przykro słuchać. Jednakże każdy z nich obraziłby się, gdyby mu rzec, że nie jest człowiekiem, którego można zostawić sam na sam z cudzą żoną. Pretensje jego byłyby nawet uzasadnione, czy można bowiem zostawić sam ma sam kogokolwiek z kimkolwiek? Ale ludzie pewnego po­kroju przekładają słuchanie i opowiadanie pieprznych anegdotek nad wszystko inne pod słońcem. Polują nie­chętnie, niechętnie ubierają się i uczestniczą w przy­jęciach; pracują bez entuzjazmu i na śmierć nudzi ich trzyminutowa rozmowa na każdy temat. Niech jednak zacznie się pogawędka specyficznego rodzaju, wtnet wybuchają śmiechem, budzą się, podskakują na krze­słach. Sama narracja daje im wiele uciechy, dlaczego zatem czują się dotknięci — i to słusznie dotknięci — podejrzeniem, iż mogliby nie uszanować honoru cudzej żony? A teraiz z innej beczki. Edward Ashbumham

mógł uchodzić za uosobienie nienagannych obyczajów: doskonały sędzia pokoju, pierwszorzędny żołnierz, po­dobno jeden z najlepszych dziedziców w angielskim hrabstwie Hampshire. Dla biedoty i niepoprawnych pijaków był najtroskliwszym opiekunem, co miałem możność obserwować osobiście. W ciągu całej naszej dziewięcioletniej znajomości opowiedział nie więcej niż dwie historyjki, które nie mogłyby ukazać się dru­kiem na łamach „The Field”. Nie lulbił nawet słuchać takich rzeczy. Kręcił się wówczas niecierpliwie, wsta­wał i wychodził kupić cygaro lub pod innym pretek­stem. Wyglądał na człowieka, któremu z całym spo­kojem można powierzyć żonę. Powierzyłem mu swo­ją i, jak się okazało, popełniłem szaleństwo.

Wpadłem we własne sidła. Jeżeli biedny Edward był groźny z racji pozornie nienagannych obyczajów, które podobno cechują zwykle libertyna, co należy rzec o mnie? Przysięgam solennieL że jak żyję nie na­pomknąłem w rozmowie o czymś zdrożnym, a ponad­to ręczę za absolutną czystość moich uczynków i my­śli. Na cyTlo^lwIasćIwie-zaEawa?~M?5żęTia głupstwo i drwinę? Albo też ja jestem nie lepszy od eunucha, a prawdziwy mężczyzna — mężczyzna godny tego miana — to ogier, który rży wciąż do cudzych kobiet.

Nie wiem i nie widzę wyjścia z tej! matni. Jeżeli bo­wiem zagadkę stanowi sprawa tak prosta jak moral­ność seksualna, to co ma nam przewodzić w labiryn­cie bardziej nieuchwytnej moralności innych kontak­tów osobistych, związków i poczynań między ludźmi? Czy mamy działać jedynie pod wpływem impulsów? Wszystko jest mrokiem.

Nie wiem, jak opisać te smutne wydarzenia. Czy 'spróbować izacząć od początku niby w powieści, czy też przekazać fakty w świetle czasu tak, jak dowiady­wałem się_jo nich z ust Leonory albo nawet samego Ec

dnie lub dłużej zasiądę po jednej stronie kominka w wiejiskim domu, a naprzeciwko siebie będę miał jakąś życzliwą duszę. Wyobrażę sobie, że opowiadam stłumionym głosem... Morze szumi w oddali, a w górze wielka czarna powódź wiatru szlifuje jasne gwiazdy. Od czasu do czasu wstajemy i podszedłszy do drzwi patrzymy na księżyc w pełni, aby powiedzieć: „Boże! Noc niemal równie widna jaik w Prowansji.” Później wracamy do ognia z ledwie dosłyszalnym westchnie­niem na myśl, że nie jesteśmy w Prowansji, gdzie nawet najsmutniejsze opowieści wydają się zabawne. Przypomnijmy sobie choćby żałosne dzieje Pedre Vi­dala. Przed dwoma laty wybrałem się z Florence sa­mochodem z Biarritz do Las Tours, które leży w Czar­nych Górach. Pośrodku krętej doliny tkwi olbrzymia skała, a na skale sterczą cztery zamki: Las Tours — Wieże. Potężny mistral wymiatał dolinę, która jest traktem z Francji do Prowansji. Szarosrebrzyste liście oliwek przypominały włosy szarpane wiatrem, a kępki rozmarynu przywierały do skał, by nie dać sdę wy­rwać z korzeniami.

Naturalnie biedna, kochana Florence chciała wybrać się do Las Tours. Proszę sobie wyobrazić, że ta (błysko­tliwa istota miała wprawdzie wiele cech właściwych Stamfordowi w stanie Connecticut, lecz ukończyła uniwersytet Vassar. Taka dziwaczna, gadatliwa osóbka! Nie mam pojęcia, jak zdołała tego dokazać. Lubiła mó­

wyobrażę sobie, że na dwa t-ygo-

\

wić, nieustannie mówić, unosząc rękę, jak gdyby ostrze­gała, że uciszy każdy sprzeciw, a nawet nie dopuści do komentarzy. Wzrok jej błądził wtedy daleko, co nie znaczy wcale, że jej wejrzenie było romantyczne. Nie! Florence nie sprawiała wrażenia osoby, która snuje poetyczne marzenia albo patrzy w dal poprzez słucha­cza. Ona po prostu nie patrzyła na słuchacza. Nigdy! Mówiła o Wilhelmie Cichym i Gustawie Wymownym,

o paryskich modelach i odzieniu biedoty w 1337 roku,

0 Fantin Latourze i luksusowym pociągu linii Paris- -Lyon-Mediterrannee, o tym, czy warto wybrać się z Tarascon na zamiatany wiatrem wiszący most nad Rodanem, żeby raz jeszcze ujrzeć Beaiucaire.

Oczywiście nigdy nie ujrzeliśmy raz jeszcze Beau- caire — pięknego Beaucaire ze strzelistą, trójkątną, bia­łą wieżą, która wydaje się cienka niczym igła i tak wy­soka jak Flatrion między Piątą Aleją a Broadwayem — Beaucadire z szarymi murami na skale otoczonej więcej niż akrem błękitnych irysów kwitnących pod wynio­słymi piniami. Pinia to rzeczywiście piękne drzewo!

Nigdy nie wracaliśmy nigdzie: do Heidelbergu, Ha- melin, Werony, Mont Majour — ba! nawet do Carcas­sonne! Rozumie się, mówiliśmy o powrotach, sądzę jednak, że Florence obejmowała jednym rzutem oka wszystko, co chciała zobaczyć w danym miejscu. Mia­ła widzące oczy.

Ja ich niestety nie mam, a Więc świat jest dla mnie pełen cudów, do których pragnę wrócić: miast toną­cych w oślepiającym żarze słońca, sylwetek pinii na lazurowym niebie, szczytów dachów Ibogato rzeźbio­nych i malowanych w jelenie oraz szkarłatne kwiaty

1 schodkowych szczytów z małą figurką świętego w najwyższym punkcie, szarych i różowych palazzi i otoczonych murami miasteczek położonych o mniej więcej milę od wybrzeża Morza Śródziemnego między

Livorno a Neapolem. Wszystko to oglądaliśmy tylko raz, wobec czego świat wydaje mi się zbiorowiskiem barwnych plam na olbrzymim płótnie. Może w innym przypadku miałbym się na czym wesprzeć.

Czy moje ostatnie zdania są lub nie są dygresją? Nawet tego nie wiem. Siedzisz naprzeciw mnie, słu­chaczu, lecz jesteś niemy, więc nie wyjasmsz niczego. W każdym^raze próbuję dać ci pojęcie, jakie życie' wiodłem z Florence i jaka otna była. Otóż moja żona była wesoła i tańczyła. Zdawała się tańczyć na po­sadzkach zamków i na morzach, w salonach modystek i na plażach Riwiery. Tańczyła niby wesoły, mi­gotliwy odblask rzucany przez Wodę na sufit. Moim wyłącznym celem było przez długie lata utrzymanie przy życiu tego jalsnego stworzenia, a było to zadanie niemal równie trudne jak .pochwycenie refleksu plą­sającego po suficie.

Ciotki Florence mawiały, że muszę być największym leniem w Filadelfii. Naturalnie nigdy nie były w Fila­delfii i miały sumienia ukształtowane w Nowej Anglii. Pierwsze, oo mi powiedziały, gdy złożyłem ich brata­nicy wizytę w małym, staroświeckim, drewnianym doaniu ocienionym wysokimi wiązami o wąskich li­ściach — pierwsze pytanie, jaikie mi zadały, nie brzmiało, jak się miewam, ale co rdbię? A ja nic nie robiłem. Sądzę, że powinienem był coś robić, lecz nie czułem w tym kierunku powlołania. Z jaikiego powodu inni ludzie coś robią? Ja płynąłem z nurtem i (pragną­łem Florence. Pierwszy raz zobaczyłem ją podczas herbatki poświęconej poezji Browninga czy czemuś po­dobnemu przy Czitemastej ulicy, która była jeszcze wówczas ulicą prywatnych rezydencji. Nie wiem, dla­czego przyjechałem do Nowego Jorku. Nie wiem, dla­czego wybrałem się na tę herbaitkę. Nie mam poj!ęcia,

oo sprowadziło Florence na takiego rodzaju imprezę.

Nie była to dzielnica, gdzie nawet w owe lata nale­żało liczyć na spotkanie z absolwentką uniwersytetu w Poughkeepsie. Myślą, że Florence chciała podnieść kulturalnie paczką zbierającą się u Stuyvesantow i uważała to poniekąd za schodzenie w dół — oczy­wiście intelektualne schodzenie w dół. Zawsze i wszę­dzie pragnęła zostawić świat nieco wyższym, niż go zastała. Biedaczka! Sam słyszałem, jak przez godzinę tłumaczyła Edwardowi Ashbumhamowi różnicę mię­dzy Franzem Halsem a Woovermamsem, później zaś wyjaśniała, czemu premykeńskie rzeźby są kubiczne i zakończone u góry gałkami. Ciekawe, co on z tego zrozumiał? Może był zadowolony.

W każdym razie ja byłem. Dlaczego? Ponieważ wszystkie moje starania zmierzały do utrzymania bied­nej Florence przy tematach takich, jak wykopaliska z Knossos 'lub sylwetka duchowa Waltera Patera. Pil­nie na to zważałem, gdyż nie wątpiłem, że w prze­ciwnym razie ona może w każdej chwili umrzeć. Prze­cież poinformowano mnie uroczyście, że w przypadku podniecenia lub żywszego wzruszenia liczyć się nale­ży, iż małe, biedne serduszko bić przestanie. Przez dwanaście lat baczyłem na każde słowo, które ten lub ów rzucał w rozmowie. Przez dwanaście lat zapobie­gałem poruszaniu takich kwestii, jak miłość, nędza, zbrodnia, religia i wiele, wiele innych. Pierwszy le­karz, którego wezwałem po wyniesieniu Florence na ląd w Hawrze, zalecił takie właśnie postępowanie. Dobry Boże! Czy wszyscy ci faceci są piramidalnymi odami, czy też z krańca w kraniec ziemi działa wśród nich masońskie sprzysiężenie? Aha. Przypomina mi się ów Peire Vidal.

Przypomniał mi się, bo jego dzieje należą do kultu­ry, a ja miałem sterować myśli Florence w stronę kultury. Zarazem jednak dzieje te są zabawne i prze-

pojone miłością, a moja żona nie powinna była śmiać się ani myśleć o miłości. Znasz tę opowieść, milczący słuchaczu?

Otóż Las Tours — gród czterech zamków — miał za kasztelankę Blankę-jakąś-tam, zwaną inaczej La Louve — Wilczyca. Trubadur Peire Vidal starał się

0 względy La Louve, ona zaś wolała nie mieć z nim do czynienia. Chcąc się jej przypodobać (ludzie zako­chani robią niekiedy takie głupstwa) wielbiciel oblekł się w wilczą skórę i powędrował w Czarne Góry. Nie­stety psy pasterskie z Czarnych Gór oraiz ich pano­wie wzięli go za prawdziwego wilka i nieszczęśnik zo­stał poszarpany kłami i srodze obity. Rannego odsta­wiono do Las Tours, lecz na La Louve nie wywarło to wrażenia. Po niejakim czasie Vidal przyszedł do zdrowia, a kasztelan Las Tours jął czynić małżonce gorzkie wyrzuty. Vidal był przecież wielkim poetą, lekceważenie zaś wielkiego poety uchodzi za coś wy­soce niewłaściwego.

Później Peire Vidal ogłosił się cesarzem Jerozolimy czy czegoś podobnego, więc kasztelan musiał klękać przed nim i całować mu stopy. Atoli La Louve tego nie uczyniła. Niebawem cesarz z czterema druhami pożeglował zwykłym czółnem, aby wyzwolić Grób Święty. Niestety czółno natknęło się gdzieś na skały

1 kasztelan musiał podjąć kosztowną wyprawę, aby sprowadzić trubadura do ojczyzny.

Ostatecznie Peire Vidal postradał żywot w łożu swo- j!ej damy, choć jej małżonek — srogi rycerz — roz­prawiał nadal o względach należnych wielkim poetom. Wydaje 'mi się jednak, że z tej dobranej pary Wilczyca była bardziej okrutna. Oto cała historia; udeszna, prawda?

Trudno opisać dziwaczną staroświecczyznę ciotek Florence — panien Hurlbiird — a także jej stryja. Ów

gtryj był bardzo sympatycznym jegomościem. Szczu­pły, delikatny, chory na 9erce, wiódł żywot bardzo podobny do późniejszych kolei losu bratanicy. Nie re­zydował w Stamford. Za siedzibę obrał Waterbury, skąd pochodzą zegarki. Miał tam fabrykę, która na osobliwą amerykańską modłę zmieniała specjalności niemal 1 roku na rok. Przez pewien czas produkowała guziki z kości, alby niespodziewanie przerzucić się na mosiężne guziki do liberii stangretów. Później zaczęła nagle wytwarzać blaszane pokrywki do pudełek na słodycze. Ale w gruncie rzeczy biedny starszy dżen­telmen o słabym palpitującym sercu wolał, by jego fabryka nie dostarczała na rynek niczego. Pragnął wy­cofać się z interesów i spełnił to marzenie, kiedy do­biegł siedemdziesiątki. Jednakże nie był szczęśliwy, bo wszyscy ulicznicy w mieście jęli wytykać go pal­cami wrzeszcząc: „Patrzajcie! Idzie największy próż­niak w Waterbury!” W rezultacie zdecydował się na podróż dokoła świata, a towarzyszyć mu mieli Florence i pewien młody człowiek imieniem Jimmy. Zadaniem jego, według informacji, jakie uzyskałem w swoim czasie od Florence, było strzeżenie pana Hurlbirda przed irytującymi tematami. Chodziło zwłaszoza o dy­skusje polityczne, gdyż poczciwy staruszek pozostał zajadłym demokratą w okresie, kiedy można było ob­jechać glob ziemski napotykając po drodze wyłącznie republikanów. Tak czy inaczej, cała trójka wyruszył? pomyślnie w podróż dokoła świata.

Sądzę, że anegdota da ci, niemy słuchaczu, najltraf- niejsze pojęcie o sędziwym dżentelmenie. A uważam za istotne, abyś wiedział, jaki był John Hurlbird, któ­ry wpłynął w niemałym stopniu na ukształtowanie charakteru mojej biednej, kochanej żony.

Przed rejsem z San Francisco na Morza Południowe zacny staruszek oznajmił, iż musi zabrać coś ze sobą,

aby dawać drobne upominki osobom napotykanym w podróży. Przyszło mu na myśl, że najstosowniejsze będą pomarańcze (ponieważ Kalifornia to kraina po­marańcz) oraz wygodne składane krzesła. Wobec tego kupi! Bóg wie ile skrzynek pomarańcz — ogromnych, soczystych kalifornijskich pomarańcz — i pół tuzina krzeseł w specjalnym opakowaniu, które trzymał za­wsze w swojej kabinie. Pomarańcze musiały chyba stanowić połowę okrętowego ładunku, bo pan Hurl- bird wręczał co rano jedną sztukę każdej osobie na pokładach kilku kolejnych statków, jeżeli z tą osobą wymienił bodaj przelotny ukłon. Mimo to zapas star­czył na okrążenie naszego kolosalnego globu! W pobli­żu Przylądka Północnego poczciwy starowina dostrzegł na widnokręgu sylwetkę latami morskiej.

Mój Boże! — rzekł do siebie. — Tamci biedacy muszą czuć się strasznie osamotnieni. Trzeba im za­wieźć trochę pomarańczek.” /

Po tej przemowie kazał załadować szalupę poma­rańczami i osobiście odwiózł je do latarni morskiej rysującej się na horyzoncie.

Składane krzesła pożyczał wszystkim napotkanym damom, które podobały mu się albo sprawiały wraże­nie zmęczonych czy niezdrowych. W taki sposób od­był podróż dokoła świata, strzegąc chorego serca i ma­jąc u boku bratanicę...

Nie narzucał się nikomu ze swoim sercem. Na pozór trudno było odgadnąć, że posiada taki organ. Bądź co bądź jednak zapisał je Instytutowi Medycznemu w Waterbury dla dobra wiedzy, gdyż wierzył, że to serce zupełnie niezwykłe. Ale dowcip polega na czym innym. Kiedy poczciwy stryjek umarł na bronchit w osiemdziesiątym czwartym roku życia (wyprzedza­jąc o pięć dni biedną Florence), okazało się, iż serce miał w zupełnym porządku. Naturalnie biło nierówno

i miało szmery w stopniu wystarczającym, by zmylić lekarzy, ale przyczyny, tego .stanowiła nieprawidłowa budowa płuc czy coś podobnego. Nieszczególni znam się na medycynie.

^"Odziedziczyłem majątek stryja Johna, ponieważ Flo- rence umarła w pięć dni po nim. Żałuję, że tak się stało, bo spadek naraził mnie na wiele kłopotów. Wkrótce po śmierci żony musiałem pojechać do Wa- terbury, aby wyznaczyć powierników, gdyż zacny, ko­chany starowina sporządził wiele zapisów dobroczyn­nych. Trudno się dziwić, że nie życzyłem sobie, by te pieniądze trafiły w niepowołane ręce.

Ale kłopotów miałem co niemiara. Ledwie uporząd­kowałem z grubsza sprawy schedy, nadszedł dziwny telegram z Anglii. Ashbumham błagał, abym przyje­chał i odbył z nim rozmowę. W kilka godzin później otrzymałem drugą depeszę. Leonora pisała: „Proszę, przyjedź. Możesz być bardzo pomocny.” Wyglądało na to, że Edward zwrócił się do mnie bez porozumienia | żoną, a powiedział jej o tym nieco później. Domysł mój; okazał się mniej więcej trafny — z tą różnicą, że kapitan zwierzył się „Małej”, a ta z kolei poinformo­wała o depeszy panią Ashbumham. Tak ozy inaczej, przyjechałem za późno, by przydać się na coś, jeżeli w ogóle potrafiłbym być pomocny. Wtedy właśnie za­kosztowałem pierwszy raz angielskiego życia. Zdumia­ło mnie i przytłoczyło! Nigdy nie zapomnę starannie wyczyszczonego konia, którym Edward powoził sie­dząc obok mnie. Co za ruchy! Jaki dostojny krok! A skóra niczym atłas... No i spokój, i rumiana cera Ashburnhama, i piękny, przepiękny stary dom!

Stał niedaleko Branshaw Teleragh, a jechaliśmy w jego kierunku przez wysokie, jasne, smagane wich­rem pustkowie New Forest. To wszystko było dziwne po podróży prosto z Waterbury. Przyszło mi na myśi

(pamiętajmy, że Teddy Ashbumham prosił, albym przy­jechał i odbył z nim rozmowę), że nic rzeczywiście ka­tastrofalnego nie może przytrafić się taikim ludziom i w takim miejscu. Dokoła panował idealny spokój. Leonara — piękna, uśmiechnięta, złotowłosa — stała na górnym stopniu schodów ganku w otoczeniu ka­merdynera, lokaja i pokojówki lub kogoś w tym ro­dzaju.

Cieszę się, że cię widzę — powiedziała, chociaż nie przyjechałem na lunch z miasta odległego o dzie­sięć mil, lecz okrążyłem pół globu wezwany dwiema naglącymi depeszami.

Mała była na spacerze z psami, jak sądzę.

A siedzący obok mnie nieszczęśnik przeżywał mękę, okropną mękę, najstraszniejszą, jaką podobna sobie wyobrazić.

III

Sierpień 1904 roku był szczególnie upalny i Florence brała już kąpiele od miesiąca. Nie wiem, jak czuje się kuracjusz w uzdrowisku. Sam nigdy i nigdzie nie by­łem kuracjuszem. Sądzę, że musi czuć się dobrze za­kotwiczony, niby we własnym domu. Jest na przyjlaz- nej stopie z ubranymi w białe fartuchy łaziebnymi

o uśmiechniętych twarzach i specyficznym poczuciu swojej władzy. We mnie pobyt w Nauheim budził za­wsze... jak by się tu wyrazić?... poczucie niemal na­gości jak nad brzegiem morza lub na rozległym pust­kowiu. Nie czułem się przywiązany do niczego, z ni­czym zżyty. W rodzinnym miejscu nad człowiekiem panują drobne, dziwne przywiązania, coś ciągnie go do fotela, który jak gdyby otwiera mu ramiona, albo na tę właśnie ulicę, życzliwą, chociaż inne są raczej nie-

przychylne. Proszę mi wierzyć, że to bardzo istotny czynnik w życiu. Wiem coś na ten temat jako długo­letni wędrowiec po rozmaitych uzdrowiskach. W uz­drowisku człowiek jest zanadto wymuskany. Bóg mi świadkiem, że nie byłem nigdy zaniedbany. Ale dziw­nych doświadczałem uczuć, gdy podczas porannej ką­pieli Florence stałem na starannie zamiecionych scho­dach „Englischer Hof” i przyglądałem się drzewom starannie rozmieszczonym w koszach na starannie przegrabionym żwirku. Mijali mnie ludzie podążający dokądś ze starannie odmierzoną wesołością o starannie wybranej godzinie. Po prawej stronie widziałem sta­re, wysokie drzewa parku publicznego i czerwonawe murowane łazienki... A może były to TSiałej-murowa- no-dreWmane wille? Na ~BogaT~żap5Tftniałęmu chociaż spędziłem tam wiele,.czasu i niewątpliwie zrosłerii się z krajobrazem. Z zawiązanymi oczami mógłbym tra­fić do łaźni parowej, do pawilonu natrysków, do trys­kającej rdzawą wodą fontanny pośrodku czworokątne­go placu. Tak, z zawiązanymi oczami umiałbym zna­leźć drogę, bo dokładnie znam odległości. Z hotelu „Regina” trzeba zrobić sto osiemdziesiąt siedem kro­ków i skręcić ostro w lewo, następnie czterysta dwa­dzieścia kroków zaprowadzi prosto do fontanny. Z chodnika przez „Englischer Hof” jest do skrętu (tym razem w prawo) dziewięćdziesiąt siedem kroków, | później te same czterysta dwadzieścia.

Łatwo zrozumieć, że nie mając nic — kompletnie nic — do roboty popadłem w nawyk liczenia kroków. Odprowadzałem do łazienek żonę, która po drodze bawiła mnie rozmową. Jak juz wspomniałem, odzna­czała się talentem w tym kierunku. Szła letkMm kro­kiem, włosy miała idealnie ułożone, była ubrana pięknie i bardzo kosztownie jak zawsze. Oczywiście dysponowała własnymi pieniędzmi, ale nawet w prze­

ciwnym razie nie miałbym jej! tego za złe. Mimo wszystko jednak nie mogę sobie przypomnieć żadnego z jej strojów. Albo raczej pamiętam jeden: prostą suk­nię z błękitnego jedwabiu w chiński deseń — suknię

0 kloszowej spódnicy i poszerzonych ramionach. Wło­sy Florance miały barwę miedzi, a obcasy jej panto­felków były bardzo ,wysokie, dreptała więc na koniu­szkach palców. Kiedy wchodziła do łazienek i drzwi uchylały się na jej powitanie, spoglądała w moją stro­nę z kokieteryjnym ■uśmiechem, jak Igdyby pieszcząc policzkiem swoje ramię.

Pamiętam rówtnież, że do tej sukna nosiła szczególnie duży kaipelusz — podobny do Chapeau de Paille Ru- bensa, ale olśniewająco biały. Kaipelusz opasywała w luźny węzeł szarfą z tego samego materiału co suk­nia. Florence dobrze wiedziała, jak podkreślić błękit swoich oczu. Na szyi nosiła gładkie paciorki z różowe­go koralu, a cerę miała doskonale czystą, doskonale gładką...

Tak! Przypominam ją sobie najdokładniej w tej suk­ni, w tym kapeluszu, kiedy spogląda na mnie przez ramię oczyma, których błękit przechodzi w ciemny szafir.

U licha! Na czyją cześć odbywało się 'to przedsta­wienie? Łaziebnych, przypadkowych przechodniów? Nie wiem. Z pewnością nie było przeznaczone dla mnie, bo przez całe nasze życie w żadnych warunkach

1 w żadnym linnym miejscu Florence nie obdarzyła mnie nigdy takim uśmiechem na pół drwiny, na poły zachęty. Niewątpliwie była zagadką, ale wszystkie ko­biety są przecież zagadkowe.

Przypomina mi się, że zacząłem rrlarrip, którreffrt nip

. dokończyłem.^CHddziło o uczucia, jakich doświadcza­łem każdego rana stojąc przed hotelem, nim wyru­szyłem do łazienek po moją żonę. Schludny, dobrze

ubrany, wyszczotkowany troskliwie, świadomy, że Jes­tem drobny w porównaniu z długimi Anglikami, posta­wnymi Amerykanami, brzuchatymi Niemcami i opa­słymi rosyjskimi Żydówkami, stałem spokojnie i stu­kając papierosem o pokrywkę papierośnicy spogląda­łem na świat skąpany w słonecznym blasku. Miał jed­nak nadejść dzień, gdy nie miałem być samotny w ta­kich chwilach. Nietrudno zrozumieć, czym było dla mnie w takiej sytuacji pojawienie się na horyzoncie Ashbumhamów.

Zapomniałem wielu widoków, lecz nie zapomnę nigdy wnętrza jadalni hotelu „Excelsior” tamtego wieczora i niezliczonych innych wieczorów. Uleciały mi z pamięci zamki i miasta, których nie zwiedziłem po­wtórnie. Ale biała sala obwieszona girlandami owoców i kwiatków z papier-mache, wysokie okna, rzędy sto­lików, czarny parawan przed wejściem, ozdobiony trzema wzlatującymi w górę złotymi żurawiami na każdej ścianie, palma pośrodku sali, szelest kelnerskich stóp, chłodna, kosztowna elegancja, miny tych samych każdego wieczora gości — miny poważne, jak gdyby ci ludzie musieli zjeść obiad zapisany przez lekarza zdrojowego, a zarazem zblazowane, jak gdyby posiłek nie mógł sprawić nikomu przyjemno­ści — wszystko to niełatwo pójdzie w zapomnienie. Tam pierwszy raz zobaczyłem Edwarda Ashbumha- ma, który wyszedł zza parawanu i wkroczył do ja­dalni. Starszy kelner, człowiek o równomiernie sza­rej twarzy (w jakich podziemnych schowkach hodu­je się taką cerę?), powitał go z trwożliwie protekcjo­nalną uprzejmością, właściwą istotom jego gatunku, i nastawił szare ucho, aby nowo przybyły mógł zaprezentować się szeptem. Chwila ta stanowi1 zwykle ciężką próbę, wszelako Edward Ashbunrham zniósł ją, jlak przystało Anglikowi i dżentelmenowi. Spostrzeg-

Jem, że jego wargi poruszyły się wymawiając wyraz trzyzgłoskowy (należy pamiętać, że nie miałem do ro­boty nic prócz obserwowania podobnych szczegółów), odgadłem więc łatwo, że jest to Edward Ashburnham, kapitan Czternastego Pułku Husarów, z Branshaw House w Branshaw Teleragh. Odgadłem, ponieważ każdego wieczora czekając na obiad w hallu przeglą­dałem (dzięki uprzejmości właściciela hotelu monsieur Schontza) kartki meldunkowe wypełniane na użytek policji przez osoby przybywające do hotelu.

Starszy kelner poprowadził niezwłocznie kapitana ku stolikowi oddzielonemu od mojego trzema innymi, a zwolnionemu tegoż dnia przez Grenfallów z Falls River w stanie New Jersey. Pomyślałem, że stolik jest nie najlepszy, ponieważ pada nań blask słońca chylą­cego się ku zachodowi. To samo musiało zwrócić uwa­gę kapitana Ashburmhama, którego twarz, uformowana na niezrównaną angielską modłę, nic dotąd nie wyra­żała. Absolutnie nic! Nie było na niej radości ani smut­ku, nadziei ani obawy, nudy ani zadowolenia. Odnio­słem wrażenie, że ten człowiek nie widzi nikogo w za­tłoczonej sali i porusza się niby w bezludnej dżungli. Jak żyj'ę nie widziałem równie doskonałego wyrazu i chyba nie zobaczę ¡nigdy. Była w nim impertynencja bez impertynencji i skromność bez skromności. Kapi­tan Ashburnham miał bardzo jasne włosy ułożone pie­czołowicie w falę biegnącą od lewej skroni ku prawej. Jego cera była jasnoceglasta, idealnie jednolita aż po korzonki włosów. Piaskowe wąsy sterczały sztywno, niby szczotka do zębów, a czarny smoking był, zdaje się, trochę podwatowany na łopatkach, aby stwarzać wrażenie ledwie widocznego przygarbienia. To bardzo prawdopodobne: Edwąrd^-A^hhum.ham .myślał o ta­kich właśnie kwestiach. Wytoki, munsztuki, buty do konnej jazdy, gdzie możn^^^ta^p^j^ze mydła

lub najlepszy koniak, nazwisko jeźdźca, który wy­grał bteg3*myśliwski przez Przełącz Khyber, rozrzut śrutu numer trzy przy użyciu ładunku prochowego numer cztery... Na Boga! Nie słyszałem chyba, by mó­wił o czymś innym. Przez długie lata znajomości wra­cał zawsze i wszędzie do podobnych tematów. A praw­da! Raz poinformował mnie, że krawaty o specjalnym błękitnym odcieniu dostanę przy Burlington Arcade w Londynie taniej niż u mojego dostawcy z Nowego Jorku. Od tej pory zaopatruję się w krawaty w pole­conej firmie. Inaczej nie zapamiętałbym nazwy Bur­lington Arcade. Ciekawe, jak to wygląda? Nigdy nie widziałem Burlington Arcade, lecz wyobrażam sobie dwa rzędy wyniosłych kolumn — coś jak Forum Ro- manum — i kroczącego między nimi Edwarda Ash- bumhama. Ale to pewnie obraz zupełnie błędny. Innym razem kapitan poradził mi kupić akcje Cale­donian Deferred, które miały zwyżkować. Kupiłem je i rzeczywiście zwyżkowały. Nie mam pojęcia, skąd on czerpał takie wiadomości. Chyba z nieba...

Do ubiegłego miesiąca wiedziałem o Edwardzie tylko tyle. Znałem też mnóstwo jego waliz, pudeł i fute­rałów ze świńskiej skóry z tłoczonymi inicjałami E.F.A. — do strzelb myśliwskich, kołnierzyków, koszul, papierów, na cztery butelki lekarstw, na kapelusze i hełmy tropikalne. Potrzeba było chyba całej trzody świń gaderyjskich, alby zrobić to wszystko. Ilekroć zdarzyło mi się przemknąć do jego prywatnych apar­tamentów, kapitan stał bez marynarki i kamizelki, a długie linie doskonale szykownych spodni łączyły jego stan z obcasami. Zawsze też zamykał albo otwie­rał jakieś opakowanie ze świńskiej skóry.

Dobry Boże! Co one w nim widziały? Wydaje mi się, że opisałem dokładnie wygląd i świat wewnętrzny Edwarda Ashburnhama. Tyle tylko, że podobno był

toierz

J

dobron żołnierzom. A przecież Leonora uwielbiała go z pasją hliską męki i nienawidziła z bólem gorzkim ni­by morze. Jak taki człowiek potrafił obudzić w kim­kolwiek coś na kształt uczuć?

O czym mówił z kobietami w cztery oczy? Nagle pojąłem, jak gdyby pod wpływem błyskawicznego olśnienia! Przecież wszyscy dobrzy żołnierze są (senty­mentalni — wszyscy dobrzy żołnierze takiego pokroju. Ich zawód wymaga wielkich słów: „męstwo”, „lojal­ność”, „honor”, „stałość”... Stworzyłem fałszywy obraz Edwarda Ashburnhama, jeżeli sadziszjnilczacy słucha- czu, że w trakcie dziewięciu lat zażyłości nie poruszał rozmawiając ze mną spraw, które zwykł nazywać „po­ważnymi”. Nawet przed finałowym wybuchem zwie­rzeń plótł czasami, zwłaszcza w późnych godzinach no­cy, o zagadnieniach pozwalających ocenić sentymental­ny charakter jego wewnętrznego kosmosu. Mówił, że przyjaźń dobrej kobiety potrafi zdziałać wiele ku zba­wieniu mężczyzny. Mówił, że stałość to, jego zdaniem, najwznioślejsza :z onót. Mówił to bardzo sucho i takim tonem, jak gdyby jego poglądy nie mogły nasuwać wątpliwości.

Stałość! Czy to nde osobliwy pomysł? Wypada dodać, że biedny, drogi Edward był zapamiętałym czytelni­kiem. Trawił długie godziny nad sentymentalnymi po­wieściami, w których 'maszynistki wychodzą za marki­zów, a guwernantki za hrabiów. W jego książkach prawdziwa miłość sunęła z reguły gładko, biby po maśle. Lubił także poezję — poezję pewnego typu — i był w stanie przeczytać nawet najsmutniejszą opo­wieść miłosną. Sam widziałem łzy w jego oczach, kie­dy wertował scenę beznadziejnego rozstania. I jeszcze jedno: darzył gorącą, ckliwą miłością dzieci, szczenięta, wszystko, co słabe i niezaradne...

Jak stąd wynika, Edward Ashbumham miał o czym

bajdurzyć kobietom. Pomagały mu traktowane senty­mentalnie doświadczenia sędziego pokoju i wyrobione, rzeczowe poglądy na temat uprzęży. Pomagała głębo­ka optymistyczna wiara, że kobieta, do której umizga się aktualnie, to nareszcie wybranka przeznaczona mu przez niebo, której będzie dozgonnie wierny... Sądzę, że musiał być bardzo wymowny, gdy nie onieśmielała go bliskość drugiego mężczyzny. Podczas finałowego wybuchu zwierzeń, kiedy cała historia dobiegała kresu, a biedna Mała była iw drodze do fatalnego Brindisi, on zaś próbował wmówić w siebie ii we mnie, że jej nigdy nie kochał naprawdę, rzetelnie mnie zdziwiły trafność i literacki styl jego zwrotów — zwrotów z do­brej!‘książki nie przesiąkniętej wcale tanim sentymen­talizmem. Mam wrażenie, że nie widział we mnie mężczyzny, lecz jak gdyby kobietę lub adwokata. W każdym raizie wyznania buchnęły z niego owej tra­gicznej nocy. A następnego rana zabrał mnie do sądu, gdzie z chłodną rozwagą przystąpił do starań o uzyska­nie werdyktu uniewinniającego pewną Ibiedną dziew­czynę — córkę jednego z jego dzierżawców — oskar­żoną o zamordowanie własnego noworodka. Na jej obronę wydał dwieście funtów! Taki był Edward Ash- burnham.

Zapomniałem o jego oczach, błękitnych nilby pudełka zapałek jakiejś tam firmy. Przyjrzawszy im się dobrze nietrudno było ocenić, iż są doskonale uczciwe, dosko­nale szczere i idealnie, idealnie głupie. Ale dziwny, ponury wyraz nadawała im sięgająca powiek ceglasta różowość cery. Sprawiały wrażenie błękitnej1 majoliki oprawionej W czerwonawą porcelanę. I jeszcze jedno: wchodząc do pokoju Edward chwytał spojrzenia wszyst­kich obecnych kobiet. Robił to zręcznie, niczym sztuk­mistrz, który chwyta w swoje kieszenie bilardowe ku­le. Tamto było zdumiewające! Żongler stał na estra­

dzie, rzucał w igórę szesnaście bil na raz i wszystkie wpadały do kieszeni rozmieszczonych na całej jego osobie: na ramionach, obcasach, wewnętrznej 'stronie rękawów. Nie robił nic. Stał spokojnie. Coś /podobne­go demonstrował Ashbumham. Nawiasem mówiąc, głos miał gruby i nieco ochrypły.

Taki człowiek stał nad wolnym stolikiem, ja zaś pa­trzyłem nań 'zwrócony tyłem do wyjścia i parawanu. Nagle dostrzegłem w jego oczach dwa odmienne wy­razy, które zmieniiły się błyskawicznie. Nie mam po­jęcia, jak to się stało, gdyż niebieskie tępe oczy nawet nie drgnęły. Wciąż spoglądały nad moją głową w kie­runku parawanu. Wejrzenie ich było jednostajne, martwe, nieruchome. - Może powieki rozwarły się tro­chę, a usta drgnęły, jaik gdyby wyszeptały: „A, jesteś, moja droga.” W każdym razie odczułem wyraz dumy, zadowolenia, posiadania. Coś podobnego zaobserwowa­łem później, gdy Edward objął wzrokiem rozsłonecz- nione pola Branshaw i oznajmił: „To wszystko moja ziemia.”

Drugi wyraz oczu był bardziej' bezpośredni, surow­szy, może nawet zawzięty. Mieścił ocenę i jednocześnie wyzwanie. Pewnego razu obserwowaliśmy w Wiesba- denie mecz poló, w którym Edward grał przeciwko Bonner Hussaren. Widziałem wtedy podobne jego spojrzenie, gdy ważył możliwości, szacował teren. Nie­miecki kapitan, hrabia i baron Idigon von Lelöffel ata­kował słupek przeciwników. Nadjeżdżając >z piłką rów­nym kłusem siedział w siodle na sztywną niemiecką modłę. Reszta drużyny znajdowała się daleko. Sprawa wyglądała na pozór beznadziejnie. Ashbumham stał tuż koło balustrady, mniej niż pięć kroków od nas, słyszałem więc, że mruknął do siebie: „Może da się zrobić.” I zrobiło się! Mój Boże! Zerwał wodze i koń

zawisł w powietrzu czterema nogami jak kot rzucony z dachu!

Podobne spojrzenie zauważyłem w jego oczach pier­wszego wieczora. „Może...” Zdawało mi się nawet, że dobiegł mnie szept: „...da się zrobić.”

Zerknąłem przez ramią i zobaczyłem dwie kobiety: wysoką, uśmiechniętą, postawną Leonorę i drobną, jasnowłosą, promienną j'ak blask słońca na morzu — moją żonę.

Biedny Edward! W tym momencie miał okropne kłopoty z inną, a mimo tego mówił do siebie podświa­domie: „Może da się zrobić.” Przypominał szaleńca, który w czasie wybuchu wulkanu myśli, że uda mu się skorzystać z zamieszania i podpalić kopkę siana. Obłęd? Wyrok loeu? Diabli wiedzą!

Pani Ashbumham była przy tej okazji weselsza niż kiedykolwiek później. Anglicy pewnej klasy — tej lepszej, obznajmionej z licznymi uzdrowiskami — uważają za punkt honoru zdradzać ożywienie, gdy za­wierają znajomość z moimi rodakami. Obserwowałem to często — naturalnie u osób, które przyjęły do wia­domości istnienie Amerykanów. Angielki zdają się mó­wić: „One są takie wesołe, nie pozwolimy przelicyto­wać ¡sfrę w wesołości.” Przez pewien czas nie pozwalają, lecz zniechęcają się prędko. Taką właściwie rolę grała Leonora — przynajmniej póki mnie nie spostrzegła. Odniosłem wrażenie, że z natury jest trochę imperty- nentka — pierwsze wrażenie, gdyż później nie zrobiła nigdy czegoś w tym sensie. Natomiast na początek po­wiedziała wyraźnie, głośno i ze stosunkowo znacznej odległości:

Nie stój, Teddy, nad tym obrzydliwym stołem. Wolałabym usiąść bliżej tych sympatycznych państwa.

Niezwykłe! Zupełnie niezwykłe! Za skarby świata nie powiedziałbym o ludziach kompletnie obcych „ci

sympatyczni państwo”. Ale pani Ashbumham nie była skrępowana, bo przeczytała również rejestr gości ho­telowych, i przynajmniej^ ze mną nie liczyła się bar­dziej niż z pieskiem pokojowym. Spokojnie i swobod­nie zajęła miejsce przy sąsiednim stoliku, wolnym na razie, lecz zarezerwowanym dla Guggenheimerów. Za­jęła miejsce i była kompletnie głucha na perswazje starszego kelnera — człowieka o twarzy szarej i ba­raniej. Biedak z przykrością spełniał obowiązek. Wie­dział, że Guggenheimerowie z Chicago śmiertelnie go udręczą w czasie miesięcznego pobytu, na pożegnanie zaś dadzą mu dwa dolary pięćdziesiąt centów, ubole­wając z racji systemu napiwków. Natomiast z Ashburn- hamami nie miałby kłopotów (nie mówiąc o zamęcie, jaki uśmiechy Leonory mogły wywołać w pozbawio­nym na pozór uczuć kelnerskim sercu), a każdego tygodnia dostałby od kapitana solidnego, złotego funta angielskiego. Mimo to postanowił mężnie, iż uchroni stoik dla Guggenheimerów. W rezultacie głos zabrała moja 'żona.

Chyba możemy jeść z jednego żłobu, jak brzmi nieładne nowojorskie powiedzonko. Na pewno jesteśmy wszyscy spokojni i uprzejmi, a cztery miejsca znajdą się przy naszym stoliku. Jest okrągły.

Kapitan chrząknął tonem aprobaty. Leonora zawa­hała się na moment, jak gdyby jej; koń wyłamał przed przeszkodą. Tak to przynajmniej odczułem. Po chwili jednak gładko przesadziła płotek, gdyż jednym płyn­nym ruchem Wstała z krzesła i uisiadła naprzeciw mnie. i

Nigdy nie byłem zdania, że pani Ashburnham pre­zentuje się najlepiej w wieczorowych sukniach. Były za dobrze skrojone, zupełnie pozbawione fałdek. Za­wsze ubierała się na czarno, a ramiona miała zbyt kla­syczne. Wychylały się z sukni, jak popiersie z białego

marmuru mogłoby się wychylać z czarnej wazy Wed- gwooda. Taik mi się przynajmniej zdawało.

Kochałem Leonorę i kocham ją dzisiaj. Chętnie w jej służbie oddałbym resztkę pozostałego mi życia. Ale nigdy, przenigdy nie odczuwałem wobec tej kobiety tak zwanego pociągu płciowego. Sądzę też — nie! je­stem pewien — że ona odpłacała mi i odpłaca podobną monetą. Jeżeli o mnie chodzi, przyczyny należy chyba szukać właśnie w jej białych ramionach. Odniosłem wrażenie, że gdybym je musnął wargami, przekonał­bym się, że są chłodne — nie lodowate, pozbawione ludzkiego ciepła, lecz, jak się mówi o kąpieli, trochę przestudzone. Kiedy patrzyłem na nie, zdawało mi się chwilami, że nia ustach czuję „przestudzenie”...

Sądzę, że pani Ashbumham wygląda najkorzystniej w granatowym kostiumie tailleur. Wówczas biel ra­mion nie tuszuje tonu jej olśniewających włosów. Róż­ne kobiety różnie przyciągają spojrzenia: do szyi, rzęs, ust, piersi. Magnes Leonory stanowił przegub ręki — najpiękniejszy w czarnej glanisowanej lub zamszowej rękawiczce. Na tym przegubie pani Ashbumham no­siła zawsze złote koło bransoletki z cienkim łańcusz­kiem i zawieszonym na nim złotym kluczykiem od kasetki na listy i papiery. Może tam właśnie trzymała swoje uczucia i iswojc serce? Czy ja wiem?

Otóż pani Ashbumham usiadła naprzeciwko mnie

i pierwszy raz zwróciła uwagę na moją osobę. Nagle, lecz z rozwagą, obdarzyła mnie długim spojrzeniem. Oczy miała ciemnoniebieskie, powieki wycięte takim łukiem, że odsłaniały caie tęczówki, wzrok bystry

i przenikliwy. W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że padł na mnie błysk latami morskiej. Zdawało mi się, że widzę pytania przebiegające mózg ukryty za tymi oczami. Zdawało mi się, że słyszę oczy odpowia­dające szybko i pewnie jak ktoś przywykły do błyska-

wicznej oceny koni. „Postawa niezła. Dosyć miejsca na owies pod popręgiem. Łopatki nieszczególne.” Oczy odpowiadały w tym tonde, a jednocześnie zadawały pytania: „Czy temu człowiekowi można ufać w kwe­stiach finansowych? Czy ma skłonności erotyczne? Czy pozwala terroryzować się kobietom? A przede wszystkim, czy będzie plotkował o naszych sprawach?”

Nagle w chłodnych, po trosze wyzywających i nie­mal obronnych porcelanowobłękitnych oczach pojawił się wyraz ciepła, serdeczności, przyjaznego pozdro­wienia — wyraz wzruszający, uroczy, zarazem jednak dziwnie żenujący. Było to wejrzenie, jakim matka mogłaby objąć syna lub siostra brata. Wyrażało kom­pletne zaufanie, zupełny brak potrzeby wszelkich barier. Na Boga! Leonora patrzyła na mnie niby na ciężko chorego. Każda dobra kobieta mogłaby obdaro­wać podobnym wejrzeniem Ibiedaka przykutego do fotela na kółkach. Miałem słuszność, bo od pierwszej chwili Leonora zaczęła traktować jak osobę chorą mnie, nie zaś Florence. W chłodne dnie biegała z ple­dem za mną, nie za moją żoną. Sądzę, że wyczytałem w jej oczach przychylną odpowiedź w pierwszej mi­nucie znajomości. Czy ja wiem? Może odpowiedź nie była wcale .przychylna.

Rozpoczynamy więc konferencję okrągłego sto­łu — odezwała się moja żona.

Edward chrząknął — znów gardłowo, Leonora wzdrygnęła się lekko, jak gdyby śmierć koło niej prze­szła, a ja podsunąłem mojemu vis à vis niklowy ko­szyczek z pieczywem.

Auanti!...

n

I

Tak wyglądał prolog dziewięciu lat niezmąconego spokoju. Cechował je zdumiewający brak komunika­tywności ze strony Ashbumhamów, na co my odpo­wiadaliśmy równie zdumiewającym i prawie tak samo zupełnym wyłączeniem nuty osobistej. Innymi słowy, stosunki nasze charakteryzowała atmosfera spraw nie­wątpliwych. W pierwtszym rzędzie uważaliśmy za do­wiedzione, że nasza czwórka należy do „ludzi z to­warzystwa”. Zakładaliśmy, że wszyscy lubimy woło­winę niedopieczoną (lecz nie nazbyt surową), że oby­dwaj panowie najchętniej pijają po lunchu wyborowy koniak, natomiast panie wolą bardzo lekkie reńskie wino z wodą mineralną Faehingen... Chodziło o takie kwestie. Nie mieliśmy też wątpliwości, że wszyscy jesteśmy niezależni finansowo, a zatem stać nas, na co zechcemy w granicach racjonalnej rozrywki, wska­zanej dla osób naszej pozycji. Wiedzieliśmy, że mo­żemy zamawiać na całe dnie powozy lub samochody, podejmować obiadami siebie nawzajem oraz dalszyc’ znajomych, a na oszczędność pozwalamy sobie dla wła­snej satysfakcji. Na przykład Florence albonowała „Daily Telegraph” i codziennie otrzymywała numer prosto z Londynu. Była zapamiętałą anglofilką. Pa­ryskie wydanie nowojorskiego „Heralda” uważała za lekturę stosowną dla mnie. Niebawem okazało się, że Ashburmhamowie dostają również z Anglii tę gazetę, wobec czego Florence i Leonora uradziły, że w jed­nym roku zawiesi się prenumeratę jedną, w drugim zaś — drugą. Inna zbliżona sprawa. Wielki książę Nassau-Schwerin, który rokrocznie zjeżdżał do Nau­heim, miał zwyczaj bywać raz jeden na obiedzie u każ­dego z osiemnastu stałych bywalców uzdrowiska.

W zamian za to gościł na zakończenie osiemnaście rc-

dzin jednocześnie. Takie obiady drogo kosztowały, bo wielkiemu księciu towarzyszyła nie tylko liczna świ­ta, lecz również znajdujący >się na miejscu przedsta­wiciele korpusu dyplomatycznego. A izatem. Leonora | Florence skoczyły po rozum ido głowy i orzekły, że nic nie stoi na przeszkodzie, by wielkoksiążęcy obiad wydać wspólnie. '

Tak się też ¡stało. Osobiście jestem przekonany, że jego wysokość nie wziął nam za złe drobnej oszczęd­ności ani jej nawet nie zauważył. W każdym waizie nasz obiad wspólnie wydawany dla monarchy przeszedł do tradycja. Z troku na rok ¡stawał się coraz wystaw- niejszy i większy, aby wreszcie urosnąć do pozycji końcowej fety sezonu — przynajmniej naszego sezonu w Nauheim.

Nie twierdzę wcale, że należeliśmy do osób chci­wych stosunków z głowami koronowanymi. Nic po­dobnego. Wcale nie chodziło nam o to. Po prostu by­liśmy „ludźmi z towarzystwa”. Ale ¡wielki książę Ibył bardzo ¡sympatyczny i przystępny jak nieboszczyk król Edward VII. Przyjemnie było słuchać, gdy mówił

o wyścigach, a niekiedy a bonne bouche również

o swoim siostrzeńcu cesarzu. Przyjemnie było Witać się z nim na deptaku i odpowiadać na uprzejme pyta­nia o skutkach kuracji lub zaspokajać łaskawe zain­teresowanie co do wygranej, jaką przyniosło nam zwycięstwo huntera Leloffelów w gonitwie Frankfurt Welter.

Słowem ręczę, ¡iż nie mam pojęcia, czym wypełnia­liśmy dni. Jak człowiek czas zabija? Jak można prze­żyć dziewięć lat i nic z nich nie zachować? Absolutnie nic — rozumiesz, niemy słuchaczu? Nawet obsadki rzeźbionej z kości niby figura szachowa i u góry opa­trzonej szkiełkiem, przez które można zobaczyć cztery widoki Nauheim. Żadnych doświadczeń, żadnej zna-

^ ' ' I

jomości bliźnich ■— kompletnie nic! Na Boga, nie po­trafię orzec, czy kobieta, która przy ulicy wiodącej do stacji kolejowej sprzedawała bardzo drogie fiołki, oszukiwała mnie, czy nie oszukiwała. Nie potrafię orzec, czy tragarz, który na stacji w Livomo porwał nasze bagaże i oznajmił, że taryfa wynosi po lirze od sztuki, był lub nie ibył złodziejem. Miary uczciwości, jakie człowiek napotyka na świecie, są nie mniej zwodnicze niż -miary nieuczciwości. Po czterdziestu pięciu latach kontaktów z istotami rodzaju ludzkiego należałoby chyba coś o nich wiedzieć. Atoli nic nie wiemy. Myślę, że w niepoślednim stopniu odpowiada za to nowoczesna cywilizacja albo raczej nowoczesny angielski obyczaj przyjmowania wszystkiego za pe­wnik. Obserwowałem ten obyczaj wystarczająco dłu­go, by poznać jego dziwaczne subtelności, by stwier­dzić, że — jakikolwiek jest — nigdy nie zawodzi czło- . wieka.

Nie przeczę, milczący słuchaczu, iż jest to najdo­godniejszy tryb życia, jakkolwiek pewne jego wyma­gania sięgają tak wysoko, że graniczą z absurdem. Przykro, jeżeli się tego nie znosi, zjadać codziennie kilka płatków różowego, ciepłego kauczuku. Niemiło pijać koniak, gdy wolałoby się rozkoszne ciepło słod­kiej kminkówki. Wstrętnie brać z rana zimną kąpiel, gdy bardziej odpowiada gorąca wieczorem. Trudno nie utracić czegoś z zakorzenionej głęboko wiary przod­ków, jeżeli jest się zaliczanym do Kościoła episkopal- nego, chociaż w istocie człowiek pozostaje staroświec­kim kwakrem z Filadelfii.

Ale takich przykrości uniknąć niepodobna. To ko­gut, którego „dobre towarzystwo” składa w ofierze Eskulapowi.

Dziwne, bardzo dziwne, że jeden zespół reguł stosu­je się do wszystkich osób spotykanych w hotelach,

wagonach kolejowych, na pokładach parowców; może w odrobinę mniejszym zakresie na pokładach parow­ców, lecz ostatecznie i tam również. Spotykasz, nie­my słuchaczu, mężczyznę lub kobietę i delikatny dźwięk lub ruch ledwie dostrzegalny mówi ci zaraz, czy to ktoś z „dobrego towarzystwa”, czy też taki, cx) nie liczy się wcale. Wiesz w mgnieniu oka, czy jest to osobnik stosujący pełny program — od nie dopie­czonej wołowiny do anglikamizmu. Może być wysoki lub niski. Może skrzeczeć piskliwym głosem lub du­dnić basem godnym rozpłodowego buhaja. Może być Niemcem, Austriakiem, Francuzem, Hiszpanem, ba! nawet Brazylijczykiem. Wszystko jedno, jeżeli bierze co rano zimną kąpiel i, mówiąc z grubsza, obraca się w kołach dyplomatycznych.

Cała bieda — wyznam to, do licha! — cała piekiel­na wada systemu polega na tym, że człowiek przyj­mujący wszystko za dowiedzione, ¡nie sięga ni cal głę­biej niż wymieniane wyżej kwestie.

, Na dowód prawdy moich- słów przytoczę osobliwy przykład. Nie pamiętam, czy stało się to w pierwszym roli u — w pierwśzyn^dla-^naszej-czwórki w-Nauheuh^ gdyż dlaTFIdrence i dla mnie byłby to oczywiście czwarty sezon — lecz jestem pewien, że w pierwszym albo drugim. Zdarzenie ilustruje niecodzienny poziom naszych rozmów, a zarazem błyskawiczne tempo, w ja­kim rosła zażyłość między nami. Wydawać się mogło, że w dragę wyruszyliśmy swobodnie, bez kroków wstępnych, jak gdybyśmy mieli za sobą wiele wspól­nych wycieczek takiego pokroju. Zdawać się mogło, że byliśmy z sobą szczególnie blisko zżyci...

Jednakże z drugiej! strony miejsce wycieczki nale­żało bez wątpienia do tych, które Florence byłaby chciała nam zaprezentować na początku naszej znajo­mości. Sądzę zatem, że wybraliśmy się tam w zaraniu

bliższych stosunków. Moja żona była mistrzynią w organizowaniu wypraw archeologicznych. Nic nie cieszyło jej bardziej niż oprowadzanie ludzi po rui­nach i pokazywanie im okna, z którego ktoś przyglą­dał się morderstwu dokonywanemu na kimś irmym. Każdą ekspedycją podejmowała tylko raz, lecz pro­wadziła ją kapitalnie. Posługując się jedynie Baedeke- rem znajdowała drogę tak pewnie, jak gdyby poruszała się w amerykańskim mieście, gdzie wszystkie bloki są prostokątne, a ulice numerowane, łatwo więc trafić z Dwudziestej czwartej na Trzydziestą.

Otóż tak się szczęśliwie składa, że o pięćdziesiąt minut jazdy pociągiem od Nauheim starożytne mia­sto M tkwi na wyniosłej bazaltowej skale, trzykrotnie opasanej drogą niby szarfą. Szczyt skały wieńczy za­mek, nie czworoboczny i prosty jak Windsor, lecz zje- żony krytymi łupkiem szczytami i gęstwą baszt, na których cudnie połyskują złocone kurki — słowem, zamek świętej Elżbiety Węgierskiej. Miasto M ma tę niedogodność, że znajduje się w Prusach, a podróż w granice tego kraju trudno zaliczyć do przyjemności. Ale jest bardzo stare, posiada wiele kościołów o pod­wójnych strzelistych wieżach i wyrasta niby piramida

1 zielonej doliny rzeki Lahn.

Nie sądzę, żeby Ashburnhamowie bardzo pragnęli pojechać do M. Mnie wcale na tym nie zależało. Ale sprzeciwu nikt oczywiście nie podniósł. Wycieczki — trzy lub cztery w tygodniu — wchodziły w plan ku­racyjnej rutyny, byliśmy więc wdzięczni Florence, że działa niby duch przewodni naszej czwórki. Moja żo­na miała cel jasno wytknięty. Była w owym czasie zajęta edukowaniem kapitana Ashburnhama — tylko pour le bon motif. Mawiała nawet Leanorze: „Nie pojmuję, jak pani może tolerować przy sobie takiego nieuka.’’

Pani Ashfburnham zadziwiała mnie ozęsto gruntow­nym wykształceniem. W każdym razie wiedziała z gó­ry o wszystkim, co Florence miała nam do powiedze­nia. Może uczyła się z Baedekera we wczesnych godzi­nach porannych, nim tamta wstała z łóżka? Nie zna­czy to, że Leonora zdradzała się ze swymi wiadomo­ściami, lecz pobłażliwie kiwała głową, ilekroć Flo­rence zaczynała na przykład prawić, że Ludwik Wa­leczny chciał mieć trzy żony na raz, różnił się więc od Henryka VIII, który wolał zachowywać kolejność związków małżeńskich. W takich przypadkach Leono­ra kiwała głową, jak gdyby przytakując mojej żonie, eo irytowało ją dosyć przyjemnie. [,^0/0° ^

Doprawdy! — wołała nieraz Florence. — Jeżeli pani wie tak dużo, czemu nie rozmawia pani o tym z kapitanem Ashbumhamem? Jestem pewna, że inte­resują go takie sprawy!

Wydaje mi się — odpowiadała Leonora spoglą­dając z zastanowieniem na męża — że takiie rozmowy mogłyby źle podziałać na rękę Edwarda... na jego rę­kę, tak potrzebną przy konnej jeździe.

Biedny Edward rumieni! się, chrząkał i wreszcie mówił:

Nic nie szkodzi, moja droga... Możesz się mną nie kłopotać.

Sądzę jednak, że ironia jego żony niepokoiła bied­nego kapitana. Pewnego wieczora zapytał poważnie w palarni, czy moim zdaniem zbyt pełna głowa 'rze­czywiście może obniżyć klasę gracza w polo?

Dziwiłem się często — dodał — czemu przemą­drzali faceci to skończone fujary, kiedy znajdą się na grzbiecie czworonożnych.

Uspokoiłem go, jak umiałem, mówiąc, iż uważam za mało prawdopodobne, by zbyt pełna głowa mogła zakłócić jego równowagę.

W każdym razie, w tym okresie kapitan poddawał się chętnie edukowaniu go przez Florence — trzy albo cztery razy w tygodniu pod kontrolą przychylnego wzroku Leonory oraz mojego. Nie była to naturalnie systematyczna nauka. Nic podobnego! Lekcje nadpły­wały jak fale. Po prostu Florence porządkowała jeden z mrocznych zakątków ziemi, bo wszędzie pragnęła zostawić świat trochę jaśniejszym, niż go zastawała. Opowiadała Edwardowi historię Hamleta, wykładała mu budowę 'Symfonii nucąc najpierw pierwszy mo­tyw, później drugi i tak dalej, i tak dalej. Następnie wyjaśniała różnicę między Ormianami a Gruzinami albo szkicowała zwięzły zarys najdawniejszej historii Stanów Zjednoczonych. Wykłady jej były skonstruo­wane w przemyślny sposób — tak by interesowały młodociany umysł. Czytałeś kiedy, milczący słucha­czu, panią Markham? To było coś w tym rodzaju...

Lecz nasza wycieczka do M zapowiadała się jako impreza znacznie dłuższa, bardziej formalna i uroczy­sta. Przecież archiwa zamku położonego w owym mie­ście zawierały dokument, który mógł dać mojej żonie okazję przyzwoitego poduczenia całego naszego grona. Otwarcie mówiąc, Florence martwiła się szczerze, iż w kwestiach kultury nie może nigdy pobić Leonory. Nie mam pojęcia, co pani Ashbumham wiedziała, a czego nie wiedziała, lecz niewątpliwie była na po­sterunku, ilekroć moja żona zaczynała o czymś in­formować. Była na posterunku i sprawiała wrażenie, iż zna gruntownie i od dawna to, co biedna Florence ledwo sobie przyswoiła. Nie umiem określić ściśle tego wrażenia, było jednak niemal fizyczne. Obserwowałeś kiedy, milczący słuchaczu, igraszki wyżła z chartem? Psy biegną jeden obok drugiego zielonym polem i wy- żeł chce przyjemnie potarmosić towarzysza, lecz char­ta po prostu nie ma. Nie przyśpieszy} biegu, nie zrobił

widocznego wysiłku, a znalazł się o dwa kroki przed rozchyloną mordką wyżła!

Podobnie działo się z tymi paniami w kwestiach kultury.

Jednakże wycieczka do M wróżyła coś niezwykłego. Przez kilka dni zastawałem żonę pochłoniętą lekturą takich dzieł jak Historia papieży Rankego, Odrodze­nie Symondsa, Rozkwit Republiki Holenderskiej Mo- /tleya i Rozmowa przy stole Lutra.

Muszę przyznać, że nim nadszedł moment zdumie­nia, nasza eskapada sprawiała mi samą przyjemność. Chętnie wsiadłem do .pociągu o drugiej czterdzieści

i z zadowoleniem wyczuwałem powolny, płynny rytm toczenia się wielkich wagonów — najlepszych wago­nów świata! Z satysfakcją pozwalałem się nieść przez zieloną okolicę i spoglądałem na nią przez czyste szy­by ogromnych okien. Naturalnie okolica nie była tyl­ko zielona. Świeciło słońce, więc mieniła się krwistą purpurą, szkarłatem i szmaragdem zabarwionym na różowo. Woły przy pługach były lśniąco brązowe, czame i czamiawo-czerwone. Chłopi w czarno-białych ubraniach przypominali sroki, a stadka prawdziwych srok polatywały tu i ówdzie. Na łące kopki siana były szarozielone z cienistej! strony, w słońcu zaś grały zielonawym szkarłatem. Barwiły się tam purpurowe wiejskie stroje zdobne szmaragdowymi wstążkami, krwiste spódniczki, białe koszule i czarne aksamitne gorseciki. Jednakże ogólne wrażenie streszczało się do jazdy przez krainę zieleni obramowaną ciemnym fioletem świerkowych gajów. Dalej rysowały się po­tężne bazaltowe skały i wielkie lasy. Nad strumienia­mi rosły gęsto spiree d swawoliło bydło. Czy wiesz, milczący słuchaczu, jaki obrazek zapamiętałem naj­wyraźniej! tamtego popołudnia? Otóż ceglasta krowa wsunęła rogaty łeb pod brzuch czarno-białej i czarno-

w*'** m

-biała znalazła się nagle na samym środku wąskiego , strumyczka. Wybuchnąłem śmiechem, lecz Florence prowadziła wykład z takim przejęciem, a Leonora słuchała tak pilnie, że moja wesołość uszła uwagi. Cie/ szyłem się, że jestem wolny od służby, i myślałam

1 zadowoleniem, że mojej żonie nic chwilowo niegro- zi. Nie mogło jej nic grozić, bo opowiadała właśnie

o Ludwiku Walecznym (chyba to był Ludwik Walecz­ny, ale nie przysięgnę, gdyż nie jestem mocny w hi­storii) — księciu heskim, który chciał mieć trzy żony na raz, protegował Lutra i coś tam jeszcze robił. Ra­dowałem się serdecznie, że jestem wolny od służby, że moja żona nie może uczynić niczego, co wzruszyło­by ją zanadto lub przyprawiło jej biedne serduszko

0 szybsze bicie, więc krowi incydent ubawił mnie na­prawdę. Przez cały dzień chichotałem, od czasu do czasu przypominając go sobie. Czarno-biała krowa wyglądała naprawdę komicznie, kiedy padła na grzbiet pośrodku wąskiego strumyka. Czegoś podobnego czło­wiek raczej nie oczekuje od krowy.

Sądzę, że wypadało litować się nad biednym stwo­rzeniem, lecz ja byłem daleki od współczucia. Poje­chałem, żeby się rozerwać. I faktycznie nie posiadałem się z uciechy. Jakże miło było jechać pociągiem wzdłuż malowniczych miast z zamkami na szczycie skały

1 licznymi podwójnymi wieżami kościołów! W sło­necznym blasku połyskują szybami okien, złoconymi szyldami aptek, godłami korporacji studenckich umie­szczonymi gdzieś wysoko w górze, hełmami zabaw­nych małych żołnierzyków, którzy sztywno poruszają drobnymi nóżkami obleczonymi w białe lniane spo­dnie! Jakże miło było wysiąść z wagonu na okazałej, malowniczej pruskiej stacji, spojrzeć na kute w brązie ornamenty i malowidła przedstawiające wieśniaków, kwiaty i bydło. Jakże miło było słuchać Florence tar-

U

gującej się zaciekle z woźnicą odwiecznej dorożki za­przęgniętej w parę chudych szkapin. Naturalnie ja mówię po niemiecku znacznie płynniej niiż moja żona, chociaż za nic nie mogę pozbyć się akcentu nabytego w dzieciństwie, pensylwańskiego „plattu”. Ostate­cznie jednak zostaliśmy zawiezieni w triumfie aż do bram zamku za pięć marek bez napiwku.

Później zaprowadzono nas do muzeum, gdzie oglą­daliśmy wypchane bażanty, stare1 szkło, stare miecze, różne odwieczne narzędzia i drobiazgi. Następnie we­szliśmy kręconymi schodami do Sali Rycerskiej, prze­stronnej', ozdobionej freskami komnaty, gdzie Refor­mator i jego zwolennicy zgromadzili się po raz pier­wszy dzięki protekcji dżentelmena, który miał trzy żony na raz i zawarł 'sojusz z dżentelmenem, który miał sześć żon.jedną po drugiej.

Takie fakty historyczne nie obchodzą mnie wcale, niestety jednak mają pewien związek z moją opowie­ścią. Przez kaplicę i salony muzyczne szliśmy wyżej

i wyżej, aż do starożytnej komnaty, jak gdyby zawie­szanej! w powietrzu. Stało tam wiele ciężkich szaf, a dokoła były okna przesłonięte masywnymi okienni­cami. Tam dopiero Florence poczęła zdradzać praw­dziwy dynamizm. Znudzonemu, przemęczonemu dozor­cy poleciła odemknąć jedną z okiennic i jasna smuga słonecznego blasku wtargnęła w zaimkowe mroki. Mo­ja żona wyjaśniła nam wówczas, że była to sypialnia Lutra, a jego łoże stało dokładnie w miejscu, gdzie świetlna plama leży teraz na posadzce. Myliła się,

o ile mi wiadomo, bo Luter zjadł tylko obiad w tym zaniku i ruszył dalej, alby uniknąć pościgu. Gdyby jednak dał się namówić .na nocleg, z pewnością w tej komnacie stałoby jego łoże. Później, mimo sprzeci­wów nieszczęsnego dozorcy, Florence otworzyła szero­

ko inną okiennicą i podreptała ku dużej, oszklonej gablocie.

A to — zawołała tonem radości, triumfu i za­pału — to jest Protest!

Wskazywała kawałek papieru (jak gdyby połówkę arkusika listowego) pokryty niewyraźnym ołówkowym pismem. Mogłyby to być szybko skreślone rachunki naszych wydatków dziennych. Serdecznie cieszyłem się jej radością, jej triumfem, jej zapałem.

To jest Protest — powtórzyła, gdy wszyscy wy­reżyserowaliśmy przykładny podziw i zainteresowa­nie. — Może nie wiecie; że dlatego właśnie mienimy się wszyscy protestantami? To jest sporządzony tutaj ołówkowy brulion Protestu. Widać podpisy Marcina Lutra, Marcina Bucera i Zwinglego, i Ludwika Wa­lecznego...

Może coś pokręciłem, ale podpisy Lutra i Bucera na pewno tam figurowały. Florence była w dalszym cią­gu ożywioną, a ja zadowolony. Czuła się dobrze i nic jej w tym momencie nie groziło. Spoglądając w oczy kapitana Ashbumhama ciągnęła:

Za sprawą tego skrawka papieru jesteście uczci­wi, trzeźwi, gospodami1, oszczędni i żyjecie w cnocie. Gdyby nie ten skrawek papieru, bylibyście podobni do Irlandczyków, Włochów, Polaków, ale przede wszy­stkim do Irlandczyków...

Mówiąc to palcem dotknęła ręki kapitana Ashbum­hama.

Nagle odczułem coś zdradliwego, pełnego grozy. Wydało mi się, że ów dzień musi być fatalny. Nie po­trafię określić tego wrażenia ani znaleźć właściwego porównania. Jak gdyby wąż wyjrzał z nory... Nie! Jak gdyby moje serce na moment bić przestało. Sądzić Iby można, że rozbiegniemy się wszyscy z okropnym wrzaskiem — każde w innym kierunku i z odwróconą

głową. Na twarzy Ashbumhaima dostrzegłem wyraz nieopisanej paniki. Sam też się przeraziłem i uprzy­tomniłem sobie, że boli mnie przegub ręki ujęty w kleszcze palców Leonory.

Nie mogę tego znieść — powiedziała z dziką pa­sją — mam dosyć.

Byłem w okropnym strachu. Nie miałem czasu my­śleć, lecz na sekundę zaświtało mi w głowie, że ta kobieta musi być piekielnie zazdrosna — zazdrosna

0 Florence i kapitana Ashburnhama! Jak ścigani umknęliśmy przez kręcone schody i Salę Rycerską prosto na niewielki taras z widokiem na Lahn', szero­ką dolinę i rozległą płaszczyznę u dalekiego wylotu doliny.

Nie widzi pan? — rzuciła Leonora. — Nie widzi pan, oo się dzieje?

Serce znów we mnie zamarło. Krztusiłem się, jąka­łem, nie wiem, jakim cudem zdobyłem się wreszcie na artykułowane dźwięki.

Nie! O co chodzi? O czym właściwie pani mówi?

Spojrzała mi w oczy. Na chwilę doznałem złudze­nia, że te dwa niebieskie krążki są olbrzymie, przy­tłaczające niby błękitny mur odgradzający mnie od reszty świata. Wiem, że to brzmi niedorzecznie, lecz takie właśnie odniosłem wrażenie.

-— Nie widzi pan? — podjęła tonem prawdziwej; goryczy i najszczerszej rozpaczy. — Nie widzi pan, że to jest właśnie przyczyna wszystkich trosk i niedoli świata? Stąd wynika wieczne potępienie pańskie, moje

1 tamtych dwojga...

Nie pamiętam, oo mówiła dalej. Byłem zanadto przerażony. Zanadto zdumiony. Myślałem, zdaje się, by skoczyć po pomoc, wezwać lekarza lub kapitana Ashburnhama. Zastanawiałem się, czy nie najwła­ściwsza będzie delikatna, niewieścia opieka Florence...

Jakkolwiek taka historia mogłaby źle oddziałać na wrażliwe serce mojej żony. Kiedy oprzytomniałem, dobiegły mnie siłowa:

Ach! Jak na tym świecie znaleźć czysrte, niewin­ne, radosne istoty? Gdzie się podziały? Dokąd uleciało szczęście, o którym czyta się w książkach?

Dłonią o palcach wygiętych jak szpony przesunęła po czole. Źrenice miała niezwykle rozszerzone, wyraz twarzy taki, jak gdyby patrzyła w piekło i oglądał męki piekielne. Nagle minęło wszystko. Szalona ko­bieta stała się znowiu panią Ashbumham. Twarz miała opanowaną i spokojną, bez wyrazu. Jej włosy lśniły złotem pięknych loków. Nozdrza rozdymały się lek­ko, jak gdyby wzgardliwie. Odniosłem wrażenie, że przygląda się ciekawie cygańskiemu taborowi, który przejeżdżał mostkiem głęboko w dolinie.

Czy pan nie wie — podjęła chłodnym, opanowa­nym tonem — że ja jestem Irlandką i katoliczką?

V

Słowa LeOnory przyniosły mi ulgę — największą, jakiej doznałem w życiu. Sądzę, że powiedziały mi

o mnie samym więcej, niż dowiedziałem się kiedy­kolwiek w jednej chwili. Przed tamtym dniem nie praignąłem w życiu chyba niczego z wyjątkiem Flo­rence. To znaczy nie pragnąłem mocno, bo miałem oczywiście apetyciki i zachcianki. Bywałem czasem niecierpliwy... Kiedy przy table d’hôte podawano, dajmy na to, kawior, niecierpliwiłem się, że po dojściu salaterki do mnie może pozostać za mało. Ale najbar­dziej irytowało mnie zawsze spóźnienie na pociąg. Belgijskie Koleje Państwowe znajdują przyjemność układając rozkład jazdy tak, by podróżni z Francji nie

trafiali na połączenia w Brukseli. Od daiwraa iryto­wało innie to w najwyższym stopniu. Pisywałem do „Timesa” listy, których „Times” z reguły nie druko­wał, a skargi na ten temat wysyłane do paryskiego wydania „New York Heralda” ukazywały się nieod­miennie, lecz nie zadowalały mnie, gdy je odczyty­wałem. Byłem bliski szaleństwa.

Tego szaleństwa nie odczuwam dzisiaj, chociaż po­trafię je wyjaśnić na płaszczyźnie intelektualnej. W minionych latach obchodzili mnie żywo ludzie cho­rzy na serce. Miałem do czynienia z Florence, z Ed­wardem Ashbumhamem... A może (bardziej intereso­wała mnie Leonora — naturalnie nie w sferze mi­łości. Rozumiesz, milczący słuchaczu, obydwoje mie­liśmy jeden zawód. Przynajmniej tak sądziłem. Za­danie nasze polegało na utrzymywaniu przy życiu osób „sercowych”.

Trudno sobie wyobrazić, jak bardzo taki zawód mo­że pochłaniać. Kowal powiada: „Młotem i ręką wszel­ka sztuka stoi.” Piekarz mniema, iż system słoneczny obraca się wokół porannej dostawy bułek. Dyrektor poczty jest zdania, że przede wszystkim od jego po­czynań zależy ład społeczny. Podobne złudzenia są oczywiście niezbędne, aby ludzkość szła jakoś na­przód, a zatem ja (i, jak mi się zdawało, Leonora) wyobrażałem sobie, że porządek świata winien zmie­rzać w kierunku utrzymywania przy życiu istot cier­piących na serce. Trudno sobie wyobrazić, jak' bardzo taki zawód może pochłaniać — jak błahe wydają się z tego punktu widzenia sprawy monarchów, republik

i wolnych miast. Skrawek wyboistej drogi pod opona­mi samochodu, parę kolejnych „szenkuję paniom” przy nieoczekiwanych podrygach — takie drobiazgi starczały, abym zaczynał piorunować 'Wobec Leonory przeciwko jakimś zwykłym lub wielkim książętom

f

czy wolnym miastom, przez których terytoria przyszło nam jechać. Złościłem się niczym makler giełdowy, któremu dzwony miejskich kościołów przeszkadzają w rozmowie telefonicznej. Mówiłem o średniowiecz­nych przeżytkach i dostatecznie chyba wygórowanych podatkach...

Wracam do wadliwych połączeń w Brukseli pocią­gów z Calais. Rzecz polega na tym, że nawet najkrót­sza podróż morska miewa często kapitalne znaczenie dla osób chorych na serce. Otóż na kontynencie euro­pejskim istnieją dwa renomowane uzdrowiska dla ta­kich pacjentów. Nauheim i Spa. Chcąc dojechać do nich z Anglii przez Calais (po możliwie najkrótszej podróży morskiej) trzeba korzystać z połączeń w Bru­kseli. Tymczasem belgijskie pociągi nie czekają nigdy ani ułamka sekundy na pociągi przybywające z Ca­lais lub Paryża. Jeżeli nawet francuski pociąg zdąży w porę, nieodzowny jest bieg (bieg dla osoby chorej na serce!) przez nieznane zakręty brukselskiego dwor­ca, następnie zaś skok na wysokie stopnie ruszającego wagonu. Jeżeli natomiast nie trafi się na połączenie, grozi czekanie przez pięć albo sześć godzin... Często nie sypiałem po nocach złorzecząc tej perfidii...

Moja żona biegała. Nigdy nie próbowała zbudzić we mnie przekonania, że brak jej odwagi i siły, jak­kolwiek wprowadzała mnie w błąd w innych kwe­stiach. Tylko raz w ekspresie niemieckim pochyliła się w tył, przymknęła oczy i dłonią dotknęła Iboku... Była dobrą aktorką, a ja w podobnych przypadkach przeżywałem piekło — istne piekło! Rozumiesz, mil­czący słuchaczu? Florence była mi żoną i zarazem nieosiągalną władczynią. Utrzymanie jej na tym świe- cie stanowiło dla mnie zajęcie, karierę, ambicję! Wy­pada przyznać, że połączenie tych wszystkich atry­butów w jednej osobie zdarza się rzadko. Leonora

była równie dobrą aktorką! Na Jowisza! Godzinami potrafiła słuchać moich rojeń na temat odpornego na wstrząsy świata. Tylko czasami dostrzegałem na jej twarzy wyraz roztargnienia — jak gdyby matka słu­chała paplaniny swawolącego na jej kolanach dziecka albo innymi słowy, jak gdybym ja chorował na serce.

Nie wolno zapominać,' że serce Edwarda Ashburn- hama funkcjonowało bez zarzutu. Kapitan podał się do dymisji; opuścił Indie i po drodze do Nauheim okrążył połowę globu dla kobiety rzeczywiście chorej na serce. Taki to był sentymentalny osioł. W istocie rzeczy Ashbumhaimowie powinni byli zostać w In­diach, oszczędzać, wynajmować nadal swój dom w Branshaw Teleragh.

Naturalnie nic nie wiedziałem wówczas o sprawie Kilsyte. Jak ta sprawa wyglądała? Edward pocałował w przedziale kolejowym młodą służącą i tylko dzięki łasce boskiej, sprawnemu funkcjonowaniu hamulców bezpieczeństwa i przychylnemu stanowisku sądu (któ­ry nosi, zdaje się, nazwę Ława Hampshire) uniknął wielu lat 'więzienia w Winchester. Usłyszałem o tym od Leonory dopiero w trakcie jej finałowych wynu­rzeń.

Zastanów się, milczący słuchaczu, nad nieszczęsnym Edwardem; kto i ak ktá~¿le. .ia mam prawo prosić cię

o to! Czy podobna, by takiego właśnie niefortunnego głupca dręczył ślepy, nieodgadniony los? Bo inaczej nie można traktować jego dziejów. Po prostu nie moż­na. Wolno mi być takiego zdania^.ponieważ ten czło­wiek był (przez lata kochankiem mojej żony. On za­bił ją, a mnie odebrał całą radość życia. Mimo to ża­den kapłan nie ma prawa twierdzić, że nie powinienem prosić o zmiłowanie dla ciebie, niemy towarzyszu przy kominku, świata i Boga, który stworzył Ashbum- hama wraz z jego żądzami i szaleństwem.

Oczywiście mógłbym nie dowiedzieć się wcale o spra­wie Kilsyte. Nie miałem wspólnych znajomych z Ash- burnhamami i uważałem ich po prostu za „ludzi bardzo dobrze” — szczęśliwych posiadaczy wielu skąpanych w słońcu akrów na południu Anglii. Ludne z dobrego towarzystwa! Na Boga! czasami myślę, że biedny Ed­ward wyszedłby lepiej, gdyby sprawa Kilsyte zyskała szeroki rozgłos, gdybym musiał dowiedzieć się o niej. Przez lata szeptaliby na ten temat kuracjusze, kelne­rzy, pokojówki, wreszcie cała historia rozpłynęłaby się we współczuciu, które tam i ówdzie tuła się po zie­mi. Przypuśćmy, że Ashbumham odsiedziałby siedem lat w winchesterskim więzieniu lub jakimś innym miejscu, dokąd tajemnicza i niewidoma sprawiedliwość odsyła ludzi, którzy nie w porę ulegli przyrodzonej namiętności. Cóżby się stało? Po niejakim czasie plotkarze z tarasu kursalu w Nauheim zaczęliby go nazywać „biedakiem”. Naturalnie mieliby na myśli ruinę jego kariery. Zostałby wówczas dobrym żołnie­rzem z przygarbionym grzbietem...

Lepiej] byłoby dla niego, gdyby zgarbił się przed­wcześnie. Tysiąckroć lepiej! Sprawa Kilsyte miała miejsęe w okresie, gdy zaczynał uświadamiać sobie chłód i obojętność żony, toteż potężnie nim wstrząs­nęła. Od tamtego momentu raz na zawsze dał spokój służącym i naturalnym rzeczy porządkiem zajął się energiczniej osobami z własnej sfery. Podobno pani Maidan — młoda mężatka, za którą Edward przyje­chał z Birmy do Nauheim — zainteresowała się nim żywiej, gdy jął przysięgać, iż pocałował ową służącą w wagonie, ponieważ został sprowokowany. Tak przy­najmniej twierdziła Leonora, powołując się na słowa pani Maidan. Istotnie został sprowokowany przez własną Obłąkańczą pasję poszukiwania kobiety odpo­wiadającej mu idealnie.

Edward był prawie zupełnie szczery... Tak, na Boga! Był szczery przynajmniej w swojej miłości dla pani Maidan, uroczej, drobnej kobietki o eiemmych włosach

i wyjątkowo długich rzęsach. Florence bardzo ją po­lubiła. Biedaczka sepleniła trochę i uśmiechała się ra­dośnie. Często widywaliśmy ją w ciągu pierwszego miesiąca znajomości z Ashbumhamami. Później umar­ła cicho... Naprawdę miała słabe serce...

Biedna, mała pani Maidan — taka łagodna i młoda! Nie mogła liczyć więcejl niż dwadzieścia trzy lata

i w Chitral zostawiła męża, o ile mi wiadomo, dwu­dziestoczterolatka. Takich dzieciaków nie wolno zosta­wiać na łasce losu, więc Edward nie opuścił pani Mai­dan. Sądzę, że niie mógłby opuścić. Nawet ja, po tylu latach, zdaję sobie sprawę, że jestem po trosze zako­chany w jej pamięci. Wspominając ją uśmiecham się bezwiednie, jak gdybym myślał o czymś, oo spoczywa w pachnącej lawendą szufladzie w starym domu, któ­ry bardzo dawno pożegnałem. Była taka... taka potul­na, uległa... Uległa nawet wobec mnie, z którym nie liczyło się nigdyTiajinmejsze^dziecko! 'Tak, to. istotnie opowieść najsmutniejsza...

Stanowczo byłbym wolał, by Florence dała spokój biednej pani Maidan i jej zabawie w cudzołóstwo, chociaż mała kdbietka zachowywała się dziecinnie. Sądzę, że nie wiedziała nawet, jak się taki okropny wyraz pisze. Nie, chodziło tam raczej o uległość wo­bec nieodgadnionych, szaleńczych mocy, które tam­tego nieszczęśnika wiodły ku nieuchronnej katastro­fie. Podejrzewam, iż wpływ Florence na Ibieg wy­darzeń był znikomy. Gdyby Ashbumham nie po­rzucił małej! pani Maidan dla m>j, groihnłhy tn rfla kogoś innego... Czy ja wiem? Zapewine biedna, mło­da istota umąrłaby i w innych warunkach — musia- ła rychło .rozstać ~sie z-jnaśźyiin światem Ale- przed

śmiercią nie zmoczyłaby łzami poduszki. Nie musiała­by słuchać w czasie popołudniowej sjesty, jak pod jej oknem Florence tłumaczy Edwardowi zasady kon­stytucji Stanów Zjednoczonych. Miałbym dziś przy­jemniejszy smak w ustach, gdyby moja żona pozwo­liła tej biedulce umrzeć spokojnie.

Leonora zachowała się w pewnym sensie stosowniej. Po prostu dała pani Maidan po twarzy. Tak! W przy­stępie nieopanowanej furii wymierzyła jej policzek w hotelowym korytarzu przed drzwiami pokoju Ed­warda. To właśnie wydarzenie zapoczątkowało osobli­wą zażyłość między panią Ashburnham a Florence.

Rozumiesz zapewne, milczący słuchaczu, że taka za­żyłość była istotnie osobliwa. Oceniając ją na dystans, przyznać należy, że trudno o coś mniej prawdopodob­nego niż fakt, iż Leonora, najbardziej dumna pośród stworzeń bożych, zawarła nagle znajomość z parą przygodnie spotkanych Jankesów, nie lepszych dla niej niż dywan pod stopami. Można by zapytać, z czego właściwie Leonora była dumna? Z czego? Nazywała się Powys i poślubiła Ashbumhama. Chyba to wystar­czający powód do patrzenia z góry na przygodnie spotkanych Amerykanów — jeżeli naturalnie patrzy się na nich z góry bez ostentacji. Z czego ludzie 'by­wają dumni? Nie wiem. Leonora mogła szczycić się swoją cierpliwą 'Wyrozumiałością i tym, że utrzymu­je męża z dala od sądu dla bankrutów. Chyba to naj­słuszniejsze przypuszczenie.

W jaki sposób moja żona zawarła ową znajomość? Otóż idąc na obiad minęła zakręt korytarza i natknęła się na dziwną scenę. Złoty kluczyk, który Leonora nosiła zawsze przy bransoletce, zaplątał się we włosy pani Maidan. Nie padło ani jedno słowo. Młoda ko­bietka była bardzo blada i na policzku miała różową plamę. Kluczyk tkwił uparcie pośród czarnych loków. Lj

Wreszcie Florence zaradziła złu, bo pani Ashbum- ham była tak rozdrażniona, że bez wstrętu nie potra­fiłaby dotknąć tamtej.

Nadal panowało milczenie. Rozumiesz, milczący słu­chaczu? W cztery oczy Leonora mogła posunąć się da­leko i spoliczkować panią Maidan. Jednakże na widok osoby obcej opanowała się cudownie. Milczała zra­zu, a następnie, gdy moja żona oswobodziła kluczyk, zdobyła się na słowa:

Jestem strasznie niezręczna... Próbowałam po­prawić grzebień we włosach pani Maidan.

Atoli młoda kobietka nie nazywała się Ashbumham z domu Fowys. Była skromną 0’Flaherty, a za męża miała chłopca z wiejskiej plebanii. Nic dziwnego, że chwiejnie odeszła korytarzem, połykając łzy. Tymcza­sem Leonora nadal grała obraną rolę. Ostentacyjnie uchyliła drzwi pokoju męża, by w obecności Florence zwrócić się doń życzliwie.

Edwardzie! — zawołała.

Ashbumhama nie było w pokoju. Rozumiesz, mil­czący słuchaczu, jakie to miało znaczenie? Leonora jeden raz w życiu skompromitowała się wówczas ¡nie­odwołalnie.

To okropne — jęknęła głucho. — Biedna, mała MaisieL.

Opanowała się ponownie, tym razem jednak za póź­no. Dziwna historia! Doprawdy — dziwna!

Chcę oddać Leonorze pełną sprawiedliwość. Przede wszystkim kocham ją serdecznie, a po wtóre jestem zdania, że potknęła się właśnie o tę sprawę, która przy sposobności zniszczyła mój miniaturowy światek ro­dzinny. Nie wierzę, i Leonora nie wierzy, by biedna, mała Maisie Maidan była kiedykolwiek kochanką Ed­warda. Serce miała naprawdę chore. Pierwszy namięt­ny uścisk mógłby przynieść jej zgubę. Wyraziłem to

bez ogródek, ale w danym przypadku uważam słowa proste za najwłaściwsze. Pani Maid an rzeczywiście cierpiała na to, co tamtych dwoje udawało dla włas­nych celów.

Dziwna historia, prawda? Jeden z ponurych figli, jakie Opatrzność płata nam niekiedy. Ale nie na tym koniec. W każdej innej! chwili pani Ashbumham nie troszczyłaby się, czy biedna Maisie jest lub nie jest kochanką jej męża. Może nawet doznałaby ulgi, gdyby ustał sentymentalny bełkot Edwarda nad wybranką, gdyby wybranka przestała słuchać potulnie bełkotu.

Tak! Stanowcza Leonora nie pytałaby, czy tamta jest lub nie jest kochanką jej męża. Ale uderzając małą Maisie, wymierzyła policzek światu niemożliwe­mu do zniesienia. Tego dnia po południu miała nie­zwykle przykrą scenę z Ashbumhamem.

Leonora korzystała z prawa otwierania mężow­skich listów, ilekroć uważała za wskazane. Zagarnęła to prawo, ponieważ interesy kapitana znajdowały się w opłakanym stanie, a biedny kapitan kłamał tak nie­miłosiernie, że przywilej wglądania w jego tajemnice wydał się żonie nieodzowny. Istotnie — innej drogi nie miała. Nieszczęsny głupiec wstydził się swoich wyfbryków i nie'śmiał o nich mówić, należało więc do­bywać z niego prawdę specjalnymi metodami.

Nie mogło to być izajęcie budujące. Jednakże tam­tego popołudnia, kiedy Edward odbywał zaleconą przez lekarza półtoragodzinną drzemkę, żona otworzy­ła list, jak mniemała od pułkownika Herveya. Ash- bumhamowie zamierzali odwiedzić go w Linlithgow­shire w ciągu września i Leonora zapomniała, na jaką datę ustalono przyjazd — jedenasty czy osiemnasty. Adres na kopercie przypominał do złudzenia charak­ter pisma pułkownika Herveya.

Leonora nie myślała tym razem o szpiegowaniu, lecz

okazała się szpiegiem. Odkryła, iż Ashbumham płaci mniej: więcej trzysta funtów rocznie nie znanemu jej dotąd szantażyście. Otrzymała cios okrutny — niemal śmiertelny — 'gdyż nie wątpiła, że zdołała już zgłębić do dna otchłań mężowskich długów. Były pokaźne, a przyczynę ich stanowiła bardzo zwyczajna sprawa: przygoda w Monte Carlo z międzynarodową awantur­nicą, która uchodziła za kochankę rosyjskiego wielkie­go księcia. Za tydzień czułych względów dama ustali­ła cenę: diadem z pereł wart dwadzieścia tysięcy fun­tów. W normalnych okolicznościach Edward nie był hazardzistą, a spieszne zmobilizowanie takiej kwoty nie powinno było nastręczyć mu trudności. Mógłby so­bie pozwolić na wygórowane honorarium i znaczny koszt tygodniowego pobytu w hotelu z czarującą isto­tą. Wart był wtedy co najmniej pół miliona dolarów.

Niestety licho go podkusiło. Poszedł do kasyna i zos­tawił tam czterdzieści tysięcy funtów. Czterdzieści tysięcy dobrych, angielskich funtów pożyczonych u lichwiarzy! Nie zrezygnował jednak. Musiał zaznać łask wybranki. To była dominująca pasja. Po ¡targach spełnił zachciankę kosztem nieporównanie niższym niż dwadzieścia tysięcy funtów. Niewątpliwie mógł był załatwić to i przed przegraną. Moim zdaniem, dziesięć tysięcy dolarów suto pokryłoby rachunek.

Tak czy inaczeji, powstała znaczna luka w- fortunie przekraczającej nieco sto tysięcy funtów. Oczywiście Leonora musiała zabrać się do porządków, bo Edward biegałby tylko od lichwiarza do lichwiarza. Stało się to rychło po odkryciu przez żonę jego zdrad, jeżeli podobne historie godzi isię nazwać zdradami. Dowie­działa się o nich dzięki plotkom, a Bogu tylko wiado­mo, jak potoczyłyby się wydarzenia w odmiennym wypadku. Najprawdopodobniej Edward ukrywałby prawdziwy stan rzeczy, dopóki Ashbumhamowie nie

zostaliby bez pensa. Na szczęście Leonora zdołała trafić do wierzycieli i określić potrzebne kwoty. No

i wyjechała do Anglii.

Wyjechała do Anglii, by nie2!włocznie porozumieć się z adwokatem własnym i męża. Edward spoczywał tymczasem w objęciach swojej Circe w Antibes, do­kąd schroniła się ta para.

Kosztowna dama obrzydła mu szybko, lecz nie tak szybko, by Leonora nie zdążyła załatwić tego czy owe­go. Wiele nauczyła się od wspomnianego adwokata

i przygotowała program niemniej szczegółowy niż plan generała Trochu opracowany w 1870 roku, a zmierzający do zagrodzenia Prusakom drogi do Pa­ryża. Zrazu plan jej był równie skuteczny jak tam­ten. Tak przynajmniej zdawało się na pozór.

Opisywane wydarzenia rozegrały się w 1895 roku, czyli poprzedziły o mniej więcej dziewięć lat ów wie­czór, kiedy Florence zyskała przewagę nad Leonorą, bo inaczej trudno to określić... Otóż pani Ashbunnham zmusiła męża, by cały swój mająteic~pfzepisał na nią. Mogła zmusić go do wszystkiego, gdyż biedak na swój nieporadny, niemądry sposób bał się jej gorzej diabła. Podziwiał ją również i kochał tak, jak mężczyzna może kochać żonę. Wykorzystała to i jęła traktować biedaka niby kogoś, czyim majątkiem administruje sąd dla bankrutów. Wydaje mi się, że był to Obrót sprawy najpomyślniejszy dla Ediwarda.

Przez pierwsze trzy lata pani Ashbumham miała pełne ręce roboty. Niespodziewane zobowiązania wy­rastały jak grzyby po deszczu, a poczciwy szaleniec bynajmniej nie ułatwiał sytuacji. Widzisz, milczący słuchaczu, nieobliczalnym namiętnościom towarzyszył również nieobliczalny wstyd z racji tych namiętności. Trudno uwierzyć, ale ten człowiek naprawdę szanował czystość wyobraźni swojej żony. Naprawdę zżymał się

«/

i buntował na myśl, że Leonora mogłaby się dowie­dzieć o istnieniu na świecie takich zdrożności, jakie on praktykuje. W rezultacie przeczył zapamiętale wszelkim zarzutom, iż robił cośkolwiek i kiedykol­wiek. Pragnął ratować dziewiczość myśli Leonory. Sam to przyznawał w trakcie długich końoowych roz­mów ze mną — podczas gdy Mała była w drodze do Brindisi.

Otóż przez pierwsze trzy lata nie brakowało wzru­szeń Leonor ze i w tamtym okresie Ashbumhamowie kłócili się często.

Tak, milczący słuchaczu! Kłócili się zawzięcie. Dziw­ne, prawda? Wydawałoby się raczej, że ona powinna nienawidzić po cichu, on zaś narzekać płaczliwie. Sy­tuacja jednak przedstawiała się inaczej... Namiętności Edwarda i wstyd z ich racji uzupełniała głęboka wia­ra w obowiązki związane z jego pozycją — wiara chwilami niedorzecznie kosztowna. Mam nadzieję, że mówiąc o długach Ashlburnhama nie wytworzyłem wrażenia, iż uważam go za niepoprawnego libertyna. Nic podobnego! Cechował go czysty sentymentalizm. Młoda służąca ze sprawy Kilsyte była ładna, zarazem jednak smutna i przygnębiona. Jestem przekonany, że kradnąc jej całusa, Edward miał na względzie prze­de wszystkim pociechę. Gdyby uległa później jego ga­daninie, niewątpliwie urządziłby biedaczkę wygodnie w skromnym domku w Portsmouth albo Winchester

i przez cztery czy pięć lat dochowywałby jej wiary. Coś podobnego godziłoby się z jego stylem.

Tylko dwie pośród spraw sercowych Ashbumhama kosztowały go grube pieniądze: awantura z kochanką wielkiego księcia i romans, o którym informował otwarty przez Leonorę list szantażysty. Była to zresz­tą historia sentymentalna z osobą zupełnie na miejscu, a nastąpiła po katastrofie w Monte Carlo. Tym razem

chodziło o żonę kolegi i oficera i Leonora wiedziała dokładnie o mężowskich uczuciach — uczuciach praw­dziwych i niezmiennych przez lat kilka. Miłości bied­nego Edwarda logicznie pięły się w górę. Na początek służąca, następnie kurtyzana, po niej' zaś kobieta z to­warzystwa, która nie dobrała się z mężem. Istotnie miała bardzo nieprzyjemnego męża szantażystę, który przy pomocy listów i innych sztuczek wyłudzał od kapitana trzysta do czterystu funtów rocznie. Groził sprawą rozwodową — ni mniej, ni więcej. Później przyszła Maisie Maidan, a po biednej Maisie tylko je­den romans i następnie wielka miłość życia Edwarda Ashlbumhama. Małżeństwo z Leonorą ułożyli rodzice, chociaż więc biedak szczerze podziwiał żonę, darzył ją jedynie życzliwością. No i odczuwał gwałtowną po­trzebę jej moralnego ,poparcia.

Najdotkliwsze jednak zobowiązania biednego Ed­warda wynikały z hojności właściwej jego pozycji. Według słów Leonory ustawicznie zmniejszał czynsze dzierżawcom i dawał im do zrozumienia, że obniżka jest stała. Raz po raz ratował pijaków, którzy stawali przed jego sędziowskim stołem, starał się sprowadzać na drogę cnoty prostytutki i miał istnego bzika na punkcie dzieci. Trudno uwierzyć, jak wielu -wykole­jeńców potrafił wyszukiwać i zabezpieczać na przy­szłość. Leonora podała mi liczby, które uważam za przesadzone, więc nie zamierzam ich przytaczać. Wszy­stko to uważał za swoje trwałe obowiązki — podobnie jak niewiarygodnie wysokie dotacje na szpitale, skau­tów, Towarzystwo Przeciwników Wiwisekcji...

Aha! Fundował również nagrody na regionalne wy­stawy bydła.

Leonora zajęła się tym wszystkim, ponieważ Ash- bumhamowie nie mogli gospodarować w Branshaw Manor na dawną modłę, skoro pieniądze przeszły do

rąk wielkoksiążęcej kochanki. Podniosła czynsze do pierwotnego poziomu. Przepędziła pijaków z oddanych im domów. Instytucje dobroczynne zawiadomiła, że nie mogą liczyć na dalsze dotacje. Tylko dzieci potrak­towała mniej bezwzględnie. Prawie wszystkim zape­wniła utrzymanie do wieku, w którym mogły pójść do terminu lub służby. Rozumiesz, milczący słuchaczu? Sama była bezdzietna.

Nie miała dzieci i sobie przypisywała winę. Pocho­dziła i ubogiej gałęzi Powysów i została wydana za nieszczęsnego, kochanego Edwarda bez klauzuli, iż po­tomstwo zrodzone z tego związku będzie wychowane w katolicyzmie. Dla Leonory równało się to śmierci duchowej. Przekazałem ci, milczący słuchaczu, błędny obraz, jeżeli nie dostrzegłeś, że pani Ashburnham to niewiasta o nieugiętym, chłodnym sumieniu — jak na Ogół angielscy katolicy.

Osobiście nie mam sympatii do katolicyzmu. Nic na to nie poradzę, imimo przyjaźni z Leonorą. Na myśl

o „niewieście przyobleczonej w szkarłat i karmazyn” 1 odczuwam zawsze podświadomy lęk, którym nasiąkłem w spokoju i ciszy Domu Zebrań Kwakrów przy Arch Street w Filadelfii. A zatem lwią część błędów popeł­nionych przez Leońorę w sprawie biednego, drogiego Edwarda przypisuję specyficznie angielskiej formie jej katolicyzmu. Oczywistą metodą wobec tego szaleńca byłoby zostawienie go własnemu losowi. Staczałby się wtedy ooraz niżej aż do poziomu trampa o pozorach dżentelmena i zapewne miewałby przelotne afery ser- oowe na włóczęgowskich szlakach. W takich warun­kach wyrządziłby mniej krzywd i sam nie cierpiałby tyle, a w każdym razie nie miałby tak wiele okazji, by

1 Biblijne określenie Kościoła rzymskiego; Apokalipsa św. Jana, XVII, 4,5.

rujnować innych, sobie zaś czynić wyrzuty. Bo kapi­tan Ashbumham był niedościgły w sferze czynienia sobie wyrzutów!

Moim zdaniem angielsko-katolickie sumienie Leo- nory, jej niezłomne zasady, a nawet cierpliwość były nie na miejscu w danym przypadku. Poważnie i naiw­nie wyobrażała sobie, że Kościół rzymski potępia roz­wody. Poważnie i naiwnie wierzyła, że Kościół rzymski to instytucja monstrualna i nierozumna, która spo­dziewa się i wymaga, by ona spełniła nieosiągalne za­danie i zmieniła Edwarda Ashburnhama w wiernego małżonka. Odznaczała się, jak powiedziałby Anglik, kalwińskim uporem. W Stanach Zjednoczonych Ame­ryki Północnej nazywamy to sumieniem w duchu No­wej Anglii, gdyż niewątpliwie taki typ umysłowości stanowi spadek ipo angielskich katolikach. Ludzie ci przetrwali wieki bezmyślnego, złośliwego ucisku i ostracyzmu, który bronił im przystępu do ¡urzędów publicznych. Do niedawna stanowili szczupły garnizon oblężony w nieprzyjacielskim kraju, a więc musieli surowo przestrzegać rygorów. Wszystko to przyczy­niło się do tej sztuczki, jaką jest w moim mniemaniu, fakt, że papiści angielscy przypominają dysydentów nawet techniką życia.

Papiści | kontynentu europejskiego to grzeszna, we­soła banda bez skrupułów, dzięki czemu mogą być oportunistami. Tacy ludzie załatwiliby się, jak należy, z biednym, drogim Edwardem. Wybacz, milczący słu­chaczu, że w 'tak niefrasobliwy sposób mówię o tych potwornych sprawach. Gdybym spróbował zmienić tan, załamałbym się i wybuchnął płaczem. Dajmy na to w Mediolanie lub Paryżu Leonora uzyskałaby w pół roku unieważnienie małżeństwa kosztem dwustu do­larów zapłaconych w odpowiednim miejscu. Edward zaś snułby się po świecie iw roli takiego trampa, o ja-

A

kim już wspominałem. Mógłby również ożenić się z szynkarką i dochowywać jej wiary do końca swoich dni, ponieważ urządzałaby mu publicznie okropne sceny, targała biedaka za wąsy i zostawiała na jego obliczu widoczne ślady. Coś w tym rodzaju przynio­słoby odkupienie Ibiednemu kapitanowi, który odczu­wał wprawdzie pasj!e i wyrzuty sumienia, zarazem jednak bał się scen w miejscach publicznych, plotek, awantur z rękoczynami — słowem rozgłosu. Wyszedł­by najlepiej, gdyby jego szynkarka piła, gdyż opieka nad żoną zapewniłaby mu uczciwe zajęcie.

Wiem, że mam słuszność, chociażby z racji sprawy Kilsyte. Widzisz, milczący słuchaczu, dziewczę poca­łowane w przedziale kolejowym było piastunką w do­mu głowy angielskich dysydentów — nie mam po­jęcia, jaki tytuł nosi taka osobistość. Otóż dżentelmen ów uwziął się, by zniszczyć Ashburnhama, który prze­wodził torysowskiej klice czy czemuś w tym sensie. No i biedny, drogi cierpiętnik diablo dostał za swoje. Zgłaszano interpelacje w Izbie Gmin, podejmowano próby zmiany kompletu sędziowskiego z Hampshire, sugerowano w Ministerstwie Wojny, że Edward jest niegodny stanowiska królewskiego oficera. Niewątpli­wie biedak otrzymał potężne cięgi!

Rezultat jest wiadomy. Ashbumham został raz na zawsze wyleczony z chęci buszowania pośród gminu. Leonorze wydawało się to błogosławieństwem bożym. Cóż dziwnego? Bardziej odpowiadało jej powinowactwo (jeżeli ooś podobnego godzi się nazwać powinowac­twem) z osobą typu pani Maidan niż z jakąś dziewką kuchenną. !

Sądzę, że na swój posępny sposób pani Ashburnham była naprawdę zadowolona, kiedy przybyła do Nau- heim.

Mężowskie finanse wyprowadziła niemal na czyste

wody. Zawdzięczała to latam oszczędzania w małych garnizonach Chitral i Birmy, gdzie koszty utrzymania są znikome w porównaniu z życiem wiejskiego magna­ta, a miłostki rozmaitego pokroju uchodzą za objaw normalny i nie wymagają wielkich nakładów. Kiedy więc pojawiła się pani Maidan, a młodociany wiek jej męża zaczynał grozić komplikacjami, Leonora przy­stała na powrót do kraju. Oszczędzała, skąpiła. Wy­najmowała obcym ludziom Branshaw Teleragh, sprze­dawała obrazy i pamiątki po Karolu I czy też kimś innym. Przez lata nie miała biedaczka na grzbiecie jakiej takiej sukni. Dzięki temu wszystkiemu — jak wyobrażała sobie — przywróciła ukochanemu mał­żonkowi pozycję materialną mniej więcej taką, jaką zajmował przed spotkaniem z kochanką wielkiego księcia. Edward pomagał żonie, jak umiał. Należał do typu mężczyzn, których inni mężczyźni lubią. Był re­prezentacyjny i zawsze miał w pogotowiu cygara, więc zyskiwał sympatię. Trudno się dziwić, że od czasu do czasu ten czy ów finansista udzielił mu korzystnych informacji. A Leonora nie miała nic przeciw drobnemu ryzyku. Angielscy papiści nie tchórzą zazwyczaj wobec hazardu. Czemu to przypisać? Nie wiem.

- W każdym razie prawie wszystkie zagrania giełdo­we pani Ashbumham były mistrzowskie i Edward znalazł się w sytuacji, która pozwalała mu otworzyć ponownie salony Branshaw Manor i odzyskać dawne stanowisko w hrabstwie. A zatem pani Ashbumham przyjęła Maisie Maidan niemal z rezygnacją — ba! niemal z westchnieniem ulgi. Rzeczywiście lubiła to biedne dziecko. Musiała przecież kogoś lubić. Ponadto miała do niej zaufanie. Wiedziała, że Maisie nie wy­ciśnie z Edwarda kilka tysięcy funtów w ciągu ty­godnia, gdyż Maisie inie chciała odeń przyjąć nawet skromnego pierścioneczka. Co prawda, kapitan plótł

i bredził na temat młodej! kobietki tonem, jakiego jego żona dotychczas nie słyszała, lecz naiwet to przy­nosiło pewną pociechę. Wydaje mi się, że Leonlora po­witałaby radośnie wielką miłość mężowsikiego życia: mogłaby wówczas odpocząć.

Trudno było istotnie o kogoś stosowniejszego niż mała pani Maidan — osoba tak poważnie chora, nie­zdolna do żadnych kosztownych wybryków. Leonora pokryła z własnych funduszów koszt jej podróży do Nauheim. Dyskretnie wręczyła pieniądze młodociane­mu (małżonkowi, gdyż Mailsie za nic nie przyjęłaby takiej pomocy. Ale młodociany małżonek umierał z obaiwy o życie Maisie. Biedaczysko!

Sądzę, że podczas rejsu z Indii pani Ashbumham była szczęśliwa jak nigdy dawniej. Edward, zajęty bez reszty swoją damą, traktował ją prawie po ojcowsku i nieustannie biegał z pokładu na pokład dźwigając pledy, lekarstwa i różne inne rzeczy. Jednakże zacho­wywał się z umiarem i nic podejrzanego nie przecie­kało do współpasażerów. Leonora z niemałym powo­dzeniem grała iswoją rolę, toteż zajęła przy pani Mai­dan pozycję niemal matki. Ogólnie biorąc wszystko wyglądało bardzo dolbrze: litościwe i bogate małżeń­stwo poczciwie ratowało nieszczęśliwą, ciemnowłosą małą kobietkę. Taki właśnie stosunek pani Ashbum­ham do biednej Maisie usprawiedliwiał wymierzany w hotelowym korytarzu policzek. Leonora skarciła dziecko, które w niestosownej chwili próbowało się­gnąć po czekoladkę.

Chwila była naprawdę niestosowna, gdyż wraz z otwarciem listu pokrzywdzonego kolegi-oficera opa­dły panią Ashbumham wszystkie daWne strachy. Zno- wiu widziała przed sobą nieskończenie długą drogę. Znowu drżała na myśl, że mąż ukrywa przed nią setki podobnych sprawek.

Lękała się, że będzie musiała zaciągnąć długi hipo­teczne, zastawiać w lombardzie bransoletki, przeżywać nowe, wciąż nowe okropności! Niewątpliwie miała za sobą denerwujące popołudnie. Szantażysta groził pro­cesem rozwodowym, a Leonorze zależało na uniknięciu rozgłosu nie mniej niż Edwardowi, postanowiła więc nadal płacić. Ale nie o to chodziło. Mogli sobie pozwo­lić na trzysta funtów rocznie. Leonorę dręczyły po­dejrzenia, że zobowiązań w takim stylu może być więcej.

Od lat nie rozmawiała z Edwardem; porozumiewała się z nim tylko w takich kwestiach, jak wybór naj­dogodniejszych pociągów lub przyjmowanie służby. Ale tamtego popołudnia powiedziała swoje. A on za­chował się nie inaczej niż zawsze — jak gdyiby po dziesięciu latach otworzyło się książkę i zobaczyło te same słowa. Powodowały nim znane motywy. Wolał zachować sekret, aby nie brukać czystych myśli żony odkryciem, że kolega-oficer może uprawiać szantaż. Chciał także ratować honor byłej flammy, która oczywiście nie współdziałała z mężem. Zaklinał się, przysięgał, że już nikt w świecie nie ma nic przeciwko niemu. Pani Ashbumham nie wierzyła mężowi. Wcale mnie to nie dziwi. Edward kłamał zbyt często.

Obecnie Leonora myliła się pierwszy raz w życiu. Miała do czynienia z uczciwą grą. Po kłótni Ashburn- ham poszedł prosto na pocztę i poświęcił kilka godzin na szyfrowanie telegramu do swojego adwokata. Chciał zlecić nieustępliwemu prawnikowi, by prześladującego go łajdaka postraszył niezwłocznym podjęciem kroków sądowych. Mówił później, że poczciwa, kochana Leo­nora niepotrzebnie uparła się wówczas, bo on napraw­dę nie miał więcej zatajonych długów i godził się na proces rozwodowy, gdyby szantażysta zechciał nadal bruździć. Był skłonny stawić czoło rozgłosowi, gaze­

tom, całemu gorszącemu widowisku. Tak mniej wię­cej brzmiały własne, proste słowa Ashbumhama.

Ale Edward popełnił drobny błąd. Nie poinformo­wał małżonki, dokąd się wybiera. Leonora widziała, że wszedł do swojego pokoju, aby Wziąć księgę szyfru, niezbędną do ułożenia telegramu. W dwie godziny później zobaczyła Maisie Maidan wychodzącą z tegoż pokoju. Wyobraziła sobie, iż Edward spędził w obję­ciach młodej osóbki dwie godziny, 'które ona poświę­ciła niemej rozpaczy, uznała więc to za lekką prze­sadę.

Tymczasem obecność Maisie w pokoju Ashburnha- ma dała się wytłumaczyć jej! ubóstwem, dumą oraz zwykłą prostotą ducha. Pani Maidan nie mogła po­zwolić sobie na pokojówkę i starała się w miarę moż­ności nie' korzystać z usług hotelowego personelu. Li­czyła się z każdym pensem, więc drżała na myśl o wy­sokich napiwkach przy końou pobytu w Nauheim. Tego rana pożyczyła od Edwarda jeden z jego impo­nujących futerałów, zawierający piętnaście par noży­czek różnych rozmiarów. Natomiast po południu zau­ważyła ze swojego okna odmarsz kapitana na pocztę i skorzystała ze sposobności, aby futerał zwrócić. Nie widziała w tym nic złego, aczkolwiek wstyd jej było, że przy okazji pocałowała poduszkę na łóżku Edwarda. Oto zbieg okoliczności, który wywołał bardzo niepo­żądane następstwa.

Pani Ashbumham zorientowała się natychmiast, że przykry incydent oddał ją w ręce mojej żony. Floren- ce musiała ocenić należycie sytuację i dzięki temu zyskała pozycję jedynej w świecie osoby, która miała prawo podejrzewać, iż Ashburnhamowie są nie tylko „ludźmi z dobrego towarzystwa” bez skazy i sekretu. Wobec tego Leonora postanowiła bez wahania, że nie uczyni wprawdzie z Florence swojej powiernicy (był-

by to w pewnym sensie haracz dla swoistego szantażu), lecz będzie ją obserwować, póki nie stworzy pozorów, że wcale nie jest zazdrosna o małą Maisie. Dlatego wkroczyła do jadalni ramię w ramię z moją żoną i tak bezceremonialnie zaprosiła się do naszego stolika. Tamtego wieczoru nie opuściła nas ani na minutę; pobiegła tylko na piętro do pokoju pani Maidan, aby poprosić ją o przebaczenie i o łaskawą zgodę na spa­cer we dwoje z Edwardem. Kiedy mała kobietka ze­szła niechętnie do salonu, gdzie siedzieliśmy wszyscy, Leonora powiedziała ostentacyjnie:

Rusz się, Edwardzie. Zaprowadź Maisie do ka­syna. Ja wolę porozmawiać z panią Dowell i usłyszeć wszystko o rodzinach z Connecticut wywodzących się z Fordkigbridge.

Wyszło bowiem na jaw, że przodkowie Florence byli dziedzicami na Bramshaw Teleragh dwa wieki wcześniej, niż pojawili się tam Ashbumhamowie. Kie­dy moja żona poszła spać, Leonora długo dotrzymy­wała mi towarzystwa w hallu. Chciała, abym był świadkiem wesołego powitania przez nią pary wraca­jącej z kasyna. Nieźle potrafiła grać.

Prawdę mówiąc, mogę dokładnie ustalić datę na­szej: wycieczki do M, bo tego samego dnia umarła biedna pani Maidan. Znaleźliśmy ją po powrocie. To straszne, jeżeli uprzytomnić sobie cały sens tej hi­storii.

Niewątpliwie ogrom mojej ulgi, gdy usłyszałem, że Leonora jest Irlandką i katoliczką, da ci, milczący słu­chaczu, pojęcie, jak bardzo byłem przywiązany do Ashburnhamów. Tak ich lubiłem, że do dziś dnia nie mogę pomyśleć o Edwardzie bez westchnienia. Sądzę, że bez tej znajomości nie wytrzymałbym dłużej. Za­nadto byłem zmęczony. Jestem też głęboko przekona­ny, że cały mój gniew zwróciłby się przeciwko mojej

73 h i

żonie, gdyby Leonora wytłumaczyła swój nieoczekiwa­ny wybuch zazdrością o Florence. Zazdrość uważałbym za chorobę nieuleczalną. Natomiast głupią gadaninę Florence o Irlandczykach i katolikach mogły zatrzeć bez śladu zdawkowe przeprosiny. Uporałem się z kło­potem w ciągu plus minus dwu minut.

Pani Ashlbumham wpatrywała się we mnie bystno i przenikliwie~gdy przygotowywalimtę akcję. Wresz­cie zabrałem głos: ' ¿yg/Lt-l ^

Proszę, niech pani pogodzi się z istniejącą sytua­cją. Przyznaję, że nie lubię pani religii. Mam za to wiele sympatii do pani. Mówiąc otwarcie,, nie spotka­łem dotąd nikogo, kogo mógłbym darzyć prawdziwą życzliwością i nikt chyba nie traktował mnie naprawdę życzliwie, tak jak, według mojego mniemania, pani.

Słusznie... Jestem panu życzliwa — odparła — życzliwa w wystarczającym stopniu, by sądzić, że wszyscy mężczyźni powinni być podobni do pana. Na­leży jednak brać pod uwaigę również innych ludzi.

Oczywiście miała na myśli biedną Maisie. Wzięła grudkę tynku leżącą na sięgającym nam piersi para­pecie tarasu. Przez chwilę mełła ją między kciukiem a palcem wskazującym. Wreszcie strzepnęła proch na murawę.

Pogodzę się z istniejącą sytuacją — zakończy­ła — jeżeli pan może się z nią pogodzić.

VI

Roześmiałem się, pamiętam, gdy pani Ashbumham powtórzyła mój zwrot „pogodzić się z istniejącą sy­tuacją” z nieoo przesadną powagą.

Nie chodziło mi o wielkie sprawy — powiedzia­łem. — Pragnąłem tylko przypomnieć, że wolny oby-

watel amerykański ma prawo myśleć, co mu się po­doba, o współwyznawcach pani. Sądzę również, że Florence wolno myśleć, co zechce, mówić zaś tyle, na ile pozwala dobre wychowanie.

Lepiej — odrzekła Leonora — niech nie mówi bodaj słowa przeciwko mojemu narodowi i mojej wierze.

Zdziwiłem się, bo jej głos zadźwięczał szczególnie surową nutą, niemal pogróżki. Zabrzmiało to tak, jak gdyby Leonora na serio chciała ostrzec żonę za moim pośrednictwem, iż wyrządzi jej krzywdę, jeżeli Flo­rence posimie się dalej. Tak, przypominam sobie do­kładnie. Pomyślałem wtedy, że pani Ashlbumham mówi nie do mnie, lecz do niej: „Możesz lżyć mnie, ile zechcesz. Możesz zabrać wszystko, co stanowi moją własność. Ale nie waż się pisnąć słówka przeciw wie- rze, która czyni ze mnie twój podnóżek.”

Jednakże Leonora miała niewątpliwie na myśli coś zupełnie innego. Ludzie z dobrego towarzystwa mogą różnić się wyznaniem, lecz nie grożą sobie z tej racji. Słowa jej należało raczej odczytać: „Lepiej niech Flo­rence nie mówi nic złego o moich współwyznawcach, bo na tym punkcie jestem wyjątkowo drażliwa."

Takie mniej więcej ostrzeżenie przekazałem żonie, która niebawem zeszła z baszty w asyście Edwarda. Chciałbym, milczący słuchaczu, abyś zrozumiał, że od tej chwili aż do momentu, kiedy Florence, Mała i Ed­ward odeszli na zawsze, nie postał mi nigdy w głowie cień podejrzenia, że coś jest, jak to się mówi, nie w po­rządku. Przez pięć minut brałem pod uwagę, że pani Ashbumham może być zazdrosna. Ale nigdy więcej nie dostrzegłem bodaj iskry zazdrości w tej gwałto­wnej osobie. Skąd mogłem domyślić się czegoś?

Wytrwale pełniłem funkcje pielęgniarza. Czy wobec tego miałem bodaj znikome szanse w rozgrywce ^

z trójką wytrawnych szulerów, którzy zmówili się, by kryć przede mną swoje karty? Jakie, u Boga Oj­ca, szanse? Oni grali we troje przeciwko jednemu i da­wali mi szczęście. Byłem taki szczęśliwy! Wątpiłem, czy raj, który zaciera całe doczesne zło, zdoła przy­nieść mi podobną błogość. Cóż lepszego mogli uczynić ci troje? Cóż mogli uczynić gorszego? Nie wiem.

Przez cały ten czas ja Ibyłem zdradzanym mężem, a Leonora kryła Edwarda. Oto krzyż, który musiała dźwigać w trakcie długiej kalwarii swego życia.

Pytasz, milczący słuchaczu, co przeżywa zdradza­ny mąż? Bóg mi świadkiem — nie wiem. Chyba nic nie przeżywa. Nie przypomina to piekła i oczywiście niekoniecznie musi być niebem. Ogranicza się zapewne do stanu pośredniego. Jak się taki stan nazywa? Praw­da! Otchłań. W każdym razie ja nic nie przeżywałem. Tamci umarli, odeszli do Sędziego, który, spodziewam się, otworzy przed nimi krynicę swojego zmiłowania. Nie moja sprawa rozmyślać na ten temat. Powinie­nem tylko powiedzieć to, co mówią współwyznawcy Leonory: „Requiem aeternam dona eis, domine, et lux perpetua luceat eis. In memoriam aeternam er it..." Jacy oni byli? Prawi? Nieprawi? Bogu jedynie wiadomo. Sądzę, że stanowili parę nieszczęsnych roz­bitków, którzy pełzają po naszej ziemi w mrokach wiecznego gniewu. To straszne!

Obraz Sądu, jaki objawia mi się niekiedy, jest aż nazbyt przerażający. Wyraża zapewne wpływ jakie­goś malowidła, które gdzieś i kiedyś oglądałem. Widzę niezmierną, zawieszoną w przestrzeni płaszczyznę, na' niej zaś trzy postacie — dwie splecione uściskiem, jedną rozpaczliwie samotną. Mój czarno-biały obraz Sądu to prawdopodobnie miedzioryt, ale ja nie potra­fię odróżnić starej ryciny od odbitki fotograficznej. Niezmierna płaszczyzna jest dłonią bożą długą i sze­

roką na wiele mil, rozpostartą nad i pod bezgraniczną pustką. Trzy postacie stoją w obliczu Boga, a samotna jest Florence.

Na myśl o jej beznadziejnym opuszczeniu przeży­wam nieposkromiony impuls, by zerwać się, skoczyć | ratunkiem i pociechą. Rozumiesz, milczący słucha­czu? Niepodobna Ibyć przez dwanaście lat czyimś pie­lęgniarzem i nie pragnąć pielęgnować nadal tej oso­by — nawet, jeżeli trafiła do ręki Boga, nawet, je­żeli nienawidzi się jej nienawiścią godną szatana wcie­lonego w węża. Powstrzymuję się jednak w te noce od litości, gdy nawiedza Hanie wizja Sądu, gdyż nie- nawidzę Florence. Nienawidzę! Nie oszczędziłbym jej nawet wiecznej samotaoścL_Nie powinna była postę­pować tak, jak postępowała. Była przecież Amerykan­ką — Amerykanką z Nowej Anglii. Nie dręczyły jej płomienne pasje Europejczyków. Bezlitośnie zniszczy­ła tego nieszczęsnego idiotę Edwarda, modlę się więc gorąco, aby przynajmniej on znalazł pokój w tkli­wym objęciu biednej, bardzo biednej Małej. Bo Maisie Maidan odzyska niewątpliwie młodego męża, a Leo- nora będzie gorzeć jasnym, czystym blaskiem gwiazdy polarnej czy też jednego z archaniołów bożych. A ja? Nie wiem. Może zrobią mnie po tamtej stronie win­dziarzem... Bądź co bądź Florence...

Ona me powinna była tak postępować — stanowczo nie powinna była. Za nisko upadła w grze. Z czystej próżności zagarnęła biednego, drogiego Ashbumhama. Wcisnęła się między niego a Leonorę wiedziona bez­sensownym duchem parafialnej filantropii. Trudno uwierzyć, że będąc kochanką Edwarda dążyła nie­ustannie do pojednania go z żoną! Bajała wciąż Leo- norze o „grzechów odpuszczeniu”, a traktowała to po­godnie — z amerykańskiego punktu widzenia. Nato­

miast Leonora traktowała ją według zasług — jak dziwkę. Pewnego ranka powiedziała do Florence:

Przychodzisz prosto z jego łóżka, by mi oznaj­mić, że to moje miejsce. Wiem i bardzo dziękuję.

Nawet takie słowa nie mogły powstrzymać mojej żony. Odpowiedziała, że ma ambicji, by po swoim krótkim życiu zostawić świat nieco jaśniejszym, niż go zastała. Mówiła, że chętnie zrezygnuje z Edwarda, którego przywiodła szczęśliwie do opamiętania, jeżeli naturalnie Leonora da mu sposobność do zgody. Twierdziła, że Ashbumhamowi potrzeba przede wszy­stkim tkliwości.

Leonora, przywykła od lat do takich zniewag, od­powiadała, o ile mi wiadomo:

Wiem, że z niego zrezygnujesz, a później będzie­cie pisywać do siebie potajemnie i cudzołożyć w wy­najmowanych pokojach. Dobrze was znam. Nie. Bar­dziej mi odpowiada obeona sytuacja.

Czasami Florence ignorowała takie słowa Leonory, jako niegodne damy z towarzystwa. Czasami próbo­wała tłumaczyć, że jej! miłość dla Ashbumhama jest wyłącznie duchowa — z powodu jej choroby serca. Pewnego razu obruszyła się nawet:

Sama przyznajesz, że wierzyłaś w jeigo miłość duchową z Maisie Maidan. Dlaczego mnie nie chcesz wierzyć?

Leonora czesała się przed lustrem w swoim poko­ju. Odwróciła głowę i popatrzyła na Florence, której zazwyczaj nie zaszczycała spojrzeniem. Popa<trzyła na nią chłodno, spokojnie i odpowiedziała:

Nie waż się wspominać imienia Maisie Maidan. Ty ją zamordowałaś. Ty i ja. Zamordowałyśmy ją obie. Jestem TÓwną tobie zbrodniarką. Nie życzę so­bie,, by mi to przypominano.

Florence zaczęła paplać, że nie mogła przecież

gkrzywdzić osoby prawie nieznajomej. Chciała rato­wać Maisie przed Edwardem, powodowana najczy­stszymi intencjami i chęcią zostawienia świata trochę lepszym. Tak wyobrażała to sobie i naprawdę tak myślała.

Zgoda — odparła pobłażliwie pani Ashburn- ham. — Umówmy się, że ja zabiłam Maisie i że to temat dla mnie bolesny. Człowiek niechętnie zazwy­czaj wspomina, że kogoś zabił. Cóż w tym dziwnego? Nie powinnam była, stanowczo nie powinnam była wywozić jej z Indii.

Leonora rzeczywiście zapatrywała się tak na spra­wę pani Maidan. Jej wypowiedź była zapewne zbyt ostra. Ale cóż, do jej specjalności należały ostre wy- f~ powiedzi.

Zdarzenia w dniu naszej wycieczki do prastarego miasta M miały następujący przebieg:

Leonora — pełna wówczas współczucia i pobłażania dla biednego dziecka — poszła wnet po powrocie do hotelu do pokoju pani Maidan. Chciała ją przyhołu- bić. Od razu spostrzegła zaadresowany do siebie list, który leżał na pustym okrągłym stole nakrytym czer- f wonym welurem. Treść była mniej więcej taka:

Ach, pani Ashlburnham! Jak pani mogła zrobić coś podobnego? Ufałam pani. Nigdy nie mówiła pani

o mnie i o Edwardzie, ale ufałam pani. Jak pani mogła kupić mnie od mojego męża? Niedawno dowiedzia­łam się, że pani mnie kupiła. Edward i ta pani z Ame­ryki rozmawiali o tym w hallu. Pani dała pieniądze na mój przyjazd do Nauheim. Jak pani mogła? Zaraz wracam do Banny’ego...

Banny był mężem pani Maidan.

Leonora twierdzi, że nie rozglądała się podczas czy­tania tego listu, miała jednak wrażenie, iż pokój ho-

telowy został uprzątnięty — że nie ma papierów na biureczku ani garderoby w szafie, Wyczuła^pełną na­pięcia ciszę — .ciszę, / jak się wyraz$aJ_wchłaniającą wszelkie'dźwięki, które mogłyby istnieć. Musiała wal­czyć z tym uczuciem' przebiegając-wzrokiem dalszy ciąg listu.

Nie wiedziałam, że jestem potrzebna na cudzołoż­nicę (biedne dziecko było półanalfabetką). Ja nie chciałam nigdy być taka, a pani bardzo źle postąpiła. A Edward mówił o mnie „biedna mała myszka” do tej pani z Ameryki. Zawsze nazywał minie małą mysz­ką w cztery oczy i ja nie miałam pretensji. Ale jak powiedział tak o mnie do obcej, to pomyślałam, że już mnie wcale nie kocha. Ach, pani Ashbumham, pa­ni dobrze znała świat, a ja nic nie wiedziałam. My­ślałam, że wszystko jest w porządku, bo zdawało mi się, że pani tak sądzi i gdyby było inaczej nie zabra­łaby mnie pani z Indii. Nie powinna była pani tak postąpić, szczególnie że uczyłyśmy się w tym samym klasztorze...

Leonora wybuchnęła płaczem, kiedy przeczytała ostatnie zdanie..Tak przynajmniej utrzymuje.

Nagle spostrzegła, że wszystkie bagaże Maisie są spakowane, jęła więc szukać samej Maisie po całym hotelu. Dyrektor powiedział, że pani Maidan uregulo­wała rachunek i poszła na dworzec, aby w Reisever- kehrsbureau poprosić o informację, jak może nie­zwłocznie dostać się do Chitral. Zdawało mu się, że widział, jak wracała, nie był wszakże pewien. W ogromnym hotelu nikt nie zaprzątał sobie głowy nieszczęsnym dzieckiem. A mała Maisie wędrując sa­motnie po hallu usiadła pewno na tle parawanu, za którym siedzieli Edward i Florence. Ani wówczas, ani

później nie dowiedziałem się, co zaszło między tą godną parką. Wyobrażam sobie jednak, że Florence zaczynała anektować Ashbumharna. Być może ob­darzała go słowami życzliwej przestrogi na temat spu­stoszeń, jakie szerzy w serduszku naiwnej kobietki. Taki prolog byłby niezawodnie w jej stylu. Natomiast Edward mógł zapewnić sentymentalnie, że w tej hi­storii absolutnie nic nie ma. Przecież Maisie to bied­na, mała myszka, której podróż do Nauheim jego żona pokryła z własnej kieszeni. Coś w tym rodzaju wy­starczyłoby niezawodnie i — jak się okazało — wy­starczyło.

Leonora niepokoiła się coraz bardziej i coraz żywszą odczuwała litość. Obeszła salony hotelowe, jadalnię, bar, czytelnię, ogród zimowy. Po co, u licha, ogród zimowy w hotelu czynnym tylko od maja do paździer­nika? Ale mimo wszystko ogród zimowy był w na­szym hotelu. Następnie pani Ashburnham wbiegła — słowo daję, wbiegła! — na schody, aby sprawdzić, czy Maisie nie wróciła tymczasem do siebie. Postanowiła zabrać dziecinę z okropnego Nauheim, gdzie sytuacji była nie do wytrzymania. Nie znaczy to zresztą, by nie zachowała chłodu. Leonora zawsze była Leonorą. Jednakże chłodna sprawiedliwość wymagała, aby w da­nym przypadku pani Ashburnham odegrała rolę mat­ki biednej, małej Maisie wychowanej w tym samym co ona klasztorze. Wyobrażała sobie, że Edwarda zo­stawi z Florence i ze mną, sama zaś poświęci się wy­łącznie nieszczęsnej dziecinie: otoczy ją atmosferą tkliwej! miłości, a następnie zwróci młodocianemu małżonkowi. Niestety, było już za późno.

Podczas pierwszej tam bytności Leonora nie rozej­rzała się po pokoju pani Maidan. Obecnie spostrzegła od razu sterczące za łóżkiem dwie małe stopy w trze­wiczkach z wysokimi obcasami. Maisie umarła w cza-

6 — od£S9Bfołslerz SI ji

sie dopinania pasów walizy. Widocznie był to dla niej zbyt wielki wysiłek. Umarła groteskowo. Jej drobne ciało osunęło się do dużego kufra, a ten zamknął się niby szczęki gigantycznego aligatora. Klucz trzymała w palcach. Ciemne włosy, włosy godne Japonki, roz­sypały się, zakrywając twarz i ciało.

Leonora dźwignęła lekkie niby piórko ciało i poło­żyła na łóżku. Maisie uśmiechała się, jak gdyby przed chwilą strzeliła gola w meczu hokeja na trawie. Ro­zumiesz, milczący słuchaczu, pani Maidan nie popeł­niła samobójstwa. Po prostu jej serce przestało bić. Widziałem ją całą pokrytą kwiatami. Długie rzęsy do­tykały policzków, na wargach gościł uśmiech. W dło­ni trzymała kiść lilii w taki sposób, że kwiaty spoczy­wały na ramieniu. W blasku gromnic wyglądała jak pan­na młoda, a .białe kwefy dwu zakonnic, które z ukry­tymi w dłoniach twarzami klęczały w nogach łóżka, przypominały dwa śnieżne łabędzie, które uniosą bied­ne dziecko do krainy tkliwej dobrotliwości lub do cze­goś w tym rodzaju. Leonora pokazała mi Maisie, ale nie dopuściła do niej tamtych dwojga. Rozumiesz, mil­czący słuchaczu? Wolała nie narażać na szwank deli­katnych uczuć biednego, drogiego Edwarda. On nie znosił widoku trupów. Leonora nie wspomniała mu słowem o liście nieboszczki, a więc jej śmierć uważał za najnaturalniejszą w świecie. Pocieszył się wkrótce. Otwarcie mówiąc, była to jedyną afera miłosna Ed­warda, która pozostawiła jego sumienie niemal w zu­pełnym spokoju.

CZĘŚĆ DRUGA

I

'Pani Maidan umarła czwartego sierpnia 1904 roku. Później nie zaszło nic ważnego aż do czwartego sier­pnia 1913 roku. Szczególna zbieżność dat, prawda? Nie wiem jednak, czy był to istotnie ponury, półżar- tobliwy i zupełnie bezlitosny figiel okrutnego Fatum, zwany zazwyczaj zbiegiem okoliczności. Być może działał również przesądny umysł Florence, który zmu­szał ją, niby osobę zahipnotyzowaną, do pewnych po­sunięć. Nie ulega wątpliwości, że czwarty sierpnia był datą znamienną w życiu mojej żony. Przede wszyst­kim przyszła na świat tego dnia. Następnie czwartego sierpnia 1899 roku wyruszyła w podróż dokoła świata ze stryjem w towarzystwie młodego człowieka imie­niem Jimmy. Nie był to wszakże zwykły przypadek. Poczciwy starszy dżentelmen, rzekomo chory na serce, uważał tę małą wycieczkę za urodzinowy prezent dla uczczenia pełnoletności bratanicy. Później, czwartego sierpnia 1900 roku, Florence pozwoliła sobie na coś, co niewątpliwie nadało ton całemu jej życiu — a także mojemu. Nie miała szczęścia. Prawdopodobnie chcia­ła tamtego rana złożyć sobie samej podarek na uro­dziny...

Czwartego sierpnia 1901 roku wyszła za mnie i po- żeglowała do Europy przy potężnym sztormie — sztor­mie, który podziałał zgubnie na jej serce. Tym razem

na pewno zrobiła sobie prezent urodzinowy z mojego nieszczęsnego życia. Przypomniało mi się, milczący słuchaczu, że dotąd nie powiedziałem ci nic o moiryr małżeństwię, Napomknąłem już chyba, że po raz pier­wszy spotkałem swoją przyszłą żonę u Stuyvesantów przy Czternastej ulicy. Moja decyzj!a była błyskawicz­na. Postanowiłem z całym uporem natury słabej, że jeżeli nawet nie zdobędę, to w każdym razie poślubię Flarence. Nie miałem żadnego zajęcia, nie prowadzi­łem interesów. Rozbiłem obóz w Stamfordzie, w bar­dzo podłym hotelu, i .zacząłem spędzać dnie w domu lub na werandzie panien Hurlbird. Ciotkom nie odpo­wiadały moje wizyty. Były dziwaczne i uparte, musia­ły jednak stosować się do obyczajów narodowych.

Florence miała własny salonik i mogła zapraszać tam, kogo zechce, więc odwiedzałem ją bez skrupułów. By­łem przerażająco nieśmiały, lecz w danej sprawie postępowałem jak kura, która przebiega na drugą stro­ną szosy przed samochodem. Wkraczałem do przytul­nego po staroświecku saloniku, zdejmowałem kapelusz i siadałem.

Florence miała oczywiście kilku innych kawale­rów — dziarskich przedstawicieli Nowej Anglii. Mło­dzieńcy ci pracowali za dnia w Nowym Jorku, a w ro­dzinnym miasteczku spędzali tylko wieczory. Wówczas jednak asystowali Florence i niemal dorównywali mi żarliwą wytrwałością. Należy jednak przyznać, że pan­ny Hurlbird odnosiły sią równie wrogo do zalotów tych panów.

Ciotki Florence były bardzo osobliwymi starszymi damami. Miałem niekiedy wrażenie, że należą do sta­rożytnego rodu obciążonego klątwą: były arystokra­tyczne, zawsze na miejscu i okropnie wzdychały. Cza­sami nawet widywałem łzy w ich oczach. Moje umizgi czyniły zrazu bardzo znikome postąpy. Przyczyną był

zapewne fakt, że najczęściej bywałem u Florence przy świetle dziennym, w upalne popołudnia, kiedy tumany kurzu wiszą w powietrzu niby mgła i sięgają wierz­chołków wąskolistnych wiązów. Noc jest porą słodkiej miłości, nie lipcowy dzień w Connecticut, gdy sama myśl o zbliżeniu nieledwje wstręt budzi. W ciągu dro tygodni nie pocałowałem wprawdzie Florence. lecz zdążyłem poznać jej proste pragnienia, które byłem w stanie zaspokoić.

Moja luba chciała wydać się za dżentelmena bez za­jęcia i osiąść w Europie. Życzyła sobie, aby jej przy­szły miał angielski akcent, nie mniej niż pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznego dochodu zabezpieczonego hipotecznie i nie zamierzał powiększać majątku. Na­pomykała też dyskretnie, że w małżeństwie wolałaby uniknąć zbyt płomiennych namiętności. Amerykanie, milczący słuchaczu, potrafią spoglądać bez zmrużenia powiek na związki takiego pokroju.

Oczywiście Florence udzielała mi tych wiadomości wśród potoków błyskotliwej wymowy. Coś niecoś od­słoniła wspominając Ponte Rialto w Wenecji, a przy barwnym opisie zamku Balmoral napomknęła, iż za idealnego męża uważałaby kogoś, kto mógłby zapewnić jej przyjęcie na dworze angielskim. W Wielkiej Bry­tanii spędziła blisko dwa miesiące, siedem tygodni poświęciła wycieczce turystycznej ze Stratfordu do Strathpeffer, przez jeden tydzień mieszkała jako pen- sjonariuszka u starej rodziny angielskiej rezydującej w okolicy Ledbury. Była to rodzina zubożała, lecz na- dail po pańsku dumna — jacyś państwo Bagshawe. Wędrowcy zamierzali spędzić następne dwa miesiące w owym prowincjonalnym zaciszu, lecz nagłe niepo­myślne wydarzenia (zapewne w sferze interesów stry­ja) wpłynęły na ich niespodziewany i przedwczesny powrót do Stamfordu. Młody człowiek imieniem Jim-

my został w Europie. Chciał zaznajomić się dokładniej z tą częścią świata i plan ów zrealizował. W przyszło­ści miał być nam bardzo przydatny.

Jej słowa nasuwały nieodparcie wniosek: Florence chłodno i spokojnie postanowiła, że nie spojrzy na­wet na mężczyznę, który nie wywiezie jej na stałe do Europy. Naturalnie dokonał tego pobieżny rzut oka na życie domowe w Anglii. Po ślubie zamierzała spę­dzić rok w Paryżu, później zaś kupić za pieniądze męża posiadłość ziemską w sąsiedztwie Fordingbridge, skąd Hurlbirdowie przybyli do Ameryki w 1688 roku. Na tej zasadzie chciała zająć miejsce w szeregach angiel­skiego ziemiaństwa. Sprawa została ustalona i przesą­dzona.

Uzyskanie ■ tych informacji znacznie podniosło mnie na duchu, gdyż nie sądziłem, by pośród znajomych Florence mógł znaleźć się ktoś odpowiadający jej wy­maganiom. Miejsoowi kawalerowie przeważnie nie do­równywali mi zamożnością, a nieliczni, równie jak ja bogaci, nie należeli do ludzi skłonnych porzucić uroki Wall Street nawet za cenę ręki panny Hurlbird. Jed­nakże nic szczególnego nie zaszło do końca lipca. Do­piero pierwszego sierpnia Florence podobno oznajmiła ciotkom, że chce mnie poślubić.

Nie wspomniała mi o tym, lecz zachowanie starych panien wykluczało wszelkie wątpliwości. Tegoż popo­łudnia panna Florence Hurlbird starsza zastąpiła mi drogę do saloniku bratanicy i z nie lada wzburzeniem powiodła do własnej bawialni. Staroświecki pokój w stylu z czasów kolonialnych stał się świadkiem bar­dzo dziwnej rozmowy pośród mebli na pajęczych nóż­kach, sylwetek, miniatur, portretu generała Braddocka i woni lawendy. Biedne staruszki cierpiały okrutne męki. Nie mogły niczego powiedzieć jasno. Załamywa­ły ręce i pytały półgębkiem, czy liczę się z czymś ta­

kim jak różnica temperamentów. Zapewniam milczący słuchaczu, iż odnosiły się do mnie życzli­wie — ba! okazywały nawet troskę o moją osobę — jiak gdyby poczytywały bratanicę za istotę zbyt trzpio- towatą dla młodzieńca o tak solidnych i poważnych cnotach.

Albowiem panny Hurlbird dostrzegły we mnie so­lidne i poważne cnoty. Być może zawdzięczałem to zdawkowemu zdaniu, że generała Braddocka cenię wyżej niż generała Waszyngtona. Rozumiesz, milczący słuchaczu? Hurlbirdowie stanęli po przegranej stronie W czasie wojny o niepodległość. Z tej racji zubożeli i doznali licznych prześladowań, o czym nie potra­fiłyby zapomnieć ciotki Florence.

Tak czy inaczej, drżały na myśl o europejskiej przy­szłoś oi dla mnie i bratanicy. Obie niemal zawyły, gdy usłyszały, że właśnie coś takiego chcę złożyć w darze ukochanej. Cóż w tym dziwnego? Europę uważały przecież za rynsztok wszelkich nieprawości, pełen wy­uzdanej rozpusty, a kolebkę rodu za kraj nie lepszy od innych. Długo mnie nawracały — bardzo długo jak na swoje możliwości.

Omal nie powiedziały, że małżeństwo to sakrament. Jednakże panna Florence ani panna Emilia nie zdo­łały się przemóc i sformułować wyraźnie takiego zda­nia. Omal nie powiedziały czegoś w sensie, że wcze­sna młodość bratanicy obfitowała we flirty.

Rozmowę zakońozyłem słowami;

Wszystko mi jedno. Nawet gdyby Florence ogra­biła bank, i tak poślubię ją i zabiorę do Europy.

Wówczas panna Emilia jęknęła głucho i zemdlała, panna Florence, nie bacząc na opłakany stan siostry, rzuciła mi się na szyję z krzykiem:

Nie czyń tego, John! Nie czyń. Jesteś przyzwoi­tym chłopcem — a następnie, gdy wychodziłem z ba­

wialni, by przysłać Florence na pomoc ciotce, doda­ła: — Należałoby powiedzieć ci więcej. Ale ona jest przecież dzieckiem naszej najdroższej siostry.

Luba przyjęła mnie i bladą niczym kreda twarzą.

Czy te stare ropuchy nagadały coś na mnie? — zapytała żywo.

Odparłem, że nic podobnego, i wyprawiłem ją spie­sznie do nad miarę zdenerwowanych ciotek. O pytaniu Florence nie pamiętałem do niedawna. Traktowała mnie zawsze bardzo dobrze i z niepoślednim taktem, jeżeli więc przypomniałem sobie tamto popołudnie, okazane wzruszenie przypisywałem jej gorącym uczu­ciom dla mnie.

Tegoż wieczora, kiedy zajechałem, by zabrać ją na przejażdżkę dwukółką, okazało się, że Florence prze­padła. Nie marnowałem czasu. Zamówiłem miejsce na „Pocahontasie”, który miał odpłynąć do Europy czwartego, sierpnia po południu. Później wróciłem do Stamford i wyśledziłem, że w ciągu dnia Florence zo­stała odwieziona na stację Rye, skąd, jak wybadałem, odjechała pociągiem w kierunku Waterbury. Nie wątpiłem, że udała się do. stryja. Staruszek przyjął mnie z kamienną, nieprzeniknioną twarzą. Oznajmił, że nie mogę zobaczyć się z Florence, ponieważ niedo­maga i nie opuszcza sypialni. Jednakże coś, co mu się wymknęło — jakiś dziwny biblijny zwrot, którego nie zapamiętałem — dało mi do zrozumienia, że rodzina nie zamierza wydać Florence za mąż do końca jej dni.

Postarałem się niezwłocznie o adres najbliższego pa­stora i drabinkę sznurową. Nie masz pojęcia, milczący słuchaczu, jak naiwnie załatwiało się wówczas takie sprawy w Stanach Zjednoczonych! Może i dziś podo­bnie się to odbywa? O pierwszej w nocy z trzeciego na czwartego sierpnia stanąłem w sypialni ukochanej. Byłem tak pochłonięty pragnieniem poślubienia jej,

że na myśl mi nie przyszło, aby składanie wizyty Flo­rence w jej sypialni o pierwszej nad ranem mogło być czymś nieprzyzwoitym. Zamierzałem tylko obudzić ją, ale nie spała. Czekała na mnie, zresztą krewni dopiero co życzyli jej dobrej nocy. Powitała mnie gorącym pocałunkiem. Pierwszy raz w życiu zostałem pocało­wany przez kobietę, a zarazem po raz ostatni pocału- Tiek kobiety miał dla mnie nieco flgpła:—

Wszystko, co nastąpiło później, wynikło zapewne z mojej winy. Chciałem co rychlej uporać się ze ślu­bem i drżałem na myśl, że krewni mogą mnie przy­łapać. Wobec tego przyjąłem zapewne awanse Florence z niejakim roztargnieniem. W niespełna pół minuty opuściłem panieńską sypialnię i zeszedłem po drabince. Lecz Florence kazała mi czekać nieprawdopodobnie długo i pastora zbudziliśmy około trzeciej nad ranem. Ta zwłoka stanowi, jak mi się zdaje, jedyny dowód, że w stosunkach ze mną Florence miała mimo wszyst­ko krztę sumienia. A może fakt, że przez chwilę tuli­ła się do mnie, świadczy o tym również? Czy ja wiem? Mam wrażenie, że gdybym odpowiedział wówczas cie­płem na ciepło, Florence odprawiłaby mnie z kwitkiem albo naprawdę zostałaby moją żoną. Ponieważ jednak zachowałem się jak dżentelmen z Filadelfii, wyzna­czyła mi bez skrupułów rolę pielęgniarza. Osądziła wi­dać, że nie wezmę jej tego za złe.

Później nie odczuwała chyba nigdy wyrzutów su­mienia. Realizowała tylko swoje plany. Nim zeszła na dół, zawołała na mnie z okna, a ja wspiąłem się niby małpa na groteskową drabinkę. Byłem już całkiem spokojny, ona zaś zwróciła się do mnie gwałtownym tonem:

Naprawdę odpłyniemy dziś o czwartej po połu­dniu? Nie kłamiesz, że masz bilety?

Rozumiałem, że bardzo jej zależy na oderwaniu się

od na pozór obłąkanych krewnych. Poczytywałem to za wystarczające usprawiedliwienie podejrzeń, że mógł­bym kłamać w takiej sprawie. Odpowiedziałem, że nasz rejs na „Pocahontasie” jest kwestią przesądzo­ną. Szepnęła wówczas... Noc była księżycowa. Ja sta­łem na drabince, a Florence prawie dotykała wargami mojego ucha. 'Widać było wzgórza otaczające Water- bury; tworzyły niezwykle spokojne tło za willą. Sze­pnęła wówczas raczej chłodno:

Chciałam wyjaśnić wszelkie wątpliwości przed spakowaniem bagaży. Widzisz — dodała — mogę za­chorować. Obawiam się, że mam słabe serce, takie jak stryj Hurlbird. To bywa dziedziczne.

„Pocahontas” nie kołysze — odszepnąłem. Ciekaw jestem, co działo się w głowie Florence pod­czas dwu godzin, któreTŚpędziłęm u stop dralbinki sznu­rowej? Za przeniknięcie tego dałbym niemało. Wy- obrażam sobie, że uprzednio nie sprecyzowała planów. W każdym razie na pewno nie wspomniała mi nigdy

o swoim sercu. Może pomysł zawdzięczała spotkaniu ze stryjem Hurlbirdem? Nie, wątpię, _że ciotka Emilia, która przyjechała z nią do Waterbury, ^ElSkotała go­dzinami, iż każda żywsza dyskusja może zabić sędzi­wego dżentelmena. Florence przypomniała sobie za­pewne środki ostrożności stosowane wobec poczciwego starego głupca w czasie podróży dokoła świata. Może to zrodziło konkretny projekt? Wydaje mi się jednak, że działały również skrupuły w stosunku'do—mnie. Wiem od Leonory, że Florence mówiła coś niecoś na ten temat. Leonora wiedziała o wszystkim, a raz po­sunęła się tak daleko,_że.zapytała moją żonę, jak mogła uczynić coś równie niecnego. Florence usprawiedliwiła się nieposkromioną namiętnością. Nieposkromiona na­miętność to, moim zdaniem, idealny pretekst uczuć wszelkiego rodzaju. Niekiedy nawet ż równym powo-

dzenieim tłumaczy uczciwe postępowanie. Przecież Flo­rence mogła odejść z tamtym facetem przed ślubem ze mną albo po ślubie. A gdyby nie starczyło im pie­niędzy, mogli poderżnąć sobie gardła albo pasożyto­wać na jej rodzinie. Jednakże Florence miała nie byle jakie wymagania; nie odpowiadałby jej w roli męża subiekt sklepu galanteryjnego. A stary Hurlbird zro­biłby subiektem tamtego faceta. Z serca go nienawi­dził. Nie. Jestem zdania, że Florence ma niewiele na usprawiedliwienie.

Bogu to tylko wiadomo. Moja żona była głupia i przerażona. Była także fantastką, a w owym czasie chyba naprawdę kochała tamtego durnia. Jedno jest pewne* on nie kochał nigdy biednej Florence.

Tak czy inaczej, usłyszawszy ode mnie, że „Poca- hontas” nie kołysze, moja ukochana odrzekła:

Będziesz musiał dbać o mnie troskliwie, tak jak dba się o stryja Johna. Wytłumaczę ci łatwo, na czym to polega.

Przestąpiła parapet okienny, jak gdyby wkraczała na pokład. Sądzę, że w tym momencie paliła za sobą mosty!

Rozmaite spostrzeżenia mogły mi niewątpliwie otwo­rzyć oczy. Kiedy wróciliśmy o ósmej do rezydencji stryja Johna, Hurlbirdowie byli kompletnie oszoło­mieni. Natomiast moja żona miała surowy, triumfu­jący wyraz twarzy. Ślub wzięliśmy około czwartej nad ranem, następnie zaś siedzieliśmy w podmiejskim lasku, słuchając jak ptak śmieszek przedrzeźnia sta­rego kocura. Zapewne Florence musiała być zdania, że zawieranie ze mną związku małżeńskiego trudno na­zwać czynnością wysoce atrakcyjną. Nie na wiele po­trafiłem się zdobyć w sferze elokwencji. Powtarzałem tylko z drobnymi wariacjami, że jestem bardzo, bar­dzo szczęśliwy. Zapewne przeżyłem zbyt głęboko ca\ą

01 i i

sprawę. Cóż? Hurlbirdowie Ibyli również zbyt prze­jęci, by mówić wiele. Wspólnie 'zjedliśmy śniadanie i moja żona poszła na piętro, aby opakować garderobę i drobiazgi. Stary Hurlbird skorzystał z okazji i ura­czył mnie płomiennym wykładem w stylu amerykań­skiego przemówienia. Mówił o niebezpieczeństwach czyhających na młode Amerykanki w europejskiej dżungli. Twierdził, że Paryż jest pełen wężów ukry­tych pod murawą, o czym on wie z własnych bolesnych doświadczeń. Na zakończenie powiedział coś, co mówią zawsze starzy, zacni, kochani durnie: wyraził nadzieję, że z czasem wszystkie kobiety amerykańskie staną się istotami bezpłciowymi. Naturalnie wybrał zupełnie in­ne słowa, ale treść pozostała.

Ostatecznie zaokrętowaliśmy się o pół do drugiej po południu przy pogodzie sztormowej. Fakt ten znako­micie pomógł żonie mojej, która schroniła się do swo­jej kabiny i zaczęła cierpieć na serce jluż opodal San- dy Hook. Bardzo przejęta stewardessa wbiegła na pokład, ja zaś niezwłocznie zbiegłem na dół. Nieba­wem otrzymałem liczne wskazówki, jak postępować z Florence. Większość ich pochodziła od niej, ale i le­karz okrętowy bąknął dyskretnie, iż winienem po­wstrzymać się od gwałtownych dowodów czułości. Bez wahania przystałem na to ograniczenie moich praw małżeńskich.

Naturalnie dręczyły mnie różne żale i wyrzuty. My­ślałem, że choroba serca Florence stanowiła powód ta­jemniczego pragnienia Hurlbirdów, by najmłodszą i najdroższą latorośl utrzymać w panieńskim stanie. Subtelność i dobre wychowanie nie pozwalały im wy­razić w słowach motywu takiego rodzaju. Byli prze­cież konserwatywnymi reprezentantami Nowej Anglii. Nie mieli ochoty tłumaczyć mężowi, że nie powinien całować żony na przykład w karczek. Nie mieli ocho­

ty poruszać drażliwych kwestii bez względu na mo­tywy. Dziwię się tylko, jakim, sposobem Florence wciągnęła do spisku lekarzy — kilkunastu lekarzy.

Bez wątpienia w serou jej były jakieś szmery. Mia­ła budowę płuc taką jak jej stryj Hurlbird, a towa­rzysząc mu długo musiała słyszeć wiele rozmów pro­wadzonych przez specjalistów na temat serca. W każ­dym razie spętali mnie dokładnie — żona, lekarze, no i Jimmy, ten okropny młody człowiek... Co, u licha, ona mogła w nim widzieć? Był pochmurny, mało­mówny, wiecznie strapiony. Nie miał talentu jako ma­larz. Nalany i śniady, nigdy nie golił się porządnie. Spotkał nas w Hawrze i niezwłocznie począł być uży­teczny. Trwało to dwa lata. Stale mieszkał w naszym paryskim apartamencie — czy byliśmy tam, czy też nas nie było. Uczył się malować u Juliena lub kogoś innego.

Facet trzymał zawsze ręce w kieszeniach swoich ohydnych amerykańskich marynarek — wywatowa- nych na ramionach i luźnych w talii. Jego ciemne oczy spoglądały posępnie i złowróżbnie. Ponadto utył nad­miernie. Na Boga! Przecież ja byłem znacznie lepszym mężczyzną!

Ośmielam się twierdzić, że Florence gotowa była przyznać mi pierwszeństwo. Świadczyły o tym pewne znaki. Czy zagadkowy uśmiech, z jakim spoglądała na mnie przez ramię wchodząc do łazienek w Nau­heim, nie stanowił zachęty? Mówiłem już na ten te­mat. Florence zdawała się szeptać: „Idę tam. Za chwilę stanę naga, biała, smukła... A ty jesteś męż­czyzną.” Może tak było istotnie?

Oczywiście Florence nie mogła tolerować długo ta­kiego faceta. Wyglądał jak wypchana kukła. Mówią, że był smukły, ciemnowłosy i pełen gracji w okresie, kiedy został jej kochankiem. Ale obijanie się po Pary-

żu 2a kieszonkowe Florence i sumy, które stary Hurlbird płacił mu, by nie wracał do Stanów Zjedno­czonych, zrobiło swoje. Jimmy miał brzuch jak męż­czyzna czterdziestoletni i na tle gastrycznym był skłonny do irytacji.

'~Boże! Jak oni mną kręcili! Przecież tych dwoje uło­żyło cały regulamin. Wspomniałem już o nim i o je­denastoletnim unikaniu w rozmowach takich tematów, jak miłość, nędza, zbrodnia... Dziś przeglądając to, co napisałem, spostrzegłem, że bezwiednie skłamałem. Twierdziłem, iż prawie nie spuszczałem oka z żony. Ale mówiąc otwarcie, sam łudziłem się do niedawna w tej materii. Dopiero po zastanowieniu uprzytomni­łem sobie, jak mało widywałem Florence. y Tamten facet wmówił we mnie, że najbaraziej jej potrzeba snu i samotności. Do pokoju żony nie powi­nienem nigdy wchodzić bez pukania, bo biedne, małe serduszko może nie znieść bodaj błahego wstrząsu. Krakał posępnie takie rzeczy, a oczy miał ciemne jak wrona! Cóż dziwnego, że po dziesięć razy na dzień wyobrażałem sobie śmierć nieszczęsnej Florence i pra­wie oglądałem jej drobne, blade, delikatne zwłoki? Na Boga! Wejść bez pozwolenia do jej pokoju! Nie przyszłoby mi to na myśl — podobnie jak włamanie do kościoła. Wolałbym już raczej dopuścić się takiej zbrodni i popełniłbym ją bez wahania, gdybym sądził, że stan serca żony wymaga świętokradztwa. A zatem

o dziewiątej wieczorem drzwi zamykały się za Flo­rence, która potulnie i na pozór niechętnie ulegała zaleceniom tamtego faceta. Życzyła mi dobrej nocy, jak gdyby była włoską damą cinque cento, która rozstaje się z kochankiem. A następnego dnia o dzie­siątej z rana opuszczała sypialnię — świeża niczym Venus wstająca z któregokolwiek łoża znanego z le­gend greckich. >

Drzwi jej pokoju były zawsze zamknięte na klucz, ponieważ obawiała się złodziei. Ale pod ręką miała podobno jakieś przemyślne urządzenie elektryczne. Wystarczyło ścisnąć małą gałkę, by cały dom posta­wić na nogi. A ja dostałem siekierę — siekierę, dobry Boże! — aby wyłamać drzwi, gdyby biedaczka nie zareagowała na kilka głośnych stuknięć. Nieźle to ob­myślili, nieprawdaż?

Nieco gorzej wyglądały ostateczne konsekwencje — czyli nasze uwięzienie w Europie. Młody człowiek imieniem Jimmy przekonał mnie stanowczo, iż Flo- rence umrze w czasie przeprawy przez kanał La Man­che. Tak solidnie wbił mi to do głowy, że w rezulta­cie zbywałem krótkim i stanowczym „nie” wszelkie propozycje, by wylbrać się do Fordingbridge. Po­wstrzymywało to i trwożyło Florence, a w uporze utwierdzali mnie lekarze... Na Boga! Odbywałem nie­skończenie długie konferencje z doktorem po doktorze. Poważni, chłodni panowie wypytywali rzeczowo, czy mamy powód — istotny powód — nakazujący podróż do Anglii. Ponieważ nie widziałem żadnego istotnego powodu, ostateczny werdykt brzmiał nieodmiennie: „W takim razie lepiej nie jechać.” Myślę, że ci ludzie postępowali uczciwie ze swojego punktu widzenia. Po­dejrzewali, iż sama myśl o parowcu może -wpłynąć fatalnie na stan nerwów pacjentki. To wystarczało — to i pobożne życzenia, aby nasze pieniądze zostały na kontynencie europejskim.

Wytworzona sytuacja musiała dolegać Florence, gdyż przewodnią jej myślą — jtedyną wielką pasją zimnego pod każdym innym względem serca — było pragnienie, by osiąść w Fordingbridge i w krainie przodków zostać damą ze sfer ziemiańskich. Jednakże Jimmy przechytrzył sprawę w tym wypadku i zdecy­dowanie zamknął przed Florence drogę do Anglii. Na­

wet przy najpiękniejszej pogodzie i błękitnym niebie, kiedy z Calais widać nadbrzeżne skały Anglii, po­łyskujące niby macica perłowa, za cenę życia nie po­zwoliłbym Florence dotknąć stopą okrętowego trapu. To ją spętało stanowczo i bezapelacyjnie. Nie mogła przecież oznajmić, że jest uleczona, bo utraciłby sens pomysł z zamykaniem drzwi sypialni.

W czasie gdy poczynał jej! ibrzydnąć Jimmy — w 1903 roku — Florence zainteresowała się Edwardem Ashbumhamem. Był to fatalny zbieg okoliczności, gdyż kapitan mógł ją zabrać do Fordingbridge. Nie mógł, co prawda, złożyć jej w darze Branshaw Manor, gdyż dom rodzinny Hurlbirdów przepisał formalnie na żonę, ale z naszymi pieniędzmi i przy poparciu Ashbumhamów Florence potrafiłaby niezawodnie kró­lować w Fordingbridge i okolicy. Stryj John upewnił się rychło, że jego bratanica mocno przy mnie okrze­pła, ponieważ niie szczędziłem entuzjastycznych spra­wozdań o jej cnotach i stałości. W rezultacie przekazał jej lwią część zupełnie mu zbędnej fortuny. Sądzę, że wspólnie dysponowaliśmy rocznym dochodem się­gającym siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów. Nie wiem wszakże, jaki procent wpływów żony pochła­niał Jimmy. Nie chodzi o to. Tak czy inaczej, staćby nas było na brylowanie w Fordingbridge.

Nie orientuję się dokładnie, jak Florence i Edward pozbyli się Jimmy’ego. Podejrzewam, że pewnego ra­na, kiedy wyszedłem, by kupić trochę kwiatów przy Rue de la Paix, a żonę i apartament zostawiłem pod opieką tamtych dwu, Edward wybił sześć przednich złotych zębów otyłego kruka o zaszarganej reputacji. Dobrze mu tak! Nic więcej powiedzieć nie mogę. Był szantażystą w niesmacznym stylu i mam nadzieję, że Florence nie spotka go na tamtym świecie.

Bóg mi świadkiem, że nie rozdzieliłbym chylba tej

pary, gdybym uwierzył, że Florence i Jimmy istotnie kochają się gorąco. Trudno jednak orzec, jaką rolę odegrałyby względy moralności, a prawdą mówiąc, ndkt nie wie na pewno, jak postąpiłby w takiej lub innej sytuacji. Czy ja wiem? Zapewne połączyłbym ich z zachowaniem wszelkich możliwych pozorów przyzwoitości. Później dawałbym im pieniądze na utrzymanie, a sam pocieszyłbym się jakoś. W tamtej epoce mogłem znaleźć kogoś młodego — taką Maisie Maidan lub biedną Małą — mogłem zaznać spokoju. Bo przy Florence spokoju nie miałem nigdy, a po ro­ku czy dwu latach miłość wywietrzała mi z głowy. Żona stała się dla mnie przedmiotem cennym a kru­chym — czymś bardzo uciążliwym, lecz wymagają­cym troskliwej pieczy. Chwilami czułem się tak, jak gdybym jajko o cienkiej^ delikatnej skorupce musiał przenieść na dłoni z Afryki Równikowej do Hoboken. Słusznie! Florence była jak gdyby przedmiotem za­kładu, nagrodą zapaśnika, wieńcem mirtowym symbo­lizującym jego czystość, trzeźwość, wyrzeczenia, nie­złomną wolę. Jako żona nie posiadała dla mnie warto­ści. Wydaje mi się, że nie byłem nawet dumny z jej pięknych strojów.

Atoli pasja Florence dla młodego człowieka imie­niem Jimmy nie była nawet pasją. I jeszcze jedno. Podobne zdanie może zakrawać na szaleństwo, lecz ona drżała o swoje życie. Mnie się lękała. Opowiem ci, milczący słuchaczu, czemu przypisać ten paradoks.

W dawnych latach miałem służącego Murzyna. Ów Juliusz obsługiwał mnie, otaczał opieką i kochał niby źrenicę oka. Otóż przed wyjazdem z Waterbury żona powierzyła mi szczególnie ważną skórzaną torbę. Po­wiedziała, że jej życie może zależeć od tej torby, która zawiera leki przeciwko atakom sercowym. Nigdy nie uważałem się za mistrza w pilnowaniu rzeczy cen­

nych, a więc z kolei przekazałem torbę Juliuszowi, który był sześćdziesięcioletnim, siwowłosym Murzy­nem — bardzo poważnym i malowniczym. Na Florence wywarł potężne wrażenie. Orzekła, że wydaje jej się jak gdyby ojcem, i absolutnie nie pozwoliła mi zabrać go do Paryża. Twierdziła, że czułaby się skrępowana w jego obecności.

Juliusz cierpiał z racji rozłąki i zapewne dlatego upuścił szacowną torbę. Krew uderzyła mi do głowy. Cały świat zobaczyłem w szkarłatnych barwach. Przy­padek miał miejsce na promie. Rzuciłem się na Juliu­sza. Podbiłem mu oko. Groziłem, że uduszę biedaka. Pokorny, bity Murzyn przedstawia żałosny widok i potrafi wydawać żałosne dźwięki. A to, widzisz, mil­czący słuchaczu, była pierwsza przygoda w małżeń­skim pożyciu Florence. Rozumiesz, jaki musiała sobie wyrobić pogląd na mój charakter? To umocniło jej rozpaczliwą decyzję, by ukryć przede mną fakt, że nie jest tym, co nazwałaby „kobietą czystą”. Tak za­pewne wyglądał ostateczny motyw nieobliczalnych po­stępków mojej żony. Bała się, że ją zamorduję...

Konsekwentnie dostała ataku sercowego przy pierw­szej nadarzającejl się okazji — na pokładzie parowca. Być może nie należy jej winić. Pamiętaijmy, że oj­czyzną jej była Nowa Anglia, gdzie nie nienawi­dziło się poczciwych Murzynów jak obecnie. Gdyby Florence pochodziła z leżącej niewiele na południe Fi­ladelfii i ze starej rodziny, rozumiałaby, że uderzenie Juliusza nie było dla mnie uczynkiem brutalnym. Jej kuzyn Reggie Hurlbird postąpił we własnym mniema­niu znacznie gorzej, gdy warknął pod adresem swojego angielskiego kamerdynera (słyszałem to na własne uszy), że za dwa centy byłby gotów przetrzepać miu spodnie. Ale nie na tym koniec. Torba z lekami miała dla Florence znaczenie nierównie mniejsze niż dla

mnie. W moich oczach stanowiła symbol życia umiło­wanej, poślubionej tegoż dnia żony. Dla niej równała się tylko dogodnemu kłamstwu.

Oto szkic sytuacji skreślony najprzejrzyściej, jak potrafię. Mąż — nieświadomy niczego głupiec, który nie jest w stanie pojąć, czym jlest, a czym nie jest jego żonaT~Żona — zmysłowa Lzjmna7 a ponadto nękana przez niedorzeczną trwogę. Kochanek — szantażysta. Na takim tle pojawia się nowa~~mitósc.

Edward Ashburnham był Bezsprzecznie wart zacho­du. Nie wiem, czy przekazałem ai, milczący słuchaczu, właściwy Obraz tego wspaniałego mężczyzny? Dzielny żołnierz, idealny dziedzic, niezwykle wyrozumiały, su­mienny i pracowity sędzia, prawy, uczciwy w myśli i uczynkach człowiek na świeczniku!

Podejrzewam, że nie spełniłem zadania, jak należy. Otwarcie mówiąc, nie zdawałem sobie z tego wszyst­kiego sprawy, dopóki na widnokręgu nie pojawiła się biedna Mała — równie prostolinijna, wspaniała i pra­wa jak Edward Ashburnham. Gotów jestem przysiąc, że ona rzeczywiście była taka. Ale i o nim powinie­nem był więcej wiedzieć. Może nawet przeczuwałem coś niecoś i dlatego lubiłem go tak nieskończenie. Po zastanowieniu przypominam sobie tysiące dowodów je­go dobroci, tysiące delikatnych uprzejmości okazanych niżej postawionym — nawet na europejlskim konty­nencie. Wiem na przykład o dwu rodzinach biednych, bynajmniej nie malowniczych hesskich nędzarzy, które wspierał wytrwale, cierpliwie godził z policją, stawiał na nogi, by wreszcie wyekspediować je do mojej wy­rozumiałej ojczyzny. A czynił to niemal bezwiednie — wprowadzony w ruch widokiem dziecka płaczącego na ulicy. Wałcząc ze słownikami posługiwał się nie­znanym językiem... Cóż, nie potrafił znieść widoku dziecinnych łez. Może nie potrafił też znieść widoku

kobiety i nie pocieszyć jej swoimi fizycznymi walo­rami.

Jak wspominałem, bardzo lubiłem Edwarda, lecz by­łem skłonny przyjmować jego przymioty za oczywiste! Dzięki nim czułem się dobrze w jego towarzystwie, darzyłem go życzliwością, ufałem mu bez granic. Są­dziłem jednak, iż są to cechy właściwe każdemu an­gielskiemu dżentelmenowi. Mój Boże! Ów poczciwiec wbił sobie pewnego dnia w głowę, że starszy kelner z „Excelsioru” płakał — ten jegomość o szarej twarzy

i szarych faworytach. Edward poświęcił prawie cały tydzień korespondencji i wizytom u angielskiego kon­sula. Wreszcie sprowadził z Londynu żonę starszego kelnera i jego małą córeczkę. Niewiasta drapnęła z ja­kimś szwajcarskim fagasem. Gdyby nie powróciła, Ashbumham wybrałby się osobiście do Anglii, aby ją przywieźć. Taki już był!

Taki już był, a mnie się zdawało, że pełni tylko obo­wiązki związane ze swym stanowiskiem. Może i on tak sądził? W każdym razie gorąco proszę Boga, aby pozwolił mi wywiązywać się równie dobrze z moich zadań. Gdyby nie biedna Mała, nigdy zapewne nie dostrzegłbym zalet Edwarda. Mógłbym j|e tylko wy­czuwać. Jednakże ona miała dla niego tyle zachwytu, że zrozumiałem to i owo. Chociaż po dziś dzień nie orientuję się w wielu szczegółach angielskiego życia. Mała towarzyszyła Ashbumhamom podczas całego na­szego ostatniego pobytu w Nauheim.

Nazywała się Nancy Ruf ford i była jedynym dziec­kiem jedynej przyjaciółki Leonory. Ta ostatnia piasto­wała godność jej opiekunki... Nie wiem, czy to okreś­lenie jest ścisłe. Mała mieszkała u Ashburnhamów od trzynastego roku żyoia, kiedy jej matka podobno odebrała sobie życie, aby uchronić się przed okrucień­stwami ojca. Tak... To wesoła historia...

Edward mówił zawsze o Nancy „Mała” i miło było patrzeć na serdeczność, z jaką odnosił się do niej, a ona do niego. Mała gotowa była całować stopy Leo- nory. Niewątpliwie poczytywała Ashbumhamów za najlepszą kobietę i najlepszego mężczyznę na ziemi

i w niebie. Sądzę, że nie miała w głowie ani cienia złych myśli... Biedna Mała!

Rozmawiając ze mną śpiewała godzinami hymny pochwalne na cześć Edwarda. Przyznaję, że rozumia­łem z ruch niewiele. Jak się okazało, kapitan był od­znaczony D.S.O.1, a jego szwadron darzył go uwiel­bieniem przekraczającym granice ludzkiej miłości. Jak świat światem nie istniał taki szwadron! Ponadto ka­pitan miał medal z okuciem za ratowanie tonących, co znaczy, że dwukrotnie skakał z pokładu okrętu, by nieść pomoc komuś, kogo Mała nazywała „Tommy" J, a kto wypadł za burtę na Morzu Czerwonym czy gdzie indziej. Ale nie na tym koniec. Edward zo­stał dwukrotnie przedstawiony do V.C.3 (nie wiem, co to znaczy), a chociaż nie otrzymał z jakichś wzglę­dów formalnych tego bardzo widać upragnionego orderu, miał prawo zajmować podczas koronacji za­szczytne miejjsce w pobliżu monarchy. A może otrzy­mał honorowy stopień w straży londyńskiej Tower? Mała robiła zeń coś pośredniego między Lohengrinem a Bayardem... Zapewne miała słuszność... Ale Edward był zbyt powściągliwy, by podkreślić tę stronę swojej osobowości. Kiedy zapytałem go w owym czasie

o D.S.O., odburknął niechętnie coś w sensie:

To dostaje kupiec, który podczas wojny dostar­cza wojsku w porę fałszowaną kawę.

~i-"»etapie wojskowe.

Nie wzbudził we minie wiary w powagę swoich słów, więc po namyśle zwróciłem się wprost do Leo- nory. Jako wstęp rzuciłem kilka uwag (znalnych ci już, milczący słuchaczu) na temat trudności w prze­nikaniu ludzi, jeżeli przyjaźń z nimi ma charakter angielskiej znajomości. Później zapytałem szczerze

i bez ogródek, czy nie sądzi, że jej! mąż jest wspania­łym człowiekiem, przynajmniej w dziedzinie swoich funkcji publicznych. Spojrzała na mnie jakoś szcze­gólnie, rzekłbym, ze zdziwlieniem, gdybym podejrze­wał, że Leonorę stać na zdziwienie.

Nie wiedziałeś? — odparła. — Po zastanowieniu widzę, że wspanialszego człowieka nie znajdziesz w trzech dowolnie wybranych hrabstwach... oczywiście w dziedzinie, o której mówisz — zmierzyła mnie prze­nikliwym i, jak mi się wydawało, bardzo długim spoj­rzeniem, aby po chwili podjąć: — Chcąc mu oddać sprawiedliwość, należy stwierdzić, że lepszego czło­wieka nie ma na ziemi. Nie mogłoby być... oczywiście w dziedzinie, o której mówisz.

A więc — odpowiedziałem — to Lohengrin i Cyd w jtednej osobie. Bo inne dziedziny się nie liczą.

Ponownie przyglądała mli się przez czas pewien.

Jesteś zdania, że inne dziedziny się ¡nie liczą? — zapytała rozwlekle i z naciskiem.

Cóż? — Uśmiechnąłem się pogodnie. — Nie oskarżysz chyba Edwarda, że jest niedobrym mężem albo niedobrym opiekunem waszej wychowanki.

W tym momencie Leonora zaczęła mówić bardzo wolno, niby ktoś zasłuchany w szmer muszli podnie­sionej do ucha. Później zwierzyła mi się, że moja ga­danina 2jbudziła w niej pierwsze, mgliste przeczucie tragedii, która miała rozegrać się rychło. Czy to moż­liwe? Przecież Mała mieszkała u nich od ośmiu lat!

Nie myślę twierdzić, że Edward nie jest naj­

lepszym z mężów lub że nie przepada za Małą — po­wiedziała.

Droga Leonoro — podjąłem — mężczyzna widzi wiele spraw jaśniej, niż może je widzieć kobieta. Edwarda znam od lat i, wierzaj mi, przez cały ten czas nigdy ani przez mgnienie oka nie darzył innej niewiasty względami, kiedy ty byłaś nieobecna. Mu­siałbym to zauważyć. No a o tobie wyraża się zawsze, jak gdybyś była aniołem z nieba.

O, nie wątpię, że Edward zawsze wyraża się

o mnie pochlebnie — wybrnęła z sytuacji tak, jak potrafiła wybrnąć przy każdej okazji.

Miała niezwykłą praktykę. Ludzie ustawicznie pra­wili jej komplementy na temat wierności i uwielbie­nia męża. Połowa świata lub raczej cały świat Edwar­da i Leonory wierzył, iż wyrok w sprawtie Kilsyte to była omyłka sprawiedliwości, zmowa fałszywych świadków pozyskanych przez dysydenckich nieprzyja- jaciół... Ale jakim kapitalnym osłem ja byłem!

II

Zaraz... gdzie właściwie jesteśmy? A ha... Wspo- mmana~?ozmowa_ Tnlała miejsce czwartggo sierpnia 1215Ł_rofcu!_ Pamiętam, że powiedziałem Leonorze coś

o dokładnie dziewięciu latach naszej znajomości. Uwa­żałem, że przy takiej okazji mówka pochwalna na cześć mojego przyjaciela Edwarda będzie zupełnie sto­sowna — niby toast urodzinowy. Mogłem dodać po­ufnym tonem, że przez długi okres bywaliśmy we czworo w rozmaitych miejscach, mimo to jednak nie mam nic do zarzucenia Ashfbumhamom. Napomknąłem jeszcze, iż coś podobnego rzadko się zdarza w gronie osób spędzających razem wiele czasu. Nie wyobrażaj

sobie, milczący słuchaczu, że spotykaliśmy się jedynie w Nauheim. To nie wystarczałoby Florence.

Przeglądam moje stare terminarze i widzę, że czwar­tego września 1904 roku Edward przyjechał z Floren­ce i ze mną do Paryża, gdzie zatrzymaliśmy się do dwudziestego pierwszego września. Drugą krótką wi­zytę złożył nam w grudniu tego samego roku — pierw­szego roku naszej znajomości. Niewątpliwie wówczas to pan Jimmy postradał sześć złotych przednich zę­bów. Może Florence wezwała Ashbumhama specjalnie w tym celu? W ciągu 1905 roku Edward był w Paryżu trzykrotnie — raz z samą Leonorą, która musiała uzu­pełnić toalety. W 1906 roku spędziliśmy wspólnie w Mentonie blisko sześć tygodni, a w drodze powro­tnej do Londynu Edward zatrzymał się u nas w Pa­ryżu. Tak to wyglądało...

Nie ulega wątpliwości, że w osobie Florence Edward znalazł sekutnicę, wobec której Leonora mogła ucho­dzić za niewinne jagnię. Musiał przeżywać ciężkie cza­sy. Leonora pragnęła utrzymać go przy sobie... jak by się tu wyrazić?... dla dobra swojego Kościoła. Chciała wykazać, że katoliczki nie tracą mężów. Chwilowo to wystarczy. O innych jej motywach napiszę zapewne później. Natomiast Florence trzymała się kurczowo po­siadacza domu jej przodków — no i płomiennego ko­chanka, jakim musiał być ten człowiek. Jestem zresz­tą pewien, że po trzyletnim związku — nawet związku z przerwami — Edward miał dosyć Florence i życia, które mu stworzyła.

Ilekroć Leonora wspominała w liście, że Ashburn- hamowie mają gościa płci żeńskiej, lub pisząc do mnie wymieniła nazwisko kobiety, niezwłocznie szła do Branshaw tragiczna depesza szyfrowana. Pod groźbą natychmiastowych i zguibnych rewelacji Florence wzy­wała nieszczęśnika, by przybył niezwłocznie i upewnił

ją o swojej stałości. Sądzę, że stawiłby czoło przeciw­nościom i pozbył się kochanki bodaj za cenę kom­promitacji. Ale miał do czynienia również z Leonorą. A pani Ashbumham groziła mężowi straszliwą zemstą w przypadku, gdyby najdrobniejszy szczegół istotnej sytuacji trafił kiedykolwiek do mojej świadomości. Biedaczysko miał niełatwe zadanie! Z biegiem czasu Floresnce żądała coraz to nowych czułych względów. Kazała mu. całować się w. rozmai tych, nieprawdopo­dobnych porach dnia, a uprowadzenia przez nią Ed­ward uniknął jedynie dzięki twierdzeniu^ że~ rozwódka nie mogłaby pod żadnym pozorem zając wybitnej po­zycji towarzyskiej w Hampshire. O tak! Ashbumham miał trudne życie.

Z upływem lat Florence poczynała hołdować bar­dziej złożonym poglądom i coraz wyraźniej ulegała nawykowi gadatliwości, wobec czego doszła do wnio­sku, że powinna wyznać mi wszystko — ni mniej, ni więcej. Twierdziła, że jej sytuacja wobec mojej osoby jest nie do wytrzymania.

Miała zamiar ujawnić całą prawdę, otrzymać roz­wód, wyjechać z Edwardem i osiąść w Kalifornii. Nie podejrzewam, by traktowała to serio, Ib© musiałaby wówczas pożegnać raz na zawsze nadzieję, że zdobę­dzie dla sielbie Branshaw Manor. Ponadto wbiła sobie do głowy, iż Leonora — kobieta zdrowa jak rydz — ma suchoty. Niejednokrotnie zaklinała panią Ashbumham w mojej obecności, by poradziła się le­karza. Jednakże biedny Edward wierzył głęboko, że Florence postanowiła go uprowadzić. Nie wyjechałby z nią, zbyt liczył się ze swoją żoną. Ba! Gdyby uległ, ja musiałbym odkryć tajemnicę, a to z kolei spowodo­wałoby zemstę Leonory, która była w stanie dobrać się do nieszczęśnika na dziesięć różnych sposobów. Zapewniła mnie później, że bez wahania użyłaby ich

wszystkich. Postanowiła oszczędzać moje uczucia. Na­turalnie zdawała sobie sprawę, że w owym czasie naj­bardziej dotknęłaby męża, gdyby mu oznajmiła, że nie chce go więcej widzieć.

Sądzę, że jasno wyświetliłem sytuację, wrócę więc do czwartego sierpnia 1913 roku. Był to ostatni dzień mojej zupełnej nieświadomości i, wierzaj mi, milczący słuchaczu, doskonałego zadowolenia. Albowiem poja­wienie się kochanej Małej stanowiło jeszcze jedno uzupełnienie mojego szczęścia.

Czwartego sierpnia siedziałem w hallu z raczej! od­rażającym Anglikiem, niejakim Bagshawe, który przy­jechał tam/tego wieczora już po kolacji. Leonora do­piero co poszła do swojego pokoju, a ja czekałem na powrót Florence, Edwarda i Małej z koncertu w ka­synie. Nie wybrali się tam razem. Florence wolała zo­stać z Leonorą i ze mną, a więc Edward i Mała wyszli we dwoje z hotelu. Po chwili pani Ashbumham zwró­ciła się do mojej żony i powiedziała idealnie spokoj­nym tonem:

Szkoda, że nie wybrałaś się z nimi. W takich miejscach jak Nauheim ktoś powinien matkować Ma­łej, kiedy jest w towarzystwie Edwarda. Myślę, że czas już na to.

Florence wstała i wyszła lekkim krokiem. Była w czerni, bo nosiła żałobę po kimś z dalszej rodziny. Amerykanie są bardzo skrupulatni w takich spra­wach.

Do dziesiątej siedzieliśmy w hallu. Później pani Ashbumham poszła spać. Dzień był gorący, ale tam panował chłód. Bagshawe czytał „Timesa” w odległym kącie, po chwili jednak przysiadł się do mnie. Wido­cznie pod pretekstem błahego pytania chciał nawiązać znajomość. Zagadnął mnie bodaj o wysokość taksy

r

kuracyjnej i czy nie dałoby się uniknąć tego wydatku. Był człowiekiem takiego właśnie pokroju.

Trudno mylić się co do niego. Miał trochę przesadnie wojskową postawę i wyłupiaste oczy unikające spoj­rzenia tego, z kim rozmawiał. Blada i zwiędła cera świadczyła o grzeszkach praktykowanych sekretnie. Ponadto chciał zawierać znajomości za wszelką cenę. Obrzydliwa ropucha!

Zaczął od informacji, że przyjechał z Ludlow Manor pod Ledbury. Nazwy zabrzmiały jakoś znajomie, lecz nie potrafiłem ich z niczym skojarzyć. Następnie wspo­mniał o cle na chmiel oraz kalifornijskim chmielu

i Los Angeles, gdzie był w swoim czasie. Najwidocz­niej szukał omackiem tematu, którym mógłby zyskać moją sympatię.

Nagle zobaczyłem Florence biegnącą chodnikiem jasno oświetlonej ulicy. Tak! Moja żona biegła! Twarz miała białą jak papier. Dłonią przyciskała czarną ma­terię sukni w okolicach serca. Powiadam ci, milczący słuchaczu, że moje serce prawie bić przestało. Nie mog­łem się poruszyć. Pchnęła drzwi hallu. Rozejrzała się po sali pełnej wyplatanych krzeseł, trzcinowych sto­lików i gazet. Spostrzegła mnie i otworzyła usta. Póź­niej zobaczyła człowieka, który coś do mnie mówił. Zakryła twarz rękami, jak gdyby chciała wyłupić so­bie oczy, i nim minęła sekunda, zniknęła z hallu.

Skamieniałem. Nie mogłem palcem ruszyć.

Jak Boga kocham! Florry Hurlbird! — zawołał Bagshawe z niemiłym, lepkim dźwiękiem, którym za­stępował śmiech; był pewien, że tym razem obudzi moje zainteresowanie. — Wie pan, co to za jedna? Kiedy widziałem ją ostatni raz, wychodziła z pokoju sypialnego pewnego młodego człowieka imieniem Jim- my. O piątej nad ranem! W moim domu pod Ledbu­ry. Zauważył pan, że mnie poznała, hę?

Stal obok mojego fotela i patrzył na mnie z góry. Nie mam wyobrażenia, jak wyglądałem. W każdym razie Bagshawe zagulgotał dziwnie, a następnie wy­jąkał:

Aa... Ehem... Rzeczywiście...

Były to ostatnie słowa, jakie od niego słyszałem. Po długiej chwili zdołałem wstać i zawlec się na pię­tro do pokoju żony. Nie zamknęła drzwi na klucz — pierwszy raz w czasie naszego pożycia małżeńskiego. Leżała na łóżku, upozowana starannie — całkiem inaczej niż biedna -pani Maidan. W prawej dłoni za­ciskała fiolkę, która powinna była zawierać azotan amylawy.

Był czwarty sierpnia 1913 roku.

CZĘŚĆ trzecia

) I

To dziiwne, ale z reszty tamtego wieczora najmoc­niej utkwiły mi w pamięci słowa Leonory:

Oczywiście, mógłbyś sią z nią ożenić.

Zapytałem, z kim mógłbym sią ożenić, i usłysza­łem w odpowiedzi:

Z Małą.

Zdumiewające! Doprawdy zdumiewające, w świet­le przeróżnych możliwości serca ludzkiego. Przecież nigdy nie myślałem świadomie o małżeństwie z Małą. Nigdy nie zaświtało mi w głowie, iż mógłbym ją po­kochać. Widocznie zacząłem mówić niby budzący się po narkozie — jak gdybym posiadał rozdwojoną oso­bowość i jedno moje „ja” nic nie wiedziało o drugim. Nie myślałem o tym wcale, a przecież powiedziałem coś tak zadziwiającego!

Nie mam pojęcia, czy analiza mojej psychologii po­siada iaMokeiwłek znaczenie dla tef ópOWfgścń. Sądzę, że nie posiada, a w każdym razie przedstawiłem ją wystarczająco obszernie. Jednakże moje osobliwe sło­wa wpłynęły w znacznym stopniu na późniejsze wy­darzenia. Podejrzewam, że Leonora nie powiedziała­by mi nigdy o związku Florence z Edwardem, gdy­bym w dwie godziny po śmierci żony nie rzekł:

Teraz mogę ożenić się z Małą.

W tym momencie pani Ashbumham nabrała prze-

U

m/f

m

konania, iż wycierpiałem tyle, ile ona, a przynajmniej tolerowałem wszystko, co ona tolerowała. Wobec te­go przed miesiącem 1— mniej więcej w tydzień po pogrzebie biednego Edwarda — mogła rzucić najna­turalniej w świecie, w trakcie rozmowy na temat dłu­gości mojego pobytu iw Branshaw.

Ach, jeżeli możesz, zostań chociażby na wieki wieków — zaczęła szczerze i z prostotą, aby wnet dodać: — Widzę w tobie więcej niż brata, doradcę, podporę. Jesteś moją jedyną pociechą na świecie. To dziwne... ale gdyby twoja żoną nie była kochanką mo­jego męża, zapewne nie przyjechałbyś tutaj nigdy.

W taki sposób zostałem poinformowany. Nowinę rzucono mi prosto w twarz. Nic nie powiedziałem

i chyba nie odczułem niczego. Może zareagowała je­dynie ta zagadkowa, podświadoma jaźń, którą zazwy­czaj ludzie posiadają. Może kiedyś będąc nieprzytom­ny lub spacerując w lunatycznym śnie, napluję na grób biednego Edwarda. Wydaje mi się to mało praw­dopodobne... Ale kto wie?

Nie przypominam sobie żadnych wzruszeń. Odczu­łem tylko ¡wyraźnie coś, co każdy odczuwa niekiedy, gdy dowiaduje się, że pani taka-a-taka jest au mieux z pewnym panem. Rozjaśniło mi się w głowie, jak gdy­bym zrozumiał nagle w ów wietrzny listopadowy wie­czór, że po zastanowieniu, wiele spraw na pozór nie­wytłumaczonych zaczyna do siebie pasować. Jednakże nie zastanawiałem się nad żadnymi sprawami. Dokła­dnie to pamiętam. Siedziałem dosyć sztywno — po­chylony do tyłu w głębokim fotelu. Był zmierzch. To zachowałem w pamięci.

Branshaw Manoa* leży w płytkim zagłębieniu, oto­czony trawnikami i grupami sosen na krańcach kotlin­ki. Nad naszymi głowami huczał potężny wicher od lasu. Jednakże widok z okna był idealnie szary i sen­

ny. Nic się nie poruszało z wyjątkiem dwu królików na odległym skraju trawnika. W małym gabinecie LeonoTy czekaliśmy na herbatę. Jak nadmieniłem już, siedziałem w głębokim fotelu. Pani Ashbumham sta­ła przed oknem i odruchowo kręciła młynka drewnia­nym żołędziem, który stanowił zakończenie sznurka rolety. Zmierzyła wzrokiem trawnik i, o ile sobie przypominam, powiedziała:

Edward nie żyje od dziesięciu dni, a króliki już harcuj^ po trawnikach.

Podobno króliki wyrządzają wiele szkody krótko strzyżonej angielskiej murawie. Leonora odwróciła się, spojrzała na mnie i wymówiła krótkie zdanie, które zapamiętałem słowo w słowo.

Florence zrobiła głupstwo odbierając sobie życie.

Trudno opisać stan bezwładu i zamieszania, w ja­kim znajdowaliśmy się obydwoje. Różniło się to od oczekiwania na pociąg, różniło się od oczekiwania na posiłek. Po prostu nie mieliśmy na oo czekać.

Panowała cisza. Tylko .wiatr szumiał w górze. Sza­rawe światło przesycało pokój utrzymany w brązowym tonie. Zdawało się, że nic więcej! nie istnieje na świe- cie — absolutnie nic.

Nie wątpiłem, że teraz Leonora zwierzy mi się ze wszystkiego. Sądziłem — nie! byłem pewien — że ulegając specyficznie angielskiemu poczuciu przyzwoi­tości, postanowiła przemówić dopiero w pełny tydzień po pogrzebie męża. Mglisty motyw, by dać jej wy­obrażenie, jak szeroki musi być zakres zwierzeń, ka­zał mi rzec:

Florence odebrała sobie życie? Nie wiedziałem.

Te słowa zapamiętałem również dokładnie.

Chciałem zasygnalizować, że pani Ashbumham mu­si poruszyć wiele spraw oczywistych w jej mniema­niu, jeżeli zechce mówić. i

*

*

Wówczas usłyszałem po raz pierwszy o samobójstwie żony. Dawniej nie przyszło mi to nigdy na myśl. Można poczytywać mnie za osobnika przerażająco mało podejrzliwego lub nawet za kretyna. Należy jednak wziąć pod uwagę sytuację.

Wśród zamętu, gwaru, bieganiny wielu osólb, zawo­dowej; dyskrecji personelu hotelowego i tradycyjnej powściągliwości ludzi z „dobrego towarzystwa” pokro­ju Ashbumhamów — w warunkach takiego rodzaju jakiś drobiazg przykuwa zazwyczaj wzrok i działa na wyobraźnię. Nic nie mogło naprowadzić mnie na myśl

o samobójstwie, a widok fiolki po azotanie amylowym w ręku Florence przemawiał za atakiem sercowym. Azotan amylowy to środek łagodzący bóle chorych na angina pectoris.

Kiedy zauważyłem Florence tamtego wieczora, bie­gła ulicą; twarz miała bladą i przyciskała dłoń do ser­ca. Po chwili zobaczyłem ją znowu; leżała na łóżku ściskając w palcach dobrze znajomą brązową fiolkę. Cóż dziwnego, że wyrobiłem sobie jasny pogląd? Są­dziłem, że biedaczka wyszła bez lekarstwa, a gdy od­czuła, że atak nadchodzi, wróciła jak najszybciej, by zażyć azotan amylowy i doznać ulgi. Podążając tym torem, wywnioskowałem, iż biedne, słabe serce bić przestało, ponieważ bieg stanowił zbyt znaczny wy­siłek. Skąd mogłem wiedzieć, że od dnia naszego ślubu ta właśnie brązowa fiolka zawierała kwas pru­ski, nie azotan amylowy? Czegoś takiego niepodobna odgadnąć.

Nawet Edward Ashbumham, który mimo wszystko znał moj'ą żonę bliżej niż ja, nie podejrzewał prawdy. Myślał, że powodem zgonu była choroba serca. Moim zdaniem o samobójstwie wiedziały tylko cztery osoby:

Leonora, wielki książę, szef policji i hotelarz. Wymie­niam tych ostatnich, ponieważ wspomnienia owego wieczora przywodzą mi na myśl różowawe migotania zapalonych i gaszonych lampek elektrycznych. W świa­domości mojej pojawiły się na przemian, jak gdyby szybujące w powietrzu świetlne 'kule, głowy tamtych trzech mężczyzn. Raz była to brodata, dobroduszna, monarsza twarz wielkiego księcia, raz ostre rysy, śnia­da cera i 'kawaleryjskie wąsy szefa policji, raz wysoki kołnierzyk i krągłe, układne, pozbawione wyrazu oblicze monsieur Schontza, właściciela hotelu, Czasami widziałem jedną głowę. Czasami pikelhauba funkcjo­nariusza bezpieczeństwa sąsiadowała z dostojną łysi­ną władcy. Czasami pojawiały się między tamtymi dwoma pomadowane lolci monsieur Schontza. Stłu­miony i doskonale opanowany głos wielkiego księcia powtarzał: „Ja, ja, ja" — d słówka te zdawały się ka­pać niby krople topionego łoju. Służbowe szczeknię­cia policjanta: „Zum Befehl, Durchlaucht”, przypomi­nały pięć wystrzałów z rewolweru. Hotelarz mamrotał płynnym szeptem, niby zatabaczony księżulo czytają­cy brewiarz w kącie przedziału kolejowego. Tak przedstawiały mi się tamite chwile.

Ja nie stanowiłem przedmiotu zainteresowań wspo­mnianych panów. Chyba żaden z nich nie zaszczycił mnie słowem. Ilekroć jednak pojawiali się w hallu osobno albo wszyscy na raz — stawali w pobliżu mo­jego fotela. Widocznie sądzili, że jako tytularny po­siadacz zwłok, mam prawo być obecny przy ich nara­dach. Na koniec wyszli, pozostawiając mnie samego na czas dłuższy.

Nie myślałem o niczym — kompletnie o niczym.- Brakowało mi energii, siły. Nie odczuwałem żalu ani chęci działania, ani skłonności, by pójść na piętro

i upaść na ciało żony. Widziałem różowe żarówki,

trzcinowe stoliki, palmy, kuliste podstawki do zapałek, popielniczki o mocno karbowanych rąbkach. Później nadeszła Leonora, ja zaś powitałem ją osobliwym zdaniem:

Teraz mogą ożenić się z Małą.

Oto wszystkie, absolutnie wszystkie moje wspo­mnienia z tamtego wieczora oraz trzech lub czterech następnych dni. Popadłem w stan bliski katalepsji. Położono mnie do łóżka — w łóżku zostałem. Podano mi ubranie, więc ubrałem isię, a zaprowadzony do otwartego grobu, stanąłem nad nim. Gdyby zaprowa­dzono mnie na brzeg rzeki albo rzucono pod pociąg z równą obojętnością utopiłbym się, czy też został zmiażdżony kołami. Przypominałem poruszającego się trupa.

Tak przedstawiają się moje przeżycia.

Istotny przebieg wydarzeń odtworzyłem później, fragmentami. Pamiętamy, że Edward Ashbumham

i Mała wybrali się na koncert do kasyna, a wnet po ich odejściu Leonora poprosiła moją żonę, Iby im to­warzyszyła w charakterze przyzwoitki. Pamiętamy, że Florence miała na sobie czarną suknię, gdyż nosiła żałobę po kuzynce, Jean Hurlbird. Noc była bardzo oiemna, więc Mała ubrana w kremowe muśliny mu­siała błyszczeć pod wysokimi drzewami mrocznego parku niby fosforyzująca ryba we wnętrzu szafy. Trudno wymarzyć lepsze światło kierunkowe.

Jak się okazało, Edward Ashbumham nie poprowa­dził wychowanki szeroką aleją biegnącą prosto do ka­syna, lecz skręcił w cień, pod drzewa. Sam mówił

o tym w trakcie finałowego wybuchu zwierzeń. Był wówczas diabelnie wygadany. Nie ciągnąłem go za ję­zyk. Nie zależało mi na tym. Nie łączyłem jeszcze Edwarda z osobą mojej żony. Z własnej woli mówił jak kiepski powieśoiopisarz albo raczej jak bardzo

dobry, jeżeli zadaniem powieściopisarza jest malowanie wyraźnych obrazów. A tamte sceny widzą dziś tak dokładnie, jak gdybym noc po nocy oglądał je w ma­rzeniach sennych. Opodal kasyna Edward i Mała usiedli na ocienionej ławce. Blask z okien przybytku rozrywki dosięgnął ich zapewne, gdyż Edward mówił, że widział twarz towarzyszki — tę ukochaną twarz

o wysokim czole, dziwnie zaciętych ustach, tragicz­nych brwiach i naiwnych oczach. Moja żona skradała się za nimi i niewątpliwie poznała te dwie sylwetki. Przyjmuję, że się skradała stąpając po krótko strzyżo­nej trawie aż do drzewa, które (dobrze to sobie przy­pominam) rosło tuż za wspomnianą ławką. Dla kobie­ty o j'ako tako wyrobionym instynkcie zazdrości nie było to zadanie szczególnie trudne. Orkiestra w kasy­nie grała Marsza Rakoczego, o czym Edward nie za­pomniał mi powiedzieć. Tony nie były wystarczająco mocne, by zagłuszyć głos Ashbumhama, bez wątpienia jednak tłumiły szmer stóp na niskiej murawie i szelest sukni. Nieszczęśliwa kobieta! Musiała dowiedzieć się wszystkiego nagle, jak gdyby ktoś uderzył ją w twarz nagą prawdą. Był to cios przerażający, potworny, lecz, moim zdaniem, zupełnie zasłużony. Oto prawdzi­wy wizerunek wieczornej sceny. Wysokie drzewa, przeważnie wiązy, strzelają w górę niby pióropusze spowite mgiełką, którą korony wysokich drzew zdają się przyciągać nocą. Sylwetki tamtych dwojga na ławce. Smugi blasku z okien kasyna. Kobieta w czer­ni wygląda podejrzliwie zza grubego pnia. Melodra­mat? Tak! Nic na to nie poradzę.

Nagle stało się coś dziwnego z Edwardem Ashbum- hamem. Zapewniał mnie, i nie mam powodu mu nie wierzyć, iż do ostatniej chwili nie zgłębił swoich uczuć dla Małej. Twierdził stanowczo, że zawsze odnosił się do niej nie inaczej niż do córki. Naturalnie kochał ją,

«• lis .

ale Ibyła to miłość bardzo głęboka, tkliwa i spokojna. Brakowało mu jej, gdy wyjeżdżała do klasztornej szkoły, cieszyły go powroty Małej. Z niczego ■więcej nie zdawał sobie sprawy. W przeciwnym razie umknął­by od miłości niby od rzeczy wyklętej. Roziumiał oczy­wiście, że byłaby to karygodna zbrodnia wobec Leo- nory, lecz zasadniczy powód stanowiła jego kompletna nieświadomość. Idąc z Małą do mrocznego parku nie odczuwał przyśpieszonego tętna, nie pragnął samotno­ści ani poufnych ¡szeptów. Miał zamiar mówić o koni­kach do gry w polo, rakietach tenisowych, humorach matki przełożonej klasztoru, który Nancy niedawno opuściła, o tym, czy jej suknia na pierwszy bal po powrocie do kraju ma być biała czy błękitna. W gło­wie mu nie .postało, że mógłby mówić o innych niż zwykle kwestiach. Nie myślał nawet, że Mała j!est dlań nietykalnym tabu. A później, nagle, nieoczekiwanie...

Edwardowi szczególnie zależało, by przekonać mnie, że tamtego wieczora jego wyznania nie miały podłoża zmysłowego. Nie działał pod wpływem ciemnej nocy

i samotności. Nic podobnego! Przemówiła jedynie udu­chowiona połowa żyoia Edwarda Ashbumhama. Twier­dził, że nie przyszło mu na myśl, by chwycić Małą w ramiona czy choćiby dotknąć jej ręki. Przysięgał, że ręki tej nie dotknął. Siedzieli spokojnie — ona na jednym końou ławki, on pochylony lekko w jej kie­runku na drugim. Mała patrzyła prosto w stronę świa­teł kasyna. Twarz miała rozjaśnioną ich blaskiem, a wyraz tej twarzy Edward potrafił nazwać tylko „dziwnym”.

Innym razem 'powiedział, że Nancy sprawiała wraże­nie zadowolonej. Cóż dziwnego? Nie zdawała sobie jeszcze sprawy, co się istotnie dzieje. A Edwarda Ashbumhama uwielbiała szczerze i z prostotą. Wszy­stko, co mówiła w owym czasie, dowodzi, że poczy­

tywała go za wzór człowieka — bohatera, niepokona­nego mistrza sportów, prawodawcę, ojca hrabstwa. A zatem nagłe, poufne i pełne zapału pochwały z ta­kich ust budziły w niej jedynie zadowolenie — cho­ciaż, być może, zadowolenie upajające. Zapewne czu­łaby się podobnie, gdyby Bóg wyraził uznanie dla dzieła jej rąk lub król — dla lojalności. Milczała uśmiechnięta i słuchała w skupieniu.

Miała wrażenie, że rozpływa się gorycz jej dzieciń­stwa: groza, jaką budził gwałtowny ojciec, jazgot cię­tej w języku matki. Nadeszła pora zadośćuczynienia! Nie wolno zapominać, że nagły wybuch miłosny męż­czyzny, którego kobieta uważa za coś pośredniego mię­dzy duszpasterzem a ojcem, równa się dla niej po­chwale z racji wzorowego zachowania. Pisząc to chcia­łem wyrazić, że kobiecie nie świta wówczas myśl o sto­sunku w rozumieniu fizycznym. W danym przypadku Nancy była pewna, że Edward jest nierozerwalnie związany z Leonorą. Nic przecież nie wiedziała o jego zdradach. O żonie wyrażał się zawsze pochlebnie i ser­decznie. Sprawiało to wrażenie, że poczytuje ją za osobę absolutnie nieskazitelną i absolutnie mu wy­starczającą. Nancy miała pewność, że małżeństwo Ashbumhamów należy do związków, którym Kościół błogosławi z głębokim szacunkiem i uznaniem.

Kiedy więc usłyszała nagle, iż dla Edwarda jest ko­bietą najdroższą w święcie, pomyślała naturalnym rzeczy porządkiem, że z wyjątkiem Leanory. Cóż dziwnego, że była zadowolona? Podobnie mogłaby za­reagować dorosła córka pochwalona przez ojca. Edward uprzytomnił sobie, co robi, i spiesznie ugryzł się w ję­zyk. Wobec tego Mała była tamtego wieczora tylko za­dowolona i zadowolenie jej trwało znacznie dłużej.

Moim zdaniem, była to najbardziej monstrualna podłość, jakiej Edward Ashbumham dopuścił się w ży­

ciu. A jednak stoję tak blisko tamtych ludzi, że ni­kogo z nich nie potrafię uważać za łajdaka. O Edwar­dzie mogę jedynie myśleć jako o uczciwym, prosto­linijnym człowieku honoru. Pragnę przez to wyrazić, że mimo wszystko tak właśnie widzę jego trwały wi­zerunek. Czasami przypominam sobie różne jego brzydkie sprawki i usiłuję odtrącić ów obraz — po­dobnie jak mógłbym uparcie odpychać wielkie wa­hadło. Wahadło zawsze wraca i podobnie wraca pa­mięć niezliczonych miłosiernych uczynków Ashburn- hama, jego energii, umiarkowania w mowie. To był wspaniały człowiek!

Cóż dziwnego, że i w tym przypadku pragnę uspra­wiedliwić go, nie inaczej niż w wielu innych. Próba zdeprawowania młodej dziewczyny przybyłej prosto z klasztoru to niewątpliwie postępek haniebny. Ale on nie zamierzał bynajmniej zdeprawować Małej. Wierzę, iż po prostu ją kochał. Sam mi to mówił, a ja nie mam podstaw, by wąitpić w prawdę jego słów. Ponadto je­stem zdania, że Mała to jedyna kobieta, którą ów człowiek darzył prawdziwą miłością. Tak sam twier­dził i zrobił wystarczająco dużo, by tego dowieść. Leo- nora, która poznała dobrze najsekretniejsze zakamarki mężowskiego ¡serca, wierzy w to również.

Pogląd mój może zakrawać na cynizm, trudno mi jednak uwierzyć w trwałość miłości mężczyzny do ko­biety, a w każdym razie — w niezmienność jakiej­kolwiek młodocianej miłości. Z punktu widzenia wła­snej płoi oceniam, że afera miłosna z określoną ko­bietą ma charakter poszerzenia zakresu doświadczeń życiowych. Wraz z każdą kolejną kobietą, która go po­ciąga, mężczyzna rozwija swoje horyzonty albo, jeżeli kto woli, opanowuje nowy teren. Zmarszczenie brwi, ton głosu, drobny charakterystyczny gest — bo takie właśnie szczegóły budzą miłosną pasję — odpowiada­na

f

J

ją przedmiotom na widnokręgu, które kuszą mężczy­znę, by widnokręg przekroczyć i zbadać, co jest poza nim. Pragnie przeniknąć poza to dziwne zmarszczenie brwi — jak gdyby chciał spojrzeć na świat oczyma, które kryją się w cieniu tych brwi. Pragnie usłyszeć ten głos we wszelkich możliwych tanach, przy roztrzą­saniu najrozmaitszych ¡kwestii. Pragnie zobaczyć nie­znaczny, charakterystyczny gest na tle odmiennych sytuacji. O zagadnieniu popędu płciowego wiem bardzo mało, nie sądzę wszakże, by mógł on grać poważniej­szą rolę w miłośoi naprawdę wielkiej. Rodzą go bła­hostki takie, jak niedbale związane sznurowadło lub przelotne spojrzenie, a zatem śmiało można wyłączyć ów czynnik z rozważań. Nie znaczy to, że wielka mi­łość może obejść się bez pożądania. Lecz pożądanie wraz ze wszystkimi następstwami należy uznać za zja­wisko oczywiste. Podobnie, czytając powieść albo bio­grafię, uważamy za zjawisko oczywiste, że opisywane postacie jadają mniej lub więcej regularnie. Natomiast istotny płomień pożądania, istotny żar namiętności, długotrwały i spalający duszę mężczyzny, to chęć sto­pienia się z ukochaną. Mężczyzna pragnie patrzyć jej oczyma, wyczuwać jej dotykiem, słuchać jej uszami, utracić swoją osobowość, zostać spowity, wchłonięty. Wiele można mówić o wzajemnych stosunkach płci, jedno wszakże wydaje się pewne: nie istnieje kocha­jący mężczyzna, który nie chciałby umocnić własnej odwagi za sprawą swojej kobiety albo też zwierzyć się jej z trosk i kłopotów. To właśnie stanowi główną sprężynę pożądania. Wszyscy jesteśmy wystraszeni, wszyscy jesteśmy samotni, wszyscy szukamy zapew­nienia z zewnątrz, że nasze życie przedstawia pewną wartość.

Jeżeli namiętność takiego typu znajduje spełnienie, mężczyzna zdobywa na pewien czas to, czego pragnie.

m M

Zyskuje oparcie moralne i zachętę, pozbywa się uczu­cia osamotnienia, zaczyna wierzyć, iż jego życie przed­stawia wartość. Niestety wszystko mija, mija nieu­chronnie niby cień wędrujący po tarczy zegara sło­necznego. Przykre, ale prawdziwe. Stronice książki stają się zbyt dobrze znane, malowniczy zakręt drogi mija się zbyt często. Doprawdy, piszę najsmutniejszą w świecie opowieść...

Mimo to wierzę, że w życiu każdego mężczyzny przychodzi wreszcie kobieta... Nie! To sformułowanie błędne. W życiu każdego mężczyzny przychodzi wre­szcie pora, gdy kobieta absorbująca jego wyobraźnię, absorbuje ją na dobre. Wówczas mężczyzna nie prze­kroczy już nigdy widnokręgu, nie zarzuci plecaka na ramiona. Wycofa się ze spraw miłosnych i ostatecznie przejdzie na emeryturę.

Tak w każdym razie widzę historię Edwarda i bied- dnej Małej. Tak najdokładniej! Wszystkie jego po­przednie miłości — wielkoksiążęca kochanka, pani Ba- sil, mała Maisie Maidan, Plorence — odpowiadały próbnym galopom przed wielkim końcowym wyści­giem ze śmiercią, którego metę stanowiła Nancy. Je­stem tego zupełnie pewien. Nie zamierzam jednak być tak bardzo amerykański, by utrzymywać, że każda prawdziwa miłość wymaga ofiar. Nie wymaga! Nato­miast sądzę, że każda miłość staje się prawdziwsza

i trwalsza, jeżeli podsycają ją samowyrzeczenia. Otóż w dawniejszych swoich romansach Edward przyciągał kobiety, a później je odrzucał — jak podczas gry w polo odrzucił piłkę sprzed nosa hrabiego i barona von Lelöffel. Nie twierdzę, że dążąc do zdobycia in­nych kobiet, nie chudł z wysiłku niby szczapa. Ale w miłości do Małej potargał się na strzępy i stracił życie, usiłując zostawić ukochaną w spokoju.

Mówiąc do Nancy tamtego wieczora Ashburoham

nie popełnił nikczemności. Jestem o tym głęboko prze­konany. Jego miłość jak gdyby nie istniała jeszcze. Zaledwie się rodziła wraz z wypowiadanymi (bezwie­dnie słowami. Uprzednio nie było niczego. Później mi­łość wkroczyła w życie Edwarda jako fakt dokonany.

Pora wrócić do mojej opowieści o Florence — Flo- rence, która stojąc za pniem drzewa wysłuchała słów przeznaczonych nie dla jej uszu. To oczywiście do­mysł, lecz domysł, jak sądzę, trafny. Faktem jest, że tamci dwoje wyszli z hotelu, a moja żona pospieszyła ich śladem wśród ciemności nocy. Po jakimś czasie wróciła z pobielałą twarzą i dłonią na czarnej sukni w okolicy serca. Nie mogło to być tylko z powodu pana Bagshawe. Twarz miała wykrzywioną bólem, nim spostrzegła urnie lub mojego przygodnego towarzysza. Być może jednak Bagshawe wpłynął na jej decyzję odebrania sobie życia. Leonora twierdzi, że Florence przechowywała od wielu lat fiolkę rzekomo azotanu amylowego, w istocie zaś kwasu pruskiego, i zamie­rzała posłużyć się nią w przypadku, gdybym wykrył jej stosunek z Jimmy’m. Rozumiesz, milczący słucha­czu? Główną sprężynę jej życia stanowiła próżność. Nic dziwnego. Przecież to próżność utrzymuje nas naj­częściej na prostej drodze, jeżeli drogą taką kroczy­my przez życie.

Gdyby w grę wchodziła jedynie sprawa Edwarda | Nancy, sądzę, że Florence zniosłaby to jakoś. Nie­wątpliwie urządzałaby kochankowi sceny, groziła mu, apelowała do jego honoru, przypominała obietnice. Ale spotkanie z panem Bagshawe, i to czwartego sierpnia, zmogło odporność przesądnego umysłu mo­jej! żony. Naprawdę zależało jej tylko na dwu kwe­stiach. Chciała zostać wielką damą osiadłą w Bran- shaw Teleragh oraz zachować mój szacunek. To zna­czy — zachować go, póki mieszkaliśmy razem. Na

pewno zrezygnowałaby z tej zachcianki, gdyby zdo­łała skłonić Edwarda Ashbumhama do wspólnej ucieczki. Być może zabiegałaby o odmienną formę mo­jego szacunku, na przykład dla jej wielkiej miłości, która „jest nad wszystko i niech cały świat przepada!” Coś podobnego odpowiadałoby w pełni stylowi Flo- rence. ^ Wydaje mi się, że we wszystkich związkach małżeń­skich działa jeden stały czynnik: chęć oszukiwania osoby, z którą isię żyje, co do jakiegoś słabego punktu własnego charakteru albo własnej! przeszłości. Czło­wiek nie może znieść ustawicznego obcowania z kimś, kto dostrzega jego drobne świństewka. To naprawdę zabójcze i z tej właśnie racji trafia się tak wiele nie­szczęśliwych małżeństw.

Ja na przykład jestem smakoszem. Przepadam za dobrą kuchnią i na sam dźwięk nazw pewnych potraw ślinka napływa mi do ust. Gdyby Florence przeniknęła mój sekret, świadomość tego byłaby dla mnie tak nie­znośna, że nie wytrzymałbym długo ograniczeń na­rzuconego mi systemu. Ale Florence nie odkryła mo­jej słabostki, a w każdym razie nigdy nie napomknęła

o niej słowem. Za mało interesowała się moją osobą.

Tajbną sprawką Florence — sprawką troskliwie przede mną ukrywaną — było jej młodzieńcze zapo­mnienie się z facetem imieniem Jimmy. Najprawdo­podobniej wspominam o żonie po raz ostatni, niech mi więc wolno będzie zająć się nieco zmianami, jakie za­chodziły w jej psychice. Chodzi mi o to, że nie mia­łaby skrupułów, gdybym dowiedział się o jej romansie z Edwardem Ashbumhamem. Byłaby raczej zadowo­lona. Prawdę rzekłszy, naczelną troskę biednej Leo- nory stanowiło w owe lata przekonywanie Florence, by nie urządzała scen teatralnych i nie czyniła mi zwierzeń na taką lub inną modłę. W pewnym nastroju

miała ochotę przybiec do mnie, paść do moich stóp

i wydeklamować starannie przygotowaną, niebywale uczuciową tyradę na temat wszechwładnej miłości. Pragnęła wówczas dowieść, że należy do grona naj­większych miłośnic znanych historii. Inaczej usposo­biona zamierzała oznajmić mi lekceważąco, że właści-

i wie nie jestem mężczyzną, a więc spotkanie z praw­dziwym mężczyzną musiało doprowadzić do tego, co nastąpiło. Przy tej okazji zdania miały być chłod­ne, zwięzłe i w miarę zaprawione ironią. Florence ży­czyła sobie zagrać rolę heroiny francuskiej komedii. Naturalnie zawsze grała jakąś rolę.

Lecz moja żona nie chciała dopuścić, abym dowie­dział się o jej młodzieńczej eskapadzie z facetem imie­niem Jimmy. Z czasem zaczęła widzieć w swoim pierwszym kochanku pośledniego gatunku łobuza z Bo- wery. Czy wiesz, milczący słuchaczu, co znaczy dreszcz na wspomnienie drobnego głupstwa — wynikłego za­zwyczaj ze szczerych, uczuciowych pobudek — popeł­nionego w zaraniu życia? Podobnie właśnie wzdrygała się moja żona na myśl, że uległa mężczyźnie takiego pokroju. Sądzę, że wstydziła się bez potrzeby. Winę ponosił przecież jej stary zramolały stryjaszek. Nie powinien był zabierać młodej parki w podróż dokoła świata i ustawicznie zamykać się w swojej kabinie. Tak czy inaczej, jestem przekonany, że na samobój­stwo Florence wpłynęło ostatecznie spotkanie z panem Bagshawe i niemal pewność, iż pan Bagshawe (dobrze znała odrażającą ropuchę) powie mi, że przyłapał ją, gdy o piątej rano czwartego sierpnia 1900 roku wy­chodziła z pokoju Jimmy’ego.

Pewną rolę odegrała również data znamienna dla tak, przesądnej osoby.

Florence przyszła na świat czwartego sierpnia,

\ czwartego sierpnia wyruszyła w podróż dokoła świata,

a kochanką podejrzanego faceta została również czwar­tego sierpnia. Tego samego dnia innego roku wyszłA. za mnie i wreszcie czwartego sierpnia utraciła miłość ' ~ Edwarda, a ponadto Bagshawe zjawił się niby zły omen czy krzywy uśmiech na obliczu Fatum. Była/ to kropla przepełniająca puchar. Biedna kobieta po­biegła na piętro i efektownie upozowała się na łóż­ku — była pełną wdzięku, ładną osobą o gładkiej ró­żowej cerze, długich włosach i rzęsach niby firanki. Wypiła fiolkę kwasu pruskiego — no i tak została. Wyglądała prześlicznie, jak kamea. Z wyrazem spo­kojnego zdziwienia spoglądała na elektryczną lampę wiszącą u sufitu, a może przez sufit ku gwiazdom jaśniejącym w górze. Kto wie? W każdym razie tak

wyglądał kres życia Florence.

Trudno sobie wystawić, jak dziwnie ja postępowa­łem. Od tamtego wieczora do dzisiaj nie poświęciłem zmarłej ani jednej myśli, ani jednego westchnienia. Oczywiście, gdy musiałem rozmawiać o niej z Leono- rą albo też pisząc tę opowieść, przypominałem sobie Florence i zastanawiałem się nad nią tak, jak mógł­bym się zastanawiać nad zadaniem algebraicznym. Zawsze jednak w grę wchodziły rozważania, nie wspo­mnienia. Ta kobieta wyszła z—zasięgu życia nieodwo­łalnie, nilby wczorajsza gazeta.

Byłem strudzony — śmiertelnie strudzony. Myślę że tydzień (a może dziesięć dni?) otępienia graniczące­go z letargiem stanowił odpoczynek. Potrzebowałem go, gdyż wyczerpało mnie dwanaście lat tłumienia przyrodzonych instynktów, dwanaście lat występów w roli tresowanego pudla. Bo nie byłem przecież ni­czym więcej! Zapewne właściwą przyczynę bezwładu stanowił wstrząs, jakiego doznałem — lub raczej sze­reg wstrząsów. Niechętnie jednak przypisałbym po­wód mojego ówczesnego stanu czemuś tak konkre*-

tnemu jak silne przeżycia. Znajdowałem się w stanie idealnego spokoju: jak gdyby niezmiernie ciężki ple­cak spadł mi nagle z barków, a uciskane dotąd pasa­mi ramiona rozprostowały się, lecz pozostały drętwe, wolne od pulsowania życia. Nie odczuwałem żalu. Czego miałbym żałować? Myślę, że podświadomie, dzięki wtórnej osobowości, od dawna zdawałem sobie sprawę, że Florence jest papierowa, że symbolizuje prawdziwą ludzką istotę posiadającą serce, uczucia, sympatie i wzruszenia nie inaczej niż banknot sym­bolizuje określoną ilość złota. Uprzytomniłem to sobie, gdy Bagshawe powiedział, że widział Florence wy­chodzącą o piątej rano | pokoju tamtego faceta. Zro­zumiałem, że moja żona jest nierealna, gdyż składa się ze zdań zaczerpniętych z turystycznych przewod­ników i rycin wyciętych z żiumali. Gdyby nie przy­tłoczyło mnie to odkrycie, może wcześniej pobiegłbym na piętro i przeszkodził jej w wypiciu kwasu pru­skiego. Alle nie potrafiłem zdobyć się na wysiłek. Był­by to przecież pościg za świstkiem papieru — zajęcie niestosowne dla dojrzałego mężczyzny.

Uczucie narodzone tamtego wieczora trwa nadal. Nie dbam, czy Florence wyszła albo nie wyszła z po­koju tamtego faceta. Wcale mnie to nie obchodzi. Flo­rence nic już nie znaczy.

Można by odpowiedzieć, że już wówczas kochałem Nancy Rufford, a więc moja obojętność zasługiwała na potępienie. Nie zamierzam“~ućKyIić się od..przyfla»- ny. Kochałem Nancy Ruffor3~iak, jak obecnie kocham pamięć tego biednego dziecka — spokojnie i tkliwie, na specyficznie amerykańską modłę. Nie myślałem o tym, póki nie usłyszałem słów Leonory, że teraz mógłbym się ożenić. Ale od tamtej chwili do chwili gorszej niż śmierć Małej myślałem bardzo niewiele o innych kwestiach. Nie twierdzę, że bajdurzyłem

o Nancy albo wzdychałem do niej. Po prostu chciałem się z nią ożenić — chciałem nie inaczej!, niż pewni lu­dzie chcą pojechać do Carcassonne. Znasz to uczucie, milczący słuchaczu? Zdajesz sobie sprawę, że trzeba wprzódy usunąć z drogi te lub owe przeszkody, roz­wikłać jakieś drobne komplikacje. Wiesz, że dopiero później zdołasz wybrać się do miejsca, które przez całe życie uważałeś za miasto swoich marzeń. Nie przywiązywałem wagi do różnicy wieku. Miałem czterdzieści pięć lat, a Nancy dobiegała ledwie dwu­dziestu dwu. Ale była starsza nad swój wiek i po­ważniejsza. Było w niej coś dziwnie świątobliwego, jak gdyby nieodwołalnie musiała dokonać życia w kla­sztorze, z twarzą w obramowaniu białego kwefu. Ale mówiła mi nieraz, że nie czuje powołania i nie pragnie zostać mniszką. Wydawało mi się, że potrafię być swo­jego rodzaju klasztorem, a zatem słusznie Mała winna mnie złożyć śluby.

W różnicy wieku nie widziałem przeszkody. Sądzę, że nie ma mężczyzny, który to widzi. Wierzyłem, że po jakim takim przygotowaniu zdołam dać szczęście młodej dziewczynie. Byłem w stanie psuć ją i rozpiesz­czać tak, jak mało młodych dziewczyn bywa psutych

ii rozpieszczanych. No i nie mogłem uważać się za od­rażającego fizycznie. Sądzę, że nie ma mężczyzny, któ­ry to może. A jeżeli może, jest bezapelacyjnie skoń­czony. Kiedy jednak ocknąłem się z letargu, począłem rozumieć stojący przede mną problem. Uprzytomni­łem sobie, że chcąc nawiązać kontakt z Małą, muszę najprzód odzyskać styczność z życiem. Przez dwana­ście lat byłem trzymany w cieplarnianej atmosferze. Należało zatem pokosztować walki z realnym światem, współzawodnictwa z ludźmi czynu, podróży po wiel­kich miastach — czegoś istotnie surowego, godnego mężczyzny. Nie miałem ochoty zaprezentować się Nan­

cy Rufford jako swojego rodzajai stara panna. Dlatego właśnie pojechałem do Stanów Zjednoczonych w dwa tygodnie po samobójstwie żony.

XI

Niezwłocznie po śmierci Florence Leonora zaczęła ograniczać swobodę Nancy Rufford i Edwarda. Domy­ślała się, co zaszło pod drzewami opodal kasyna. Po moim wyjeździe tamci zostali w Nauheim na trzy ty­godnie i według słów Leonory był to najpotworniejszy okres jej życia. Przypominał długotrwały pojedynek na niewidzialny oręż. Trudności wzmagała bezgranicz­na naiwność Małej, która ustawicznie starała się zostawać sam na sam z Edwardem. Postępowała tak od dzieciństwa, gdy spędzała wakacje w domu. Lu­biła słuchać miłych słów, które opiekun miał jej za­wsze do powiedzenia.

Sytuacja była ogromnie zawikłana, jak to się zda­rza w tak delikatnych sprawach. Dodatkową kompli­kację stwarzał fakt, że Ashburnhamowie rozmawiali ze sobą jedynie w obecności osób trzecich. Wtedy, jak już wspomniałem, zachowywali się bez zarzutu. W grę wchodziła również bezgraniczna naiwność Małej oraz to„ że Edward i jego żona rzeczywiście uważali ją za córkę lub wyrażając się ściślej — za dziecko Leonory.

Niełatwo opisać tę bardzo dziwną dziewczynę. By­ła wysoka i wyjątkowo szczupła. Miała tragiczne usta, bezdennie smutne oczy i osobliwe poczucie humoru. Chwilami wydawała się groteskowa, chwilami skoń­czenie piękna. Jak żyję nie widziałem równej! masy czarnych włosów; dziwiłem się nieraz, że zdoła je udźwignąć. Niedawno ukończyła dwudziesty pierwszy rok życia, lecz chwilami robiła wrażenie starej jak

Świat, chwilami szesnastoletniego podlotka. Potrafiła rozprawiać uczenie o żywotach świętych, a za moment tarzać się po trawniku figlując ze szczenięciem ber­nardyńskiej rasy. Niby Menada uganiała konno za gończymi, ale umiała również godzinami siedzieć spo­kojnie, zwilżać octem chustkę po chustce, gdy Leonora cierpiała na migrenę. Mówiąc zwięźle, mogła uchodzić za ideał cierpliwości, który bywał czasami idealnie niecierpliwy. Bez wątpienia zawdzięczała taki stan rzeczy wychowaniu klasztornemu. Przypominam so- bie jeden z jej listów do mnie — pisany, kiedy miała lat szesnaście — mniej więcej następującej1 treści:

W Boże Ciało (mógł to być równie dobrze dzień jakiegoś świętego, nie mam głowy do takich rzeczy) nasza szkoła grała w hokeya z Roehampton. Widzia­łyśmy, że przegrywamy, bo do przerwy wynik był trzy do jednego na naszą niekorzyść, więc udałyśmy się do kaplicy, by pomodlić się o zwycięstwo. Osta­tecznie wygrałyśmy pięć do trzech.

Dalej Mała opisywała mi coś w rodzaju saturna- lii. Kiedy zwycięska piętnastka, czy też jedenastka, przyszła do refektarza na wieczerzę, cała szkoła wsko­czyła na stoły. Dziewczęta wiwatowały jak szalone, łamały krzesła rzucając je na posadzkę, tłukły zasta­wę stołową. Trwało to przez czas pewien, póki wie­lebna matka przełożona nie potrząsnęła ręcznym dzwonkiem. Saturnalia kończące się w mgnieniu oka niby trzaśnięcie z Ibicza — to oczywiście tradycja ka­tolicka. Nie powiem, by mi się podobała, lecz muszę przyznać, że przyniosła Nancy (a w każdym razie Nancy miała) prawość, w jakiej nie prześcignęła jej żadna ze znanych mi osób. Niekiedy słowa wymawiane jej głosem i spojrzenia jej oczu przypominał^m.orze.

Przerażało mnie to, zapewne jednak bałem się tylko świata obfitującego w cnoty tak wielkiej miary.

Nancy liczyła piętnaście lub szesnaście lat, gdy z okazji powrotu do klasztoru dostała ode mnie dwa złote suwereny. Podziękowała szczególnie wylewnie, mówiąc, że pieniądze przyszły w samą porę. Zapyta­łem dlaczego i uzyskałem wyjaśnienie. W klasztorze obowiązywał zakaz rozmów podczas spaceru pensjona­rek z kaplicy do refektarza. Mała uważała to ograni­czenie za bezsensowne i uparcie naruszała je dzień po dniu. Każdego wieczora zadawano dziewczętom py­tanie, czy w ciągu dnia czymś zawiniły, i każdego wie­czora Nancy przyznawała się do tego wykroczenia. Kosztowało ją to sześć pensów dziennie, gdyż tyle wy­nosiła ustalona kara. Z prostej ciekawości zapytałem Małą, dlaczego przyznaje się zawsze, ona zaś odpowie­działa:

Dlaczego? Bo dziewczęta od Dzieciątka Jezus mówią tylko prawdę. To ciężkie brzemię, ale muszę je dźwigać.

Jestem zdania, że dziwaczność charakteru Nancy spotęgowało smutne dzieciństwo, poprzedzające satur­nalia i surowy rygor klasztorny. Jej ojciec, major któ­regoś tam pułku, jak mi się zdaje, Gwardii Szkockiej, był awanturnikiem, niemal szaleńcem. Jedno z pierw­szych wspomnień Małej to widok ojca, który przy śniadaniu uderza matkę pięścią, ta zaś osuwa się z krzesła i leży bez ruchu. Matka była niewątpliwie osobą irytującą — równie irytującą jak szeregowcy z oddziału majora — w wyniku czego dom stał się terenem wiecznych kłótni i krzyków. Leonora bolała nad tym, bo uważała panią Rufford za najserdeczniej­szą przyjaciółkę. Wszelako podejrzewam, że matka Nancy miała za nic panią Ashbumham. Po nieudanej mustrze opornych żołnierzy major wracał do domu

9 — PQj||‘ * ’'lerz

spieczony słońcem, zły i zionący przekleństwami. Żona witała go jakąś zjadliwą uwagą i piekło wybuchało. Pewnego razu dwunastoletnia Nancy spróbowała in­terweniować podczas utarczki niedobranej pary. Major uderzył ją wtedy w czoło tak potężnie, że przez trzy dni leżała bez zmysłów. Mimo wszystko j!ednak wo­lała, zdaje się, ojca niż matkę. Pamiętała nieporadne dowody jego serdeczności. Gdy była zupełnie mała, kilkakrotnie ubierał ją niezręcznie, niecierpliwie, lecz z życzliwą troską. W tale im domu niepodobna było utrzymać długo służącej, a pani Rufford dniami i ty­godniami nie nadawała się do niczego. Podejrzewam, że piła. Ale nie na tym koniec. Język miała tak cięty, że przerażała nawet córkę. Nieustannie drwiła z Wszelkich czułości, wyszydzała demonstracyjne objawy uczuć. A Nancy musiała być dzieckiem wyjątkowo uczucio­wym.

Pewnego dnia Mała wróciła do „Fort William” z ja­kiejś wycieczki i zupełnie nieoczekiwanie odjechała zaraz do klasztornej szkoły, gdzie spodziewano się jej

o dwa miesiące później. Odstawiła ją tam guwernantka z twarzą bladą jak kreda. Jednocześnie matka zniknęła z żyda Nancy. Po dwu tygodniach Leonora przywiozła do klasztoru wiadomość, że pani Rufford nie żyje. Może istotnie umarła. Nie usłyszałem nigdy, aż do samego końca, co się z nią stało. Pani Ashbumham nie mówiła

o najserdeczniejszej przyjaciółce.

Niebawem major Rufford przeniósł się do Indii, skąd przyjeżdżał rzadko i na krótko. Nancy zrastała się stopniowo z życiem Branshaw Teleragh. Sądzę, że od tamtego czaisu do samego końca była bardzo szczęśli­wa. Miała psy, konie, starych służących i lasy. Miała również Edwarda i Leonorę, którzy ją bardzo kochali.

Znałem Małą od początku zażyłości z Ashbumha- mami, bo spędzała oorocznie w Nauheim dwa ostatnie

tygodnie ich pobytu. W moich oczach dorastała. Odno­siła się do mnie swobodnie i serdecznie. Całowała mnie nawet rano i wieczorem do osiemnastego roku swoje­go życia. Skakała koło mnie, Ibiegała na posyłki i śmia­ła się | opowiadań o Filadelfii. Ale pod jej radością wyczuwałem tajone lęki. Pewnego razu — Nancy mia­ła wtedy blisko osiemnaście lat — podczas jednej z nieczęstych wizyt jej ojca w Europie, siedzieliśmy we dwoje w parku opodal żelaznej fontanny. Leonora cierpiała na migrenę. Czekaliśmy na Florence i Ed­warda, którzy wkrótce mieli przyjść z łazienek. Trud­no sobie 'wyobrazić, jak uroczo wyglądała Nancy tego rana.

Zastanawialiśmy się, czy nie należy grać na loterii, traktuj'ąc kwestię z punktu widzenia moralności. Mała miała na sobie białą suknię i sprawiała wrażenie szczególnie .wysokiej i wiotkiej. Niedawno zaczęła upi- nać włosy, więc odsłonięty karczek przywodził na myśl uroczą, świeżą młodość. Na jej szyi igrał refleks sło­necznych promieni odbitych w kałuży, którą zostawiła nocna burza. Twarz tonęła w ciepłym, świetlistym cieniu białej parasolki. Ciemne loki wyglądały spod ogromnego białego kapelusza z taniej słomki. Bardzo długa szyja pochylała się trochę do przodu. Brwi nie kreśliły jak zwykle tragicznego łuku, bo Nancy śmiała się ze staroświecczyzny mojej frazeologii. Na jej po­liczkach wykwitły delikatne rumieńce, a głębokie sza­firowe oczy połyskiwały wesoło. Jak to wyrazić? Aha! przypominała żagiel — biały i niezawodny w ruchach. Pomyśleć, że ona nigdy... że nigdy nie zrobi już ni­czego! Trudno uwierzyć...

Gawędziliśmy więc o moralnym aspekcie gry na loterii. Nagle pod znajdującą się za nami kolumnadą zahuczał jedyny w swoim rodzaju głos ojca Małej. Jak gdyby wielka żaba odezwała się w sitowiu. Odwrócl-

U

łem głowę, aby zerknąć na majora. Wysoki blondyn po pięćdziesiątce szedł ramię w ramię z włoskim ba­ronem, który miał ooś wspólnego z Kongiem belgij­skim. Niewątpliwie rozmawiali o właściwych meto­dach traktowania krajowców, bo usłyszałem słowa Ruf forda: i

Niech diabli porwą humanitarne względy! Zwróciłem wzrok iku Nancy. Oczy miała przymknię­te, twarz (bielszą niż suknia zaróżowiona delikatnym refleksem żwiru alejki. Przerażające wrażenie spra­wiały jej opuszczone powieki.

Ach... — westchnęła i na sekundę (wsparła o mo­je ramię dłoń wędrującą omackiem. — Proszę o tym nigdy nie mówić. Proszę obiecać, że pan nie powie ojcu. Wracają do mnie okropne sny...

Uniosła powieki i spojrzała mi w oczy.

Myślałam — dodała głucho — że święci pańscy mnie oszczędzą. Nie ma grzechów, za które sprawie­dliwa byłaby taka kara.

Podobno w pokoju sypialnym biednej ¡Małej zawsze paliło się światło — nawet nocą. A jednocześnie... Nie wyobrażam sobie, by inna młoda panienka mogła rów­nie wesoło i serdecznie żartować z uwielbianym ojcem. Chwytała go za klapy marynarki, Wypytywała pod­stępnie, jak spędza czas, całowała w czoło. Cóż? Ode­brała staranne wychowanie i potrafiła zachowywać się poprawnie.

Biedny, rozczarowany życiem major czuł skrępowa­nie w towarzystwie córki. Ale robiła, co mogła, by go oswoić. Była nieporównana. Może w klasztorze bra­ła stosowne lekcje? Z roli -wypadała jedynie, gdy usły­szała specyficzny ton jego głosu — karcący lub do­gmatyczny — i to jeżeli dobiegł ją znienacka. Działo się tak dlatego, że okropne sny, którymi święci pańscy karali Nancy za grzechy, rozpoczynały się zazwyczaj

grzmiącą fanfarą ojcowskiej mowy. Nic dziwnego! Ta­kie właśnie dźwięki zapowiadały ojca przed straszli­wymi lunchami z czasów dzieciństwa.

Na początku rozdziału przytoczyłem opinię Leonory

o reszcie pdbytu Ashbumhamów w Nauheim — już po moim wyjeżdzie. Dni te przypominały jej długi pojedynek na niewidzialny oręż, toczony przez nie­mych przeciwników. Nancy, jak również napisałem, starała się ustawicznie zostawać sam na sam z Edwar­dem. Ów dawny nawyk Leonora postanowiła zwal­czyć z poczucia obowiązku. Zadanie miała trudne. Ma­ła przywykła do samodzielności i od lat polowała z Edwardem na szczury lub króliki, łowiła łososie, objeżdżała okolicę, składała okolicznościowe wizyty dzierżawcom. Tak działo się w Fordingbridge. Nato­miast w Nauheim opiekun i wychowanka chodzili wieczorami do kasyna — jeżeli moja żona nie wyma­gała asysty kochanka. Niewinności stosunków tych dwojga dowodzi fakt, że nawet Florence nie była nigdy zazdrosna.

Leonora miała zwyczaj kłaść się do łóżka punktual­nie o dziesiątej wieczór. Nie wiem, jakim sposobem postawiła na swoim, ale manewrowała tak, że przez cały czas pobytu w Nauheim Edward i Nancy zosta­wali sami tylko przy świetle dziennym i w tłumnie nawiedzanych miejscach. Gdyby była protestantką, po­czynania jej musiałyby zbudzić czujność wychowanki. Ale katolicy mają swoje sekrety i rozmaite kwestie potrafią rozwiązywać sprawniej. Dwa czynniki uła­twiały pani Ashburnham zadanie: śmierć Florence oraz pogarszający się stan zdrowia Edwarda. Biedak spra­wiał wrażenie ciężko chorego. Grzbiet mu się zaokrą­glił, oczy podpuchły, ooraz częściej miewał momenty dziwnego roztargnienia.

Leonora mówiła później, że obserwowała męża niby

kot zaczajony na nieświadomego niebezpieczeństwa gołębia. W bezgłośnym czyhaniu była' również kato­liczką z narodu, który miewa obce nam myśli i za­chowuje je na własny użytek. Istotnie, różne myśli snuły się w jej głowie. Niektóre przekazywała nawet mężowi nie odzywając się doń słowem. Zrazu sądziła, że przytłaczają go wyrzuty sumienia z powodu Flo- rence i smutek po jej zgonie. Pilnie obserwowała Edwarda i od czasu do czasu rzucała pod adresem Małej zdawkowe uwagi o zmarłej. Dzięki temu upe­wniła się, że nie ma mowy o wyrzutach 'sumienia czy smutku. Ashburnham nie podejrzewał, by Florence mogła odebrać sobie życie nie napisawszy wprzód do niego płomiemneji epistoły. Był przekonany, że umarła na serce, gdyż nie wyprowadziła go nigdy z błędu co do stanu swojego zdrowia. Sądziła, że jako ciężko chora prezentuje się bardziej romantycznie.

Edward nie odczuwał wyrzutów sumienia. Słusznie był zdania, że traktował kochankę z wymaganą przez nią rycerską galanterią aż do momentu poprzedzające­go jej zgon o dwie godziny. Leonora wywnioskowała to z wyrazu jego oczu, z postawy, w j;akiej stał nad otwartą trumną zmarłej, z tysiącznych drobnych oznak. Niespodziewanie mówiła o Florence do Małej, a on nie wzdrygał się, nie zwracał nawet uwagi; nadal siedział bez ruchu, zapatrzony przekrwionymi oczy­ma w obrus. Pił wtedy dużo i systematycznie, zwła­szcza wieczorami po odejściu kobiet.

Wyobraź sobie, milczący słuchaczu, że Leonora po­trafiła skłaniać Nancy, by kładła się do łóżka również

o dziesiątej. Mała poczytywała to za niedorzeczność. Rozumiała, że będąc jak gdyby w półżałobie po Flo­rence, nie powinna pokazywać się w kasynie. Nie poj­mowała, czemu nie może towarzyszyć wujaszkowi w czasie wieczornych przechadzek po paiku. Nie wiem,

jakim pretekstem posłużyła się Leonora. Może odpra­wianymi wspólnie nocnymi modłami za spokój duszy zmarłej? Wreszcie, pod koniec dwu tygodni, Mała znudzona regularnością pobożnych praktyk, oznajmiła pewnego wieczora, że chce pójść na spacer z opiek u nem. Leonora omal nie straciła głowy, lecz Edward sam oddał się w jej ręce. Wstawał właśnie od stołu i nie patrzył na żonę. Nagle jednak zwrócił w jej stro­nę obrzękłą twarz i nabiegłe krwią oczy.

Doktor von Hauptmann — powiedział — kazał mi kłaść się zaraz po kolacji. Z moim sercem znacznie gorzej.

Przez moment spoglądał na Leonorę — lekceważą­co, pogardliwie. Zrozumiała, co jej ma do powiedze­nia. Tymi słowami dostarczył w porę pretekstu, by mogła rozłączyć z nim Małą. Wzrokiem wymówił żo­nie, iż ośmieliła się posądzać go o chęć zdeprawowania Nancy.

W milczeniu przeszedł na piętro do swojego pokoju i długo czytał anglikański modlitewnik. Czekał, aż Mała zaśnie. Około pół do jedenastej Leonora usłyszała kroki męża, który minął drzwi jej sypialni, a w dwie i pół godziny później te same kroki zadudniły w ko­rytarzu ciężko, niepewnie.

Pani Ashbumham milczała, oceniając sytuację do' ostatniego wieczora w Nauheim. Wówczas niespodzie­wanie zaczęła działać. Po obiedzie spojrzała na męża i przemówiła:

Jak sądzisz, Teddy? Mógłbyś dziś chyba zlekce­ważyć rozkaz doktora i pójść z Nancy do kasyna? Biedactwu nie udał się pobyt w Nauheim.

Przez długą, pełną napięcia chwilę Edward patrzył na żonę. i

No... tak — powiedział wreszcie.

Nancy podskoczyła radośnie i ucałowała wujaszka.

Według słów Leonory odpowiedź męża przyniosła jej ulgę znaczniejszą niż jakiekolwiek inne dwie syla­by, które słyszała w życiu. Zrozumiała, że Edwarda zżera nie męka pożądania, lecz uparta wola wyrze­czenia się Nancy. Zrozumiała, że może ograniczyć czujność.

Mimo to długo siedziała w ciemnym pokoju za pół- przymkniętymi żaluzjami, spoglądając na ulicę, noc i drzewa. Wreszcie dobiegł ją dźwięczny głos Małej. Brzmiał' coraz bliżej!. Na koniec usłyszała słowa:

Z tym przyprawionym nosem wyglądałeś na sta­rego dziada.

W kasynie obchodzono hucznie jakąś lokalną uro­czystość.

A ty byłaś całkiem podobna do starej żebraczki, która miała kolki — odparł Edward z właściwym mu posępnym humorem.

W blasku gazowej latarni zarysowały się dwie syl­wetki: smukła Małej i nieco przygarbiona Edwarda. Rozmawiali tale jak zawsze, od czasu gdy Nancy prze­kroczyła siedemnasty rok życia. Nie uległ żadnej zmianie ogólny ton ani nawet żart na temat starej żebraczki, z której kpili często w Branshaw. Nieba­wem uchyliła drzwi pokoju opiekunki. Jednocześnie pocałowała Edwarda w czoło — nie inaczej niż każde­go wieczora na dobranoc.

Bawiliśmy się świetnie — oznajmiła. — On czuje się lepiej. Ścigaliśmy się przed domem. Wyprzedził panie o dwadzieścia jardów. Dlaczego siedzisz po ciemku?

Leonora słyszała, że Edward chodzi po swoim po­koju, lecz z racji paplaniny Małej nie wiedziała, czy wyszedł ponownie. Później, znacznie później uchyliła nie otwierane nigdy drzwi między pokojami jej i mę­ża. Chciała przekonać się, czy on jest u siebie, bo była

zdania, że trzeba coś przedsięwziąć, jeżeli znowu pije. Ashbumham klęczał obok łóżka. Czoło miał oparte

o kapą. W wyciągniętych rękach trzymał obrazek Matki Boskiej! — okropny, szkarłatno-szafirowy bo­homaz, który Nancy ofiarowała mu, gdy przyjechała z klasztoru na pierwsze święta. Nim Leonora zamknę­ła drzwi, ramiona Edwarda trzy razy drgnęły konwul- syjnie, a z jego ust dobyło się bolesne łkanie. Nie Ibył katolikiem, lecz w taki właśnie sposób podziałało nań wzruszenie. I

Po raz pierwszy tej nocy nerwowe lęki nie zakłócały snu pani Ashburnham.

III

W dniu powrotu do Branshaw Teleragh Leonora za­łamała się kompletnie. Rozpacz nie chodzi nigdy sa­motnie — to przekleństwo biednego umysłu ludzkie­go, dopust okrutnego, chociaż, zapewne, sprawiedliwe­go losu. Każda wielka rozpacz, nawet gdy minie, pozostawia za sobą grozę, mękę, rozżalenie. Leonora doznała ulgi. Uwierzyła, że wolno jej ufać Edwardowi w sprawie z Małą. Wiedziała, że Nancy zasługuje na bezwarunkowe zaufanie. Jednakże wraz z ogranicze­niem czujności wszystkie jej władze umysłowe uległy przytępieniu. Rozpoczynam obecnie najżałośniejszą część opowiadania, bo przykro patrzeć na zachwianie bystrej inteligencji. A równowaga pani Ashburnham chwiała się niewątpliwie.

Pamiętaj, milczący słuchaczu, że ta kobieta kochała męża z pasją zbliżoną do cierpień nienawiści. Jednakże żyła obok niego przez długie, długie lata i nie miała dlań ani jednego miłego słowa. Nie wiem, jak potra­fiła tego dokonać. Zaczęło się od tego, że została wy-

dana za Edwarda. Była jedną z siedmiu córek w ubo­gim, podupadłym irlandzkim dworze. Wróciła tam z klasztoru, o którym wielekroć wspominałem. Miała dziewiętnaście lat i nauki ukończyła przed rokiem. Trudno wyobrazić sobie jej brak doświadczenia. Śmia­ło rzec mogę, że nie rozmawiała nigdy z mężczyzną z wyjątkiem księdza. Prosto ze szkoły powędrowała za wysokie mury dworu, bardziej zakonnego niż jaki­kolwiek klasztor na ziemi. Mieszkało tam siedem pa­nien, zaharowana matka i skłopotany ojciec, do które­go w ciągu ostatniego roku właśni dzierżawcy trzy­krotnie strzelali zza żywopłotów. Do pań dzierżawcy odnosili się z większym respektem. Raz na tydzień jedna z dziewcząt (pamiętajmy — było ich siedem) wyjeżdżała z matką koszykową dwukółką zaprzęgniętą w bardzo tłustego i bardzo leniwego kuca. Niekiedy składały wizyty, były to jednak zdarzenia wyjątkowe. Leonora twierdzi, iż w ciągu roku po opuszczeniu kla­sztoru ledwie trzy razy przestąpiła próg cudzego do­mu. Resztę czasu siódemka sióstr spędzała w za­chwaszczonym ogrodzie^ pośród niestrzyżonych szpa­lerów. Czasami grywały w tenisa albo w sparzaka w obramowanym potężnymi murami narożniku sadu, gdzie od dawna wymarły drzewa owocowe. W domu malowały akwarele, haftowały, przepisywały wiersze do albumów. Raz na tydzień bywały na mszy. Raz na tydzień chodziły do spowiedzi. W takich przypadkach opiekowała się nimi stara niania. Były szczęśliwe, bo nie znały innego życia.

Ale pewnego dnia zdarzyło się coś, co panny po­czytały za niezwykły wybryk. Ze stolicy hrabstwa sprowadzono fotografa, który zrobił zdjęcie całej sió­demki ustawionej w cieniu starej jabłoni o kostropa- tym pniu porosłym szarymi mchami.

Nie był to wszakże wybryk.

Trzy tygodnie wcześniej pułkownik Powys napisał do pułkownika Ashbumhama:

Wiesz co, Harry. Twój Edward mógłby się chyba ożenić | jedną z moich córek. Byłby to dla mnie dar nieba, bo ledwie wiążę koniec z końcem, a jak jedna panna .pójdzie z domu, inne ruszą jej śladem.

Dalszy ciąg listu informował, że wszystkie dziew­częta sąT wysokii7 postawne, zręczne i pod gwarancją niewinne. Przypominał również, ze pułkownik Ash- burnham i pułkownik Powys brali ślub tego samego dnia, chociaż w różnych kościołach (jeden był katoli­kiem, drugi anglikaninem), a poprzedniego wieczora mówili, iż w swoim czasie któryś z ich synów winien poślubić którąś z ich córek.

Pani Ashbumham była z domu Powys i do śmierci została przyjaciółką pani Powys. Panowie tułali się po świecie, jak to angielscy Oficerowie, więc spotkania nieczęsto się zdarzały. Jednakże panie prowadziły za­wsze ożywioną korespondencję. Pisywały o drobiaz­gach takich, jak ząbkowanie Edwarda i pierwszych córek lub najlepszy sposób podnoszenia oczek w poń­czochach. Widywały się rzadko, lecz nie tak rzadko, by nie pamiętać, jak wyglądały poprzednim razem. Były coraz bardziej siwe, stawy miały coraz szty­wniejsze, nigdy jednak nie brakło im tematu do po­gawędki ani zasobu wspomnień do odświeżenia.

Wreszcie panny zaczęły osiągać wiek, w którym opuszcza się klasztor, miejsce stałego zesłania w okre­sie czynnej służby ojca. Pułkownik Powys przeszedł na emeryturę, ponieważ musiał stworzyć córkom dom rodzinny. Tak się złożyło, że Ashbumhamowie nie wi­dzieli nigdy żadnej z panien Powys, jakkolwiek Ed­ward asystował zwykle przy spotkaniach czworga ro­

dziców w Londynie. Liczył wtedy dwadzieścia dwa lata i, jak sądzę, czystością ducha dorównywał nawet Leonorze. Nie wiem, jakim sposobem chłopiec może zachować dziewiczą naiwność obracając się w tak ze­psutym świecie. :

Edward zawdzięczał to troskliwej opiece matki, szczególnie czystej atmosferze szkoły w Winchester, którą ukończył, a przede wszystkim własnej odrazie do grubiańskiej mowy i nieprzyzwoitych kawałów. W Sandhurst trzymał się z dala od takich rzeczy. In­teresowały go nauki wojskową matematyka, tereno­znawstwo, polityka i skutkiem dziwacznego kaprysu myślowego — literatura. Nawet w dwudziestym dru­gim roku życia poświęcał długie godziny lekturze po­wieści Walter Scotta i Kronik Froissarta.

Pani Ashbumham mniemała, że zasługuje na gra­tulacje, i niemal każdego tygodnia pisywała do pani Powys, jak bardzo jest zadowolona z syna.

Wreszcie pewnego dnia wracając z Edwardem przez Bond Street z meczu krykietowego na boisku Lord’s pani Ashburnham spostrzegła, że chłopiec obejrzał się za dobrze ubraną dziewczyną, którą minęli na chod­niku. Wspomniała o tym w liście do przyjaciółki i da­ła wyraz zaniepokojeniu. Jednakże Edward obejrzał się za młodą osobą odruchowo. Był w tym okresie roztargniony z powodu rosnących wymagań swojego instruktora, z pewnością więc nie zdawał sobie sprawy, co robi. Ten właśnie list pani Ashburnham do pani Powys stał się natchnieniem listu pułkownika Powysa do pułkownika Ashbumhama — listu na poły żarto­bliwego, na poły błagalnego. Pani Ashbumham na­mówiła męża, by odpowiedział — jeszcze bardziej krotochwilnie — w sensie, że należałoby pokazać to­war oferowany do kupna. W rezultacie fotograf zrobił zdjęcie. Widziałem owe siedem dziewcząt w bieli —

bardzo do siebie podobnych. Wszystkie, z wyjątkiem Leonory, miały trochę zbyt wydatne podbródki i tro­chę za mało inteligentne oczy. Fotograf nie był mi­strzem. Leonorę ustawił pod starą jabłonią tak, że cień gałęzi przecinał jej! twarz i uczynił prawie nie­widoczną.

Dla pułkownika Powysa i jego małżonki nadeszły trudne chwile. Pani Ashlbumham napisała otwarcie, że nic nie zdoła uspokoić jej matczynego serca lepiej niż małżeństwo syna z jedną z córek przyjaciółki, je­żeli oczywiście Edward okaże po temu skłonność. „Albowiem — dodała '— w danym razie może w grę wchodzić jedynie mariaż z miłości.” Niestety finanse biednych Powysów osiągnęły stan tak opłakany, że na­wet zaaranżowanie spotkania młodej pary stanowiło szaleńcze ryzyko.

Rodziców przerażał koszt wysłania jednej z córek i Irlandii do Branshaw. I którą wytypować? Właśnie ta wybrana może nie trafić do serca Edwarda! Nie­mniej groźnie zapowiadała się wizyta Ashbumhamów i związane z nią wydatki na żywność i gościnną po­ściel. Matematyczne obliczenia wykazywały, jak wielu posiłków trzeba się będzie wyrzec później. Mimo wszystko jednak Powysowie zaryzykowali i trójka Ashbumhamów zjechała do ponurego dworu. Edward miał do dyspozycji prymitywne polowanie, prymity­wne rybołówstwo i istny wir kobiecości. Niestety pa­nienki podobały się matce bardziej niż synowi. Są­dziła, że są zdumiewająco czyste i wróżą idealnie bez­pieczną przyszłość. Istotnie były tak czyste, że Edward widział w nich raczej chłopców niż dziewczęta. Na koniec pewnego wieczora pani Ashbumham przepro­wadziła z młodzieńcem rozmowę — taką, jakie angiel­skie matki miewają z angielskimi synami. Sądzę, że było to posunięcie kryminalne, chociaż nie wiem do-

kładnie, co zaszło. Dość na tym; że następnego rana pułkownik Ashburnham poprosił w imieniu jedynaka

o rękę Leonory. Powysowie stropili się nieoo. Leo- nora była trzecią córką, a Edward winieih (był wybrać pierworodną. Pani Powys miała poczucie przyzwoitości rozwinięte w wysokim stopniu, była więc prawie zde­cydowana na danie odkosza. Ale jej małżonek zwrócił uwagę, że wizyta kosztuje sześćdziesiąt funtów, wli­czając 'kwotę za wynajęcie dodatkowego lokaja oraz powozu i konia, a także kupno łóżek, pościeli i obru­sów. Małżeństwo Ibyło koniecznością. W taki oto spo­sób Edward i Leonora zostali mężem i żoną.

Nie wiem, czy warto badać szczegółowo ich postę­py w kierunku zupełnego oddalenia od siebie. Być może — tak. Jednakże-wielu—spraw sam nie potrafię zrozumieć. Nie mogę pytać o nie Leonory. a Edward nic mi nie powiedział. Nie mam pojęcia, czy mogła kiedykolwiek być mowa o miłości Edwarda do Leono­ry. Bez wątpienia uważał ją za najbardziej- pożądaną z siedmiu sióstr. Podobno powtarzał z uporem, że nie ożeni się z żadną inną, jeżeli tej nie dostanie. Na pewno przed ślubem wygłaszał do niej piękne mówki zaczerpnięte z książek, które czytywał. Nie jestem pe­wien, czy z perspektywy czasu potrafił opisać swoje ówczesne uczucia. Sądzę j'ednak, że spokojnie i bez przyśpieszenia tętna wziął dziewczynę, ponieważ nie napotkał oporu. Było to tak dawno, że pod koniec nędznego życia Ashburnhama cała historia rysowała się mgliście w jego wyobraźni. Z pewnością jednak darzył Leonorę uznaniem — rzeczywiście najwyższym uznaniem.

Podziwiał jej prostolinijność, czystość myśli, harmo­nijną budowę ciała, energię, biel skóry, złoto włosów, religijność, poczucie obowiązku. Lubił pokazywać się z żoną.

Jednakże pani Ashlbumham nie działała nań magne­tycznie. Moim zdaniem nie kochał jej, ponieważ nigdy nie bywała smutna, a on znajdował radość życia wte­dy, gdy pocieszał kogoś beznadziejnie i tajemniczo ponurego. Takiej! roli nie mógł odgrywać w małżeń­stwie. Zapewne na początku Leomora była zbyt po­słuszna. Nie mam na myśli uległości — podporządko­wywania własnych sądów mężowskim. Tego z pewno­ścią nie robiła. Ale została wręczona mężowi niby pokorna średniowieczna dziewica, a przez całe życie wbijano jej w głowę, iż kardynalny obowiązek nie­wiasty to posłuszeństwo. Nauka nie poszła w las. Trudno się temu dziwić.

Jeżeli chodzi o Leonorę, to jej podziw dla zalet Edwarda zmienił się rychło w miłość niepośledniej głębi. Jego tętno nigdy nie biło żywiej, natomiast ona stawała się tak zwaną „inną istotą”, kiedy nad­chodził z przeciwnej strony sali balowej. Goniła za nim wzrokiem pełnym wiary, zachwytu, [Wdzięczno­ści, kochania. W szerokim rozumieniu był jej mi­strzem, przewodnikiem i zawiódł ją do czegoś, co dla dziewczątka przybyłego prosto z klasztoru zakrawało prawie na nieibo. Nie mam najmniejszego wyobraże­nia, jak przedstawia się egzystencja żony angielskiego oficera. Myślę, że obfituje w -rozrywki i plotki w gro­nie przyjemnych mężczyzn umizgających się do niej w granicach przyzwoitości i miłych kobiet, które tra­ktują młodą mężatkę jak własne dziecko. Spowiednik pochwalał ten tryb życia, Edward .pozwalał urządzać skromne przyjęcia dla koleżanek z klasztoru, wiele­bna matka przełożona wyrażała się z uznaniem

o Edwardzie. Przez pięć lub sześć lat nie było szczę­śliwszej niż Leonora kobiety.

Dopiero pod koniec wspomnianego okresu chmury poczęły się gromadzić, jak głosi utarte powiedzonko.

Leonora miała dwadzieścia trzy lata, a niespożyta ener­gia budziła w niej, zapewne, pragnienie władzy. Do­strzegała już, że mąż ma niedorzecznie szczodrą rękę. W tym okresie zmarli jego rodzice. Życzeniem ich by­ło, aby Edward pozostał w wojsku, jednakże Edward zaczął poświęcać wiele uwagi administrowaniu Bran- shaw za pośrednictwem rządcy. Aldershot leżało nie­daleko i państwo Ashburnham spędzali wszystkie urlo­py w swoich włościach.

Nagle Leonora poczęła uświadamiać sobie, że hoj­ność męża sięga fantastycznych granic. Na wydatki kasynowe przeznaczał o wiele za dużo. Służącym swo­jego ojca — dawnym i nowym — wyznaczył zbyt sute odprawy. Dochody miał pokaźne, chwilami jednak odczuwał trudności materialne. Mówił nawet o za­ciągnięciu długu hipotecznego pod zastaw kilku farm, lecz do czegoś takiego nigdy nie doszło.

Leonora próbowała nieśmiałej perswazji. Ojciec, któ­rego widywała czasami, twierdził, że Edward jest zbyt łaskawy dla dzierżawców. Żony kolegów-oficerów napomykały dyskretnie, iż jego wygórowane składki kasynowe utrudniają sytuację innym. Jak na ironię pierwsze poważne nieporozumienie wynikło na tle ka­tolickiej kaplicy, którą Ashburnham zamierzał wybu­dować w Branshaw. Chciał w ten Ibardzo kosztowny sposób oddać hołd żonie. Atoli Leonora nie życzyła so­bie kaplicy. Mogła, ilekroć chciała, jeździć do pobli­skiego kościoła swojego wyznania. Mogła z nią jeździć również stara niania, jedyna katoliczka między służbą. Pośród dzierżawców nie było katolików. Leonora czę­sto gościła księży, lecz nawet oni nie chcieli kaplicy w miejscu, gdzie mogłaby uchodzić tylko za niepotrze­bną ostentację. Podczas odwiedzin w Branshaw chętnie odprawiali mszę dla pani domu i jej piastunki w od-

powiednio przystosowanej szopie. Wszelako Edward uparł się w tej kwestii niczym osioł.

Martwił się szczerze brakiem uczuć żony i jej od­mową przyjęcia od niego publicznego hołdu. Sądził, że Leonora nie posiada wyobraźni, jest zimna i za­wzięta. Nig iwiem. jaką rolę odegrali księża w tej, jak się okazało, .tragedii. Sądzę, że postępowanie ich było zacne, lecz błedne. Kogóż iednak Ashburnham nie przywiódłby do błędów? Był nawet urażony, że spo­wiednik żony nie zabiega usilnie o jego nawrócenie. Tak mi się przynajmniej zdaje. W owym okresie chę­tnie zostałby katolikiem.

Nie wiem, dlaczego księża nie złowili tej duszyczki. Cóż, są to ludzie, którzy posiadają szczególną wiedzę i całkiem osobliwe poczucie taktu. Może sądzili, że przedwczesne nawrócenie Edwarda zniechęci innych protestantów do wstępowania w związki małżeńskie z katoliczkami? Może przejrzeli go bystrzej, niż on przejrzał sielbie, i uznali za mało pożądanego prozelitę? Tak czy inaczej, księża i Leonora zostawili Edwarda własnemu losowi, co bolało go mocno. Sam mi powie­dział, że wszystko ułożyłoby się inaczej gdyby żona potraktowała wówczas serio jego aspiracje. Ośmie­lam się twierdzić, że to wierutny nonsens.

W każdym razie kaplica wywołała pierwszą kata­strofalną kłótnię. Edward czuł się wówczas niedobrze. Uważał, że przeciążają go obowiązki pułkowe, gdyż pełnił funkcje oficera kasynowego. Leonora także nie­domagała. Dręczyły ją przeczucia, że ich związek pozo­stanie bezpłodny. W tym czasie jej ojciec zjechał z Glasmoyle do Branshaw.

O ile mi wiadomo, był to okres dla Irlandii burzli­wy. Pułkownik Powys miał głowę pełną własnych dzierżawców, którzy chętnie strzelali doń z broni my­śliwskiej. Na domiar złego rozmowy z rządcą umo-

cniły w nim przekonanie, że Edward odnosi się do swoich dzierżawców z karygodną wyrozumiałością. La­ta dziewięćdziesiąte dawały się we znaki rolnictwu. Cena pszenicy spadła do kilku szylingów za cetnar. Mięso tak staniało, że nie opłacała się hodowla bydła. Wszystkim hrabstwom angielskim groziła ruina, więc Edward litował się nad dzierżawcami i wydatnie re­dukował tenutę.

Wypada oddać sprawiedliwość obydwojgu Ashburn- hamom. Leonora przyznała później, że nie miała słu­szności w tym okresie, gdyż jej! mąż prowadził dale­kowzroczną politykę, troszcząc się w trudnych latach

o rzeczywiście dobrych dzierżawców. Nie czerpał do­chodów wyłącznie z ziemi. Pokaźną ich część przyno­siły mu akcje kolejowe. Ale stary pułkownik Powys miał lekkiego bzika na punkcie dzierżawców. Co pra­wda nie zwracał się z tym bezpośrednio do Edwarda, lecz przy lada okazji wygłaszał kazania na użytek córki. Upajał się pomysłem, iż zięć powinien przepę­dzić wszystkich dzierżawców i sprowadzić ze Szkocji nowy komplet farmerów. Tak robili wszyscy w Essex. Pułkownik wierzył, że Edward zmierza wprost ku ru­inie.

Niepokoiło to Leonorę. Dręczyło ją nad miarę. Nie sypiała nocami. Wokół jej ust pojawiły się zmarszczki troski. To z kolei martwiło Edwarda. Nie twierdzę, że pani Ashbumham poruszała wobec męża kwestię . dzierżawców. Jednakże on dowiedział się, iż ktoś, prawdopodobnie ojciec, rozmawia z nią na ten temat. Dowiedział się dzięki zwyczajowi, że każdego rana podczas śniadania rządca przychodził, aby zdawać re­lację z drobnych wydarzeń. Pośród dzierżawców był niejaki Mumford, który w ciągu ostatnich trzech lat płacił tylko połowę tenuty. Otóż pewnego dnia rządca zameldował, iż w tym roku Mumford nie będzie w sta­

nie nic zapłacić. Edward zastanowił się na moment, następnie zaś powiedział:

Trudno. To stary człowiek, a jego rodzina siedzi na naszej ziemi od dwustu lat. Trzeba mu cały czynsz darować.

W tym momencie Leonora wydała dźwięk łudząco podobny do jęku. Należy pamiętać, że miała wówczas powody do niepokoju i rozdrażnienia. Edward zdziwił się, bo odgadł myśli żony, a zdziwienie przybrało ry­chło postać gniewu.

Chcesz — rzucił szorstko — żebym wypędził lu­dzi, którzy od wieków zarabiają dla nas pieniądze? Mamy wobec nich zobowiązania. Nie, moja droga! Nie sprowadzę bandy farmerów ze Szkocji.

Spojrzał na nią, jak twierdzi Leonora, z niena­wiścią i gwałtownie wstał od stołu. Sytuację pogorszył niewątpliwie fakt, że Edward dał upust złości przy świadku. Tak sądziła Leonora. Nawiasem mówiąc, po­zwolił sobie na taki wybuch po raz pierwszy i ostatni w życiu. Rządca, spokojny, zrównoważony człowiek, którego przodkowe od przeszło stu lat służyli Ashbum- hamom, spróbował wyjaśnić młodej pani, że, jego zdaniem, dziedzic stosuje wobec dzierżawców najwła­ściwszą metodę postępowania. Być może jest zbyt wspaniałomyślny, ale ciężkie czasy to ciężkie czasy i wszyscy muszą zaciskać pasa — tak samo pan, jak dzierżaiwcy. Najważniejsza sprawa to nie dopuścić do wyjałowienia ziemi. Szkoccy farmerzy wyciskają wszy­stko z pól i rok po roku pogarszają ich stan. Nato­miast Edward ma bardzo dobrych dzierżawców, któ­rzy robią, co mogą, dla niego i dla siebie. Rozumowanie to nie przemówiło wówczas do Leonory, jakkolwiek bardzo zbił ją z tropu gwałtowny wybuch męża.

Pani Ashburnham wprowadzała oszczędności w swo­im zakresie. Kiedy dwie służące odeszły, nie poszukała

na ich miejsce nowych i w owym roku wydała zna­cznie mniej na stroje. Wydawane od czasu do czasu obiady bywały mniej wystawne i nieporównanie mniej kosztowne niż w minionych latach. Edward począł dostrzegać surowość i stanowczość charakteru żony. Zdawało mu się, że widzi spowijającą go sieć, w uści­sku której Ashburnhamowie zejdą rychło do poziomu stosunkowo ubogich rodzin ziemiańskich z sąsiedztwa. Ponadto w zagadkowy sposób, jakim dwoje żyjących ze sobą ludzi porozumiewa się bez słów, Odgadł, iż Leonorę martwi jego system zarządzania majątkiem. Wiedział o tym już przed wybuchem z powodu Mum- forda. Wydawało mu się, że sytuacja jest nie do znie­sienia, a na domiar złego ■ wstydził się awantury urzą­dzonej w obecności rządcy. Wyobrażał solbie, że prze­żywa kryzys nerwowy. Sądzę, że w całej Anglii nie­wielu było ludzi tak nieszczęśliwych jak Edward w owym czasie.

Rozumiesz, milczący słuchaczu? W gruncie rzeczy był to prostaczek — zupełny prostaczek. Sądził, że mężczyzna nie może wypełnić zadań swego życia bez lojalnej i serdecznej współpracy kobiety, z którą żyje. Tymczasem zaczynał podejrzewać mgliście, że wbrew swoim niewątpliwie kolektywistycznym tradycjom ma za żonę skończoną indywidualistkę. Jego umiłowana teoria — teoria feudalna o suzerenie świadczącym dobro wasalom i wasalach świadczących dobro suze- renowi — była obca naturze żony. Nic dziwnego. Leonora pochodziła z rodziny drobnych irlandzkich ziemian — z małego garnizonu w podbitym kraju. Ponadto myślała wciąż o dzieciach, których pragnęła.

Nie wiem, dlaczego Ashburnhamowie nie mieli dzie­ci, i nie wierzę, by mogły one coś zmienić. Przepaść między Edwardem a Leonorą była zbyt głęboka. Po­jęcie o zadziwiającej,naiwności Edwarda Ashbumhama

może dać fakt, że w dniu ślubu i przez dalsze, jak są­dzę, dwa lata nie wiedział właściwie, jak powstają dzieci. Leonora też nie wiedziała. Nie twierdzę, że podobny stan rzeczy utrzymał się długo, lecz bądź co bądź istniał. Sądzę, że wywarł nie byle jaki wpływ na stan umysłów tej pary. Dość na tym, że nigdy nde mieli dziecka. Była to wola boska.

. Leonora na pewno uważała brak potomstwa za wolę boską i tajemniczą, straszną karę zesłaną przez Wszech­mogącego. Pod koniec bowiem wspomnianego okresu dowiedziała się, że jej rodzice nie wymogli na rodzi­nie Edwarda przyrzeczenia, iż wszystkie narodzone z tego związku dzieci zostaną wychowane w katoli­cyzmie. Oczywiście nie rozmawiała nigdy na ten te­mat z ojcem, matką łub mężem. Kiedy ojcu wymknęło się coś, co naprowadziło ją tna właściwy trop, jęła za­biegać usilnie, aby stosowną obietnicę uzyskać od Edwarda. Napotkała wszakże na nieoczekiwany opór. Mąż przystawał chętnie na katolickie wychowanie có­rek, lecz synów chciał widzieć anglikanami. Nie bardzo pojmuję zakres znaczenia tych kwestii w angielskim społeczeństwie. Otwarcie mówiąc, Anglicy wydają mi się trochę zwariowani na punkcie polityki oraz religii. U Edwarda podobne stanowisko musiało szczególnie dziwić, ponieważ sam był skłonny przyjąć religię Rzy­mu. Sądził zapewne, że osobiście może zostać katoli­kiem, synów zaś winien wychować w wierze przod­ków. Wydaje się to nielogiczne, lecz, moim zdaniem, jest znacznie mniej nielogiczne, niż się wydaje. Edward był przekonany, iż dysponuje własnym ciałem i wła­sną duszą i ma po temu prawo. Natomiast lojalność wobec tradycji rodzinnej wzbraniała mu krępować przyszłych dziedziców nazwiska i spadkobierców ziemi zmarłych pradziadów. Kwestia córek miała poślednie znaczenie. Dziewczęta poznają inne domy i odmienne

warunki. Zresztą tak załatwia się zwykle podobne sprawy. Natomiast chłopcom należy zostawić wybór, a przede wszystkim wychować ich w anglikanizmie. W tej materii Ashburnham okazał się stanowczy i nie­ugięty.

Leonora cierpiała straszliwie. Trzeba pamiętać o jej głębokim przekonaniu, że nie zrodzonemu z niej j'e- szcze potomstwu grozi, jeżeli nie [potępienie wieczne, to w każdym razie przyjęcie fałszywej] doktryny. Przechodziła męki, których nie potrafiła opisać. Nie próbowała nawet tego. Kiedy jednak powiedziała pra­wie niedbale: „Nie sypiałam po nocach, a spowiednicy daremnie usiłowali mnie pocieszyć” — ton jej głosu zdradził, jak długie to były noce i jak znikomą rolę odgrywały pociechy spowiedników. Ci ostatni trakto­wali widocznie cały problem z większym spokojem. Bez wątpienia przekonywali penitentkę, że nie powin­na przypisywać isobie grzechu. Może nawet grozili, mo­że zaklinali Leonorę, by ostrząsnęła 'się z tego, co na­zywali, jak sądzę, zatwardziałością ducha. Kiedy na­rodzą się dzieci, matka winna podjąć starania, by wy­wierać na nie 'zbawienny wpływ własną osobowością, nie propagandą. Ostrzegali nawet Leonorę, że zgrzeszy, jeżeli nie. przestanie uważać się za grzesznicę. Nic nie pomagało. Nadal sądziła, że ciąży ha niej grzech.

Leonora musiała zdawać sobie sprawę, iż oddala się od niej coraz bardziej! człowiek, którego kocha namiętnie, a imirno tego próbuje utrzymać żelazną ręką. Edward zaczynał poczytywać żonę za osobę nie tylko zimną cieleśnie i duchowo, lecz również wyra­chowaną i niedobrą. Czasami wzdrygał się, gdy doń coś powiedziała, ona natomiast nie rozumiała, dla­czego ma uchodzić za wyrachowaną i niedobrą. Usiło­wania męża, by dźwigać na własnych barkach szwa­dron, pułk, włości rodowe i połowę hrabstwa wyda­

wały się jej czystym szaleństwem. Nie mogła pojąć, z jakiej racji chęć poskromienia tej megalomanii ma świadczyć o wyrachowaniu. Po prostu chciała utrzy­mać majątek w całości dla dzieci, które jakoś na świat nie przychodziły. Stopniowo, powoli wymiana myśli małżonków poczęła ograniczać się do dyskusji, czy Edward może zadeklarować dotację na tę lub ową instytucję albo czy powinien ratować jeszcze jednego pijaka. Niestety Leonora nie potrafiła dostrzec fakty­cznego stanu rzeczy.

Pośród napięcia i trudności na pozór nie do rozwikła­nia sprawa Kilsyte przyniosła Ashbumhamom niemal ulgę. Na złośliwą ironię losu zakrawa fakt, iż Edward nie pocałowałby najprawdopodobniej młodej niani, gdyby nie chciał przypodobać się Leonorze. Służące nie jeżdżą zazwyczaj pieiwszą klasą, a tamtego dnia Edward kupił bilet trzeciej, by dowieść żonie, że i on potrafi oszczędzać. Powiedziałem, że sprawa Kilsyte złagodziła napięcie, jakie istniało wówczas między Ash- Ibumhamami. Leonorze pozwoliła opowiedzieć się po stronie męża z zapałem i niezachwianą lojalnością. Dała jej sposobność zajęcia takiego stanowiska, ja­kie on uważał za właściwe dla dobrej żony.

Otóż, milczący słuchaczu, Edward znalazł się w prze­dziale kolejowym z niebrzydką dziewczyną lat mniej więcej dziewiętnastu. Niebrzydka dziewczyna lat mniej więcej dziewiętnastu miała ciemne włosy, rumianą ce­rę, niebieskie oczy i cichutko płakała. Edward siedział w swoim kąciku i nie myślał o niczym. Przypadkiem zerknął na młodą nianię. Dwie śliczne, ogromne łzy pojawiły się w jej oczach i kapnęły na spódniczkę. Kapitan odczuł żywo, że musi pocieszyć jakoś bie­daczkę. Takie już miał zadanie życiowe. Sam cierpiał ostatnio, więc zjednoczenie dwu trosk wydało mu się czymś najnaturalniejszym pod słońcem. Był szczerym

demokratą. Myśl o różnicach pozycji socjalnej nie po­stała mu w głowie. Nawiązał rozmowę i dowiedział się, że kawalera towarzyszki podróży widziano na spa­cerze z Anią spod pięćdziesiątego czwartego. Przysiadł się do dziewczyny. Orzekł, iż wiadomość nie musi być prawdziwa, zresztą kawaler mógł pójść na spacer z Anią spod pięćdziesiątego czwartego bez poważ­niejszych zamiarów. Edward zapewnił mnie, że po­traktował sąsiadkę niemal po ojoowisku, kiedy oto­czył ją ramieniem i pocałował.

Ale sąsiadka nie zapomniała o różnicach pozycji soc­jalnej. Przez całe życie matka, koleżanki, nauczyciel­ki — cała tradycja jej sfery ostrzegała dziewczynę przed dżentelmenami. A oto pocałował ją dżentelmen. Wrzasnęła, odtrąciła natręta, zerwała się z ławki i szar­pnęła hamulec bezpieczeństwa.

W oczach opinii publicznej Ashbumham oczyścił się jako tako. Ale pod względem duchowym sprawa Kilsy- te wyrządziła mu znaczną krzywdę.

IV

Bardzo trudno przekazać pełny obraz człowieka, Nie

wiem, o ile powiodło m'i się to z Edwardem Ashburn- hamem. Myślę, że wcale., Niełatwo, nawet zorientować się, co ma znaczenie i jakie. Czy to na przykład wa­żne, że Edward był doskonale zbudowany, trzymał się prosto, jadał z umiarem, prowadził regularny tryb życia i posiadał Wszelkie cnoty zwane potocznie angiel­skimi? Czy potrafiłem wzbudzić przekonanie, że on był taki i odznaczał się takimi cnotami do ostatnich mie­sięcy życia? A odznaczał się nimi bez wątpienia. Re­jestr ich winien trafić na jego nagrobek i prawdę mó­wiąc, stanie się tak na życzenie wdowy.

nipkaw też jestem, czy dałem właściwe pojęcie, jakie AshEumham prowadził życie i jak'przedstawiał się rozkład jego zajęć? Otóż do ostatka poświęcał stosun­kowo mało czasu swoim rozlicznym miłościom. Musia­łem pisać o nich dużo, lecz należało również poinfor- mowaćTtię, milczący słuchaczu, że ów człowiek wsta­wał codziennie o siódmej, brał zimną kąpiel, śniada­nie jadł o ósmej, od dziewiątej do pierwszej był zajęty w pułku, do podwieczorku grał w polo lub podczas właściwego sezonu w krykieta ze swoimi szeregowymi. Następnie do kolacji załatwiał sprawy kasyna albo korespondencję z rządcą Branshaw. Wieczorami grał w karty czy też w bilard z Leonorą oraz poświęcał czas takim lub innym obowiązkom towarzyskim. Tego rodzaju sprawy zapełniały prawie całe życie Edwarda Ashlbumhama. Aż do końca jego życia historie miłosne przeplatały je w przypadkowo dobranych momentach albo też rozgrywały się podczas zebrań towarzyskich, zabaw tanecznych, obiadów. Zdaje mi się, że nie zdo­łałem przekazać takiego wrażenia. Spodziewam się je­dnak, że nie przypisałem Edwardowi cech patologicz­nych. Nie miał ich z pewnością. Był zupełnie normal­nym mężczyzną o nadmiernie wybujałej skłonności do sentymentalizmu. Charakter jego dzieciństwa i wpływy matki, jego ignorancja życiowa, szkoła, jaką dostał od instruktorów w wojsku — wszystko to oddziałało potężnie na wczesną młodość Edwarda i, moim zda­niem, wyrządziło mu wiele złego. Jednakże wszyscy stykamy się z czynnikami zbliżonego rodzaju i wszy­stkim nam wyrządzają one wiele złego. W każdym razie życie Ashlbumhama stanowiło kompletnie nor­malny zarys życia bardzo zajętego, sentymentalnego I pracującego zawodowo dżentelmena.

Kwestia pierwszego wrażenia niepokoiła mnie za­wsze, ale w sensie czysto akademickim. To znaczy,

H

153 M

że od czasu do czasu zadawałem sobie pytanie, czy w stosunkach z ludźmi najsłuszniej kierować się pier­wszym wrażeniem? Ale nie miałem właściwie do czy­nienia z nikim oprócz kelnerów, pokojówek i Ashbum- hamów, z którymi stosunków nie potrafiłbym określić. Jeżeli chodzi o kelnerów i pokojówki, to przekonywa­łem się na ogół, iż moje pierwsze wrażenia bywają trafne. Jeżeli ktoś wydał mi się na pierwszy rzut oka grzeczny, przyjemny i usłużny, zazwyczaj okazywał się takim. Raz wszakże popełniłem omyłkę. W pary­skim mieszkaniu mieliśmy pokojówkę, którą uważa­łem za przemiłą i kryształowo uczciwą. I ta właśnie dziewczyna ukradła Florence pierścionek z brylantem! Jednakże zrobiła to, by uchronić swojego chłopca przed więzieniem, a więc w grę wchodził przypadek, jak się mówi, siły wyższej.

Nawet podczas mego 'krótkiego zetknięcia się z ame­rykańskim światem interesów — w ciągu drugiej po­łowy sierpnia i prawie całego września — stwierdzi­łem, że należy ufać pierwszemu wrażeniu. Nauczyłem się wtedy klasyfikować i etykietować automatycznie każdego, kogo mi przedstawiono, na zasadzie rysów jego twarzy i pierwszych słów, które odeń usłyszałem. Trudno jednak powiedzieć, abym w trakcie pobytu w Stanach Zjednoczonych naprawdę załatwiał jakieś interesy. Po prostu zwijałem swoje sprawy. Gdybym nie myślał o małżeństwie z Małą, może znalazłbym jakieś zajęcie w kraju ojczystym. Moje przeżycia tam były pouczające i zabawne. Zdawało mi się chwilami, że wyszedłem z muzeum, i ogarnął mnie nagle wir szaleńczej maskarady. Okres współżycia z Florence ka­zał mi prawdę zapomnieć o czymś takim jak blichtr towarzyski, praca zarobkowa, ¡chęć zysku.

Ba! Nie myślałem nawet, że dolar istnieje naprawdę i może byę bąjdz-O wartościowy dla kogoś, kto go nie

posiada. Nie pamiętałem także, iż plotki mają jakie­kolwiek znaczenie. Pod względem plotek Filadelfia okaizała się miastem najniezwyklejszym wśród pozna­nych przeze mnie w życiu. Spędziłem tam nie więcej niż dziesięć dni i nie miałem poważnych spraw do za­łatwienia. Mimo to jednak wszyscy ostrzegali mnie wciąż przed wszystkimi, ktoś zupełnie mi obcy sta­wał za moim fotelem w hotelowym salonie i dyskre­tnym szeptem zaczynał sączyć mi do ucha niepochlebne uwagi o kimś równie mi nie znanym, kto stał przy barze. Nie mam pojęcia, jaką rolę przypisywali mi ci ludzie. Może sądzili, że przyjechałem wykupić długi miasta albo zawładnąć portfelem kontrolnym akcji ja­kiegoś towarzystwa kolejowego. Albo wyobrażali so­bie, że wejdę w posiadanie tej! lub innej gazety. Byli to politycy albo reporterzy, co ostatecznie wychodzi na jedno. Tymczasem mój majątek w Filadelfii stano­wiły przede wszystkim nieruchomości w staroświeckiej dzielnicy miasta. Chodziło mi więc tylko o sprawdze­nie, czy domy są remontowane, jak należy, a drzwi porządnie pomalowane. Chciałem również odwiedzić krewnych, których miałem tam trochę. Przeważnie na­leżeli do wolnych zawodów i znajdowali się w tarapa­tach skutkiem paniki giełdowej, która miała miejsce,

o ile dobrze sobie przypominam, w 1907 roku. Byli sympatyczni, lecz bez wątpienia podobaliby mi się bar­dziej, gdylby nie dręczyła ich mania, iż działa prze­ciwko nim coś, co nazywali „wpływami”. Otóż Fila­delfia rysuje się w mojej pamięci jako zbiór staro­świeckich salonów (o charakterze raczej angielskim niż amerykańskim), w których przystojne i dobrze ubrane, lecz zatroskane damy, moje kuzynki, opowiadają o ja­kichś tajemniczych posunięciach obliczonych na ich szkodę. Nie potrafiłem pojąć, o co właściwie chodzi. Może moja rodzina myślała, że jestem dobrze poinfor­

mowany, a może żadnych posunięć nie było? Wszy­stko przedstawiało się sekretnie, subtelnie i, że się tak wyrażę, podziemnie. Pośród rodziny wyróżniał się sympatyczny młody człowiek, niejaki Carter, zdaje się mój cioteczno-cioteczny siostrzeniec. Był przystojny, śniady, starannie wychowany, wysoki i skromny. Pra­cował w agencji pośrednictwa i administracji nieru­chomości, która pobierała czynsze w moich domach. On oczywiście zapoznawał mnie z moim stanem po­siadania, więc Widywałem często jego i uroczą dzie­wczynę imieniem Mary, z którą był zaręczony. Zrobi­łem jednak coś, czego stanowczo należało uniknąć: zebrałem szczegółowe referencje o tym młodzieńcu. Pracodawcy potwierdzili w pełni, iż jest taki, jakim się .wydaje: uczciwy, pracowity, pogodny, życzliwy lu­dziom i usłużny wobec całego świata. Natomiast kre­wni Cartera i równocześnie moi mieli mu do zarzuce­nia coś mglistego. Wyobrażałem sobie, że biedak brał udział w jakiejś malwersacji lub co najmniej uwiódł kilka ufnych, a niewinnych dziewic. Przeniknąłem jednak tajemnicę i odkryłem, iż Carter popiera partię demokratyczną. Cała moja rodzina hołdowała poglą­dom republikańskim, a z jej punktu widzenia sprawa przedstawiała się tym gorzej, że ów młodzieniec był, jak określono, demokratą z Vermont. Podobno mówi to samo za siebie, chociaż osobiście nie mam pojęcia, co znaczy. Kiedy umrę, mój majątek dostanie się chy­ba Carterowi. Z przyjemnością przechowuję w pa­mięci jego sympatyczny wizerunek i podobiznę zarę­czonej z nim uroczej dziewczyny. Oby los potrakto­wał ich przychylnie.

Obecnie jestem usposobiony tak, że nic nie zdoła mnie skłonić do zbierania informacji o charakterze człowieka, który na pierwszy rzut oka przypadnie mi do gustu. Krótka dygresja na temat filadelfijskich do­

świadczeń miała na celu uzasadnienie tej myśli. Bo któż, u Boga Ojca, może powiedzieć coś o charakterze drugiego człowieka? Kto na tym świecie zna jakiekol­wiek obce serce lub nawet własne? Nie twierdzę, że niepodobna wyrobić sobie mniej lub więcej ścisłego sądu, jak dana osoba postąpi w określonym przypad­ku. Nikt nie zdoła jednak dokładnie przewidzieć za­chowania drugiego człowieka we wszelkich możliwych okolicznościach, a więc niczyja „charakterystyka” nie może przydać się na nic. Za przykład służy sprawa paryskiej pokojówki Florence. Ufaliśmy tej dziewczy­nie tak, że dostawała czeki in blanco na pokrycie ra­chunków domowych. Mimo to nagle ukradła pier­ścionek. Nie podejrzewaliśmy, że jest zdolna do czegoś podobnego. Ona sama tego nie podejrzewała. Przestę­pstwo nie miało nic wspólnego z jej charakterem.

Może podobnie działo się z Edwardem. Lub raczej nie! Myślę, że tak nie Ibyło. Trudno sprecyzować to ściśle. Jak już wspomniałem, sprawa Kilsyte złagodzi­ła napięcie między Ashbumhamami. Edwarda przeko­nała, że żona potrafi być wobec niego lojalna, Leono- rze dała sposobność wykazania, iż nadal ufa mężowi. Bez zastrzeżeń uwierzyła mu na słowo, że całując dziewczynę zamierzał tylko po ojcowsku pocieszyć za­płakane dziecko. Prawdę rzekłszy, środowisko Edwar­da, nie wyłączając sędziów, przyjęło ten punkt widze­nia. Niech ludzie mówią, co chcą, ale nasze środowi­sko stać niekiedy na doskonałe miłosierdzie... Jednakże powtarzam: sprawa Kilsyte wyrządziła Edwardowi znaczną szkodę.

Tak przynajmniej on sam zapatrywał się na tę kwestię. Zapewniał mnie, że nigdy w głowie mu nie postała myśl o niewierności wobec Leonory, póki spra­wa Kilsyte nie trafiła do sądu i rzecznik strony prze­ciwnej nie począł przypisywać mu nieczystych my­

śli — takich, jakie rzecznik strony przeciwnej przypi­suje zazwyczaj pozwanemu w podobnej sytuacji. Do­piero podczas procesu, wśród zamętu i podniosłych ceremonii prawnych, Edward przypomniał sobie na­gle, stojąc na trybunie świadków, jak miękkie było ciało dziewczyny, którą otoczył ramieniem. Od tam­tego momentu służąca z przedziału kolejowego wyda­wała mu się ponętna, Leonora zaś mało pociągająca.

Począł śnić na jawie, że taktowniej zawiera zna­jomość w przedziale kolejowym i romans prowadzi da­lej. Od czasu do czasu przemyśliwał również o zalecan­kach do innych kobiet lub, wyrażając się ściślej, o sub­telnym pocieszaniu ukoronowanym konsumpcją. Tak zapatrywał się na tę ‘kwestię. Uważał Się za ofiarę sprawiedliwości. Nie znaczy to, iż chciał uchodzić we własnych oczach za kogoś w rodzaju Dreyfusa. Nic podobnego. Sprawiedliwość potraktowała go łaskawie. Orzekła, iż jej zdaniem kapitan Ashbumham uległ myl­nie skierowanemu pragnieniu niesienia pociechy oso­bie płci odmiennej, i ukarała go pięcioszy 1 ingową grzy­wną za brak taktu czy też znajomości świata. Lecz Edward utrzymywał, że sprawa Kilsyte zrodziła w je­go głowie złe myśli.

Nie wierzę w to, chociaż on niewątpliwie wierzył. Miał wówczas dwadzieścia siedem lat i tracił kontakt z żoną. Taka lub inna katastrofa była nieunikniona. Chwilowe zbliżenie nastąpiło, nie mogło jednak trwać długo. Sytuację pogarszał, zapewne, fakt, iż Leonora stanęła na wysokości zadania w danym przypadku. Mąż musiał szanować ją z tej racji i odczuwać wdzię­czność, więc tym przykrzejszy zdawał mu się jej chło­dny stosunek do innych bliskich jego sercu kwestii: obowiązków, kariery, tradycji. Uraza granicząca z roz­paczą budziła myśli, że inna kobieta mogłaby być dlań

lepszą ostoją moTalną. Edward chciał, by kobiety wi­działy w nim postać typu pokrewnego Lohengrinowi.

Twierdził, że w tym okresie świadomie szukał ko­biety, która mogłaby mu przynieść ulgę. Znalazł ich nawet kilka, bo w jego środowisku nie brakowało dam skłonnych przyznać sympatycznemu i przystojnemu dżentelmenowi, że obowiązki feudalnego wielkiego pa­na są istotnie feudalne. Chętnie spędzałby dnie na rozmowach z jedną lub drugą z owych dam, lecz wszędzie napotykał jakąś przeszkodę. Jeżeli wybranka Edwarda była mężatką, musiała poświęcać małżonko­wi lwią część czasu i zainteresowań. W przypadkach panien zbyt częste obcowanie mogłoby skompromi­tować młodą osobę. Należy pamiętać, że w tamtym okresie Edward nie myślał wcale o uwiedzeniu której­kolwiek z owych dam. Szukał tylko moralnej ostoi w osobie płci odmiennej, ponieważ przekonał się, że z mężczyznami trudno rozprawiać o ideałach. Szczerze mówiąc, nie podejrzewam, by ten człowiek zamierzał kiedykolwiek uczynić z tej lub innej kobiety swoją kochankę. To brzmi paradoksalnie, lecz, moim zdaniem, jest słuszne jako przyczynek do charakterystyki.

O ile mi wiadomo, jeden z księży pani Ashbum- ham — człek obyty w świecie — poradził jej, by wywiozła męża do Monte Carlo. Był zdania, że chwi­lowy brak poczucia odpowiedzialności ułatwi mu przy­stosowanie się do towarzystwa Leonory. Bo Edward sprawiał w owym czasie wrażenie okropnego pedanta moralnego. Co prawda grywał w polo i był doskona­łym tancerzem — jednakże pierwsze robił dla zacho­wania dobrej kondycji fizycznej, drugie, ponieważ po­kazywanie się na balach i dobry taniec uważał za obo­wiązek towarzyski. Dla przyjemności nie uprawiał niczego i nie zajmował się niczym, po nie wchodziło w zakres jego zadań życiowych. Wspomniany kapłan

sądził, że takie stanowisko musi oddalać go od żony. Nie dlatego, by Leonora przywiązywała znaczną wagę do rozrywek, ale dlatego, że zadania życiowe Edwarda były jej obce. Z drugiej strony Leonora lubiła zaba­wić się od czasu do czasu, a więc ksiądz sądził, że pe­wną spójnię wytworzą pokrewne upodobania Edwarda, które należy w nim rozbudzić. Pomysł był dobry, lecz wydał niepożądane owoce.

Otwarcie mówiąc, rezultatem była kochanka wiel­kiego księcia. Dla kogoś mniej sentymentalnego niż Ashbumham historia takiego pokroje znaczyłaby nie­wiele. Dla Edwarda okazała się fatalna. Był do grun­tu uczciwy i wierzył, że korzystanie z łask kobiety oddaje go w jej władzę do końca życia. Tak przed­stawiało się to w praktyce. Psychologicznie zaś zna­czyło, że Edward nie potrafił mieć kochanki i nie pokochać jej płomiennie. Był osobnikiem serio, co w danym przypadku kosztowało go diabelnie droga Wielkoksiążęca dama — hiszpańska tancerka o ogni­stej aparycji — uczyniła z Ashbumhama cel swoich spojrzeń podczas balu w ich wspólnym hotelu. Edward był wysoki, przystojny, jasnowłosy i, jak niosła fama, bardzo bogaty, a Leonora miała zwyczaj wcześnie uda­wać się na spoczynek. Nie gustowała w publicznych zabawach tanecznych, więc usuwała się dyskretnie, stwierdziwszy z zadowoleniem, że mąż miło spędza czas w towarzystwie kilku sympatycznych panienek. Nastąpiła katastrofa, gdyż hiszpańska tancerka o ogni­stej aparycji zapragnęła spędzić jedną noc z Edwar­dem dla jego pięknych oczu. Wyprowadził ją do ciemnego parku i tam pocałował, przypomniawszy so­bie nagle młodą nianię ze sprawy Kilsyte. Pocałował ją gwałtownie, namiętnie, z nagłym wylbuchem tłu­mionej dotąd pasji. Leonora była chłodna, a w każdym razie zachowywała się zawsze powściągliwie. La Dolci-

quita oceniła właściwie to przebudzenie i Edward spę­dził noc w jej łóżku.

Kiedy rozdygotana piękność usnęła wreszcie w jego ramionach, Ashburńham uprzytomnił sobie, że jest w niej zakochany szalenie, upajająco, bez pamięci. Buchnął miłością niby suchy snop płomieniem. Nie mógł myśleć o niczym innym, nie potrafiłby żyć dla niczego innego. Jednakże La Dolciquita była istotą rozsądną' i nie miała w sobie ni uncji namiętności. Chciała zaspokoić apetyt, a Edward pociągał ją ubie­głej nocy. Z rana wszystko minęło i dama oznajmiła chłodno, że dalsze jej względy muszą kosztować pie­niądze. W grę wchodziła uczciwa i dobrze przemy­ślana transakcja handlowa. La Dolciquita nie dbała

0 Edwarda ni o żadnego mężczyznę, a ryzykowała do­skonałą posadą u wielkiego księcia. Jeżeli Edward ma dosyć pieniędzy, by ubezpieczyć ją od przypadku utra­ty tej posady, może mu być powolna do czasu ważno­ści polisy. Od swojego patrona dostaje pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie, a więc Edward musi pokryć dwuletnią tenutę, jeżeli chce korzystać z jej towarzy­stwa przez miesiąc. W istocie rzeczy niebezpieczeństwo wykrycia przygody przez wielkiego księcia było zni­kome i nikt nie wiedział, czy nawet w najgorszym razie wielki książę pokazałby drzwi wiarołomnej. Ale ryzyko istniało — dwadzieścia procent ryzyka, jak oceniała La Dolciquita. Pertraktowała z kochankiem niczym notariusz dysponujący majątkiem ziemskim na sprzedaż — spokojnie, chłodno, bez śladu emocjo­nalnej nuty w tonie głosu. Nie chciała traktować go nieżyczliwie, lecz nie widziała powodu do życzliwości. Uważała się za solidną kobietę interesu. Miała matkę

1 dwie siostry — no i musiała myśleć o przyzwoitym zabezpieczeniu własnej starości. Nie liczyła na więcej niż pięć lat dalszej kariery. Ukończyła dwudziesty

czwarty rok życia, a jak się wyraziła: „My, Hiszpanki, jesteśmy potworne po trzydziestce.” Edward przy­sięgał, że zabezpieczy ukochaną do końca żyda, jeżeli zechce związać z nim swoje losy i przestanie mówić takie okropne rzeczy. Dziewczyna wzruszyła jednym ramieniem powoli i lekceważąco. Ashburnham usiło­wał przekonać kobietę, która, w jego mniemaniu, po­święciła mu cnotę, iż poczytuje sobie za obowiązek utrzymywać ją, szanować, a nawet kochać po wieczne czasy. Wzamian za tę szlachetną miłość musiałaby tyl­ko wysłuchiwać sprawozdań o stanie finansowym jego włości. Tak on to sobie wyobrażał.

La Dolciąuita wzruszyła tym samym ramieniem w taki sam sposób i wyciągnęła lewą rękę nie odry­wając łokcia od boku.

Enfin,.mon ami — powiedziała — złóż w tę dłoń cenę diademu od Forli albo...

Nie dokończyła zdania, lecz wymownie odwróciła się plecami do Ashburnhama.

Edward oszalał. Jego świat stanął na głowie. Palmy nad lazurowym morzem zatańczyły groteskowo. Wi­dzisz, milczący słuchaczu, on naprawdę wierzył w cno­tę, tkliwość i moralne poparcie kobiet. Bardziej niż czegokolwiek pragnął zwycięskiej dysputy z La Dol- ciąuitą. Chciał schronić się z nią na bezludną wyspę i dowieść, że jej punkt widzenia to przekleństwo, a zbawienie może przynieść jedynie prawdziwa mi­łość oraz system feudalny. Skoro raz została jego ko­chanką — rozumował — wedle wszelkich praw mo­ralnych winna być nadal jego kochanką alfbo przynaj­mniej zaufaną powiernicą. Atoli drzwi apartamentu wielkoksiążęcej damy nie otwierały się przed Ashbum- hamem, a dama nie pokazywała się w hotelu. Pano­wała złowroga cisza. By ją przełamać, potrzeba było

dwudziestu tysięcy funtów. Wiemy, jak rozwinęła się sytuacja!

Edward przeżył obłąkańczy tydzień. Głodował, oczy mu zapadły, wzdrygał się za każdym dotknięciem Leo- nory. Ośmielam się twierdzić, że to, co brał za pożąda­nie La Dolcdquity, składało się w dziewięciu dziesią­tych z trosk wywołanych złamaniem wiary małżeń­skiej. Czuł się źle, rozpaczliwie źle, i sądził, że to sku­tek miłości. Biedaczek! Był nieprawdopodobnie naiwny. Pił jak gąbka, kiedy Leonora szła na noc do swojego pokoju — no i nawiedzał stoły gry w kasynie. Trwało to blisko dwa tygodnie i Bóg wie, do czego mogło do­prowadzić. Zapewne kapitan straciłby majątek do ostatniego pensa.

Ale owej' nocy, gdy przegrał mniej więcej czterdzie­ści'tysięcy funtów i cały hotel począł o tym szeptać, La Dolciąuita weszła spokojnie do jego sypialni. Był zanadto pijany, by ją poznać, usiadła więc w fotelu i zajęła się robotą na drutach. Wąchała też ustawicz­nie sole trzeźwiące, gdyż Edward był kompletnie za­truty alkoholem. Kiedy oprzytomniał o tyle, że mógł ją zrozumieć, przemówiła:

Posłuchaj, mon ami, nie chodź więcej do stołów hazardowych gier. Wyśpij się smacznie, a po południu możesz mnie odwiedzić.

Edward spał do lunchu. W tym czasie Leonora zo­stała poinformowana o nowinie przez panią pułkowni­kową Whelen. Była to bodaj jedyna rozsądna osoba tak lub inaczej związana kiedykolwiek z Ashbum- hamami. Powiedziała Leonorze, że niezwykła posta­wa życiowa i zdumiewające zachowanie jej męża do­wodzi machinacji kobiety z gatunku pijawek. Poradzi­ła również, alby Leonora wyjechała niezwłocznie do Londynu (co może przywieść Edwarda do opamiętania) i porozumiała się ze swoim adwokatem i przewód ni-

103 ■ /

kiem duchowym. Podróż winna nastąpić zaraz, jeszcze tego ranka, bo nie warto rozmawiać z człowiekiem w stanie kapitana Ashbumhama.

W rezultacie Edward nie wiedział nic o wyjeździe żony. Obudziwszy się poszedł prosto do apartamentu La Dolciąuity, gdzie został potraktowany lunchem. Rzucił się na szyję kochance i płakał trochę, ona zaś tolerowała to przez czas pewien. W gruncie rzeczy była poczciwą kobietką. Kiedy nareszcie uspokoiła go przy pomocy Eau de Melisse, zagaiła rozmowę serio:

A teraz, przyjacielu, powiedz, ile ci zostało pie­niędzy? Pięć tysięcy dolarów? Dziesięć?

Krążyły pogłoski, że ostatniej z czternastu nocy Edward przegrał podwójny okup królewski, a zatem dama przewidywała bliski kres jego fortuny.

Eau de Melisse dokazała tak wiele, że przez chwilę Ashbumham miał rzeczywiście głowę na karku. Nie odpowiedział wyraźnie, tylko bąknął:

Co z tego?

Widzisz — podjęła — te dziesięć tysięcy dola­rów może dostać się równie dobrze mnie, jak bankowi kasyna. Za taką sumę pojadę z tobą do Antibes... na tydzień.

Pięć tysięcy — wykrztusił Edward.

Próbowała uzyskać siedem tysięcy pięćset, ale

on uparł się przy swojej cenie plus koszt pobytu w Antibes. Środek uspokajający dokazał cudu, na­stępnie jednak Ashbumham załamał si^ znowu. Po­stanowił wyjechać do Antibes o trzeciej po południu. Nie był w stanie wyrzec się eskapady. Leonorę zawia­domił zwięzłym bilecikiem, że na tydzień wybiera się jachtem z Morleyami.

W Antibes nie był szczególnie szczęśliwy. La Dol- ciąuita potrafiła mówić z zapałem jedynie o pienią­dzach. Poza tym nieustannie naprzykrzała się prośba­

mi o bardzo kosztowne prezenty, a kiedy minął ty­dzień, odprawiła kochanka bez ceregieli. Przez trzy dni biedak marudził w Antibes i zyskał jedno: został gruntownie uleczony z przekonania, iż ma jakiekol­wiek obowiązki wobec kochanki wielkiego księcia — feudalne czy też inne. Ale wrodzony sentymentalizm nakazywał mu bajroniczny smutek — jak gdyby jego dwór przywdział półżałobę. Później odzyskał nagle apetyt i przypomniał sobie Leonorę. W hotelu w Monte Carlo zastał depeszę nadaną z Londynu: „Wracaj naj­prędzej, jak możesz.” Nie mógł zrozumieć, dlaczego Leonora opuściła go niespodziewanie, skoro sądziła, że wybrał się jachtem z Morleyami? Następnie odkrył, że wyjechała, nim zdążył napisać swój bilecik. Miał przykrą podróż do Londynu. Bał się śmiertelnie i Leo­nora nigdy nie wydawała mu się bardziej upragniona.

V

Nazwałem tę historię najsmutniejszą opowieścią, nie zaś tragedią Ashbumhamów, ponieważ jest rze­czywiście bardzo smutna, lecz żaden nurt nie niesie tu wydarzeń ku szybkiem u T~n i pucH ronnemu zakoń- czgniu.^jjrak jej wzniosłości nieodłącznej od tragedii. Niepodobna mówić o nemezis czy przeznaczeniu. Po prostu para szlachetnych ludzi — bo głęboko wierzą w szlachetność charakterów zarówno Edwarda, jak Leonory — płynie z prądem życia niby płonącę wra­ki po zatoce morskiej i szerzy niedolę, bolesne skurcze serca, męki umysłu, śmierć wreszcie. Ale nie na tym

koniec. Obydwoje upadają_ córa? niżej. Dlaczego?

W jakim celu? Ku czyjej przestrodze? Wszystko jest mrokiem.

W mojej opowieści nie ma ani jednego łajdaka, bo

nawet major Basil — mąż damy, która kolejno i na­prawdę pocieszyła nieszczęsnego Edwarda — nawet major Basil, powtarzam, nie był urodzonym łotrem. Uważać go należy za typ nieciekawy, rozwiązły, nie­mrawy, który wszakże Ashbumhaanowi nie wyrządził krzywdy. Kiedy znajdowali się w tym samym birmań­skim garnizonie, pożyczał od kolegi poważne sumy, trudno jednak odgadnąć, w jakim celu ich potrzebo­wał. Nie ulegał kosztownym nałogom. Kolekcjonował rozmaite rodzaje wędzideł — od najdawniejszych cza­sów do doby współczesnej. Ale nawet temu zajęciu poświęcał mało zapału, nie mógł więc wymagać pie­niędzy na zakup, dajmy na to, wędzidła ogiera bojo­wego Dżingis Chana. Nawiasem mówiąc, nie wiem, czy Dżingis Chan miał ogiera bojowego. Wspomniałem, że ów oficer pożyczał znaczne sumy od Edwarda, nie twierdzę jednak, że w ciągu pięciu lat trwania stosun­ków koleżeńskich wynosiło to ogółem więcej niż ty­siąc funtów. Ashbumham nie dysponował naprawdę poważnymi sumami. Leonora dbała o to troskliwie. Dostawał pięćset funtów rocznie na osobiste rozrywki, składki pułkowe i staranny ubiór dla swojej służby. Leonora ponosiła ten wydatek z niechęcią. Wolałaby zużytkować pieniądze na własne stroje lub spłatę dłu­gów hipotecznych. Jednakże poczucie sprawiedliwości nakazywało jej dawać ooś niecoś Edwardowi, ponie­waż ona zarządzała majątkiem, który jeżeli nie formal­nie, to faktycznie stanowił jego własność i przynosił trzy tysiące funtów rocznego dochodu, a po uregu­lowaniu długów miał przynosić pięć tysięcy. Natu­ralnie pani Ashburnham podjęła piekielnie ciężkie zadanie.

Nie wiem, czy stan finansowy tej pary przedstawi­łem jasno. Na ogół mam głowę do liczb, ale czasami mieszam funty z dolarami co wprowadza zamieszanie.

W każdym razie sytuacja wyglądała mniej więcej następująco: W okresie rządów Edwarda dobra Bran- shaw winny były dawać pięć tysięcy na rok — oczy­wiście przy sprawnej administracji i bez zniżek udzie­lanych dzierżawcom oraz dotacji na szkoły i różne in­ne instytucje. W rzeczywistości dochód sięgał czterech tysięcy — funtów angielskich, nie dolarów. Przygoda z hiszpańską damą ograniczyła go do maksimum trzech tysięcy — bez zniżek czynszów i dotacji. Leonora na­tomiast pragnęła wywindować roczne wpływy do da­wnego poziomu — pięciu tysięcy funtów.

Pamiętajmy, że była bardzo młoda, bo niepodobna nazwać dwudziestu czterech lat poważnym wiekiem. Do rzeczy zabrała się więc z młodzieńczym rozma­chem, jakkolwiek niewątpliwie postępowałaby z wię­kszą wyrozumiałością, gdyby dokładniej znała życie. Edwarda ujęła z miejsca silną ręką. Kiedy przywlókł się z Monte Carlo — pokornie, niby zbity pies z pod­winiętym ogonem — musiał stanąć przed obliczem żony w londyńskim hotelu. O ile zdołałem wywnio­skować, Leonora przerwała szorstko jego wstępne bia­dania i próby czułych słów w taki mniej więcej spo- sólb:

Jesteśmy u progu ruiny. Czy masz zamiar po­zwolić, abym ja doprowadziła sprawy do porządku? Jeżeli nie, wyjadę zaraz do Hendon.

Miała na myśli klasztor, w którym odbywała od czasu do czasu „rekolekcje” i szukała wytchnienia w katolickim otoczeniu.

A biedny, drogi Edward nie wiedział nic — abso­lutnie nic! Nie orientował się, jaki posiadał majątek przed występami przy stołach gry. Oceniał go w przy­bliżeniu na ćwierć miliona. Nie zdawał sobie sprawy, czy Leonora słyszała o La Dolciquicie, czy też wierzy w wycieczkę jachtem albo przydługi pobyt w Monte

Carlo. Był niemy. Pragnął tylko zaszyć się w jakiejś norze i milczeć. Leonora nie kazała rtiu mówić. Sama też niewiele powiedziała.

Słabo znam angielską procedurę prawną, nie mogę więc opisać, w jaki właściwie sposób skrępowano Edwarda. Wiem tylko, że w ciągu następnych dwu dni Leonora nie odzywała się słowem do męża, ale w tym czasie ona i jej adwokaci zostali kuratorami (jeżeli to właściwy termin) majątku Ashbumhama. Oczywiście skończył się dobry dziedzic i ojciec swojego ludu. Skończył się nieodwołalnie i zniknął.

Leonora zyskała do swojej dyspozycji trzy tysiące rocznie. Edwarda zatrudniła staraniami o przeniesie­nie do oddziału jego pułku stacjonującego w Birmie (nie wiem, czy sformułowałem to prawidłowo). Sama natomiast odbyła tygodniową konferencję z rządcą Bransfeaw. Wyraźnie dała mu do zrozumienia, że dobra muszą przynosić tyle, ile mogą — do ostatniego pensa. Przed wyjazdem do Indii wynajęła dwór na siedem lat po tysiąc funtów rocznie. Za jedenaście tysięcy sprzedała dwa Van Dyke’i oraz trochę rodzinnych sreber, a dwadzieścia dziewięć tysięcy pożyczyła na hi­potekę. Cała ta kwota powędrowała do przyjaciół- -lichwiarzy z Monte Carlo. Jak stąd wynika, pani Ashburnham musiała odzyskać dwadzieścia dziewięć tysięcy, bo nie miała zamiaru odkupywać portretów | sreber. Były tylko ornamentami próżności Ashburn- hama. Po zniknięciu przodków lamentował przez dwa dni i wyrzucał żonie, iż tak nieładnie postąpiła. Nie nauczyło jej to niczego. Odelbrało tylko resztki sza-, cunku, jaki jeszcze żywiła dla męża. Nie mogła rów­nież pojąć, dlaczego wynajęcie Branshaw budzi w Ed­wardzie uczucie niemal fizycznego wstrętu — jak gdy­by kobieta, która należała wyłącznie do niego, została prostytutką. Edward odnosił się w ten sposób do wy­

najęcia siedziby przodków. Śmiem jednak twierdzić, że Leonora doświadczała zbliżonych wrażeń na myśl

o hiszpańskiej tancerce.

Małżonkowie spędzili w Indiach osiem lat. Przez ca­ły ten okres Leonora wymagała, by byli samowystar­czalni. Musieli utrzymać się z kapitańskiej gaży i do­datku frontowego. Mężowi wypłacała pięćset funtów rocznie na, jak się wyrażała, Ashbumhamowskie fa­naberie. Sądziła, że jest wobec niego nad wyraz hojna.

Istotnie w pewnym sensie była hojna — ale nie w sensie odpowiadającym Edwardowi. Na przykład kupowała mu często kosztowne prezenty, które jak gdyby ściągała z własnego grzbietu. W swoim czasie wspomniałem o skórzanych pudłach i futerałach. Nie świadczyły one o guście Ashbuimhama. Stanowiły de­monstrację Leonory. Edward lubił czystość, lecz w istniejącej sytuacji wolał być trochę zaniedbany. Leonora nie mogła tego pojąć i całą tę masę świńskiej skóry traktowała jako nagrodę za informację o dro­bnej spekulacji giełdowej, która przyniosła tysiąc sto funtów. Wolała j’uż sama ibyć zaniedbana. Kiedy wy­jeżdżali do miejscowości zwanej Simla, gdzie podobno latem jest chłodno i kipi bujne życie towarzyskie — kiedy wyjeżdżali tam dla poratowania zdrowia, Ed­ward z woli żony pokazywał się na wartym tysiąc funtów wierzchowcu, w olśniewających ubraniach. Na­tomiast Leonora udawała się na „rekolekcje”. Wpły­wało to korzystnie na jej zdrowie i wypadało bardzo tanio.

Pobyt w Simla służył też Edwardowi, bo na wspa­niałym wierzchowcu pokazywał się najczęściej w to­warzystwie pani Basil — kobiety sympatycznej i bar­dzo, bardzo mu życzliwej. Przypuszczam, że była ko­chanką Ashbumhama, lecz oczywiście nigdy tego odeń nie słyszałem. Wygląda na to, że ich związek miał ce-

chy wysoce romantyczne, nader stosowne dla oby­dwojga, a w każdym razie dla kapitana. Pani Basil to, moim zdaniem, czuła i zacna dusza, która robiła wszystko, co on zechciał. Nie twierdzę, że była pozba­wiona charakteru. Nic podobnego. Zadanie jej pole­gało na robieniu tego, co Edward zechce. Wyobrażam sobie, że chciał głęboko uczuciowych tyrad, ożywia­jących długie, bardzo długie rozmowy, a czasami pragnął „upadku”, który dawał mu powód do wyrzu­tów sumienia i pretekst do pożyczenia majorowi ko­lejnej pięćdziesiątki. Nie sądzę, by pani Basil uwa­żała to za „upadki”. Po prostu litowała się nad Ed­wardem i kochała go naprawdę.

Ashburnhamowie musieli rozmawiać o czymś w cią­gu tamtych długich lat. To oczywiste. Niepodobna być zupełnym niemową żyjąc z kimś pod jednym dachem, jeżeli nie jest się mieszkańcem Anglii północnej lub stanu Maine. Leonora wpadła na dowcipny pomysł i przedstawiała mężowi rachunki z Branshaw oraz po­dejmowała dyskusje na ich temat. Edward nie opono­wał niczemu. Starał się być na miejscu. Jednakże sę­dziwy pan Mumford — farmer, który nie płacił tenuty — pchnął ostatecznie kapitana w objęcia pani Basil. Pani Basil natknęła się na Edwarda o zmierzchu, w birmańskim ogrodzie pełnym kwiatów i bujnej ro­ślinności. Ashbumham ścinał właśnie tę roślinność szablą. Proszę sobie wyobrazić — szablą, nie laską! Miotał się przy tym i klął w słowach, o jakie trudno go było posądzić.

Pani Basil usłyszała wnet, że jakiś starszy pan na­zwiskiem Mumford został przepędzony ze swojej far­my i zainstalowany w wolnej od czynszu małej chatce.

I musiał tam żyć za dziesięć szylingów tygodniowo, pochodzących z farmerskiej kasy wzajemnej pomocy, a uzupełnionych siedmioma szylingami, które wypła-

170

k ■ j

cali mu kuratorowie majątku Ashburnhama. Edward dowiedział się o tym przeglądając rachunki swoich dóbr. Leonora pozostawiła je w garderobie męża, a mąż zabrał się do lektury, nim zdążył zrzucić mun­dur połowy. To wyjaśnia, dlaczego był przy szabli. Leonora sądziła, iż potraktowała starego Mumford a wspaniałomyślnie, przydzielając mu wolną od czynszu chatę i siedem szylingów na tydzień. Lecz pani Basil nie widziała nigdy mężczyzny w stanie podobnego wzburzenia. Od dawna była w nim płomiennie zako­chana, on zaś pragnął jej uwielbienia i współczucia | nie mniejszym żarem. Z tej właśnie racji zaczęli mówić szczerze w birmańskim ogrodzie, pod bladym niebem, mając u stóp pokosy ściętych roślin, wonnych i ledwie widocznych w mroku. Sądzę, że przez pewien czas zachowywali się powściągliwie, jakkolwiek pani Basil spędzała nad rachunkami Branshaw tak wiele godzin, że nauczyła się na pamięć nazw prawie wszy­stkich pól. Edward miał ogromny plan swoich dóbr zawieszony na ścianie zbrojowni, a major Basil nie zgłaszał zastrzeżeń. Myślę, że w odosobnionych garni­zonach ludzie zgłaszają na ogół mało zastrzeżeń.

Romans mógłby trwać wiecznie, gdyby major Basil nie został mianowany podpułkownikiem tytularnym w okresie przesuwania wojsk tuż przed wybuchem wojny w Afryce Południowej. Otrzymał przeniesienie, a jego żona nie mogła oczywiście zostać z Edwardem. Myślę, że i ten ostatni powinien był odpłynąć do Transwalu. Śmierć na polu chwały niezawodnie wy- szłaby mu na dobre. Niestety Leonora była temu przeciwna. Słyszała potworne historie o wybrykach pułku huzarów w czasie wojny. Mówiono, że w jed­nym miejscu pozostało na afrykańskim stepie kilka stubutelkowych skrzyń szampana po pięć gwinei bu­telka. Opowiadano także inne równie okropne rzeczy.

171 rf', i

¿jC:

Leonora wolała widzieć, w jaki sposób mąż wydaje pięćset funtów otrzymywane corocznie. Nie twierdzę, że Ashbumham czuł żal z tej racji. Nie należał do ludzi o skłonnościach heroicznych. A zresztą równie dobrze mógł zastrzelić go z zasadzki góral z północno- -zachodniej granicy Indii, jak starszy dżentelmen w cylindrze nad suchym łożyskiem południowoafry­kańskiego strumienia. Tak mniej więcej wyraził się kapitan, który, nawiasem mówiąc, otrzymał D.S.O. i stopień majora tytularnego.

Leonora nie entuzjazmowała się wojaczką męża. Nie­nawidziła też jego bohaterskich czynów. Jedna z naj- przykrzej!szych sprzeczek między małżonkami wyni­kła, kiedy Edward powtórnie skoczył z transportowca wojskowego do Morza Czerwonego i wyratował sze­regowca. Pierwszy raz Leonora zniosła taki popis spokojnie, a nawet wyraziła mężowi uznanie. Ale Morze Czerwone było obrzydliwe podczas tego rejsu, a wśród szeregowców zdawała się szerzyć epidemia samobójstw. Sam okrzyk: „Człowiek za burtą!” — jest niemiły, denerwujący, wytrąca z równowagi. Okręt zatrzymuje się i na pokładzie zaczynają się okropne wrzaski. Edward za nic nie chciał przyrzec jej', iż trzeci raz nie zrobi czegoś podobnego. Szczęśliwie jednak ochłodziło się trochę na wodach Zatoki Per­skiej. Leonora wmówiła sobie, że mąż próbuje popeł­nić samobójstwo, zapewne więc cierpiała, gdy odmó­wił żądanej obietnicy. Nie powinna była odbywać podróży na transportowcu wojskowym, lecz dostała się tam jakoś w ramach praktykowanych oszczędności.

Major Basil dowiedział się o stosunkach swojej żo­ny z Ashlburnhamem na krótko przed przeniesieniem do następnego garnizonu. Nie orientuję się, czy była to sztuczka szantażysty, czy też złośliwy figiel losu. Major mógł wiedzieć o wszystkim od początku —

mógł też nie wiedzieć. W każdym razie, zawładnął w owym czasie listami i innymi dowodami winy. Nie­zwłocznie kosztowało to Edwarda trzysta funtów. Nie mam pojęcia, jak sprawa została załatwiona; nie wyo­brażam sobie metod stawiania żądań przez szantaży­stów. Przypuszczam, że istnieją w takich przypadkach sposoby „zachowania twarzy”. Zapewne major z furią

i przekleństwami pokazał koledze listy, a następnie przyjął jego wyjaśnienia, iż treść listów jest niewin- r na, a podejrzenia może nasuwać jedynie niezupełnie właściwa forma. Później major mógł powiedzieć: „Słu­chaj, stary. Diabelnie mnie przycisnęło. Mógłbyś po­życzyć trzy setki albo coś koło tego?” Tak wyobrażam sobie przebieg wydarzeń. W dalszych latach rokrocz­nie nadchodził list od majora, który pisał, że go dia­belnie przycisnęło, i pytał, czy Edward mógłby poży­czyć trzy setki albo coś koło tego.

Edward odczuł boleśnie przymusowe rozstanie z pa­nią Basil. Rzeczywiście był do niej przywiązany

i przez długi czas dochowywał wiary jej pamięci. A pani Basil kochała go naprawdę i cieszyła się na­dzieją ponownego spotkania. Przed trzema dniami Leonora dostała od niej list taktowny, lecz pełen roz­paczy. Pani Basil prosiła o szczegóły zgonu kapitana Ashburnhama. O jego śmierci dowiedziała się z wzmia­nek w indyjskiej prasie. Sądzę, że to musi być bardzo dobra kobieta.

Z czasem Ashbumhamowie zostali przeniesieni gdzieś w okolice Chitral. Nie wiem, czy to miejscowość, czy okręg. Nie jestem mocny w geografii cesarstwa Indii. Zdążyli już przystosować się do roli wzorowej pary

i nigdy nie rozmawiali ze sobą w cztery oczy. Leonora przestała nawet pokazywać mężowi rachunki z Bran- shaw. Podejrzewał, że nagromadziła mnóstwo pienię­dzy i woli, by on nie wiedział o dalszych wzrostach

tych zasobów. Ale powściągliwość pani Ashburnham , wynikała z innych przyczyn. Leonora mniemała, że przeglądanie rachunków majątku, którym jej mąż nie administruje, może sprawić mu przykrość. Próbowała być delikatna.

Właśnie tam, w ChitraL, pojawiła się biedna, droga, mała Maisie Maidan. Była to najbardziej niepokojąca z flamm Edwarda. Budziła w nim obawę, że jest nie­zdolny do stałości. Aferę z Dolciąuitą uważał za krótki napad szaleństwa — coś w rodzaju wścieklizny. Sto­sunki z panią Basi! poczytywał zą wolne od wulgar­nie pojętego moralnego brudu. Małżonek był wyrozu­miały; oni kochali isdę gorąco; Leonora traktowała go okrutnie i od dawna przestała być mu żoną. Wierzył, że pani Basil to bratnia dusza rozdzielona z nim wy­rokiem bezwzględnego losu — lub coś równie senty­mentalnego.

Obecnie Ashburnham odkrył, że pisuje wprawdzie długie cotygodniowe listy do pani Basil, lecz staje się nerwowy, jeżeli w ciągu dnia nie zobaczy Maisie Maidan. Odkrył, że niespokojnie zerka na drzwi i cza­sem nie może znieść jej młodocianego małżonka. Od­krył, że wstaje o nieprawdopodobnej porze, aby póź­niejszym rankiem mieć czas na spacer z Maisie Mai­dan. Odkrył, że posługuje się typowymi zwrotami młodej damy i przypisuje im znaczenie uczuciowe. Odkrycia te nastąpiły późno, więc Edward nie mógł zaradzić złu. Musiał popłynąć z nurtem. Tracił na wa­dze, oczy mu poczęły zapadać, cierpiał na złośliwą „ febrę. Był „gotów”, jak sam swój stan określił.

Wreszcie pewnego piekielnie upalnego dnia usły­szał słowa wypowiedziane jego własnym głosem pod adresem Leonory:

Posłuchaj... Moglibyśmy chyba zabrać małą panią Maidan do Europy i zostawić ją w Nauheim.

Nie miał zamiaru wystąpić z taką propozycją. Po prostu stał, przeglądał jakieś pismo ilustrowane, czekał na obiad. Obiad spóźnił się o dwadzieścia minut. W in­nym wypadku Ashburnhamowie nie znaleźliby się sam na sam. Stanowczo Edward nie zamierzał przemówić. Stał i cierpiał bez słowa, trawiony obawami, tęskno­tą, tropikalnym żarem, febrą. Myślał, że mniej więcej za miesiąc wyjadą do Branshaw, a Maisie Maidan zo­stanie w Indiach i umrze. Nagle słowa ułożyły się same w zdanie.

Ręczny wentylator skrzypiał w przyciemnionym po­koju. Leonora — wyczerpana i nieruchoma — leżała na bambusowym szezlongu. Jedno ni drugie nie drgnę­ło. Obydwoje byli w tym okresie poważnie chorzy, jakkolwiek niedomagania te nie miały określonego charakteru.

Naturalnie — odparła spokojnie Leonora. — Dziś po południu obiecałam to Karolkowi Maidan. Powiedziałam, że pokryję jej wydatki.

Edward ledwie powstrzymał się w porę od okrzyku: „Wielki Boże!” Rozumiesz, milczący słuchaczu? Nie miał przecież pojęcia, ile wie jego żona o Maisie, pa­ni Basil, nawet o La Dolciąuicie. Sytuacja wyglądała w jego oczach zagadkowo. Mógł podejrzewać, że Leo­nora administruje jego sprawami sercowymi podobnie jak finansowymi. Nienawidził jej z tej racji i uważał za tym bardziej godną szacunku.

Pani Ashburnham potrafiła przecież uporządkować sprawy finansowe męża. Przed tygodniem rozmawiała z nim o pieniądzach — po raz pierwszy od dawna. W ciągu siedmiu lat wycisnęła z Branshaw dwadzie­ścia dwa tysiące funtów, a siedem tysięcy przyniósł dwór wynajmowany z całym urządzeniem. Dzięki po­mocy Edwarda przy spekulacjach giełdowych zarobiła dalsze sześć do siedmiu tysięcy, która to suma mógł a

jeszcze wzrosnąć. Wszystkie długi hipoteczne zostały spłacone. Nie licząc utraty dwu Van Dyke’ów oraz sreber, sytuacja materialna Ashburnhamów przedsta­wiała się nie gorzej niż przed występem La Dolci- quity w roli szarańczy. Było to wielkie osiągnięcie Leonory, która zapoznawała z liczbami milczącego Edwarda.

Proponuję — ciągnęła — abyś podał się do dy­misji. Teraz możemy wrócić do Branshaw. Obydwoje jesteśmy zbyt chorzy, żeby tkwić tutaj dalej.

Edward nie odzywał się słowem.

Przeżywam dziś wielki dzień mojego życia — zakończyła beznamiętnie Leonora.

Cudownie to wszystko załatwiłaś — odrzekł Ashbumham. — Wspaniała z ciebie kobieta.

Myślał, że gdy wrócą do Branshaw, Maisie Maidan zostanie w Indiach, i ta myśl pochłaniała go bez resz­ty. Niewątpliwie jednak trzeba wracać do Branshaw. Leonora jest zbyt słaba, alby pozostać w tym przeklę­tym miejscu.

Oczywiście — podjęła — zarząd całego majątku wróci w twoje ręce. To zrozumiałe. Dochód roczny wyniesie pięć tysięcy.

Myślała, że mężowi bardzo zależy na dysponowa­niu rocznym dochodem pięciu tysięcy. Sądziła, że dzię­ki takiemu osiągnięciu zyska, być może, Jego miłość. Ale on widział tylko Maisie Maidan — biedną Maisie oddaloną o tysiące mil. Widział między nią a sobą góry — sine góry i morze, i skąpane w słonecznym blasku równiny.

To gest bardzo szlachetny — powiedział.

Nie była pewna, czy usłyszała pochwałę, czy drwi­nę. Działo się to na tydzień przed rozmową o Maisie Maidan. Cały ów tydzień był dla Edwarda wypełniony męką na myśl o górach, morzu, skąpanych w słonecz­

nym blasku równinach, które znajdą się rychło między nim a Maisie Maidan. W gorące noce wzdrygał się lo­dowatym dreszczem. W skwarne południa oblewał się potem i dygotał z zimna. Wszystko za sprawą tej jednej myśli. Nie mógł zasnąć na moment, odczuwał mdłości, język miał ustawicznie suchy. Zdawało mu się, że jego oddech cuchnie niby zabójczy powiew z domu zarazy.

O żonie nie myślał wcale, ale swoje papiery wysłał, dokąd należało. Mógł wyjechać na miesiąc. Uważał to za obowiązek wobec Leonory. Spełniał swój obo­wiązek.

Najbardziej przerażająca cecha stosunków między Ashburnhamami w tamtym okresie polegała na tym, że wszystko, co robiła Leonora, potęgowało nienawiść Edwarda. Nienawidził jej, gdy zrozumiał, że chce przy­wrócić mu pozycję pana na Branshaw — manekina w powijakach. Wyobrażał sobie, iż żona ma jedynie na celu oderwanie go od Maisie Maidan. Nienawiść wypełniała jego ciężkie noce i czaiła się w mrocznych kątach sypialni. Kiedy wreszcie usłyszał, że Leonora obiecała temu smarkaczowi Maidanowi zabrać jego żo­nę do Europy, mechanicznie odczuł nienawiść, gdyż nienawidził wszystkich postępków Leonory. Sądził, że jest zawsze bezlitosna, jeżeli nawet jej czyn ma pozo­ry miłosierdzia. Istotnie — sytuacja wyglądała prze­rażająco.

Jednakże chłodne bryzy oceanu rozproszyły, zdaje się, tę nienawiść niby zasłonę chmur. Edward jął od­zyskiwać podziw i szacunek dla żony. Cieszył się po­siadaniem pieniędzy, które kupiły mu towarzystwo Maisie Maidan, i zaczynał rozumieć, że Leonora miała rację domagając się wyrzeczeń i oszczędzania. Był za­dowolony, bywał nawet promiennie szczęśliwy, gdy wędrował wzdłuż pokładu z filiżanką bulionu dla Mai-

12 — Dobf

3

177

sie Maidan. Pewnego wieczora stojąc oparty o reling obok Leonory odezwał się niespodzianie:

Jak Boga kocham! Jesteś najcudowniejszą kobie­tą na świecie. Żebyśmy tak mogli zostać lepszymi przyjaciółmi!

Pani Ashburnham odwróciła się bez słowa i odeszła do swojej kabiny.

W każdym razie stan jej zdrowia uległ znacznej! po- i prawie.

*

* *

A teraz, milczący słuchaczu, pora „przedstawić całą sprawę ze stanowiska Leonory.

Niełatwe to zadanie," gdyz~~panj~"Ashburnham utrzy­mywała wprawdzie stały _ front, lecz bardzo często zmieniała" punkt widzenia. Tradycja i~ wychowanie nauczyły ją trzymać język za zębami. Ale, jak mi po­wiedziała, trafiały się momenty, w których omal nie ulegała pokusie, by przemówić, a później drżała z lę­ku na samo wspomnienie tych momentów. Należy pamiętać, że najbardziej pragnęła mieć usta zamknię­te dla świata, Edwarda, kobiet, które Edward kochał! I Gdyby się odezwała, zaczęłaby gardzić pobą.

Od czasu wiarołomstwa z La Dolciąuitą nie speł­niała wobec męża obowiązków żony. Nie znaczy to, iż do ostatka chciała trzymać go na dystans — dla za­sady. Domyślam się, że jej przewodnicy duchowi po­tępiliby takie stanowisko. Jednakże Leonora była zda­nia, że mąż winien wrócić do niej w j!akiś sposób, chociażby symboliczny. Nie potrafiła wytłumaczyć ja­sno, o co jej chodzi. Zapewne sama nie wiedziała, lecz równie dobrze mogła wiedzieć.

Bywały chwile, gdy należało sądzić, że Edward Bk wraca. Bywały chwile, gdy Leonora omal nie ulegała

fizycznemu pożądaniu, jakie w niej mąż budził. W po­dobny sposób chciała niekiedy dać folgę pokusie

i oskarżyć panią Basil czy Maisie Maidan przed ich mężami! Pragnęła wówczas hańby i udręki publiczne­go skandalu. Obserwowała Edwarda bacznie, nasta­wiała uszu pilniej niż kot czyhający na ptaszka, ro­zumiała więc, że jego miłość przybiera na sile wraz z pojawieniem się kolejnych dam serca. Mówił o tym wyraz jego oczu zwracających się ku drzwiom czy bramom. Mówił o tym jego spokój, gdy znajdował nasycenie.

Chwilami pani Ashburnham wyobrażała sobie, że dostrzega więcej, niż należało. Podejrzewała męża

0 romanse z innymi kobietami — dwiema lub trzema na raz. Przez długi czas poczytywała go za potwora rozwiązłości i nie mogła zrozumieć, co on może mieć przeciw niej. Dawała mu swobodę, sama zaś harowała

1 skąpiła, by odbudować jego fortunę. Nie pozwalała sobie na kobiece przyjemności — stroje, klejnoty, ba! nawet na przyjaźnie, z obawy, że i przyjaźnie wyma­gają pieniędzy.

Dziwne, lecz Leonora musiała przyznać, że zarówno pani Basil, jak Maisie Maidan to sympatyczne osoby. Zazdrosny, krytyczny wzrok, jakim kobieta szacuje zwykle inną kobietę, nie przeszkodził jej dostrzec, że pani Basil była bardzo dobra dla Edwarda i pani Mai­dan była dlań bardzo dobra. Wydawało się to jej po­twornym i niepokojącym zrządzeniem losu. Niepoję­tym! Raz po raz zadawała sobie pytanie, czemu jej dobre uczynki świadczone nieustannie Edwardowi nie przemawiają doń, nie uchodzą w jego oczach za dobre uczynki? Jaką maniacką sztuką mąż nie pozwala jej być dla niego równie dobrą jak pani Basil? Przecież ona nie różni się zasadniczo od tamtej. Co prawda, pa­ni Basil jest wysoka, ciemnowłosa, ma łagodny, smutny

głos i wiele serdeczności w podejściu do wszelkiego stworzenia bożego — od tubylców obsługujących ręczny wentylator do kwiatów na drzewach. Jednakże brak jej oczytania Leonory, a w każdym razie znajomości książek naukowych. Pani Ashbumham nie cierpiała powieści. Lecz mimo tak wielu rozbieżności pani Basil nie wydawała się Leonorze istotą zupełnie od niej od­mienną. Szczera, uczciwa, i co więcej? Nic! Po pro­stu kobieta. A Leonora odczuwała mgliście, żg dla mężczyzny wszystkie kobiety stają się jednakowe po trzech tygodniach bliższych stosunków. Sądziła, że serdeczność łatwo traci wymowę, łagodny, smutny głos przestaje budzić dreszcze, a słuszny wzrost i cie­mne włosy niedługo wywołują złudzenie podróży w niezbadaną gęstwinę dziewiczej pusz;czy. Nie mogła pojąć, czemu Edward durzy się i durzy w pani Basil. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego, nawet po rozstaniu, pisuje do niej długie listy. W tamtym okresie pani Ashbumham przeżywała naprawdę ciężkie czasy.

Nieco później powstało coś, co nazwę jej „mon­strualną” teorią o Edwardzie. Leonora wyobrażała so­bie ustawicznie, że biedak „robi oko” do każdej na­potkanej kobiety. W tamtym roku nie odbyła „reko­lekcji” w Simla, gdyż lękała się, że pod jej nieobecność Edward zbałamuci pokojówkę. Podejrzewała go o roz­pustę z tubylkami lub dziewczętami półkrwi. Pod­czas balów przeprowadzała gorączkowe, czujne obser­wacje...

Dozór tłumaczyła przed sobą lękiem wobec skanda­lu. Edward mógł przecież zapomnieć się z panną na wydaniu, córką kogoś zdolnego do awantur, albo trafić na męża, który liczyłby się wreszcie. Naprawdę jednak żywiła nadzieję, do której później przyznała się wobec samej siebie, że po zejściu pani Basil z drogi, nastanie pora, gdy mąż wróci do niej. W ciągu tamtych mie­

sięcy dręczyła ją nieustannie zazdrość i trwoga — trwoga, że Edward naprawdę przywyknie do rozwią­złych obyczajów.

W takich warunkach Leonora była na osobliwą mo­dłę zadowolona, gdy Maisie Maidan pojawiła się na widnokręgu. Uprzytomniła sobie, że dawniej nie oba­wiała się mężów ani skandali, podczas gdy teraz gor­liwie stara się usypiać czujność męża Maisie Maidan. Okazywała Edwardowi tak wiele zaufania, że Mai­dan nie mógł podejrzewać niczego złego. Wyznaczyła sobie pozycję bardzo paskudną. Ale Edward był cięż­ko chory, a ona chciała zobaczyć jego uśmiech. Sądzi­ła, że wróci do niej przez wdzięczność i z racji zaspo­kojonej miłości, jeżeli za jej! sprawą zacznie się znowu uśmiechać. Wyobrażała sobie wówczas, że liczne mi­łości jej męża są złudne i przelotne. Mogła nawet zrozumieć jego zainteresowanie panią Maidan, bo mała Maisie należała do kobiet, w których inne kobiety do­strzegają właściwości magnetyczne.

Była bardzo ładna, bardzo młoda i mimo chorego serca wesoła oraz ruchliwa. No i Leonora rzeczywiście lubiła małą Maisie, ta zaś odpłacała jej uczuciem umiarkowanym. Leonora mniemała, że przynajmniej tą sprawę sercową męża zdoła pokierować właściwie. Nie myślała o przywiedzeniu pani Maidan do grzechu cudzołóstwa. Sądziła, że zawiezie męża i jego lubą do Nauheim, gdzie Edward będzie wciąż widywał Mai­sie. W takich warunkach znudzi go niebawem urocza, dziecinna paplanina i widok uroczych dziecinnych rą­czek i stopek. Nie miała jednak wątpliwości, że Mai­sie kocha się w Edwardzie. Bredziła o nim tak, jak pensjonarki bredzą o nauczycielach rysunków. Bez ustanku dręczyła swojego młodocianego małżonka py­taniami, dlaczego on nie potrafi uhierać się równie dobrze jak major — jeździć konno, strzelać, grać |fj

w polo, nawet deklamować sentymentalnych wierszy? A młody Maidan żywił głęboki podziw dla Edwarda, uwielbiał go, był nim oszołomiony i bez zastrzeżeń ufał żonie. Wydawało mu się, że Ashbumham kocha Leo- norę. Natomiast Leonora wyobrażała sobie, że mąż wróci do niej, kiedy nasyci wzrok małą Maisie, ta zaś zostanie uleczona z choroby serca. Hołdowała mgliste­mu, lecz żywiołowemu przekonaniu, że odzyska męża po wyczerpaniu przezeń zainteresowania dla pewnej ilości odmiennych typów niewieścich. Z jakiej racji jej typ nie miałby znaleźć miejsca w jego sercu? Wyobrażała sobie, że poznała Edwarda dobrze i lepiej niż przed laty rozumie jego próżnostki. Jeżeli więc da mu radość życia, zdoła zapewne zbudzić w nim miłość dla siebie.

Florence rozgromiła te nadzieje...

CZĘŚĆ CZWARTA

I

/

Zdaję sobie sprawę, że pisałem dotychczas bardzo chaotycznie i czytelnikowi może być trudno odnaleźć drogę w tym swojego rodzaju bezładzie. Nic nie pora- dzę. Trzymam się pomysłu, że jestem w wiejskim domu z milczącym słuchaczem i opowiadam przy wtó­rze porywów~wiafru oraz szumu odległego morza. Kiedy zaś snuje sie_.QPOwieść — długą, smutna opo­wieść — trzeba cofać sjg. L.wybiegać znów naprzód. Człowiek przypomina sobie pominięte szczegóły i roz­wija je dokładniej!L bo wie, że opuścił je we właści­wym miejscu skutkiem ..tego stworzyłmylne wraże­nie. Pocieszam się, że to historia prawdziwa, a więc najlepiej postąpię przekazując ją tak, jak ludzie opo- wiada]a z<jz&ą.cza.i o wydarzeniach, które rozegrały się rzeczywiście.

W każdym razie doprowadziłem chyba narrację do dnia śmierci Maisie Maidan. Mam na myśli, że poprze- dzające ów dzień wypadki_naświetlifem z kilku nie­odzownych punktów widzenia — Leonory, Edwarda

i do piwnego stopnia z własnego. Czytelnik otrzymał fakty, został zwolniony z kłopotu ich wynajdowania. Poznał także rozmafFe'punkty widzenia o tyle, o ile zdołałem zgłębić jej odzwierciedlić.

Wyobraźmy sobie, że wróciliśmy do dnia, w którym Maisie Maidan umarła, albo raczej do momentu wy­

wodów Florence na temat Protestu, oo miało miejsce w wieżowej komnacie starego zamku w M. Zastanów­my się nad poglądami Leonory odnośnie mojej żony. Zapatrywań Edwarda w tej kwestii nie mogę przy­toczyć, bo oczywiście Edward nie mówił nigdy ze mną

0 Florence. W tym, co napiszę dalej, mogę potrak­tować ją zbyt surowo, należy jednak pamiętać, że nad moją opowieścią pracuję od sześciu miesięcy

1 w tym okresie długo medytowałem o jej rozwoju

i przebiegu.

Im dłużej o tym myślę, tym mocniejszego nabieram przekonania, że Florence wywierała wpływ destrukcyj­ny. Przygnębiała i poniżała biednego Edwarda, i bez­nadziejnie udręczała Leonorę. Nie ulega wątpliwości, że właśnie ona spaczyła charakter pani Ashbumham. Leonora była dumna i milczała — to stanowiło naj­piękniejsze jej cechy. Ale duma i milczenie zawiodły podczas niezwyczajnego wybuchu w mrocznej komna­cie, gdzie przechowywano Protest, a następnie na ma­łym tarasie z widokiem na rzekę. Nie twierdzę, że Leonora popełniła błąd. Nic podobnego. Bez wątpienia zachowała się właściwie, próbując zwrócić mi uwagę, że moja żona zaczyna robić słodkie oczy do Edwarda. Postąpiła słusznie, ale na pewno w sposób nieodpo­wiedni. Zapewne winna była pomyśleć nieco dłużej

i jeżeli chciała przemówić, zrobić to po zastanowie­niu. Mogła również działać zamiast mówić i asystować Florence tak, że jej poufne rozmowy z Ashbumhamem stałyby się niepodobieństwem. Powinna była szpiego­wać, czuwać pod drzwiami pokoi sypialnych. To ohydne, lecz taką właśnie metodą załatwia się po­dobne sprawy. Powinna była wywieźć z Nauheim mę­ża niezwłocznie po śmierci biednej Maisie. Stanowczo Leonora obrała nieodpowiednią drogę.

Czy jednak mnie wolno potępiać nieszczęśliwą i ja­

184

kie, w gruncie rzeczy, miałoby to znaczenie? Gdyby w grę wchodziła nie Florence, lecz ktoś inny... Mo­głaby to być kobieta lepsza niż moja żona. Bo Flo­rence była wulgarną, pospolitą flirciarką, która za nic nie chciała lacher prise. Była także nieposkromioną gadułą. Nikt nie potrafiłby jej uciszyć; nic nie po­trafiłoby jej uciszyć. Ashbumhamów cechowała przy­najmniej duma i powściągliwość. Nie są to jedyne

i najważniejsze sprawy w życiu, może nawet nie naj­lepsze. Jeżeli jednak stanowią rzeczywiście czyjeś za­lety, osobnik ów załamuje się kompletnie, gdy zawo­dzą. A Leonora zrezygnowała z nich, i to przed śmier­cią biednego Edwarda. Pomyśl, milczący słuchaczu,

0 jej pozycji w momencie wybuchu nad Protestem Lutra. Pomyśl o jej męce...

Pamiętajmy, że dominująca pasja życia Leonory ograniczała się do odzyskania Edwarda. Pamiętajmy, że Leonora nie wątpiła nigdy w powodzenie aż po dzień wycieczki do M. Takie stanowisko może wydać się niegodne, nie należy jednak zapominać, że odzyska­nie męża równało się dla pani Ashburnham nie tylko osobistemu triumfowi. Byłoby w jej pojęciu zwycię­stwem wszystkich żon, a także Kościoła katolickiego. Tak wyobrażała sobie Leonora tę sprawę mglistą jak zazwyczaj podobne sprawy. Nie wiem, dlaczego od­zyskanie Edwarda miałoby być wygraną wszystkich żon, porządku społecznego i religii Leonory. Może tylko domyślam się tego po trosze.

Pani Ashburnham widziała życie jako nieustanną batalię między mężami, którzy pragną łamać zaprzy­siężoną żonom wiarę, a żonami, które pragną odzy­skać mężów. Tak przedstawiał się jej żałosny i ogra­niczony pogląd na zagadnienie małżeństwa. W męż­czyźnie dostrzegała swojego rodzaju pierwotną bestię

1 mniemała, że bestia musi chodzić bocznymi drogami

i miewać momenty wybryków, wolne noce i, mówiąc najogólniej, okresy rui. Czytywała niewiele powieści, nie wyrobiła więc w sobie wiary w czystą i stałą mi­łość następującą po koncercie weselnych dzwonów. Zmartwiała i przerażona udała się do matki przełożo­nej klasztoru swoj!ego dzieciństwa, by opowiedzieć

0 zdradzie Edwarda z hiszpańską tancerką. Jednakże stara mniszka — osoba, zdaniem Leonory, nieskoń­czenie mądra, natchniona mistycyzmem i godna uwiel­bienia — pokiwała tylko, smutno głową i rzekła:

Mężczyźni są już tacy. Ale za zrządzeniem bo­skim wszystko znajdzie słuszne i sprawiedliwe za­kończenie.

Podobny program życiowy kreślili inni jej przewo­dnicy duchowi lub, w każdym razie, pani Ashburnham tak przyjmowała ich nauki, takie odbierała lekcje. Mó­wiła o tym ze mną, ale nie pojmuję dokładnie, czego właściwie uczyli ją duchowni. Wiele kobiet to uosobie­nie cierpliwości, cierpliwości i jeszcze raz cierpliwości, której hołduje ad majorem, Dei gloriam, aby pewnego dnia, jeżeli Bóg uzna to za wskazane, otrzymać słuszną nagrodę. Gdyby zatem Leonora odzyskała wreszcie Edwarda, zachowałaby go dla siebie na zawsze i w za­kresie upragnionym przez wszystkie żony. Sądziła na­wet (tak mi się przynajmniej zdaje), że ekscesy męż­czyzn są naturalne i zasługują na wybaczenie — jak gdyby mężczyźni byli małymi dziećmi.

W pierwszym rzędzie zależało jej na tym, by uni­knąć skandalu przed pojednaniem. Idei odzyskania męża trzymała się kurczowo, z namiętną pasją bliską męki. Nie spoglądała na bok i trwała przy jednym celu. Pragnęła, aby po powrocie do niej Edward spra­wiał wrażenie bogatego posiadacza wspaniałych dóbr

1 człowieka nieskazitelnego. Innymi słowy, zamierza­ła dowieść, że w wiarołomnym świecie jedna katoliczka

zdołała mimo wszystko zachować wierność męża. Są­dziła nawet, że te dążenia są bliskie realizacji.

Plan z Maisie w roli głównej zdawał się działać bez zarzutu. Edward chłódł stopniowo, coraz mniej mu za­leżało, by wszystkie wolne chwile spędzać przy schoro­wanej młodej osóbce. Chętnie brał udział w zawodach polo. Wieczorami grywał w brydża, odzyskiwał wesoły, pogodny nastrój. Leonora była zupełnie pewna, że jej mąż nie myśli o zbałamuceniu małej pani Maidan. Mnie­mała nawet, że nigdy mu to w głowie nie postało. Miała wrażenie, że Edward wraca fla początkową poe zycję — uprzejmego i dobrotliwego starszego oficera, który okazuje przystojne i umiarkowane względy puł­kowej młodej mężatce. Flirt tej pary był jawny, wi­doczny niby blask dziennego światła. Maisie nie spra­wiała wrażenia nadąsanej, gdy Ashburnham wybierał się z nami na wycieczkę. Każdego popołudnia musiała spędzać kilka godzin w łóżku i w tych okresach nie zależało jej na atencjach wielbiciela.

Ale nie na tym koniec! Edward jak gdyby zaczynał darzyć względami żonę. Parę razy powiedział ¡¡¡ej w cztery oczy (często robił to przy świadkach): „śli­cznie dzisiaj wyglądasz’’, albo „Jaka ładna suknia.” Pani Ashburnham pojechała do Frankfurtu, gdzie ko­biety ubierają się nie gorzej niż w Paryżu, aby spra­wić sobie nowe toalety. Stać już ją było na to, a moją żonę uważała za doradczynię najwyższej klasy. Leono­ra zaczynała wierzyć, że ma już w ręku klucz do roz­wikłania zagadki.

Tak, milczący słuchaczu! Leonora zaczynała wierzyć, że nla już w ręku klucz do rozwikłania zagadki. Są­dziła, że w przeszłości myliła się poniekąd, że nie po­winna była trzymać Edwarda tak krótko, zwłaszcza w kwestiach pieniężnych. Sądziła, że obrała właściwą ścieżkę, gdy lękliwie i z wahaniem dała mężowi wolną

rękę w dysponowaniu dochodami. Edward zrobił coś więcej, przyznał, iż sprawnie gospodarowała w ciągu lat minionych, gdyż pewnego dnia powiedział:

Ładnie się spisałaś, staruszko. Niczego nie cenię więcej niż swobody w drobnych wydatkach. Mam ją teraz i zawdzięczam tobie.

Był to, jak powiedziała mi później Leonora, naj­szczęśliwszy moment jej życia. Edward musiał wido­cznie odczuć nastrój żony, gdyż posunął się bardzo daleko: pogłaskał ją po ramieniu, a nawet wkroczył te­go dnia do jej pdkoju, żeby ¡pożyczyć agrafkę.

Przygoda z wymierzeniem policzka biednej Maisie minęła i tym bardziej umocniła Leonorę w przeko­naniu, iż nic serio nie łączy tamtej pary. Była zdania, że niewiele ma już do roboty i musi tylko dostarczać mężowi w bród pieniędzy, i zaprzątać jego myśli ła­dnymi kobietkami. Wierzyła niezachwianie, że Edward zaczyna do niej wracać. Przez miesiąc nie odtrącała jego nieśmiałych awansów, nie sięgających zresztą ni­gdy zbyt daleko. Bo Edward niewątpliwie czynił pe­wne kroki pojednawcze. Czasami głaskał żonę po ra­mieniu. Czasami szeptał jej do ucha żarciki na temat różnych pociesznych figur spotykanych w kasynie. Nie chodziło oczywiście o żarciki, lecz o szeptanie do ucha — dowód tak pożądanego zbliżenia.

Nagle zawaliło się wszystko. Runęło w gruzy, gdy Florence dotknęła ręki Edwarda, spoczywającej na szybie, która chroniła rękopis Protestu. Stało się to na wysokiej wieży, w komnacie, dokąd blask słone­czny przenikał przez uchylone okiennice. Albo raczej wszystko upadło, gdy Leonora zauważyła spojrzenie, jakim Edward odpowiedział mojej żonie. Niestety dobrze znała to spojrzenie.

Pani Ashburnham orientowała się od początku — od chwili kiedy we czworo zasiedliśmy do obiadu —

że Florence robi słodkie oczy do jej męża. Widziała je­dnak setki kobiet, które spoglądały podobnie na Edwarda w przedziałach kolejowych, hotelach, na po­kładach okrętów, na ulicach. Z czasem nawykła do myśli, że jej mąż niewiele zważa na słodkie oczy. Wyrobiła sobie stosunkowo poprawny w owym czasie pogląd na metody i przyczyny afer miłosnych Ashburn- hama. Była przekonana, że jak dotąd afery te ogra­niczyły się do przelotnej miłości dla Dolciąuity, pra­wdziwej w pewnym sensie miłości do pani Basil oraz czegoś (co uważała za dworne umizgi) praktykowanego wobec Maisie Maidan. Ponadto gardziła moją żoną, nie wyobrażała więc sobią Iby Edward mógł zaszczy­cić ją uwagą. Ona sama i Maisie chroniły go prze­cież niby forteczne bastiony.

Ale nie na tym koniec. Leonora chciała mieć na oku Florence, ponieważ Florence wiedziała o awantu­rze z biedną panią Maidan. A Leonorze niezmiernie zależało, by jej związek z Edwardem uchodził za nie­naganny. Nagle zawaliło się wszystko...

Tak! Wszystko się zawaliło, gdy pani Ashbumham dostrzegła odpowiedź, jaką Edward przesłał wzrokiem błękitnym, zwróconym ku niemu oczom Florence. Nic wątpiła o katastrofie. Nie wątpiła, że tamtych dwojp prowadziło już długie, poufne rozmowy o tym, co lubią lub czego nie lubią, o swoich charakterach i za­patrywaniach na małżeństwo. Działo się to wówczas gdy na wspólnych przechadzkach Leonora ze mną wyprzedzała zazwyczaj drugą parę o dziesięć kroków. Wiedziała, co się święci, nie podejrzewała jednak, że sprawy zajdą dalej niż rozmowy o tym, co Florence

i Edward lubią lub czego nie lubią, o ich charakterach

i ocenie małżeństwa jako instytucji. Jednakże Leono­ra znała męża od lat, łatwo więc zrozumiała, że takie dotknięcie rąk i taka odpowiedź przesłana wzrokiem

zapowiadają nieuchronny rozwój wydarzeń. Ashburn- ham był osobnikiem bardzo serio.

Leonora zdawała sobie sprawę, że wszelkie jej usi­łowania zmierzające ku rozłączeniu tamtych dwojga mogą tylko utrwalić nową miłość Edwarda. Był on zdania, że uwiedziona kobieta zyskuje prawo posiada­nia go do końca życia, a takie dotknięcie rąk gwaran­towało Florence pozycję uwiedzionej. Pani Ashbum- ham orientowała się w tej kwestii, a nową rywalką gardziła tak, że wolałaby widzieć zamiast niej poko­jówkę. Cóż, trafiają się pokojówki bardzo na miejscu.

Nagle uprzytomniła sobie, że mała Maisie Maidan ¡może naprawdę kochać Edwarda. W takim przypadku ona, Leonora, byłaby odpowiedzialna za złamane serce małej Maisie Maidan. Przez moment była bliska obłę­du. Chwyciła mnie za przegub ręki, powlokła przez schody i rozszeptaną tajemniczo Rittersaal zdobną wy­niosłymi, malowanymi kolumnami i wielobarwnym kominkiem. Jestem jednak zdania, że nie oszalała w ostatecznym stopniu, bo mogła mi przecież powie­dzieć:

Twoja iżona to dziwka. Zostanie wkrótce kochanką mojego męża.” i

Coś w tym sensie spełniłoby chyba zadanie. Jednak­że mimo obłędu Leonora 'lękała się aż tak stanowcze­go kroku. Uległa widać obawie, że gdyfby tak postąpiła, tamtych dwoje zdecydowałoby się, zapewne, na ucie­czkę, ona zaś raz na zawsze utraciłaby nadzieję, na powrót małżonka. Należy jednak przyznać, że Leonora potraktowała mnie nikczemnie.

Cóż, udręczona dusza postawiła swoją wiarę wyżej niż sprawę jakiegoś tam kwakra z Filadelfii. Chyba miała rację, bo z wymienionej dwójki Kościół rzymski jest bez wątpienia ważniejszy.

W tydzień po śmierci Maisie Maidan Leonora stwier­

190

dziła niezawodnie, iż moja żona została kochanką jej męża. Oczekując pod drzwiami pokoju Florence, spo­tkała wychodzącego stamtąd Edwarda. Nie odezwała się słowem, on zaś warknął tylko.% Sądzę jednak, że biedak przeżył trudną chwilę.

Krzywda moralna wyrządzona pani Ashbumham przez moją żonę była niezwykle ciężka. Zdruzgotała całe jej życie i wszelkie widoki na przyszłość, a przede wszystkim odebrała nadzieję. Leonora zdawała sobie sprawę, że mąż nie może do niej wrócić po wulgar­nym romansie z wulgarną babą. Romans z panią Basil — jedno, co Leonora miała dotychczas przeciw­ko Edwardowi — nie zasługiwał nawet na miano ro­mansu. Była to miłość czysta na specyficzny sposób. Ale nowa afera miłosna przejmowała wstrętem jako rozpusta, tym bardziej! plugawa, że Leonora z serca nienawidziła Florence. No i Florence gadała...

Gadała i potrafiła zmusić Leonorę do porzucenia wy­niosłej rezerwy — dokonały tego ona i sytuacja. Moja żona wahała się, zapewne, kogo obrać na spowiedni­ka — mnie czy panią Ashbumham. Wyznanie uczynić musiała i ostatecznie wytypowała Leonorę. Mnie mu­siałaby powiedzieć znacznie więcej albo przynajmniej mógłbym odgadnąć znacznie więcej na temat „choroby serca” i młodego człowieka imieniem Jimmy. Pewnego dnia podjęła atak i zaczęła sypać i sypać aluzjami, pó­ki Leonora przywiedziona do furii nie rzuciła szorstko:

Chcesz mi powiedzieć,.że jesteś kochanką Edwar­da. Bardzo proszę. Mnie on niepotrzebny.

Pani Ashbumham poniosła straszliwą klęskę, gdyż gadanina raz rozpoczęta nie mogła ustać. Próbowała położyć jej kres, ale starania nie przydawały się na nic. Doszło nawet do tego, że Leonora musiała utrzy­mywać kontakt z mężem za pośrednictwem Florence, ponieważ osobiście rozmawiać z nim nie chciała. Na

101

przykład dała mężowi do zrozumienia, że zniszczy go bez ratunku, jeżeli jla dowiem się kiedy o tym ro­mansie. Sprawę komplikował fakt, że Ashbumham tro­chę podkochiwał się wówczas w Leonorze. Uważał, że źle ją traktuje, chociaż to przecież wspaniała kobieta. Był smutny i gorąco pragnął pocieszać żonę, a na do­miar złego poczytywał się za takiego nikczemnika, że uczyniłby wszystko celem okupienia winy. Takich, między innymi, informacji Florence dostarczała Leo- norze.

Nie potępiam pani Ashbumham za gburowatość wo­bec mojej żony: wyszło to tylko na korzyść Florence. Mam jej natomiast za złe, że uległa ostatecznie po­trzebie gadulstwa. Rozumiesz, milczący słuchaczu? Ta historia odcięła Leonorę od jej Kościoła. Nie chciała spowiadać się ze swojego stanowiska, bo żywiła oba­wę, że jej doradcy duchowi zganią oszustwa prakty­kowane w stosunku do mnie. Wolała, zdaje się, po­tępienie niż złamanie mi serca. Tak to wyglądało, cho­ciaż Leonora niepotrzebnie się martwiła.

W każdym razie pozbawiona spowiedników musiała z kimś rozmawiać, a że Florence napraszała się sama, odpowiadała jej urywanymi, szorstkimi zdaniami jak potępieniec. Właśnie! Jak potępieniec. Jeżeli długie piekło na ziemi może oszczędzić jakiś okres mąk w wie­czności (gdzie nie ma żadnych okresów), sądzę, że ta kobieta uniknie ognia piekielnego.

Jak wyglądały rozmowy tych dwu pań? Na przy­kład Leonora czesała swoje cudowne włosy, a Florence przekazywała jej propozycję Edwarda, który podów- wczas mniemał z rozbrajającą naiwnością, iż mógłby zostać poligamistą. Podejrzewam, że Florence wbiła mu to do głowy. Trudno, nie odpowiadam za dziwa­ctwa ludzkiej psychiki. Tak czy inaczej, nie ulega wątpliwości, że Ashbumham cenił w tym czasie żonę

%

wyżej! niż kiedykolwiek, a w każdym razie wyżej, niż cenił ją od dawna. Gdyby więc Leonora była graczem

i potrafiła dobrze rozegrać partię, gdyby nie miała poczucia wstydu oraz innych skrupułów, mogłaby za­pewne przez pewien okres dzielić Edwarda z Florence, a następnie wyrzucić z gniazda kukułcze pisklę.

Otóż Florence zwracała się do Leonory z propozy­cjami takiego pokroju. Nie twierdzę, że czyniła je otwarcie. Nic podobnego. Utrzymywała, że nie jest kochanką Edwarda, póki jej Leonora nie powiedziała, że spotkała męża wychodzącego z jej pokoju o późnej godzinie w nocy. Stropiło to nieco Florence, wnet jednak poruszyła sprawę chorego serca i jęła twier­dzić, że z Ashburnhamem rozmawiała tylko celem wprowadzenia go w lepszy nastrój. Musiała trzymać się tej wersji, gdyż nawet ona nie śmiałaby prosić Leonory o czułe względy dla małżonka, gdyby mu­siała przyznać, że jest kochanką owego małżonka. By­łoby to niewykonalne. Jednakże Florence odczuwała nieprzepartą potrzebę mówienia o czymś, a idealnym tematem zdawało się jej zbliżenie poróżnionej pary. Wobec tego Florence gadała, Leonora zaś szczotkowała spokojnie włosy, by rzucić nagle coś w sensie:

Edward dotykał ciebie. Czułabym aię zbrukana, gdyby mnie dotknął.

Taka wypowiedź zbijała z tropu moją żonę, która jednak podejmowała nową próbę jakiegoś rana po tygodniu albo dziesięciu dniach przerwy.

W innych kwestiach pani Ashburnham poniżała się również. Obiecała mężowi, że on będzie dysponował swoimi dochodami. Miała stanowczy zamiar dotrzymać przyrzeczenia. Ośmielę się nawet twierdzić, że do­trzymałaby z pewnością i ukradkiem kontrolowałaby czeki męża. Nie na próżno była katoliczką. Jednakie zdradę pamięci biednej Maisie Maidan potraktowała

tak serio, że nie była w stanie ufać dłużej wiaro- łomcy.

Wróciwszy do Branshaw zaczęła po miesiącu drę­czyć męża kwestiami nawet drobnych wydatków. Po­zwalała mu wprawdzie podpisywać czeki, ale prawie nie było czeku, który uszedłby jej kontroli. Nietykalny był tylko bankowy rachunek osobisty Edwarda, wy­noszący około pięciuset funtów rocznie, a przeznaczo­ny taktownie na koszty związane z kochanką lulb kochankami. Musiał przecież robić wypady do Pa­ryża. Musiał dwa razy na tydzień wysyłać Florence kosztowne depesze szyfrowane. Lecz żona wyrzucała mu wydatki na wina, sadzenie drzew owocowych, uprząż, reperację bramy, pracę kowala przy nowym strzemieniu wojskowym, które zamierzał skonstruo­wać i opatentować. Nie mogła pojąć, czemu Edward zaprząta sobie głowę nowym strzemieniem wojsko­wym, a kiedy wynalazek został dokonany, wpadła w furię, ponieważ Edward ofiarował Ministerstwu Woj­ny rysunki oraz prawa patentowe. Strzemię było na­prawdę doskonałe.

Wspomniałem już bodaj, że Ashbumham poświęcił wiele czasu i wydał około dwustu funtów na koszty sądowe i adwokackie, aby uzyskać wyrok, uniewinnia­jący dla biednej dziewczyny, córki jednego z ogrodni­ków w Branshaw, oskarżonej! o zabójstwo własnego nowo narodzonego dziecka. Bez wątpienia był to osta­tni czyn jego życia — dokonany w okresie, gdy Nancy Ruf ford odbywała podróż do Indii; ponury cień spo­wijał cały dom Ashbumhamów, a sam Edward dogo­rywał z rozpaczy i zachowywał się najgodniej, jak po­trafił. Jednakże nawet wówczas Leonora urządziła mężowi potworną scenę z racji poniesionych wyda­tków oraz kłopotów i straty czasu. Hołdowała mętnej idei, że to, co zaszło z Małą, a także cały rozwój

dalszych wydarzeń, powinno stanowić dla Edwarda przykładną lekcję — lekcję oszczędności. Pani Ash- burnham zagroziła mężowi odebraniem mu rachunku bankowego. Chyba dlatego właśnie poderżnął sobie gardło. W innych warunkach wytrzymałby może, ale myśl, iż utracił swoją Nancy, a na domiar złego nie czeka go już nic prócz długiego ciągu posępnych, nie­skończenie posępnych dni, w trakcie których nie będzie mógł być nikomu pomocny... Cóż, ta myśl dobiła Edwarda. !

W tamtych latach Leonora próbowała nawiązać ro­mans z niejakim Bayhamem, bardzo przyzwoitym dżentelmenem. Ale próba nie została uwieńczona po­wodzeniem. Opowiadałem ci już o tym, milczący słu­chaczu.

II

Osiągnąłem mniej więcej moment, gdy w Water- bury otrzymałem lakoniczną depeszę Edwarda z pro­śbą, abym przyjechał do Branshaw i odbył z nim roz­mowę. Byłem wtedy bardzo zajęty, więc prawie się zdecydowałem na odpowiedź, że wyruszę za dwa ty­godnie. Jednakże nie wysłałem zaraz telegramu, bo spieszyłem na długą konferencję z adwokatami sta­rego pana Hurlbirda, a następnie oczekiwała mnie ró­wnie długa konferencja z pannami Hurlbird.

Spodziewałem się, że panny Hurlbird zastanę w po­deszłym wieku, jako osoby osiemdziesięcioletnie lub starsze. Czas mijał wolno, więc miałem wrażenie, że od mojego wyjazdu ze Stanów Zjednoczonych upłynęło trzydzieśoi lat. Naprawdę jednak minęło ich tylko dwanaście. Panna Emilia Hurlbird liczyła sześćdziesiąt jteden lat, a panna Florence pięćdziesiąt dziewięć i obie

13'

199

przejawiały doskonałą sprawność pod względem fizy­cznym i umysłowym. Umysłowo były nawet zbyt spra­wne jak na moje wymagania, gdyż zamierzałem wy­dostać się z Ameryki najrychlej, jak to możliwe. Hurl- birdowie stanowili doskonale zgodną rodzinę — dosko­nale zgodną na niemal wszystkich punktach. Jednakże każde z trojga miało własnego lekarza, któremu wie­rzyło bez zastrzeżeń, a także Własnego adwokata. Po­nadto każde z trojga nie darzyło zaufaniem lekarzy oraz adwokatów pozostałej pary. Naturalnie lekarze

i adwokaci ostrzegali 'swoich pacjentów lub klientów przed konkurentami. Nie wyobrażasz sobie, milczący słuchaczu, jak bardzo taki stan rzeczy komplikował moje sprawy. Oczywiście miałem swojego adwokata poleconego przez młodego Cartera, krewniaka z Fila­delfii.

Nie twierdzę, iż wynikły j'akieś nieporozumienia

o charakterze żenującym. Problem był zgoła inny, raczej moralny. Otóż stary pan Hurlbird zostawił cały majątek Florence, której polecił wznieść w Waterbury poświęcony jego pamięci pomnik w postaci jakiejś in­stytucji, która mogłaby służyć pomocą chorym na serce. Mnie przypadły w udziale wszystkie pieniądze Florence, a wraz z nimi scheda po starym panu Hurl- birdzie, który umarł pięć dni wcześniej niż jego bra­tanica.

Bez zastrzeżeń byłem gotów wydać okrągły milion dolarów na rzecz chorych na serce. Starszy pan pozo­stawił półtora miliona, Florence była warta osiemset tysięcy, a mój osobisty majątek sięgał mniej więcej miliona. Były to grube pieniądze. Jednakże chciałem wziąć pod uwagę życzenia pozostałych przy życiu sióstr testatora i tutaj właśnie zaczęły się zmartwie­nia. Widzisz, milczący słuchaczu, wyszło na jaw, że

stary pan Hurlbird nie chorował na serce. Przez całe

życie miał trochę słabe płuca i ostatecznie umarł z po­wodu bronchitu.

Wobec tego panna Florence Hurlbird wpadła na po­mysł, że zapis winien dostać się chorym na płuca, po­nieważ płuca, nie serce, były przyczyną zgonu jej brata. Sądziła, że nieboszczyk życzyłby sobie z pewno­ścią takiego obrotu sprawy. Z drugiej strony panna Emilia Hurlbird walczyła, abym cały majątek zacho­wał dla siebie. Był to kaprys, którego w owym czasie nie potrafiłem zrozumieć. W każdym razie twierdziła, że nie chce żadnych pomników upamiętniających na­zwisko Hurllbirdów.

Zrazu poczytywałem takie stanowisko za właściwą Nowej Anglii niechęć do żałobnej ostentacji. Dzisiaj jednak pojmuję, iż wpływ wywierały inne kwestie, a nawet przypominam sobie częste i natrętne pytania starszej damy tyczące Edwarda Ashburnhama. Dowie­działem się od Leonory, że na toaletce, tuż obok zwłok mojej żony, leżał zaadresowany do panny Emilii Hurl­bird list, który Leonora wysłała bez porozumienia ze mną. Nie mam pojęcia, kiedy Florence zdążyła napisać do ciotki, rozumiem jednak, iż nie chciała zejść z tego świata bez komentarzy. Zapewne więc wyznała wszy­stko o sobie i Edwardzie w kilku spiesznie skreślonych słowach, i z tej właśnie racji starsza dama nie życzyła sobie uwiecznienia nazwiska Hurlbirdów. Być może są­dziła również, że zapracowałem na familijne pieniądze.

Wszystko to wywoływało długie dysputy, przy czym lekarze ostrzegali się wzajemnie, że dysputy mogą wpływać fatalnie na stan zdrowia starszych pań, mnie zaś ostrzegali dyskretnie jeden przed drugim i mó­wili, że pan Hurlbird mógł przecież umrzeć na serce mimo diagnozy postawionej przez jego lekarza. Na­tomiast każdy z adwokatów był zwolennikiem własnej metody lokowania i zabezpieczania kapitałów.

Osobiście chciałem rozporządzić pieniędzmi tak, by procenty przynosiły ulgę chorym na serce. Jeżeli stary Hurlbird nie miał wady owego organu, to w każdym razie sądził, że ją posiada. No i Florence umarła z pe­wnością na serce, czego sam byłem świadkiem. Kiedy więc panna Florence Hurlbird wysunęła wniosek, że pieniądze winny dostać się chorym na płuca, posta­nowiłem ufundować dwie instytucje dobroczynne i go­tów byłem 'powiększyć dotację do półtora miliona do­larów. W ten sposób każda z dwu kategorii chorych otrzymałaby siedemset pięćdziesiąt tysięcy. Osobiś­cie nie potrzebowałem pieniędzy. Zależało mi jedy­nie na otoczeniu dobrobytem Nancy Rufford. Nie znałem dokładnie kosztów utrzymania w Anglii, gdzie, jak się domyślałem, moja wybranka zechce zamieszkać. Wiedziałem natomiast, że jej potrzeby ograniczają się na razie do dobrych czekoladek, dobrych koni i ła­dnych, skromnych sukienek. Zapewne czas rozszerzyłby ten, zakres. Ale po przekazaniu półtora miliona dola­rów instytucjom dobroczynnym pozostałoby mi około dwudziestu tysięcy funtów angielskich rocznego do­chodu, a za taką lub mniejszą kwotę zdołałbym zape­wnić niezły dobrobyt Nancy.

W każdym razie wiedliśmy żywe dysputy w domu Hurlbirdów, położonym na skarpie nad miastem. Mo­że zdziWi cię to trochę i ulbawi, milczący słuchaczu, jeżeli przypadkiem jesteś 'Europejczykiem. Ale widzisz, zagadnienia moralne takiego pokroju i dawanie milio­nowych sum na instytucje dobroczynne to w mojej ojczyźnie kwestie niezmiernie serio. Otwarcie mówiąc, są to naczelne tematy rozważań bogaczy. Nie mamy przecież arystokratycznych tytułów i drabiny towa­rzyskiej, na którą można się wspinać, a polityka nie interesuje ludzi przyzwoitych albo sport — starszych. Nie dziw się zatem, że przed moim wyjazdem z Wa-

198

terbury panna Emilia i panna Florence Hurlbird ro­niły autentyczne łzy.

A z Waterbury wyjechałem zupełnie nagle. W czte­ry godziny po telegramie Edwarda nadszedł drugi, na­dany przez Leonorę: „Przyjedź, proszę. Możesz być bar­dzo potrzebny.” Mojemu adwokatowi oznajmiłem po prostu, iż ma do dyspozycji półtora miliona dolarów, które może ulokować według własnego upodobania, przeznaczając odsetki na cel wskazany przez panny Hurlbird. Przyznaję, że byłem potężnie znudzony dy­sputami, i podejrzewałem (nikt mi tego oczywiście nie powiedział), iż panna Emilia przekonała siostrę o nie­stosowności pomnika rodziny Hurlbirdów na terenie miasta Waterbury. Panna Emilia rozszlochała się gwał­townie na wieść o moim wyjeździe do Ashbumhamów, wszelako powstrzymała się od komentarzy. Wiedziałem już wówczas, że jej siostrzenica, zanim mnie poślubi­ła, została uwiedziona przez młodego człowieka imie­niem Jimmy. Udało mi się jednak wytworzyć wraże­nie, iż zawsze uważałem Florence za wzór żony. Cóż, w tym czasie sam wierzyłem jaszcze w jej nieskazi­telną cnotę po zawarciu ze mną związku małżeńskiego. Nie podejrzewałem, że mogła upaść tak nisko, by kontynuować romans z tamtym jegomościem pod moim dachem. Byłem skończonym durniem. Na uspra­wiedliwienie mam tyle, że w owym czasie mało my­ślałem o Florence. Uwagę moją zaprzątały wydarze­nia rozgrywające się w Branshaw.

Wbiłem sobie do głowy, że otrzymane stamtąd de­pesze mają coś wspólnego z Nancy. Może Mała zaczęła zdradzać objawy zainteresowania jakimś nieodpowied­nim wielbicielem, wobec czego Leonora zapragnęła, abym przyjechał i celem uniknięcia kłopotów ożenił się z jej wychowanką. Taka właśnie myśl opanowała moją wyobraźnię i przetrwała dobre dziesięć dni po

przybyciu do pięknej, staroświeckiej rezydencji. Zra­zu Edward ani jego żona nie próbowali rozmawiać ze mną o niczym więcej prócz pogody i przewidywanego urodzaju. Poznałem kilku młodych ludzi, nie mogłem jednak dostrzec, by Nancy któregokolwiek i nich szczególnie wyróżniała. Niewątpliwie sprawiała wraże­nie zdenerwowanej i niezupełnie zdrowej, a ożywiała się tylko od czasu do czasu, by pleść w moim towarzy­stwie wesołe głupstwa. Była urocza — doprawdy uro­cza!

Sądziłem, że jakiemuś niepożądanemu wielbicielowi wymówiono dom i z tej racji Nancy dąsa się trochę.

Istotnie jednak w Branshaw panowało piekło. Leo- nora rozmówiła się z Małą, Mała z Edwardem, Edward z Leonorą. Wszystko zostało powiedziane! Trudno wy­obrazić sobie posępny obraz mroków i półcieni, i sil­nych wzruszeń wypełniających ciche noce — całe no­ce. Trudno wyobrazić sobie moją piękną Nancy, która pojawia się nagle w nogach łóżka Edwarda, a w mę­tnym świetle lampki płonącej na jego nocnym stoliku jej długie włosy wyglądają jak rozdwojony stożek mroku. Trudno wyobrazić sobie tę cichą, niewątpliwie udręczoną postać, która ukazuje się niby widmo

i ofiarowuje Edwardowi siebie, aby ratować go od po­mieszania zmysłów. Trudno wyobrazić sobie jego spon­taniczną odmowę i wygłoszone przy tej sposobności słowa. Ach, te słowa! Dobry Boże!

Mieszkałem w tym domu pod urokiem spokojnego, systematycznego trybu życia i niemej, znakomicie wyszkolonej służby, która umiała przygotować strój wieczorowy i podać go w taki sposób, jak gdyby to była pieszczota. Godzinę po godzinie spędzałem | Ashbumhamami i Nancy i odnosiłem wrażenie, że są to serdeczni, spokojni, oddani sobie ludzie, że uśmie­chają się w stosownych chwilach i odchodzą wówczas,

gdy należy. Krótko mówiąc — ludzie i dobrego towa­rzystwa! Jak, u dialbła, jakim cudem potrafili tak się zachowywać?

Pewnego wieczora podczas kolacji Leonora otworzy­ła telegram i powiedziała:

Nancy wyjeżdża jutro do Indii, do ojca.

Nikt nie odezwał się słowem. Nancy spoglądała w swój talerz. Edward spokojnie jadł bażanta. Po­czułem się nieswojo. Przyszło mi na myśl, że jeszcze tego wieczora należałoby poprosić o rękę Małej. Nie- uprzedzenie mnie w porę o jej zamierzonym odjeździe wydało mi się nieco dziwne. Sądziłem jednak, że w grę wchodzi tylko angielski manieryzm — swojego rodzaju delikatność, której sensu nie potrafiłem uchwycić. Nie zapominajmy, że w owym czasie wie­rzyłem w Edwarda, Leonorę, Nancy Rufford i równo­wagę odwiecznego, spokojnego domu — wierzyłem nie mniej mocno, niż jako dziecko wierzyłem w miłość matki. Tego samego wieczora Edward uczynił mi zwie­rzenia.

*

* *

Przebieg uprzednich wydarzeń przedstawiał się mniej więcej następująco.

Wróoiwszy z Nauheim Leonora załamała się kom­pletnie, ponieważ uświadomiła sobie, że jej mąż jest godny zaufania. Może się to wydawać dziwne, jeżeli jednak wiesz coś niecoś o załamaniach, milczący słu­chaczu, zrozumiesz, że przychodzą one zwykle, gdy następuje odprężenie i nie ma już nic więcej do zro­bienia. Po przewlekłej chorobie i śmięrci męża wdo­wa traci równowagę ducha, po zakończeniu długiego wyścigu wioślarskiego załoga słabnie i opada bezwła­dnie na wiosła. Coś podobnego przytrafiło się Leo- norze.

Ton głosu Edwarda, uporczywe spojrzenie prze­krwionych oczu, jakim zmierzył żoną wstając od sto­łu po obiedzie w hotelu w Nauheim, dały jej do zro­zumienia, że Nancy jest bezpieczna — doskonale bez­pieczna z racji moralnych skrupułów Ashburnhama, jego kodeksu towarzyskiego albo poglądu, że tym ra­zem upadłby zbyt nisko. Małej nic nie groziło. Leono­ra odgadła to trafnie, więc tragiczny cios musiała za­dać sama.

Odprężyła się, załamała i szybko, coraz szybciej po­płynęła z nurtem przeznaczenia. Można Iby rzec, iż po raz pierwszy w życiu wyzwolona z więzów swojej wiary, zaczęła działać zgodnie z instynktownymi pra­gnieniami. Nie wiem, co myśleć. Czy w danym wy­padku przestała być sobą, czy też zrzuciwszy pęta przyjętych pojęć, konwencji, tradycji odnalazła na ko­niec własne ja? Szarpała się między potężną miłością macierzyńską dla Małej i równie potężną zazdrością kobiety, która rozumie, że kochany przez nią mężczy­zna spotkał, jak się wydaje, ostatnią wielką miłość swojego życia. Odczuwała niechęć do męża z racji sła­bości, z jaką poddał się tej miłości, zarazem jednak litowała się nad jego cierpieniami i żywiła jeszcze je­dno uczucie, tajone nawet przed sobą — szacunek dla Edwarda, który tym razem postanowił niezłomnie, że będzie bez zarzutu.

Jednakże ludzkie serce stanowi niezgłębioną taje­mnicę. Trudno odgadnąć, czy Leonora postępując tak, jak postępowała, nie ulegała nienawiści dla objawio­nej pod koniec jego życia cnoty męża. Moim zdaniem, wolałaby nim gardzić, a ponadto rozumiała, iż traci go nieodwołalnie. Niech zatem cierpi, niech się zadrę­cza, niech runie wreszcie i pójdzie do piekła, tego przybytku niedotrzymanych szlachetnych postanowień. Leonora mogła przecież obrać inną drogę. Łatwo by­

ło wysłać Nancy w gościnę do przyjaciół albo pod ta­kim lub innym pretekstem wyjechać z nią z Bran- shaw. Tego rodzaju droga nie rozwiązałaby sprawy, lecz w każdym razie wyglądałaby przyzwoicie. Ale biedną Leonorę nie stać już Ibyło wtedy na obranie żadnej rozsądnej drogi.

Raz litowała się serdecznie nad Edwardem i wkra­czała na ścieżkę miłosierdzia. To znów nienawidziła go namiętnie i wkraczała na ścieżkę wskazaną przez nienawiść. Dławiła się niby konający gruźlik, który na próżno usiłuje chłonąć powietrze. Tęskniła rozpa­czliwie do kontaktu z drugą duszą ludzką i na nie­szczęście obrała w tym celu duszę biednej; Małej.

Zapewne Nancy była jedyną osobą, z którą pani Ashburnham mogła rozpocząć rozmowę, gdyż wrodzo­ny chłód i powściągliwość ograniczyły kolo bliskich jejl ludzi. Prawdę mówiąc, nie miała przyjaciół z wy­jątkiem pani pułkownikowej Whelen, doradczyni z czasów awantury z La Dolciąuitą, oraz paru księży, przewodników duchowych na manowcach życia. Ale pułkownikowa bawiła wówczas na Maderze, a księży Leonora celowo unikała. Lista przyjmowanych przez nią gości zawierała kilkaset nazwisk, lecz nie było tam nazwiska nikogo, z kim ważyłaby się porozmawiać. Była przecież panią Ashbumham na Branshaw Tele- ragh!

Była wielką panią Ashbumham na Branshaw i cale dnie spędzała leżąc na łóżku w swojej jasnej, prze­stronnej sypialni z adamaszkowymi portierami, me­blami Chippendale i portretami zmarłych Ashburn- hamów pędzla Zoffany’ego i Zucchero. W przypadku zjazdu przed polowaniem z gończymi zmuszała się, by wstać, i z Edwardem oraz Małą jechała amerykanem na jakieś skrzyżowania dróg lub do jakiegoś dworu, jeżeli oczywiście nie było tam za daleko. W drodze

powrotnej musiała powozić sama, bo Edward odjeżdżał konno z Małą. Leonora nie mogła w owym sezonie uprawiać tego sportu: zanadto dokuczała jej głowa i każdy krok wierzchówki stanowił męką.

Jednakże powoziła zręcznie i pewnie. Uśmiechała się do Gimmerów, Foulke’ów i Hedley-Seatonów. Nie­zawodnie trafiała do bram, które chłopcy stajenni otwierali przed nią w porę. Sztywno siedziała na koźle wysokiego amerykana. Gestem ręki żegnała męża i wychowankę odjeżdżających konno za sforą. Wszyscy słyszeli jej spokojny, wesoły głos wibrujący w chło­dnym powietrzu:

Do widzenia! Przyjemnej zabawy!

Biedna, zbłąkana kobieta!

Ale była w tym wszystkim iskierka pociechy. Wy­nikała ona z faktu, że Rodney Bayham z Bayham nieustannie wodził wzrokiem za panią Ashburnham. Upłynęły trzy lata od niefortunnej, próby romansu z tym człowiekiem. Jednakże w zimowe ranki Bay­ham zbliżał się konno do ekwipażu Leonory, mówił „dzień dobry” i patrzył na nią wzrokiem nie błagal­nym wprawdzie, lecz takim, z którego można było wyczytać: „Spójrz! Jestem wciąż do twojej dyspo­zycji.”

Stanowiło to znaczną pociechę, jakkolwiek Leonora nie zamierzała nawiązać przerwanej intrygi. W każ­dym razie wiedziała, że ma na świecie jedną wierną, życzliwą duszę ubraną w spodnie do konnej jazdy. Wiedziała również, iż jej uroda nie przeminęła.

Rzeczywiście wciąż była piękna. Skończyła czter­dzieści lat, lecz wyglądała równie posągowo i świeżo jak w dniu wyjazdu z klasztoru. Miała te same jasne włosy i te same ciemnobłękitne oczy. Mówiło o tym zwierciadło, lecz mimo wszystko nawiedzały ją wąt­

pliwości — wątpliwości, które rozpraszał wyraz oczu Rodneya Bayhama.

To dziwne, że Leonora potrafiła nie starzeć się wcale. Sądzę, że bywają pewne typy urody albo na­wet młodości, które pięknieją wraz z nieustannym cierpieniem. Zapewne wyraziłem się zbyt kwieciście. Chodzi mi o to, że pani Ashburnham mogła była stać się przesadnie surowa i pompatyczna, gdyby jej życie układało się pomyślnie. W istniejących warunkach przybierała ton energii, a zarazem współczucia. Sta­nowi to niezmiernie rzadkie połączenie, lecz gotów je­stem przysiąc, że ta energiczna kobieta sprawiała wra­żenie głęboko współczującej na właściwą sobie, po­wściągliwą modłę; kiedy słuchała czyichś słów, zda­wała się zarazem słuchać innych, bardzo odległych dźwięków. Ale słyszała i przyjmowała do wiadomości słowa z reguły smutne, ponieważ dzieje rodzaju ludz­kiego to nieodmienne pasmo trosk i udręki.

Nie wątpię, że Leonora musiała prowadzić Nancy przez wiele strachów nocnych i wiele przykrych chwil za dnia. Z tej przyczyny, zapewne, powstała wielka miłość Małej do znacznie starszej niewiasty. Bo Nan­cy darzyła opiekunkę uwielbieniem, jakie budzi w ka­tolikach uczucie wobec Najświętszej Marii Panny i rozmaitych świętych. To zbyt mało powiedzieć, że ochotnie złożyłaby życie u stóp Leonory. Ofiarowała jej przecież swoją cnotę i swój rozum, co stanowi chyba ekwiwalent życia. Dziś znacznie lepiej byłoby dla Małej!, gdyby umarła.

Być może nudzę dę, milczący słuchaczu, refleksja­mi, które narzucają się same. Wobec tego spróbuję opowiedzieć przebieg wydarzeń.

Otóż po powrocie z Nauheim pani Ashburnham za­częła cierpieć na bóle głowy. Trwały one całymi dnia­mi, w trakcie których nie mogła wymówić słowa i nie

A

potrafiła znieść spokojnie żadnego dźwięku. Dzień po dniu Nancy siadywała przy niej godzinami, niema i znieruchomiała. Co chwila zwilżała chusteczki do nosa w wodzie z octem i oczywiście snuła własne my­śli. Nie wychodziło jej to na korzyść, podobnie jak posiłki sam na sam z Edwardem — bardzo złe dla niej, jeszcze gorsze dla niego. Naturalnie Ashlburnham zacho­wywał się chwiejnie. Jakże innaczej mógł się zachowy­wać? Czasami siadywał niemy. i przygnębiony nad nietkniętym talerzem. Odzywał się monosylabami i tyl­ko wówczas gdy Nancy go zagadnęła. W takich mo­mentach obawiał się po prostu, że Mała może go po­kochać. Przy innych okazjach pił trochę wina, zbierał się w sobie, próbował żartów na temat niepowodze­nia Małej, której! klacz wyłamała przed rowem czy płotem, albo kpił z obyczajów domowych Chitralij- czyków. Postępował tak wtedy, gdy przypominał so­bie, że jako nudny współbiesiadnik jest nieuprzejmy dla wychowanki. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że jego słowa z parku w Nauheim nie wyrządziły Małej krzywdy.

Natomiast wszystko, co działo się w owym czasie, było straszliwą krzywdą. Stopniowo otwierało oczy Małej, dawało jej do zrozumienia, że Edward jest czło­wiekiem mającym ¡swoj‘e wzloty i upadki, nie wujasz- kiem wesołym nieodmiennie niby ulubiony pies, .wier­ny koń lub przyjaciółka od serca. Czasami zastawała go w gabinecie przypominającym raczej pokój my­śliwski, gdy przygnębiony siedział bez ruchu w głę­bokim fotelu. Czasami dostrzegała przez uchylone drzwi, że jego twarz wygląda trupio, kiedy on nie ma nikogo przy sobie. Stopniowo zaczynała dostrzegać poważne rozbieżności dzielące parę, którą poczytywała dotąd za wuja i ciotkę. Oczywiście świadomość taka budziła się bardzo powoli.

Zaczęło siej od tego, że Edward podarował podsta­rzałego konia niejakiemu Selmesowi. Ojciec owego młodego człowieka został zrujnowany przez notariu- sza-defraudanta i rodzina Selmesów musiała wyprze­dać swoje huntery. Niefortunny ten przypadek obudził żywe współczucie w okolicznej części hrabstwa. Pe­wnego dnia Ashbumham spotkał idącego pieszo mło­dzieńca i widząc, że jest bardzo przygnębiony, ofia­rował mu starego irlandzkiego człapaka, na którym właśnie jechał. Oczywiście zrobił głupstwo, gdyż koń wart był trzydzieści do czterdziestu funtów, należało więc pamiętać, że taki podarunek zirytuje Leonorę. Jednakże Edward musiał pocieszyć biedaka, z które­go ojcem przyjaźnił się od lat dziecinnych. Na domiar złego młody Selmes nie mógł sobie pozwolić na utrzy­manie konia. Edward zorientował się w sytuacji i hoj­ny dar uzupełnił skwapliwie słowami:

Naturalnie koń może stać w stajni w Branshaw, póki nie zechcesz go zabrać albo sprzedać i postarać się o lepszego.

Po powrocie do domu Nancy opowiedziała całą hi­storię Leonorze, która leżała w łóżku. Poczytywała to za wymowny przykład żywego współczucia opiekuna dla zrozpaczonego chłopca. Sądziła, że ucieszy panią Ashbumham, bo każdą kobietę musiałoby przecież cieszyć posiadanie tak wspaniałego męża. Była to ostatnia dziewczęca myśl biednej Małej. Leonora nie cierpiała już na migrenę. Była spokojna, chociaż prze­rażająco słaba. Odwróciła się na łóżku i rzuciła nie­pojęte dla Nancy bluźnierstwo:

Żałuję, że Bóg uczynił go moim mężem, nie two­im. Wkrótce pójdziemy z torbami. Tak! Pójdziemy i torbami. Nic na to nie poradzę.

Nagle wybuchnęła spazmatycznym szlochem. Ło­kciem wsparła się o poduszkę i pół siedząc płakała,

płakała, płakała... Twarz zasłoniła dłońmi, a łzy kapały między jej palcami.

Mała zarumieniła się i powiedziała szorstko, jak gdyby doznała osobistej zniewagi.

Przecież wujaszek Edward...

Ten człowiek — przerwała tonem rozgoryczenia Leonora — oddałby ostatnią koszulę ze swojego grzbietu, z mojego, z twojego. Oddałby każdemu... — nie potrafiła dokończyć zdania.

W tym momencie odczuwała namiętną nienawiść i pogardę dla męża. Przez cały ranek i całe popołu­dnie leżała w łóżku medytując, że Edward i Nancy są sami pośród szerokich pól i o zmierzchu będą wra­cać do domu. Gniewnie zaciskała pięści wbijając w dłonie długie, ostre paznokcie.

Podczas mglistej, zimowej pogody dom był szcze­gólnie cichy. Wreszcie, po nieskończenie długiej męce, skrzypnęły otwierane drzwi i rozbrzmiał wesoły głos Małej:

Ach, to było przecież pod jemiołą.

Edward odpowiedział wychowance niezrozumiałym, stłumionym pomrukiem. Później Nancy wbiegła szyb­ko na schody i ostrożnie, na palcach podeszła do otwartych drzwi sypialni Leonory. Dwór Branshaw miał przestronny hall z dębową posadzką, zarzuconą tygrysimi skórami. Na piętrze znajdowała się galeria, z której wchodziło się do pokoju pani domu. Nawet w czasie najdokuczliwszych bólów głowy Leonora trzymała drzwi otwarte — dlatego chyba, by słyszeć echo zbliżających się kroków ruiny i klęski. W każ­dym razie nie cierpiała przebywać za zamkniętymi drzwiami.

W tamtej, chwili piekielnie nienawidziła męża, a twarz Małej chętnie zdzieliłaby szpicrutą. Co daje Nancy prawo być młodą, smukłą, ciemnowłosą, raz

smutną, raz wesołą? Dlaczego jest kobietą właśnie ta­ką, jaka potrafiłaby dać szczęście Edwardowi? Bo Leonora nie wątpiła, że Mała potrafiłaby uszczęśliwić jej męża.

Chętnie śmignęłaby szpicrutą przez twarz Nancy. Wyobrażała sobie satysfakcję, jakiej doświadczyłaby w momencie zetknięcia się bata z rysami o spokoj­nym wyrazie. Wyobrażała sobie przyjemność, jakiej doświadczyłaby przyciągając rączkę szpicruty ku so­bie, by zaciąć głęboko i zostawić trwałą bliznę.

Istotnie zostawiła trwałą bliznę, a słowa jej zacię­ły głęboko umysł Małej.

Opiekunka i wychowanka nie rozmawiały więcej na ten temat. Minęły dwa tygodnie: dwa tygodnie ulewnych deszczów, rozmiękłych pól i złych tropów zwierzyny. Zdawać się mogło, że migreny pani Ash- burnham ustąpiły na dobre. Parę razy wyjeżdżała na­wet na polowanie. Towarzystwa dotrzymywał jej Bayham, natomiast Edward asystował Nancy. Wresz­cie pewnego wieczora, gdy Ashburnhamowie i Mala siedzieli we troje przy kolacji, Edward przemówił na­gle głuchym, poważnym tonem, jakim posługiwał się w owym czasie.

Przyszło mi na myśl — powiedział nie odrywa­jąc wzroku od stołu — że Nancy zbyt rzadko widuje ojca. Przecież to stary człowiek. Napisałem dziś do puł­kownika Rufforda, że powinien zabrać do siebie córkę.

Jak śmiałeś! — zawołała Leonora. — Jak śmiałeś!

Mała położyła dłoń na sercu i westchnęła:

Zmiłuj się, słodki Jezu...

Taka była jej dziwna reakcja. Ale cóż? Słowa same wybiegły na jej usta.

Edward milczał uparcie.

f

* *

Nielitościwy szatan, który otacza czujną opieką nasze okrutne piekło, sprawił złośliwie, że tego samego wieczora Nancy odebrała list od matki. Nadszedł, gdy Leonora była zajęta rozmową z mężem. W innym przypadku przejęłaby go, jak przejmowała poprze­dnie. Był to list zadziwiający i groźny...

Nie znam jego treści. Jednakże z wrażenia, jakie wywarł na Nancy, wnoszę, że jej matka po ucieczce z jakimś łajdakiem zaczęła (mówiąc potocznie) „sta­czać się coraz niżej i niżej”. Nie wiem, czy była uli­cznicą w ścisłym słowa tego znaczeniu, sądzę jednak, że powiększała nieco szczupły zasiłek wypłacany jej na utrzymanie przez męża. Podejrzewam również, że coś w tym sensie napisała do córki, wyrzucając jej, że opływa w dostatki, gdy jej matka uimiera z głodu. List musiał Ibyć utrzymany w przerażającym tonie, bo pani Rufford odznaczała się okrucieństwem nawet w najlepszych czasach. Zapewne Nancy rozdarła ko­pertę w swoim pokoiku na piętrze, licząc, że list przyniesie jej ulgę w powodzi innych trosk. Ale treść jego zabrzmiała straszliwie — niby diabelski chichot.

Nie potrafię znieść myśli o mojej biednej, kochanej Małej w tym momencie...

A o tej samej porze Leonora smagała nieszczęśliwe­go Edwarda niczym chłodny, opanowany szatan. Czy ja wiem? Może Ashbumham nie był nieszczęśliwy? Postępował przecież, według własnego zdania, słusznie, miał zatem prawo odczuwać radość. Domysły pozo­stawiam tobie, milczący słuchaczu. Tak czy inaczej, Edward siedział w głębokim fotelu, kiedy żona wtargnę­ła do jego pokoju — po raz pierwszy od dziesięciu lat.

Dopuściłeś się — zaczęła — największego okru­cieństwa w twoim pełnym okrucieństw życiu.

Edward nie drgnął, nie spojrzał na żonę. Bóg wie, co właściwie działo się w sercu Leonory.

Najchętniej wyobrażam sobie, że dominującym jej uczuciem był żal i lęk na myśl, że biedna Mała ma pojechać do ojca, którego głos straszy ją nocami. Nie­wątpliwie był to potężny motyw działania pani Ash- bumham. Podejrzewam jednak, że chciała również torturować męża dalszą bliskością Nancy. W tamtym okresie stać j'ą było na coś podobnego.

Edward siedział zagłębiony w fotelu. Pokój rozja­śniały dwie świece ocienione zielonymi umbrelkami ze szkła. Zielony odblask barwił szyby szaf biblio­tecznych, które mieściły nie książki, lecz strzelby

o ciemnych lśniących lufach i wędki w oliwkowych pokrowcach z brezentu. Nad kominkiem, którego gzyms zapełniały ostrogi, rękawice i spiżowe podo­bizny koni, majaczył w mroku utrzymany w bru­natnych tonach obraz przedstawiający białego konia.

Jeżeli myślisz, że nie wiem o twojej miłości do Małej... — zaczęła Leonora pewnie i śmiało, ale nie potrafiła zdobyć się na dokończenie zdania. Edward nie drgnął, nie przemówił słowa.

Jeżeli chcesz, dam ci rozwód — podjęła. — Bę­dziesz mógł się z nią ożenić. Ona cię kocha.

Leonora powiedziała mi później, że Edward jęknął głucho, ona zaś wyszła z pokoju.

Bogu jedynie wiadomo, co działo się później w ser­cu i myślach pani Ashburnham. Ona z pewnością nie wie tego i nigdy nie wiedziała. Zapewne powiedziała mężowi znacznie więcej, niż przytoczyłem, ale tylko tyle powtórzyła mnie, a nie chcę przecież stwarzać urojonych przemówień. Psychologiczna ocena chwili każe podejrzewać, że wyrzucała Edwardowi dawniej­sze koleje ich życia, on zaś milczał uparcie. Istotnie rozmawiając ze mną później Leonora powtórzyła kil­ka razy:

Powiedziałam znacznie więcej, niż miałam zamiar, dlatego właśnie, że on siedział jak niemowa.

Widocznie usiłowała zmusić męża do odpowiedzi. Musiała powiedzieć tak wiele, że po damiu folgi ura­zom odmienił się jej nastrój. Wróciła do swojej sy­pialni na galerii hallu i przez długi czas siedziała po­grążona w zadumie. Myślami przywiodła się do stanu przeciwnego samolubstwu i do pogardy dla samej sie­bie. Mówiła sobie, że jest do niczego, bo zawiodły wszy­stkie jej starania zmierzające zarówno do odzyskania męża, jak i do ograniczenia jego wydatków. Sądziła, że jest kompletnie wyczerpana. Sądziła, że jest skoń­czona raz na zawsze. Później ogarnęło ją przerażenie.

Przyszło jej na myśl, że Edward musiał odebrać so­bie życie po tym, oo od niej usłyszał. Wyszła z po­koju na galerię i jęła nasłuchiwać. Dom zalegała cisza. Jedynie stary zegar tykał miarowo w hallu. Wsze­lako Leonora nie należała do osób, które umieją cze­kać biernie nawet w stanie upadku ducha. Zaczęła działać. Poszła prosto pod drzwi pokoju myśliwskiego, otwarła je i zajrzała do wnętrza.

Edward oliwił eżektory jednej! ze swoich strzelb, czego nie robił zazwyczaj o spóźnionej porze i w wie­czornym stroju. Ale pani Ashburnham nie przyszło do głowy, że jej mąż może zastrzelić się z takiej broni. Wiedziała, że chce tylko zająć się czymś, oderwać od własnych myśli. Kiedy drzwi się otwarły, spojrzał w ich kierunku. Na twarz padł mu jasny blask z okrągłego otworu umbrelki.

Nie podejrzewałam, że zastaną tu Nancy — ode­zwała się Leonora, sądziła bowiem, że przynajmniej tyle jest winna mężowi.

Nie podejrzewałem, że mogłaś podejrzewać coś takiego — odrzekł, a były to jedyne słowa, jakie wy­mówił tamtej nocy.

Leonora odeszła długim korytarzem niby okulawio­na kaczka. Po drodze potykała się w ciemnym hallu

o dobrze znajome tygrysie skóry. Ledwie powłóczyła nogami. Znalazłszy się na galerii spostrzegła, że drzwi pokoju Nancy są uchylone, a w szparze błyska świa­tło. Pani Ashbumham uległa nagłemu szaleństwu, żą­dzy czynu, dokuczliwemu pragnieniu wyjaśnień.

Drzwi wszystkich sypialni prowadziły na galerię. We wschodnim narożniku domu znajdował się pokój Leonory, następny zajmowała Nancy, następny Ed­ward. Pani Ashbumham wzdrygnęła się na widok trojga drzwi otwartych na przyjęcie tego, kogo spro­wadzić może czarna noc. Wzdrygnęła się i weszła do sypialni wychowanki.

Nancy siedziała w fotelu nieruchomo — nierucho­mo i bardzo sztywno, tak jak uczono ją siadać w kla­sztorze. Zdawała się spokojna jak w kościele, a długie czarne włosy spływały niby kwef na jej ramiona. Ogień w kominku płonął jasno: widać dopiero co dorzuciła węgla. Miała na sobie białe, sięgające stóp kimono. To, co z siebie zdjęła, leżało złożone starannie na właści­wym krześle. Jej smukłe dłonie spoczywały na porę­czach fotela o wysokim oparciu, pokrytym różowo- -białym gobelinem.

Leonora opowiedziała mi to wszystko, bo dziwiła się, że Nancy stać było na zajmowanie się sprawami tak powszednimi, jak składanie zdjętego z siebie ubra­nia w okropną noc, kiedy Edward oznajmił, że chce ją wysłać do ojca, i kiedy dostała list od matki. Ów list schowany do koperty trzymała w prawej ręce.

Leonora nie spostrzegła tego zrazu.

Co robisz tak późno? — zapytała.

Nic... Myślę.

Zdawać się mogło, że obie myślą szeptem i mówią ledwie dosłyszalnym, stłumionym głosem. Wreszcie

Leonora zwróciła uwagę na kopertą i poznała cha­rakter pisana pani Rufford. Mówiła mi później, że przeżyła wówczas moment, w którym myśleć niepo­dobna. Zdawało jej się, że ze .wszystkich stron pada­ją na nią kamienie, a ona może jedynie uciekać. Nagle usłyszała własny krzyk:

Edward umiera przez ciebie! Umiera! On wart więcej niż ty lub ja...

Nancy ominęła ją wzrokiem i spojrzała na filong przymkniętych drzwi.

Mój biedny ojciec — powiedziała. — Mój biedny ojciec.

Musisz zostać tutaj — podchwyciła z ogniem Leonora. — Musisz. Słyszysz? Musisz zostać tutaj!

Pojadę do Glasgow — odrzekła Mała. I— Jutro rano pojadę do Glasgow. Tam jest moja matka.

Okazało się, że właśnie w Glasgow pani Rufford prowadziła nikczemne żyde. Wybrała to miasto nie ze względu na spodziewane zyski, ale dlatego, że by­ło miejscem rodzinnym jej męża, któremu chciała do­kuczyć jak najboleśniej.

Musisz zostać tutaj — powtórzyła opiekunka — aby ocalić Edwarda. On umiera z miłości do ciebie.

Mała zmierzyła Leonorę spokojnym wzrokiem.

Wiem o tym i ja umieram z miłości do niego — odparła.

Ach... — jęknęła Leonora, a wbrew jej| woli był to okrzyk zgrozy i bólu.

Dlatego właśnie — podjęła Mała — wybieram się do Glasgow. Chcę zabrać stamtąd matkę na ko­niec świata.

Przebieg ostatnich miesięcy uczynił z niej kobietę, lecz Nancy zachowała romantyczną frazeologię pen­sjonarki. Zdawać się mogło, że dorosła zdumiewająco szybko i zabrakło jej! czasu na upięcie warkoczy.

Obie jesteśmy niedobre, moja matka i ja — do­dała cicho.

Nie! Nie! To ja jestem niedobra. Nie możesz do­puścić, by ten człowiek zmarniał z braku ciebie. Mu­sisz należeć do niego.

Leonora mówiła mi później, że Mała uśmiechnęła się dziwnie, jakoś odlegle — jak gdyby liczyła tysiąc lat, jak gdyby jej; opiekunka była maleńkim dzieckiem.

Wiedziałam, że tak się zachowasz — odrzekła. — Ale my nie jesteśmy tego warci: Edward i ja.

Ili

Prawdę mówiąc, Nancy medytowała od chwili, gdy wysłuchała opinii Leonory na temat konia podarowa­nego młodemu Selmesowi. Myślała i myślała, Ibo przez długie dni musiała siadywać cichutko u wezgłowia ciotki. (Panią Ashbumham uważała nadal za ciotkę.) Mogła również myśleć do woli podczas licznych nie­mych posiłków w towarzystwie Edwarda. Od czasu do czasu opiekun spoglądał na nią nabiegłymi krwią oczyma i uśmiech pojawiał się na jego okolonych zmarszczkami ustach. Stopniowo, powoli Mała uprzy­tomniła sobie, że Edward nie kocha Leonory, a Leo­nora nienawidzi Edwarda. Kilka czynników kształto­wało i umacniało to przekonanie.

W tamtym czasie pozwolono Małej czytywać gazety lub raczej zostawiano ją samą z gazetami, ponieważ Leonora nie opuszczała łóżka, Edward zaś wcześnie zjadał śniadanie i wyruszał na objazd swojej majętno­ści. Pewnego rana Nancy zobaczyła w dzienniku foto­grafię dobrze znajomej pani z podpisem: „Szlachetnie urodzona pani Brand, powódka w głośnej sprawie roz­wodowej. Szczegóły na str. 8.”

Nancy nie bardzo wiedziała, oo to jest „sprawa roz­wodowa”. Wychowano ją nader starannie, jg katolicy nie uznają przecież rozwodów. Nie wiem, w jaki spo­sób Leonora dokazała tego. Zapewne wytłumaczyła po prostu wychowance, że przyzwoite kobiety nie czytu­ją takich rzeczy. To wystarczyło i Mała pomijała su­miennie drastyczne strony gazet.

Jednakże tego rana przeczytała sprawozdanie ze sprawy rozwodowej Brandów — głównie dlatego, by zdać relację ciotce. Wyobrażała sobie, iż po ustąpie­niu migreny Leonora chętnie dowie się czegoś o pani Brand, która mieszkała w Christchurch i cieszyła się wielką sympatią obu pań z Branshaw. Proces trwał trzy dni, a Mała trafiła na sprawozdanie z dnia osta­tniego. Lecz Edward z właściwym moi pedantyzmem zwykł przechowywać prasę z całego tygodnia na eta­żerce w swoim gabinecie. A zatem po śniadaniu Nancy poszła do tego zacisznego pokoju i naczytała się do syta. Sprawa wydała się jej dziwna. Nie mogła pojąć, czemu jeden z prawników dopytywał tak ciekawie

0 poczynania pana Branda w pewnym ściśle okre­ślonym dniu. Nie mogła pojąć, dlaczego plan pokoi sy­pialnych w Old Hall w Christchurch został przedsta­wiony sądowi. Nie rozumiała powodu, dla którego przywiązywano wagę do faktu, że o pewnej porze drzwi salonu były zamknięte na klucz. Chciało jej się śmiać na myśl, że ludzie dorośli zaprzątają sobie głowy podobnymi głupstwami. Zainteresowała się natomiast

1 zdziwiła, że jeden z prawników wypytywał drobia­zgowo pana Branda o uczucia, jakie żywi dla panny Lupton. Nancy znała doskonale pannę Lupton z Ring- wood — hożą młodą osobę, która jeździła zwykle na koniu z dwoma białymi pęcinami. Pan Brand twierdził uparcie, że nie kocha panny Lupton. Naturalnie, że jej nie kocha! Jest przecież człowiekiem żonatym. Rów-

nie dobrze można by podejrzewać, że wuj Edward kocha... kocha kogoś innego, nie Leonorę. Po ślubie kończy się wszelka postronna miłość. Naturalnie ci i owi postępują niewłaściwie, ale są to jacyś ubodzy ludzie, a w każdym razie nie tacy, jacy należą do jej znajomych.

W podobny sposób Nancy oceniała te kwestie.

Ale czytając dłużej odkryła, że pan Brand musiał przyznać się do „karygodnych poufałości” z taką czy inną kobietą. Wyobrażała sobie, że zdradzał tajemni­ce żony, i nie mogła zrozumieć, dlaczego ma to stano­wić poważne wykroczenie. Oczywiście dżentelmen nie powinien się tak zachowywać — myślała Mała — i pan Brand upadł nisko w jej oczach. Następnie jednak dowiedziała się, iż pani Brand tolerowała te wykrocze­nia, doszła zatem do wniosku, że pan Brand nie uja­wniał chyba wielkich sekretów. Później przyszło olśnie­nie. Nancy pojęła, że pan Brand — dobroduszny pan Brand, który na jakiś miesiąc przed wyjazdem Ash- burnhamów do Nauheim bawił się z żoną i dziećmi w „ślepą babkę” i całował panią Brand za każdym razem, gdy ją złapał — że pan Brand i pani Brand żyli ze sobą jak pies z kotem. To nie do wiary!

Jednakże Nancy widziała wszystko wydrukowane czarno na białym. Pan Brand pił. Pan Brand bił żo­nę w stanie zamroczenia alkoholem. Sprawozdania są­dowe zajmowały wiele szpalt gazety, na zakończenie zaś kilka zwięzłych słów informowało, że pan Brand został uznany winnym okrutnego traktowania żony i cudzołóstwa, którego dopuścił się z panną Lupton. Ostatni termin nic nie powiedział Małej — to znaczy nie powiedział jej nic realnego. Wiedziała naturalnie, że przykazanie boskie zakazuje cudzołożyć. Ale dla­czego ktoś miałby to robić? Cudzołóstwo musi być czymś w rodzaju łowienia łososi w porze ochronnei. 5

Tego przecież nikt nie praktykuje. Domyślała się mgli­ście, że ów grzech ma coś wspólnego z pocałunkami, uściskami...

Na ogół wszakże lektura ta wywarła na Małą wpływ tajemniczy, przerażający i niedobry. W miarę czytania odczuwała nudności, coraz silniejsze nudności. Serce biło jej mocno. Popłakiwała nawet. Zapytywała Boga, czemu pozwala, by działy się takie rzeczy. By­ło jej smutno, gdyż utrwalała w sobie przekonanie, że Edward nie kocha Leonory, a Leonora nienawidzi Edwarda. Może więc Edward darzy miłością kogoś innego? Nie! To nie do pomyślenia!

Nagle gorące, nieświadome serce Nancy zabiło ży­wiej. Jeżeli Edward może kochać kogoś innego, nie Leonorę, czemu tym kimś nie miałaby być właśnie ona? A jej przecież nie kocha...

Działo się to mniej więcej' na miesiąc przed nadej­ściem listu od matki Małej. Nancy postanowiła nie myśleć o tych sprawach i czekać, aż okropne uczucie minie w ciągu paru najbliższych dni. Później, kiedy migreny ciotki ustały, oznajmiła jej nagle, że pani Brand rozwiodła się z mężem, i zapytała, co to wszy­stko właściwie znaczy.

Leonora leżała na sofie w hallu. Była tak osła­biona, że nie potrafiła znaleźć właściwych słów. Od­powiedziała tylko:

To znaczy, że pan Brand ma prawo ożenić się ponownie.

Ale... ale... — dziewczyna zająknęła się i nagle podjęła żywo. — Ma prawo ożenić się z panną Lup- tonl

Pani Ashbumham nie uniosła powiek. Odpowie­działa twierdzącym gestem ręki.

W takim razie... — zaczęła Nancy.

Groza wyjrzała z jej błękitnych oczu, ocienionych

tragicznie ściągniętym łukiem brwi. Bolesne zmar­szczki wokół ust zarysowały się wyraźnie. Przestron­ny, dobrze znajomy hall zmienił niespodziewanie wygląd i charakter. Żelazne ornamenty kominka za­kończone kwiatami wydały się nierealne. Płonące po­lana przestały symbolizować dostatni, nie podlegający odmianom tryb życia — stały się tylko płonącymi polanami. Ogień swawolił na tle wysokiego ceglanego paleniska. Pies bernard wzdychał przez sen. Za okna­mi zimowy deszcz padał i padał... Nancy pomyślała nagle, że Edward miałby również prawo ożenić się ponownie, i omal nie krzyknęła.

Leonora otworzyła oczy. Leżała na sofie przycią­gniętej przed wielki kominek. Policzek opierała o czar- no-złotą poduszkę.

Myślałam... — podjęła Nancy. — Nie wyobraża­łam sdbie... Czy małżeństwo to nie sakrament? Czy nie ma być nierozerwalne? Sądziłam, że jak mężczyzna jest żonaty... — zdławiła rozpaczliwy szloch. — Sądziłam, że mężczyzna ma żonę albo nie ma, tak jak żyje albo nie żyje.

Tak stanowi prawo naszego Kościoła — odrze­kła pani Ashburnham — ale nie prawo Anglii.

Aa... prawda... Brandowie to protestanci.

Nancy uspokoiła się i przez następną godzinę wy­trwała w poczuciu bezpieczeństwa. To idiotyzm zapo­mnieć o -Henryku VIII i zasadach, na których wspiera się protestantyzm! Miała ochotę śmiać się z siebie i omal tego nie zrobiła.

Mijało długie popołudnie. Ogień płonął jeszcze, kie­dy służąca przyszła, by ponownie napalić w kominku. Bernard obudził się i poczłapał leniwie w stronę kuchni. Wreszcie pani Ashburnham otworzyła oczy i zapytała prawie chłodno.

A co z tobą będzie? Nie myślisz o zamąi pójściu?

/

Pytanie nie zgadzało się z ogólnym stylem Leonory i Nancy przestraszyła się w półmroku. Po chwili jednak orzekła, że to pytanie najzupełniej rozumne.

Nie wiem — odparła. — Nie wiem, czy ktoś chciałby się ze mną ożenić.

Kilku mężczyzn chce się z tobą ożenić — podjęła Leonora.

Ale ja nie chcę wyjść za mąż. Chciałabym mie­szkać zawsze z tobą i Edwardem. Chyba nie przeszka­dzam tutaj ani nie narażam.was na duże koszty. Gdy­bym odeszła, musiałabyś chyba przyjąć damę do towa­rzystwa. Czy ja wiem? Może właściwie powinnam za­rabiać na siebie...

Nie to miałam na myśli — przerwała Leonora tym samym głuchym tonem. — Od ojca dostaniesz dosyć pieniędzy. Ale, widzisz, ludzie przeważnie pragną mał­żeństwa.

O ile mi wiadomo, Leonora zapytała następnie Ma­łą, czy chciałaby poślubić mnie, na co Mała odrzekła, że wyjdzie za mnie, jeżeli otrzyma takie polecenie. Wolałaby jednak mieszkać nadal w Branshaw.

Jeżeli mam dostać męża — dodała — chciałabym kogoś bardzo podobnego do Edwarda.

Śmiertelnie przeraziła się w tym momencie, bo Leo­nora zwinęła się na sofie i zawołała:

Wielki Boże!

Nancy wybiegła, by zawołać pokojówkę i przynieść aspirynę oraz zwilżone chusteczki do nosa. W głowie jej nie postało, że rozpaczliwy okrzyk ciotki mogło wywołać coś innego niż fizyczne cierpienie.

Należy pamiętać, że wszystko to działo się o mie­siąc wcześniej niż nocna wizyta Leonory w pokoju ' Nancy. Zawróciłem raz jeszcze, ale nic na to nie poradzę. Trudno utrzymywać wszystkich w równocze­snym ruchu. Najprzód opowiedziałem o Leonorze i do­

prowadziłem ją do określonej daty. Później zająłem się Edwardem, który pozostał w tyle. W tych warunkach Mała znacznie się opóźniła. Najwłaściwiej postąpię szeregując wydarzenia w porządku chronologicznym.

A zatem, pierwszego września Ashbumhamowie z Ma­łą wrócili z Nauheim i Leonora zaraz położyła się do łóżka. Jednakże około pierwszego października cala trójka zaczęła uczestniczyć w zjazdach przed polowa­niami. Nancy zdążyła już dostrzec, iż Edward zacho­wuje się szczególnie. Szóstego października Ashburn- ham podarował konia młodemu Selmesowi i Mała doszła do wniosku, że ciotka nie kocha wuja. Dwu­dziestego przeczytała sprawozdanie z procesu rozwo­dowego, zamieszczone w gazetach z osiemnastego paź­dziernika i dwu następnych dni. Dwudziestego trze­ciego w hallu dworu Branshaw odbyła z ciotką roz­mowę na temat małżeństwa w ogólności oraz własnego ewentualnego zamążpójścia. Natomiast Leonora weszła nocą do jej sypialni nie wcześniej niż dwunastego li­stopada. i

Wobec tego Mała mogła poświęcić trzy tygodnie introspekcji — introspekcji pod ołowianym niebem, w starym domu, tym mroczniejszym, że stał w zagłę­bieniu okolonym świerkami, które rzucały czarne cie­nie. Sytuacja nie sprzyjała Nancy, która zaczęła my­śleć o miłości, poczytywanej dotąd za coś na poły pociesznego, na poły niedorzecznego. Przypominała so­bie przypadkowe stronice przypadkowych książek, tra­ktujące o kwestiach nieciekawych dla niej do nieda­wna. Przypominała sobie, że ktoś kochał bez pamięci księżniczkę Badrulbadur, przypominała sobie, że mi­łość to płomień, dojmujące pragnienie i wysychanie soków żywotnych. Pamiętała ten zwrot, chociaż nie miała pojęcia, co to są soki żywotne. Pamiętała jak przez mgłę, że miłość ma jakoby oślepiać kochanków,

którzy raz po raz wzdychają głęboko i ciężko. Pamię­tała, że jakiś jegomość z powieści rozpił się po zawo­dzie miłosnym. Pewnego razu podeszła do pianina sto­jącego w kącie hallu i zaczęła grać. Był to lichy, rozstrojony instrument, ponieważ nikt z domowników nie odznaczał się muzykalnością. Sama Nancy znała tylko kilka prostych melodii, niespodziewanie jednak odkryła, ie gra na pianinie. Siedziała blisko okna i spo­glądała w zapadający zmierzch. Leonora wyjechała z jakąś wizytą. Edward doglądał sadzenia nowego ży­wopłotu. Była sama i nagle odkryła, że gra na pianinie. Nie wiedziała, jak właściwie do tego doszło. Niemądra, rzewna, drżąca melodia dźwięczała w półmroku — melodia, w której nuty majorowe traciły moc i chwiej­nie przechodziły w minorowe. Podobnie pod mostem świetlne plamy na ciemnych falach tracą blask i chwiejnie rozpływają się w czarnej otchłani. Nancy grała starą, niemądrą melodyjkę...

Ktoś skomponował ją do słów o wierzbie, jeżeli do­brze pamiętam.

Dla zawiedzionych miłości tyś najlepsza,

Jedyne drzewo prawdy...

Coś mniej więcej! w tym sensie. To, zdaje się, Herricka. Muzyka była niepewna, mętna, ckliwa — w sam raz stosowna do słów Herricka. Zapadał zmrok. Ciężkie, ciosane kolumny' wspierające galerię hallu przypomi­nały żałobników. Ogień prawie wygasł, zmalał do krwa­wego odblasku pośród białych popiołów. Wszystko było sentymentalne — miejsce, pora, oświetlenie...

Niespodziewanie Nancy stwierdziła, że płacze. Pła­kała cicho, między długimi i spazmatycznymi szlocha­mi. Miała wrażenie, że wszystko, co wesołe i urocze, że cała światłość i słodycz odeszły na zawsze z jej życia. Zewsząd otaczała ją niedola, niedola i jedynie

niedola. Zdawało jej się, że nie zna nikogo szczęśli­wego, a sama cierpi straszliwie...

Przypominała sobie, że Edward patrzy często jak gdyby oślepłymi oczyma, że wzdycha ciężko i niewątpli­wie zbyt dużo pije. Zdawał się człowiekiem, który pło­nie wewnętrznym ogniem, kona z pragnienia, którego soki żywotne wysychają... Później przyszło dręczące podejrzenie, nawiedzające niekiedy Małą — podejrze­nie, iż Edward może kochać kogoś innego, nie Leono- rę. Z przekonaniem wpojonym przez pedagogów przy­pomniała sobie, że katolicy nie robią takich rzeczy. Ale Edward jest przecież protestantem. A zatem Edward kocha kogoś!

Na tę myśl wydało się Nancy, że oczy jej oślepły, i westchnęła niczym leżący opodal stary bernard... Przy stole miewała czasami nieprzepartą ochotę, by wypić kieliszek wina, później drugi i trzeci. Wówczas odzyskiwała dobry humor, ale po pół godzinie wesołość przemijała. Nancy czuła się jak ktoś, kto płonie we­wnętrznym ogniem, umiera z pragnienia, czyje soki ży­wotne wysychają. Pewnego wieczoru zakradła się do gabinetu Edwarda, gdy ów pojechał na jakieś sąsiedz­kie zebranie. Na stoliku obok fotela gospodarza stała karafka whisky. Nancy napełniła duży kieliszek do wina i wychyliła duszkiem.

Płomień ją ogarnął, nogi zdrętwiały, twarz jęła palić niby w gorączce.

Z trudem dobrnęła na piętro do swojego pokoju, gdzie położyła się w ciemnościach. Łóżko kołysało się pod nią. Chwilami miała wrażenie, że jest w obję­ciach Edwarda, który całuje jej gorejącą twarz, ■ go­rejące ramiona, płonącą szyję.

Nigdy później nie tknęła alkoholu. Nigdy nie dała przystępu podobnym złudzeniom. Przepędziła je z my­śli, bo zostawiły po sobie uczucie wstydu niemożliwego

do zniesienia. Była przekonana, iż niepokój na myśl

o miłości Edwarda do kogoś innego wynika tylko z tro­ski o Leonorę. Postanawiała, że resztę życia spędzi w roli pokornej służki ciotki, że będzie zamiatać, szyć, haftować niby Debora czy któraś tam średniowieczna święta... Niestety znam, się słabo na katolickich żywo­tach świętych. Wiem jednak, że Nancy oglądała siebie jako osobę o skupionej, łagodnie smutnej twarzy i mo­cno zaciętych ustach, która w jasnej, białej izdebce podlewa kwiaty lub haftuje pochylona nad ramą krosien. Kiedy indziej marzyła, że pojedzie z Edwar­dem do Afryki i rzuci się przed rozjuszonego lwa, aby kosztem własnego życia ocalić męża Leonory. Trudno się dziwić, że pośród jej smutnych myśli trafiały się dziecinne rojenia.

O życiu nie wiedziała nic, kompletnie nic ;— tyle tylko, że musi być smutne. To rozumiała teraz dokła­dnie. Co działo się z nią owego wieczora, gdy otrzy­mała jednocześnie dwa ciosy: list od matki i wiado­mość, że Edward chce wysłać ją do przebywającego w Indiach ojca?

Najprzód westchnęła pobożnie do słodkiego Zbawi­ciela (tak zwykła nazywać w myślach Boga) i popro­siła, by przeszkodził jej ,podróży. Później zachowanie Edwarda dało jej do zrozumienia, że stanowczo za­mierza ją wysłać. A zatem powinna jechać, skoro Edward tak postanowił, gdyż jego postanowienia są zawsze słuszne. Przecież to Cyd, Lohengrin, Bayard w jednej! osobie!

Jednakże duch Nancy zżymał się i buntował. Są­dziła, że nie może porzucić Branshaw. Podejrzewała, że Edward pragnie się jej pozbyć, aby nie była świa­dkiem jego amorów z jakąś inną kolbietą. Miała zamiar powiedzieć mu otwarcie, że jest gotowa patrzeć na

jego miłość do każdej dziewczyny, musi jednak pozo­stać, by nieść pociechę Leonorze.

Później nastąpił drugi straszliwy cios — ów list od matki, która napisała, zapewne, coś w takim sen­sie:

Nie masz prawa do życia w dostatku i dobrej sła­wie. Powinnaś być razem ze mną na ulicy. Nie wiesz nawet, czy rzeczywiście jesteś córką pułkownika Ruf- forda.

Nancy nie zrozumiała znaczenia ostatniego zdania. Natomiast zobaczyła matkę śpiącą pod mostem w cza­sie zamieci śnieżnej. Taki obraz wywołały w jej wy­obraźni słowa: „Powinnaś być razem ze mną na uli­cy.” Platoniczne poczucie obowiązku natchnęło Małą myślą, by spieszyć z pociechą do matki — kobiety, która ją urodziła... I tego zwrotu nie pojmowała w peł­ni. Wiedziała jednak, że matka porzuciła ojca dla in­nego mężczyzny, więc współczuła pułkownikowi i wy­rzucała sobie gorzko swój strach na sam dźwięk jego głosu. Jeżeli matka jest złą kobietą, trudno się dziwić napadom szału ojca, który ją samą raz tak uderzył, że upadła na podłogę. Głos sumienia powtarzał Ma­łej, że przed wszystkimi winna służyć rodzicom. Wła­śnie to świeżo rozbudzone poczucie obowiązku kazało jej rozebrać się starannie i ułożyć na krześle odzież, którą dawniej rozrzucała niekiedy po całym pokoju, choć nie zdarzało się to często.

Poczucie obowiązku władało nią nadal, kiedy Leono- ra —| wysoka, posągowa, jasnowłosa, cała w czerni — stanęła w drzwiach pokoju i oznajmiła, że Edward umiera z miłości do niej. Pojęła wówczas świadomie to, co przeczuwała mgliście od wielu miesięcy — że Edward umiera naprawdę, fizycznie, z miłości do niej.

15 — 228

Wydało się Małej, że przez krótką chwilę jej duch mógłby powiedzieć: „Domine, nunc dimittis... Panie, odpuść teraz sługę Twojego w pokoju.” Wyobrażała sobią iż zdoła wyjechać pogodnie do Glasgow i ura­tować zbłąkaną matkę.

IV

Wydawało się Nancy, że jej słowa będą odpowia­dały nastrojowi, godzinie i stojącej naprzeciw niej ko­biecie. Dlatego powiedziała, że wie, iż Edward umiera z miłości do niej, sama zaś umiera z miłości do Edwar­da. Fakt ten zajął właściwe miejsce i nabrał realnego znaczenia dla Małej tak nagle i gładko, jak za naci­śnięciem palca gracza przeskakuje wskaźnik rachun­kowy przy stoliku wista. Rober dobiegł nareszcie końca.

Niespodziewanie Leonora wydała się Nancy inną, a jednocześnie odmienił się jej stosunek do Leonory. Miała wrażenie, że znajduje się nadal przed gorejącym na kominku ogniem w swojej sypialni, zarazem jednak zasiada na tronie odziana w powiewne kimono z bia­łego jedwabiu. Miała wrażenie, że Leonora ubrana w obcisłą suknię z czarnej koronki, kobieta o olśnie­wająco białych ramionach i w koronie złocistych wło­sów, najpiękniejszych w święcie, zdaniem Małej — miała wrażenie, że Leonora jest przygarbiona, zwiędła, sina z zimna, rozdygotana i pokorna. Mimo to je­dnak Leonora wydaje polecenie jej] — Nancy Ruf ford. Tak być nie może! Ona pojedzie nazajutrz do matki, która przebywa w Glasgow.

^ Leonora powtarzała, że Nancy musi zostać, aby

ratować Edwarda umierającego z miłości do niej. Ale myśl, iż Edward ją kocha i ona kocha Edwarda, prze-

pełniała Małą dumą i szczęściem — prawie nie słyszała słów opiekunki. Sądziła, iż ratowanie ciała Edwarda to sprawa jego żony. Ona natomiast posiada duszę tego człowieka — bezcenny skarlb, który osłoni i unie­sie w ramionach, jak gdyby Leonora była wygłodnia­łym psem, co usiłuje rzucić się na jagnię pozostawione pieczy Nancy. Zdawało się jej, że miłość Edwarda jest drogocennym jagnięciem, które ona wydziera bezlito­snej, drapieżnej bestii. To okrucieństwo i głód Leonory przywodzą jej męża do obłędu. Tarczą musi mu być jego mdłość do niej, do Nancy, d jej miłość do niego — jej miłość bardzo odległa, nie wyznana, otaczająca uko­chanego, spowijająca go, wspierająca. Głos Nancy prze­mówi z Glasgow, że kocha, uwielbia, że każdy mo­ment jej życia wypełnia miłość, tęsknota, dreszcz na myśl o nim.

Musisz zostać tutaj. Musisz należeć do Edwarda.

Ja mu dam rozwód — powiedziała pani Ashbumham donośnie, natarczywie, surowym, rozkazującym tonem.

Kościół nie uznaje rozwodów — odrzekła Mała. — Nie mogę należeć do twojego męża. Pojadę do Glas­gow, aby ratować matkę.

Uchylone drzwi otworzyły się bezszelestnie. Edward stanął na progu. Zgłodniałym, bezbrzeżnie smutnym wzrokiem objął twarz Małej. Ramiona miał pochylone. Niewątpliwie był pijany. W jednej ręce trzymał ka­rafkę z whisky, a w drugiej przechylony niezręcznie świecznik.

Zabraniam ci mówić takie rzeczy — zwrócił się do Nancy głucho i groźnie. — Zostaniesz tutaj, póki nie otrzymam wiadomości od twojego ojca. Później pojedziesz do Indii.

Kobiety wymieniły spojrzenia zwierząt gotowych do skoku. Na intruza ledwie zwróciły uwagę. Ashlburn- ham oparł się o futrynę drzwi.

A

Nancy, zabraniam ci mówić takie rzeczy — po­wtórzył. — Jestem panem w tym domu.

Stał na tle mroku ciemnej nocy, a gdy zadźwięczał jego głos niski, męski, dobywający się z głębi piersi, Nancy odniosła wrażenie, że jej duch składa pobożnie ręce i oddaje pokłon Edwardowi. Zrozumiała, że poje- dzie do Indii i nigdy więcej nie zapragnie „mówić ta­kich rzeczy”.

Widzisz teraz, że musisz należeć do niego — odezwała się Leonora. — Nie można przecież pozwo­lić, by pił tak nadal.

Nancy nie odpowiedziała. Edward zniknął. Po chwili kobiety usłyszały, że potyka się i ślizga na stopniach schodów z polerowanego czarnego dębu. Nancy krzy­knęła, gdy dobiegł ją odgłos ciężkiego upadku.

Widzisz teraz! — powiedziała znów pani Ash- bumham.

W hallu rozlegał się nadal hałas. Odblask trzyma­nej przez Edwarda świecy tańczył między prętami oka­lającej! galerię balustrady. Kobiety usłyszały głos pana domu.

Proszę o Glasgow... Tak, Glasgow w Szkocji... Proszę o połączenie z numerem, którego abonent na­zywa się White i mieszka w Simrock Park w Glas­gow... Tak, Edward White, Simrock Park, Glasgow... Co? Dziesięć minut? O tej godzinie!

Głos brzmiał spokojnie, pewnie, normalnie. Widać alkohol działał na nogi, nie na język.

Zaczekam przy aparacie t— ciągnął Edward. — Co? Wiem, że on ma telefon. Rozmawiałem z nim nieraz.

Telefonuje do twojej matki — powiedziała Leo­nora. — Na pewno jej pomoże.

Wstała i zamknęła drzwi, a kiedy wróciła przed

kominek, dorzuciła z goryczą:

On wszystkim potrafi pomóc... Wszystkim i za­wsze, tylko nie mnie!

Nancy milczała. Przeżywała cudowny sen na jawie. Zdawało sią jej, że widzi ukochanego, który siedzi w ciemnym hallu, na fotelu z półkolistym oparciem — tak j!ak siaduje zawsze przy telefonie. Jest pochylony, słuchawkę trzyma przy uchu i mówiąc powolnym, przytłumionym głosem ratuje ją i cały świat. Mała po­gładziła dłonią dekolt, aby na skórze poczuć ciepło żywego ciała.

Nie odzywała się nadal. Za to Leonora mówiła...

Bogu tylko wiadomo, co mówiła. Powtarzała, iż Nan­cy musi należeć do jej męża. Twierdziła, że użyła tego zwrotu, ponieważ może wprawdzie uzyskać rozwód, a nawet kościelne unieważnienie małżeństwa, lecz w każdym razie Mała i Edward popełniliby grzech cudzołóstwa. Ale tym razem cudzołóstwo jest potrze­bne jako cena, którą Nancy musi okupić winę. Roz­kochała przecież w sobie Edwarda, sama zaś zgrzeszy­ła miłością do cudzego męża. Leonora gadała i gadała przed ogniem płonącym na kominku. Nancy musi zo­stać cudzołożnicą, bo skrzywdziła Edwarda swoją uro­dą, wdziękiem, dobrocią. To grzech być aż tak dobrą. Nancy musi zapłacić stosowną cenę za ocalenie czło­wieka, którego pokrzywdziła.

W czasie pauz, które robiła Leonora, głos Edwarda dobiegał Małą. Słychać było szmer niezrozumiałych słów, przerywanych chwilami ciszy podczas odpowie­dzi. Serce Małej wzbierało dumą. Oto człowiek, które­go kocha, zajmuje się nią. Wreszcie zdobył się na pra­wdziwie męską decyzję; wie, jak postąpić należy. Le­onora mówiła dalej, zapatrzona w oczy Nancy, ale ta prawie jej nie widziała i prawie nie słyszała. Po dłu­giej przerwie, która zdawała się trwać godziny, Mała zabrała głos:

Wyjadę do Indii, jak tylko Edward dostanie od­powiedź mojego ojca. Nie mogę mówić o takich rze­czach, ponieważ on sobie tego nie życzy.

Wówczas Leonora jęknęła głucho i ruszyła chwiej­nie w stronę zamkniętych drzwi. Ale Nancy zerwała się z fotela i szeroko rozpostarła białe ramiona. Po chwili stwierdziła, że tuli Leonorę do piersi i powtarza:

Mojla biedna, kochana. Moja biedna, kochana... Usiadły znowu i splecione uściskiem płakały i pła­kały. Później położyły się na łóżku Małej i rozmawia­ły do końca nocy, a Edward słuchał przez ścianę ich przytłumionych głosów.

Tak mniej więcej przedstawiał się rozwój wydarzeń...

* *

Następnego rana cała trójka zachowywała się tak, jak gdyby nic nie zaszło. Około Jedenastej Edward przyszedł do Nancy, która układała nieśmiertelniki w srebrnej wazie. Na stole przed nią położył telegram.

Możesz to rozszyfrować sama — powiedział, a wy­chodząc dodał od drzwi: — Możesz też powiedzieć ciot­ce, że zadepeszowałem do pana Dowella. Prosiłem, że­by przyjechał. Z nim będzie nam wszystkim łatwiej doczekać twojego odjazdu.

Telegram, wręczony Nancy, brzmiał po rozszyfro- , waniiu mniej więcej tak:

Zabiorę panią Rufford do Wioch. Wyjazd uważam za pewny. Jestem serdecznie oddany pani Rufford. Po­moc finansowa zbyteczna. Nie wiedziałem o' córce. Jestem panu wdzięczny za przypomnienie o moich obowiązkach. White.

Od tamtej chwili cały dom wrócił do powszednie­go trybu życia, co trwało aż do mojego przyjazdu.

Rozpoczynam teraz część opowieści, która przejmuje mnie największym smutkiem. Nieustannie zapytuję sie­bie pośród wielu dręczących myśli, co ci ludzie powin­ni byli zrobić? Co, u Boga Ojca, powinni byli zrobić?

W ówczesnym stadium finał musiał być dla nich niewątpliwy i oczywisty. Wszyscy wiedzieli, że jeże­li Nancy (posługując się słowami Leonory) nie „będzie należała do Edwarda”, Edward musi umrzeć, a Mała postrada zmysły po jego śmierci. Natomiast Leono- ra — najchłodniejsza i najsilniejsza z całej trójki — pocieszy się wkrótce i wyjdzie za Rodneya Bayhama, i będzie żyła spokojnie, dostatnio i wygodnie. Owej nocy, kiedy Leonora siedziała w sypialni wychowanki, a Edward rozmawiał przez telefon w hallu, wszyscy musieli wiedzieć, że wnet nastąpi taki właśnie koniec. Nancy była już półobłąkana, Edward półżywy; tylko Leonora, powodowana trzeźwym, upartym instynktem działania, „robiła swoje”. A zatem, co ci ludzie powin­ni byli zrobić? Poczynania ich doprowadziły do upad­ku dwie wspaniałe osobowości (bo Edward i Mała byli niewątpliwie osobowościami wspaniałymi) po to, by trzecia osobowość, najbardziej przeciętna z całej trójki, mogła po długim okresie trosk rozpocząć nowe ży­cie — spokojne, dostatnie i wygodne.

Piszę to, po upływie pełnych osiemnastu miesięcy od chwili określonej słowami kończącymi poprzedni rozdział: „aż do mojego przyjazdu”. Od czasu napisa­nia tych słów obejrzałem przelotnie z okna pociągu pośpiesznego Beaucaire z piękną białą wieżą, Tara- scon z czworokątnym zamkiem, szeroki Rodan i bez­kresne równiny Crau. Przebyłem pędem całą Prowan-

*

*

sję, ale cala Prowansja była pozbawiona znaczenia. Nie pośród oliwnych gajów na wzgórzach znajdę dziś moje niebo, ponieważ 'wszystko odmieniło się w pie­kło.

Edward nie żyje, Mała odeszła... Mój Boże! Odeszła nieodwołalnie! Leonora cieszy się życiem z Rodneyem Bayhamem, a ja siedzę samotnie w Branshaw Tele- ragh. Przebyłem Prowansję, zobaczyłem Afrykę, od­wiedziłem Azję, aby na Cejlonie ujrzeć moją biedną Nancy. W przyćmionym pokoju siedziała bez ruchu, okryta płaszczem cudownych włosów i spoglądając na mnie niewidzącymi oczyma powtarzała wyraźnie: „Credo in unum Deum Omnipotentem... Credo in unum Deum Omnipotentem.” Oto jedyne sensowne słowa, jakie wymawiała — jedyne sensowne słowa, jakie za­pewne wypowie do końca życia. Sądzę, że są one sen­sowną dla Nancy zaś muszą mieć głębokie znaczenie, skoro może powtarzać nieustannie, iż wierzy w wszech­mocne bóstwo. Oto cała historia, którą jestem stra­szliwie strudzony...

Przyznaję, że na pozór wszystko wygląda romanty­cznie, wszelako osobisty udział w takich sprawach męczy, potwornie męczy. Trzeba kupować Ibilety, dbać o najlepsze połączenia kolejowe, wybierać kabi­ny, omawiać ze stewardami i kelnerami dietę stosowną dla chorej1, która nie robi nic, tylko daje wyraz wierze w wszechmocne bóstwo. Może to wyglądać romanty­cznie, w istocie jednak stanowi tylko udrękę.

Nie wiem, dlaczego bywam wciąż powoływany do świadczenia usług. Nie mam o to pretensji do losu, jednakże nigdy nie przydałem się na nic. Florence wy­brała mnie dla zrealizowania własnych celów i nie by­łem jej przydatny. Edward zadepeszował, abym przy­jechał i odbył z nim rozmowę, i nie powstrzymałem go od poderżnięcia sobie gardła.

Pewnego dnia, przed osiemnastu miesiącami, sie­działem zajęty pisaniem w swoim pokoju w Branshaw, gdy Leonora przyszła, aby pokazać mi list. Był to wielce wzruszający list pułkownika Rufforda w spra­wie Nancy. Stary oficer porzucił służbę czynną i admi­nistrował plantacją herbaty na Cejlonie. Jego list był wzruszający ze względu na szczególną zwięzłość, nie­poradność stylu i ton rzeczowy. Pułkownik wybrał się do portu na spotkanie córki i po przycumowaniu okrę­tu stwierdził, że Nancy zwariowała. Jak się okazało, w Adenie znalazła w miejscowej gazecie wzmiankę

o samobójstwie Edwarda. Na Morzu Czerwonym osza­lała. Wtedy właśnie powiedziała pierwszy raz pani pułkownikowej Luton (która jej matkowała), że wie­rzy w Boga Ojca Wszechmogącego. Nie było z nią kło­potu. Oczy miała suche i szkliste. Potrafiła zachowy­wać się poprawnie nawet w stanie obłąkania.

Pułkownik Rufford donosił w dalszym ciągu, że le­karze nie liczą się z możliwością wyzdrowienia jego córki. Jednakże widok kogoś związanego z Branshaw mógłby uspokoić ją i wywrzeć wpływ korzystny. Za­kończenie listu adresowanego do pani Ashbumham było niezmiernie proste: „Proszę więc, by Pani przy­jechała, a przekonamy się, czy to coś pomoże.”

Myślałem, że utraciłem wszelkie poczucie tego, co wzruszające, ale ta nieporadna, potworna prośba sta­rego oficera wydała mi się wzruszająca. Przekleń­stwem był mu własny wybuchowy temperament. Przekleństwem była mu półobłąkana żona — pijaczka | ulicznica. Jego córka oszalała nieuleczalnie. Mimo to biedak wierzył w dobroć natury ludzkiej. Nie wąt­pił, że Leonora podejmie trud długiej podróży na Cej­lon, aby przekonać się, „czy to ooś pomoże”. Leonora nie chciała tego zrobić — nie chciała widzieć Małej do końca swoich dni. Śmiem twierdzić, że w istnieją­

cych warunkach było to stanowisko raczej zrozumiałe. Jednakże Leonora przyznawała w zasadzie, że ktoś winien udać się z pociechą z Branshaw na Cejlon. Wy­słała tam mnie i swoją starą piastunkę, która opieko­wała się Nancy od czasu, gdy ta pojawiła się w do­mu Ashburnhamów jako trzynastoletnia dziewczynka. Wyjechałem więc i pędem przebyłem Prowansję, aby zdążyć na okręt odpływający z Marsylii. Nie przyda­łem się na nic po wylądowaniu na Cejlonie. Nie przy­dała się też stara piastunka. Nic nie mogło się na nic przydać. t

W Kandy doktorzy twierdzili, że gdyby się dało wywieźć Nancy do Anglii, morskie powietrze, zmiana klimatu, wrażenia podróży i inne takie rzeczy mogły­by przywrócić jej! zmysły. Oczywiście nie przywróci­ły. Wiem, że w tej chwili siedzi w hallu, o czterdzieści kroków od Ibiurka, przy którym piszę. Nie mam za­miaru być w tej kwestii romantyczny. Nancy jest do­skonale ubrana, zupełnie spokojna, bardzo piękna. Stara piastunka dogląda jej z niespożytą energią.

Orientujesz się już, milczący słuchaczu, w ogólnej sytuacji, która, z mojego punktu widzenia, jlest nie­bywale zawikłana. Mam ożenić się z Nancy, jeżeli Nancy odzyska przytomność w stopniu pozwalającym zrozumieć znaczenie anglikańskiego dbrzędu zaślubin. Zapewne jednak Nancy nie odzyska nigdy przytom­ności w stopniu pozwalającym zrozumieć znaczenie anglikańskiego obrzędu zaślubin. A zatem, według praw obowiązujących w tym kraju, nie będę się mógł z nią ożenić.

Znalazłem się więc mniej więcej w punkcie, z któ­rego wyruszyłem przed trzynastu laty. Jestem pie­lęgniarzem, nie mężem, pięknej kobiety nie zaszczyca­jącej minie uwagą. Utraciłem też kontakt z Leonorą, która iw czasie mojej nieobecności wyszła za Rodneya

Bayhama i zamieszkała w Bayham. Leonora odczuwa wobec mnie pewną niechęć, ponieważ wbiła sobie do głowy, że nie pochwalam jej powtórnego małżeństwa. Ma słuszność. Nie pochwalam jej małżeństwa. Być mo­że jestem zazdrosny.

Naturalnie! Jestem zazdrosny. Na swój ślamazarny sposób pragnąłbym naśladować Edwarda Ashbumha- ma. Sądzę, że chętnie zostałbym poligamistą przy współudziale Nancy, Leonory, Maisie Maidan — ba! może nawet Florence. Bez wątpienia przypominam wszystkich innych mężczyzn, tylko jestem nieco sła­bszy — zapewne z racji amerykańskiego pochodzenia. Mimo to zapewniam cię, milczący słuchaczu, że jestem osobnikiem bez zastrzeżeń przyzwoitym. Nigdy nie dopuściłem się niczego, co mogłaby mi wziąć za złe najtroskliwsza matka córki na wydaniu albo najbar­dziej prawowierny dziekan kapituły katedralnej. Chciałbym jedynie naśladować Edwarda Ashburnha- ma — mętnie i w formie podświadomych pragnień. Cóż, przeminęło wszystko. Nikt z nas nie zyskał tego, na czym zależało mu istotnie. Leonora pragnęła Ed­warda, a dostał się jej Rodney Bayham, dosyć przy­jemny baran. Florence pragnęła Branshaw, ale ja ku­piłem tę posiadłość od Leonory. Nie zależało mi na tym majątku. Pragnąłem natomiast przestać być wre­szcie pielęgniarzem. I cóż się stało? Nadal pełnię tę funkcję. Edward pragnął Nancy Rufford, która osta­tecznie mnie przypadła w udziale. Lecz Nancy jest obłąkana. Nasz świat jest fantastycznie dziwaczny. Dla­czego ludzie nie otrzymują tego, co ma dla nich naj;- wyższą wartość? W naszym gronie mieliśmy wszystko, by zadowolić wszystkich, ale każdemu dostało się nie to, czego pragnął. Być może ty potrafisz, milczący słu­chaczu, rozwikłać całą plątaninę. Ja jestem bezradny.

Czy istnieje jakiś raj ziemski, gdzie przy wtórze

szelestu liści oliwnych ludzie mogą być, z kim zechcą, robić, oo zechcą, wypoczywać beztrosko w cieniu i chłodzie? Czy też życie człowieka musi przypominać życie „ludzi z towarzystwa” — Ashbumhamów, Do- wellów, Ruffordów? Czy musi być nieszczęsne, burz­liwe, męczące, ogołooone 1 romantyki? Czy rozpaczli­we jęki, niedorzeczności, zgony i tortury muszą akcen­tować jego etapy? Diabli wiedzą!

*

* *

Należy przyznać, że finałowe sceny tragedii Ash- burnhamów obfitowały w niedorzeczności. Obie kobie­ty nie wiedziały właściwie, czego chcą. Jeden Edward obrał wyraźną linię postępowania, ale Edward by­wał przeważnie pijany. Zresztą pijany czy trzeźwy trzymał się uparcie drogi wskazanej przez osobiste przekonania i tradycję jego rodu. Nancy Rufford mu­siała wyjechać do Indii. Nancy Rufford nie mogła usły­szeć odeń ani jednego miłosnego wyznania. Wyjechała do Indii i nie usłyszała ani jednego miłosnego wyzna­nia Edwarda Ashburnhama.

Była to linia konwencjonalna, harmonizująca z tra­dycją Ashburnhamów. Spełniła zadanie z punktu wi­dzenia społecznego, bo konwencje i tradycje działają na oślep, lecz pewnie, w kierunku zachowania typu przeciętnego i wyniszczenia indywidualności dumnych, odważnych, niezwykłych.

Edward był człowiekiem przeciętnym, ale był też przesadnie sentymentalny, a społeczeństwu nie potrze­ba przecież zbyt wielu osobników sentymentalnych. Nancy była wspaniałą postacią, nosiła jednak piętno obłędu. Cóż, społeczeństwo może się doskonale obejść bez jednostek napiętnowanych obłędem. Wolbec tego Edward i Nancy zostali zdruzgotani, natomiast Leo-

nora — typ absolutnie normalny — przetrwała i po­ślubiła człowieka przypominającego po trosze królika.

Bo Rodney Bayham istotnie przypomina królika, a je­go żona spodziewa się, podobno, dziecka za trzy mie­siące.

Otóż dwie wspaniałe, burzliwe indywidualności, peł­ne magnetycznego uroku i skłonne do gwałtownych uczuć — para, którą naprawdę kochałem — odeszły z naszej ziemi. Bez wątpienia stało się dla nich ¡najle­piej. Co Nancy uczyniłaby z Edwardem, gdyby udało się jej go zdobyć? Co Edward uczyniłby z Nancy?

Bo w Nancy było coś okrutnego — niewątpliwie i bez­względnie okrutnego — oo kazało jej patrzyć z zado­woleniem na ludzką mękę. Pragnęła oglądać cierpie­nia Edwarda i, na Boga, stworzyła mu piekło.

Stworzyła mu piekło nie do pojęcia. Dwie kobiety ścigały biedaka i odzierały ze skóry niby przy biczo­waniu. Powiadam ci, milczący słuchaczu, że jego umysł ociekał krwią niemal widocznie. Wydaje mi się niekiedy, że widzę go, jak stoi obnażony do pasa i rę­kami zasłania oczy, a ciało opada zeń strzępami. Do­prawdy, nie ma w tym przesady. Zdawać się mogło, że Leooora i Nancy sprzysięgły się, by w imię ludzkości dokonać egzekucji na człowieku oddanym ich wła­dzy. Przypominały dwu Siuksów, którzy pochwycili Apacza i przywiązali do pala męczarni. Nie było koń­ca torturom stosowanym wobec nieszczęśnika!

Noc po nocy musiał słuchać nieskończenie długich, nieuchwytnych rozmów za ścianą. Bliski szaleństwa, zlany potem, szukał zapomnienia w trunkach i leżąc bez ruchu łowił uchem szmer głosów. Dzień po dniu Leonora przychodziła doń ze sprawozdaniem o wyni­kach konferencji z Małą.

Obie kobiety były podobne sędziom radzącym nad

237 J^W/j

Aj

mufa

wyrokiem na zbrodniarza. Były podobne gulom przy nieruchomym ciele spoczywającym w grobie.

Nie zdaje mi się, by Leonorę należało potępić suro­wiej niż Małą. Tyle że Leonora była bardziej aktywna. Stanowiła, jak wspomniałem już, typ doskonale nor­malny. Mam na myśli, że w zwyczajnych warunkach jej dążenia mogłyby charakteryzować kobietę nad wyraz potrzebną w społeczeństwie. Pragnęła dzieci, szacunku ludzkiego, trwałych podstaw bytu, zachowa­nia pozorów; zwalczała marnotrawstwo. Nawet jej nie­wątpliwa uroda była skończenie i najzupełniej nor­malna. Nie zamierzam jednak twierdzić, iż postępo­wała normalnie w znanych ci już, milczący słuchaczu, absolutnie nienormalnych okolicznościach. Świat osza­lał wokół niej, a więc w udręce przywdziała maskę kobiety szalonej, nikczemnej, czarnego charakteru w owym widowisku. Trudno się dziwrić. Stal jest nor­malną, twardą, połyskliwą substancją. Jednakże w ogniu staje się czerwona, miękka i niedotykalna. Jeżeli zaś poddać ją działaniu potężniejszego ognia, topnieje. Coś zbliżonego działo się z Leonorą. Została przecież stworzona do przeciętnych okoliczności — dla pana Rodneya Bayhama, który będzie miał zakonspi­rowane mieszkanko w Portsmouth i od czasu do czasu zrobi wypad do Paryża lub Budapesztu.

W przypadku Edwarda i Nancy Leonora załamała się i straciła orientację. Przybierała obce sobie, a co zatem idzie dziwaczne i pozbawione wdzięku pozy du­cha. Chwilami ulegała pragnieniu zemsty. Po całono­cnych torturach stosowanych wobec Małej, za dnia dręczyła Edwarda. A Edward potknął się tylko raz, lecz to zadecydowało o j'ego zgubie. Może tamtego po­południa wypił zbyt dużo whisky.

Leonora wypytywała go natrętnie, czego właściwie chce. Czego chce? Czego chce? On natomiast odpo'

wiadał tylko: „Już ci mówiłem." Miało to znaczyć, że życzy sobie, by Mała odjechała do zamieszkałego w In­diach ojca, jak tylko pułkownik Ruf ford zadepeszuje, iż jest gotów przyjąć córkę. Ale Edward potknął się raz jeden. Na nieodmienne pytania żony odrzekł, iż jednego tylko pragnie w życiu. Chce odzyskać równo­wagę i zająć się znów codziennymi sprawami, wiedząc, że Mała kocha go nadal z odległości pięciu tysięcy mil. Niczego więcej nie pragnie i gorąco modli się do Boga o taki właśnie obrót sprawy. Był to człowiek niezwykle sentymentalny!

Oczywiście Leonora postanowiła, że Mała nie odje- dzie i nie będzie kochała Edwarda z odległości pięciu tysięcy mil. A oto w jaki sposób przystąpiła do dzieła.

W rozmowach z Nancy nie przestała powtarzać, że Nancy musi należeć do jej męża, ona zaś uzyska roz­wód lulb nawet unieważnienie małżeństwa przez Rzym. Sądziła jednak że obowiązek nakazuje jej Ostrzec Małą, jakim potworem jest Edward. Opowiedziała jej zatem

o La Dolciąuicie, pani Basil, Maisie Maidan i Flo- rence. Mówiła obszernie o męce, jaką było dla niej życie z mężczyzną gwałtownym, despotycznym, próż­nym, skłonnym do pijaństwa, aroganckim i obrzydli­wie powolnym swoim zachciankom seksualnym. Słu­chając o niedolach ciotki (bo pani Ashbumham od­grywała raz jeszcze ciotczyną rolę) Nancy powzięła błyskawiczną decyzję podszepniętą przez okrucieństwo właściwe młodości i samorzutną kobiecą (solidarność.

Ciotka powtarzała ustawicznie:

Musisz ratować życie Edwarda. Musisz ratować j'ego życie. Potrzeba mu jedynie niedługiego okresu nasycenia tobą. Później znudzisz mu się jak inne. Ale musisz ratować jego życie.

Przez cały ten okres biedny, nieszczęsny Edward wiedział dokładnie, co się wyrabia — dzięki osobliwe-

mu instynktowi, który występuje u osób żyjących ze 9obą. Ale pozostał niemy. Nie poruszył palcem, by pomóc sobie. Wierzył, że będzie znowu człowiekiem społecznie przydatnym, jeżeli Mała nie przestanie go kochać z odległości pięciu tytsięcy mil. Kdbiety położy­ły kres temu przekonaniu.

Wspomniałem już, że pewnej nocy Nancy przyszła do sypialni Edwarda, co stanowiło dlań ostateczne piekło. Obraz ów nie zatarł się nigdy w jego wyobraź­ni. Ustawicznie widział sylwetkę Małej rysującą się w mroku przy jego łóżku. Mówił, że odniósł wrażenie zieleni, jak gdyby zieleń emanowała ze smukłych ko­lumienek baldachimu, w których obramowaniu wid­niała postać Małej. Spojrzała na Edwarda okrutnymi, uczciwymi oczyma i przemówiła:

Chcę należeć do ciebie. Chcę uratować ci życie.

Ale ją nie chcę tego! Nie chcę! Nię chcę! — za­wołał.

W rozmowie ze mną twierdził, że naprawdę nie chciał, że znienawidziłby siebie po czymś tak niemo­żliwym do pojęcia. Zarazem jednak dręczyła go prze­można pokusa, by zrobić to niemożliwe do pojęcia, a ustąpić nie fizycznemu pożądaniu, lecz logicznej pewności. Nie wątpił przecież, że Mała pozostanie je­go na zawsze, jeżeli raz mu ulegnie. Był pewien!

Nancy myślała o tym, co mówiła ciotka. Wiedziała, że Edward pragnie, by ona kochała go nadal z odle­głości pięciu tysięcy mil.

Nie pokocham cię nigdy — podjęła — bo zda­ję sobie sprawę, jakim jesteś człowiekiem. Chcę nale­żeć do ciebie, by uratować ci życie. Ale nie zdołam cię pokochać.

Był to zdumiewający popis okrucieństwa. Ale Ma­ła nie miała pojęcia, jaki sens zawierają słowa „nale­żeć do mężczyzny”, Edward zebrał się w sobie. Po­

240

!

wiedział szorstko, stanowczo, rozkazująco — tak jak mógłby zwrócić się do służącego lulb konia:

Idź do swojego pokoju. Idź do swojego pokoju i połóż się spać. Dosyć tych głupstw!

Dwie kobiety zostały pokonane.

W tej sytuacji ja pojawiłem się na scenie. I

VI

To pojawienie się na scenie niewątpliwie zapewniło spokój na okres całych dwu tygodni między moim przybyciem, a odjazdem Nancy. Nie twierdzę, że usta­ły nocne rozmowy lub że Leonora nie wyprawiała mnie z Małą, aby w tym czasie robić piekło mężowi. Odkryła, iż zależy mu, by Nancy znalazła się w od­ległości pięciu tysięcy mil i nie przestała go kochać (jak to bywa w sentymentalnych powieściach), posta­nowiła więc udaremnić to pragnienie. Zaczęła powta­rzać Edwardowi na wszystkie tony, że Nancy nie ko­cha go, lecz nienawidzi za bezwzględność, arbitralność i pijackie nawyki. Dowodziła, że w oczach Małej Ed­ward jest skrępowany potrójnymi lub poczwórnymi więzami! Jest związany ze swoją żoną, z panią Basil oraz z pamięcią Maisie Maidan i Florence.

Edward milczał uparcie.

Czy Nancy kochała czy nie kochała Edwarda? Nie wiem doprawdy. Sądzę, że nie kochała go w ostatniej fazie, choć bez wątpienia działo się inaczej przed oczernianiem przez Leonorę reputacji męża. Z pewno­ścią jednak darzyła go uczuciem za, że się tak wyra­żę, oficjalną stronę jego sylwetki. Był przecież do­brym żołnierzem, ratował życie tonącym, słynął jako doskonały dziedzic i sportsmen wysokiej klasy. Być może jednak wszystkie wspomniane zalety utraciły

1« —A

.{Herc

241

blask, gdy wyszło na jaw, że ów Ibohater nie był dobrym mężem. Wydaje mi się, że kobiety cechuje zupełny albo prawie zupełny Ibrak zrozumienia dla interesów hrabstwa, kraju, życiowej kariery. Nie odczuwają one solidarności społecznej, natomiast instynktownie i spon­tanicznie dbają o wspólne sprawy świata niewieście­go. Oczywiście każda kobieta może zbałamucić i ukraść męża czy kochanka innej kobiety. Wydaje mi się jednak, że postępuje tak jedynie wówczas, gdy ma powody do podejrzeń, że rywalka stworzyła swojemu mężczyźnie ciężkie życie. Atoli jestem przekonany, że kobieta, która uwierzy w złe traktowanie drugiej ko­biety przez mężczyznę, bez wahania odtrąci tego męż­czyznę, wiedziona podświadomym współczuciem dla cierpiącej „słabej płci”, jak brzmi potoczne określe­nie. Nie przywiązuję specjalnej wagi do moich uogól­nień. Mogą być trafne, mogą być mylne. Jestem tylko starzejącym się Amerykaninem, bardzo pobieżnie ob- znajmionym z życiem. Wolno ci, milczący słuchaczu, przyjąć moje poglądy albo je odrzucić. Sądzę j!ednak, że mam bezsporną rację twierdząc, iż Nancy Rufford kochała Edwarda Ashburnhama serdecznie i tkliwie.

Prawda, Edward dostał od Małej za swoje, gdy wy­szło na jaw, że zdradzał żonę, a jego puibliczne wystą­pienia kosztowały nieporównanie drożej, niż Leomora. uważała za dopuszczalne. Lecz to niczego nie dowodzi. Musiał dostać za swoje, gdyż Nancy miała poczucie obowiązku wobec niewieściej opinii publicznej. Ponad­to występowała we własnej obronie, podejrzewając, że Edward mógłby jej być niewierny, jeżeli nie potra­fił dochować wiary żonie, pani Basil oraz pamięci dwu zmarłych kobiet. Na pewno ulegała również instynkto­wi swojej płci, który każe kobietom traktować z wy-, myślnym okrucieństwem umiłowaną istotę. W każdym razie nie wiem, czy Nancy Rufford kochała w tam-

242

t' Jk ■

tym okresie Edwarda Ashburnhama. Nie wiem nawet, czy kochała go w momencie, gdy na wieść o jego sa­mobójstwie postradała zmysły w Adenie. Mogła prze­cież równie dobrze oszaleć ze względu na Leonorę, jak ze względu na jej męża albo też ze względu na obydwoje Ashbumhamów. Nie wiem. Nic nie wiem. Jestem bardzo zmęczony.

Leonora trzymała się uparcie teorii, że Nancy nie kochała Edwarda. Rozpaczliwie pragnęła w to uwie­rzyć. Był to pogląd równie niezbędny jeji do życia, jak wiara w indywidualną nieśmiertelność duszy. Twierdziła, że Mała nie mogła, kochać jej męża po za­poznaniu się z jego przeszłością i charakterem. Na­tomiast Edward żywił mglisty pogląd, że dzięki jego osobistemu urokowi, Nancy darzyła go nadal miłością mimo zewnętrznych pozorów niechęci. Sądził, że uda­wała odrazę, aby „zachować twarz”, a bezlitosny te­legram z Brindisi poczytywał za ostatnią próbę do­wiedzenia, iż Nancy żywi chwalebne uczucia wobec niewieściej wspólnoty. Nie wiem. Domysły pozosta­wiam tobie, milczący słuchaczu.

Niepokojem przejmuje mnie jeszcze jeden aspekt tej smutnej; sprawy. Leonora była zdania, że pragnie­nie jej męża, by Mała znalazła się w odległości pięciu tysięcy mil od niego i kochała go nadal, świadczyło

o potwornym egoizmie, ponieważ równało się chęci zniszczenia młodego życia. Tymczasem Edward twier­dził rozmawiając ze mną, że nie można go nazwać samolubem, gdyż miłość Małej stanowiła o jego ży­ciu, a mimo to nie przyczynił się słowem ni uczyn­kiem, by miłość tę zdobyć. Leonora replikowała, iż takie stanowisko dowodzi niebywale samolubnej na­tury nawet w przypadku postępowania bez zarzutu. Kto z nich miał słuszność? Nie potrafię tego rozstrzy­gnąć, a sąd zostawiam tobie, milczący słuchaczu.

18»

243

Tak czy inaczej, nie ulega wątpliwości, że zachowa­nie Edwarda było idealnie, straszliwie, okrutnie po­prawne. Spokojnie, w milczeniu pozwalał Leonorze szarpać swoję reputację. Nie poruszywszy palcem po­zwalał jej strącać się do najlgłębszej otchłani piekieł. Pozwolę sobie wyrazić opinię, że był sikończonym głupcem. Bez potrzeby godził się, by Nancy myślała

o nim gorzej, niż należało. Jednakże sytuacja tak wy­glądała, a jednocześnie cała trójka mogła uchodzić w oczach reszty świata za modelowy zespół ,,osó!b z dobrego towarzystwa”. Zapewniam cię, milczący rłu- chaczu, że podczas dwutygodniowego pobytu w pię­knym, starym dworze nie dostrzegłem niczego, co zdołałoby poderwać taką właśnie dobrą opinię. Nawet obecnie, kiedy poznałem fakty, nie potrafię przypo­mnieć sobie, by którakolwiek z tych osób zdradziła się bodaj jednym słowem. Nie pamiętam żadnego podejrza­nego zmrużenia oczu, żadnego drgnięcia ręki aż do ko­lacji, w trakcie której Leonora przeczytała depeszę. Cały stan rzeczy przywodził na myśl miłe zebranie towarzyskie w wiejskim domu.

Leonora spisywała się najlepiej i wytrzymała naj­dłużej1, gdyż wobec mnie zdradziła się dopiero ósmego dnia po pogrzebie Edwarda. Niezwłocznie po kolacji, przy której dowiedziałem się, że Mała odjedzie na­zajutrz do Indii, poprosiłem panią Asbhutmham o kil­ka słów na osobności. Zaprowadziła mnie do swojego małego saloniku, gdzie powiedziałem (oszczędzam ci, milczący słuchaczu, opisu moich wzruszeń), iż Leono­ra zna mój zamiar poślubienia Małej i, o ile mi wia­domo, zamiarowi temu sprzyja, jeżeli zatem sądzi, iż mam jakiekolwiek szanse powodzenia, podróż Nancy do Indii byłaby tylko stratą pieniędzy i czasu.

Leonora — zapewniam cię, milczący słuchaczu — odegrała poprawnie rolę brytyjskiej matrony. Odparła,

iż sprzyja mojemu zamiarowi i nie może życzyć Małej lepszego męża, sądzi jednak, że Mała winna zobaczyć trochę świata, zanim podejmie krok tak ważny w ży­ciu. Słowo daję! Powiedziała: „zanim podejmie krok tak ważny w życiu”! Stanęła na wysokości zadania. Prawdę mówiąc, jestem przekonany, że chętnie wy­dalałby za mnie Małą, gdybym nie zamierzał kupić posiadłości Kershawów położonej o półtorej mili drogi do Fordingbridge i osiąść tam z przyszłą żoną. To nie odpowiadało bynajmniej pani Ashburnham. Niechętnie widziałaby Nancy zainstalowaną na dobre w odległości półtorej mili od Edwarda. Mogła jednak dać mi po­średnio do zrozumienia, że dostanę Małą, jeżeli wy­wiozę ją do Filadelfii albo Timbuktu.

Gorąco kochałem tę dziewczynę i Leonora znała stan moich uczuć.

Całą sprawę pozostawiłem własnemu biegowi. Przy­jąłem do wiadomości, że Nancy udaje się do Indii tytu­łem próby. Wydało mi się to posunięciem rozsądnym, a jestem przecież człowiekiem obdarzonym zdrowym rozsądkiem. Oznajmiłem tylko, że pojadę za Małą po upływie, dajmy na to, sześciu miesięcy. I pojechałem za nią, gdy rok minął...

Muszę przyznać, że czułem lekką urazę do Leonory. Czemu nie uprzedziła mnie z góry o wyjeździe Ma­łej? Przypisywałem to dziwnym, niezupełnie szcze­rym metodom, jakie katolicy stosują wobec spraw tego świata. Zapewne pani Ashburnham podejrzewała, że z miejsca oświadczę się Nancy albo przynajmniej powiem jej o wiele więcej, niż powiedziałem, jeżeli usłyszę przedwcześnie o dalszych planach. Być może Leonora miała słuszność. Być może; katolicy zawsze mają rację krocząc osobliwymi, krętymi drogami. Ma­ją przecież do czynienia z osobliwymi, krętymi zauł­kami natury ludzkiej. Prawdopodobnie rozpocząłbym

umizgi do Nancy, gdybym był świadom tak rychłego jej odjazdu. A to wywołałoby zapewne dodatkowe komplikacje — być może korzystne.

Jakie to dziwaczne, iż ludzie z towarzystwa nie szczędzą fantastycznych starań, aby zachować pozory niewzruszonej obojętności. Edward Ashbumham i je­go żona kazali mi przebyć pół świata, abym zasiadł na tylnym siedzeniu amerykana, którym Edward od­woził Nancy na stację kolejową, skąd miała wyruszyć w podróż do Indii. Sądzę, że pragnęli mieć świadka przykładnego spokoju swoich poczynań. Bagaż Małej został spakowany i wyprawiony zawczasu; kabina na parowcu — zamówiona. Wszystko było dokładnie umieszczone w czasie i funkcjonowało niby zegar. Ashburnhamowie przewidzieli datę otrzymania przez pułkownika Rufforda listu Edwarda i niemal co do godziny wiedzieli, kiedy nadejdzie depesza wzywająca Nancy do Indii. Sam Edward przygotował wszystko metodycznie i bezlitośnie. Konieczność telegraficznej odpowiedzi pułkownika Rufforda uzasadnił faktem, że pani pułkownikowa taka-a-taka odpływa tym właśnie okrętem i z powodzeniem będzie mogła matkować Ma­łej. Zdumiewająca historia! Sądzę, że ta trójka lepiej wyglądałaby w oczach Boga, gdyby wyłupiła sobie nawzajem oczy nożami do krajania pieczystego. Ale byli to ,,ludzie z dobrego towarzystwa”.

Po rozmowie z Leonorą poszedłem nie wiedzieć po co do pokoju myśliwskiego Edwarda. Nie miałem poję­cia, gdzie znajduje się Mała, i sądziłem, że może ją tam zastanę. Żywiłem chyba mętny zamiar oświadczyn wbrew woli Leonory. Nie pochodzę przecież z towa­rzystwa aż tak dobrego jak Ashburnhamowie. EdwaTd siedział w fotelu paląc cygaro i przez dobre pięć mi­nut nie odezwał się słowem. Płonęły świece ocie­nione zielonymi umbrelkami. Zielony refleks barwił

szyby bibliotecznych szaf zawierających strzelby i wędki. Nad kominkiem wisiał brunatny obraz przed­stawiający białego konia. Przeżywałem najspokojniej­sze w życiu chwile. Nagle Edward spojrzał mi prosto w oczy i przemówił:

Słuchaj, stary, mógłbyś jutro pojechać ze mną i z Nancy na stację?

Odpowiedziałem, że oczywiście pojadę jutro na sta­cję z nim i | Nancy. Ashbumham umilkł na czas dłuż­szy. Ponad własnymi kolanami spoglądał w roztańczo­ny ogień na kominku. Wreszcie odezwał się spokoj­nym tonem i nie odwracając wzroku:

Kocham Nancy Ruf ford tak bezgranicznie, że j!estem bliski śmierci.

Biedak! Wcale nie chciał tego wyznać. Ale musiał zwierzyć się komuś, a ja byłem dla niego jak gdyby kobietą lub prawnikiem.

Mówił przez całą tamtą noc.

* *

Edward Ashburnham przeprowadził swój plan kon­sekwentnie — do ostatniego tchu.

Zimowy poranek (był niezwykle pogodny, przystro­jony szronem. Słońce świeciło jasno. Kręte drogi obsa­dzone janowcem i tarniną stwardniały. Ja zajmowałem tylne siedzenie amerykana; Nancy siedziała obok Ed­warda. Rozmawiali o kłusie konia. Później Ashburn­ham wskazał biczyskiem stadko jeleni na tle pagórka odległego o trzy czwarte mili. Na prostym, obsadzo­nym wysokimi drzewami odcinku drogi minęliśmy sforę gończych idącą w kierunku Fordingbridge. Ed­ward ściągnął lejce, żeby Mała mogła pożegnać się z dojeżdżaczem i ostatni raz dać mu na piwo złotego

/ 1

funta. Od trzynastego roku życia uczestniczyła w polo­waniach z tą sforą.

Pociąg spóźnił się o pięć minut — zdaniem Edwarda i Nancy z powodu dnia targowego w Swindon czy ja­kiejś innej! miejscowości, z której przyjeżdżał. Te­matem ich rozmów były przez cały czas sprawy takie­go właśnie pokroju. Na koniec pociąg przyszedł. Edward znalazł przedział pierwszej klasy zajęty przez starszawą kobietę. Mała wsiadła do wagonu, a kiedy Ashburnham zatrzasnął drzwi, wyciągnęła rękę, aby uścisnąć mu dłoń na pożegnanie. Twarze tamtych dwojga nie zdradzały żadnego wyrazu — absolutnie żadnego. Sygnał odejścia pociągu błysnął jaskrawą czerwienią... nic wstrząsającego nie potrafię dodać do tej sceny. Nancy nie wyglądała najkorzystniej. Miała na głowie czapkę z brązowego futra, która nie paso­wała do koloru jej włosów.

Do widzenia — zwróciła się do Edwarda.

* Do widzenia — powtórzył Edward.

Odwrócił się na pięcie i wysoki, przygarbiony ze­szedł z peronu ciężkim, miarowym krokiem. Podąży­łem na nim, by zająć miejsce na przednim siedzeniu wysokiego amerykana. Jak żyję nie byłem świadkiem bardziej przerażającego widowiska.

Następnie błogosławiony pokój — coś nilby niemożli­wy do zrozumienia pokój boży — spłynął na Branshaw Teleragh. Leonora zajmowała się codziennymi czynno­ściami z jakimś triumfującym uśmiechem — uśmie­chem bardzo nikłym, lecz bądź co bądź triumfują­cym. Zapewne zrezygnowała od dawna z marzeń o od­zyskaniu męża, starczała więc jej myśl, że pozbyła się z domu Małej i uleczyła ją z opętania. Pewnego razu, gdy Leonora wyszła z hallu, jej mąż powiedział do sie­bie szeptem, który zdołałem dosłyszeć:

Więc zwyciężyłeś, o blady Galilejczyku.”

Cytata ze Swinburna odpowiadała jego sentymenta­lizmowi.

Jednakże Ashbumham był zupełnie spokojny, a na­wet przestał pić. Po pamiętnej jeździe na stację za­gadnął mnie tylko raz słowami:

Sam się temu dziwię, ale mogę powiedzieć ci, Dowell, że teraz, kiedy skończyło się wszystko, nie mam żadnych uczuć dla Małej. Nie martw się o mnie. Wszystko w porządku.

Milczał przez dłuższy czas, następnie dodał:

Myślę, że to była burza w szklance wody.

Znów począł interesować się administracją swoich

dóbr. Nie szczędził trudu, by wydobyć z matni córkę ogrodnika oskarżoną o zabójstwo własnego dziecka. Z uśmiechem ściskał dłonie farmerów spotykanych na rynku. Przemawiał na dwu zgromadzeniach politycz­nych, dwukrotnie uczestniczył w polowaniu z gończy­mi. Leonora urządziła mu potworną scenę z powodu dwustu funtów wydanych na wyrok uniewinniający córkę ogrodnika. Wszystko szło tak, jak gdylby Nancy nigdy nie istniała. Nie nastąpiła nawet odmiana po­gody.

Moja^ opowieść dobiega końca. Zastanawiam się nad nią i dochodzę do wniosku, że zakończenie ma po- myślne. Łajdaków^=^-bo-Edward iJMancyto-bez wą­tpienia byli łajdacy — spotkała kara samobójstwa i ob- łędu. Heroina —doskonale normalna, cnotliwa i tro­szeczkę kłamliwa heroina — została szczęśliwą żoną doskonale normalnego, cnotliwego i troszeczkę kłamli­wego męża. Wkrótce zaś będzie matką doskonale nor­malnego, cnotliwego i troszeczkę kłamliwego syna lub córki. Pomyślne zakończenie! Oto do czego prowadziło wszystko! '

Nie potrafię ukryć przed sobą faktu, że obecnie nie lubię LeonOry. Bez wątpienia jestem zazdrosny o Ro-

dneya Bayhama. Nie orientuję się jednak, czy podsta­wę mojej zazdrości stanowi chęć posiadania tej kobie­ty, czy też myśl, że dla własnego szczęścia poświęciła jedyne dwie osoby, które naprawdę kochałem: Edwar­da Ashburnhama i Nancy Rufford. Tych dwoje musiało stać się (przynajmniej dla mnie) tragicznymi cieniami, aby Leonora mogła zamieszkać w nowoczesnym, wypo­sażonym w pełny komfort wiejlskim domu, którego pan zasługuje na ludzki szacunek i wyróżnia się budującą oszczędnością.

Chwilami wydaje mi się, że widzę Edwarda, który pośród ciemności leży nagi na zimnej skale niby sta- rogrecki potępieniec w Tartarze, czy jak tam się to miejsce nazywało.

A Nancy... Cóż, wczoraj przy lunchu odezwała się niespodziewanie:

Piłka tenisowa! — i zwrot ów powtórzyła trzy­krotnie.

Zrozumiałem, co ma na Imyśli, jeżeli wolno mówić w danym przypadku o „myśli”. Niegdyś powiedziała Leonorze, że czuje się jak piłka tenisowa odbijana tam i z powrotem przez dwie potężne osobowości: Edwarda oraz jego żony. Mówiła, że Leonora próbuje ustawicz­nie podać ją mężowi, ten zaś odrzuca dar taktownie

i milcząco. To dziwne, ale biedny Edward wyobrażał sobie również, że obie kobiety obchodzą się z nim jak z piłką tenisową. Powiedział raczej, że traktują go niby paczkę, której nikt nie chce wykupić z poczty. A Leonora sądziła także, że tamtych dwoje dźwiga ją w górę i znowu spycha, zależnie od własnych zmien­nych nastrojów. 1

Oto masz przed sobą, milczący słuchaczu, śliczny obrazek. Pamiętaj jednak, że nie zachwalam niczego, co jest w kolizji z przyjętą moralnością. Nie bronię wolnej miłości w tym i żadnym innym przypadku.

Społeczeństwo musi iść naprzód, a egzystować może tylko wówczas, gdy prosperują normalni, cnotliwi

i troszeczkę kłamliwi, a namiętnych, upartych i zbyt ufnych spotykają kary samobójstwa lub obłędu. Po­dejrzewam jednak, że ja sam, na właściwą mi nieśmia­łą modłę, zaliczam się do grupy namiętnych, upartych

i zbyt ufnych. Nie chcę taić faktu, że kochałem i ko­cham Edwarda Ashbumhama, ponieważ do pewnego stopnia był mną. Gdylbym posiadał jego odwagę, mę­skość | zewnętrzne cechy, postępowałbym, jak sądzę, nie inaczej niż on. Edward wydaje mi się chwilami dużym starszym bratem, który zabierał mnie na awanturnicze wyprawy i popisywał się śmiałością, ja zaś obserwowałem z dala, jak on ograbia sady. Bo wi­dzisz, milczący słuchaczu, niemal dorównuję senty­mentalizmem Edwardowi.

Tak! Społeczeństwo musi trwać. Ludzie muszą mno­żyć się na kształt królików. Po to jesteśmy na naszej ziemi. Ale społeczeństwo nie bardzo mi się podoba. Jestem niedorzeczną postacią — amerykańskim milio­nerem, który kupił staroangielski przybytek spokoju.

.— Całymi dniami przesiaduję w gabinecie myśliwskim Edwarda, w absolutnie cichym domu. Nikt mnie nie odwiedza, ponieważ ja nie odwiedzam nikogo. Nikt się mną nie interesuje, ponieważ ja nie mam zaintereso- f ' —wań. Za~dwa3źlelcia~ mlHtrtrwyblor^siędo miasteczka. / Odbędę spacer pod moimi własnymi dębami, wzdłuż | moich własnych kęp janowca, aby odebrać pocztę | Ameryki. Moi dzierżawcy, wyrostki z miasteczka | sklepikarze będą pozdrawiać mnie, unosząc czapek lub kapeluszy. Tak mija życie...*Z miasteczka wrócę na kolację. Nancy usiądzie naprzeciw mnie, a stara piastunka stanie za jej krzesłem. Zagadkowa, niema./ posługująca się poprawnie nożem i widelcem Mała bę­dzie patrzyć przed sielbie błękitnymi oczyma pod

ściągniętym tragicznie lukiem brwi. Raz lub dwa ra­zy w trakcie kolacji jej nóż i widelec zawisną nieru­chomo w powietrzu, jak gdyby Nancy usiłowała przy­pomnieć sobie coś, czego zapomniała. Może da wyraz wierze we wszechmocne bóstwo lub nawet powie „pił­ka tenisowa”. To bardzo, bardzo dziwne patrzyć na tryskające zdrowiem rumieńce, szlachetny połysk czarnych, wysoko upiętych włosów, głowę osadzoną wdzięcznie na smukłej szyi, urok delikatnych białych dłoni — patrzyć i myśleć, że to wszystko nie ma zna­czenia, że jest obrazem bez treści. To dziwne, bardzo dziwne.

Nie chcę zasmucać cię zbytnio, więc na pociechę masz Leonorę, milczący słuchaczu. Jej mąż to człowiek nad wyraz oszczędny, a figurę ma tak normalną, że bez kłopotu może kupować gotowe ubrania. To wielki dezyderat życia, a zarazem epilog mojej opowieści. Dziecko ma być wychowane W wierze katolickiej.

* *

JJagle przyszło mi na myśL że zapomniałem opowie- dzieć, jak Edward umarł. Pamiętasz, milczący słucha­czu, iż' pokój spłynął na stary dwór Łeonora trium­fowała, a Edward twierdził, że jego miłość do Nancy była burzą w szklance wody. Otóż pewnego popołud­nia wybrałem się z nam do stacji, alby obejrzeć nowy rodzaj podłogi, jaką tytułem próby zainstalował w bo­ksach. Edward rozprawiał żywo, iż wyszkolenie straży obywatelskiej1, Hampshire należy podnieść do właści­wego poziomu. Był trzeźwy i najzupełniej spokojny. Cerę miał świeżą, włosy złociste i wyszczotkowane starannie. Ceglasta, równomierna czerwień policzków sięgała powiek, porcelanowe oczy spoglądały na mnie

śmiało i szczerze. Jego twarz była pozbawiona wyra­zu, głos głęboki i szorstki. Mocno stał na nogach i mó­wił:

No i stan liczebny musimy podnieść do dwu ty­sięcy trzystu pięćdziesięciu ludzi.

Stajenny przyniósł depeszę i wyszedł. Edward otwo­rzył ją niedbałym ruchem, przeczytał bez wzruszenia

i podał mi nie odzywając się słowem. Na różowym papierze widniały nagryzmolone zamaszyście słowa.

Szczęśliwie dojechałam do Brindisi. Bawię się diabel­nie dobrze. Nancy.

Cóż. Edward był angielskim dżentelmenem, ale był również człowiekiem sentymentalnym, o umyśle nała­dowanym rozmaitymi powieściami i wierszami. Spoj­rzał na pułap stajni, jak gdyby patrzył w niebo,

i szepnął coś, czego nie złowiłem uchem.

Następnie wsunął dwa palce do kieszonki kamizelki szarego garnituru i wydobył scyzoryk — zgrabny, ma­ły scyzoryk.

Może zaniesiesz ten telegram Leonorze — popro­sił mierząc mnie śmiałym, wyzywającym, mrożącym krew w żyłach spojrzeniem.

W oczach moich wyczytał odpowiedź, iż nie zamie­rzam mu przeszkadzać. W imię czego właściwie mia­łem interweniować? Nie sądziłem, aby (był potrzebny na święcie. Ostatecznie jego przeklęci dzierżawcy, ko- ledzy-myśliwi, pijacy uratowani i nie uratowani po­radzą sobie jakoś sami. Setki i setki takich ludzi nie zasługiwało, by ów nieszczęśnik cierpiał dla nich dłużej.

Gdy zorientował się, że nie będę mu zawadą, spojrzał na mnie łagodnie i niemal czule.

Bywaj, stary — powiedział. — Cóż, należy mi się trochę odpoczynku.

Nie wiedziałem, jak zareagować. Miałem ochotę wy­rzec: „Niech cię Bóg ma w swojej! pieczy” — bo rów­nież jestem sentymentalny. Przyszło mi jednak na myśl, że mogłoby to kolidować z angielskimi formami towarzyskimi. Bez słowa zaniosłem telegram Leonorze.

Była z niego bardzo zadowolona, i

Kiedy Ford Madox Ford umierał w eleganckim Deauville w przeddzień drugiej wojny światowej, był człowiekiem bardzo zapomnianym. Nekrologi i wspomnienia, bez któ­rych nie schodzi ze świata żaden pisarz angielski, przy­pomniały legendarną już postać głośnego niegdyś i bardzo czynnego przedstawiciela środowiska artystycznego Anglii za panowania Wiktorii i potem Edwarda, a także paryskiej bohemy wczesnych lat dwudziestych. Pośmiertne wzmianki utrzymane były w tonie pobłażliwym, często jednak przebi­jała w nich nuta źle skrywanej ironii lub wręcz lekcewa­żenia. O Fordzie pisarzu mowy było w nich niewiele, znacz­nie więcej o jego współczesnych, a już chyba najwięcej, co prawda z zachowaniem pruderyjnych pozorów dyskrecji,

o niezbyt szczęśliwym pożyciu małżeńskim i o przywarach zmarłego. Tak zresztą było niemal przez całe jego życie.

Był w swoim czasie zbyt popularny, zbyt związany ze światkiem artystycznym, jadał chleb z wielu pieców i mi­mo wysiłków nde umiał celebrować własnej osoby. Był powiernikiem starych i młodych, akuszerem świetnych karier i doradcą miernot literackich, i pisał, pisał straszli­wie dużo. Łatwo zyskiwał sympatię i równie łatwo ją tracił, szczególnie gdy po bliższej znajomości zaciągano wobec niego jakiekolwiek długi wdzięczności. Zbyt dobrze iznano Forda, by dobrze znać jego dzieło. Cóż więc dziw­nego, że gdy po upływie ćwierćwiecza od jego śmierci nie- śpieszmi krytycy, uważni czytelnicy i kilku wybitnych pisarzy odkryli ponownie jego książki, gdy nastąpił re-

nesans Forda, tym razem już jako rzetelnego (prozaika, renesans ten przyjmowano początkowo z niedowierza­niem — jako przemijającą modę. Czas dokonał, co prawda, selekcji, i to surowej, wybierając z olbrzymiej puścizny literackiej Forda kilka izaledwie tomów, ale wydaje się, że te ostaną się dalszym dociekaniom i zajmą poczesne miejsce na półce czytanych powieści angielskich.

Ponowne odkrywanie pisarza jest procesem powtarzają­cym się często w historii literatury. Czasami rzeczywiście bywa modą; gdy na przykład nowe pokolenie, nowa szkoła szuka przodków, czy to dla zwiększenia własnego splendo­ru, czy też dla podparcia pięknym drzewem genealogicz­nym niezbyt pewnej własnej pozycji. Czasami jednak by­wa odnajdywaniem zapoznanych z braku perspektywy skarbów. O potrzebie dystansu pisano wiele, jego zalety tłumaczono różnie. W przypadku Forda, a zapewne i wie­lu innych, najtrafniejszą wydaje się myśl wypowiedzia­na przez znakomitego krytyka amerykańskiego Lionela Trillinga, dowodzącego przy innej zresztą okazji, że gdy cichnie wrzawa najprzeróżniejszych intencji i doraźnych celów towarzyszących pisarzowi podczas tworzenia dzdeła

i czytelnikowi podczas zaznajamiania się z nim, w utwo­rach naprawdę trwałych odkrywamy to, co stanowi o ich nieprzemijalności, a mianowicie pełnię i precyzję sformu­łowania.

Twórca nam współczesny jest bliźnim poddanym tym samym prawom, które kształtują nasze życie, a postawa jego wobec doraźnych problemów, będących przecież i na­szymi problemami, nader często utrudnia dostrzeżenie tego, co ma nam do zakomunikowania. Z czasem przy­chodzi cisza, i w niej dopiero głos artysty rozlega się wy­raźnie. Ta cisza ma dla nas smutny urok, bo przecież kryje się w niej świadomość, że wielka wrzawa spraw doczes­nych istniała niegdyś i przeszła prawie bez śladu. W jej przemijaniu odnajdujemy los rzeczy ludzkich. Ale 1 nich narodziło się dzieło, nic więc dziwnego, że poznając je usiłuje czytelnik zrekonstruować sytuację, w której ono

powistało, człowieka, który je stworzył. Nie wdając się w dyskusję, w jakiej mierze dzieło sztuki, a więc i utwór literacki, powinno samoistnie usprawiedliwiać swą rację bytu, stajemy po stronie zwykłego odbiorcy, wierzącego, że biografia pisarza, historia jego czasów, przybliżają je­go twórczość. Zapewne niewielu czytelników Dobrego żołnierza zareaguje nostalgicznym zamyśleniem na nazwy nadreńskich kurortów, wiktoriańskich hoteli, na opisy strojów i powozów, obyczajów i rekwizytów eleganckiego bytowania na początku naszego stulecia, ale ci nieliczni, którzy czy to z własnych wspomnień, czy z bezpośred­nich przekazów potrafią zobaczyć pod zamkniętymi po­wiekami salę jadalną, w której państwo Ashbumham spotkali się z Dowellami, będą chyba bliżsi jeśli nie książ­ce, to w każdym razie pisarzowi. Często takim właśnie lu­dziom przypada zaszczyt ratowania od niepamięci dzieła

i twórcy, ale im też najbardziej potrzebny jest dystans pozwalający na właściwe przedstawienie proporcji, na przesunięcie wspomnień na plan dalszy i wysunięcie na plan pierwszy tego, co na uratowanie zasługuje.

Tego rodzaju proces odkrywania musi zawierać dwa istotne elementy: tolerancję wobec drażniących drobiaz­gów, której tylko z czasem się nabywa, i umiejętność do­strzegania owego ścisłego sformułowania sytuacji ludz­kiej, która decyduje o wartości przekazu, a to już jest sprawą dojrzałego sądu i wielkiej wrażliwości. Oba te warunki spełniają „odkrywcy” Forda, przede wszystkim Graham Greene oraz krytycy Mark Schorer i Morton Zabel.

Ford Madox Hueffer (nazwisko zmienił po pierwszej wojnie światowej pragnąc podkreślić fakt zerwania ze swym na wpół niemieckim pochodzeniem) urodził się w r. 1873. Jego ojciec, pochodzący z bogatej rodziny ban­kierskiej od dawnych czasów osiadłej w Miinsterze, przybył na rok przedtem do Anglii, uzyskał obywatelstwo brytyjskie i został krytykiem muzycznym „Timesa”. Mat­ka pisarza, Katarzyna, była córką znanego malarza For­da Madox Browna, jednego z głównych inspiratorów

Bractwa Prerafaełitów. Po przedwczesnej śmierci ojca Ford wychowuje się w domu swych dziadków, przez który przewijają się najwybitniejsze nazwiska epoki. Bywa tu spokrewnione z Brownami małżeństwo Rossetti, gość­mi są Tennyson, Carlyle, Morris i Swinbume. W la­tach siedemdziesiątych postać miłego, układnego, lecz ni­czym nie wyróżniającego się chłopczyka pojawia się czę­sto na obrazach malarzy będących podówczas u szczytu sławy. Niedługo zdobędzie Ford innego rodzaju popular­ność. Gdy po ukończeniu szkół zechce, jak później opowia­dał, zostać oficerem względnie urzędnikiem administracji angielskiej w Indiach, dziadek ani myśli na to pozwolić. W tej rodzinie wszyscy byli geniuszami i nie ma powodu, by Ford też nim nie był. W osiemnastym roku życia wychodzi jego pierwsza książka, bajka Brązowa sowa. Prawa sprzedaje za dziesięć funtów rozpoczynając tą transakcją długi łańcuch nieudanych kontraktów wydaw­niczych, tak się bowiem składa, że sprzedana za grosze Brązowa sowa będzie najczęściej wznawianym za życia pisarza utworem.

Bajka była napisana dla zabawy, ale trudno sobie wy­obrazić, by nawet w latach młodzieńczych, gdy Ford bun­tował się przeciw artystycznej atmosferze domu rodzin­nego, mógł poważnie traktować swe wojskowe czy urzęd­nicze plany. Wyrósł w środowisku, w którym sztukę uwa­żano za najwyższy przejaw działalności człowieka, i jeśli nawet w swej twórczości był jak najbardziej daleki od praktyki i teorii angielskiego Ruchu Estetycznego, to jednak życie jego ukształtowało i uwarunkowało środo­wisko, w którym problemy artystyczne były jedyną rze­czywistością, środowisko cyganerii rozumianej nie jako maniera czy kostium, lecz jako „życie dla sztuki”.

Mając lat dwadzieścia jeden Ford ożenił się, jak przy­stało na romantycznego młodzieńca i wnuka romantycz­nego dziadka uprowadziwszy przyszłą małżonkę, której rodzice nie chcieli zgodzić się na małżeństwo. Pisanie sposobem zapewnienia środków do

Opieka dziadka przetrwała poza

grób, pierwszą bowiem znaczniejszą książką Forda stała się biografia Fcrda Madox Browna. Honorarium było sowite, ale, co ważniejsze, otworzyły się przed nim drzwi wydawców. Zamieszkał na wsi — do końca życia opęta­ny był ideałem „obywatela ziemskiego” — w okolicy obfitującej w literackich sąsiadów. Jednym z nich był wielki pisarz, który w życiu Forda odegrał wielką i zło­żoną rolę, Joseph Conrad. Poznali się u Edwardostwa Garnettów w 1897 lub 1898 roku. Garnett był recenzen­tem, a raczej doradcą literackim wielkiej firmy wydaw­niczej, jego żona znakomitą tłumaczką literatury rosyj­skiej. Warto w tym miejscu wspomnieć, jak Ford w swej książce o Conradzie spotkanie to opisał.

Conrad nie zrobił żadnego wrażenia na pisarzu [tj. For­dzie]. Mr Conrad był autorem Szaleństwa Almayera, wiel­kiej książki na romantyczną modłę, lecz pisanej zanadto w stylu Daudeta, z którego pisarz wyrósł już na szkolnej ławie, gdy mając lat osiemnaście znał na pamięć Lettres de Mon Moulin. A więc nowy wielki pisarz. Ale wielcy pisarze czy artyści przejedli się pisarzowi, który od ko­łyski wychowywał się wśród szkiców Rossettiego, dla którego Swinburne, Watts-Dunton, Hall Cainef...] byli najpospolitszymi szczegółami krajobrazu. A Mr Garnett zwykł był przyprowadzać wielkich Nowychf...] jednego po drugim, by drażnić pisarza, jak gdyby był wylenia- łym lwem[...] W ten sposób Mr Garnett przyprowadził Stephena Crane’a, Conrada, lorda Oliviera, żonę sekreta­rza Stowarzyszenia Fabiańskiegof...] całą procesjęf...] Był to najbardziej przygnębiający okres w życiu, w którym bynajmniej nie brakło przygnębiających chwil.”

Ten ustęp w książce, będący przecież hołdem złożonym pisarzowi genialnemu, stał się kamieniem obrazy dla con- radystów, czy to nie chcących, czy też nie umiejących odczytać go właściwie. Został napisany w dwadzieścia lat po zawarciu znajomości, kiedy Ford, nadal walcząc z obo­jętnością krytyki, pragnął przede wszystkim pozbyć się mechanicznie przyczepionego, natrętnego przydomka współ­autora dwóch powieści Conrada, ale mimo to wydaje się,

że Ford wiernie oddał swe pierwsze wrażenia. Obu pi­sarzy dzieliły wielkie różnice. Przede wszystkim lata. Mło­dy, ambitny literat, wychwalany przez ówczesne autory­tety, nawet gdyby spotkanie nastąpiło w innych warun­kach, musiał traktować z naturalną u młodzieży wynio­słością cudzoziemca wdzierającego się siłą na angielski parnas. Właśnie siłą, bo przy tym pierwszym spotkaniu Conrad zaproponował Fordowi współpracę, kierując się, jak sam przyznaje, nadzieją, że Ford pomoże mu pokonać trudności, z jakimi boryka się pisząc po angielsku. De­cyzja Conrada nie mogła być przypadkowa, Ford zaś był zbyt wytrawnym pisarzem, by nie odkryć natychmiast wielkości Conrada. Obaj wiedzieli, że wybierają się w trudną drogę, a owocem wspólnej wyprawy były po­wieści Przygoda i Spadkobiercy.

Współpraca trwała nieprzerwanie do r. 1902, gdy Ford w przypływie hipochondrii, ale chyba przede wszystkim próbując nawiązać bliższe stosunki ze swą niemiecką ro­dziną, rozpoczął podróże do niemieckich i belgijskich wód. Okresowe powroty do Anglii wypełnione są po brzegi ży­ciem towarzyskim i działalnością literacką. Szczególnie owocne są lata 1908—1909, kiedy to Ford zakłada i wy­daje czasopismo „The English Review”. Dwa roczniki tego pisma zdobyły sobie zasłużony tytuł najświetniejszego an­gielskiego periodyku literackiego epoki. Na łamach jego drukował Ford takich pisarzy jak Hardy, Tołstoj, Wells, Hudson, Conrad i Mansfield. Wśród stosów nadsyłanych rękopisów odkrył Ezrę Pounda, Wyndhama Lewisa, H. M Tomlinsona i D. H. Lawrence’a. Działa i obserwuje. W tym właśnie czasie zbiera materiały do swych najważ­niejszych dzieł — Dobrego żołnierza i tetralogii No More Parades.

W życiu osobistym Forda rozgrywa się dramatyczny epizod, którego echa również odnajdujemy w obu wspo­mnianych utworach. Romans z pisarką Violettą Hunt, trudności w nakłonieniu żony do udzielenia zgody na roz­wód (Ford był katolikiem i w tej religii została wychowana jego córka; pani Ford uważała, że z tego właśnie względu

. 260

/

I

rozwodu dać nie może) i wreszcie zakończenie całej spra­wy o posmaku skandalu towarzyskiego podkreśliły jedy­nie atmosferę niechęci otaczającą pisarza. Wybuch wojny w drastyczny sposób przypomniał Fordowi o jego pocho­dzeniu niemieckim. Wydaje się, że przesadna czujność władz prowincjonalnych, która naraziła Forda na nie­przyjemne przesłuchanie, skłoniła go w końcu do wło­żenia munduru angielskiego. Służba na froncie we Francji uzupełniła edukację, której pełny obraz przekazał w Pa­rade’s End jeszcze w 1915 roku, ale przedtem ukazuje się napisany w latach 1913—14 Dobry żołnierz.

Po powrocie z wojska, Ford, tak wielkie znaczenie przy­pisujący sukcesom literackim, stwierdził z rozgorycze­niem, że jest pisarzem niemal całkowicie zapomnianym. Echa skandalu przetrwały w dokuczliwy sposób. Wyco­fuje się więc początkowo na wieś, lecz wkrótce opuszcza Anglię i osiada we Francji. Pisze dużo, powstają ko­lejne tomy wierszy, powieści, esejów, zajmuje się krytyką literacką, przede wszystkim zaś redaguje następne pi­smo „Transatlantic Review”, w którym staje się mento­rem młodego pokolenia. W tym czasie „odkrywa” Hemin­gwaya i Joyce’a, a czasopismo, jak twierdzi Edmund Wil­son, stało się sztandarem wszystkiego, co nowe i cieka­we we współczesnej literaturze. Praca redaktorska nie mogła jednak zapewnić mu nawet elementarnych środków utrzymania. Dzięki amerykańskim znajomościom rozpo­czyna tułaczkę z odczytami po Stanach Zjednoczonych. Na kilka miesięcy przed wybuchem drugiej wojny świa­towej, w czerwcu 1939 roku, umiera w ubóstwie i zapo­mnieniu.

Niepełna bibliografia twórczości Forda Madox Forda opracowana przez Kennetha Younga wylicza pomad osiem­dziesiąt tomów powieści, wierszy i esejów. Dzieła wybra­ne, które niedawno wydał Graham Greene, obejmują Dobrego żołnierza, tetra logią o Tietjensie i kilka szkiców autobiograficznych. Nawet w umyśle największego entu­zjasty nie zrodzi się pomysł wznowienia wszystkiego, co

26

Ford napisał, wydaje się jednak rzeczą wielce prawdopo­dobną, że czytelnicy, zachęceni lekturą utworów „ponow­nie odkrytych”, zażądają przywrócenia na półki księgar­skie innych jeszcze książek tego pisarza. Największe pod tym względem nadzieje rokują portrety literackie, wspo­mnienia i historyczna trylogia o piątej żonie Henryka VIII, Katarzynie Howard.

Zarzucano Fordowi, szczególnie w latach największej jego niepapularności i we wspomnieniach niezbyt mu przychylnych ludzi, że często zdarzało mu się rozmijać z prawdą, zarówno gdy pisał o sobie, jak też o swoich bliźnich. Gdy dzisiaj czytamy te sprostowania, uderza nas jakaś bardzo ludzka małostkowość obrońców prawdy hi­storycznej. Ford koloryzował i sam się nieraz do tego przyznawał, ale nawet w najbardziej fantastycznych ane­gdotach zwraca naszą uwagę wierność epoce, dla czytel­nika późniejszego kto wie czy nie istotniejsza od wierno­ści szczegółowi. Nie zgadzają się niekiedy daty, pewne wydarzenia opisywane pnzez niego wzbudzają wątpliwości— czy Ford jako dziecko rzeczywiście poznał Liszta w takich okolicznościach, jak to opisuje? — ale wiemy z pewno­ścią, że udało mu się odtworzyć atmosferę czasu, że takie czy inne spotkanie, taka czy inna rozmowa, jeśli nawet nie miały miejsca, to przecież odbyć się mogły, a gdyby się odbyły, wówczas bohaterowie w taki właśnie, a nie inny sposób zachowywaliby się i mówili. Dlatego też moż­na przypuszczać, że wcześniej czy później wspomnienia Forda, Ancient Light (1911), Thus to Revisit (1921) i Re­turn to Yesterday (1931), podobnie jak szkice o Jamesie, Conradzie, Stephenie Crane, Hardy’m, Dreiserze i innych, będą znowu czytane i cenione.

Trylogia o Katarzynie Howard zainteresuje miłośników powieści historycznej. Gdy ukazywała się w latach 1906— —1908 pomogła Fordowi, cieszącemu się dotąd sławą nie­zwykle utalentowanego dyletanta, zdobyć rangę prawdzi- wego pisarza. Już ówcześni krytycy zwrócili uwagę na świetny styl | trafny obraz epoki i ludzi. Walorów tych do dziś nie straciła, ale nas fascynuje przede wszystkim

konsekwentne stosowanie metody pisania, którą Pound nazwał phanopeią — przekształceniem wizualnym.

...Ford zmusza nas do patrzenia — pisze jeden ze znaw­ców jego twórczości. — Zawsze z całą pewnością wiemy, gdzie się jego postacie znajdują, skąd pada światło, co mogą one zobaczyć przez okno, gdzie w krytycznej chwili spoczywają ich dłonie, co jest za drzwiami... Widzimy je jak na scenie.” Metoda ta niewątpliwie zdaje egzamin w po­wieści historyczmej, w której czytelnik szuka nie tylko psychologicznej analizy i często ryzykownych analogii, lecz również, a może przede wszystkim, rekonstrukcji cza­su minionego.

Posiada trylogia jeszcze inny ciekawy aspekt, pozwala mianowicie prześledzić rozwój wątku uporczywie wraca­jącego w twórczości jej autora.

Katarzyna Howard, katoliczka, następczyni protestantki Anny Cleves, padła ofiarą intrygi, w której palce maczali wszyscy dworacy, zarówno katolicy, jak i protestanci, oba­wiający się powrotu króla do starej religii, co byłoby równoznaczne z utratą niedawno zagrabionych majątków. Problem konfiskat, krzywdy leżącej u podstaw stanu po­siadania tych, którzy rządzili- Anglią w czasach Forda, a do pewmego stopnia i dziś jeszcze nią rządzą, był dla Forda obsesyjnym dylematem moralno-historycznym.

Tetralogia podejmuje temat, który fascynował niezli­czonych pisarzy i zapewne zachowa jeszcze długo swą atrakcyjność. Jest to historia człowieka przeżywającego koniec swego świata. Christopher Tietjens, torys z krwi

i kości, ale jak słusznie zauważył jeden z monografistów Forda, torys osiemnastowieczny, jest młodszym synem właściciela wielkiego majątku ziemskiego w hrabstwie York. Młodszy syn w obowiązującym w Anglii systemie majoratu nie dziedziczy tytułu i majątku, toteż piękna

i elegancka panna, która postanawia wyjść za niego za mąż, kieruje się wyłącznie pragnieniem zatuszowania gro­żącego jej skandalu. Tietjens natomiast wstępuje w związ­ki małżeńskie, ponieważ uważa, że skompromitował mło­dą damę pocałunkiem ukradzionym w wagonie kole jo-

wym. Po przyjściu na świat syna Christopher dowiaduje się, jakie były prawdziwe motywy Sylvii, i odtąd nigdy już nie ma pewności, czy jest ojcem dziecka. Małżeństwo jest nieudane i, co gorzej, staje się piekłem dla Christo- phera, którego Sylvia nienawidzi, przede wszystkim za jego prawość. Wszelkimi sposobami usiłuje go zniszczyć, rozpuszczając najrozmaitsze pogłoski, zamykając przed nim drzwi „towarzystwa”, prowokując kłopotliwe sytua­cje, które on znosi bez słowa skargi d wreszcie odmawia­jąc mu rozwodu, na który jako katoliczka nie może się zgodzić. Tragedia Christophera jest jednak tylko fragmen­tem klęsk, które ¡zaczynają spadać na jego ród, a dopi­sane na końcu rozwiązanie mające pozostawić czytelni­kowi promień nadziei jest sztuczne (w nowym wydaniu dzieł wybranych Graham Greene opuścił tom czwarty te- tralogii, zgodnie zresztą ze wskazówkami autora) i nie- przekonywające. Wraz ze ściętym historycznym drzewem przed pałacem skończy się ród panów na majątku Groby

i w ten sposób spełni się klątwa rzucona na bezprawnych posiadaczy, majątek bowiem powstał z konfiskat ziem katolickich iza panowania Henryka VIII. Ale historyczna sprawiedliwość jest dla Forda tylko pretekstem, chodzi mu przecież o ukazanie znacznie istotniejszej treści — bankructwa egzystencji opartej na przywłaszczonych tytu­łach, za którymi kryje się już tylko pustka.

Nie omawiamy w tym miejscu wielu zalet tetralogía. Dał w niej pisarz rozległą panoramę Anglii pierwszych dziesięcioleci naszego wieku, narysował szereg sugesty­wnych portretów, opisał przejmująco wojnę, na swój spo­sób pokazał rozkład społeczeństwa, które nie dorosło do swych zadań. Jeśli jednak uważamy ten cykl powieścio­wy za mniejsze osiągnięcie aniżeli powieść Dobry żołnierz, to przede wszystkim dlatego, że Ford zbyt usilnie starał się „racjonalizować” perypetie protagonistów. Donkiszo- teria obrony „szlachetnego torysa” przed stadem rozjuszo­nych nowobogackich, potępienie inwazji nowego świata kapitału i przemysłu na twierdze prawowitości nie brzmi prawdziwie. To nie siły historii reżyserują tragedię

Tietjensa, lecz mitologizowanie konwencji odartych z treś­ci, klęska zaś osobista bohatera następuje w wyniku star­cia się ze złem ukrytym w drugim człowieku, któremu nie umiał się przeciwstawić. Tietjens ponosi porażkę, po­nieważ jest człowiekiem słabym.

W Dobrym żołnierzu udało się Fordowi wyrazić ten pro­blem w bardziej lakonicznej i konsekwentnej formie. Wczytując się w tę powieść, analizując jej konstrukcję dostrzegamy, że prawdziwym bohaterem jest postać po­zornie usunięta w cień, narrator John Dowell. Pod ko­niec opowieści mówi: „Zdaję sobie sprawę, że pisałem bardzo chaotycznie i czytelnikowi może być trudno od­naleźć drogę w tym swojego rodzaju bezładzie”, ale ten rzekomy bezład jest zamierzony. Nie tylko jako szkielet konstrukcyjny, tłumaczący potrzebne autorowi przesunię­cia w chronologii, które z kolei mają stopniować efekt fabularny, ale też jako element istotny, zwracający w koń­cu uwagę czytelnika na postać kluczową. Gdy już dramat się dopełnił, Florence i Edward popełnili samobójstwo, Leonora wegetuje na wsi, a jeden tylko John Dowell po­zostaje zawieszony w próżni. Na to piekło skazał go pi­sarz i widocznie w jego przekonaniu on właśnie najbar­dziej zawinił. Ten nieśmiały, sentymentalny amerykański milioner zna siebie dobrze, skoro stwierdza, że „zalicza się do grupy ludzi namiętnych, upartych i zbyt ufnych”, że „kochał i kocha Edwarda Ashburnhama, ponieważ do pewnego stopnia był nim”. Był odbiciem Edwarda Ashburnhama w krzywym zwierciadle strachu przed ży­ciem, nieustannej obawy przed naruszeniem własnego spokoju.

Nie wierzymy w naiwność Dowella, w jego nieświado­mość. Nie wierzymy mu, gdy twierdzi, że całą prawdę ujawniła mu dopiero Leonora. Znał ją od początku, ale wolał zamknąć oczy dowierzając konwenansom, ufając, że pozwolą mu spokojnie dotrzeć do przystani.

A gdy pod koniec zadaje sobie pytanie: „Czy istnieje jakiś raj ziemski, gdzie [...] ludzie mogą być, kim zechcą, robić, co zechcą [...] czy też życie ludzi musi przypominać

życie ludzi z towarzystwa, . Ashburahamów, Dowel- lów sam wydaje na siebie wyrok.

John Dowell popełnił grzech obojętności. I w tym wy­padku możemy doczytać się wyroku ferowanego przez pisarza. Tam jednak, gdzie ma do czynienia z erupcją namiętności ludzkich, gdzie człowiek pozostaje sam na sam ze swoim sumieniem, Ford powstrzymuje się od oce­ny. „Po prostu para szlachetnych ludzi — bo głęboko wierzę w szlachetność charakterów zarówno Edwarda, jak Leonory — płynie z prądem życia niby płonące wraki po zatoce morskiej i szerzy niedolę, bolesne skurcze serca, męki umysłu, śmierć wreszcie. Ale nie koniec na tym. Obydwoje upadają coraz niżej. Dlaczego? W jakim celu? Ku czyjej przestrodze? Wszystko jest mrokiem.” Nie ozna­cza to bynajmniej rozgrzeszenia, pisarz jedynie pozosta­wia ocenę czytelnikowi.

Pozostawia również czytelnikowi możliwości odczytania swej powieści. Jest ich wiele i niniejsza notka nie ma by­najmniej zamiaru ich sugerować. Zadaniem jej było jedy­nie podzielenie się z czytelnikami kilkoma informacjami

i jedną propozycją odczytania. Każdorazowa lektura przy­nosi ich więcej.

Nie wiem, ile razy w ciągu prawie czterdziestu lat — pisze pięknie we wstępie do nowego wydania Forda je­den z najkonsekwentniejszych wielbicieli jego twórczości, Graham Greene — wracałem do tej powieści Forda, za każdym razem odkrywając nowy jej aspekt wzbudzający podziw, ale wydaje mi się, że najsilniejszym wrażeniem, jakie pozostawia na czytelniku, będzie poczucie osobiste­go zaangażowania Forda. Powieściopisarz nie jest rośliną mechanicznie wchłaniającą pokarm' z gleby i powietrza; materiału nie zdobywa się łatwo czy bezboleśnie i trudno powstrzymać się od postawienia sobie pytania, jak strasz­liwe męki zawodu i błądzenia leżały u podstaw «naj­smutniejszej historii».”

Henryk Krzeczkowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ford Ford Madox Saga o dżentelmenie
FORD 2014, BLAUPUNKT ACD9430
FORD 2014, BLAUPUNKT ACD9430
Podłączenie zegarów elektronicznych zamiast starych analogów, samochody, ford, escort
FORD 2004, BLAUPUNKT ACD9430
Wyciszenie Fokusa, Wiedza, Auta, Ford Focus
Polski sprzęt pancerny 1918-1944, Ford T, Ford T
FORD 2002, BLAUPUNKT ACD9430
TACHOPRO TACHO SOFTWARE COMPLETE KIT FOR CHEAP OBD2 OBD VW AUDI BMW MERCEDES SEAT SKODA FORD SOFTWAR
PLAN OBSŁUGI FORD MONDEO
FORD FOCUS 2000 2004
Ford Focus ST Line 2016 DE
ford ka zla praca radiootwarzacza
FORD EXP 1985
FORD FESTIVA 1989
FORD EXP 1983
FORD LTD 1985
Adolf Hitler vs Henry Ford; The Volkswagen, the Role of America as a Model, and the Failure of a Naz

więcej podobnych podstron