LONGIN JAN OKOŃ
ŚLADAMI TECUMSEHA
SCAN-dal
BOB CATALA
Samotny człowiek zatrzymał muła pod kępą klonów rosnących na łagodnym wzniesieniu. Nie obute stopy jeźdźca wyglądające z przykrótkich spodni sięgały prawie ziemi. Skąpa, wyblakła od słońca i deszczów opończa nie mogła okryć szerokiej i muskularnej piersi. Wełniste włosy, duże wargi, spłaszczony nos i hebanowa barwa skóry zdradzały Murzyna.
Osłonił ręką oczy i uważnie obserwował okolice. Na lewo z szumem toczyła swe wody Alabama River. Przed nim, na południu, biegły ginąc w przymglonej błękitem dali rozległe plantacje indygo i bawełny. Ponad krzewami rysowały się wysokie budowle.
Murzyn zachęcająco klepnął dłonią zwierzę i bez pośpiechu ruszył przez sawannę. Brodząc w nabrzmiałych wiosennymi sokami trawach wymijał rozrosłe krzaki i pojedyncze drzewa. Zjechał w podmokłą nieckę, pełną tu i ówdzie błotnistych bajor. Nogi muła grzęzły w miękkim gruncie, z trudem brnął naprzód. Wytaszczył wreszcie swego pana na suchą, porośniętą trawą równinę. Uprawne pola poczęły się zbliżać. Pośród zieleni krzaków Murzyn dostrzegał sylwetki pracujących ludzi. Nie zmienił kierunku, zdążał właśnie w ich stronę.
Nagle uszy zwierzęcia poruszyły się ostrzegawczo. Podróżny ogarnął wzrokiem trawiastą przestrzeń. Na jeden moment twarz mu sposępniała, a ręka odruchowo spoczęła na rękojeści maczety wiszącej u pasa. Od wschodu zbliżali się ku niemu jacyś jeźdźcy. Odległość nie pozwoliła odróżnić, kim są: żołnierzami Unii czy Anglii, Indianami czy bandą trampów?
Czasy były niespokojne. Na rozległych terenach od Zatoki Meksykańskiej po kamienne pasmo Appalachów, od Missisipi po wybrzeże Atlantyku szalała wojenna pożogą. Kogokolwiek reprezentowali jeźdźcy, spotkanie z nimi nie mogło być bezpieczne ani przyjemne, zwłaszcza dla samotnego Murzyna. Czarnoskóry ponaglił więc zwierzę okrzykami i uderzeniami pięt, żeby tylko dopaść bawełnianych pól.
Muł dobywał z siebie wszystkich sił. Kark spływał mu potem; szeroko otwierał chrapy, ciężko chwytając powietrze, z pyska ściekała piana. Biegł coraz wolniej.
Jeźdźcy mknęli wyciągniętym galopem. Jeszcze kilka minut szaleńczego wyścigu i Murzyn zrozumiał, że nie zdoła uniknąć spotkania. Nadjeżdżający zacieśniali wokół niego pierścień. Rozpoznał mundury amerykańskich żołnierzy.
Ze sztucerami gotowymi do strzału gwałtownie osadzili wierzchowce kilkanaście jardów przed samotnym Murzynem, który także zatrzymał zmęczonego muła. Ludzie w milczeniu spoglądali na siebie dłuższą chwilę.
- Kim jesteś? - spytał wreszcie jasnowłosy porucznik, patrząc na maczetę wiszącą u boku Murzyna.
- Sambo, wyzwoleniec, panie - odparł czarny poprawną angielszczyzną, pochylając z pokorą głowę.
- Wyzwoleńcom też nie wolno nosić broni - w głosie oficera zabrzmiała groźba.
- Puszcze i sawanny roją się od zwierza, jakże wędrować bez maczety?
Ogorzały mężczyzna w stroju trapera pochylił się w stronę porucznika i coś mu cicho szeptał.
- Yes - cyniczny Uśmiech rozszerzył małą twarz oficera - trzeba czarnucha wybadać i... - zrobił wymowny gest ręką i spytał: - Muła i broń kupiłeś? Za co?
- Otrzymałem od swego pana, który obdarzył mnie wolnością.
- Któż to taki?
- Ted Sandusky z Harrodsburgh.
- Właściciel faktorii? - spytał traper.
- Tak, panie.
- Dokąd śpieszysz?
- Do jaśnie pana Calhouna.
- Kłamiesz!
- Mówię prawdę, panie - Murzyn uśmiechnął się błyskając bielą zębów. - Wiozę list...
- Pokaż! - rozkazał porucznik.
Sambo podjechał bliżej i ze skrytki w opończy wyciągnął zawinięty w zwierzęcy pęcherz papier.
- Patrzcie, Crockett, rzeczywiście list do Calhouna od Henry'ego Claya - zdziwił się trochę porucznik, po czym zwrócił się do Murzyna: - Kto powierzył ci ten list?
- Mój pan.
- Dlaczego właśnie tobie?
- Sambo uczciwy, nie zawiedzie.
- Dalej pojedziesz z nami - powiedział oficer. - Sam oddam list Johnowi Calhounowi. W drogę!
Wjechali na szeroki trakt przecinający plantacje. Dozorcy w szeroko-skrzydłych kapeluszach i z długimi biczami grozili co chwila niewolnikom prostującym dla wytchnienia obolałe plecy. Lśniły potem nagie torsy pracujących Murzynów.
Wyminęli sad obsypany świeżym kwieciem i zatrzymali się przed werandą okazałego domu.
- Odpoczynek, chłopcy! - zawołał porucznik oddając konia dragonowi. - Weźcie Murzyna, Davy, i chodźcie ze mną - zwrócił się do Crocketta..
Sambo zszedł z muła i z dala od żołnierzy uwiązał go do płotu oddzielającego ogród od zabudowań mieszkalnych. Zza pasa wyciągnął maczetę i wsunął ją w zielska. Ruszył za porucznikiem i traperem. Na ganku służący nisko kłaniając się spytał:
- Kogo mam zapowiedzieć mojemu panu?
- Powiesz, że przybył porucznik Van Moore i Davy Crockett - rzucił oficer.
- Dobrze, panie - służący znikł za drzwiami.
Porucznik i traper oparli się o bambusową poręcz ganku i z werandy patrzyli na pobliskie drzewka owocowe, równo ostrzyżone trawniki i klomby pełne kwiatów. Kręta ścieżka wysypana czystym żwirem prowadziła nad staw. Leciutki powiew ciągnął z południa, przyjemnie chłodząc twarze.
Sambo stał na uboczu ze spuszczoną głową. Zdawało się, że nie spostrzega niczego. W istocie jego czarne źrenice czujnie spoglądały spod przymrużonych powiek na kręcących się po rozległym podwórzu żołnierzy.
Wreszcie wrócił służący, szeroko otworzył drzwi i przesadnie kłaniając się powiedział:
- Mój pan, John Calhoun, prosi do salonu, ale bez służącego.
Moore i Crockett poszli za Murzynem, a Sambo, pozbywszy się towarzystwa białych, swobodnie usiadł na stopniach werandy.
W salonie właściciel rozległych dóbr, dwudziestosześcioletni John Galdwell Calhoun, powitał przybyłych, wskazując im wygodne fotele. Usiedli.
- Miło mi was gościć w moim domu - mówił plantator. - Czasy teraz okropne, dlatego obecność wojska działa uspokajająco. Zaraz służący wniesie napoje. Czym mogę służyć?
- Pozwólcie, sir, że moi żołnierze odpoczną w farmie - poprosił Moore. - Mieliśmy wczoraj potyczkę z Seminolami i z bandą murzyńskich buntowników. Wojsko musi odetchnąć.
- Proszę. Niczego waszym ludziom nie zbraknie - odparł z uśmiechem Calhoun. - Służba przygotuje coś do zjedzenia...
- Thank you.
Ubrana na biało Murzynka wniosła na tacy pękaty gąsiorek ze szklanymi pucharami. Postawiwszy to wszystko na stole napełniła kielichy rubinowe połyskującym płynem i z ukłonem czekała na dalsze rozkazy.
- Przygotujcie, i to szybko, posiłek dla żołnierzy - polecił Calhoun. - Stajenni niech zajmą się końmi dragonów. Rozumiesz, Betty?
- Tak, panie.
- Jak będziesz potrzebna, zawołam.
Murzynka opuściła salon. Plantator biorąc w rękę puchar zwrócił się do gości:
- Chłodne i musujące wino, panowie, jest dobre na wszystko.
Sięgnęli po szkło. Moore sączył wolniutko czerwony płyn, a Crockett wychylił od razu całą zawartość.
- Spotkaliśmy w drodze Murzyna - zaczął porucznik. - Mówi, że nazywa się Sambo i jest wyzwoleńcem. Niósł dla was, sir, list. Nie ufam czarnym. Może to podstęp? - Wyciągnął z kieszeni munduru papier i podając go Calhounowi, dodał: - Pan sam stwierdzi autentyczność listu. Będę spokojniejszy.
Plantator otworzył kopertę.
- Od Henry’ego Claya? - zdziwił się. - On poczty nie wysyła Murzynami.
Rozłożywszy kartkę zagłębił się w czytanie. Crockett tymczasem nalał sobie nową porcję z gąsiorka, a Moore oglądał misternie ryte na ściankach kielicha kwiaty i Ustki jakiejś rośliny.
Calhoun odłożył list. Powiedział w zamyśleniu:
- Pismo nie budzi wątpliwości. To Clay mnie wzywa w pilnych sprawach do Charlestonu. Tylko dlaczego przesyłkę przyniósł Murzyn?
- Podobno otrzymał ją od Sandusky’ego z Harrodsburgfe. Znacie, sir, tego człowieka? - spytał Crockett.
- Ze słyszenia. Moi ludzie kupują towary w jego faktorii.
- To nieciekawy człowiek - stwierdził Crockett. - Za bliskie stosunki utrzymuje z kolorowymi.
- Ojciec mój znał całą rodzinę Sandusky'ch - odparł Calhoun. - Opowiadał o nich wiele dobrego. Traper wzruszył ramionami i znowu sięgnął po wino.
- Warto porozmawiać z Murzynem - zauważył Moore. - Może wytłumaczy niejasne dla nas sprawy.
Calhoun przytaknął ruchem głowy i wychylając się z fotela pociągnął wiszący przy ścianie sznurek. Rozległ się delikatny dźwięk dzwonka. W drzwiach stanęła Betty.
- Przywołaj tu czekającego na ganku Murzyna.
Służąca wyszła. Po chwili Sambo zjawił się w salonie i nisko ukłoniwszy się stał w służalczej pozie. Wiedział, jak się zachować w domu właściciela paru tysięcy czarnych niewolników pracujących na olbrzymich plantacjach. Uśmiechał się, z udaną ufnością spoglądając prosto w oczy Calhouna.
Farmer zlustrował go taksującym wzrokiem. Widać ocena wypadła pomyślnie, bo niemal przyjaźnie spytał:
- Jak to się stało, że twój pan powierzył ci list do mnie?
- Byliśmy w drodze, sir - odparł Sambo. - W pobliżu Chattanooga, nad Tennessee River, Indianie napadli na oddział dragonów. Jeden z żołnierzy ranny w szyję uciekając przed czerwonoskórymi natknął się na nas...
- To znaczy na kogo? - przerwał szorstko Moore.
- Na mister Sandusky'ego i na mnie, sir.
- I co dalej?
- Żołnierz wkrótce zmarł z upływu krwi; przed śmiercią oddał Sandusky'emu list. Mówił, że to pilna i ważna przesyłka.
- Dlaczego twój pan nie przybył tutaj z tobą? - Calhoun badawczo patrzył w oczy Samby.
- Musiał śpieszyć do Atlanty.
- Po co?
- Nie wiem, panie.
- Jesteś wyzwoleńcem?
- Yes.
- Masz pismo nadające ci wolność?
- Mam - Sambo wyjął dokument i chciał zbliżyć się do stołu.
- Nie trzeba - Całhoun ruchem ręki zatrzymał Murzyna. - Macie, panowie, pytania? - zwrócił się do Moore'a i Crocketta.
- Nie.
- Możesz pożywić się i przenocować w baraku dla niewolników - powiedział łaskawie plantator.
- Dzięki, sir. Sambo musi wracać.
- Nie skorzystasz z gościny?
- Nie, panie.
- Możesz wobec tego odejść.
Murzyn nisko pokłonił się i opuścił salon. Zszedł z werandy. Spośród wysokich traw rosnących pod płotem bez pośpiechu wyciągnął maczetę i odwiązawszy muła ujął go za uzdę. Minął odpoczywających na trawnikach żołnierzy, obszedł pięknie wyplantowaną aleją sad i znalazł się na trakcie biegnącym przez uprawne pola. Z lewej strony ciągnęły się krzewy indygo, a z prawej bawełny. Tu w upale południa pracowali ludzie.
W miejscu, gdzie przy samej drodze gromada niewolników spulchniała ziemię, Sambo zatrzymał się, poprawiając popręgi muła. W pobliżu nie było białego dozorcy. Nie odwracając głowy od zwierzęcia, spytał najbliższego Murzyna:
- Gdzie pracuje Bob Catala?
Niewolnik ukradkiem przyjrzał się Sambie, skinął mu przyjaźnie głową i odpowiedział przyciszonym głosem:
- Znajdziesz go w pobliżu Błękitnego Stawu.
- Dziękuję, Tytusie.
Sambo dosiadł muła i ruszył stępa. Czuł na sobie przyjazne spojrzenia współbraci. Od dwóch lat był emisariuszem Denmarka Yeseya, przywódcy tajnego spisku przygotowującego powstanie niewolników. Z jego rozkazu docierał potajemnie prawie do wszystkich plantacji Południa.
Na drogę wjechał dozorca i uważnie przyglądał się pracującym niewolnikom. Sambo pozdrowił go i nie oglądając się wolno poczłapał dalej. Gdy został sam pośród zielonych przestrzeni, skręcił na lewo i skrajem pól podążył na zachód. Dojrzawszy na sawannie rozległe zarośla skierował muła w ich stronę, czujnie obserwując teren. Wszędzie panowała cisza. Ani śladu ludzi. Spętawszy mułowi nogi, starannie ukrył go w zaroślach. Sam pośpieszył ku plantacjom. Ostrożnie wszedł między krzewy indygo i chyłkiem, zachowując ostrożność, przemknął ku Błękitnemu Stawowi.
Najpierw usłyszał pokrzykiwania i przekleństwa dozorców, później chrzęsty i szelesty pracujących ludzi. Jeszcze parę minut i przywarł za rozłożystym krzakiem. Widział Murzynów i taflę stawu połyskującą w słońcu. Dwóch dozorców kręciło się na koniach, popędzając ociekających potem niewolników.
Sambo przez moment szukał oczyma Boba Catali. Dojrzał go wśród Murzynów po drugiej stronie stawu. Nie było rady, musiał tam dotrzeć. Zachowując iście małpią zręczność zaczął okrążać jeziorko. Minęło sporo czasu, nim zmęczony legł tuż za pracującymi. Rozchylił gałęzie krzewu i cicho zawołał do najbliższego Murzyna:
- Hej, Scipio, tu Sambo. Chcę mówić z Bobem.
Niewolnik obcierając dłonią pot z czoła badawczo popatrzył w stronę mówiącego, poznał go, bo nikły uśmiech przemknął mu po twarzy, i lekko skinął głową. Sambo ukrył się w gęstwinie liści. Teraz musiał czekać. Wiedział, że Catala będzie powiadomiony i przyjdzie, jak tylko dozorcy oddalą się lub zaistnieje ku temu sposobność.
Sambo wygodnie wyciągnął się na ziemi. Czas się mu dłużył. Początkowo przyglądał się ciężko pracującym kobietom, później śledził lot samotnego jastrzębia i wdychał zapach krzewów indygo. Ciepło słoneczne dopełniło reszty, począł morzyć go sen. Przetarł oczy. Nie mógł sobie pozwolić na taką przyjemność. Cóż by się stało, gdyby znaleziono go śpiącego...
Wtem przekleństwa dozorcy, trzask bicza i okrzyki bólu przerwały spokój. Sambo wyjrzał zza krzewów. Zobaczył dozorcę bijącego kobietę po nagich plecach. Usiłowała uciekać. Dopadł ją na koniu i długi rzemienny bat trzasnął nieszczęśliwą przez głowę. Upadła na brzegu stawu.
- Suko! - ryczał dozorca. - Wody ci się chce? Oduczę cię lenistwa, czarna diablico!
Bicz strzelił jeszcze raz.
- Wstawaj! - krzyknął oprawca.
Murzynka nie poruszyła się. Znowu świsnął rzemień.
- Wstajesz? Odpowiedział mu cichy jęk.
- Zostaw ją, Zeb - zawołał nadjeżdżający drugi dozorca. - Straciła pewnie przytomność.
- A niech ją szlag...
- Uważaj, Zeb. Calhoun poleca karać lenistwo, ale nie zabijać. Ta Murzynka kosztowała w Nowym Orleanie tysiąc pięćset dolarów. Rozumiesz?
Zeb splunął z przekleństwem i nie odpowiedziawszy rozglądał się po niewolnikach.
- Bob! - krzyknął rozkazująco. - Będziesz pracował teraz za siebie i za nią. Robota musi być wykonana.
Wysoki Murzyn podniósł się i z pokorą, kalecząc język angielski odpowiedział:
- Bob zrobić.
- Idź na jej miejsce. Do zmierzchu skończysz jej i swoją pracę.
Bob Catala schylił się po narzędzia i pobiegł na poletko Murzynki. Energicznie przystąpił do spulchniania ziemi i niszczenia chwastów. Dozorcy tymczasem oblali wodą zmaltretowaną niewolnicę i ze śmiechem opowiadali sobie jakieś dowcipy.
Sambo wykorzystując sytuację podszedł w pobliże Catali, rozchylił gałęzie.
- Mówi do ciebie Sambo - zawołał cicho. - Słuchaj uważnie.
- Ja słuchać - Murzyn nie przerywając pracy zbliżył się do ukrytego za krzakiem emisariusza.
- Naczelnik cię pozdrawia - ciągnął Sambo. - Bądź z ludźmi gotów. Flota brytyjska krąży u wybrzeży Unii, wojska kanadyjskie biją Amerykanów. Seminole walczą... Czas się zbliża... Rozumiesz?
- Tak.
- Werbuj nowych ludzi... Zostawiam ci tu pod krzakiem pismo. Przybijesz je na ścianie domu Calhouna. Masz pytania?
- Nie.
- Będę nocował dzisiaj w zaroślach na sawannie. Tam gdzie zawsze. Gdybyś coś miał do mnie, przyjdź w nocy albo wyślij kogoś.
- Dobrze.
- Bądź ostrożny, Bobie. Do zobaczenia.
- Bob żegnać przyjaciela.
Sambo zaczął się ostrożnie wycofywać. W godzinę później był już obok pozostawionego muła. W plątaninie gałęzi rozpostarł opończę i ległszy na niej sięgnął do torby po kukurydziany placek.
Bob Catala podniósł złożony w czworo papier i wsunął go pod łatę naszytą na nogawce spodni. Nie miał kieszeni. Niewolnikom nie wolno było mieć żadnych schowków w ubraniu. Według obowiązujących przepisów za posiadanie jakichkolwiek skrytek w. odzieży groziła kara dwudziestu batogów na obnażone plecy. Nikt więc nie ryzykował. Natomiast łaty na starych i zniszczonych spodniach nie zwracały uwagi.
Upewniwszy się, że pismo jest niewidoczne, zaczął gorliwie pracować dalej. Zwijał się, aby przed zmierzchem wykonać robotę na dwóch poletkach. Po godzinie harówki podniósł się, wyprostował obolałe mięśnie i wyciągniętym krokiem poszedł nad staw na drugi skrawek pola. Kącikiem oka widział, że dozorca Zebulon Dools uważnie go obserwuje. Przygiął się i motyką rył zeschniętą ziemię. Mijały minuty i godziny. Słońce chyliło się ku zachodowi.
Dools z wierzchowca patrząc na Catalę dziwił się, że ten tak uczciwie, jak nigdy dotąd, pracuje. Podjechał bliżej, strzelił w powietrzu z bata i zawołał:
- Bob, ta Murzynka, która jeszcze dojść do siebie nie może, to twoja baba?
- Nie.
- Dlaczego więc tak gorliwie pracujesz?
- Bob słuchać rozkazu.
Dools zachichotał zadowolony i już miał odjechać, gdy jego bystre oczy .zatrzymały się na spodniach Murzyna. Chwilę przyglądał się uważnie, potem zeskoczył z siodła i podszedł do niewolnika.
- Bob, połóż motykę i podejdź do mnie - powiedział łagodnie, ale w jego głosie brzmiała niecierpliwość.
Murzyn spełnił polecenie. Z obawą malującą się na twarzy zbliżył się do najokrutniejszego z dozorców Calhouna. Zebulon Dools schylił się błyskawicznie i nim Bob zdołał się zorientować, pochwycił wystający spod łaty skrawek białego papieru.
- Co to? - spytał surowo, wlepiając przenikliwe spojrzenie w Murzyna.
Catala skurczył się. Twarz mu poszarzała. Oczy zabłysły białkami. Zrobił gest, jakby chciał uciekać, ale w dłoni Doolsa zalśniła lufa pistoletu.
- Kładź się, psie! - wrzasnął dozorca. - Twarzą do ziemi! Tak! Wskoczył na siodło. Ostry gwizd przeszył powietrze. Dwaj inni dozorcy nadjeżdżali wyciągniętym galopem.
- Co się stało, Zeb? - spytał jeden z nich.
- Nie wiem. Zaraz zobaczę, Cliff. Popilnuj tego czarnucha, żeby nie uciekł.
Dools rozwinął arkusz papieru. Z trudem coś sylabizował.
- Znalazłeś to u niego? - spytał Cliff Elam.
-Yes.
- Daj Timowi, on bieglejszy w piśmie - doradził.
- Czytaj, Ponzer - Zeb podał papier Timowi. Ten przebiegł oczyma rzędy liter i zbladł.
- Wiersz podżegający do buntu. Pełno w nim wyzwisk na plantatorów Południa - powiedział. - Wiązać tego psa i na farmę. Musimy wiedzieć, skąd to ma.
Dools mierzył w Catalę z pistoletu, a Cliff i Tim zeskoczywszy z koni związali Murzyna.
- Zostańcie - zwrócił się Zeb do współtowarzyszy - ja zapędzę tego łotra na farmę.
- Jedź, tylko uważaj, aby ci nie uciekł.
Dools schował do kieszeni odebrany Bobowi papier i chwyciwszy koniec sznura, którym Murzyn był skrępowany, przywiązał go do siodła. Z rozmachem uderzył Catalę biczem.
- Wstawaj! - ryknął.
Boleśnie chłostany batem Bob biegł obok wierzchowca. Zmęczony do granic wytrzymałości padł na podwórzu farmy Calhouna w pobliżu drewnianego rusztowania, wznoszącego się naprzeciw baraków dla służby i niewolników. Tu odbywały się egzekucje. Ciężko dysząc przywarł rozpalonym ciałem do szorstkiej ziemi.
- Co się stało, Zeb? - spytał stojący tu olbrzymi Kreol.
- Przy wiąż to bydlę do słupa - odparł Dools. - Nie minie go chyba... - zrobił ręką niedwuznaczny gest, wskazując przęsła szubienicy.
- Fiuuu... - zagwizdał Kreol.
- Nudziłeś się ostatnio, będziesz miał zajęcie - zjadliwie rzucił Zeb i pośpieszył w stronę domu plantatora. Kreol zbliżył się do Catali.
- Głupiś, Bob, oj, głupiś... - zagadał. - Narozrabiałeś, hę?
Murzyn milczał, jedynie piersi falowały mu przyśpieszonym oddechem. Na dziedziniec wyszło parę osób. Ze smutkiem patrzyli na spętanego Catalę.
Z godnością pozwolił Kreolowi przywiązać ręce do belki ponad głową, a stopy do dwóch kołków wbitych w ziemię. Wisiał na przegubach rąk, czekając na dalszy tok wypadków.
Dools tymczasem zameldował się u Calhouna. Farmer przyjął go niechętnie. Oparty o framugę okna ze zniecierpliwieniem patrzył na dozorcę.
- Wybaczcie, sir, że zakłócam przedwieczorny odpoczynek – tłumaczył się Zebulon - ale sprawa wydaje się poważna. Zabrałem to Bobowi Catali. Proszę... - położył na stole rozpostarty arkusz.
Calhoun bez pośpiechu pochylił się nad papierem. Przebiegł oczyma tekst ł początkowo zbladł, później spąsowiał.
- Buntownik! - pięścią uderzył w stół. - Skąd to wziął?
- Nie wiem, sir.
- Gdzie ta kanalia?
- Kazałem przywiązać go do rusztowania.
- Bić, aż powie, kto mu to dał. Rozumiesz, Dools?
- Yes, sir.
- Zwołaj ludzi i zacznij badania - Calhoun opadł na fotel. - Przyjdę tam zaraz.
Dools wyszedł z pokoju. Farmer siedział przez chwilę pełen wzburzenia, potem sięgnął po ulotkę i ponownie ją przeczytał. Zdenerwowanie go opuściło. Zadzwonił na służącą, a kiedy stanęła w progu, polecił:
- Poproś do mnie porucznika Moore’a i zwiadowcę Crocketta. Szybko!
Nie słyszał skrzypnięcia drzwi, tak głęboko był zajęty swymi myślami. Rozumiał, że coś niedobrego dzieje się wokół. Wojna od kanadyjskiej granicy przetaczała się na-południe. Większość plemion indiańskich stanęła po stronie brytyjskiej.. Jeszcze tylko brakowało buntu niewolników.
- Co za czasy - szepnął do siebie i wstał. Zaczął nerwowo chodzić po obszernym salonie. Zmierzch już wciskał się do pokoju, ostatnie blaski słońca kłady się na suficie nikłymi-pasami złota-i czerwieni. Zastukały o podłogę żołnierskie buty, weszli Van Moore i Davy Crockett.
- Stało się coś? - spytał porucznik.
- Przeczytajcie to, panowie - w głosie farmera brzmiał niepokój. - Dzisiaj znaleziono tę ulotkę u niewolnika.
Moore podniósł ze stołu kartkę papieru, głośno czytał:
„Nadciąga wreszcie zemsty dzień,
ogarnie pożar farmy i plantacje,
wytniemy białych panów w pień
za równość, prawdę i wolności rację;
powstańcie, bracia! idzie czas!
do boju wolność wzywa was...”
Porucznik przerwał. Chwile panowała cisza.
- Czytajcie dalej, sir - głos Calhouna zabrzmiał nienaturalnie.
- Znam treść tego pamfletu - odparł Moore kładąc ulotkę na stole. - Wiele tego typu wierszy krąży wśród Murzynów. Pisze je podobno jakiś wyzwoleniec o nazwisku Walker.
John Calhoun zmiął w ustach przekleństwo. Porucznik mówił dalej:
- Tylko surowością można czarnych utrzymać w ryzach. Niewolnika, który miał ten pamflet, skazałbym na śmierć.
- Podzielam to zdanie - Crockett poparł Moore’a.
- Tak też będzie - stanowczość brzmiała w głosie plantatora. - Najpierw jednak musi wyśpiewać, skąd dostał ulotkę.
- Słusznie - przytaknął porucznik.
- Chodźcie ze mną, panowie. Chcę, abyście byli świadkami przesłuchania.
- Well - zgodzili się obaj.
Obszedłszy okazałe zabudowania mieszkalne znaleźli się na dziedzińcu. Gromada Murzynów i białej służby przyglądała się egzekucji. Kreol, o twarzy sadysty, z podwiniętymi po łokcie rękawami koszuli, długą nahajką z rozmachem bił obnażone ciało Boba Catali. Gruby sznur z trzaskiem uderzał w plecy. Poprzecinana skóra broczyła krwią. Z ust Murzyna wydobywał się cichy jęk. Wisiał na uwiązanych rękach jak bezwładny wór.
Calhoun ze swymi towarzyszami zatrzymał się na uboczu. Natychmiast podbiegł doń usłużny Zebulon Dools i z cynicznym uśmiechem poinformował:
- Dotychczas nie powiedział nic, sir.
- Sam go spytam - odparł chłodnio plantator i pośpieszył w stronę skazańca. Ręką dał znak Kreolowi. Ostatnie uderzenie przecięło w poprzek plecy Boba, pozostawiając długą pręgę.
- Skąd wziąłeś ulotkę, Bob? - spytał Calhoun. Głowa Catali zwisała na piersi. Ciężko oddychał. Z popękanych warg sączyły się strużki krwi.
- Słyszysz, Bob? Mówi do ciebie twój pan. Przestaną cię chłostać, jeśli powiesz, kto dał ci papier.
Usta niewolnika drgnęły, ale Calhoun nie zdołał usłyszeć nic.
- Powtórz jeszcze raz! - zawołał farmer.
Znowu jęk.
- Nie może mówić - stwierdził Crockett.
- Calhoun zwrócił się do Doolsa:
- Yes, sir.
Ktoś chwycił kubeł i zimnym strumieniem chlusnął na obolałe ciało nieszczęśnika. Murzyn poruszył się.
- Pić - ledwie usłyszeli.
- Podajcie kubek.
Dools usłużnie pośpieszył z naczyniem. Kilka kropel zwilżyło popękane wargi i wlało się w gorączką spalony przełyk.
- Skąd wziąłeś papier? Mów! - Calhoun powtórzył pytanie.
- Bob... powiedzieć... - wykrztusił z siebie Murzyn.
- Słucham!
Głowa Catali znowu zwisła na piersiach. Zdawało się, że stracił przytomność.
- Dajcie mu jeszcze wody - polecił farmer.
Murzyn przełknął nieco płynu. Zaczał coś mówić. Wytężyli słuch, ale nic nie zrozumieli.
- Co ten czarny pies mówi? - irytował się plantator.
- Kto go tam wie? To' po murzyńsku - odparł dozorca.
- Przywołaj któregoś z niewolników, niech tłumaczy. Dools pobiegł do baraków.
- Za mocno go zbito - powiedział Moore. - Chyba nie wytrzyma do jutra.
- I tak mu śmierć sądzona - machnął ręką Calhoun.
- Nie odpowiedział na pytanie - odezwał się Crockett. - Skąd wiecie, sir, czy za pamfletem nie kryje się spisek?
- Davy ma rację - rzekł porucznik. - Nie powinien tajemnicy zabrać ze sobą.
John Calhoun, patrząc na bezwładnie wiszącego Murzyna, odparł:
- Znam go. Catala ma żelazne zdrowie, wytrzyma.
Dools tymczasem przyprowadził Scipia.
- Oni pochodzą z jednego plemienia - poinformował.
- Spytaj go, kto mu dał ulotkę - rozkazał Murzynowi plantator.
Scipio trącił Boba w ramię i gardłowo coś zagadał. Przez parę sekund panowała cisza, potem rozległ się szept:
- Bob... powiedzieć... - i znowu zdania w niezrozumiałym dla białych języku. Scipio o coś pytał i Catala mu z trudem wyjaśniał. Chciał jeszcze mówić, ale powieki zwarły mu się i głowa opadła w dół.
- Co powiedział? - Calhoun hamował swą niecierpliwość.
- On mówić, panie, że dostać ten papier od niewolnika, że on bardzo cierpieć.
- Od kogo?!
- Nie zdążyć powiedzieć. Bob zemdleć...
-.Łotrze! - wrzasnął nie panując nad soboą Calhoun.
- Scipio nie winien, panie, Scipio dobry - Murzyn padł na kolana przed swym właścicielem. - Bob mówić, że on wyznać prawdę.
- Odejdź, diable!
Niewolnik oddalił się pośpiesznie, a Calhoun, rozważywszy coś w myślach, zwrócił się do Van Moore’a.
- Czy żołnierze pańscy mogą czuwać w nocy, aby ta czarna bestia nie uciekła?
- Oczywiście, sir.
- Wobec tego proszę o straże.
- Zaraz to załatwię.
- Odetnijcie sznury od belki - zwrócił się do Doolsa i Kreola. - Skrępujcie mu ręce w przegubach. Przywiązany nogami do kołków nie ucieknie, a trochę odpocznie przez noc leżąc na ziemi. Jutro, jeśli powie prawdę, będzie miał szybką śmierć, a gdy będzie milczał, to... - Calhoun nie dokończył i odwróciwszy się poszedł do domu.
Sambo otworzył oczy. Czyżby mu się zdawało? Nad nim iskrzyły się gwiazdy. Z wiklin i chaszczy płynęły szmery i trzaski żerujących owadów i nocnego ptactwa. Wiatr nie poruszał krzewów. Prawie całkowita cisza okrywała rozległą sawannę.
Gdzieś w pobliżu żałośnie zaszczekał kujot. Sambo zrzucił z siebie derkę, przetarł zaspane oczy i chwyciwszy maczetę poszedł na skraj zarośli. Rozchylił ostrożnie wysokie gałęzie. Spojrzał w mroczną dal rozjaśnioną tylko gwiazdami. Wśród traw majaczyły niewyraźne sylwetki dwóch koni. Murzyn mocniej ścisnął palce na rękojeści maczety. Uważnie obserwował zwierzęta. Na grzbiecie jednego z nich dojrzał człowieka.
- Kie licho? - szepnął zaskoczony. Nie spodziewał się jeźdźców, raczej kogoś z pieszych niewolników Calhouna. Sambo zawahał się chwilę, po czym włożył dwa palce w usta i rzucił w przestrzeń wilcze wołanie. Konie ruszyły w jego stronę.
- Hej, Sambo! - w nocnej ciszy rozległ się przyciszony głos.
- Tu jestem!
Z konia zsunął się Murzyn i stanął przed wyzwoleńcem.
- Scipio! - odezwał się uradowany Sambo. - Skąd i po co te konie? - w pytaniu brzmiała ciekawość.
- Ja ukraść - szepnął przybyły i rozglądając się po mrocznej sawannie, dodał: - Ty schować wierzchowce.
Sambo bez słowa schwycił zwierzęta za uzdy i powiedział:
- Chodź!
Weszli w krzewy. Po chwili konie stanęły obok muła, a Sambo, wskazują derkę, poprosił:
- Siadaj, Scipio, i mów. Co się stało?
Murzyn usiadłszy chaotycznie opowiedział o przechwyceniu ulotki i katowaniu Catali.
- Mówisz, że Bob nie zdradził?
- Nie.
- On ci powiedział, gdzie mnie znaleźć?
- Tak. My mówić w naszym języku. Bob bardzo wierzyć w twoją pomoc.
- Jutro chcą go powiesić?
- Tak mówić Calhoun.
- Dranie! - Sambo zacisnął pięści aż do bólu. - Ilu żołnierzy pilnuje Boba?
- Dwóch.
- Nikt więcej?
- I ten pies, Kreol Perez.
- Opowiedz mi jeszcze raz dokładnie o wszystkim.
Scipio znowu przedstawił przebieg wypadków i opisał kradzież koni, która przy pomocy czarnych współbraci nie przedstawiała większych trudności.
- Przyprowadziłeś dwa wierzchowce - odezwał się Sambo. - Jeden dla Catali, a drugi dla siebie?
- Tak.
- Dobrze zrobiłeś, Scipio - pochwalił - uciekając z Bobem przyjmiesz całą winę na siebie, inni nie będą cierpieć. Zastanówmy się teraz nad uwolnieniem Boba - Sambo zamyślił się przez parę sekund. - Mówisz, że bracia ze spisku pomogą?
- Oni obiecać.
Jeszcze jakiś czas rozmawiali, ustalając szczegóły akcji, potem podążyli na farmę Calhouna. Wśród bawełnianych krzewów ukryli muła i wierzchowce. Zachowując ostrożność podkradli się pod barak niewolników. Tu Sambo pod osłoną zgromadzonego na opał drzewa obserwował dziedziniec.
Jeden z żołnierzy przechadzał się wzdłuż baraku, a drugi obok leżącego na ziemi Catali. Kreol niemal na środku dziedzińca siedział na pieńku do rąbania drew. Musiał aż tam zataszczyć pniak spod sągów, żeby widzieć cały plac. Był zbyt leniwy, aby chodzić. Teraz wygodnie rozsiadłszy się ćmił fajkę.
- Ja załatwię żołnierza przy baraku - szepnął Sambo do Scipia. - Dalej według planu, pamiętaj!
- Ja pamiętać.
Sambo niepostrzeżenie przemknął między stertami drzewa a budynkiem. Przywarł w cieniu do ściany. Postrzępiony obłok przesłonił gwiazdy i sierp księżyca. Mrok zgęstniał. Żołnierz odwrócił się plecami do przyczajonego Murzyna. Wtedy Sambo bezszelestnie dopadł go i prawym ramieniem opasawszy mu gardło, lewą ręką chwycił karabin. Szamotali się chwilę, po czym upadli na ziemię. Murzyn przygniótł kolanami pierś białego, nie wypuszczając ze stalowego uścisku szyi. Kiedy żołnierz stracił przytomność, zarzucił go na plecy i poniósł pomiędzy sagi drzewa. Tu, związawszy ręce i nogi, zakneblował mu usta. Zabrał broń i amunicję. Dał znak Scipiowi. Widział, jak Murzyn stanął w drzwiach baraku i zawołał:
- Hej, Perez, ty przyjść.
- Czego? - Kreol wolno podniósł się z pniaka.
- Scipio ci coś pokazać...
- Żeby cię diabli! - zaklął i pykając z fajki powlókł się do baraku.
Sambo ujrzał poza Scipiem, za lekko uchylonymi drzwiami głowy przyczajonych Murzynów. Zrozumiał, że to koniec z katem Perezem. Nie czekając na wyniki zajścia, obiegł dziedziniec kryjąc się w cieniu drzew. Gdy Kreol znikł za drzwiami baraku, Sambo wyskoczył ze strzelbą na wolną przestrzeń i kilkoma skokami dopadł wartownika.
- Ręce do góry! - groźnie zawołał.
Żołnierz zamarł w bezruchu. Był zaskoczony. Chciał ściągnąć z ramienia sztucer, ale ujrzawszy skierowaną w siebie lufę powoli podniósł ramiona.
- Krzykniesz lub zrobisz najmniejszy ruch, strzelę! - stanowczo powiedział Sambo. - Odwróć się!
Posłusznie wykonał rozkaz. Po chwili stał przywiązany do rusztowania z ustami omotanymi własną chustką. Sambo zaś podbiegł do Catali i poprzecinał mu więzy.
- Możesz wstać, Bob?
Murzyn z wysiłkiem dźwignął się.
- Ja ci dziękować - szepnął, radośnie błyskając białkami oczu.
Sambo podtrzymując go powlókł się przez dziedziniec. Wśród sągów drzewa czekał już Scipio. Ujęli Catalę .pod ramiona i śpiesząc szli ku plantacji. W pół godziny później dosiadłszy wierzchowców cwałowali ku rozległej sawannie. Świtało, gdy dotarli do Alabama River i przeprawiwszy się na drugi brzeg, klucząc jakiś czas w nadrzecznych szuwarach dla znrylenia pogoni, skręcili na północ, w kierunku Tennessee River.
Nie spostrzegli, aby ktokolwiek szedł ich tropem. Mimo to omijali osady j miasta, zatrzymując się jedynie na krótkie postoje. Gdy przebyli koryto rzeki Black Warrior, poczuli się bezpieczniej. Teraz trochę dłużej obozowali nad brzegami jezior i strumieni. Musieli przecież ułożyć dalsze plany swej podróży.
Chcieli dotrzeć do kwatery Denmarka Yeseya - organizatora murzyńskiego powstania. Nikt jednak nie znał miejsca jego pobytu. Sambo słyszał, że podobno miał przebywać gdzieś w okolicach Saint Louis. Odnaleźć go na rozległych pustkowiach nie było prosto, zwłaszcza że stale ukrywając się zmieniał nazwiska. W ostateczności zdecydowani byli przyłączyć się do Seminolów lub Kriksów, którzy chętnie dawali schronienie zbiegłym niewolnikom.
Rany na plecach Boba systematycznie okładane świeżymi liśćmi ziół Zasklepiły się i przestały boleć. Catala jak mógł okazywał towarzyszom wdzięczność za pomoc w ucieczce i troskę o jego zdrowie. Coś go jednak dręczyło, bo zazwyczaj był milczący. Zapytany pewnego wieczoru przy kolacji o powód zadumy, z prostotą odparł:
- Bob myśleć o walce za wolność i równość czarnych...
Mijały dni. W którymś tygodniu podróży znaleźli się na pofałdowanej lekkimi wzniesieniami prerii. Słońce świeciło oślepiającym blaskiem, a czyste jak kryształ powietrze odsłaniało rozległą dal. Sambo dostrzegł na horyzoncie smugę lasów.
- Spójrzcie! - powiedział. - Puszcza przed nami. Tam płynie Tennessee River.
- Las być bezpieczny - z uśmiechem stwierdził Scipio.
Bob mu przytaknął i popędzili zwierzęta. Około południa wjechali na wzniesienie górujące ponad innymi. Zatrzymali się tam na moment, uważnie obserwując step. Wokół kołysały się trawy niczym zielenią falujący ocean.
Sambo przesłonił reką oczy i długo spoglądał na szlak, który przebyli.
- Za nami ludzie - powiedział niespokojnie, wskazując na widnokrąg.
Wśród traw dostrzegli szereg ruchomych punktów.
- Może to dzikie mustangi? - rzucił Bob.
- Wątpię - odparł Sambo. - To mogą być Indianie albo... pościg. Za szybko się poruszają.
- My śpieszyć do lasu - zawołał Scipio.
- Masz rację. W puszczy jest się samemu niewidocznym i łatwo zatrzeć za sobą ślady. Śpieszmy.
Gnali, ile. sił starczyło zwierzętom. Muł nie nadążał za wierzchowcami, dlatego Sambo zostawał w tyle. Musieli więc zwalniać bieg koni. Z grzbietów wzniesień widzieli coraz wyraźniej jadących za nimi ludzi. Bystry wzrok Samby rozpoznał wreszcie żołnierskie mundury. Nie mieli już wątpliwości. To była pogoń.
Pędzili jak szaleni do zbawczego niedalekiego lasu. Słońce na zachodzie leżało na horyzoncie. Za dwie godziny zapadnie noc... Sambo spojrzał do tyłu. Jeźdźcy rozsypali się w tyralierę. Z każdą minutą byli coraz bliżej.
- Szybciej! - krzyknął z rozpaczą i piętami zaczął bić boki muła.
Piana pokryła sierść wierzchowców. Mieli ze dwie mile do zbawczych drzew, gdy poza nimi zagrzmiały sztucery. Kule gwiżdżąc cięły powietrze. Bob i Scipio wysforowali się do przodu, Sambo z trudem nadążał za nimi. Wtem muł zachwiał się i runął zrzucając z siebie Murzyna. Obficie krwawiąc tarzał się po murawie.
Sambo ukląkł ściskając w dłoni maczetę. Widział nadjeżdżających żołnierzy Unii. Zastanawiał się, co mu czynić wypada: uciekać pieszo czy stoczyć ostatnią walkę. W jednym i drugim wypadku nie miał szans... Żałował, że oddał Bobowi sztucer.
Nagle od strony puszczy zagrzechotała palba wystrzałów i spoza drzew wypadli indiańscy jeźdźcy i przecwałowali obok Samby. Bojowy krzyk echo poniosło w dal. Amerykanie zatrzymawszy wierzchowce zawrócili. Murzyn obtarł spocone czoło. Uśmiechnął się z ulgą. Byli uratowani.
NAD ME-SI-KSE-PE
Tam, gdzie Ohio wlewa swe wody w potężne koryto Missisipi, na obszernej łące, osłoniętej od wschodu i północy odwiecznym borem, obozowali Indianie. Obok barwnych stożków tipi stały pośpiesznie wyplecione z prętów i nadrzecznych szuwarów wigwamy. Płonęły liczne ogniska. Wszędzie kręcili się wojownicy. Gromada półnagich Irokezów, z dokładnie wygolonymi po bokach głowami i biegnącymi przez środek czaszki grzebieniami włosów, debatowała z Delawarami w jelenich bluzach. Nieco dalej, przy nikłych płomykach ognia z majestatyczną godnością siedzieli Kriksowie z wpiętymi w bujne włosy piórami ptaków i z ożywieniem rozmawiali z Seminolami, u których plemienne stroje przemieszały się już z europejskimi tkaninami. Na wysokim brzegu spienionej rzeki stało kilku Murzynów. Obok nich przeszli wysmukli Szoktawowie, dźwigając zawieszonego na drągu upolowanego karibu.
W głębi obozowiska odezwał się nagle głuchy głos bębna. Dudnił rytmicznie, roznosząc wokoło dziwną, pełną niepokoju monotonię. Tu i ówdzie podniosły się spośród siedzących postacie wodzów, inni wychodzili z chat, przerywali towarzyskie rozmowy, śpiesząc ku środkowi naprędce skleconego osiedla. Na wielkim placu oczekiwali w milczeniu rozpoczęcia Rady Starszych.
Zbliżył się wreszcie szaman Kriksów, Czarny Niedźwiedź, w towarzystwie McGillivraya, który przybrał imię Króla Królów, podszedł Ryszard Kos - znany wśród czerwonoskórych pod nazwiskiem Czerwonego Serca, oraz Menewa - młody wódz, wsławiony walkami u boku Tecumseha.
Oczy wszystkich z szacunkiem zwróciły się na przybyłych. Sędziwy szaman z pietyzmem i nabożną czcią począł napełniać kinnikinickiem cybuch kalumetu. Potem wstał, aby zapalić fajkę wygrzebanym z ogniska węgielkiem. Wtedy zauważył kilkudziesięciu Czirokezów jadących przez obozowisko. Na ich czele podążali: Sekwoja - najświatlejszy Indianin Południa, Szactas - wojenny naczelnik plemienia, trzech Murzynów i biały traper. Szaman znieruchomiał, fajkę wyciągnął przed siebie, patrząc w stronę nowo przybywających. Nikt nie poruszył się, choć wszyscy słyszeli stąpania koni, nikt nie odwrócił głowy, aby zaspokoić ciekawość... Cisza niepodzielnie panowała nad Placem Rady.
Sekwoja i Szactas zeskoczyli z mustangów i oddali je pod opiekę wojownikom. Coś powiedzieli traperowi i Murzynom, bo ci zsiadłszy z wierzchowców poszli za Czirokezami. W milczeniu zajęli miejsca w kręgu Rady.
Czarny Niedźwiedź wolno zapalił fajkęi wydmuchawszy dym wcztery strony świata, w niebo i ziemię, powiedział:
- Bracia! Gicze Manitou zgromadził nas u brzegu Me-si-kse-pe, abyśmy radzili nad dalszą walką z Miczi-malsa. Lud Kriksów i Seminolów pozostaje wierny wielkim dążeniom Tecumseha - szaman przerwał, jak gdyby dając zgromadzonym czas do namysłu, po czym dokończył: - Widzę wśród nas wodzów różnych plemion, nawet Siewcę Kukurydzy, jednego z naczelników Irokezów, którzy swoim orężem służą Długim Nożom... Ktokolwiek z obecnych jest przyjacielem Miczi-malsa, niech opuści Plac Rady. Nie może dotknąć świętego kalumetu. Hugh.
Przez kilka sekund nikt się nie odezwał. Wreszcie podniósł się Irokez.
- Był czas - zaczął z godnością - że plemiona Seneków, Mohawków, Kajugów, Oneidów, Onondagów, a nawet Delawarów tworzyły Ligę Irokezów. Wtedy panował Wielki Pokój. Tecumseh stworzył konfederację Związku Oporu, ale sam zginął pokonany przez Długie Noże i wojowników Czujnego Bobra. Czy nie pora, o bracia, złączyć się z Irokezami?
Czarny Niedźwiedź nie poruszył się. Czekał. Dostrzegłszy wzniesioną rękę McIntosha, skinął mu przyzwalająco głową. Metys energicznie powstał.
- Przed laty byłem przeciwnikiem idei Tecumseha - mówił podniecony - i miałem słuszność. Skacząca Puma nie żyje, wiele plemion porzuciło konfederację. Wojna z Miczi-malsa nie ma sensu... Popieram Siewcę Kukurydzy. Hugh.
Poradlona siatką zmarszczek twarz sędziwego szamana nie poruszyła się. Stał z żarzącym się cybuchem kalumetu. Nikt jednak nie usiłował zabrać głosu, wobec czego Czarny Niedźwiedź zwrócił się do McIntosha i Siewcy Kukurydzy:
- Mój brat, William, i wódz Irokezów nie łączą swych myśli i serc z nami, niech więc opuszczą Plac Rady i wojenny obóz zjednoczonych plemion. - Starzec powiódł wzrokiem po zgromadzonych i spytał: - Czy taka jest wola Rady Starszych?
Głowy wodzów i szamanów zgodnie pochyliły się na znak aprobaty. William Mclntosh zerwał się, jego małe oczy błysnęły spod zmarszczonych gniewem brwi. Krzyknął:
- Odchodzę!...
Zawahał się, chciał coś jeszcze powiedzieć, ale tylko zaklął pod nosem i wyszedł z kręgu Rady. Za nim podąży Siewca Kukurydzy. Czarny Niedźwiedź, nie spojrzawszy nawet za odchodzącymi, podszedł do Króla Królów i wręczając mu kalumet, powiedział:
- Niech wielki naczelnik Kriksów wypowie swoje myśli. Hugh. McGillivray wstał, ogarnął oczyma siedzących i zaczął:
- W roku 1811 przybył do Tukhabatchee sagamore Tecumseh. Przywiózł ze sobą znaki Związku Oporu. Wtedy zastanawiałem się nad słusznością drogi obranej przez wielkiego Szawaneza. Czy pamiętacie, bracia Kriksowie? - McGillivray zamilkł, dając słuchającym czas na sięgnięcie pamięcią do tamtych wydarzeń. Dziś wszyscy wiemy, że Puma Gotowa do Skoku miał rację. Ubiegłej jesieni backwoodsmeni zażądali od Kriksów i Seminolów, Czirokezów i Szoktawów opuszczenia ziemi przodków, bo chcą uprawiać na naszych preriach i sawannach bawełnę i ryż, indygo i tytoń. Gdy odmówiliśmy, pustoszą nasze wioski, napadają na obozy, palą i mordują... Nie ma wśród nas mądrego Tecumseha, ale żyje jego prorocza myśl, a wojenny topór szaleje na ziemi Miczi-malsa. W wojnie Unii z Kanadą rozstrzygają się także losy czerwonych plemion. Radźmy, o bracia, co czynić nam wypada. Hugh.
Pociągnął z fajki i wydmuchawszy dym zgodnie z obyczajem podał ją Menewie. Młody wódz kriksańskiego szczepu znad rzeki Tallapoosa, podniósłszy się z godnością, przemówił:
- Bracia, walczyłem u boku wielkiego Tecumseha, który był Szawane-zem, ale kochał jednako wszystkie plemiona czerwonych ludów. Zginął jak bohater. Wiecie, co powiedział przed śmiercią? - W czarnych źrenicach starszyzny czaiła się ciekawość. - Przed bitwą nad Thames River tak mówił sagamore: „Gdy zbraknie Tecumseha, pamiętajcie, że jedno plemię jest jak patyk, który byle wiatr złamie, a związane konfederacją plemiona są jak wiązka, której nie potrafi przełamać najsilniejszy mocarz... Prowadźcie dzieło Skaczącej Pumy do końca, aż odbierzecie białym najeźdźcom ziemie naszych ojców i dziadów”. Tak uczył wielki sachem. O bracia, pójdźmy śladami wielkiego Tecumseha.
Menewa przekazał kalumet siedzącemu obok Ryszardowi Kosowi, który wstając przygładził bujne, dawno nie strzyżone włosy. Jego spłowiałe w słońcu, podniszczone ubranie świadczyło o trudach dalekiej podróży. - Bracia! - zaczął w języku Szawanezów. - Los złączył mnie z Tecumsehem i pozostanę wierny jego dalekosiężnej idei. W sojuszu z Wielką Brytanią możemy zwyciężyć. Wiecie, że wzdłuż wybrzeży Atlantyku i w Zatoce Meksykańskiej pływają angielskie okręty wojenne. Silna armia, wśród której jest wielu żołnierzy z mojej ojczyzny, z Polski, bije się w pobliżu Waszyngtonu, stolicy Unii. Zjednoczonymi siłami on musimy gromić wroga na całym terenie Unii. To pomoże kanadyjskim wojskom w prowadzeniu wojny. Wyrażam uznanie dla Króla i naczelników plemion Południa, którzy bystrością swych umysłów dostrzec cel toczących się zmagań...
Fajka krążyła dalej. Kwieciście przemawiał Weatherford, wódz Seminolów, Wielki Wojownik - zastępca McGillivraya, Sekwoja - mędrzec Czirokezów, Czarna Strzała - wódz Seneków, wsławiony walkami u boku Tecumseha, Took-suh - od niedawna wódz Szawanezów i jego zastępca Najle-umoc, kilku szamanów. Wreszcie kalumet dotarł do rąk Szactasa, wodza Czirokezów, który podniósłszy twarz ku słońcu długo stał z zamkniętymi powiekami. Później, niemal cedząc słowa, przemówił:
- Do wioski Czirokezów przybył poseł Agolaszima, siedzący tu koło mnie. Harmonijny Głos przywiódł go do wojennego obozu nad Me-si-kse-pe i Ohio. Niech Rada Starszych wysłucha jego słów... W drodze Wojownicy Szactasa przyszli z pomocą trzem czarnym mężom ściganym przez Miczi-malsa - wódz wskazał Murzynów. - Oni także mają ciekawe wieści. Wysłuchajmy, bracia, mowy przyjaciół. Hugh.
Krąg posągowych postaci z zainteresowaniem zwrócił spojrzenia na Murzynów i białego, który właśnie przyjąwszy kalumet powstał.
- Czerwoni bracia - zaczął - nazywam się Kid Lupton. Przybywam do was z rozkazu generała Pakenhama, który teraz jest na Jamajce. Król Wielkiej Brytanii, władający zza oceanu Kanadą, pozdrawia wodzów i szamanów Pięciu Cywilizowanych Plemion Południa i równocześnie zapewnia, że po zwycięskiej wojnie układ zawarty ze Związkiem Oporu Tecumseha będzie dotrzymany... - Weatherford pochylił się do ucha McGillivraya i coś mu szepnął. Anglik mówił dalej: - Wojska nasze, o których przed chwilą wspominał Ryszard Kos, pod dowództwem admirała George'a Cockburna rzeczywiście kierują się pod Waszyngton. Zwycięstwo musi należeć do kanadyjskich sił zbrojnych - mężczyzna na chwilę przerwał, otarł spocone czoło i dokończył: - Pochwalam przezorność Rady Starszych, rozwagę myśli i słów. Rozstrzygają się tu ważne sprawy, ale nie mówi się o planach wojennych.
Lupton wydmuchawszy dym w cztery strony świata, w niebo i ziemię przekazał kalumet Murzynowi. Podniosła się muskularna postać okryta skąpą, wyszarzałą opończą, w szerokim uśmiechu błysnęła biel zębów.
- Waleczni wodzowie i mądrością słynący szamani, zwraca się do was wyzwoleniec Sambo - zaczął. - Dzięki wojownikom Szactasa i Sekwoi, którzy przyszli nam z pomocą i odpędzili ścigających nas Amerykanów, jesteśmy teraz z wami. Oto Bob Catala, jeden z przywódców przygotowujących bunt niewolników, i jego towarzysz Scipio. Obaj uciekli z farmy Calhouna. Zostaniemy tutaj, bo wasza walka jest także walką o wolność i równość Murzynów...
Pociągnął obfity haust dymu i wydmuchawszy go, jak nakazywał ceremoniał, podał fajkę następnemu. Przechodziła z rąk do rąk, ten i ów wygłosił dłuższą lub krótszą mowę, aż wreszcie kalumet obiegłszy wszystkich dotarł do Czarnego Niedźwiedzia. Szaman z nabożną czcią oczyścił cybuch i wstawszy zakończył naradę:
- O bracia, zjednoczeni wspólną troską o przyszłość naszych rodów, szczepów i plemion, podejmujemy dalszą walkę z Miczi-malsa. Niech Nabash-cisa rozświetli ścieżki wojny, a Manitou da zwycięstwo. Hugh!
Ryszard Kos mieszkał z Czarną Strzałą w wigwamie stojącym niemal na samym brzegu Missisipi. Po skończonej Radzie Starszych wygodnie rozsiadł się w chacie na grubej warstwie wiklinowej ściółki i czyścił sztucer. Wódz Seneków był jeszcze na terenie obozu. Kosowi nikt nie zakłócał samotności. Wsłuchany w majestatyczny szum wielkiej rzeki poszybował myślami do dalekiej Minnesoty, gdzie wśród przyjaznego plemienia Sauków i Foxów mieszkała umiłowana Zorza Ranna. Co teraz robi?. Czy jest mu wierna? Zajęty pracą i marzeniami nie zauważył, że kotara u drzwi lekko się uchyliła i ktoś ostrożnie wszedł. Dopiero gdy usłyszał szmer stąpań, oderwał wzrok od strzelby.
Przed nim stał chłopiec z opaską na głowie, z obnażonym do pasa torsem, boso, jedynie w skórzanych legginach. Nie wyglądał na czystej krwi Indianina, raczej na Metysa. W opalonej na brąz twarzy zapłonęły ciekawością czarne oczy.
Kos uśmiechnął się do chłopca.
- Siadaj - zaprosił.
Tamten pokręcił odmownie głową.
- Nie chcesz? Dlaczego?
- Nie godzi się siadać obok wojownika - z powagą odrzekł dość poprawną angielszczyzną.
- Przy mnie wolno ci usiąść - Kos przyjaźnie wskazał miejsce – bo masz moją zgodę. Kiedyś przecież też będziesz wojownikiem, a może nawet wodzem. W źrenicach chłopca zamigotała duma. Zadowolony z pochwały spoczął, krzyżując nogi.
- Kto nauczył cię mowy białych ludzi? - spytał Ryszard.
- Ojciec... i matka - odparł nie odrywając oczu od sztucera.
- Rozumiem. W twoich żyłach pewnie płynie krew dwóch ras. Zgadłem?
- Tak.
- Kim jesteś?
- Nie mam jeszcze imienia.
- A rodzice?
- Mój ojciec nazywa się William Powell, a matka jest córką wodza.
- Miło mi cię poznać. Ile masz lat?
Wyciągnął palce obu dłoni mówiąc:
- Dziesięć.
- To niedługo będziesz wojownikiem.
- Za dwa lata - odparł zwieszając głowę.
- Przyszedłeś do mnie z interesem?
Wzruszył dwuznacznie ramionami.
- Chciałeś pewnie popatrzeć, jak czyszczę sztucer?
- Nie. Chciałem z bliska zobaczyć białego brata wielkiego Tecumseha.
Kos uśmiechnął się.
- Jesteś jeszcze chłopcem, a mówisz z taką powagą.
- Jestem Seminolem - odrzekł z dumą. - Idę na pierwszą wojenną wyprawę podpatrywać wojowników.
Ryszard skończył robotę. Załadował sztucer i powiesił go na palu podtrzymującym dach chaty.
- Jesteś głodny? W kociołku jest kukurydza i mięso, możesz się posilić.
- Najem się w swoim wigwamie - odpowiedział i szybko spytał: - Dlaczego biłeś się za Szawanezów?
Kos zaintrygowany spoglądał na małego Seminola. Zaskakiwał go swoją inteligencją.
- Walczyliśmy z Tecumsehem za wolność wszystkich plemion i szczepów - rzekł kładąc dłoń na kolanie chłopca.
- Lud Seminolów jest wolny - odparł z iskrzącymi się oczyma.
- Tak, ale Unia zagraża waszej wolności.
Myślał przez chwilę, zastanawiając się nad tym, co usłyszał.
- Czerwone Serce nie jest Amerykaninem?
- Nie.
- Pewnie Anglikiem albo Hiszpanem?
- Też nie.
Zakłopotanie odmalowało się na twarzy chłopaka.
- A jakie są jeszcze plemiona białych? - spytał.
- Jest ich dużo. Mieszkają za Wielką Wodą. Ja jestem Polakiem. Zapamiętaj te nazwę. Skinął głową.
- Mój ojciec jest Anglikiem - powiedział i wstał. - Pójdę już.
- Zaczekaj - poprosił Kos i rozwiązawszy podróżny worek wyciągnął zeń nóż w skórzanej pochwie. - Niech ten prezent godny wojownika będzie symbolem naszej przyjaźni.
Chłopiec cofnął się o krok, oczy zaiskrzyły mu się radością, jednak nie wyciągnął ręki po cenny podarunek.
- Weź, to dar Czerwonego Serca. Niech ci służy podczas myśliwskich wypraw.
- Ugh! - szepnął uszczęśliwiony i wysunąwszy długie ostrze ze skórzanej oprawy, zawołał: - Jestem twym bratem. Dzięki.
Skierował się do wyjścia wpatrzony w połyskujący srebrem nóż. Nagle zatrzymawszy się w drzwiach, powiedział:
- Mclntosh chce zabić ciebie i Menewę. Kos przerwał zawiązywanie worka.
- Skąd wiesz? - spytał zaskoczony.
- Słyszałem...
- Nie odchodź, młody bracie, usiądź i mów wszystko, co ci wiadomo.
Chłopak usiadł.
- Mclntosh kazał Pijeense’owi zastrzelić was obu zatrutymi strzałami. Podsłuchałem ich rozmowę.
- Kiedy to było?
- Zaraz po opuszczeniu Placu Rady.
- Siewca Kukurydzy i McIntosh są jeszcze w obozie?
- Zatrzymali się z wojownikami w lesie.
- Wiesz gdzie?
- Tak.
- Daleko stąd?
- Blisko. Tam gdzie leży zwalony dąb.
- Co jeszcze słyszałeś?
- Nic.
- Dziękuję, bracie. Nie mów nikomu o podsłuchanej rozmowie dobrze?
Chłopiec skinieniem wyraził zgodę. Kos wstając poklepał go po ramieniu i powiedział:
- Postąpiłeś jak wojownik. Możesz zawsze na mnie liczyć.
Młody Seminol uśmiechnął się uradowany pochwałą i z nutą niepokoju ty głosie spytał:
- Czerwone Serce nie da się zabić, prawda?
- Skoro mnie ostrzegłeś, Mclntosh ani Pijeense nie zabiją nikogo.
Wyszli z chaty. Chłopiec pobiegł w stronę gromady rówieśników, pokazując im z daleka otrzymaną broń.
Ryszard wiedział, gdzie znaleźć Menewę. W sercu młodego wodza zagnieździło się uczucie do uroczej Wenony - córki Czarnego Niedźwiedzia. Wszystkie wolne chwile spędzał w jej towarzystwie albo przesiadywał W wigwamie jej sędziwego ojca.
Gdy Kos wszedł do chaty szamana, Menewa rzeczywiście zajęty był rozmową z dziewczyną, a Czarny Niedźwiedź sporządzał w garnku nad ogniskiem jakiś wywar z ziół. Ryszard, siadając na wiązce puszystych skór, powiedział:
- Przynoszę wieści, ojcze. Ważne dla ciebie i Menewy.
Ubielony siwizną starzec przelał z metalowego kociołka płyn do tykwy i odniósłszy ją w kąt wigwamu, osuszył wilgotne dłonie nad płomieniami. Teraz dopiero siadł naprzeciw Kosa i spytał:
- Cóż to za wiadomości, biały bracie?
- Irokezi i McIntosh nie odeszli, coś knują... Menewie grozi niebezpieczeństwo.
Pokryta siecią zmarszczek twarz szamana nie poruszyła się. Ciemne oczy jakby śledziły pełzanie złotych języków ognia. Menewa przysiadł się do mężczyzn, a Wenona miała zamiar opuścić chatę, aby nie przeszkadzać wojownikom.
- Zostań, córko - powiedział szaman.
Dziewczyna w kącie wigwamu wcisnęła się w niedźwiedzi kożuch. W palenisku strzelił płonący patyk. Starzec bez pośpiechu mówił:
- Mclntosh z garstką Kriksów połączył się z Irokezami Siewcy Kukurydzy, bo rozpiera go zazdrość i gniew. Wenona była mu przychylna, żywił więc nadzieję, że ją poślubi. Ale wrócił Menewa okryty sławą i moja córka zaczęła unikać McIntosha... - Szaman pochylił głowę jakby pod ciężarem troski. - Teraz McIntosh knuje zemstę. Niech Czerwone Serce mówi, słuchamy.
- Przypuszczenia Czarnego Niedźwiedzia są trafne - potwierdził Kos. - Podobno Pijeense chce zamordować Menewę zatrutą strzałą. Mnie także...
- Tchórzliwy kujot! - z oburzeniem rzucił Menewa.
Szaman oparł głowę o dłoń i długo coś rozważał w myślach. Potem przywoławszy, do siebie Wenonę, zajrzał jej w oczy.
- Dzisiaj, córko, rozstrzygniesz swój los - powiedział. - Zastanów się, dla kogo bije twoje serce. Dziewczyna spłoniona opuściła głowę.
- Nie wychodź z wigwamu - mówił do niej - tak będzie bezpieczniej.
- Dobrze.
- Zajmij się robotą, jak squaw przystało.
Mimo sędziwego wieku podniósł się sprężyście i wyszedł przed chatę. Przywołał kogoś i coś mu tłumaczył, po czym wrócił i usiadł na dawnym miejscu. Wenona w głębi wigwamu haftowała mokasyny.
- Jutro odbędziemy posiedzenie Najwyższej Rady - szaman zmienił temat rozmowy. - Rozważymy plan wojennych uderzeń na osiedla i forty Długich Noży.
Przez parę minut wymieniali swoje poglądy, dzielili się uwagami i snuli przypuszczenia na przyszłość. Do chaty zajrzał wojownik.
- Idzie Pijeense, ojcze - powiedział i znikł za opuszczoną zasłoną u drzwi.
- Schowajcie się obaj za bizonią skórą - wskazał na barwną kotarę pokrytą magicznymi znakami ptaków i zwierząt, tworzącą jakby oddzielne pomieszczenie w wigwamie.
Ledwie Menewa i Kos zdążyli skryć się, wszedł rosły Indianin i stanąwszy w progu położył prawą dłoń na lewej piersi.
- Wzywałeś mnie, ojcze? - spytał z szacunkiem. Długo panowała cisza, nim szaman, wskazując miejsce naprzeciw siebie, powiedział:
- Usiądź, Mały Rysiu.
Indianin spoczął. Badawcze spojrzenie starca przeniknęło w głąb oczu wojownika. Nie wytrzymał, opuścił powieki z nagłym zakłopotaniem.
- Pijeense pójdzie do Williama McIntosha i powie mu, że Wenona, najpiękniejszy kwiat Kriksów, pragnie z nim rozmawiać - szaman dalej natarczywie obserwował Małego Rysia. - Wiesz, synu, gdzie obozuje McIntosh i Siewca Kukurydzy?
- Nie - szepnął niepewnie.
- Mój brat zostaje wierny Królowi Królów czy odchodzi z McIntoshem?
- Pijeense zostaje... - zakłopotanie brzmiało w odpowiedzi.
- Kłamiesz! - groźnie syknął szaman. - Nad twoją głową krąży już Kanaha. Widzę go...
Indianin skurczył się w zabobonnym lęku.
- Mój brat wie, gdzie w puszczy leży dąb zwalony piorunem - mówił teraz łagodnie Czarny Niedźwiedź. - Tam zatrzymał się McIntosh, prawda?
Przytaknął kiwnięciem głowy, nie śmiać spojrzeć w twarz szamana.
- Pójdziesz tam i powiesz, że Wenona chce zobaczyć Williama. Czarny Niedźwiedź też tego pragnie. Ale koniecznie dziś, przed zachodem słońca.
- Tutaj ma przyjść wielki McIntosh?
- Tak, synu.
- Spełnię twą wolę, ojcze - Pijeense podniósł się i pośpiesznie opuścił
Menewa i Ryszard wyszli zza kotary. Nie bardzo wiedzieli, do czego zmierza szaman: chce uwięzić McIntosha? Zmusić go do rezygnacji z Wenpny? A może pragnie doprowadzić do pojednania zwaśnionych rywali i zapobiec nieszczęściu? Na zadawane pytania starzec nie dawał odpowiedzi. Znowu rozmowę skierował na tory toczącej się wojny. Często wspominał Tecumseha i pytał o szczegóły bitew w rejonie Wielkich Jezior.
Tak przegadali całe popołudnie. Słońce zachodziło wciskając ostatnie promienie do wigwamu, a w kątach pojawił się pierwszy zmierzch, gdy wartownik, zajrzawszy do wnętrza, poinformował, że zbliża się McIntosh i Pijeense.
- Wpuścisz, mój synu, Williama - rozkazał szaman. - A wy - zwrócił się do gości - pójdziecie za kotarę. Przywołam was, gdy przyjdzie pora.
Uchyliła się wzorzysta derka i w drzwiach stanął Metys. Miał głęboko nasuniętą na czoło płócienną czapkę z puszystym piórem, na ramionach opończę z krótkimi frędzlami, kraciastą koszulę wpuszczoną w spodnie, Szablę u boku i sterczący zza pasa pistolet. Bacznie zlustrował chatę, a widząc w niej tylko Wenonę i Czarnego Niedźwiedzia, wszedł energicznie.
- Wezwanie twoje jest dla mnie święte - nie zwracając uwagi na szamana podbiegł do dziewczyny i chwycił jej ręce. Podniosła się w milczeniu z dziwnym wyrazem oczu.
- Jesteś prawdziwym kwiatem prerii - szepnął, z zachwytem wpatrzony w jej twarz, okoloną czernią włosów. - Chciałaś ze mną rozmawiać? Jakże raduje się moje serce!...
- Najpierw pomów z ojcem - odrzekła i wysunąwszy ręce z jego dłoni usiadła sięgając po przerwaną robotę.
- McIntosh dziwne wprowadza obyczaje - odezwał się milczący do tej pory szaman. - Czyż godzi się rozmawiać ze squaw, nie uzyskawszy zgody jej ojca? Czyż wchodzi się do chaty nie pozdrowiwszy właściciela?
Metys lekceważąco wzruszył ramionami.
- Pijeense mówił mi, że Czarny Niedźwiedź zezwala na spotkanie z Wenoną - rzekł.
- Mówił prawdę.
- Dlaczego więc nie mogę z nią rozmawiać? Wiesz, szamanie, że ją kocham.
- A ona cię miłuje? - w pytaniu zabrzmiała nuta wątpliwości.
- Myślę, że tak - McIntosh usiadł obok starca.
Szaman wyciągnął kościste palce nad ognisko. Zadrgały płomienie.
- Widzisz? - spytał.
- Co?
- Jesteś jak ten ogień wiecznie chyboczący językami płomieni. Są one długie, to znów krótkie, a kolor ich zmienia się stale. Spójrz! - wskazał spokojnie starzec. - Raz błyszczą złotem, czasami krwią, to znowu u szczytów barwią się fioletem... Widzisz?
McIntosh milczał. Nie rozumiał, do czego, zmierza szaman.
- Ty, Williamie, podobny jesteś do tych płomieni. Mówisz, że kochasz Wenonę, ale twe uczucia są zmienne.
- Nie! - żachnął się Metys.
- I chcesz ją pojąć za żonę?
- Tak.
- Dlaczego więc porzuciłeś swój lud i zaprzyjaźnione plemiona? Czy sprawiły to uczucia do mojej córki?
- Po części, ojcze.
- Wyjaśnij to szerzej.
- Wenoną była mi przychylna, ale gdy zjawił się ten przeklęty Menewa, jej serce nagle ostygło.
- Nigdy nie lubiłeś Menewy.
- Bo zagraża mojej władzy - z zawiścią powiedział McIntosh.
- On jest wodzem Kriksów znad Tallapoosa, natomiast ty rządzisz szczepem nad górną Alabamą. Czy Menewa próbował kiedykolwiek wtrącać się, synu, w twoje sprawy?
- Nie.
- Dlaczego więc godzisz na jego życie?
Metys hardo podniósł głowę i niemal krzyknął:
- To nasza rzecz! - i zniecierpliwiony spytał: - Po to Czarny Niedźwiedź wezwał mnie do siebie, aby pytać o tego psa Menewę?
- Pohamuj wzburzenie, synu - głos starca brzmiał łagodną perswazją.
- Jestem ojcem Wenony, chcę wszystko wiedzieć.
- Jesteś szamanem, powinieneś bez pytań znać fakty i prawdę - zawołał z drwiną William McIntosh.
Czarny Niedźwiedź wpatrzył się w siwy popiół obrzeża ogniska. Wskazując na nie dopalone drwa, począł mówić:
- Nie dożyjesz starości, Williamie, spopieli cię, jak te drwa, płomień fałszu i sprzecznych uczuć... Zapamiętaj te słowa.
- Brednie!
- Przyjdź tu, Wenono - poprosił Czarny Niedźwiedź, a gdy dziewczyna zbliżyła się, spytał: - Czy wiesz, córko, że ten przebiegły wódz miał już trzy żony i każdą porzucił?
- Tak, ojcze.
- Przyjrzyj się mu, bo zaraz dokonasz wyboru...
McIntosh zerwał się obrzucając szamana wściekłym spojrzeniem.
- One mnie zdradziły - usiłował sprostować, tłumiąc w sobie gniew.
- Ciebie, Wenono, nigdy nie opuszczę...
- Niech wielki Menewa wyjdzie zza kotary - poprosił szaman. - Czas rozstrzygnąć spór o squaw.
Menewa dwoma susami znalazł się naprzeciw Mclntosha, który na widok rywala zbladł, później oblał się purpurą. Stali z nienawiścią wpatrzeni w siebie, gotowi każdej chwili skoczyć sobie do gardła. Szaman nie poruszył się, jedynie oczyma bacznie śledził każde drgnienie mięśni na obliczach przeciwników.
- Córko moja - głos Czarnego Niedźwiedzia zabrzmiał majestatyczną powagą - wybierz dla siebie jednego z nich lub odrzuć obu. Zostawiam ci wolną wolę.
Obaj skierowali na dziewczynę wyczekujące spojrzenia. Wenoną bez wahania podeszła do Menewy.
- Tego wybieram, ojcze.
Dłoń McIntosha spoczęła na rękojeści pistoletu, zawód wykrzywił mu twarz bólem, źrenice strzelały błyskawicami.
- Broń się, psie! - krzyknął, wyszarpując broń zza pasa i cofnął się pod bizonią kotarę, kierując lufę w pierś Menewy.
Wtem czyjeś ramię otoczyło go mocnym uściskiem, pistolet wypadł z mdlejącej dłoni. Szarpnął się, ale bezskutecznie.
- Wyjmij mu z pochwy szablę i odbierz nóż - powiedział Kos do wodza Kriksów.
Menewa błyskawicznie rozbroił McIntosha i podniósł pistolet. Ryszard rozluźnił uścisk.
- Usiądźcie, bracia. A ty, Wenono, tu, przy mnie - szaman wskazał córce miejsce.
McIntosh sapał. Dusiła go wściekłość. Zagryzając dolną wargę usiadł.
- Brakuje nam jeszcze kogoś - Niedźwiedź zaklaskał w dłonie.
Do wnętrza zajrzał wartownik.
- Niech wejdzie Pijeense - rozkazał szaman. Gdy wojownik znalazł się w wigwamie, starzec gestem zaprosił go do zajęcia miejsca między Kosem a Menewa.
- Córka moja, Wenona, dokonała sama wyboru, nikt ją do tego nie zmuszał - zaczął Czarny Niedźwiedź. - Zrozum to, Williamie. Jeśli masz powody żywić w sercu gniew, możesz zmierzyć się z Menewa i Ryszardem Kosem w uczciwej walce wojowników, ale nasyłać na nich skrytobójcę, to godne tchórza.
- Nikogo nie nasyłam...
- Kazałeś Pijeense’owi z ukrycia ustrzelić zatrutymi strzałami Menewę, bo zabrał ci rzekomo Wenonę, a potem Czerwone Serce, bo jest przeciw Długim Nożom.
- Łotrze! - wrzasnął Metys do Małego Rysia. - Wygadałeś! Ty!...
- Nawet niesforne dzieci tak nie krzyczą - skarcił go szaman. - Pijeense nie zdradził powierzonej mu tajemnicy, ale sam mówiłeś, że szamani wszystko wiedzą, hę, hę, hę... - zaśmiał się uszczypliwie Czarny Niedźwiedź i wstał. - Opuścicie okoliczne puszcze. Jeśli spotkamy was jutro w pobliżu obozu, zginiecie. Hugh.
William McIntosh splunął w ognisko, aż zaskwierczały węgielki, chwycił broń i pośpiesznie opuścił wigwam. Za nim z zabobonnym lękiem wymknął się Mały Ryś.
- Wyślij za nimi zwiadowców - zwrócił się szaman do Menewy. - Musimy wiedzieć, jak ten szaleniec postąpi.
- Ja to uczynię - rzekł Ryszard - niech Menewa zostanie z Wenona. sobie tyle do powiedzenia.
Kos chwycił sztucer i wychodząc z chaty dostrzegł uśmiech wdzięczności odstany mu przez młodych zakochanych. Na dworze gęstniał mrok. Na niebie zapalały się pierwsze gwiazdy.
Na drugi dzień w obszernym wigwamie McGillivraya zebrała się Najwyższa Rada Pięciu Cywilizowanych Plemion Południa. Oprócz Króla Królów uczestniczyli w niej: Menewa i Czerwone Serce, Czarny Niedźwiedź, Weatherford, Szactas i Sekwoja, Took-suh, Najle-umoc i Czarna Strzała, Bob Catala i Sambo, Wielki Wojownik, Kid Lupton, i szereg innych wodzów pomniejszych plemion i szczepów.
Długo rozważając liczne warianty wojennych działań, postanowili, że Weatherford wyprawi się pod fort Mims, gdzie mieści się punkt zborny ochotników ściągających do armii Unii. McGillivray zobowiązał się z lotnymi oddziałami buszować na obszarze od Missisipi po Wyżynę Cumberlandu, atakować i niepokoić osiedla białych oraz znosić wojskowe siły przeciwnika. Natomiast Menewa, Ryszard Kos i Czarna Strzała mieli wyruszyć w stronę Nowego Orleanu, gdzie oczekiwano wylądowania angielskich wojsk pod dowództwem generała Edwarda Pakenhama.
Bob Catala objął dowództwo nad zbiegłymi niewolnikami, których w obozie było około pięciuset, a Sambo otrzymał zadanie wzniecenia buntu Murzynów na plantacjach. Mieli oni spalić farmy i zasilić oddziały Sprzymierzonych Indian lub murzyńskich powstańców.
Przez całe popołudnie dudnił bęben. Monotonnie zawodzili szamani, trzeszczały grzechotki z jelenich rogów, wojownicy obiegali tanecznymi ruchami jaskrawo pomalowany totem, mierząc bronią w niewidzialnego wroga... Później zmęczeni wojennym tańcem przygotowywali się w wigwamach do wymarszu na szlak bojowy.
Ryszard Kos tymczasem wpakował do traperskiej torby przedmioty codziennego użytku niezbędne w puszczy i na prerii, odpowiedni zapas amunicji, zwinął derkę i legł na posłaniu. Przywykł już do indiańskich Śpiewów, rytmów wystukiwanych na wilczej skórze, napiętej ze starannością artysty na wydrążony pień; do tych zwyczajów, niepodobnych do europejskich, ale posiadających w sobie jakiś dziwny urok.
Ileż pozostało już za nim miesięcy i lat tułaczej wędrówki z dala od ojczyzny; lat tęsknoty do rodzinnego domu na podgrodziu Starego Miasta, do języka, którym matka śpiewała mu ludowe pieśni i opowiadała przedziwne baśnie.
- Ech... - westchnął i nagle przed jego oczyma pojawiła się ciemnowłosa i czarnooka dziewczyna... Zorza Ranna, córka wodza Seneków, Czarnej Strzały, którą kiedyś dwukrotnie wyrwał z rąk białych oprawców z Detroit. Teraz gdzieś w wiosce Sauków, nad Fox River czekała z niepokojem na jego powrót. Zamknął oczy i kołysany jednostajną pieśnią szamanów i rytmem bębna utonął w marzeniach...
UCIECZKA Z PŁONĄCEGO FORTU
John Eaton oparł się łokciem o blat niezbyt czystego stołu. Czuł się zmęczony. Dwa tygodnie drogi w siodle nie byłyby takie dokuczliwe, gdyby nie kluczenie po dzikich wertepach, utarczki z Indianami i ciągłe ucieczki... Miał tego dość. W myślach klął inicjatora tej podróży. Mimo to musiał jechać. Wezwany został do Charlestonu, gdzie miały przybyć tej miary osobistości, co Winfield Scott, William Henry Harrison, John Caldwell Calhoun, Henry Clay oraz szereg innych działaczy politycznych i znanych powszechnie plantatorów. Nie mógł odmówić. Należał przecież do tzw. „war hawks”, więc czuł się współodpowiedzialny za wyniki wojny z Anglią, która, tocząc się od roku 1812, przyniosła dotychczas Unii poważne straty materialne i ludzkie oraz wywołała na całym obszarze państwa zbrojne powstania indiańskich plemion i bunty murzyńskich niewolników.
Wprawdzie Amerykanie odnieśli parę zwycięstw - odbili kilka zdobytych przez Kanadę fortów, zadali przeciwnikowi dotkliwe straty na wodach jeziora Erie, rozgromili armię generała Proctora i Tecumseha nad Thames River, nawet doszli niedawno do Yorku, stolicy Górnej Kanady, ale nie mogąc jej utrzymać, wycofali się paląc gmach parlamentu. Sytuacja była ciężka. Brytyjska flota wojenna blokowała prawie wszystkie porty na wybrzeżu Atlantyku i w Zatoce Meksykańskiej, a kanadyjskie dywizje toczyły walki na całym froncie, usiłując dotrzeć do Waszyngtonu...
Kelner z hałasem postawił kufle pieniącego się piwa. Eaton nie zareagował. Patrzył gdzieś w przestrzeń, zastanawiając się nad polityczną sytuacją kraju.
- Piwo jest wyśmienite, sir - usłyszał głos Alana Browna. Otrząsnął się z przykrych myśli. Spojrzał na biały kożuch piany.
- Rzeczywiście wygląda apetycznie - powiedział do towarzysza podróży sięgając po kufel. Błogi chłód wlał się strumieniem w przełyk. Uśmiechnął się. - Trzeba tu odpocząć. Co wy na to, Alan?
- Możemy, choć droga jeszcze przed nami długa.
- Mogli to spotkanie zorganizować gdzieś bliżej - Eaton odstawił Opróżnione naczynie. - Przejechać przez ziemie objęte wojną, to nie takie proste...
- Yes, zwłaszcza że wszędzie kręcą się czerwonoskórzy.
- Zbuntowanych Murzynów też nie brak.
- Co za czasy!... - sarknął Brown.
- Spędzimy tu resztę dnia, przenocujemy jak ludzie na łóżkach i jutro pojedziemy. Muszę trochę odsapnąć. Zgoda?
- Well.
- Powiedz, Alan, chłopcom, niech rozkulbaczą konie, im też odpoczynek potrzebny. Ja załatwię nocleg.
Gdy Brown oddalił się, Eaton dał znak kelnerowi. Przyszedł natychmiast, choć-zajazd wypełniony był po brzegi.
- Słucham, sir? - spytał z ukłonem.
- Zatrzymuję się na noc, proszę załatwić mi pokój dla dwóch osób oraz nocleg dla dziesięciu towarzyszących mi ludzi. Mamy także konie.
- Ciężko będzie, sir. W forcie jest dużo ochotników, ściągają tu z Georgii, Alabamy, nawet znad Missisipi.
- Rozumiem. Proszę o załatwienie w drodze wyjątku. Nazywam się John Eaton.
Kelner pokręcił głową.
- Nic nie poradzę.
- Kto może mi pomóc?
- Tylko właściciel gospody, pan O’Neill.
- Gdzie go znaleźć?
- Tam, przy szynkwasie.
Eaton podszedł do długiego bufetu, za którym uwijał się otyły szynkarz. Wzdłuż lady ze szklankami z alkoholem stali podpici mężczyźni. Z trudem wcisnął się między nich i zwrócił oczy na właściciela szynku. Ten dostrzegł go natychmiast i podsuwając wysoką szklaneczkę spytał:
- Whisky czy rumu?
- Potrzebuję pokoju na nocleg.
- Zapchane. Nie ma nic. - Szynkarz uważnie przyjrzał się gościowi.
- Zapłacę.
- Nie wątpię, sir, ale wszystkie pomieszczenia zajęte. Teraz w Mims tłoczno. Sami widzicie. Ściągają tu do wojska ochotnicy - rozłożył bezradnie ręce.
John podsunął szynkarzowi banknot.
- Za grzeczność, mister O’Neill - rzekł z uśmiechem. - Potrzebny mi pokój dla dwóch ludzi oraz dla dziesięcioosobowej eskorty. Dla koni obrok. Nazywam się Eaton.
Szynkarz zgarnął pieniądze, chowając je w kieszeni czarnego kitla. Przymrużył z zadowoleniem oko.
- Coś się znajdzie, sir - odrzekł siląc się na uprzejmość. -Chwileczkę...
Szybko napełniwszy alkoholem szklanki podsunął je brodatym traperom, niechlujnym trampom i nielicznym żołnierzom. Zgarnął monety, uchylił drzwi znajdujące się obok bufetu i przywołał kogoś. Wychyliła się dziewczyna.
- Co, ojcze? - spytała.
Zaczął coś jej tłumaczyć, gestykulując rękoma. Przytakiwała głową. Eaton patrzył oszołomiony na córkę gospodarza. Ciemne, puszyste włosy kaskadą opadały dziewczynie na ramiona. Policzki i ładnie wykrojone usta płonęły różem. Obcisła suknia o seledynowej barwie uwypuklała jej piersi i zgrabną postać. Wielkie zielone oczy z zainteresowaniem spoglądały na Eatona. Kiedy uśmiechnął się do niej ciepło, trzepocąc rzęsami odwróciła wzrok.
- Peggy wskaże panu gościnny pokój - głos szynkarza ledwie dotarł do uszu Johna.
- Peggy?... Pana córka? - upewniał się, nie odrywając oczu od dziewczyny.
- Tak, moja córka, sir – O’Neill ukłonił się nisko, a na jego twarzy pojawił się zagadkowy uśmiech.
Eaton skrzypiącymi schodami podążył za dziewczyną obserwując jej harmonijne ruchy.
- Oto klucz, sir - powiedziała zatrzymując się przed pokojem. -Pańscy ludzie będą spali nad magazynami, po przeciwnej stronie ulicy. Nie jest tam zbyt wygodnie, ale ojciec nie ma lepszych izb. Końmi zaraz zajmie się stajenny.
- Dziękuję - bąknął, wciąż patrząc na nią z zachwytem. - Nazywam się John Eaton.
- Miło mi poznać. Jeszcze coś panu potrzeba?
- Tak, tak - mówił roztargniony. - Proszę o solidny obiad dla dwóch osób. Jedziemy z daleka. Prócz obozowych posiłków nie jedliśmy domowej strawy. Chciałbym też się umyć. Jestem zakurzony po podróży...
- Każę przygotować wodę, sir - powiedziała i nim zdołał podziękować, zbiegła po schodach.
Eaton tego dnia nie zobaczył więcej dziewczyny. Stara Murzynka zawiadomiła go, że kąpiel gotowa. W małej izbie w drewnianej balii spłukał z siebie pył i pot. Odświeżony wrócił do pokoju, gdzie czekał już parujący obiad i Brown - towarzysz podróży.
Z apetytem zjedli wyśmienity rosół z grzankami i pieczeń z ryżem. Popili piwem. Alan ściągnął z nóg buty i rozłożył się na miękkim łóżku.
- Co za rozkosz poleżeć pod dachem na wygodnym posłaniu -przeciągnął się leniwie. - Nie trzeba obawiać się napadu Indian ani czuwać z ręką na zamku sztucera.
- Dobry miałem pomysł z tym odpoczynkiem?
- Yes.
- Ja jeszcze wyjdę, może uda mi się zebrać nieco wiadomości. Tu pełno ludzi z różnych stron - John sięgnął po kapelusz i opuścił izbę, nie spojrzawszy nawet na Alana.
Idąc powoli schodami szukał wzrokiem Peggy. Nie dojrzał jej nigdzie. Przecisnął się przez zatłoczoną salę szynku i wyszedł na zalaną słońcem uliczkę. Była wąska i krótka. Wybiegała na koszarowy plac zastawiony namiotami, w których mieszkali ochotnicy. Byli to ludzie różnego autoramentu - zbieranina z rozległych pustkowi, samotnych osad i slumsów portowych miast. Ściągali w szeregi wojska licząc na łupy, a przede wszystkim na żołnierski wikt, zapewniający im wolne od głodu dni.
Minął kilka namiotów, nie zwracając na nic uwagi, wlókł się noga za nogą. Wciąż miał przed sobą zaróżowioną twarz zielonookiej Peggy.
- Good afternoon. Mam chyba przyjemność z sir Eatonem, nieprawdaż? - czyjś głos wyrwał go nagle z zadumy. John patrzył w ogorzałe od wiatrów i słońca oblicze oficera.
- Yes - odparł, nie mogąc sobie przypomnieć, kto to jest.
- Czas i wojna zmieniają człowieka. Nie poznajecie mnie, sir? Jestem Robert Steward...
- Ach, rzeczywiście - zawołał Eaton. - Spotkaliśmy się dwa lata temu w Venango. Był pan wtedy porucznikiem, a teraz kapitanem... Moje gratulacje.
Oficer podziękował.
- Cóż pan robi na południu kraju?
- Formuję ochotniczy batalion jazdy, sir.
- Cieszę się ze spotkania. Może wpadniemy do szynku? - zaproponował John.
- Nie, lepiej do mojej kwatery - zaprosił Steward.
Po chwili siedzieli w ciasnej izbie przy butelce rumu gwarząc o wojnie i polityce. Później Eaton przypomniał sobie o krążących opowieściach na temat poszukiwanej przez Stewarda siostry, którą uprowadzić miał Tecumseh, dlatego spytał:
- Odnalazł pan wreszcie siostrę?
- Tak, właściwie to ona odnalazła mnie.
- Pewnie po rozgromieniu Indian nad Thames River?
- Nie, daleko wcześniej.
- Uciekła od Tecumseha? - dopytywał się John.
Steward skrzywił się, jak gdyby nie chciał wspominać.
- Wiele nagromadziło się tu kłamstw, obciążających niewinnego wodza Szawanezów. Tecumseh nie skrzywdził mojej siostry, lecz biały tramp i handlarz - Willi Gayer.
Eaton był zaskoczony.
- Z siostrą spotkałem się w Malden, gdzie ona mieszka - mówił Steward. - Wyszła za mąż za pułkownika Lavela, Kanadyjczyka... A wy, sir, pewnie przejazdem w Mims? - Robert zmienił temat.
- Yes, wam, kapitanie, mogę powiedzieć, jadę do Charlestonu na zgromadzenie. Będzie tam dużo ważnych osobistości ze świata politycznego...
- Daleka i niebezpieczna droga.
- Doświadczyłem tego osobiście. Tydzień temu ledwie uszliśmy Seminolom.
- Z dużą grupą pan podróżuje?
- Jedzie ze mną Alan Brown, syn sąsiadującego z moją farmą plantatora, i dziesięciu ludzi.
- Mało. Indiańskie plemiona Południa wystąpiły przeciw Unii. Przy ujściu Ohio do Missisipi obozują Szawanezi, Wyandoci, Senekowie, niektóre odłamy Delawarów i Mohawków, nawet północni Odżibwejowie - informował Steward. - Liczymy, że przychylni nam Irokezi przeciągną część Indian na naszą stronę, ale ogólnie sytuacja jest groźna... Nie radzę podróżować bez wojskowej eskorty.
- Muszę.
- Za trzy dni z kilkoma szwadronami wyruszam z Mims, mogę podprowadzić pana w pobliże następnego fortu. Radzę skorzystać.
Eatonowi zabłysły oczy. Odrzekł z radością:
- Chętnie, kapitanie.
Jeszcze jakiś czas rozmawiali o różnych sprawach, później Eaton serdecznie uścisnął dłoń Stewarda i wrócił do gospody. Zjadł z Brownem kolację i położył się spać.
Zbudził go strumień słonecznego światła wtulający oknem wprost na łóżko. Przetarł oczy. Alana nie było w izbie. Ubrał, się i zszedłszy do szynku zobaczył Browna w towarzystwie starego trampa, a może trapera. Alan, zauważywszy Eatona, pożegnał się z obcym i siadając do stolika Johna, poinformował:
- To myśliwy, przed chwilą przybył do Mims. Mówi, że liczne watahy czerwonoskórych kręcą się w pobliżu fortu. Nie radził wybierać się w podróż.
- Świetnie, Alanie - odparł John. - Zapomniałem powiedzieć. Wyruszymy dopiero za trzy dni, pod osłoną kawalerii kapitana Roberta Stewarda. To mój znajomy.
- Wcześniej nie można?
- Nie.
Po śniadaniu Brown włóczył się po forcie, a Eaton wypatrywał Peggy. Ale dziewczyna nie pojawiła się w szynku ani nigdzie w pobliżu. Łatwo było zgadnąć, że rodzice obawiając się włóczęgów nie pozwalali jej wchodzić do gospody. John jednak postanowił ją za wszelką cenę odnaleźć.
Obszedł budynek zajazdu, oglądając parter i niskie piętro obramowane drewnianym balkonem niczym tarasem, po którym można było swobodnie przejść dookoła niemal całą budowlę. Po schodach przylepionych do bocznej ściany dostał się na ten balkon i dyskretnie zaglądał do mijanych okien. I rzeczywiście - w jednym z pokojów dostrzegł Peggy schyloną nad jakąś kobiecą robótką. Oparłszy się o parapet szeroko otwartego okna wpatrywał się z zapartym tchem w siedzącą. Słońce kładło się na jej bujne włosy, zapalając miedziane błyski. Dziewczyna odwróciła nagle głowę, a ujrzawszy mężczyznę zerwała się przerażona, wypuszczając z rąk haftowaną serwetę.
- Proszę się nie lękać, miss - powiedział Eaton. - Jestem dżentelmenem. Poznaliśmy się wczoraj...
- Ach, tak... - szepnęła nieco uspokojona. Zatęskniłem za panią
- Miał pan rano odjechać.
- Zostałem - odparł. - A wie pani dlaczego?
- Nie.
- Sprawił to czar pani zielonych oczu.
Uśmiechnęła się z iskierkami rozbawienia w źrenicach.
- Nie spotkałem jeszcze tak pięknej dziewczyny. Spuściła zarumienioną twarz.
- Dlaczego pani nic nie mówi?
- Po co? - odparła zaczepnie. - Przyszedł pan pożartować. W Mims jest nudno.
- Pragnąłem cię, miss, ujrzeć.
- Dlaczego?
- Podbiła pani moje serce.
- Tak szybko? - zaśmiała się dźwięcznie.
- Mówię poważnie.
- Nie wierzę.
- Czemu?
- Jestem córką szynkarza - usiadła wygodnie na wyplecionym z wikliny fotelu - a pan właścicielem plantacji i kilku tysięcy niewolników.
- To co?
- Jakże mógłby pan poważnie myśleć o mnie?
- Jestem demokratą.
- Tak? - spytała z czarującym uśmiechem.
- Nie wierzy, pani?
- Może...
Zapadła cisza. Ona założywszy nogę na nogę wysunęła spod długiej sukni zgrabną stopę obutą w pantofel, a John pożerał ją oczami. Coś nieuchwytnego objęło jego serce. Czuł, jak narasta w nim dziwne uczucie, którego dotychczas nigdy nie doznawał.
- Teraz pan milczy - odezwała się kokieteryjnie.
- Stale pani tu mieszka? - spytał.
- Dlaczego pan pyta?
- Chcę wrócić, gdy w Charlestonie załatwię pewne sprawy...
- Po co?
- Poprosić o pani rękę.
Zerwała się z fotela, obrzuciła go długim, płomiennym spojrzeniem i wybiegła z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Eaton stał jeszcze chwilę wpatrzony w dostatnio, ale skromnie urządzony pokój, potem powlókł się do siebie, legł na posłaniu z głową nabitą myślami.
Do wieczora nie widział Peggy. Następnego dnia znów próbował ją. Na próżno. Kilkakrotnie podchodził pod okna pokoju, gdzie dziewczyna haftowała, ale tam jej nie zastał. Dopiero gdy zbliżało się południe, przypadkowo natknął się na nią. Stała na korytarzu, wiodącym do pokoi hotelowych. Zobaczywszy go spuściła oczy i splotła palce obu rąk.
- Good morning, miss Peggy - pozdrowił ją uradowany. – Łatwiej igłę znaleźć w trawach prerii niż panią.
Uśmiechnęła się zalotnie.
- Czy można odwiedzić panią w domu?
- Tak, jeśli tatko pozwoli.
- Poproszę.
Spłoniwszy się obdarzyła go spojrzeniem zielonych oczu i pobiegła, znikając za zakrętem korytarza. Stukały tylko oddalające się jej drobne kroki.
O’Neill był dla Batona niezwykle uprzejmy, niemal nadskakujący. Wypytywał troskliwie, czy czegoś nie potrzebuje.
- Nie, mister, pokój wyśmienity, sypiam dobrze, a posiłki w pańskiej gospodzie są smaczne i obfite.
- Cieszę się, sir.
- Pojutrze będę zmuszony wyjechać, zostawię tu jednak cząstkę swych myśli... Szynkarz udając, że nie zrozumiał dwuznacznego określenia Eatona, odparł:
- Zawsze rad pana powitam.
- Warto bliżej się poznać, mister O’Neill - zaproponował John.
- Wielki to zaszczyt dla mej rodziny, sir - ciepły uśmiech okrasił pucołowatą twarz szynkarza.
- Więc?...
- Zapraszam łaskawego pana na kolację.
- Dziękuję.
John Eaton, aby skrócić sobie czas wyczekiwania na wizytę u O’Neillów, powędrował na teren fortu. Chciał spotkać się z Robertem Stewardem i omówić zbliżający się odjazd. Nie zastawszy kapitana w kwaterze spacerował obserwując wały obronne i zatłoczone ludźmi uliczki. Przechodząc obok bramy w palisadzie fortu, natknął się na paru oficerów i trapera, którego widział w gospodzie z Alanem Brownem. Myśliwy podniesionym głosem mówił:
- Jakem stary Jack albo White Knee, jak kto woli, twierdzę, że pełno wokoło Indian, a wy przyjmujecie tu Metysów i murzyńskich wyzwoleńców. To mi pachnie podstępem, rozumiecie, panowie?... Każcie pozamykać tę kolorową hołotę albo przepędźcie precz.
- Nie przesadzajcie, Jack, dwóch Murzynów i paru Metysów nie stanowi niebezpieczeństwa - odparł jeden z oficerów.
- Oni zgłosili się ochotniczo do armii - dodał drugi.
- Przecież w wojsku służy wielu kolorowych. Nawet McIntosh ze swymi Kriksami stanął po stronie Unii - dorzucił trzeci.
- A niech to diabli!... - machnął z rezygnacją ręką traper i odchodząc w kierunku bramy jeszcze wykrzyknął: - Jakem Jack Knee, ostrzegałem!...
W uchylonej bramie odwrócił się, ogarnąwszy spojrzeniem palisadę i budynki, pokiwał głową i - zdawało się - z żalem opuścił fort.
Eatonowi popołudnie dłużyło się w nieskończoność. Z niecierpliwością oczekiwał wieczoru. Wreszcie o zmierzchu znalazł się przy zastawionym stole w mieszkaniu O’Neillów. Obok niego usadowił się gospodarz, a Peggy z matką naprzeciw. Czarna służąca donosiła potrawy i rozlewała trunki. Rozmawiali na różne tematy. Eaton informował o majątku rodziców i przypadającej mu części. Dawał do zrozumienia, że jest zamożnym człowiekiem. Z Peggy nie spuszczał oczu. Dziewczyna początkowo czuła się tym skrępowana, a potem rozpromieniła się i zaczęła włączać do rozmowy. Ukradkiem obserwowała Johna.
Szynkarz opowiadał o swojej pracy, o kontaktach i znajomościach z wysoko postawionymi ludźmi oraz wychwalał zalety charakteru i zdolności córki.
Było już późno, gdy skończyli kolację. Eaton podziękował za gościnę i obiecał przyjść pożegnać się przed wyjazdem. W atmosferze obopólnego zadowolenia uścisnął dłoń gospodarza, ucałował rękę pani O’Neill i zaglądając w oczy Peggy, szepnął z czułością:
- Miss, proszę pamiętać o mnie.
- Dobrze - usłyszał cichą odpowiedź.
W hotelowym pokoju zastał już spakowane sakwy podróżne. Alan drzemał.
- Przyszliście, sir? - otworzył senne powieki. - Szukał was kapitan Steward. Jutro o świcie ruszamy.
- O dzień wcześniej?... Dlaczego?
- Przyśpieszyli... Spakowałem torby. Konie też gotowe, tylko rano założyć im siodła.
Eaton był niezadowolony. Liczył, że jeszcze jutro będzie mógł zobaczyć się z Peggy. A tak, może nawet nie uściśnie jej ręki na pożegnanie, jeśli wymarsz wojska nastąpi zbyt wcześnie. Gasząc lampę spostrzegł swój pas z szablą i pistoletem wiszący na oparciu krzesła, a pod ścianą oparte dwie strzelby. Wyciągnął się na łóżku i marząc o Peggy usnął.
Na wysokim niebie migotały gwiazdy. Srebrną poświatą kładły się na drewniane budowle Mims. Księżyc zakryły obłoki. Noc dobiegała końca. W narożnikach obronnej palisady czuwali strażnicy.
Nagle zaskowyczał gdzieś kujot. Z przeciwnej strony fortu odpowiedział mu drugi. Jeden z żołnierzy wychylił się nad ostrokołem, zaniepokojony jawnymi szmerami. Uważnie obserwował zasnutą mrokiem daleką przestrzeń. Cienko zadźwięczał upierzony pocisk. Wartownik chwycił się za gardło, usiłował wyrwać z krtani grot strzały, dusił się, miotał, aż znieruchomiał.
Niemal w samym środku Mims złowieszczo zakrzyczał puszczyk. Jakieś sylwetki przemknęły przez dziedziniec warowni i znikły pod palisadą. Ktoś cicho jęknął... Zadzwonił metal... Znowu cisza. Zazgrzytały zawiasy otwieranej bramy i do wnętrza fortu poczęli wbiegać ludzie.
Jeden z ranionych wartowników odzyskał przytomność. Z niemałym trudem dźwignął się na łokciu. Rozpoznał na ulicach ostrożnie posuwających się Indian. Zrozumiał. Ostatnim wysiłkiem woli chwycił leżący sztucer. Huk wystrzału wstrząsnął uśpionym fortem. Po chwili zadudniło parę innych strzelb i dźwięk wojskowej trąbki poderwał żołnierzy. Na wpół ubrani wybiegali z koszar i namiotów. Zaczęła się strzelanina.
Tu i tam błysnęły płomyki ognia, chwyciły słońcem wysuszone bierwiona i pierwsze pożary rozświetliły mrok. Krzyk trwogi zmieszał się z tętentem nadbiegających mustangów i wojennym wyciem atakujących wojowników. Nad Mims rozpętało się piekło. Oficerowie usiłowali zorganizować sensowną obronę, ale było to niemożliwe. Bój toczył się chaotyczny, śmierć zbierała obfite żniwo.
Wystrzały i sygnał trąbki zbudziły także Eatona i Browna. Narastająca wrzawa i dzikie okrzyki Indian wystarczyły, aby zrozumieli, co zaszło. Pośpiesznie naciągnęli ubranie i chwyciwszy broń zbiegli po schodach. Na dole tłoczyli się hotelowi goście. Niektórzy sprzętami barykadowali już drzwi i okna. Stary O'Neill stał w koszuli blady jak płótno. Rozszerzonymi źrenicami patrzył wokoło, nie spostrzegając znajomych.
Z gwizdem stuknęła kula odłupując drzazgi w kontuarze. Długa, upierzona strzała ugrzęzła w ścianie. Ktoś klął zawiązując zranioną rękę. Uliczką przebiegali wojownicy, rażąc z łuków i strzelb w okna i drzwi domów.
- Gdzie Peggy? - John dotknął ramienia szynkarza.
O'Neill milczał, jakby nie słysząc pytania, po chwili dopiero wydusił z siebie:
- W sypialni.
- Jeśli żołnierze nie zdołają wyprzeć tych czerwonych diabłów z Mims, będzie źle.
Szynkarz wcisnął głowę w ramiona. Był sparaliżowany strachem. Następny pocisk trafił w półkę zastawioną butelkami. Z brzękiem rozprysło się szkło. Brown stanął za framugą okna i mierzył do atakujących. Niektórzy poszli za jego przykładem, inni zabierali ocalałe flaszki z alkoholem i raczyli się nim bez umiaru.
- Nic tu po mnie - pomyślał John i pobiegł na piętro.
Bez pukania wpadł do pomieszczeń O’Neillów. Obie kobiety, przerażone i niespokojne, stały przy oknie. Zobaczywszy Eatona zwróciły nań pytające spojrzenia.
- Dobrze nie jest, ale może zdołamy wyprzeć ich z fortu. Nie stójcie w oknie, to niebezpieczne.
Odciągnął je na bok i sam wyjrzał. Potężny pożar trawił niedaleką budowlę. Z dachu sąsiedniego domu kilku strzelców celowało ze sztucerów w dół ulicy. Poznał ich, to byli ludzie z jego eskorty.
- Nie ruszajcie się stąd, panie, zaraz wrócę - powiedział i przesadziwszy parapet okna znalazł się na balkonie obiegającym piętro. Doszedł do krawędzi ściany i ostrożnie wychylił głowę. Przed nim znajdowała się ulica, do której przylegał fronton zajazdu. Pod budynkami, obok schodów, za porzuconym wozem - wszędzie kryli się Indianie. Ciarki przeszły Eatonowi po plecach, pot zrosił czoło. Czerwonoskórzy zapalali wiązki chrustu.
Zatętniły nagle kopyta nadbiegających jeźdźców i zatrzeszczały jelenie grzechotki zagrzewając Indian do szturmu. Wybuchła strzelanina. Języki ognia objęły chrust i wiązki ciśnięte wprawnymi rękami spadały pod budynki lub przez puste ramy okienne do wnętrza domów. Wojownicy tomahawkami rąbali drzwi usiłując wedrzeć się do środka.
Kilku z nich czujnie wspinało się po schodach, wiodących na balkon. Eaton wysunął lufę sztucera. Strzał. Czerwonoskóry zwalił się w dół. John sięgnął po pistolet. Znowu nacisnął cyngiel. Indianin chwycił się za pierś i usiadł na stopniach. Inni zawahali się na moment.
Eaton nabił pistolet i ponownie strzelił, po czym zawrócił. Zziajany przesadziwszy parapet rozglądał się dookoła. Nie było czym zabarykadować okna.
- Uciekajmy! - krzyknął do kobiet.
Wbiegli do sąsiedniego pomieszczenia. Ciężką komodą zatarasował drzwi i wyjrzał oknem. Wychodziło na podwórze, gdzie po przeciwnej stronie znajdowały się stajnie. Gładka ściana opadała w dół, nie było balkonu. Odetchnął z ulgą, obcierając mokre czoło...
Peggy patrzyła na niego z wdzięcznością pomieszaną z przerażeniem. Jej matka ze strachu załamywała ręce.
- Spokój! - szepnął John. - Może jakoś przetrwamy.
Załadował sztucer i pistolet, bo wcześniej nie miał kiedy tego zrobić. Zauważywszy ciężką kotarę osłaniającą drzwi, spytał:
- Dokąd prowadzą?
- Na klatkę schodową i na podwórze przed stajnią.
- Otwarte? - nacisnął klamkę, ustąpiła odsłaniając ciemny korytarz.
- Na dole zamknięte. Są klucze - powiedziała Peggy.
- Gdzie?
- Wiszą na ścianie - wskazała ręką.
Eaton zdjął je z gwoździa.
- Wiesz, które do jakich drzwi służą?
- Tak.
- Trzymaj, będą nam potrzebne - zaczął mówić do niej przez „ty”.
Uśmiechnęła się do niego z zaufaniem.
- Uwaga! - szepnął podnosząc sztucer.
Usłyszeli rumor przewracanych sprzętów w sąsiednim pokoju. Ktoś próbował otworzyć do nich drzwi. Wstrzymali oddechy, serca im załomotały jak młoty.
- To mąż... - odezwała się z nadzieją O’Neillowa.
Eaton pokręcił głową.
- Nie, to Indianie. Zaraz tu wejdą. Ta komoda nie będzie długo bronić dostępu. Chodźcie!
Weszli w mroczny korytarz. Peggy przekręciła w zamku klucz. Na samym dble obie kobiety usiadły na stopniach, a John ze strzelbą stanął przy drzwiach. Wsłuchiwali się w grzechot wystrzałów, w wycie czerwono-skórych, w tupot nóg, w nawoływania ludzi...
Ostra woń dymu poczęła przenikać do wnętrza ich kryjówki. Robiło się coraz duszniej i goręcej, a jakiś dziwny szelest i szum rozlewał się wokół. Bitewna wrzawa - zdawało się - odpływała gdzieś dalej.
Eaton co chwila rękawem wycierał twarz. Czuł, jak upał w pomieszczeniu wzrasta, a dym wżera się w oczy i płuca. Kobiety z trudem tłumiły kaszel.
- Pali się dom - powiedział. - Nie wytrzymamy tu długo.
Nie odpowiedziały. Usłyszał jedynie w ciemności ich szloch.
- Spróbuję wyjrzeć. Daj, Peggy, klucz.
Ostrożnie otwierał drzwi, później uchyliwszy je powoli wysunął głowę na zewnątrz. Nie było nikogo. Szczyt budynku płonął, szeleszcząc i strzelając iskrami. Z palcem na spuście sztucera wyszedł. Ulicę po obu stronach trawił pożar. Długie wachlarze płomieni lizały już stajnię - jedyną budowlę nie opanowaną jeszcze przez ogień.
Nagle dziwny głos rozległ się w pobliżu. Eaton odwrócił się błyskawicznie.
- Co to? - przemknęło mu przez myśl.
Znowu niespokojne, niesamowite kwiczenie. Odgadł. Nie miał wątpliwości. To konie zamknięte w stajni. Jak one tu ocalały?
- Wychodźcie! - zawołał do kobiet. - Szybko!
Wyminęli ciała paru poległych Indian zatrzymując się pod stajnią. Wrota nie ustąpiły. Wewnątrz trwożnie odzywały się zwierzęta. Eaton naparł na drzwi ramieniem. Na próżno. Wyciągnął pistolet. Wahał się. W drugim końcu Mims toczyła się walka. Może wrogów nie ma w pobliżu... Może pojedynczy strzał nie zwróci ich uwagi... Zresztą - nie miał wyjścia. Skierował lufę w zamek. Huk utonął w trzasku płonących domów. Weszli do stajni. Konie widząc ludzi zarżały usiłując zerwać linki, którymi były Uwiązane. John zarzucił trzy siodła na grzbiety i przygotował popręgi. - Wsiadajcie! - powiedział do kobiet.
Sam uwolnił konie. Pobiegły do wyjścia strzygąc uszami i rżąc, zawróciły jednak przerażone pożarem. Eaton jeszcze raz popatrzył w ulice objętą z dwóch stron niszczycielskim żywiołem. Nie było rady. To jedyna droga ratunku lub... śmierci. Gorzko się uśmiechnął zaciskając wargi. Płonący kawałek krokwi z sykiem upadł obok martwego Indianina. Nie wolno było zwlekać.
- To świetna myśl - szepnął do siebie.
Schylił się i ściągnął poległym wzorzyste opończe i barwne opaski z głów. Wbiegł do stajni i zarzucił okrycia na ramiona kobiet.
- To osłona przed ogniem - mówił siląc się na spokój, choć drżał wszystkimi włóknami nerwów. - Załóżcie opaski na głowy.
Wykonały polecenie bez słowa. Zresztą dał im przykład, robiąc to samo.
- Trzymajcie się blisko mego konia i środka ulicy - krzyknął i linką uderzył wierzchowca.
Z trudem zmusił zwierzę do wyjścia i spiąwszy je piętami wjechał na podwórze. Koń zatańczył przerażony, a potem runął ulicą wprost przed siebie. Eaton ze strzelbą wypatrywał nieprzyjaciela, ale droga była pusta. Za nim galopowała Peggy, nieco dalej jej matka i konie bez jeźdźców. Byli już w połowie ulicy, gdy z boku z niesamowitym hukiem zawalił się płonący dom. Tuman gorącego popiołu, dymu i iskier buchnął na wszystkie strony. Oszalałe ze strachu konie rżąc i kwicząc zdwoiły wysiłki, przemknęły obok Eatona i pierwsze wpadły na plac. Za nimi podążał John i kobiety.
Na większej wolnej przestrzeni, między szeroko rozwartą bramą a koszarami, gromada Indian prowadziła jeńców. Kilku wojowników zwróciło broń ku pędzącym zwierzętom, ale zaraz ją opuścili, gdy w refleksach pożaru dostrzegli opończe i opaski z piórami na głowach nadjeżdżających. Wzięli ich za swoich.
Eatonowi zaświtała nadzieja ratunku. Odwrócił się do kobiet, wzywając je gestem ręki, aby jechały za nim. Wpadli na plac. Konie instynktownie skręciły w bramę. Przemknęli obok żołnierzy prowadzonych przez Indian. Poza fortem, pod gęstą strażą czerwonoskórych, gromadzono mieszkańców Mims.
Ujechali jeszcze trochę, wtapiając się w rzednący przedświtem mrok. Poza nimi pozostała przestrzeń oświetlona pożarem. Eaton zaczął zwalniać rumaka, aby kobiety mogły dołączyć, ale obok Peggy nie dostrzegł jej matki. Konie i O’Neillowa musiały popędzić traktem, on natomiast dla bezpieczeństwa zboczył na prerię.
- Tam jest las - wskazał przed siebie. - Musimy doń dotrzeć przed wschodem słońca - zawołał do dziewczyny.
Konie gnały, brzuchami dotykając niemal ziemi. Łomotały kopyta o darń stepu. Na wschodzie zajaśniała smuga różowego blasku i mrok zniknął ustępując światłu dnia. Zwierzęta zwolniły. Przedtem gonił je strach. Teraz uspokoiwszy się, wytracały siłę mięśni.
Na horyzoncie ciemną kreską zarysował się las. John ogarnął spojrzeniem dziewczynę. Miała twarz pokrytą pyłem, usmoloną sadzą, oczy podpuchnięte i zaczerwienione, potargane włosy... Nawet w takim stanie piękna.
- Jesteśmy uratowani - rzekł.
Po chwili odpowiedziała:
- My tak, a oni? Co z matką i ojcem?...
- Matce nic się nie stanie - odparł z przekonaniem. - Jeśli ojciec twój nie padł w czasie strzelaniny, także będzie żył. Indianie nie mordują jeńców, chyba że mieliby powody do zemsty.
- Co więc z nimi zrobią?
- Darują życie lub wymienią za swoich. To przecież wojna, Peggy,..
Po godzinnym galopie zatrzymali wierzchowce, schyliły pyski do trawy. John rozglądał się po prerii. Pusto. Poza nimi tylko gęsta chmura dymu wzbijała się w górę spinając niebo z ziemią.
- Spójrz, jak płonie Mims - wskazał ręką. - Nie ocaleje żaden dom.
Ze smutkiem opuściła głowę. Eaton niespokojnie uniósł się w siodle. Daleko, bardzo daleko poruszały się malutkie punkciki. Przetarł piekące ze zmęczenia oczy. Teraz niczego nie zauważył. Dookoła leżała cicha dal. Wzruszył ramionami. Może to złudzenie?... Noc była okropna. Jeszcze czuł pod powiekami gryzący dym i gorące podmuchy ognia.
- Jedźmy - uśmiechnął się do Peggy. - Do puszczy pewnie jest z dziesięć mil...
Dotarli szczęśliwie na skraj lasu. John znowu zlustrował prerię. Zielona równina falowała w podmuchach wiatru. Na lewym jej brzegu, tuż koło dziewiczej kniei, poruszyły się jakieś cienie i znikły. Eaton mruknął coś pod nosem zastanawiając się nad dostrzeżonym zjawiskiem i poprowadził dziewczynę w knieję. Zatrzymał ich szemrzący strumyk. Konie zaczęły parskać, niecierpliwie upominając się o wodę, więc wyszukawszy odpowiednie miejsce, zsiedli dla odpoczynku.
- Muszę się umyć. Nie przeszkadzaj mi, John - poprosiła.
- Dobrze, tylko nie odchodź daleko – przestrzegł.
Dziewczyna na brzegu ściągnęła pantofle, zrzuciła z głowy opaskę, a z ramion indiańską opończę i podwinąwszy do kolan sukienkę zeszła do rzeczki. Woda sięgała jej do łydek. Gromady malutkich rybek bez obaw ocierały się o jej nogi. Intensywny zapach kwiatów rosnących na brzegach ciągnął nad strumień. Szum drzew mieszał się z pogwizdywaniem ptaków. Peggy schyliła się, zanurzyła dłonie i poczęła obywać twarz.
Tymczasem Eaton napoiwszy do syta wierzchowce odprowadził je na ubocze i uwiązał do pnia hikory. Sam wrócił nad rzeczkę, przemył wodą twarz i szyję i zajrzał do swej sakwy, którą w hotelu zdążył przerzucić przez ramię. Nie znalazł jednak w niej nic do jedzenia. Wpakowawszy do torby opończę i opaskę zabraną Indianinowi w Mims, ujął sztucer. Zastanawiał się, czy nie ubić jakiegoś ptaka na śniadanie. Drzewa roiły się od rozśpiewanych i pokrzykujących skrzydlatych mieszkańców kniei. Nie potrafił nazwać żadnego z nich. Nigdy nie interesował się przyrodą. Dla niego inne sprawy przedstawiały wartość.
Podniósł strzelbę, celując w jaskrawo upierzonego ptaka. Był duży. Mógł z powodzeniem zaspokoić głód dwojga ludzi. Wtem usłyszał przerażony krzyk Peggy. Bez namysłu pobiegł, roztrącając gałęzie krzewów. Z daleka zobaczył dwóch Indian wlokących dziewczynę na przeciwległy brzeg, trzeci ze strzelbą stał osłaniając swych towarzyszy. Eaton nie wytrzymał, celując spiesznie strzelił i chybił.
Zza pni i krzaków wychyliły się twarze wojowników, było ich dużo. Dymki wystrzałów uniosły się ponad ich głowami. Kule z gwizdem strącając liście w pobliżu Johna stukały w drzewa. Czerwonoskórzy z bojowym krzykiem wypadli z kryjówek.
Wściekłość i rozpacz chwyciły Eatona za krtań. Zrozumiał beznadziejność sytuacji. Co miał robić? Podniósł pistolet, tym razem długo mierzył. Jakiś rosły wojownik przeskakujący strumień zwalił się w wodę.
Indianie nadbiegali półkolem. Przed taką liczbą nie obroni się sam ani nie pomoże dziewczynie. „Co więc czynić” - myślał gorączkowo. Chyba uciec, zaszyć się gdzieś w lesie, a potem pójść śladami porywaczy. To tylko mu zostało...
Nabijając broń wycofywał się do koni. Ledwie zdołał dosiąść wierzchowca, Indianie już byli za sąsiednimi drzewami. Pomknął w puszczę, przed siebie. Słyszał odgłosy pościgu. Ponaglał wciąż rumaka. Gałęzie drzew i krzewów smagały go po twarzy kalecząc skórę. Nie czuł bólu. Strach pędził go naprzód.
Po godzinnej jeździe - zdawało mu się - wszystko ucichło. Uszedł pogoni. Skręcił na południe. Dlaczego tak zrobił, sam nie wiedział. Nie był znawcą tych dziewiczych przestrzeni, nie należał do ludzi pokroju trampów i traperów, którzy w każdej nie znanej sobie puszczy potrafili Wskazać właściwy kierunek drogi. On przygotowywał się do roli polityka, nie miał czasu na włóczęgi po leśnych bezdrożach.
Niespodziewanie puszcza urwała się odsłaniając rozległą dal sawanny i bujne trawy ubrane kępami krzewów i samotnych drzew. W głębi kniei znowu narastały niepokojące odgłosy. Jednak to był pościg. Eaton skierował konia w trawy. Dzień dopalał się na zachodzie. Przed nim leżała sawanna, a poza nim jechali indiańscy jeźdźcy. Zbliżali się z każdą chwilą. Nie było wątpliwości, że nie ujdzie pogoni. Tylko noc mogła go jeszcze uratować.
Wreszcie mrok okrył ziemię i roziskrzył niebo. Eaton gnał rumaka dalej z nikłą nadzieją w sercu. Około północy skręcił na wschód. O świcie zatrzymał konia na parominutowy odpoczynek. Sam położył się na murawie i urwawszy kilka długich, soczystych pędów począł je żuć. Był niesamowicie głodny. Gorzki smak ziela skrzywił mu twarz, wypluł więc sok i dosiadłszy wierzchowca ruszył znów przed siebie.
Słońce stało wysoko, gdy z przerażeniem osadził konia. Przed nim podążał sznur jeźdźców. Był zgubiony. Z wysokich traw wynurzało się ich coraz więcej. Jechali spokojnie, bez pośpiechu. Widać to było po miarowym kołysaniu się ludzi i zwartej kolumnie.
Eaton stał niezdecydowany. Nagle serce zatłukło się żywiej. Wytężył wzrok. Poza jazdą toczyły się kryte płótnem wozy. Czyżby wojsko?... Ostrożnie ruszył w kierunku kolumny. W pół godziny później nie miał już wątpliwości. To jechała kawaleria, armaty i wojskowe tabory. Uszczęśliwiony klepnął spocony kark wierzchowca i wkrótce rozmawiał już z kapitanem Zacharym Taylorem.
- Zdobyli fort Mims? - oficer był zaskoczony. - Opowiedzcie, sir -poprosił.
Eaton dojadł kukurydziany placek i popijając z manierki wodą, mówił o wydarzeniach w Mims i własnej ucieczce. Prosił o pomoc w odnalezieniu i odbiciu Peggy z rąk czerwonoskórych. Jechali obok siebie, strzemię w strzemię,
- Rozumiem was, sir - twarz kapitana pozostała bez wyrazu. - Nie mogę jednak wysłać wojska. Indian ani dziewczyny nad rzeczką już nie ma. Sami zresztą nie potraficie nas tam zaprowadzić... Na poszukiwanie nie mam czasu. Idziemy osłaniać Nowy Orlean.
Rozpacz jak okrutne kleszcze chwyciła Batona za krtań. Nie mógł wydobyć z siebie głosu.
- Wiecie, co stało się w Waszyngtonie? - kapitan rzucił pytanie i sam na nie odpowiedział: - Brytyjskie pułki zdobyły stolicę, nasz prezydent uciekł z niedobitkami z miasta, a jego żona zmuszona została podać gorące śniadanie admirałowi George’owi Cockburnowi i generałowi Robertowi Rossowi, zwycięskim Brytyjczykom, którzy w podziękowaniu spalili budynek parlamentu. Źle to wszystko wygląda.
- Czyż to możliwe?... - szepnął Eaton, tłumiąc swój ból i wewnętrzną rozterkę.
- Niestety możliwe, sir - Taylor skrzywił swą twarz na kształt uśmiechu. - W takiej sytuacji prywatne sprawy muszą zejść na dalszy plan. Dziewczynę może Indianie wymienią za swoich jeńców albo ją wykupicie.
- W jaki sposób?
- Zorganizujecie wyprawę.
Eaton zamyślił się. Czuł niesamowite zmęczenie i trzaskający ból głowy. Oparłszy się na końskim karku jechał, marząc o wieczornym obozowisku...
W DRODZE
Trzystu wojowników pod dowództwem Menewy, Ryszarda Kosa, Czarnej Strzały, Took-suha i Szactasa rozbiło obóz nad Big Black River. Musieli odpocząć i zgromadzić nieco żywności, aby następnie długim marszem dotrzeć do celu - pod Nowy Orlean.
Z wojennego obozowiska nad Ohio i Missisipi doszli tu bez żadnych wydarzeń. Raz tylko pojawił się na prerii szwadron amerykańskiej jazdy, ale na widok liczebności przeciwnika zawrócił w pośpiechu. Wysłany za nimi zwiad stwierdził, że nie grozi zetknięcie się z większymi siłami wroga.
Teren zresztą był tu bezpieczny. Olbrzymie przestrzenie od Appalachów po Atlantyk i Zatokę Meksykańską stanowiły ojczyznę indiańskich plemion. Gdzieniegdzie tylko usadowiły się wojskowe blokhauzy i osady backwoodsmenów. Natomiast wielkie miasta rozrastały się na morskich wybrzeżach pod osłoną potężnych fortyfikacji. Wojownicy czuli się tu swobodnie, jak u siebie w domu; polując i odpoczywając czekali niecierpliwie na sygnał wymarszu.
Menewa przy ognisku gwarzył z Wenoną i jej ojcem, bo tu miały na pewien czas rozejść się ich drogi; nieco dalej Ryszard Kos wyciągnięty na trawie, z siodłem pod głową rozmawiał z Czarną Strzałą, Sekwoją i Kidem Luptonem. Nie docierały do nich żadne wiadomości o działaniach wojennych. Nie wiedzieli, czym zakończył się szturm Seminolów Weatherforda na Mims. Liczyli, że po zajęciu pobliskiej amerykańskiej stanicy nad Missisipi zdobędą trochę informacji o tym, co się dzieje na arenie wojny.
O zachodzie słońca wrócili zwiadowcy spod blokhauzu Walnut Hills i Okrągły Kamień relacjonował:
- W pobliżu drewnianego wigwamu Miczi-malsa odkryliśmy trop samotnego jeźdźca. Okazało się, że zostawił go traper Białe Kolano, który podobno sprzyja czerwonym braciom, ale ufać mu nie można. Ujrzawszy wojowników uciekł do Walnut Hills.
- Wielki to fort? - spytał Kos.
- Nie. To pojedynczy wigwam zbudowany z okrągłych pni i otoczony drewnianym ostrokołem. Nie może zmieścić licznej załogi. Zdobycie go będzie łatwe. Wystarczy trochę ognia.
- Wykurzymy Długie Noże z tej chaty - odezwał się z przekonaniem Took-suh.
- Proponuję otoczyć blokhauz nocą, a świtem zażądać poddania się - wtrącił Ryszard. - Gdy odmówią, wówczas zaatakujemy.
- Ugh - zgodzili się wodzowie.
- Sądzę, że wystarczy pięćdziesięciu ludzi - dorzucił Kid Lupton. Przytaknęli mu kiwnięciem głów.
- Czerwone Serce poprowadzi wojowników, a Menewa czekać będzie na zwycięstwo w obozie - zwrócił się do Kosa wódz Kriksów.
- Dobrze, wezmę Seneków i Szawanezów.
Uzgodnili jeszcze kilka szczegółów i Ryszard z Czarną Strzałą wybrawszy ludzi wyruszył ku blokhauzowi leżącemu pięć mil na zachód od ich obozowiska.
W odpowiedniej odległości zostawiwszy mustangi pod opieką paru wojowników, zachowując ciszę, podeszli w pobliże Walnut Hills. Z daleka dostrzegli nikły blask ognia płonącego na dziedzińcu forteczki. Jak węże pełznąc wśród traw otoczyli amerykańską placówkę.
Noc była pogodna, ciepła, gwiaździsta. Szum wielkiej rzeki niósł się jakąś monotonną, poważną zadumą. Byłoby przyjemnie poleżeć, pomyślał Ryszard, gdyby nie te nieznośne komary. Nakrywał głowę i twarz czym mógł, ale natrętne owady wciskały się uparcie każdą szczeliną i żądliły boleśnie. Oczekiwał więc niecierpliwie na świt.
Kiedy niebo na wschodzie zabarwiło się promieniami słońca, Kos i Czarna Strzała poczęli obserwować stanicę. Panowała tam absolutna cisza, jakby wróg zapadł się pod ziemią. Płonące nocą ogniska wygasły, bo nie widać było dymu. Nikt nie pojawił się nad wierzchołkami ostrokołu ani w strzelniczych okienkach budynku. Co to znaczyło?
Po krótkiej naradzie wysłali parlamentariuszy. Z zielonymi gałęziami, oznaczającymi pokojowe zamiary, bez broni trzech wojowników podeszło do bramy. Zastukali. Zaczęli wołać - nikt się nie odezwał. Wtedy jeden z nich wspiął się na palisadę, a gdy na jego okrzyki odpowiedziało milczenie, zeskoczył poza parkan i otworzył wrota. Obserwując strzelnice Indianie zbliżyli się do budynku i pchnęli drzwi, otwarły się bez przeszkód. Z wnętrza powiało ciszą.
Czyżby blokhauz był pusty?... A może to jakiś podstęp? Jeden z wojowników pozostał na dziedzińcu, a dwóch ostrożnie weszło do środka. Nikogo. Tylko w bezładzie walały się porozrzucane drobne przedmioty i resztki jedzenia.
- Uciekli - mruknął jeden.
- Ugh - potwierdził drugi.
- Wracajmy, trzeba zawiadomić wodzów.
Nieco później Indianie przeszukiwali budynek, a Ryszard Kos, spoglądając na wydeptaną w trawie ścieżkę, słuchał, co mówi do Czarnej Strzały wyśmienity tropiciel Seneków, Węszący Wilk:
- Ślady Miczi-malsa prowadzą nad brzeg Ojca Wód, gdzie uwiązane do kołków były canoe, którymi odpłynęli...
- Ilu ich było? - spytał Kos.
- Dwa razy po dziesięć.
- Musieli opuścić blokhauz przed naszym przybyciem.
- Ugh.
- Ogniska wprowadziły nas w błąd.
- Taki był ich cel - odezwał się Czarna Strzała. - Teraz są w bezpiecznej odległości.
- Pewnie popłynęli w dół Missisipi do fortu Panmure. - Ryszard popatrzył w dal i dorzucił: - Trzeba spalić Wolnut Hills.
- Mój brat ma rację. Hugh! - zgodził się wódz Seneków.
Czarny Jastrząb, naczelnik Sauków i Foxów, sprzymierzeniec wielkiego Tecumseha, bohater spod Tippecanoe, Thames River i licznych bitew w rejonie Wielkich Jezior, zgromadziwszy zastępy wojowników i na śmigłych łodziach spływając z Missisipi, pod koniec maja 1814 roku znalazł się u ujścia Ohio. Zastawszy tu opustoszałe chaty po obozowisku Indian, pośpieszył dalej. W pobliżu Arkansasu zatrzymał się na dzienny odpoczynek i ukrył tutaj w nadbrzeżnych zaroślach canoe, po czym pomaszerował na wschód. Przekroczył Yazoo River i napotkał wieś Czikasawów, gdzie uzyskał potrzebne wiadomości. Chciał połączyć swe siły z Kriksami, Senekami i Szawanezami.
Klucząc bezdrożami stepów i puszcz prowadził swą pieszą armię do Nowego Orleanu, a tam miał spotkać się z Menewą, Ryszardem Kosem, Czarną Strzałą, Took-suhem i wieloma innymi przyjaciółmi.
W południe pewnego dnia Saukowie rozbijając w puszczy obozowisko rozesłali wokoło szperaczy dla upewnienia się, czy teren jest bezpieczny, zamierzali bowiem spędzić tu popołudnie i noc. Jedna z grup wywiadowczych prowadzona przez Sępie Skrzydło po przeczesaniu na swej drodze zarośli, wąwozów i jarów zatrzymała się na skraju puszczy. Spoza pękatych pni obserwowali ginącą na horyzoncie prerię. Jeden z wojowników dostrzegł widocznie coś interesującego, bo wyciągając rękę powiedział:
- Patrzcie! Chyba jeźdźcy.
Oczy wszystkich pobiegły we wskazanym kierunku i rzeczywiście wśród traw Indianie zobaczyli dwa ruchome punkty. Sępie Skrzydło dał znak. Starannie ukryli się w listowiu i cierpliwie czekali. Poruszające się punkciki w miarę zbliżania stawały się wyraźniejsze, aż wreszcie dostrzegli sylwetki ludzi i koni. Jeszcze kilka minut i można już było odróżnić niektóre elementy strojów.
- Indiański ubiór, a siodła białych - odezwał się Cichy Ptak.
- Mężczyzna i kobieta - zauważył Sępie Skrzydło.
Po chwili inny wojownik, Wielkie Oko, zawołał:
- Ścigają ich, tam widać pogoń...
Wśród traw pojawiło się kilkunastu ledwie widocznych jeźdźców. Gdy zbliżyli się, Saukowie po ubiorze i derkach zastępujących siodła poznali Indian. Minęło jeszcze sporo czasu, nim uciekający, w odległości około mili od Sauków, dopadli puszczy. Wtedy Sępie Skrzydło wyszedłszy z ukrycia zaczął sygnalizować rękoma swoją obecność. Ścigający zauważyli go i zrozumieli znaki, bo część z nich skierowała się do Sauków, a reszta pędziła dalej tropem uciekinierów.
- Cichy Ptak weźmie wojowników i pochwyci ludzi, którzy wjechali w las - powiedział przywódca - a Sępie Skrzydło porozmawia z nadjeżdżającymi. Jeśli to przyjaciele, jeńcy będą ich; jeśli wrogowie, udzielimy pomocy ściganym.
Wojownicy odeszli, a Sępie Skrzydło oparłszy się o pień dębu czekał.
Wreszcie przybysze zatrzymali wśród drzew zdrożone mustangi i uważnie patrzyli na Sauka. Ten kładąc prawą dłoń na sercu pozdrowił ich i rzekł w języku swego plemienia:
- Witajcie. Saukowie są przyjaciółmi Seminolów. Kogo ścigają moi bracia?
Odpowiedzieli coś niezrozumiale, wzruszając przy tym ramionami, wtedy Sępie Skrzydło zwrócił się do nich mową znaków:
- Jesteśmy Saukami. Kogo ścigacie?
Ruchami ramion i palców odrzekli:
- Chcemy pochwycić złe blade twarze. Co tu robicie?
- Idziemy na południe.
Mimiką twarzy potwierdzili, że pojęli treść. Sępie Skrzydło gestykulując poprosił ich, by poszli za nim, bo jego wojownicy zaraz zatrzymają białych ludzi. Kiwnęli głowami na znak zgody.
Gdy znaleźli się nad strumieniem, w pobliżu padły wystrzały. Seminole rzuciwszy nieufne spojrzenia Saukowi popędzili w las, a Skrzydło skoczył w zarośla. Biegł ile sił w nogach, zaniepokojony odgłosami walki. Zziajany dopadł swoich towarzyszy, którzy akurat związywali ręce białej dziewczynie. Nad rzeczką siedział w ociekającym wodą ubraniu Mocny Grot i opatrywał zranione ramię. Wśród drzew umykał człowiek...
Wypadki rozegrały się błyskawicznie. Saukowie nie mieli już możliwości rozmawiać więcej z Seminolami. Wysłany za nimi Cichy Ptak wrócił z wiadomościami:
- Biały zdołał dosiąść mustanga, ucieka prerią.
- Nikt nie został, aby zabrać squaw?
- Nie.
- Pewnie zależy im tylko na białym wojowniku - zauważył Wielkie Oko.
Sępie Skrzydło przytaknął spoglądając na przerażoną dziewczynę. Leżała blada, drżąca. Podszedł do niej.
- Saukowie nie krzywdzą kobiet - powiedział i spytał: - Skąd przybywasz i kim jesteś?
W jej zielonych oczach zamigotał strach. Zamknęła powieki, przygryzając nerwowo wargi.
- Czego biała squaw nie odpowiada?
Milczała.
- Rozwiąż jej ręce! - polecił Sępie Skrzydło jednemu z wojowników.
Obciągnęła sukienką nogi i usiadła obejmując rękoma kolana.
- Dlaczego Seminole cię ścigali?
Z lękiem patrząc na Indian odrzekła:
- I can’t understand, what you are saying.
Czerwonoskórzy spojrzeli po sobie. Nikt z nich nie znał języka angielskiego.
- Niczego się nie dowiemy - rzekł Cichy Ptak. - Ona nie rozumie naszej, a my jej mowy.
- Co z nią zrobimy? - spytał Mocny Grot błyskając zaczepnie oczami. - To przez nią otrzymałem postrzał.
- Odprowadzimy ją do obozu. Czarny Jastrząb zadecyduje o jej losie.
Mocny Grot mruknął coś niezadowolony.
- Mego brata zraniła ta squaw czy biały wojownik? - w głosie Sępiego Skrzydła brzmiała drwina.
- Wojownik...
- Czemu więc Mocny Grot szuka winy w tej kobiecie? - skarcił go Wielkie Oko.
Indianin skrzywił się zawstydzony spuszczając powieki.
- Wracamy! - rozkazał Sępie Skrzydło.
Wtem rżenie konia napełniło puszczę. Błyskawicznie przywarli do ziemi. Wielkie Oko z tomahawkiem w ręku ruszył w las. Długo nie wracał, potem usłyszeli szelesty i stąpania. Spośród drzew wyszedł Wielkie Oko, prowadząc osiodłanego konia.
- To mustang białej squaw - powiedział. - Stał uwiązany do drzewa.
W godzinę później dotarli do obozu rozłożonego na obszernej polanie. Sępie Skrzydło przyprowadziwszy dziewczynę do Czarnego Jastrzębia złożył meldunek. Naczelnik siedział przy ognisku w towarzystwie pomniejszych wodzów. Obserwując przerażoną kobietę wysłuchał całej relacji.
- Sępie Skrzydło jest mądrym wojownikiem - pochwalił i dał mu znak dłonią, że może odejść. Zwrócił się po angielsku do kobiety: - Niech biała siostra spocznie, tu nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo.
Dziewczyna była zrezygnowana, zmęczona przeżyciami, głodna, z rozpaczy otępiała. Usiadła na wskazanym miejscu.
- Jestem Czarnym Jastrzębiem, wodzem Sauków i Foxów - przedstawił się. - A kim jest moja siostra?
- Peggy O’Neill.
- Dlaczego ścigali cię wojownicy?
Dziewczyna zdziwiona pytaniem opuściła głowę.
- Czemu squaw milczy?
- Po co pytać o znane sobie sprawy?
- Czarny Jastrząb nie wie.
- Przecież to wojownicy Czarnego Jastrzębia porwali i przywiedli mnie tutaj...
- Tak, ale nie ścigali.
Peggy zrobiła gest zniecierpliwienia.
- Prześladowcami squaw byli Seminole. Czyżby moja siostra nie odróżniała indiańskich narodów?
- Nie znam się na tym.
- Czarny Jastrząb z wojownikami niedawno przybył w te strony -mówił wódz. - Niech moja siostra opowie, czego chcieli od was wojownicy Seminolów?
- Co się stało z Johnem Eatonem? - spytała żywiej, lekko się rumieniąc.
- Tak nazywał się biały, który zranił mojego wojownika?
Przytaknęła głową.
- Uciekł na prerię, a za nim podążyli Seminole.
- Uciekł? Może się uratuje?...
- Może.
- Co zrobicie ze mną?
- Nic. Zostawimy siostrę w najbliższym osiedlu białych lub w napotkanej wiosce jakiegoś plemienia.
Peggy odetchnęła z ulgą, potem zrodziły się w jej umyśle wątpliwości, bo niespokojnie spytała:
- Nie skrzywdzą mnie wojownicy?
- Nie, bo taka jest wola Czarnego Jastrzębia.
Przez chwilę oboje milczeli. Nad ogniskiem, zawieszone na długim kiju, rozsiewając smakowity zapach, piekło się mięso antylopy. Peggy nagle poczuła ogromny głód. Przełykając ślinę spojrzała w stronę pieczeni.
- Nie zbraknie pożywienia dla białej squaw - gościnnie zapewnił wódz i znowu poprosił: - Niech moja siostra powie, co zdarzyło się z Seminolami. Chcę znać prawdę.
Peggy chaotycznie opowiadała o napadzie na Mims, pożarze i ucieczce. Kiedy skończyła, Czarny Jastrząb spytał o kilka drobiazgów, których nie zrozumiał, a po dodatkowych wyjaśnieniach, życzliwie podziękował dziewczynie.
Uzyskane w ten sposób wiadomości przekazał dowódcom i polecił otoczyć kobietę opieką, by nie skrzywdził jej jaki nieokrzesany wojownik, W godzinę później Peggy zaspokoiwszy głód, owinięta indiańskimi derkami, które jej przyniesiono, spała w cieniu wyniosłych świerków.
Zastępy wojowników Czarnego Jastrzębia szły na południowy zachód. Któregoś dnia pod wieczór rozbili obozowisko na otwartej prerii. Noc minęła spokojnie. Ledwie na wschodzie niebo poszarzało, już maszerowali. Nie uszli daleko, gdy ich uwagę zwrócił słup wijącego się w górę dymu. To nie było ognisko ani pożar w stepie. Tak płonąć mógł tylko stos wysuszonego drewna lub budynek.
Czarny Jastrząb wysłał na koniu Peggy na zwiady Cichego Ptaka. Ubezpieczywszy małymi oddziałkami boki, tył i czoło kolumny, nie śpiesząc się szli naprzód. Po upływie około trzech godzin wrócił zwiadowca. Zameldował:
- Dym pochodzi z płonącego blokhauzu podpalonego przez naszych braci Seneków, Szawanezów i Kriksów. Obozują nad Big Black River.
Oczy wodza zapłonęły radością.
- Którzy wodzowie nimi dowodzą? - spytał.
- Czerwone Serce, Czarna Strzała, Menewa... - wyliczył Indianin.
- Wiadomości pewne?
- Ugh.
Szli forsownym marszem, byleby szybciej dotrzeć do przyjaciół. W połowie dnia obie grupy witały się już okrzykami, a Czarny Jastrząb ściskał dłonie Ryszarda Kosa, Menewy, Czarnej Strzały, Took-suha, Najle-umoca i wielu bliskich ludzi, z którymi związał go trud wojennych ścieżek i bitewnych pól.
Potem ucztując przy ogniskach snuli opowieści o swych ostatnich przeżyciach i zaspokajali wzajemną ciekawość. Ryszard z nie ukrywanym zniecierpliwieniem spytał wodza Sauków:
- Cóż porabia i jak się czuje Zorza Ranna, córka Czarnej Strzały?
- Pozdrawia cię, mój bracie - odparł życzliwie Jastrząb. - Tęskni, bo często wychodzi na wzgórze i patrzy na południe. Prosi orłów, aby cię skrzydłami okryli, gdy wróg będzie zagrażał Czerwonemu Sercu... Jest zdrowa. Podała mi wampum - Sauk sięgnął po torbę i wydobywszy z niej długi pas, podał go Ryszardowi. - Zobacz, bracie, jak pięknie zrobiony.
- Dziękuję - Kos wziął misternie muszelkami wyhaftowany przedmiot i z zachwytem oglądał jego barwy i wzory. Zdołał się już nauczyć sztuki czytania tej dziwnej, nigdzie na świecie niespotykanej formy przekazywania myśli.
- A co z Niskuk? - spytał Took-suh.
- Gdy Czarny Jastrząb wyruszył ze wsi, powiła syna. Jest szczęśliwa.
- Przebolała już śmierć Tecumseha?
- To był jej mąż. - Wódz Sauków spoważniał. - Jeden z największych sachemów wszystkich czerwonych plemion. Trudno wybaczyć Manitou, że go zabrał...
Pochyliły się głowy naczelników, zapanowała na chwilę cisza i powiało smutkiem.
- Niskuk obiecuje wychować syna na miarę Skaczącej Pumy - w głosie Czarnego Jastrzębia brzmiała wiara w wypowiedziane słowa.
- Oby tak było - szepnął Kos.
Pojawiła się Peggy i usiadła na uboczu. Wolała być w pobliżu wodza Sauków i Foxów, pewnie dlatego że jemu najbardziej ufała. Menewa zauważywszy dziewczynę spytał:
- Mój brat, Jastrząb, ma przy sobie białą squaw. Jest ona tutaj z własnej woli czy z przymusu?
- Wódz dwóch plemion, walecznych Sauków i Foxów, nie zabiera kobiet na wojenne wyprawy. Ścigali tę squaw Seminole, a potem, gdy mogli ją mieć, pozostawili moim wojownikom.
- Ciekawe... - zainteresował się Czarna Strzała.
- Mój brat coś więcej wie na temat tej kobiety? - zachęcająco spytał Kos.
- Owszem - odparł wódz i powtórzył słyszaną od Peggy relację o zdobyciu i zniszczeniu Mims.
- Weatherford wykonał zadanie - odezwał się milczący dotąd Szactas.
- Punkt zborny ochotników Unii przestał istnieć - dodał z zadowoleniem Czarny Niedźwiedź. - Dzisiaj także spłonął Walnut Hills... Trzeba zniszczyć jeszcze pozostałe gniazda Miczi-malsa.
- Hugh! - przypieczętował Najle-umoc.
- Co zamierzacie uczynić z białą squaw? - spytał Menewa. - Ciągnąć ją do ujścia Me-si-kse-pe chyba nie należy.
- Zostawię ją w jakimś napotkanym osiedlu.
- Jutro część wojowników z szamanem Czarnym Niedźwiedziem i kobietami wyruszy nad Ocmulgee River, do Tukhabatchee, niech idzie z nimi - zaproponował wódz Kriksów. - Czekają nas dni uciążliwych marszów, będzie nam przeszkadzała.
Sauk zgodził się na propozycję. Ryszard Kos przeprosiwszy towarzyszy zbliżył się do dziewczyny.
- Witam, miss Peggy - pozdrowił ją siadając. - Wiem, co się stało i jakimi drogami trafiła pani tutaj. Jestem Ryszard Kos - przedstawił się - a Indianie nazywają mnie Czerwonym Sercem.
Przyjrzała mu się w milczeniu.
- Chciałem spytać o szczegóły napadu na Mims.
- Nic nie wiem - odparła. - Ledwie John Eaton wyrwał mnie z płomieni.
- Liczyłem na informacje.
- Jakie?
- Co z osiedlem? Ilu poległo?
- Mims spalono. Chyba nie ocalał ani jeden dom. A co do zabitych, trudno mi odpowiedzieć. - Podniosła głowę i spytała niespokojnie: - Co stało się z Eatonem? Niech pan mi powie...
- Nie wiem - odrzekł Kos. - To pani mąż?
- Jestem panną.
- Narzeczony?
- Nie, ale ocalił mi życie. Co z nim?
- Nikt z tych wojowników nie ścigał Eatona. Tamci byli Seminolami. Gdybym się czegoś dowiedział, powiem pani.
- Będę wdzięczna.
- W naszym obozie jest kilka Indianek - uśmiechnął się Kos. -Jedna z nich jest córką szamana, nazywa się Wenona. Zaprowadzę panią do niej. Jej ojciec, Czarny Niedźwiedź, zna trochę angielski, będzie pani mogła jakoś się porozumiewać.
- Dobrze.
- Niech się pani trzyma Wenony, to dobra dziewczyna. Jutro wyruszycie do stolicy Kriksów, a my gdzie indziej, Peggy popatrzyła błagalnie na Ryszarda i załamując ręce szepnęła:
- Tak bardzo się boję. Co ze mną się stanie? Pan jest białym, proszę mi pomóc...
- Odwagi. W tej chwili nic pani nie grozi. Co będzie w mojej mocy, zrobię. - Kos wstał. - Chodźmy!
Zaprowadził Peggy do Indianki, zapoznał je i przedstawiwszy sytuację białej dziewczyny, poprosił Wenonę o opiekę. Przyrzekła otoczyć ją przyjaźnią i czuwać nad jej bezpieczeństwem.
Wczesnym rankiem ponad stu Kriksów powędrowało na wschód - ku Ohoopee River, z nimi Peggy i Wenona. Pochód prowadził sędziwy szaman, Czarny Niedźwiedź. Druga grupa, znacznie większa, bo licząca około pięciuset wojowników, pociągnęła na południe. Zatrzymując się teraz na krótkie postoje, szli nawet nocami, przeprawiali się przez większe i mniejsze lewobrzeżne dopływy Missisipi, uparcie kierując się ku Zatoce Meksykańskiej.
Któregoś dnia dotarli do fortu Panmure. Nie musieli go zdobywać. Warownia świeciła od jakiegoś czasu pustkami. Spaliwszy więc zabudowania pomaszerowali dalej. Znowu mijały tygodnie. Nie napotykając nigdzie nieprzyjacielskich wojsk, wyczerpani forsowną i długą wędrówką, zapadli na dłuższe leże nad jeziorem Pontchartrain.
Po drugiej stronie wielkiego wodnego rozlewiska, wciśnięty między bagienny brzeg Missisipi a jezioro, leżał Nowy Orlean - jeden z największych portów, siedziba piractwa i stolica handlu czarnymi niewolnikami. Podmokłe tereny, porośnięte sitowiem, trzciną, krzakami, ustrojone tu i ówdzie odwiecznymi konarami drzew, pełne gnieżdżącego się ptactwa i jadowitych węży, były świetną kryjówką. Wytropić tu nawet dużą gromadę ludzi nie było rzeczą prostą.
Indianie uwijali się przy budowaniu chat. Wbijali w podmokły grunt długie drągi, na wysokości około trzech, czterech jardów nad ziemią przywiązywali poprzeczki, wyplatając je prętami i tworząc w ten sposób wysoko zawieszone podłogi. Następnie z trzcin robili ściany, a z szerokich i długich traw dachy. Chaty takie chroniły od wilgoci i węży oraz osłaniały przed słoneczną spiekotą.
Kos z zainteresowaniem przyglądał się czynnościom czerwonoskórych i obserwował przyrodę. Słońce paliło niemiłosiernie, odurzał zapach roślinności, dzwoniły roje moskitów.
„Jak tu wytrzymać?” - zastanawiał się Kos, gdy obok stanął Kid Lupton.
- Do czasu nadejścia naszych wojsk możemy tu spokojnie odpoczywać- powiedział.
- Indianie owszem, ale nie my - odparł Ryszard. - Wystarczą same moskity, by zatruć człowiekowi spokój.
- Trochę w tym prawdy jest - odrzekł Anglik. - Jednak i do nich ludzie się przyzwyczajają.
Kos uśmiechnął się bez przekonania.
- Ryb tu tyle, że rękami można je wybierać, a ptaków zatrzęsienie - mówił Kid. - Pożywienia nie zbraknie...
- Yes. Trzeba być ostrożnym, widziałem przed chwilą wygrzewającego się aligatora, a na kępie, o, tam, mokasyna.
- Jutro wybieram się do portu - zmienił temat Lupton. - Muszę przesłać wiadomości generałowi Pakenhamowi. Wybierzecie się ze mną?
- Chętnie, warto popatrzeć na Nowy Orlean.
W NOWYM ORLEANIE
W pięknie i bogato umeblowanym salonie farmy Michaela Chalmette’a siedział Ryszard Kos i Kid Lupton. Przed nimi w kryształowych szklankach pieniło się zimne piwo przyniesione z piwnic zamożnego gospodarza. Przez otwarte okna, szczelnie zaciągnięte chroniącą przed moskitami siatką, wpadały powiewy wiatru, przyjemnie chłodząc spocone twarze. Okalające farmę dęby kłady długie cienie.
- Tu szybko docierają wiadomości - mówił Chalmette - bo do Nowego Orleanu ciągną ludzie z morza i z lądu. Nie słyszeliście, panowie, o szturmie Anglików na Waszyngton?
Lupton delektował się piwem. Kos słuchając patrzył z zainteresowaniem na plantatora. Podkrążone sinymi obwódkami rozlatane oczy, pociągła twarz, czoło trochę wyłysiałe, przecięte grubymi zmarszczkami i przyprószone siwizną włosy nadawały mu wygląd zrównoważonego i zarazem niespokojnego człowieka.
- To było wspaniałe zwycięstwo! Admirał sir George Cockburn niesłychanie zakpił z prezydenta Madisona i jego małżonki - zachichotał rozbawiony plantator i dalej opowiadał: - Po wylądowaniu angielskiej armii Cockburn w pierwszym starciu rozbił Amerykanów i wkroczył do Waszyngtonu. Prezydent Unii uchodząc z niedobitkami swych wojsk nie zdążył nawet zabrać ze sobą żony. Zwycięski admirał ucałowawszy z szacunkiem rękę lady Madison rozkazał jej przygotować gorące śniadanie. Z ociąganiem polecenie wykonała. Zjadł więc w jej obecności posiłek, uprzejmie ją pożegnał, przestrzegając o konieczności opuszczenia mieszkania, rozkazał podpalić parlament i opuścił miasto... Co wy na to, panowie?
- Rzeczywiście ciekawe - przytaknął Kos.
- Fantazji nie brakuje panu admirałowi - dodał Kid.
- Nieróżowo z Unią. Zawsze uważałem, że kolonie w Ameryce powinny rozwijać się pod patronatem Wielkiej Brytanii - Chalmette uśmiechnął się i spytał: - Jakie nowiny przynosicie, panowie, z głębi kontynentu?
- Indianie walczą, zdobyli fort Mims i zniszczyli wojskowe placówki w Walnut Hills i Panmure - poinformował Ryszard.
- Nieźle...
- Nie wiecie, sir - Lupton przyciszył głos.- co z Manuelem Salasem?
- Siedzi w Nowym Orleanie od paru tygodni i czeka...
- Świetnie. A Lafitte w porcie czy na morzu?
- Jeana Lafitte'a znajdziecie w kuźni albo w jego ulubionej gospodzie „Absinthe House” - informował farmer. - Nie wyrusza na dalekie rejsy, ma poważne kłopoty.
- Jakie?
- Aresztowali mu brata, Pierre’a. Trzymają go w więzieniu. Miał być sądzony, ale Jean coś tam załatwił, bo prokurator Grymes wstrzymał sprawę i zrzekł się zajmowanego stanowiska... Uśmiech Chalmette’a był dwuznaczny. - Po cichu szepcą w mieście, że Lafitte zapłacił mu za to aż czterdzieści tysięcy dolarów w złocie! Pojmujecie, panowie?... Toż to fortuna!
- Widać tęgi z tego pirata rozbójnik - rzucił Ryszard.
- To najbogatszy człowiek naszych czasów, sir. - Plantator założył nogę na nogę. - Prawda, że ten olbrzymi majątek zgromadził z rozboju, ale jak dotąd chodzi bezkarnie. Miejscowa arystokracja chętnie go widzi u siebie na balach.
- Musi być interesujący.
- Pan go nie zna?
- Nie. Dopiero będę miał zaszczyt spotkać się z tym piratem - odparł Kos. - Właśnie Kid wybiera się do niego.
- Bądźcie, sir, ostrożni. On nie lubi, gdy go nazywają piratem. Twierdzi, że jest korsarzem Kartageny i wielmożą... Teraz wyświadcza Anglii usługi, nie warto go zrażać.
- Rozumiem.
- A szermierz i strzelec wyśmienity... Nie ma sobie równego.
- Widziałem go w pojedynku na pistolety - uzupełnił Lupton. -Rzeczywiście, jest niezawodny.
- Nie byłby inaczej hersztem piratów - stwierdził Kos.
- Na pewno - rzekł gospodarz i spytał: - Co zamierzacie?
- Chcemy prosić, sir, o nocleg. Jutro pojedziemy do Nowego Orleanu. Pożyczycie nam na ten wyjazd konie? - Kid pytał bez skrępowania.
- Nawet powóz - uprzejmie zaproponował Chalmette.
- Wjazd do miasta w powozie w naszych podniszczonych ubraniach zwróciłby powszechną uwagę, a tego nie chcemy - odrzekł Kos.
- Każę służbie przygotować wierzchowce, a na nocleg zapraszam. Miło mi będzie spędzić z panami wieczór.
- Dziękujemy.
- Do obiadu zostało już niewiele czasu, może skorzystacie z kąpieli?
- Chętnie.
Ryszard i Kid, wykąpawszy się w elegancko urządzonej łazience, zjedli obiad, opowiadając domownikom o swych bogatych przeżyciach, potem wyszli z farmerem obejrzeć jego posiadłości.
Plantacje Chalmette’a ciągnęły się na. północ wzdłuż Missisipi, na wschodzie przylegały do trzęsawisk okalających jezioro Maruepas i Pantchartrain, na południu dochodziły pod sam Nowy Orlean. Dorodne łany tytoniu, ryżu, bawełny i trzciny cukrowej biegły - zdawało się – bez końca.
Wśród tych pól, gdzie czarni niewolnicy potem zraszali każdy skrawek ziemi, stał okazały, murowany budynek, siedziba Chalmette'ów. Inni farmerzy wznosili drewniane wille, ale Michael Chalmette musiał czymś się wyróżniać, dlatego zbudował dom na wzór murowanych pałaców książąt europejskich.
Wracali szeroką dębową aleją. Stado mew z krzykiem i łopotem skrzydeł przemknęło nisko nad ziemią. Nad mokradłami i rzeką podnosiły się białe opary przedwieczornych mgieł.
Wieczór upłynął im na rozmowach z farmerem. Po kolacji usnęli w miękkich i puszystych łóżkach. Wczesnym rankiem po śniadaniu dosiedli dobrze utrzymanych koni i pokłusowali do Nowego Orleanu.
Wygodnym traktem szybko dotarli do przedmieścia. Lupton objął przewodnictwo, choć trudno było tu zbłądzić. Trzy ulice - Canal, Rampart i Esplande zawsze doprowadziły do Vieux Carre, gdzie koncentrowało się życie miasta. Te właśnie ulice opasywały z trzech stron Stary Kwadrat i krzyżując się biegły poza teren zabudowy. Z czwartej strony płynęła rzeka.
Jadąc ulicą Canal, pozostawili za sobą byle jak sklecone domki, lepianki i trzcinowe chatynki robotniczej biedoty i znaleźli się między okazałymi murowanymi budowlami, zdobionymi attyką, płaskorzeźbami, posągami jakichś zwierząt i ludzi. Tu zaczynał się świat przepychu i dobrobytu... Jeszcze chwila i stanęli na obszernym kwadratowym rynku.
- To jest sławne Vieux Carre - poinformował Lupton - a tam, spójrzcie, jedna z najwspanialszych budowli wybrzeża, hiszpański pałac Cabildo, dziś mieści się tu administracja miasta, a naprzeciw katedra Świętego Ludwika...
Kos przyglądał się kolumnadzie prowadzącej do pałacu i arkadowym ozdobom wieńczącym piętra i dach. Rzeczywiście ta budowla urzekała pięknem, artyzmem i bogactwem. Niedaleko od niej pięły się w czyste, błękitne niebo wieżyce kościoła.
Przez plac Murzyni taszczyli jakieś ciężkie przedmioty, chichocząc szły dziewczęta w długich, powłóczystych sukniach, hałasując wlokła się podpita gromada marynarzy, tu i tam pojawił się samotny przechodzień... Krzykliwe szyldy sklepów i knajp zapraszały do wnętrza.
- Oto kuźnia Lafitte’a - powiedział Kid, zeskakując z siodła.
Ubogo wyglądał ten budynek. Niskie ściany ocienione dużym okapem dachu były zbite z drewnianych bali. Jedne drzwi wiodły do mieszkania, znajdującego się na poddaszu, a w drugich szeroko rozwartych, migotał ogień i dzwonił o kowadło ciężki młot.
- Good morning - Lupton pozdrowił pracujących kowali i spytał: -Gdzie można spotkać Lafitte’a?
Muskularny Murzyn jeszcze raz uderzył młotem w rozżarzone żelazo i dopiero spojrzał na przybyłych. Wzruszył w milczeniu nagimi ramionami.
- Jestem przyjacielem Jeana, miałem się z nim spotkać.
- Szef być w porcie - odrzekł, kalecząc angielszczyznę.
- Na pewno?
- Yes, mister.
- Nie wiesz, kiedy wróci?
- Ja nie wiedzieć.
- Zostawimy tu konie, sprawdź, czy są dobrze podkute - mówił Anglik. - Gdyby wrócił Jean, powiesz mu, że przybył Kid Lupton. Będziemy w tawernie.
- Yes, mister - Murzyn znów podniósł młot i uderzył w żelazną i sztabę.
- Może wstąpimy do sklepu po nowy przyodziewek? - zaproponował Ryszard. - W tych wytartych ubraniach wyglądamy jak nędzarze.
- Well. - Lupton wskazał wielki szyld. - Tam dostaniemy wszystko, i czego nam trzeba.
Rzeczywiście magazyn handlowy zawierał niezliczone ilości towarów. Dobrali wiec do swoich figur eleganckie, efektowne ubrania, ale także wygodne do konnej jazdy. Zaraz w sklepie przebrali się i poszli do najpopularniejszej w mieście tawerny, do „Absinthe House”.
Było tu gwarno i rojno. Pełno rozbawionych ludzi, brodatych marynarzy, wydekoltowanych kobiet, nonszalanckich arystokratów i podejrzanie wyglądających mężczyzn. Usiedli przy wolnym stoliku w kącie obszernej sali. Kelnerka zjawiła się natychmiast i z uśmiechem powiedziała, że może podać: kraby duszone w śmietanie z papryką, panierowane udka żabie, ostrygi z szafranem na słodko, matjasy po kapitańsku, nadziewane szyje dzikich gęsi, młode flamingi po starofrancusku, kurczaki z kukurydzą, pieczeń z antylopy, paprykarz z aligatora, mięso żółwie w liściach palmy kapuścianej..., a do tego wprost z Francji Hiszpanii i Anglii najlepsze gatunki brandy, whisky, win z kostkami lodu...
Zestaw potraw był tak zaskakujący swą niezwykłością, że Ryszard, rzadki bywalec wykwintnych restauracji, słuchał oszołomiony. Po naradzie wybrali pieczeń z antylopy i matjasy po kapitańsku. Lupton poprosił dla siebie brandy, a Kos piwo.
Lokal onieśmielał ludzi nawykłych do życia w surowych warunkach, w osiedlach rozsianych wśród puszcz i stepów. Kryształowe żyrandole zwisające z sufitu, kinkiety na ścianach, kunsztowne meble, nawet bufet, wydzielone podium dla muzykantów - wszystko było eleganckie, olśniewające niczym w europejskich salonach magnaterii.
Kelnerka przyniosła potrawy i zażądała zapłaty. Lupton odliczył banknoty i dodając jej napiwek spytał:
- Nie było tu Jeana Lafitte’a?
- Grał w ruletkę całą noc - odparła.
- Czy dzisiaj przyjdzie?
- Nie wiem, bo miał zamiar wypłynąć na morze. Słyszałam rozmowę... - powiedziawszy to szybko odeszła.
Jedli w milczeniu, patrząc na ludzi, którzy tu trwonili pieniądze najczęściej pochodzące z grabieży lub będące wynikiem znoju i cierpień wielotysięcznych rzesz niewolników. Niespodziewanie wyrosła przed nimi wysoka postać czarnowłosego mężczyzny.
- Nareszcie jesteś! Witaj, Kid. Czekam pełen niepokoju... Myślałem, że cię jakie nieszczęście spotkało na tych dzikich sawannach i preriach.
- Manuel! Właśnie cię szukamy - zawołał uradowany Lupton. - To mój towarzysz, Ryszard Kos, zwolennik naszej sprawy. Poznajcie się.
Uścisnęli sobie dłonie i usiedli. Salas rozejrzał się i przyciszając głos spytał
- Jakie nowiny?
Kid udzielił mu informacji o przebiegu działań wojennych na kontynencie i powiedział, że w pobliżu czekają Indianie na brytyjskie wojska Pakenhama.
- Dzisiaj jeszcze prześlę meldunek - rzekł Salas. - Hiszpania, jak wiecie, popiera Anglię, ale niepokojona wojnami w Europie nie może wystąpić oficjalnie. Myślę jednak, że. wkrótce do tego dojdzie.
- Może to tylko marzenie hiszpańskich kolonistów z wybrzeży Florydy? - zauważył Ryszard.
- Jeśli Hiszpania nie podejmie radykalnych kroków - dodał Lupton - to Unia zagrabi całą Florydę. Backwoodsnieni coraz natarczywiej napierają na południowe tereny.
- Podobno macie kłopoty w Ameryce Południowej. Czy to prawda? -spytał Kos.
- Niestety, prawda. W Meksyku Jose Morelos porwał indiańskich chłopów do walki, a w Wenezueli Simon Bolivar... W obu koloniach sytuacja niezwykle ciężka. Trudno więc mówić o czynnym włączeniu się do konfliktu kanadyjsko-amerykańskiego, ale Hiszpania stoi po stronie Wielkiej Brytanii. Wszystkie porty w naszych koloniach są otwarte dla floty brytyjskiej, która może, swobodnie zaopatrywać się w żywność, amunicję i broń. Konfederacji Pięciu Cywilizowanych Plemion też podrzucamy spore ilości strzelb, i prochu.
Do sąsiedniego stolika przysiadło się paru mężczyzn w towarzystwie Mulatek. Manuel Salas umilkł. Nachyliwszy się, cicho powiedział:
- Widzicie tego wysokiego blondyna? To Grymes, który za złoto Lafitte’a zrzekł się stanowiska prokuratora Nowego Orleanu - Ryszard i Kid nieznacznie spojrzeli na sąsiadów. - Teraz ma za co szaleć z kobietami i w kasynach gry.
Chwilę milczeli, po czym Lupton spytał Salasa:
- Nie wiecie, gdzie znaleźć Jeana?
- W porcie przygotowuje się do rejsu na Jamajkę.
- Serio?
- Wiem na pewno.
- Kiedy odpływa?
- Podobno dzisiaj.
- Idziemy do portu - powiedział Kid. - Muszę go widzieć...
Szybko dokończyli posiłek.
- Zostajecie tu, sir? - zapytał Ryszard.
- Tak.
- Gdybyście nas potrzebowali, zostawcie wiadomość u Chalmette’a -rzekł Lupton.
Opuścili tawernę śpiesząc do przystani. W porcie na próżno dopytywali się o korsarza. Każdy nagabywany wzruszał ramionami i odchodził. Setki Murzynów uwijało się tutaj, taszcząc skrzynie, bele i toboły na statki lub je wyładowując na brzeg. Wielkim rozlewiskiem Missisipi spływały popychane wiosłami przez czarnych wioślarzy długie tratwy i płaskodenne łodzie ze stosami bawełny, wiązkami futer dzikich zwierząt i worami innych towarów.
Kos i Lupton zatrzymawszy się na chwilę patrzyli na tę mozaikę ludzi, przedmiotów i łajb. Nagle dotarł do ich uszu śpiew. Z prądem rzeki płynęła wielka łódź. Po jej bokach siedzieli Murzyni, pochylając się w przód i w tył; w rytm tych ruchów zanurzali łopatki wioseł odgarniając wodę i nucąc pieśń. W miarę zbliżania się statku śpiew stawał się głośniejszy, melodia była monotonna, przypominała poszumy fal, niosące się w dal dziwną tęsknotą.
Ol man river, dat ol man river
He must know sumpin, but don't say nothin
He just keeps rollin,
He keeps on rollin' alonge...
Słowa murzyńskiej pieśni splątały się z pluskiem wioseł, szmerem płynącej wody i krzykiem mew. Wszystko to było dla Kosa jakieś niezwykłe, nowe i chwytające za serce, skłaniające do refleksji...
Gwizd pokładowej syreny wyrwał go z zadumy. Ze stukotem maszyn, w pióropuszu dymu zbliżał się parowiec. Ryszard po raz pierwszy widział tego typu statek na amerykańskich rzekach. Zaczęły się one bowiem pojawiać dopiero od 1811 roku.
- Chodźmy - odezwał się Lupton. - Widzę tam dalej duży statek. Może to akurat Lafitte’a...
Omijając pękate beczki z melasą, starannie.ułożoną tarcicę, worki z cukrem i bele bawełny dotarli do nabrzeża, gdzie stał przycumowany żaglowiec. Zapytany marynarz niezbyt uprzejmie poinformował, że jest to statek Lafitte’a, a sam kapitan przebywa na pokładzie.
Po chwili siedzieli w kabinie korsarza. Jean Lafitte, wysoki mężczyzna z długimi wąsami, z oczyma o przenikliwym spojrzeniu, w marynarskiej bluzie, na której w rogach kołnierza wyszyte kotwice połyskiwały srebrem, wysłuchawszy grzecznościowych zwrotów Luptona, powiedział basowym głosem:
- Dobrze się złożyło, że przyszliście. Za godzinę odpływam. Zawinę do Mobile, później do Hawany, skąd pożegluję na Jamajkę. Coś chce ode mnie generał Pakenham. Macie dla niego przesyłkę, sir?
Lupton twierdząco kiwnął głową i wyciągnąwszy kopenę odrzeKi:
- Oto materiał dla generała. Sądzę, że przywieziecie dla mnie jakieś polecenia. Kiedy mamy się spodziewać waszego powrotu?
- Chyba w połowie grudnia - Lafitte wstał krzyżując ręce na piersi.
- Szczęśliwych wiatrów, kapitanie - powiedział Kid wyciągając dłoń do pirata.
- Thank you, sir - mruknął, nie spojrzawszy nawet na Ryszarda.
Opuścili pokład żaglowca. Popołudniowe słońce prażyło niemiłosiernie, więc szli leniwie przez zatłoczony port rozmawiając o sławnym korsarzu. Przy ulicy Esplande zatrzymało ich niezwykłe targowisko. Stare kobiety i mężczyźni, obwieszeni zwojami paciorków i dziwacznymi przedmiotami, sprzedawali różnego rodzaju „specyfiki” na wszystkie ludzkie dolegliwości: liście ziół, korę drzew startą na proszek, kocie pazury, zęby aligatorów i wilcze kły, wysuszone jelita żab i pajęcze nogi, jad żmij i kurarę... Można tu było nabyć każdy lek, nawet lubczyk skuteczny na zdobycie cudzych uczuć, płyn do wypędzania złego ducha, przedmioty sprowadzające szczęście lub krople błyskawicznie powodujące śmierć... Bezzębni starcy, wychudzone jak szczapa kobiety przekrzykiwali się wzajemnie, zachwalając swój towar. Było to targowisko skrajnej ciemnoty. Tym dziwniejsze, że rozłożone w pobliżu katedry Świętego Ludwika, wspaniałej rezydencji władz miasta, licznych pałacyków i bogatych sklepów.
- A coś na porost włosów macie? - usłyszał Ryszard i odwrócił się w stronę mówiącego.
Przed nim stał opalony na brązowo człowiek, w zniszczonym kapeluszu, w wytartym skórzanym ubraniu, ze strzelbą przewieszoną przez ramię. Wyglądał na włóczęgę.
- Jest, jest, łaskawy panie - zaskrzeczała starucha szukając czegoś wśród towarów. - Oto najlepszy środek...
- Jak tego używać?
- Nacierać, a w mig włosy wyrosną.
- Ile?
- Dolara, jednego dolara, dobrodzieju.
Kos nie wytrzymał.
- Mister, dajcie spokój, toż to wierutne kłamstwo, szkoda na to świństwo pieniędzy.
Małe oczy kupującego uważnie prześlizgnęły się po Ryszardzie i Kidzie. Chrząknął, podwinął do góry opadające rondo brudnego kapelusza i odezwał się niezadowolony:
- Wy co do tego macie, hę?
- Nic, tylko radzę, bo to przecież kłamstwo.
- Moja rzecz - mówił obcy, a oczy latały mu jak ogniki. - Ooo!. Ja was już znam. To wyście byli z czerwonoskórymi pod Walnut Hills. Czy nie?
Kos i Lupton zaskoczeni wymienili spojrzenia.
- Widziałem cię, gdy podpełzłem pod obóz Kriksów. Starego Jacka nie oszukasz, jakem White Knee...
- To nie ma nic do rzeczy - próbował rozładować niezręczną sytuację Ryszard.
- Szpiegujesz mnie, chodzisz za mną?
- Nie.
- Czego się wtrącasz? - mówił zaczepnie traper. - Chcesz kłótni?
- Ależ, mister, przecież...
- Zamilcz! - niemal krzyknął stary, nie pozwalając dojść do głosu Ryszardowi. - Znam się na takich ptaszkach. Ja...
Chciał znów podnieść do góry zniszczone rondo, bo opadło mu na same oczy, ale zdenerwowany, nieostrożnie potrącił ręką brzeg nakrycia i kapelusz zsunąwszy się z głowy opadł na bruk ulicy, odsłaniając łysą jak kolano czaszkę. Stary otworzył szeroko usta, w źrenicach zapłonął mu gniew, zaklął, zwinnie podniósł kapelusz i huknął:
- Precz mi z oczu!
Kos i Kid z lekceważeniem odwrócili się i odeszli. Nie chcieli wywoływać awantury. Traper krzyczał za nimi:
- Nie wchodź mi w drogę, bo, jakem White Knee, utłukę...
- Jakiś pomyleniec - zauważył Lupton. - A czaszkę ma łysą, jakby nigdy na niej włosy cię rosły.
- Był oskalpowany - wyjaśnił Kos. - Żadne czarodziejskie ziele nie przywróci mu włosów. Dziwię się, że taki głupi.
Konie uwiązane przy kuźni cierpliwie czekały na jeźdźców. Były nakarmione, o czym Murzyn zakomunikował Luptonowi, żądając zapłaty. Uiściwszy należność dosiedli wierzchowców i przed zachodem słońca dotarli do domu Chalmette’a. Tu przy kolacji mile upłynął im czas, a po wygodnie spędzonej nocy Lupton pozostał na farmie, a Kos kupił od plantatora konia i pojechał do indiańskiego obozu.
W słoneczny i ciepły grudniowy dzień 1814 roku generał Andrew Jackson zatrzymał się w tawernie „Absinthe House”. W oddzielnym pokoiku oczekiwał na wizytę Jeana Lafitte’a - korsarza Kartageny. Sławny przemytnik i handlarz niewolników sam zaproponował mu to dość tajemnicze spotkanie w cztery oczy. Generał był przezorny. Po takim człowieku jak Lafitte mógł się spodziewać wszystkiego, zwłaszcza że chodziły ostatnio plotki, jakoby utrzymywał on poufne kontakty z Anglikami. Dlatego do sąsiedniego pokoju wprowadził paru oficerów i kilkunastu dobrze uzbrojonych żołnierzy. W Nowym Orleanie wiedziano już, że został mianowany naczelnym wodzem sił zbrojnych Południa i miał rozkaz bronić Orleanu przed spodziewaną inwazją Brytyjczyków. W tej sytuacji rozsądek nakazywał ostrożność.
Nie czekał długo. Adiutant wprowadziwszy gościa wyszedł, a dwaj mężczyźni z ciekawością przyglądali się sobie jakiś czas. Generał, wskazując krzesło po przeciwnej stronie stolika, rzekł w końcu:
- Proszę, sir, usiądźcie. Cóż za ważne sprawy skłoniły pana do spotkania ze mną?
Pirat bez żenady zdjął szerokoskrzydły kapelusz i niedbale rzuciwszy go na stół usiadł. Jego wąskie wargi przysłonięte wąsami rozchyliły się w lekkim uśmiechu.
- Przychodzę z propozycją, generale - zaczął z miejsca. -Wróciłem parę dni temu z Jamajki, gdzie bardzo, uprzejmie podjął mnie sir Pakenham. - Zrobił przerwę, spoglądając przymrużonymi oczami na Jacksona. - Zaofiarowano mi stopień oficerski, darowanie korsarskich przewinień i spokojną starość w Anglii...
Lafitte wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarskiej bluzy papier i położył go przed generałem.
- Oto nominacja na oficera - powiedział.
Jackson przelotnie spojrzawszy na dokument spytał:
- Po co mi o tym mówicie?
- Nowy Orlean jest ważnym punktem strategicznym i gospodarczym - basowo zaczął pirat. - Zajęcie miasta przez Anglików odetnie Unię od Morza Karaibskiego i uniemożliwi spławianie towarów w dół Missisipi. Pan to rozumie, generale, prawda?
Jackson nie odpowiedział.
- Anglicy dysponują silną armią - ciągnął Lafitte. - Wojskiem złożonym z osadników nie obronicie Nowego Orleanu.
- Tak pan sądzi? - w głosie Jacksona zabrzmiała ironia.
- Jestem pewny, sir. - Korsarz znów się uśmiechnął. - Gdzieś niedaleko obozują Indianie sprzymierzeni z Anglią. Jeśli dołączą do armii Pakenhama, zwycięstwo będzie przesądzone.
- Do czego pan zmierza? - generał okazywał już zniecierpliwienie.
- Stanę po stronie Unii, to mój kraj i moje miasto - odparł pirat, opierając się łokciami o stolik. - Ale pod warunkiem...
- Jakim?
- Uwolnicie z więzienia mego brata, Pierre’a, zapewnicie nam swobodę w prowadzeniu handlu, w tym także niewolnikami.
- Sprzedajecie ich dalej na wagę?
- Yes. Jeżeli zdobywam „czarny towar” w korsarskiej walce na morzu, wolę sprzedać na wagę. Nie opłaci się trzymać i karmić Murzynów.
- Jakież dalsze warunki?
- Żadnych.
Jackson wstał i zaczął chodzić po pokoju.
- Mógłbym was aresztować - powiedział zatrzymując się przy oknie.
- Spróbujcie, sir - zahuczał ze śmiechem pirat. - Moi ludzie są w tawernie.
- Moi także.
- Wiem, tam za drzwiami. W poważniejszych byłem opałach.
Pociągłą twarz Jacksona oblał rumieniec. Poprawił pod szyją wysoki kołnierz munduru i przygładziwszy dłonią włosy opadające krótkimi kosmykami na czoło, powiedział:
- Przemyślę waszą propozycję, sir. Pojutrze dam odpowiedź.
Lafitte wstał i bez słowa pożegnania opuścił pokój.
Andrew Jackson zamyślił się. Układ z korsarzem był nęcący. Rzeczywiście dysponował niewielką armią utworzoną z ochotników, wprawdzie zahartowanych w puszczy, nawet świetnie strzelających, ale niezdyscyplinowanych, nienawykłych do wojskowych rozkazów i rygorów. Z takim żołnierzem bywało różnie: raz się zwyciężało, to znów byle drobiazg decydował o klęsce.
Co miał robić?
Bitni, odważni i gotowi na wszystko piraci Lafitte’a mogli odegrać w bitwie o Nowy Orlean decydującą rolę. Czy jednak był upoważniony do podejmowania zobowiązań wobec niebezpiecznego rozbójnika?
Generał zabębnił palcami o blat stołu.
Anglicy nie wahali się dać Lafitte’owi oficerskiego stopnia i podarować mu zbrodni, choć napadał i grabił brytyjskie okręty. Zwolnienie Pierre’a z wiezienia i obiecanie Jeanowi bezkarności w uprawianiu kontrabandy właściwie do niczego nie zobowiązywało rządu Unii. On, generał, mógł mu to zagwarantować, a władze stanowe miały prawo postąpić według swego uznania. Po wojnie cóż będą go obchodziły losy Lafitte’a?... Uśmiech rozjaśnił twarz Jacksona. Wiedział już, jak postąpi.
W dwa dni później w tejże samej tawernie generał Jackson siedział w towarzystwie Jeana Lafitte’a przy obficie zastawionym stoliku. Korsarz był zadowolony. Jego dużą twarz raz po raz rozjaśniał uśmiech. Miał powody do radości. Brat Pierre uwolniony z wiezienia wraz z Dominiąue Youem wypłynął na ocean w poszukiwaniu zdobyczy.
- Mówicie, sir - głos Jacksona był uprzejmy - że Pakenham zatrzyma się na farmie Chalmette’a?
- Oczywiście.
- To pewnik czy przypuszczenie?
- Wiem na pewno - odparł korsarz. - Proponuję ustawić barykady z powiązanych bel bawełny. Kule sztucerów nie przejdą takiej osłony. Umiejętne rozmieszczenie armat nabitych siekańcami dokona reszty.
- Może, choć mam wątpliwości.
- Zawierzcie mi, generale - Jean podniósł puchar napełniony whisky. - O naszych planach ani słowa nikomu. Anglicy mają w Nowym Orleanie, a nawet w waszym sztabie swoich szpiegów. Trzeba być ostrożnym.
- Za klęskę Anglików, za nasze zwycięstwo! - Jackson podniósł kieliszek.
Generał i rozbójnik morski wychyliwszy toast spojrzeli sobie w oczy...
BITWA O NOWY ORLEAN
Generał sir Edward Michael Pakenham, opromieniony zwycięstwem pod Salamanką, wpłynął z eskadrą wojennych okrętów do Zatoki Baratarii i szczęśliwie wylądowawszy na amerykańskim wybrzeżu, poprowadził bitne pułki Wellingtona pod Nowy Orlean. Na rozległych polach Chalmette'a nie kryjąc się wojsko rozbiło obóz. Pakenham skorzystał z gościnności farmera i urządził w jego domu kwaterę swego sztabu. Nie tracąc czasu wezwał oficerów i indiańskich wodzów na krótką odprawę.
W salonie zasiedli: pułkownik Jan Subacki, kapitan Tim Rooney, porucznik Pat Baker, Kid Lupton, Ryszard Kos, Menewa, Czarny Jastrząb, Szactas i paru innych. Generał nie wstając zwrócił się do zebranych:
- Panowie, Nowy Orlean musi być wzięty. Natarcie nastąpi jutro. Pułkownik Subatzky dokona rozeznania w rozmieszczeniu sił przeciwnika. Oczekuję na szczegółowy raport. Są pytania?
Nim oficerowie zdołali zastanowić się, Pakenham dodał:
- Jeśli wszystko jasne, zamykam posiedzenie.
Wodzowie spojrzeli po sobie pełni zdumienia. Czarny Jastrząb chciał coś powiedzieć, ale ubiegł go Ryszard.
- Panie generale - zaczał, wstając - pragniemy poznać bliższe szczegóły szturmu na miasto, a przynajmniej zadania, jakie przypadną indiańskim wojownikom.
Pakenham przyjrzał się ogorzałej twarzy Kosa, później przelotnie przebiegłszy wzrokiem po posągowych postaciach wodzów, odparł:
- Czerwonoskórzy zostaną w odwodzie. Sądzę, że nie zajdzie potrzeba użycia ich w walce.
- Lekceważycie, sir, siły przeciwnika lub nie doceniacie Indian -nadając życzliwy ton swemu głosowi mówił Ryszard. - W mieście są generał Jackson i kapitan Taylor, którzy mają wyborowych strzelców. Znają oni doskonale teren, a to daje im pewną przewagę...
Generał machnął ręką przerywając:
- Kim jesteście, mister?
- Ryszard Kos.
- Niewiele mi to mówi.
- Pułkownik Kos. Jestem Polakiem.
- Yes, Polacy to świetni żołnierze - rzekł życzliwie generał. - Gdzie i kiedy przyznano wam stopień oficerski?
- Szlify pułkownika otrzymałem z rąk generała Izaaka Brocka po zdobyciu wraz z Tecumsehem warowni Detroit. Pakenham z uznaniem kiwnął głową i spytał:
- Jakie jeszcze wnosicie uwagi?
- Po zapoznaniu nas z planem ataku na miasto moglibyśmy zająć stanowiska.
- Rozumiem - generał uśmiechnął się. - Nie ma nad czym dyskutować. Amerykanie dysponują trzy razy mniejszymi siłami. Po naszej stronie stoi też Jean Lafitte ze swymi piratami. W decydującym momencie uderzy on na tyły wroga. Poza tym nasi żołnierze to weterani wielu zwycięskich bitew w Europie.
- Bitwy tutaj toczą się na innych zasadach - łagodnie powiedział Kos. - Tu przede wszystkim decyduje podstęp i znajomość zamiarów przeciwnika...
- Dlatego upoważniłem pułkownika Subatzky’ego do wysłania zwiadowców pod Orlean - odparł Pakenham. - To wasz rodak. - Wskazał na siedzącego oficera. - Panowie, posiedzenie skończone.
Wodzowie poczuli się zlekceważeni. Ze zgorszeniem patrząc na generała ropuścili salon. Do Ryszarda tymczasem podszedł Subacki i wyciągając rękę powiedział po polsku:
- Miło mi was poznać.
- Mnie również.
Uścisnęli sobie dłonie.
- Chodźmy na ubocze, porozmawiamy. - Jasne oczy Jana patrzyły na Kosa przyjaźnie. - Jest tu więcej Polaków.
- Cieszę się.
Usiedli na ławce w cieniu drzew. Potoczyła się rozmowa.
- Taki to nasz los - żalił się Subacki. - Tułamy się po świecie i walczymy w imię cudzych spraw.
- To prawda. Trzeba jednak wybierać walkę o słuszne ideały.
- Jak mam to rozumieć? - spytał Jan. - Jesteśmy przecież w jednym obozie, bijemy się z Amerykanami... Wprawdzie stale ogarniają mnie wątpliwości, czy dobrze robię. Wiadomo przecież, że Kazimierz Pułaski zginął za wolność Unii...
- A Tadeusz Kościuszko?
- Właśnie.
- Ale oni bili się o wolność białych i kolorowych Amerykanów. Jan Subacki nie pojął sensu tych słów.
- Nie rozumiecie?
- Jestem tu od niedawna. Sam nie wiem, o co walczą oba państwa. -Pułkownik zamyślił się przez sekundę. - Gdy Wellington wcielał mnie do pułku, mówiono nam, że płyniemy za ocean bronić zagrożonej wolności Górnej Kanady.
- A teraz co sądzicie o tej wojnie?
- Nie mam sprecyzowanego poglądu.
- Pamiętajcie, że w Unii kwitnie handel Murzynami i tępi się ogniem i żelazem indiańskie plemiona. To niesprawiedliwe.
- Czy chcecie przez to powiedzieć, że Anglia prowadzi słuszną wojnę?
- Wojna ta to rozgrywki między Wielką Brytanią a Stanami Zjednoczonymi o zasobne, urodzajne gleby i władanie wybrzeżem Zatoki Meksykańskiej. Tu nie idzie o szczytne ideały wolności, równości i braterstwa.
- Czemuż więc jesteście z Anglią?
- Jestem z Indianami - odparł Kos. - Walczę w obronie ich praw do życia i ojczyzny...
Umilkli. Stado pelikanów przemknęło, nisko nad ziemią. Styczniowe słońce kładło skośne promienie na ławkę pod domem Chalmette'a, przyjemnie ogrzewając siedzących. Zdrową zielenią szumiały dęby i cyprysy.
- Dużo Polaków jest w armii Pakenhama? - spytał Kos, zmieniając temat rozmowy.
- Sporo... Jan Seliznik, Aleksander Gerasimo, Juliusz Barłowicz, Jerzy Lasota, Michał Jakowski... - wyliczał Subacki. - Przeszliśmy niejedno, wielu padło w Hiszpanii. A ja żyję - westchnął.
- Dawno opuściliście kraj?
- W 1797 roku zaciągnąłem się we Włoszech do Legionów Dąbrowskiego - odrzekł Subacki. - Od tej pory tłukę się po świecie.
- A ja uciekłem przed żandarmami carskimi i pruskimi po powstaniu kościuszkowskim - informował Kos. - Przybyłem do Ameryki z nadzieją, że znajdę tu wolność i demokrację, a znalazłem przemoc i biedę. Gdybyście wiedzieli, co przeszedłem... Eh, nie warto wspominać!
Długo jeszcze opowiadali o swoich przeżyciach. Wreszcie Jan podniósł się mówiąc:
- Czas mi posłać zwiad pod Nowy Orlean.
- Słusznie. Wyślę także Indian. Potem wspólnie porównamy przyniesione wiadomości - zaproponował Ryszard.
Rozeszli się.
Kos po rozmowie z Menewą i Czarnym Jastrzębiem wysłał pod miasto tropicieli. Ponieważ nie miał potem nic do roboty, poszedł do wojskowego obozu poznać i pogawędzić rodakami. Było ich ponad stu. Trzymali się razem jak bracia. Radośnie powitali Ryszarda, zapraszając go. do żołnierskiego posiłku.
Miało się już pod wieczór, gdy Menewą odszukał Kosa.
- Wrócili wojownicy - powiedział wódz Kriksów.
- Usiądź, czerwony bracie, i mów.
Menewą skrzyżował nogi i położywszy dłonie na kolana informował w języku swego plemienia o zdobytych przez zwiad spostrzeżeniach.
- Ustawili tylko cztery armaty? - dopytywał się Ryszard.
- Ugh.
- To niewiele. A jak wyglądają zbudowane osłony?
- Od brzegu Me-si-kse-pe aż po bagienne trawy ustawiony jest mur z kloców bawełny - wyjaśniał Menewą. - Ma wysokość człowieka.
- Ciekawe! - Kos zastanawiał się przez chwilę. - Gdzie umieścili działa?
- Bawełniany wał jest wklęsły - tłumaczył wódz. - Jego skrzydła oddalają się, a środek półkola zbliża się do miasta. Po jednej armacie ustawiono na każdym skrzydle, a dwie w środku luku barykady.
- Nieźle pomyślane - medytował Ryszard. - A co się dzieje z innych stron Nowego Orleanu?
- Kręcą się tylko straże.
- Co sądzi o tym mój czerwony brat?
Menewą podniósł uschły patyk i nakreślił linię oznaczającą bawełnianą barykadę, miasto, rzekę i błotniste brzegi jeziora, po czym powiedział:
- Wódz Kriksów przeprowadziłby wojowników nocą przez bagienne zarośla nad Pantchartrain. Część sił pozorowałaby atak na barykadę, a główne uderzyłyby z boku na Nowy Orlean.
- Oto myśl! - zawołał Kos. - Tylko tak można zwyciężyć. Przedstawię ten plan generałowi.
W godzinę później Ryszard Kos z pułkownikiem Janem Subackim stali przed Pakenhamem, relacjonując mu wyniki zwiadu. Generał wysłuchał meldunków.
- Barykady z bawełny? - roześmiał się z ironią. - Tego jeszcze nie było. Co za wojsko na tej amerykańskiej ziemi... - machnął lekceważąco ręką.
- Panie generale, proponuję... - zaczął Ryszard.
- Dajcie spokój, pułkowniku - przerwał Pakenham. - Ustaliłem już bojowe zadania. Wy i wasi czerwonoskórzy żołnierze niech czekają w odwodzie. Nie próbujcie działać na własną rękę, bo tego nie znoszę. Możecie odejść.
Kos powiadomił wodzów o decyzji angielskiego generała. Po wspólnym naradzeniu się postanowili cofnąć się nieco, zajmując teren wśród mokradeł. Jeżeli rzeczywiście tyły Amerykanów zaatakują piraci Lafitte’a, rozumowali, to niewątpliwie zwyciężą Anglicy, jeśli jednak korsarz nie włączy się do bitwy, wynik szturmu na Nowy Orlean może być pod znakiem zapytania. Wszystko zależeć wtedy będzie od Pakenhama, który przecież nie ujawnił swych strategicznych planów.
Noc minęła spokojnie. Wstawał dzień 8 stycznia 1815 roku. Żołnierze z bronią gotową do strzału oczekiwali na sygnał do ataku. Generał zwlekał, jak gdyby chciał zmęczyć przyczajonych za bawełnianą barykadą Amerykanów.
Ryszard Kos w otoczeniu indiańskich naczelników także obserwuje równinę. Oto wreszcie wychodzą Anglicy. Miarowo dudnią werble. Sprawnie maszeruje piechota - szereg za szeregiem. Połyskują osadzone na karabinach ostrza bagnetów. Wojsko zajmuje wyjściowe pozycje naprzeciw barykady Na czele, z obnażoną szablą w prawej i pistoletem w lewej ręce, idzie generał sir Edward Pakenham.
Amerykanie milczą.
Ponad sześć tysięcy brytyjskich żołnierzy przyśpieszyło kroku. Wtem głucho ryknęła armata. Za chwilę druga. Pociski z gwizdem przemknęły nad Anglikami i spadły w zabudowania farmy Chalmette’a. Tumany dymu zmieszanego z kawałkami cegieł, tynków i belek wytrysły w górę i z wolna opadając ukazały zniszczony róg pałacu plantatora.
Pakenham podnosi szablę. Padają komendy. Potężny krzyk: „hurra!” zagrzewa atakujących. Biegną. Są coraz bliżej. Huk dział zagłusza krzyk ludzi. Naładowane siekańcami armaty plują tysiącami pocisków. Padają żołnierze. Pozostali prą naprzód. Strzelają. Spoza bawełnianych belek wychylają się lufy sztucerów. Grzechocze salwa. Anglicy odpowiadają bezładną strzelaniną. Dzieli ich od barykady zaledwie kilkadziesiąt jardów. Działa znowu ciskają grad drobnych pocisków i dudnią karabiny Amerykanów.
Generał Pakenham chwieje się. Wypuszcza z dłoni szablę. Pada. W szeregach atakujących wszczyna się popłoch. Oficerowie usiłują opanować zamieszanie, ale na próżno. Piechota zawraca. Za uciekającymi gonią kule.
Czarny Jastrząb dotknął Kosa.
- Atakujemy! - zawołał podniecony. - To powstrzyma uchodzących.
- Nie! - sprzeciwił się Ryszard. - Nim dopadniemy barykady, zdążą nabić armaty i sztucery.
- Trzeba pomóc Agolaszima.
- Za późno, mój bracie - z rozwagą perswadował Kos. - Jest nas za mało. Te bitwę należało rozegrać inaczej...
Pułkownik Jan Subacki powstrzymał część żołnierzy. Przywarci do ziemi wypatrywali celu na barykadzie. Pod osłoną ich strzelb dwóch ludzi poczęło przemykać ku bawełnianej zaporze. To Subacki i Barłowicz. Co chwila padają, aby znowu skoczyć parę kroków do przodu. Po co to robią? Z zapartym tchem wszyscy śledzą ich wysiłki. Huczą karabiny. Obłoczki prochowego dymu unoszą się nad polem. Jękliwie zawodzą kule.
Dwaj Polacy dotarłszy do generała biorą go pod ręce i zawracają. Nogi Pakenhama wloką się po ziemi. Gęsto padają strzały. Wyniosą rannego czy zginą? Kos, zaciska pięści. Czuje, że brakuje mu tchu. Nie może przyjść im z pomocą. Jest za daleko.
Nagle Barłowicz zwija się, upada pociągając za sobą generała i Subackiego. Krzyk wściekłości rozlega się wśród Anglików. Kilku z nich śpieszy z pomocą... Na barykadzie gasną wystrzały. Robi się cicho. Żołnierskie ręce niosą Pakenhama. Za nimi, opierając się na strzelbie, z trudem wlecze się kulejący Juliusz Barłowicz. Lewa nogawka spodni nasiąka obficie krwią. Wyraźnie słabnie. Jakiś żołnierz długimi susami sadzi przez pole. Dopada rannego i wsparłszy go swym ramieniem prowadzi, ale Juliusz traci resztki sił. Wtedy żołnierz zarzuca go sobie na plecy.
- Pobiegnę na farmę - powiedział Kos do swych czerwonoskórych towarzyszy. - Zorientuję się, co dalej zamierzają Anglicy.
W nie uszkodzonym skrzydle domu Chalmette’a złożono ciężko rannego Pakenhama. Lekarz rozpruł mu mundur i opatrywał rany. Kos pochylił się nad Barłowiczem leżącym na podłodze. Był nieprzytomny.
- Co z generałem? - spytał, gdy lekarz skończył opatrunek i ocierał zroszone czoło.
- Rany śmiertelne. Nie ma nadziei ratunku.
- Opatrzcie mu, sir, nogę - wskazał Ryszard na Barłowieża. - To on wyniósł Pakenhama spod karabinowego ognia.
Lekarz ukląkł przy rannym.
- Jesteście sami? - spytał zdziwiony Kos.
- Sanitariusza zabił pocisk - odrzekł medyk. - A tamci zostawili rannych i wybiegli.
- Co zamierzają?
- Nie wiem.
Do izby wszedł kapitan Rooney.
- Odwrót! Doktorze, opuszczamy farmę - zawołał w drzwiach.
- Rezygnujecie z walki?
- Tak.
- Ależ kapitanie, tak nie można - Kos był zgorszony.
- Macie Indian, powstrzymajcie dragonów przeciwnika - odparł kapitan i zwrócił się do lekarza: - Nie zwlekajcie, sir.
- Co z generałem i z rannymi? - spytał przerywając opatrywanie Barłowicza.
- Amerykanie też mają lekarzy. Na czym będziemy nieść rannych? Szybciej, doktorze! - Irytował się Rooney.
Wśród drzew otaczających farmę pękł pocisk armatni. Zadygotały ściany domu. Lekarz zgarnął do torby instrumenty i narzędzia. Wybiegł za oficerem.
Ryszard pochylił się nad Barłowiczem, który otworzył oczy.
- Słyszałem - szepnął. - Uciekajcie. Przecież nie dobiją rannego...
- Nie - Kos pokręcił głową. - Nie zostawię rodaka.
Dźwignął Barłowicza na plecy. Kryjąc się za szpalerem dębów szedł do przyczajonych w zaroślach Indian. Znowu w pobliżu pękł artyleryjski pocisk. Grudy ziemi zadudniły wśród konarów strącając liście. Kos biegł z wysiłkiem. Znalazł się na odkrytym polu. Przed nim widniały już blisko trzciny mokradeł. Potykał się o nierówności gruntu z trudem łapiąc powietrze. Dostrzegli go czerwonoskórzy i pośpieszyli mu z pomocą. Był temu czas najwyższy, bo nadjeżdżała amerykańska kawaleria. Jedna jej część popędziła ku farmie Chalmette'a, a druga w stronę ukrywających się Indian.
- Wycofujemy się poza jezioro? - spytał Szactas.
- Jeszcze nie. Trzeba umożliwić ucieczkę Anglikom - odparł Kos. -Wciągniemy Amerykanów do walki. Nim się zorientują, z kim mają do czynienia, Brytyjczycy będą daleko.
- Ugh.
Szwadron zbliżył się do zarośli. Wojownicy podnieśli broń, celując we wroga. Huknęły strzelby. Chmura strzał z furkotem uderzyła w atakujących. Paru jeźdźców zsunęło się z siodeł. Amerykanie zdarli cugle, zawrócili, ostrzeliwując chaszcze.
Czarna Strzała, wódz Seneków, wskazał samotne wierzchowce.
- Chwyćcie mustangi i zabierzcie poległym broń - powiedział do najbliższych wojowników.
Kilku Indian pobiegło spełnić rozkaz. Amerykanie nie usiłowali im przeszkadzać, gnali na farmę Chalmette'a.
- Nie przyjęli bitwy - odezwał się Menewa, śledząc oddalających się jeźdźców.
- Pewnie wiedzą, że nie ma wśród nas Anglików - zauważył Kos.
- Co robimy? - spytał Took-suh.
- Wracamy do obozowiska. Wątpię, aby Anglicy próbowali ponownie zdobywać Nowy Orlean - powiedział Ryszard.
- Warto wysłać za nimi tropicieli - odezwał się Szactas. - Musimy wiedzieć, dokąd się udali.
- Słusznie - przytaknął Kos.
- Niech zwiadowcy wezmą zdobyte mustangi - rzekł Czarna Strzała. - Będą mogli szybciej się poruszać.
- Najle-umoc poprowadzi zwiad - zgłosił się na ochotnika Szawanez.
- Mój brat znajdzie nas w obozie nad jeziorem lub w drodze...
- Ugh.
Pięciu zwiadowców pocwałowało skrajem bagiennych traw, a pozostali ruszyli w głąb mokradeł. Ryszard zbliżył się do wojowników niosących nosze z Juliuszem Barłowiczem. Ranny miał nogę obwiązaną szerokim łykiem i pasem skóry. To Sekwoja założył mu opatrunek, gdy wojownicy starli się z amerykańską kawalerią. Juliusz z wdzięcznością uśmiechnął się do Kosa.
- Jak się czujecie? - spytał Ryszard.
- Już dobrze - odparł. - Rozszarpało mi całe udo.
- Straciliście dużo krwi.
- Dlatego jestem osłabiony.
- Gdybym zostawił was na farmie, kto wie, czym by się skończyło -powiedział Kos. - Pod opieką Sekwoi szybko wrócicie do zdrowia. To jeden z mędrców...
- Dokąd idziemy?
- Do obozu nad jeziorem Pantchartrain, a później zobaczymy.
- Co z naszymi?
- Uszli. Wysłaliśmy za nimi zwiad, aby dowiedzieć się, co zamierzają.
- Haniebnie przegraliśmy tę bitwę - westchnął Polak zamykając oczy.
- Amerykanów było trzykrotnie mniej - powiedział Ryszard. - Wasz generał zbyt mocno ufał swym wojskowym umiejętnościom.
- Dziwię się, bo to doświadczony dowódca.
- Tu nie Europa - odparł Kos. - Na tym kontynencie inne prawa rządzą strategią walki.
- Trzeba było mi aż przepłynąć ocean, aby dostać ten cholerny postrzał - Juliusz podłożył ręce pod głowę. - Z tylu bitew wyszedłem cało... - zamyślił się na chwilę. - Teraz jestem zdany na łaskę tych dzikich ludzi. Szczęście, że was tu spotkałem.
- Dzicy ludzie - powtórzył z naciskiem Kos. - Tak Europejczycy nazywają Indian, ale większymi dzikusami są biali, wierzcie mi.
Ścieżka wśród mokradeł w pewnym miejscu zwęziła się, więc Ryszard pozostał w tyle. Szli teraz gęsiego. Gromady wodnego ptactwa spłoszone widokiem ludzi zrywały się z łopotem skrzydeł. Minęli wielką kolonię karmazynowych flamingów. Niektóre z krzykiem uciekły ze stożkowatych gniazd ulepionych z błota, inne wyciągnąwszy długie szyje dostojnie patrzyły na intruzów. Ich upierzenie mieniło się różem i czerwienią. Ryszard z ciekawością przyglądał się ptasiej osadzie, egzotycznej urodzie ptaków, ich wyrozumiałemu, a jednocześnie czujnemu spokojowi.
Znowu wyszli na gąbczasty teren. Z sykiem pomiędzy trawy uciekł wąż. Białe i popielate czaple poderwawszy się zatoczyły krąg i opadły gdzieś w bujne oczerety. Wyminąwszy kilka bagiennych rozlewisk, gdzie w płytkiej, mulistej wodzie wylegiwały się niby kłody nieruchome aligatory, znaleźli się wśród wzniesionych niedawno chat.
Rozstawili gęste straże i spędzili noc w szałasach na palach, a rankiem - po naradzie - przygotowywali się do marszu na wschód, w pobliże Mobile. Od Nowego Orleanu po ujście Alabamy River wybrzeże należało do Unii, wobec czego liczyli na napotkanie mniejszych amerykańskich oddziałów, z którymi mogliby się zmierzyć, oraz na połączenie swych sił z innymi grupami Indian lub Anglików. Z pięciuset wojownikami wodzowie nie byli w stanie szturmować tak wielkiego miasta jak Nowy Orlean. Jedynie w puszczy i na prerii mogli prowadzić podjazdową, partyzancką walkę z wrogiem.
Ryszard i Czarna Strzała rozmawiali na skraju obozowiska, oczekując na sygnał wymarszu. Słońce stało już wysoko ponad horyzontem. Stado kaczek w popłochu poderwało się nad szuwary. Wódz Seneków dał ręką znak.
- Dziwnie to wygląda - powiedział i cichymi krokami ruszył w trzciny.
Kos szedł za nim. Ostrożnie rozchylali zarośla, bezszelestnie stawiając stopy.
- Psss... - Czarna Strzała przywarł do wilgotnej ziemi. Ryszard poszedł za jego przykładem. Ale nic się nie działo, Tylko podmuchy wiatru szeleściły w oczeretach. Po chwili jednak do uszu przyczajonych dotarł podejrzany szmer. Mógł to być wiatr, a może aligator wypełzł na brzeg? Nie, te odgłosy brzmiały inaczej. W pobliżu chlupnęło błoto. Obok Ryszarda i Seneki przeszedł schylony człowiek.
Czarna Strzała rozchylił zarośla.
- Hej! - zawołał.
Skradający się błyskawicznie przypadł do kępy traw i skierował strzelbę w stronę, skąd doleciało wołanie.
- Odłóż broń! - rozkazał Kos, - Jeden nieopatrzny ruch, a zginiesz! Wyjdź z szuwarów i podnieś ręce.
Obcy z wahaniem wykonał polecenie. Ryszard nie wierzył własnym oczom. Przed nimi stał w kapeluszu zniszczonym niemal doszczętnie White Knee.
- Sam jesteś? - spytał Ryszard.
- Yes. Stary Jack chodzi samotnie, czyżbyście w to wątpili, hę? -odparł bez odrobiny zdenerwowania.
- Podejdź do mnie!
Traper zbliżył się, spoglądając badawczo na wszystkie strony.
- Pozwólcie opuścić ręce - poprosił. - Jakem White Knee, przychodzę do waszego obozu z prywatnym interesem, a nie jako zwiadowca.
Czarna Strzała szepnął Ryszardowi, że sprawdzi, czy za trampem nikt nie idzie. Gdy Seneka odszedł, Kos stanął przed traperem i naśladując styl jego mowy z uśmiechem powiedział:
- Nie chodźcie moim tropem, Białe Kolano, bo jakem Czerwone Serce, utłukę...
Stary zamrugał małymi, płonącymi oczyma, otworzył szeroko usta i opuszczając ręce zawołał z odrobiną zdziwienia:
- Czerwone Serce!? Jakem White Knee, dobrze wam, sir, życzę.
- Tylko w Nowym Orleanie groziliście mi strzelbą. Stary poprawił rondo kapelusza i wlepiwszy przenikliwy wzrok w Kosa odparł:
- Darujcie. Stary Jack nie lubi wścibskich. Wtedy nie wiedziałem, kim jesteście.
- Teraz wiecie?
- Yes. Czerwone Serce, towarzysz Tecumseha, znakomity myśliwy znad Wabash River...
- Po co przyszliście tutaj? Trzymacie przecież z Amerykanami Ryszard zbył pochwałę pytaniem.
- White Knee trzyma tylko z samym sobą, hi, hi, hi... - roześmiał się ubawiony własnym stwierdzeniem.
- Ostrzegliście załogę w Walnut Hills i w Panmure.
- Po co miała spłynąć krew?
- Może racja - bąknął Kos.
- Mogę podnieść swoją wysłużoną strzelbę? - spytał.
- Jeszcze nie, mister. Nie wyjaśniliście powodu swej wizyty.
- Jakem White Knee, przyszedłem z interesem do Indian i do was też, sir.
- O co chodzi?
Wrócił wódz Seneków i gestem dał znać Ryszardowi, że nikogo nie ma w pobliżu.
- Przyjąłem służbę u Johna Eatona przebywającego obecnie w Nowym Orleanie - mówił Jack. - Czerwonoskórzy uprowadzili dziewczynę, nazywa się Peggy O’Neill. Podobno coś wiecie na ten temat, sir?
- Tak.
- Podzielę się zapłatą, jakem White Knee, tylko pomóżcie mi odzyskać tę kobietę - zaproponował traper.
- Dużo wam obiecał Eaton za tę przysługę? - w głosie Kosa zabrzmiała kpina.
- Sporo jak na moje puste kieszenie, sir. Połowa dla was.
- Jeśli z tym tylko przychodzicie, to weźcie swój atucer. Jack podniósł broń i zarzucając ją na ramię spytał:
- Gdzie jest ta dziewczyna?
- Nic jej nie grozi. Poszła z Czarnym Niedźwiedziem do siedzib Kriksów.
- Zdrowa?
- Yes.
- Jak ją wydostać, sir?
- Mnie pytacie? - droczył się z trampem Kos. - Znacie prerie i puszcze Południa lepiej ode mnie.
- Nie zrobiono z niej niewolnicy?
- Wiecie, że tutejsi Indianie nie krzywdzą kobiet. Czego chcecie jeszcze?
- Nic - odparł tamten mrużąc oczy. - Pójdę z wami, sir.
- Białe Kolano nie może iść z wojownikami - wtrącił się Czarna
Strzała.
- Dlaczego?
- Czerwoni mężowie nie ufają bladej twarzy. - Jakem White Knee, nie zawiodę...
- Nasza droga prowadzi w inną stronę - powiedział Ryszard. - Sami mówiliście, że chodzicie własnymi ścieżkami, więc nic tu po was.
- Oddani połowę zapłaty, sir.
- Nie liczę na pieniądze. Jak będę mógł, dziewczynie pomogę... Wracajcie do Orleanu i nie próbujcie iść naszym tropem.
- Hugh! - zamknął rozmowę Seneka.
Jack łypnął oczyma na Czarną Strzałę i Kosa, chrząknął i poprawiając kapelusz na głowie rzekł z niezadowoleniem:
- Jeszcze się spotkamy... Good bye.
- Good bye - rzucił na pożegnanie Ryszard i zaczepnie spytał: - A czarodziejski lek pomógł wam na porost włosów? Traper żachnął się dotknięty.
- Jakem White Knee, nie dokuczajcie, sir, bo... - splunął, poprawił rzemień sztucera i zanurzył się w szuwary.
W parę dni później dotarli nad Pearl Rłver, tu dogonili ich wysłani za Anglikami zwiadowcy. Donieśli, że Brytyjczycy nie ścigani doszli do wybrzeża, skąd na wielkich okrętach odpłynęli, prawdopodobnie na Jamajkę.
ZAGARNIĘCIE KONI
Szli bezkresną równiną. Rozkołysane podmuchami wiatru trawy prerii falowały jak ocean. Czasami długonogie antylopy przemknęły w oddali, to znów stado wapiti z ciekawością przyglądało się wędrującym ludziom, wysoko w błękicie krążyły sępy wypatrujące zdobyczy, w bujniejszych zielskach czaiły się kujoty... Prócz stąpań nóg i szmeru traw nic nie mąciło ciszy.
W pewnej odległości za kolumną, z jej boków i na przedzie uwijali się jeźdźcy, zabezpieczając idących przed niespodziewanym spotkaniem. Mało mieli koni. Wystarczały zaledwie dla dowódców i garstki znamienitszych wojowników. Prawie czterystu Sauków i Foxów szło pieszo. Przybywając tu w kruchych canoe z dalekiej Minnesoty i Wisconsinu nie mogli zabrać ze sobą mustangów.
Aura sprzyjała wędrówce. Słońce nie dokuczało nadmiernie, a wiatr przyjemnie owiewał twarze. Maszerowali omijając krzewy i podmokłe niecki, porośnięte zdradliwą plątaniną chwastów.
- Wkrótce dotrzemy do Red Creek - powiedział Menewa do jadących obok naczelników. - Nim słońce zajdzie, rozbijemy obóz.
- Duży to strumień? - spytał Kos.
- To rzeka - wyjaśnił Szactas. - Wpada do Pascaqoula River, nad którą znajdują się plantacje tytoniu i trzciny.
- Do kogo należą? - zainteresował się Ryszard.
- Do Calhouna - wtrącił Sekwoja.
- Od którego uciekł Bob Catala?
- Tak. Jego posiadłości ciągną się od Mobile aż tutaj.
- Bogacz.
- Ugh.
- Jeśli posiada taki majątek, pewnie hoduje konie.
- Możliwe.
- Warto zainteresować się stadniną Calhouna.
- Czerwone Serce ma rację - przyznał Czarny Jastrząb. - Wojownik bez mustanga na prerii to jak wapiti ze zranioną nogą.
Na horyzoncie pojawił się pas zarośli przechodzących w puszczę.
- To już Red Creek - powiedział Menewa wskazując ręką smugę dalekiego lasu.
Poruszali się raźno. Ciągnęła ich woda i odpoczynek. Dotarli wreszcie do wartko płynącej rzeki ocienionej bujnymi chaszczami, koronami strzępiastych cyprysów i tulipanowców. W zakolach, gdzie wodne lustro było spokojne, ponad szerokimi liśćmi leżącymi na wodzie, kwitły łany niebieskich hiacyntów. Stada bogato ubarwionych ryb beztrosko uwijały się wśród roślinności.
Indianie rozbijali obóz, a Ryszard wyszukawszy mniej zarośnięty brzeg przyglądał się otoczeniu. Podszedł doń opierając się na lasce Juliusz Barłowicz.
- Pięknie tutaj - rzekł. - Te kwiaty są cudowne.
Kos przytaknął skinieniem głowy mówiąc:
- Miałem zamiar wykąpać się, ale nic z tego. Spójrzcie!
Barłowicz pobiegł wzrokiem za wyciągniętą ręką Kosa. Po drugiej stronie leżał nieruchomo aligator.
- Przecież on nie żyje...
- Żyje. Potrafi tak leżeć ja£ kłoda całymi godzinami, ale niech tylko pojawi się w pobliżu smakowity kąsek, błyskawicznie nabierze werwy -wyjaśniał Ryszard. - Jest ich tu pewnie więcej, trzeba zadowolić się tylko umyciem.
Patrząc na dorodne cedry, wysmukłe cyprysy i magnolie gwarzyli o niezwykłym bogactwie przyrody.
- Jak noga? - Kos zmienił temat.
- Już dobrze. Rana się zasklepia. Za dwa, trzy tygodnie będę znowu sprawny jak kiedyś.
- Co wtedy postanowicie?
- Nie wiem. Może zostanę z wami... - Barłowicz uśmiechnął się, a słysząc czyjeś kroki, dodał: - Chyba ktoś idzie.
- To Czarna Strzała - Ryszard wcześniej już zauważył nadchodzącego wodza.
- W pobliżu obozują czarni bracia - rzekł Seneka. - Wśród nich jest Bob Catala.
Kos ożywił się.
- Zwiadowcy przynieśli tę wiadomość?
- Ugh.
- Daleko?
- Po drugiej stronie rzeki, tam w dole - wskazał ręką.
- Trzeba ich ściągnąć do naszego obozu.
- Przed nocą nie zdążyliby - odrzekł wódz. - Jutro spotkają się nasze oddziały.
Wrócili akurat na gotową wieczerzę i posiliwszy się usnęli. Noc minęła spokojnie. Rankiem z murzyńskiego obozu przybył Sambo i po krótkiej naradzie postanowiono przeprawić się przez Red Creek i dołączyć do czarnych powstańców.
Szactas wskazał wygodny bród na rzece, więc bez trudu przeszli koryto i po godzinnej wędrówce ujrzeli dymiące ogniska. Murzyni obficie dokładali do ognia i beztrosko hałasowali. Bob Catala wyszedł na spotkanie wodzów. Już z daleka śmiał się radośnie uderzając dłonią o udo.
- Bob witać czerwonych braci - wołał rozpromieniony błyskając bielą zębów. - Bob cieszyć się z ich przybycia...
Ryszard spostrzegł, że Czarny Jastrząb patrzy na Catalę z ciekawością i zdziwieniem.
- To naczelnik czarnoskórych wojowników, którzy rozpoczęli walkę, aby zrzucić z siebie jarzmo niewoli - wyjaśnił Saukowi Kos.
- Dlaczego tak hałasują, skoro są na wojennej ścieżce? - w pytaniu wodza brzmiało zgorszenie.
- Murzyni są inni niż my...
- Sprowadzą wroga.
- Catala witać wszystkich! - wołał Bob klaszcząc w ręce.
- Witamy naszych braci - głos Menewy był donośny. - Czarni wojownicy przygaszą ognisko i zachowają ciszę!
- Tu być pusto. Tu nikogo nie ma - śmiał się Catala.
- Musimy być czujni i rozważni, jak wojownikom przystało - skarcił go Menewa. - Mamy przecież omówić doniosłe sprawy...
Bob Catala spoważniał, rzucił kilka rozkazów swym podwładnym i Murzyni umilkli. Indianie natomiast zakrzątnęli się przy ogniskach. Po chwili już tylko snuły się w górę nikłe smużki dymu i ginęły w koronach dość gęsto rosnących tu drzew.
Naczelnicy zajęli w środku obozu obszerną chatę, których kilka wznieśli Murzyni, obozując tu od tygodnia. Nie zwlekając zasiedli do narady. Okazało się, że Bob Catala z obozu nad Missisipi i Ohio przeszedł długi szlak wiodący zachodnio-południowym skrajem Appalachów, spalił dwie farmy, kluczył wertepami uchodząc przed pościgiem i wreszcie dotarłszy w okolice Red Creek przygotowywał bunt swych współbraci na plantacjach Calhouna.
- Mówisz, Bob, że wojska nie ma na farmach? - dopytywał się Kos.
- Nie.
- Które farmy są najsłabiej obsadzone ludźmi?
- Calhoun wyjechał do Charlestonu i jeszcze nie wrócił - zaczął mówić Sambo. - Na dwóch farmach leżących pomiędzy Tombigbee i Alabama River niewolnicy czekają na sygnał do powstania.
- To daleko - odezwał się Sekwoja. - A jak jest w posiadłościach w pobliżu Pascaqoula River?
- Czy wiecie, gdzie Calhoun trzyma stadninę koni? - dorzucił pytanie, wódz Seneków.
- Yes, znam tu wszystkie farmy - stwierdził Sambo. - W pobliżu ujścia Leaf River do Pascaqoula znajdują się corrale Calhouna. Rozległa sawanna przechodząca w prerię sprzyja hodowli koni. To największa stadnina na Południu.
- Mów, Sambo. Chcemy znać szczegóły - zachęcił Kos.
- Farma znajduje się w rozwidleniu rzeki. Pastwiska odgrodzono od północy żerdziami, a od zachodu i wschodu teren zamykają wody Leaf i Pascaqoula River. Mieszka tam zarządca, kilkunastu białych kowbojów i dużo czarnych niewolników.
- Uff! Łatwo przyjdzie nam zdobyć mustangi - zawołał Czarny Jastrząb.
- Wodzowie plemion Południa znają tutejszy teren, niech zaplanują uderzenie - odezwał się Czarna Strzała patrząc na Szactasa, Menewę i Sekwoję.
Menewa położył dłonie na kolanach i pochyliwszy głowę milczał. Potem odrzekł:
- Cóż tu planować? Jeśli zwiadowcy potwierdzą, że na farmie jest niewielu ludzi, opanowanie jej będzie drobnostką. Otoczymy budynki i być może weźmiemy ją bez walki... Murzyni przecież nie wchodzą w rachubę. Hugh!
- Słusznie - zgodził się Sekwoja.
- Jeśli wyruszymy dzisiaj, za cztery dni będziemy na miejscu - dorzucił Szactas.
Szybko zwinęli biwak i dążąc prawym brzegiem w górę Pascaqoula dotarli do Black River. Przeprawiwszy się przez rzeczne koryto szli dalej forsownym marszem, nie zatrzymując się na południowe posiłki. Pod wieczór któregoś dnia zagrodziła im drogę Leaf River wlewając swe wody do Pascaqoula. Po drugiej stronie była farma Calhouna. Ukryci w nadbrzeżnych zaroślach, czekając na powrót zwiadowców, odpoczywali strudzeni podróżą.
Noc zapadła pogodna, bezchmurna. Ryszard Kos, wsłuchany w żabie rechotanie, siedział oparty plecami o pień magnolii. Wysokie palmy lśniły ciemnym srebrem w odblasku gwiazd. Szumiąc i pluszcząc łączyły się wody dwóch rzek. Polak przymknął powieki i myślami przeniósł się w daleką przeszłość...
Wtedy, w lipcu 1792 roku, gdy Tadeusz Kościuszko obsadził linię Bugu pod Dubienką, wieczór był zupełnie podobny do tego tutaj. I rechotanie żab, i rozgwieżdżone niebo. I odgłosy rzeki. Tylko przyroda inna, swojska. Potem ziemia drżała od huku armat. Płonęły chaty w Dubience i Uhaniach. Nacierał wróg. Pułkownik Karwicki na rozkaz generała Kościuszki poderwał konnicę. Osiem szwadronów rusza do szarży. On, Kos, galopuje z innymi. Podnosi szablę i tnie z rozmachem. Bitewny zgiełk przycicha. Nieprzyjaciel uchodzi. Ile to już lat minęło od tamtej bitwy?...
Kos podnosi się i patrzy w wysokie sklepienie rozmigotane złotymi iskrami. Długi liść magnolii niemal dotyka czoła rozognionego obrazami wspomnień. Ryszard zaciska szczęki. Cichy szelest dobiega do jego uszu. W mroku zauważa sylwetki wojowników zatrzymujących się obok odpoczywających wodzów. To wrócili zwiadowcy.
Kos leniwie podniósł się spod drzewa, przeciągnął się otrząsając z siebie resztki senności i po chwili siedział wśród naczelników. Jeden ze zwiadowców, ociekający jeszcze wodą, mówił o swoich spostrzeżeniach. Były one nader pomyślne. Na farmie znajdowało się kilkunastu białych i sporo murzyńskich niewolników. Na pobliskiej prerii, która zaczynała się zaraz za domostwem, pasły się konie. Sambo pozostał na farmie, aby porozumieć się z Murzynami. Miał tu bowiem zaufanych ludzi.
- Co moi bracia sądzą o tym wszystkim? - spytał Menewa.
- Nie warto zwlekać - odparł Kos. - Noc widna, łatwo przeprawić się przez rzekę, opanować farmę i zagarnąć wierzchowce.
- Ugh! - zaaprobował Czarny Jastrząb.
Zaplanowali akcję i około północy zbudziwszy wojowników ruszyli ku rzece. Ryszard Kos, Juliusz Barłowicz i Czarna Strzała z gromadą Szawanezów i Seneków bez trudu przepłynęli Leaf River i wyszli na zarośnięty szuwarami brzeg. Zachowując ciszę przemknęli chyłkiem ku ogrodzeniu farmy. Inne grupy jak cienie pełzły otaczając ściśle budynki.
Widoczność była doskonała, dlatego musieli być szczególnie ostrożni. Wykorzystując krzewy, samotne drzewa i kępy chwastów, przeszli pod żerdziami prowizorycznego ogrodzenia i zatrzymali się tuż pod długim barakiem.
Obserwując otoczenie dostrzegli na schodach wiodących do baraku siedzącego mężczyznę ze sztucerem opartym o udo. Pewnie drzemał. Kos szeptem zamienił z Barłowiczem i wodzem Seneków kilka słów. Przeczekali jeszcze jakiś czas, aż po drugiej stronie farmy odezwał się cichy skowyt kujota, wtedy Ryszard ze strzelbą gotową do strzału kocimi krokami ruszył ku wartownikowi. Ten rzeczywiście spał z opuszczoną na piersi głową, bo gdy Kos trącił, go lufą karabinu, leniwie poruszył się, otwierając senne oczy.
- Czego? - szepnął i nagle uświadomiwszy sobie, że widzi obcego człowieka i skierowaną w siebie broń, zawołał przerażony: - Kim jesteście?
- Odłóż strzelbę! - rozkazał Kos.
Mężczyzna z wahaniem wykonał polecenie.
- Wstań i idź przede mną! Tylko bez hałasu! - Ryszard sztucerem wskazał kierunek. Doszli poza barak. Tu Czarna Strzała zrewidował wartownika, zabrał mu nóż i związał ręce.
- Słuchaj! - zwrócił się Ryszard do jeńca. - Gwarantujemy życie wszystkim mieszkańcom farmy i tobie też, pod warunkiem, że posłusznie wykonasz polecenia. Rozumiesz?
Jeniec nie odpowiedział. Kos mówił dalej:
- Farma jest otoczona przez znaczne siły Indian. Najmniejszy opór skończy się dla was tragicznie, a nam nie o wasze życie chodzi, lecz zupełnie o co innego...
Tu i tam rozległo się poszczekiwanie kujotów.
- Słyszysz? To sygnały czerwonoskórych.
- Czego chcecie?
- Gdzie śpią biali mieszkańcy tej farmy?
- Zarządca w tamtym domu - wskazał ręką - a pozostali w blokhauzie.
- Ilu was jest?
- Piętnastu.
- Wszyscy śpią razem?
- Tak.
- Kto prócz ciebie pełnił wartę?
- Tom Kinney, po tamtej stronie...
- On już w pętach - rzekł Kos i po chwili dodał: - Prowadź do blokhauzu!
Ryszard szedł za jeńcem przez obszerne podwórze. Bokami przemknęli Indianie. Bez kłopotów dotarli do budynku.
- Spójrz! - powiedział Kos do jeńca. - Czerwonoskórzy otoczyli dom, a tam nadchodzą nasze główne siły, widzisz?... Opór byłby bezsensowny. Pójdziesz i zbudzisz swych towarzyszy, przedstawisz im nasze warunki i wyjdziecie bez broni na dziedziniec. Dajemy wam dziesięć minut czasu. Próba walki lub opóźnienie wyjścia spowoduje podpalenie blokhauzu, a wasze skalpy wezmą Indianie. Powtarzam: przyszliśmy tu nie po to, aby zabijać.
- Czego więc od nas chcecie?
- Od was nic. Potrzebne są nam konie Calhouna. - Kos przeciął mu więzy na rękach i dodał: - Idźcie, mister!
Indianie ukryli się w cieniu ścian i za pobliskimi drzewami. Z niedalekiego baraku stojącego po drugiej stronie podwórza napłynęły zmieszane głosy murzyńskich niewolników. Kos dostrzegł liczne sylwetki opuszczające dom i niknące w palmowym sadzie, okalającym farmę od północy.
Minęło jeszcze trochę czasu, nim z blokhauzu poczęli wychodzić z podniesionymi rękoma ludzie. Czarna Strzała z pomocą paru wojowników powiązał jeńców. Potem przy blasku płonących głowni spenetrowali wnętrze domu, wynieśli broń i wartościowe przedmioty. W tymże czasie Menewa z mieszkania zarządcy farmy wyprowadził dwóch mężczyzn, przerażoną kobietę i dwoje dzieci. Wszystkich jeńców umieszczono na uboczu zabudowań pod strażą wojowników.
Pozostali Indianie pośpieszyli ku tabunom koni. Przybywszy na rozległe pastwiska, ujrzeli Murzynów pod dowództwem Boba i Samby, którzy chwytali wierzchowce. Dołączyli więc do nich, a potem do samego świtu uwijali się wyłapując zaniepokojone zwierzęta.
Rankiem dosiadłszy rumaków Indianie i murzyńscy powstańcy, wraz z niewolnikami Calhouna, ruszyli w kierunku Mobile. Przed nimi ciągnęła się oblana blaskami wschodzącego słońca daleka sawanna, a poza nimi pożar trawił zabudowania farmy, którą podpalono z rozkazu Menewy. Uwolnieni z pęt biali Amerykanie złorzeczyli, z nienawiścią patrząc na odjeżdżających nieprzyjaciół.
Teraz na wierzchowcach czerwonoskórzy czuli się prawdziwymi synami otwartych pustkowi. Siedzieli na wzorzystych derkach zastępujących siodła; rzemienny sznurek obwiązujący dolne szczęki koni zastępował wędzidła. Pochyleni nad grzywami zwierząt jechali lekkim galopem. Dudniła ziemia od uderzeń licznych kopyt. Słońce powoli wspinało się na zamglone niebo.
Piątego dnia podróży ujrzeli na prerii dwa kryte płótnami wozy i gromadę jeźdźców zdążających na pomocny wschód. Zwiadowcy donieśli, że prócz tej karawany nie ma wokoło nikogo. Oskrzydlając samotny tabor zbliżyli się doń na odległość strzału. Brodaci ludzie pokrzykiwali na konie. Kilkunastu jeźdźców ze strzelbami w rękach jechało na czole kawalkady. W ich zachowaniu nie widać było większego niepokoju. Raczej z ciekawością patrzyli na Indian zamykających im drogę. Z taboru wysunęło się do przodu trzech ludzi. Wozy zatrzymały się, a trzej jeźdźcy pośpieszyli w stronę czerwonoskórych.
- Uff, to Białe Kolano - odezwał się Czarna Strzała do Kosa.
- Tak, to Jack White Knee, a obok niego Hiszpan, Manuel Salas...
- I młody myśliwy włóczący się od dzieciństwa po kraju Kriksów i Seminolów... - dodał Menewa.
- Jak się nazywa? - spytał Ryszard.
- James Bowie, a Czirokezi nazywają go Szerokim Ostrzem.
- Słyszałem o nim - wtrącił Kos. - To on wymyślił traperski nóż, który szybko rozpowszechnił się wśród ludzi puszczy.
Salas i Knee poznawszy wodzów radosnym uśmiechem wyrazili swoje zadowolenie ze spotkania. Jedynie James Bowie zachował obojętność, uważniej nieco spojrzał tylko na Kosa i Barłowicza. Może dlatego, że byli białymi. A stary traper, poprawiwszy obwisłe rondo kapelusza, mówił:
- Jakem Jack White Knee, szczęście nam dopisuje, oto prześwietni naczelnicy sprzymierzonych plemion, do których właśnie zdążamy. -Ponownie poprawił podniszczone okrycie głowy, obrzucił badawczym spojrzeniem indiańskich i murzyńskich jeźdźców i zawołał: - Ho, ho, toż to cała armia, i to na koniach, pewnie zdobytych w walce - zamrugał oczami i chytrze spytał: - A dokąd śpieszycie, hę?
Wodzowie nie odpowiedzieli.
Manuel Salas wysunął się naprzód ze słowami:
- Witajcie! Miło mi spotkać przyjaciół. Jedziemy do Tukhabatchee, wieziemy broń dla sojuszników Hiszpanii. Mamy także ważne wiadomości dla Pięciu Cywilizowanych Plemion Południa.
Naczelnicy ożywili się.
- Biały brat uradował nasze serca - odezwał się z rozjaśnioną twarzą Menewa. - Dziękujemy Manitou, że skrzyżował nasze drogi. Tam na pagórze sawanny widoczna jest kępa drzew - wskazał ręką. - W cieniu ich liści rozbijemy obóz i omówimy wspólne sprawy.
Hiszpanie wyrazili zgodę. Zawróciwszy trochę na zachód dotarli na wzniesienie pokryte cyprysami. Roztaczał się stąd doskonały widok na rozległą sawannę, co dawało poczucie bezpieczeństwa, bowiem nikt nie mógłby podejść do wzgórza, nie będąc dostrzeżonym przez obozujących. Kiedy wojownicy rozbili biwak, starszyzna zasiadła pod rozłożystym drzewem. Menewa napełnił kalumet i, jak nakazywał odwieczny obyczaj, rozpoczął ceremoniał wypalenia fajki. Kiedy przeszła ona przez wszystkie ręce i znikła w rytualnym woreczku wodza, potoczyła się rozmowa.
- Wojska Wielkiej Brytanii zajęły po krótkiej bitwie port Mobile -mówił Salas - i przygotowują się do nowego uderzenia na Nowy Orlean...
- Kiedy to się stało?
- Dwa tygodnie temu. Wyjeżdżaliśmy z Mobile już opanowanego przez Anglików.
- To dobre nowiny - odezwał się uradowany Barłowicz.
- Wśród polityków amerykańskich też są rozbieżności - informował Manuel. - James Gadsen gromadzi zwolenników oderwania Karoliny Południowej, Georgii, Alabamy i Missisipi od Unii w celu stworzenia odrębnego państwa...
- Czyż to możliwe? - z powątpiewaniem spytał Kos.
- Możliwe. Gadsena popierają takie osobistości jak Aaron Burr, były wiceprezydent Unii za rządów Jeffersona, i generał James Wilkinson. Wokół tych ludzi skupiła się potężna opozycja, która wojnę amerykańsko-angielską pragnie wykorzystać do zrealizowania własnych celów.
- Miczi-malsa czynią między sobą przetargi o ziemie indiańskich plemion, jak gdyby ten kraj do nich należał - odezwał się Czarny Jastrząb.
- Wielki Tecumseh miał rację - dodał z goryczą Menewa. - Jedynie wojna z białymi na śmierć i życie może ocalić przed zagładą nasze narody,
- Ale walka zjednoczonych plemion - dorzucił Ryszard Kos.
- Ugh! - z mocą potwierdził Czarna Strzała.
Przez chwilę siedzieli milcząc.
- Chytry Wilkinson nie tylko ma apetyt na ziemie Seminolów, Kriksów i Czirokezów - odezwał się Jack White - ale nęci go też hiszpańska Floryda, czy nie? - oczy brodatego trapera wpiły się zaczepnie w twarz Salasa. - Wilkinson głośno zapewnia wszystkich o przyjaźni, a za plecami trzyma nóż, he, he, he... - zaśmiał się hałaśliwie.
- Tak was to śmieszy, Jack? - Manuel był zgorszony.
- Obłudna ta polityka, he, he, he... - dalej rubasznie rechotał traper, ale nagle spoważniał. - A niech to diabli ze wszystkimi politykami! -zawołał. - Nic mi do tego, jakem Jack White Knee.
Menewa nie spojrzawszy nawet na myśliwego przeczekał, aż umilkł jego śmiech, i wówczas zwrócił się do Salasa:
- Jakie jeszcze wieści przynosi biały brat?
- Polecono mi powiedzieć, że Hiszpania popiera waszą walkę po stronie brytyjskiej Kanady, że będziemy dosyłać wam broń, a gdy przyjdzie czas, wystąpimy także zbrojnie przeciw Unii.
- Strzelby i proch potrzebne są wojownikom - powiedział Menewa. - Towar odkupimy od was, nie musicie jechać do Tukhabatchee.
- Jeśli macie czym zapłacić, chętnie.
- Czego żądacie?
- Skórek lub pieniędzy - odezwał się jeden z Hiszpanów.
- Wojna nie sprzyja łowom. Zapłacimy banknotami - wtrącił się Sekwoja.
- Well.
- Rozładujcie wozy - rzekł Menewa wstając, a za nim wodzowie.
Poszli w stronę furgonów.
Pod drzewami pozostali jedynie Ryszard Kos, Juliusz Barłowicz, Manuel Salas, Jack White i milczący dotąd James Bowie. Ten ostatni siedział niedbale oparty o pień i ukradkiem obserwował Kosa. Był ubrany w myśliwski strój. Miał dziewiętnaście lat, ale na brąz spalona słońcem i wiatrem twarz, wysoka, o muskularnych ramionach postać sprawiały, że wydawał się o wiele starszy.
- Słyszałem o was przedziwne opowieści, sir - zwrócił się doń Ryszard. - Sądziłem, że jesteście co najmniej w moim wieku.
- O Czerwonym Sercu też głośno - odparł z lekkim uśmiechem.
- Nie dbam o rozgłos.
- Ja też.
- Musieliście wcześnie zacząć traperstwo.
- Tak się złożyło...
- Miał dziesięć lat, jak zaczął włóczyć się za zwierzem - wtrącił się z informacją Jack. - Sprytny i bystry chłopak. Niejedno przeżył u boku Daniela Boone’a. A pamiętasz, James, jakeśmy we dwóch rok temu urządzili piratów z Baratarii, uprowadzając im prawie setkę murzyńskich niewolników?... - stary skrzywił w uśmiechu zarośniętą twarz, odsłaniając w górnej szczęce dwie jamy po wypadłych zębach.
- Daliście Murzynom wolność? - Barłowicz zainteresował się losem czarnych.
- Wolność? He, he, he... Cóż wy?! - zawołał zgorszony Jack. - Toż to kupa pieniędzy. Sprzedaliśmy ich na rynku w Charlestonie...
Barłowicz otworzył szeroko oczy ze zdumienia i patrząc pełen zaskoczenia na traperów, zawołał:
- Tak się nie godzi!
- A piratom się godzi, hę? - kpiarsko odrzekł White, podniósł do góry opadłe rondo kapelusza i dodał: - To prawo Południa, mister.
Ryszard, chcąc sprowadzić rozmowę na inne tory, wskazał na wiszący u boku Bowiego nóż, i powiedział:
- Doskonałe ostrze, mam podobne. Zrobił mi przed wielu laty kowal w forcie Sandusky. Jak wpadliście na ten pomysł? Myśliwi i kowale inaczej nie nazywają tego noża jak Bowie knief.
James wzruszył lekceważąco ramionami.
- Byłem jeszcze chłopcem - odparł - gdy z Danielem Boone'em zatrzymałem się w Sandusky. Patrząc kiedyś w kuźni na pracę kowala, poprosiłem, aby mi wykuł taki właśnie nóż.
- I teraz coraz więcej traperów używa tego narzędzia - dorzucił Salas.
- Bo to świetny sztylet - Jack wyciągnął zza pasa długie, szerokie ostrze. - Spójrzcie! Może służyć do ataku i obrony, do zadania ostatecznego ciosu rannemu zwierzęciu i do ściągania skóry nawet z niedźwiedzi i bizonów. Gdzie znajdziecie coś lepszego, hę?
- Rzeczywiście dla trapera to wyśmienita klinga - potwierdził Kos.
James Bowie oparł dłonie na kolanach. Siedział z podwiniętymi nogami jak Indianin. Pozornie obojętnie przyjmował pochwały, choć oczy mu płonęły dumą.
- Można wiedzieć, dokąd jedziecie? - spytał Manuel.
- Mieliśmy zamiar dotrzeć pod Mobile - odparł Ryszard.
- Port znajduje się w posiadaniu Anglików. Czy to nie zmieni waszych planów?
- Chyba tak. Pewnie pociągniemy do stolicy Kriksów. Tam wodzowie podejmą dalsze decyzje.
- Jadę z wami - zawołał Jack. - Muszę dotrzeć do Tukhabatchee.
- Nie wiem, czy zgodzi się Menewa.
- Dlaczego ma się nie zgodzić? Jakem White Knee, muszę tam być i już!
- Po co? Szpiegować? - pytanie Kosa zabrzmiało zaczepnie.
- Szukamy Peggy O'Neill. Tam łatwo wpadniemy na jej trop.
- Wpadniecie? Któż wam pragnie towarzyszyć?
- Bowie.
- To prawda? - Ryszard spojrzał na Jamesa.
- Yes.
- Zwerbował was Jack czy Eaton? - Jeden i drugi, sir.
- Peggy pewnie dotarła do Jaskini Lwa. Tam jest bezpieczna - mówił Kos - ale przeprowadzić ją znad Ohoopee River przez dzikie pustkowia do osiedli białych osadników to zadanie niełatwe, nawet dla tak doświadczonych jak wy ludzi. Przecież wokoło szaleje wojna.
- Nie takich czynów dokonał Jack White Knee - buńczucznie zawołał stary.
-Jeśli Menewa odmówi nam wspólnej podróży do Tukhabatchee, pojedziemy tam sami - odezwał się James Bowie.
- Mnie wszystko jedno, to sprawa wodzów - rzekł Kos i zwrócił się do Hiszpana: - A wy, sir, co zamierzacie?
- Kończą już rozładowywać wozy - odparł - jeszcze dzisiaj ruszymy w powrotną drogę do Mobile.
Barłowicz, który od dłuższego czasu w zadumie coś przetrawiał, ożywił
się nagle.
- Nie wiecie czasem, jakie jednostki wojsk brytyjskich znajdują się w
zajętym porcie? - spytał.
- Nie wiem, sir. Są to jednak pułki generała Edwarda Pakenhama, które postanowiły powetować sobie porażkę poniesioną pod Nowym Orleanem i pomścić śmierć swego wodza.
Oczy Barłowicza zapłonęły. Powiedział stanowczo:
- Jadę z wami.
- Kiedyś mieliście inny zamiar - odezwał się Kos.
- Rzeczywiście, ale skoro niedaleko są towarzysze broni, muszę wrócić...
Rozmawiali jeszcze kilka minut. Potem nadeszli wodzowie. Handel został dokonany i postanowiono skorzystać z reszty dnia i wyruszyć w drogę. Handlarze z Manuelem Salasem, omówiwszy nową dostawę broni do stolicy Kriksów, dosiedli wierzchowców. Juliusz Barłowicz tymczasem żegnał Ryszarda, dziękując mu serdecznie za ocalenie życia.
- Źle robicie, wracając do Mobile - przekonywał go Kos. - Nim dotrzecie do miasta, może ono znowu przejść w ręce Amerykanów. Co wtedy?
- Nie sądzę. Nasi utrzymają port, a tam przecież moi rodacy.
- Ja też jestem Polakiem.
- Wiem, ale z nimi zdeptałem tyle dróg i przeżyłem niejedną bitwę... -tłumaczył się Juliusz. - Zrozumcie, ciągnie człowieka do gromady. A może i wy ze mną?
Ryszard położył rękę na ramieniu Barłowicza.
- Rozumiem wasze uczucia - powiedział patrząc mu przyjaźnie w oczy. - Pozdrówcie rodaków, życzę szczęścia. Ja zostaję.
Wzięli się w ramiona. Trwali chwilę w uścisku. Potem Juliusz dosiadł konia i pokłusował za handlarzami. Kos długo spoglądał za oddalającą się karawaną. Znowu został sam. Wprawdzie wśród życzliwych ludzi, ale obcych, nie rodaków przecież. Ktoś stanął obok niego. Usłyszał glos wodza Seneków:
- Mój brat z żalem żegna przyjaciela krwi, zapominając, że myśli Czarnej Strzały są zawsze z Czerwonym Sercem.
- Wiem - Ryszard odwrócił się i ujrzał gorejące serdecznością źrenice starego wodza. - Moje miejsce z wami, taki pewnie mój los...
Indianie zwinęli biwak i dosiadali wierzchowców. Menewa w asyście naczelników żywo coś rozprawiał z Jackiem White’em i Jamesem Bowiem. Wreszcie machnął ręką. Kos zbliżając się usłyszał słowa:
- I tak powloką się za nami jak kujoty, lepiej więc niech będą z nami... Gdy zjeżdżali ze wzniesienia, słońce, prześwitujące spoza mglistej powały chmur, wskazywało południe.
W JASKINI LWA
W wielkim mieście Kriksów życie toczyło się cicho i spokojnie. Echa wojennej zawieruchy docierały tu tylko w postaci ustnych informacji. Czasami jakiś oddział wojowników wracał z wyprawy, przywożąc oprócz bogatych łupów wiadomości o potyczkach, bitwach i pożarach osiedli. To znów goniec wpadał na spienionym mustangu, przekazywał Czarnemu Niedźwiedziowi poufne meldunki i szybko opuszczał Tukhabatchee.
Któregoś dnia u schyłku marca z poważnie Uszczuplonymi zastępami zbrojnych wrócił McGillivray - naczelny wódz, nazywany Królem Królów. Wojownicy pokryci kurzem, w zniszczonych ubraniach, z oczami zaczerwienionymi od bezsennych nocy, niektórzy ranni powierzyli wierzchowce chłopcom, a sami legli w wigwamach na odpoczynek. Jedynie naczelnik mimo znużenia udał się do chaty szamana i przeprowadził z nim długą rozmowę.
Na następny dzień Jaskinię Lwa obiegły podawane z ust do ust wieści, że Kriksowie zniszczyli kilka osad backwoodsmenów, mieli potyczkę z wrogimi Irokezami i odnieśli zwycięstwo nad dużym oddziałem Długich Noży w górskim wąwozie w pobliżu Chattanooga...
Peggy O'Neill ze szczególnym zainteresowaniem słuchała tych wiado- mości, łudząc się nadzieją, że dowie się czegoś o losie matki i ojca. Niestety. Załamana opowiadaniami o pogromie armii jakiegoś generała, o spalonych osadach, owinięta puszystymi skórami pumy wcisnęła się w najdalszy kąt chaty cicho płacząc. Przed jej oczami pojawiły się obrazy płonącego fortu, blade oblicze ojca wybiegającego z sypialni do szynku i strachem ogarnięta matka. Potem John Eaton patrzący na nią z niemym zachwytem, dzika gonitwa na grzbietach przerażonych koni wzdłuż szalejącego morza płomieni i w chwili, gdy zdawało się, że są już uratowani, pojawienie się w puszczy Indian... Gdzie jest szlachetny i oddany jej John? Tak krótko się znali, a jednak ten rycerski człowiek zajął w jej sercu trwałe miejsce. To przecież dla niej narażał własne życie... Co się z nim dzieje? Co z ojcem i matką? Czy żyją? A jeśli tak, gdzie są teraz?
Tysiące myśli kłębiło się w głowie Peggy, a każda była smutniejsza, podsuwająca najgorsze i najokrutniejsze przypuszczenia.
- Niech biała siostra uciszy swe serce - usłyszała jakby z oddali. - Płacz nie zmieni niczego. Przyjdzie czas, gdy moja siostra wróci do swoich.
Kiedy dalej płakała wtulona w stertę mięciutkich skór, czyjaś ręka dotknęła jej ramienia.
- Wstań, Wenona przynosi dobre wieści.
Wstrzymując szloch zrzuciła z siebie futra i podniosła mokre od łez oczy na Indiankę.
- Jeden z wojowników, Żółty Liść, powiedział Wenonie coś, co uraduje białą siostrę...
- Wiesz coś o rodzicach? - głos Peggy uwiązł w krtani.
- Wyjdźmy z wigwamu, dzisiaj tak pięknie świeci słońce.
O’Neill otarła wilgotną twarz i obciągnąwszy spódniczkę poszła za Indianką. Powiew ciepłego wiatru musnął ich oblicza. Zdążały w stronę palisady otaczającej wielkim kręgiem stolicę Kriksów. Peggy z niepokojem czekała, co powie dziewczyna, ale Wenona nie była skora do mówienia. Zbytnia ciekawość budziła pogardę czerwonoskórych. Niejednokrotnie już to odczuła. Milczała więc teraz, choć serce zamierało jej z trwogi i niepewności.
Minęły ziemną piramidę, na szczycie której stała chata Króla Królów, przecięły Plac Rady i dotarłszy do obronnych wałów zbudowanych z pni drzew, wyszły przez bramę. W cieniu wielkich cyprysów usiadły nad zakolem Ohoopee River. Dzikie hiacynty i lilie wodne mieniły się w słońcu różnymi odcieniami swych delikatnych kielichów, łan sitowia zarastający skrawek brzegu szumiał w podmuchach lekkiego wiatru. Stado żurawi ciągnęło na południe. Peggy nie dostrzegała uroków dziewiczej przyrody. Nerwowo splatając palce obu rąk wyczekująco patrzyła na Wenonę.
- Żółty Liść jest Seminolem - zaczęła wreszcie Indianka. - Przybył wczoraj do Tukhabatehee. Od niego dowiedziałam się ważnej dla mojej siostry wiadomości...
Wenona podniosła z ziemi kamyk i rzuciła go w wodę. Stado malutkich rybek uwijających się tuż pod powierzchnią błyskawicznie umknęło w głąb rzeki. Z miejsca, gdzie plusnął kamyczek, goniły się kręgi drobniutkich fal.
- Żółty Liść powiedział, że biały wojownik, którego nazywasz Johnem Batonem, uszedł pogoni. Napotkał na stepie liczną armię Miczi-malsa.
- O, Wenono!... - Peggy z okrzykiem radości chwyciła przyjaciółkę za rękę, oczy jej zapłonęły. - Gdzie on jest teraz? Wiesz?...
- Nie. - Indianka śledziła olbrzymiego trzmiela szybującego nad kwiatami hiacyntów. - Na to pytanie mógłby odpowiedzieć tylko ktoś z białych ludzi, ale niech moja siostra nie trapi się, bo skoro jej wybrany żyje, wcześniej czy później odnajdzie Białą Lilię.
- Białą Lilię?
- Takie przecież imię nadał ci mój ojciec, Czarny Niedźwiedź, czyżbyś zapomniała?
- Ach tak, rzeczywiście... - odparła z roztargnieniem i pośpiesznie spytała: - A co z moją matką i ojcem? Żyją?
Wenona wzruszyła ramionami.
- Nie wiem - odrzekła i ze współczuciem pocieszyła: - Prosiłam Żółtego Liścia, aby dowiedział się o losie rodziców Białej Lilii. Wojownik Seminblów obiecał to zrobić. Dzisiaj opuścił miasto, ale wróci.
- Kiedy?
- Trudno odgadnąć. Teraz wojna. Przyjdzie jednak na pewno.
- Jesteś dobra, Wenono - szepnęła Peggy.
- Biała Lilia też dobra. Jesteśmy przyjaciółkami.
O’Neill ufniej spojrzała w przyszłość. Objęła czerwonoskórą dziewczynę.
- Jutro w Tukhabatehee zacznie się święto zwycięstwa. Nie widziałaś jeszcze takich uroczystości. Warto popatrzeć - powiedziała Indianka.
- Pewnie będą tańce.
- Tak, ale inne niż u białych.
- Tańczą tylko wojownicy?
- Oczywiście.
- A kobiety?
- Będziemy miały dość zajęcia - Wenona podniósłszy się z murawy uważnie patrzyła w dal, po czym, wskazując na zachód, rzekła: - Spójrz! Tam jadą wojownicy. Pewnie Czirokezi albo Seminole.
- Widzę jedynie tuman pyłu.
- Ja dostrzegam jeźdźców. To nasi sąsiedzi. Chodźmy, trzeba przygotować na jutro odpowiednie stroje.
Pobiegły obie ku otwartym w palisadzie wrotom.
Od samego świtu monotonnie dudnił bęben w wigwamie szamana. Czerwonoskórzy przygotowani już do uroczystości pilnie obserwowali wschodzące słońce. Gdy wytoczyło się ono ponad horyzont, wtedy rytm bębna stał się szybki, miarowy, pulsujący dziwnie podniecającym tonem. Na Plac Rady, przyległy do Domu Tajemnic, poczęli schodzić się wojownicy. Siadali z podwiniętymi nogami, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, pełni majestatycznej zadumy. Gdy wszyscy zajęli miejsca, rytm bębna przygasał, cichł, aż rozpłynął się w przestrzeni. Oczy wojowników zwróciły się na Dom Tajemnic wzniesiony na wysokim kopcu, skąd w asyście szamanów wyszedł sędziwy Czarny Niedźwiedź. W odświętnych szatach, z maskami na twarzach i czaszkami drapieżników na głowach schodzili po stopniach na Plac Rady. Musieli wzbudzić podziw, lęk i szacunek, bo głowy siedzących pochyliły się z głęboką czcią.
Dwaj szamani prastarym zwyczajem, trąc patykiem umieszczonym w deszczułce, rozniecili ogień, podpalając przygotowany stos chrustu i drzewa. Płomienie ogarnęły bierwiona i smużki dymu uniosły się nad wielkim placem.
Wenona i Peggy dotąd obserwowały wszystko wyglądając z wigwamu. Teraz dopiero, na znak ognia, opuściły chatę i zajęły dogodne miejsce poza kręgiem wojowników. Wokoło przybywało coraz więcej kobiet i dzieci. W chatach pozostali tylko chorzy i niedołężni starcy. W tym uroczystym dniu nawet straż czuwającą nad bezpieczeństwem miasta przejęli chłopcy.
Czarny Niedźwiedź z dwoma bizonimi rogami na głowie, w masce okrywającej twarz, w stroju pełnym znaków, obwieszony sznurami naszyjników z kłów i pazurów zwierząt rozpoczął wokół totemowego słupa magiczne obrzędy: śpiewem dziękował za odniesione zwycięstwa, chwalił bohatersko poległych wojowników i wzywał obecnych do skupienia swych myśli na świętym tańcu, który niebawem nastąpi, poprzedzony rytualnym wypiciem czarki asi.
Na Placu Rady panowała absolutna cisza, którą jedynie zakłócał szelest liści pojedynczo rosnących w pobliżu drzew. Słońce na wschodzie nabierało coraz płomienniejszej jaskrawości. Na wysokim tarasie ziemnej piramidy przed Domem Tajemnic stanęło kilkunastu młodych chłopców przygotowujących się do szamańskich funkcji. Podnieśli do warg flety i gdy Czarny Niedźwiedź wyciągnął obie ręce w stronę słonecznej tarczy, rozległa się delikatna muzyka zapadająca w głębię ludzkich serc.
Teraz tanecznymi krokami weszli na plac uczniowie szamanów, dźwigając wiszące na drążkach kadzie. Jedną z nich z peyotlem ustawili w pobliżu totemu, a inne z asi przed uczestnikami uroczystości.
Szamani szepcząc niezrozumiałe dla ogółu zaklęcia i modły otoczyli kościół. Sędziwy Czarny Niedźwiedź czarką ze skorupy żółwia, z wyrytym na niej pięknym ornamentem, nabrał peyotlu i odsłoniwszy z maski twarz wychylił jednym haustem jej zawartość, po czym ze czcią przekazał naczynie następnemu szamanowi i następnemu. A gdy ci także wypili, Czarny Niedźwiedź ująwszy czarkę zbliżył się do plemiennej starszyzny i podał ją Królowi Królów. Teraz naczynie obiegało szeregi siedzących wodzów. Tymczasem szamani obsługiwali wojowników i zgromadzone kobiety, wręczając im asi. Flety zawodziły. Oblicza Indian stawały się coraz bardziej podniecone.
Wenona widząc zbliżających się szamanów szepnęła do Peggy:
- Musisz wypić, bo Czarny Napój umacnia przyjaźń, daje człowiekowi siłę i odwagę. Kto odmówi przyjęcia poczęstunku, uważany jest za wroga.
O’Neill chciała coś powiedzieć, ale już wysoki szaman, dzwoniąc sznurami naszyjników, podawał jej czarkę. Gdy zobaczyła ciemny płyn, wstręt ścisnął ją za gardło. Ilu już z tego naczynia piło? Z trudem przełykając ślinę, zakłopotana trzymała misternie zdobioną skorupę żółwia. Wszyscy patrzyli na nią wyczekująco. Wenona skinęła nieznacznie głową, zachęcając do wypicia. Peggy zamknęła oczy, podniosła naczynie i skrzywiwszy się z niesmakiem, łyknęła Czarnego Napoju. Świat jej zawirował, uczuła mdłości, oparła się o przyjaciółkę, szepcząc:
- Wstrętne.
- Cicho. Spójrz, wojownicy rozpoczynają taniec - mówiła Wenona. - Będą opowiadać o swych czynach na wojennej ścieżce.
Tony fletów mieszają się z dźwiękami grzechotek i stukiem bębnów. Indianie podzieleni na grupy, w rytm muzyki, tanecznym krokiem poruszają się wokoło totemowego słupa. Ruchy ich nóg, gesty rąk, kołysanie tułowia, mimika twarzy - wszystko coś znaczy. Tłum widzów obserwuje tańczących, podnieca się, rozumie mowę tańca.
Oto gromada wojowników pod wodzą McGillivraya idzie tropem Miczi-malsa, otacza ich, w górskim kanionie, sypią się strzały, czerwonoskórzy atakują, tną tomahawkami, ciskają noże, walą się ranni i zabici... Cieszą się zwycięstwem i wracają okryci bitewną sławą.
- To było piękne - szepcze Wenona.
Peggy nie rozumie. Widzi szeregi kołyszących się ciał, uparcie i bez końca wykonujących jakieś ruchy. Czas mija. Słońce jest coraz wyżej, a wojownicy tańczą.
- Dokąd to będzie trwało? - pyta znudzona.
- Co?
- Te tańce.
Wenona pobłażliwie uśmiechając się mówi:
- Trzy dni mają trwać uroczystości tańca zwycięstwa.
- Tak długo?
- Są dłuższe...
Peggy wzruszyła ramionami.
- Moja siostra nie rozumie, co tu się dzieje, dlatego się nudzi - stwierdziła Indianka.
Wojownicy tańczyli dalej. Czasami któryś podbiegał pod Dom Tajemnic, gdzie stał kocioł z asi, i wypiwszy napoju wracał w szeregi rozkołysanych postaci. Kobiety i dzieci radością reagowały na przedstawiane sukcesy swych mężów, synów i braci; smutkiem na ukazane porażki.
Miało się już ku zachodowi, a ceremonia tańca trwała, kiedy Peggy rzekła do Wenony:
- Już nie mogę dłużej, muszę coś zjeść.
- Wypij asi - poradziła Indianka. - Teraz trzeba posilać się tylko Czarnym Napojem. Uczta z wyśmienicie przyrządzonym mięsem będzie na zakończenie uroczystości.
- Dopiero pojutrze?
- Tak.
- Dlaczego?
- Taki jest obyczaj ustanowiony przez Manitou... - odparła Wenona.
- W trzecim dniu będzie wabeno.
Peggy spojrzała pytająco.
- Moja siostra nie wie, czym jest wabeno?
- Nie.
- To najpiękniejszy taniec wojowników połączony ze śpiewem - wyjaśniła. - Po nim Czarny Niedźwiedź wypije podwójną czarkę peyotlu i Nepawin odsłoni mu przyszłe wydarzenia.
- Eee... - sarknęła O’Neill.
- Nie wierzysz? Tak będzie. Mój ojciec od Kriksów znad Tennessee sprowadził teonanacatl, aby Nepawin mógł mu powiedzieć prawdę.
Rytm bębnów stał się gwałtowny, szybki, głuszący miękkie tony fletów. Tancerze przyśpieszyli kroku. Ich twarze wilgotne od potu pokrywał kurz wzniecany przytupywaniem, szuraniem stóp o ubitą ziemię placu.
Peggy ogarnęła wzrokiem to egzotyczne widowisko. Z ust białych traperów, wędrownych handlarzy i trampów słyszała opowieści - czasami o dobrych, najczęściej o złych czerwonoskórych. Teraz sama doświadczyła prawdy. Obdarzyli ją dobrocią i łagodnością, obiecując przy najbliższej pkazji wolność. Czuła się tu swobodnie, mogła chodzić po całym mieście, wyruszać nad rzekę i w prerię. Wszędzie jednak ktoś z daleka czuwał nad jej bezpieczeństwem. Nie orientując się w położeniu Tukhabatchee nie próbowała ucieczki. Zresztą, czy mogłaby przebyć samotnie rozległe pustkowia?
Teraz usłyszawszy od Wenony o szarlatańskich poczynaniach jej ojca szamana, wypijającego jakiś napój, może warzony przez diabelskie moce, i widząc tłum wojowników tańczący w ekstazie religijnego upojenia przestraszyła się. Dreszcz lęku przeszedł po jej plecach. Szepnęła:
- Dzikie demony...
- Co powiedziała moja siostra?
- Nic. Pójdę do chaty.
- Nie czyń tego - w głosie Wenony brzmiała prośba. - To święta uroczystość. Obrazić możesz Nabash-cisa.
- Nie widzę tu żadnej świętości - odparła Peggy. - Zwykłe dzikie obrzędy.
- Dzikie? - żachnęła się zgorszona Indianka.
- Tak mi się wydaje.
- Moja siostra się myli - rzekła spokojnie Wenona. - Ceremonie białych też są dla nas dziwne i moglibyśmy je nazywać dzikimi, a jednak nie czynimy tego, lecz zawsze, gdy jesteśmy wśród was, z szacunkiem uczestniczymy w obrzędach, choć ich nie rozumiemy.
- Wasi szamani zajmują się czarami.
- Biali także mają swoich szamanów, których zwą księżmi; oni piją jakiś napój, potem do kaganka z ogniem wrzucają wysuszone ziele, dymem czynią czary.
- Bluźnisz, Wenono! - niemal krzyknęła O’Neill.
- Nie - łagodnie odparła córka Czarnego Niedźwiedzia. - Wasi i nasi szamani pełnią te same zadania, tylko trochę inaczej...
- Nie chcę tego słuchać - Peggy wstała. - Męczy mnie to widowisko i ten ciągły warkot bębnów.
Wyminęła gromadę dzieci i kobiet i powlokła się między rozrzucone chaty. Dotarła do wigwamu, który był jej domem, i wyciągnąwszy z kociołka bryłę mięsa zaspokoiła głód. Wygodnie legła na łożu z niedźwiedzich i bizonich skór. Zamknęła oczy. Nad Jaskinią Lwa huczały bębny i zawodziły flety wciskając się uporczywie w głąb każdej ludzkiej duszy. Peggy nakryła głowę i przepojona ogromnym bólem i tęsknotą uleciała myślami do matki, ojca j ukochanego...
Noc nie przyniosła spokoju. Wokół Placu Rady płonęły liczne ognie, dalej dudniły bębny, wojownicy wzmacniając organizm odurzającym napojem asi ciągle tańczyli.
Peggy nie mogła usnąć.
Rankiem w garnku wiszącym nad paleniskiem wygasłego ogniska nie znalazła mięsa. Musiała więc zadowolić się garścią kukurydzianej mąki zmieszanej z pemikanem, którą w skórzanym worku przechowywano w kącie wigwamu. Wypiła kubek klonowego soku i zarzuciwszy na ramiona opończę wyszła na słońce. Unikając ludzi przemknęła z dala od tłumów otaczających Plac Rady, dotarła do ostrokołu i spacerkiem poszła w zielony step. Dwóch uzbrojonych chłopców przysposabiających się do roli wojowników czuwało na palisadzie. W milczeniu spoglądali na białą dziewczynę.
Szmaragdowa preria biegła w dal. Rozgrzana słońcem ziemia niosła zapachy ziół. Po wysokim niebie krążyły ciemne sylwetki ptaków. Nie śpiesząc się szła Peggy w stronę Ohoopee River. Zaprzątnięta myślami nie spostrzegła się, gdy poza wzniesieniem znikło jej z oczu Tukhabatchee. Na brzegu pokrytym łanami kwiatów dziewczyna przystanęła i zapatrzyła się w wartko płynący nurt rzeki. Uspokojona migotaniem fal i szmerem listowia niedalekich cyprysów usiadła na murawie. Podniosła twarz ku promieniom słońca. Uczuła, jak lube ciepło ogarnia jej ciało. Wyciągnęła się wygodnie. Po chwili już spała...
Zbudził ją dziwny dźwięk. Usiadłszy przetarła klejące się powieki.Stanęła. Roje owadów i motyli z bzyczeniem przelatywały nad kielichami kwiatów. Wokół było pusto. Rozespana rozglądała się leniwie, gdy nagle znów usłyszała szmer. Spojrzała w stronę, skąd dochodził, i zamarła porażona strachem. O parę kroków od niej czaił się olbrzymi wąż. Uniesiony, o płaskiej głowie-gad patrzył na nią fosforyzującymi gałkami oczu. Wąż co chwila nieznacznie poruszał końcem swego cielska i wówczas rozlegał się obezwładniający dziewczynę grzechot.
Peggy nie mogąc oderwać wzroku od węża ostatnim wysiłkiem woli zakryła dłońmi twarz i krzyknęła. Nogi pod nią ugięły się i upadła tracąc przytomność.
Gdy podniosła powieki, ujrzała nad sobą strzępy obłoków wolno wędrujących niebem i długie liście cyprysów. Obok jacyś ludzie rozmawiali głośno w niezrozumiałym dla niej języku.
- Białej siostrze wróciła świadomość - odezwał się jeden z nich łamaną angielszczyzną, a widząc, że dziewczyna z niepokojem spogląda na nich, dodał: - Jesteśmy przyjaciółmi.
- Przyszliście tu z Tukhabatchee? - spytała wreszcie z obawą.
- Nie. Tam jeszcze trwa święty taniec, wiec nie godzi się przybyszom zakłócać uroczystości.
Było ich sześciu, wśród cyprysów mieli uwiązane konie.
„Skąd się tu wzięli?” - pomyślała Peggy. - „Przecież nie było tutaj nikogo, gdy przyszłam nad rzekę. Może zjawili się podczas mojego snu?...”
- Biała siostra przebywa w Jaskini Lwa z własnej woli czy jest branką? - zagadnął jeden z nich.
- Znalazłam się u Kriksów przypadkowo - odparła opuszczając głowę.
- Jakimże imieniem wołają siostrę?
- Jestem Peggy O’Neill, a Kriksowie nazwali mnie Białą Lilią.
- Uff! To trafne imię - zawołał inny, z zachwytem przypatrując się dziewczynie.
- Peggy O’Neill... - powtórzył w zamyśleniu półkrwi Indianin i dodał: - Znam kogoś, kto dopytywał się o Białą Lilię.
Dziewczyna wbiła wzrok w mówiącego i rumieniec powlókł jej policzki.
- Kto? Powiedz mi kto?... Ojciec czy Eaton? - zawołała niecierpliwie chwytając rękę Metysa.
- Jestem William McIntosh, wódz Kriksów znad Górnej Alabamy, a to moi niezawodni wojownicy i przyjaciele - mówił, z pychą podnosząc -głowę. - Uratowaliśmy Białej Lilii życie. Spójrz! Tam leży zabity grzechotnik.
Peggy pobiegła wzrokiem za wyciągniętą ręką. Długie cielsko węża spoczywało bezwładnie naszpikowane strzałami.
- Thank you - szepnęła.
- Pytasz, kto cię szuka? - podjął Metys zaglądając w oczy dziewczyny. - Stary traper Jack White Knee.
- Nie znam go - w źrenicach Peggy zgasł blask nadziei.
- To wyśmienity tropiciel - wyjaśnił McIntosh. - Może ktoś z twoich bliskich powierzył mu to zadanie. Jak znalazłaś się w Tukhabatchee?
Peggy możliwie najkrócej opowiedziała o przebiegu wydarzeń. Metys słuchając gryzł młody pęd trzciny. Gdy skończyła, powiedział:
- McIntosha nie łączy przyjaźń z Królem Królów... Przybyłem tu w ważnej dla mnie sprawie. Za dwa, trzy dni odejdziemy do najbliższego fortu Unii. Mogę ci pomóc.
- Proszę! - zawołała żarliwie.
- Ale musisz wyświadczyć nam drobną przysługę - ciągnął dalej. - Przywiedziesz tu Wenonę, chcę z nią rozmawiać. To moja dziewczyna. Rozumiesz?
- Yes.
- Ale Wenona nie może wiedzieć, że tutaj jestem.
- Dlaczego?
- Pragnę zrobić jej niespodziankę - z uśmiechem odparł Metys.
- W jaki sposób mi pomożecie? - w głosie Peggy drżała prośba.
- Zawiadomię Amerykanów w najbliższym forcie o miejscu twego pobytu albo zabiorę cię z sobą...
- Mój ojciec i John Eaton wynagrodzą wam to.
- William McIntosh nie dba o nagrody - wydął zarozumiale policzki. - Wystarczy mi przysługa, o którą proszę. Między mną a McGillivrayem jest nieporozumienie, dlatego nie chcę wchodzić, do miasta, a muszę porozmawiać z Wenona o niezwykle ważnej sprawie.
- Spełnię waszą prośbę.
- A ja twoją.
- Gdyby Wenona nie mogła przyjść, dam znać - Peggy wstała.
- Ona musi przyjść! - z naciskiem rzucił Metys.
- Postaram się ją nakłonić.
- Uczyń to.
Peggy teraz dopiero dostrzegła na sobie płomienny wzrok jednego z wojowników. Ten położywszy prawą dłoń na lewej piersi zwrócił się do niej:
- Biała Lilia jest najpiękniejszym kwiatem Południa. Man-tay-o uczyni dla niej wszystko. Hugh!
Peggy słysząc przepojone hamowaną namiętnością słowa uczuła w sercu niepokój. Spojrzała .na Indianina. Jego nieforemnie długa twarz z orlim nosem i szeroką blizną, biegnącą przez prawy policzek, skrzywiona uśmiechem przypominała jakiegoś potwora z niesamowitej opowieści. Ze wstrętem opuściła powieki i powlokła się ku Jaskini Lwa.
Zeszła z zielonego wzniesienia, pozostawiając daleko poza sobą nadbrzeżne cyprysy, w których ukrywali się Indianie McIntosha. Odetchnęła z ulgą. Śpieszyła się, chcąc jak najszybciej pozostać tylko z własnymi myślami w zacisznych ścianach wigwamu. Gdzieś w zakamarkach jej mózgu kołatało przekonanie, że rodzice i John uniknęli nieszczęścia i żyją, dlatego jej poszukują.
Nie spostrzegła się, kiedy dotarła do chaty. Wtulona w puszyste posłanie wyobrażała sobie spotkanie z ukochaną matką i ojcem. W przywołanych scenach widziała Batona. Marzenia te były tak intensywne, że do uszu dziewczyny nie docierał nawet warkot szamańskich bębnów. Pod wieczór znużona przeżyciami dnia i kołowrotem myśli usnęła. Obudził ją monotonny śpiew czerwonoskórych i kołyszący rytm fletów, piszczałek i grzechotek.
Odgarniając włosy zaczęła się zastanawiać, jak wyciągnąć Wenonę nad rzekę. Kim dla niej był McIntosh? Kiedyś Indianka opowiadała, że jej ukochany jest walecznym wodzem jednego z kriksańskich szczepów, że udał się na wyprawę wojenną. Może teraz wrócił i rzeczywiście chce ujrzeć swoją dziewczynę? Czy w tej sytuacji powiedzieć Wenońie prawdę, czy też spróbować namówić ją na spacer, zachowując w tajemnicy obecność McIntosha w nadrzecznych cyprysach?
Żuła pemikan rozmyślając, jak postąpić. Wreszcie podjęła decyzję: zrobi Wenońie miłą niespodziankę! Na ułamek sekundy ujrzała Batona wyciągającego ramiona... Uśmiechającego się czule... Jakaś dziwna tęsknota ścisnęła jej piersi. Kiedyż wreszcie go ujrzy?
Podwiązawszy tasiemką włosy wyszła z chaty. Na dawnym miejscu nie znalazła Wenony. Zwarty tłum otaczał Plac Rady, na którym wojownicy śpiewając wirowali w pełnym ekstazy tańcu. Przenikliwe tony muzyki głuszone hukiem bębnów doprowadzały do oszołomienia. Z trudem wymijając podnieconych ludzi wypatrywała przyjaciółki. Wreszcie dostrzegła ją w gromadzie dziewcząt. Dotarłszy do niej delikatnie dotknęła ją, mówiąc:
- Wenono, wybacz. Miałaś rację. Ten taniec i śpiew jest piękny.
Córka szamana po długiej chwili milczenia, nie odrywając wzroku od tańczących, odrzekła:
- Wybaczam.
- Jesteś dobra.
- Zostań ze mną - Wenona rzuciła przelotne spojrzenie na Peggy. - Uszanuj wabeno.
- Dobrze.
Wszyscy uczestniczyli w tym barwnym widowisku. Zawodząca pieśń zmieszana z dźwiękami muzyki budziła przedziwne uczucia. Krąg tańczących kołysał się rytmicznie. Wielu mężczyzn poruszało się ostatkiem sił. Niektórzy padali pod nogi tancerzy. Wówczas młodzi szamani szybko wynosili ich poza plac tańca. Pod wieczór, gdy słońce zachodziło, tańczyło już tylko kilkunastu czerwonoskórych.
Bębny, flety i grzechotki złagodniały, wreszcie umilkły. W uszach ludzi nawykłych do intensywnej muzyki cisza, która rozpostarła się nad miastem, była niezwykła, jeszcze pulsująca echem melodii i zarazem kojąca dostojnym spokojem.
Tłum nie poruszył się. Milczał. Jedynie zmęczeni wojownicy siadali wokół Placu Rady. Dorzucono drew do licznych ognisk. W asyście szamanów pojawił się sędziwy Czarny Niedźwiedź. Wymawiając słowa modlitwy wychylił podane mu dwie czarki peyotlu. Opuścił na twarz maskę o dużych, żółtą farbą obwiedzionych oczach, o policzkach skrzywionych grymasem ironii i złośliwie odsłoniętych zębach. Stał z podniesionymi i dłońmi zwróconymi ku zachodowi. W absolutnej niemal ciszy, dostojnie, poważnie rozległy się słowa szamana:
- O, Gicze Manitou, wabeno dobiegło końca, ześlij do Tukhabatchee wszystkie opiekuńcze duchy i niech Nepawin odsłoni przed nami prawdę przyszłych wydarzeń...
W głębi miasta przeciągle zawył pies. Stary szaman wyżej podniósł głowę, a bardziej zabobonni Indianie poruszyli się niespokojnie. Czarny Niedźwiedź opuścił ręce. Powiódł spojrzeniem po szeregach starszyzny i wojownikach. Zakołysał się nagle tracąc równowagę. Dwóch szamanów v ujęło go pod ramiona.
- O, bracia i siostry! - zawołał. - Nepawin wszedł we mnie, obezwładnia moje członki, przyćmiewa spojrzenie i wywołuje obrazy j przyszłości... - Zdjął z twarzy maskę i zawiesiwszy ją na piersi ciągnął dalej: - Widzę nieskończenie długie wojenne ścieżki... Słyszę zgiełk bitewny... W osiedlach Pięciu Cywilizowanych Plemion popiołem żałoby posypane głowy... Miczi-malsa idą ku nam... Krew... Wokół Tukhabatchee krążą źli ludzie...
Opuścił głowę, ciężko oddychając. Indianie przejęci usłyszanymi słowami nie mogli oderwać spojrzeń od Czarnego Niedźwiedzia nawiedzonego przez Ducha Snu. Z napięciem oczekiwali dalszego ciągu przepowiedni. Starzec, wskazując ręką w przestrzeń, zawołał:
- Tam! Tam! Spójrzcie!... Widzę wielkiego sagamore wszystkich czerwonych plemion: Tecumseha! - Wszyscy spojrzeli w dal za wyciągniętym palcem szamana, ale dostrzegli jedynie samotny obłok wędrujący błękitem. Czarny Niedźwiedź wyprostował się i dokończył: - Tecumseh mówi do nas: „Pójdźcie, o bracia, moimi śladami! W jedności ocalenie czerwonoskórych narodów!”
Szaman znowu począł się słaniać. Słabnącym głosem zwrócił się do podtrzymujących go towarzyszy:
- Nepawin skleja już moje powieki, zaprowadźcie mnie do Domu Tajemnic. Zbliża się czas uczty.
Powiedli go po stopniach kopca ku okazałemu budynkowi. Gdy zamknęły się za nim drzwi szamańskiego wigwamu, Indianie gwarnie otoczywszy ogniska, nad którymi na rożnach wisiały połacie smakowicie upieczonej dziczyzny, rozpoczęli ucztę. Wenona podała Peggy kawał bizoniej szynki. Jadły z apetytem. Początkowo nie rozmawiano dużo. Później, gdy Indianie zaspokoili głód, zaczęli żywo rozprawiać o przebiegu uroczystości i komentować przepowiednie Czarnego Niedźwiedzia.
- Jestem senna - rzekła Wenona do przyjaciółki.
- Ja też.
Wytarłszy palce ociekające tłuszczem poszły do swego wigwamu. Peggy kilka razy chciała porozmawiać o wycieczce poza miasto, ale Indianka ciągle ziewała. Wsunąwszy się pod niedźwiedzią skórę natychmiast usnęła. Peggy uczyniła to samo.
Dzień wstał pogodny. O’Neill, siedząc na skraju posłania przyjaciółki i potrząsając jej ramieniem, wołała:
- Wenono, słońce już wysoko, a ty śpisz...
Córka szamana niechętnie usiadła przecierając oczy. Uroczystości.tańca zwycięstwa zmęczyły ją. Zresztą wszystkich. Tukhabatchee pogrążone było w ciszy. Mieszkańcy miasta odpoczywali. Czasami tylko tu i tam przemknęły pojedyncze osoby.
- Słonecznie dzisiaj - mówiła Peggy. - Jesteśmy obie utrudzone. Wiesz co nas orzeźwi?
Wenona milczała.
- Kąpiel w rzece. Słyszysz? Kąpiel! - O’Neill uśmiechnęła się. - Znam piękne miejsce. Brzeg schodzi do wody łagodnie, dno jest pełne drobniutkiego żwiru, a woda czysta jak kryształ.
- Gdzie?
- Obok kępy cyprysów, za wzniesieniem... Pójdziesz?
Wenona z trudem walczyła ze snem. Przez trzy doby nie mogła się myć. Poczuła nagle potrzebę zanurzenia się w ożywczej wodzie. Odrzekła:
- Pójdę.
Szły w ulewie słonecznego światła. Upału nie łagodził najlżejszy nawet powiew. Wkrótce stanęły nad brzegiem Ohoopee River. Indianka czas jakiś obserwowała rzekę, nadbrzeżne zarośla, drzewa i bujnie rosnące tu trawy. Dostrzegła połamane rośliny i zgniecioną murawę.
- Ślady na ziemi. Tu ktoś był... - szepnęła, bacznie rozglądając się wokoło.
- Ja tu byłam - odparła Peggy.
- Ty? Kiedy?
- Przedwczoraj.
- Kąpałaś się? - Wenona pochyliwszy się zanurzyła rękę w wodzie. - Ciepła - stwierdziła z zadowoleniem.
Peggy tymczasem z wyrazem wyczekiwania spoglądała w gąszcz cyprysów po drugiej stronie rzeki.
- Cóż tam widzisz? - spytała indiańska dziewczyna i nagle szeroko rozwarła oczy pełne zaskoczenia i niepokoju. Spośród listowia wynurzyli się indiańscy jeźdźcy. Na przedzie jechał William McIntosh.
- Witam cię, Wenono - rzekł tonem szyderczej uprzejmości. - W obozie nad Me-si-kse-pe obiecałem, że przyjdę po ciebie.
Panując nad wewnętrznym wzburzeniem, odrzekła:
- Niepotrzebnie przybyłeś. Moje miejsce nie przy tobie, lecz u boku Menewy.
- Uczynię, jak zechcę! - zawołał porywczo. - A ty będziesz mi posłuszna.
- Nigdy!
- Jesteście w naszej mocy - twarz McIntosha przybrała wyraz drwiny. - W jakiż to sposób- zdołasz się obronić?
- Nie odważysz się - szepnęła.
- Nie tutaj...
- Zemsta cię dosięgnie.
- Mam takie miejsce wśród rozlewisk Okefenokee, gdzie nikt ani ciebie, ani tej białej squaw nie znajdzie - zaśmiał się dziko i hałaśliwie.
Wenona rozejrzała się. O ucieczce nie mogło być mowy. Wokoło otaczali je wojownicy na koniach. Peggy pobladła i drżąca przyciskała dłonie do falujących ze strachu piersi. Pojęła, że popełniła niewybaczalny błąd, zaufawszy słowom McIntosha.
- Mój ojciec, Czarny Niedźwiedź, wie, że tu jesteśmy. Jeśli skrzywdzisz nas, dosięgnie cię surowa zemsta - wyrzuciła z siebie, chwytając dłoń O’Neill. - Chodź!...
Ze śmiechem porwały je silne ramiona wojowników. Dziewczęta usiłowały stawiać opór, ale daremnie. Przemocą wsadzono je na siodła, z nogami związanymi pod brzuchem konia. Stały się brankami. Wojownicy ruszyli na południe.
Wenona, zachowując ostrożność, zaczęła obrywać frędzle ze swej bluzki i opuszczać je na ziemię. Zostawiała w ten sposób trop, łudząc się nadzieją, że ojciec zauważy jej zniknięcie z miasta, a odnalazłszy ślady zorganizuje pościg.
ZAWIŁYM TROPEM
Zapadał wieczór, gdy armia wracająca spod Nowego Orleanu dotarła do Tukhabatchee. Menewa powierzył młodszym naczelnikom opiekę nad wojownikami sprzymierzonych plemion, a sam pośpieszył do wigwamu Czarnego Niedźwiedzia, pragnąc jak najszybciej ujrzeć ukochaną Wenonę.
Stary szaman po trzydniowych uroczystościach leżał znużony i drzemał. Słysząc kroki w chacie, z trudem wsparł się na łokciu, przyjrzał się przybyłemu, a poznawszy gościa, usiadł.
- Witaj, synu, w moim wigwamie - powiedział, nie ukrywając radości. - Serce Czarnego Niedźwiedzia cieszy się, twym widokiem.
- Witaj, ojcze - Menewa z szacunkiem pochylił głowę, kładąc prawą dłoń na lewej piersi.
- Sam przybyłeś? - szaman klasnął w dłonie.
- Są ze mną wyśmienici wodzowie...
- Czytam z twego oblicza - przerwał mu starzec - że dobre przynosisz wieści.
- Tak, ojcze.
Do wigwamu wszedł uczeń szamana. Niedźwiedź wskazał mu wygasłe, ognisko i kilkoma znakami ręki zlecił przygotowanie posiłku. Gdy chłopak uwijał się po chacie, Menewa spytał:
- Gdzie Wenona?
- Pewnie odpoczywa po uroczystości tańca zwycięstwa.
- Czyje przewagi bojowe czcili Kriksowie?
- McGillivraya.
Usiedli obaj na wiązkach skór.
- Mów, synu, moje uszy są ciekawe wydarzeń - czarne źrenice starca patrzyły z zainteresowaniem na wodza.
Menewa bardzo pobieżnie opowiedział szamanowi o przebiegu wojny. Gdy skończył, Czarny Niedźwiedź, kładąc kościste ręce na kolanach, rzekł:
- Musimy zwołać Radę Starszych, trzeba rozważyć, co nam czynić wypada.
- Walczyć! - rzucił Menewa.
- Tak, walczyć - głowa szamana, ubielona siwizną, pochyliła się w zadumie. Po chwili milczenia dodał: - Tecumseh miał rację, walczyć musimy wspólnie, razem, ale nie wszystkie plemiona pojmują tę prawdę.
- Są jednak z nami północni Saukowie z Foxami, Szawanezi, nawet trochę Mohawków.
- Wiem, synu, gońcy przynoszą mi wieści... Nam jedności trzeba - w głosie starca zabrzmiał żal.
Przez kilka sekund panowała cisza.
- Biała squaw jest jeszcze w Tukhabatchee? - Menewa skierował rozmowę na inny tor.
- Tak.
- Przyszli po nią dwaj myśliwi: White Knee i Bowie.
- Jeśli Biała Lilia chce, może iść z nimi; nie jest niewolnicą.
- Gdzie mieszka?
- Obok mego wigwamu, wraz z Wenona.
Menewa niecierpliwił się, co nie uszło uwagi starca.
- Serce cię woła do mojej córki - uśmiechnął się przyjaźnie szaman. - Idźże powitać ją, póki nie zgasło jeszcze światło dnia, a potem wróć tu. Pragnę dzisiaj ujrzeć wielkich naczelników i usłyszeć ich mowę.
Menewa pokłonił się Niedźwiedziowi. Wpadł do wigwamu dziewcząt, ale ich tutaj nie było. Zaczął wiec wypytywać wojowników, kobiety i młodzież o Wenonę. Nikt jej nie widział. Stolica Kriksów była dużym miastem. Mieszkało tu ponad dwanaście tysięcy ludzi. Nic więc dziwnego, że dopiero po dłuższym czasie jeden z chłopców powiedział:
- Wenona i Biała Lilia około południa poszły w prerię, nad rzekę.
- I nie wróciły? - zdziwił się Menewa. - Już przecież zmierzch...
- Stałem na straży przy bramie - rzekł chłopak. - Widziałem, jak wychodziły.
- Kto miał wartę po tobie?
- Jeszcze dwaj inni.
- Gdzie są teraz ci chłopcy? Wiesz?
- Tak. Przywołam ich, wielki Menewo - młody Indianin pobiegł pomiędzy zabudowania.
W sercu wodza Kriksów zaczął narastać niepokój. Stał w pobliżu wielkiej piramidy pokrytej świeżą zielenią traw, na szczycie której wznosił się wielki totem, przedstawiający głowę pumy z rozwartą szeroko paszczą, błyskającą groźnymi kłami. Ilekroć przebywał w Tukhabatchee, drapieżny i niesamowity wyraz totemowego wizerunku wywoływał w nim bojaźń i równocześnie uczył, że w życiu liczy się odwaga. Puma, często nazywana lwem amerykańskim, była uosobieniem przodków Kriksów mieszkających w tym mieście. Opiekuńcze duchy tego zwierzęcia czuwały nad bezpieczeństwem rodów i szczepów plemienia.
Ocknął się z zadumy, widząc przed sobą chłopców. Wyjaśnili mu, że dziewczyny nie wróciły znad rzeki.
- Widzieliście, w którą stronę poszły? - spytał zatroskany.
- Za wzgórze, gdzie nad rzeką rosną cyprysy.
- Szukajcie Wenony i Białej Lilii, mogły wejść do Tukhabatchee inną bramą - poprosił. - Gdybyście je spotkali, powiedzcie, że wróciłem.
Chłopcy odeszli. Menewa dosiadł konia i pogalopował nad rzekę. Znał tu okolicę jak własną kieszeń. Dręczyły go złe przeczucia. Przyjazd do Jaskini Lwa wielkiej liczby wojowników obudził powszechne zaciekawienie. Ludzie wychodzili witać przybyszów, szukali swych bliskich i znajomych. Dlaczego nie było wśród nich Wenony? Czyżby odmieniły się jej uczucia? A może zmęczona uroczystościami spała gdzieś u przyjaciółki? Co robiła nad rzeką?
Dojechał do cyprysów nad Ohoopee River i ze strzelbą gotową do strzału zatrzymał mustanga. Zmierzch gęstniał coraz bardziej. Wśród cyprysowych zarośli, w nadbrzeżnych trzcinach i sitowiu czaił się mrok, ale na wolnej przestrzeni widoczność była jeszcze dobra. Wiatr szeleścił listowiem, tu i ówdzie odzywały się skrzekUwe żaby i nocne ptactwo ruszało na żer.
Menewa zeskoczył z siodła i nisko schyliwszy się uważnie badał ziemię. Na skraju cyprysów ukląkł, rozgarnął zgniecione trawy i ujrzał na miękkiej murawie wyraźny odcisk końskiego kopyta, nieco dalej szereg podobnych. Brzeg łagodnie schodzący w wodne koryto był stratowany, łodygi traw połamane. Nieco dalej trop odrywał się od rzeki i prowadził na południe.
Menewa rękawem łosiowej bluzy obtarł zroszone potem czoło. Zapadająca noc zamazała wszystko. Wysypujące się na niebo gwiazdy nie dawały tyle światła, by mógł odczytywać ślady. Stał pełen rozterki wpatrzony w mroczną przestrzeń. Wiedział już, że musiało się tu coś wydarzyć. Wątła nadzieja tliła się w jego świadomości, że może jednak Wenona jest w mieście.
Jak szalony wjechał do Tukhabatchee i wbiegłszy do chaty szamana wzrokiem ogarnął wnętrze. Sędziwy Niedźwiedź samotnie spoczywał przy ognisku. Siadając naprzeciw niego, spytał z niepokojem w głosie:
- Znaleziono w mieście Wenonę?
Starzec pokręcił przecząco głową.
- Szukają jej - uzupełnił po chwili szeptem.
- Nad rzeką stratowana kopytami ziemia - wyrzucił z siebie Menewa. - One obie tam były.
- Widziałeś, synu, ślady? - w głosie Czarnego Niedźwiedzia zadrgało ledwie dostrzegalne zmartwienie.
- Tak, ale mrok nie pozwolił dokładnie odczytać tropów.
Szaman ujął siwą głowę w dłonie, zamknął- powieki, gorączkowo zastanawiał się, „co robić. Stłumiwszy narastające uczucie przygnębienia wyprostował się i spojrzawszy na Menewę, powiedział:
- Teraz noc. Musimy, synu, czekać do świtu. Może nic się nie stało?
- Mam złe przeczucia.
- Może Wenona spotkała przyjaciół i niebawem wróci? - pocieszał się starzec.
Menewa nerwowo splótł palce rąk i opuścił w milczeniu głowę.
- W wigwamie McGillivraya zbierają się naczelnicy, chodźmy, synu - powiedział Niedźwiedź, podnosząc się z wygodnego siedzenia.
Myśli Menewy krążyły wokół Wenony, a dręcząca troska o jej bezpieczeństwo wżerała się jak kornik w serce. Machinalnie spoczął w wigwamie Króla Królów, głuchy i ślepy na wszystko. Nie zauważył otwarcia posiedzenia Rady Starszych, nie spostrzegł skierowanych na niego spojrzeń; do jego uszu dochodziły strzępy przemówień McGillivraya, Czarnego Jastrzębia, Sekwoi, Czarnej Strzały, Szactasa, Took-suha i Ryszarda Kosa, dzielących się spostrzeżeniami z areny wojny. Gdy narada dobiegła końca, Ryszard zbliżył się do wodza Kriksów.
- Mój brat jest chory? Stało się jakieś nieszczęście? - spytał życzliwie. Indianin zasępiony odparł:
- Wenonę uprowadzono.
- Kto?
- Menewa nie wie.
- Czy to pewne?
- Ugh. Czarny Niedźwiedź łudzi się nadzieją, że dziewczyna wróci, ale on nie widział śladów.
- Opowiedz dokładnie.
Wyszli pod rozgwieżdżone, niebo. Menewa nie ukrywał swego zmartwienia. Dzielił się z Kosem swym smutkiem i przypuszczeniami.
- Masz rację, bracie, to mogli być ludzie McIntosha - stwierdził Ryszard - albo jacyś biali poszukujący Peggy O’Neill.
- Niechby zabrali białą squaw, odjechałaby stąd dobrowolnie.
- Nie wiadomo. A jeśli się lękała samotnej podróży z obcymi mężczyznami?
- Wtedy zmuszono Wenonę, aby jej towarzyszyła?
- Tak mogło być - odrzekł Kos.
- Może Czerwone Serce ma słuszność.
- Rozchmurz się, wodzu - Ryszard przyjacielsko poklepał Kriksa po ramieniu. - Jutro zbadamy tropy. Jeśli potwierdzą twoje przypuszczenia, ruszymy w pogoń. Odpocznij, a ja powiadomię białych traperów, że Peggy znikła.
Ledwie zaczęło świtać, Menewa, Ryszard Kos, Czarna Strzała i dwaj traperzy bardzo dokładnie obejrzeli cyprysowy lasek, nadbrzeżne szuwary, złamane łodyżki roślin, ziemię... Wódz Seneków odkrył w sitowiu grzechotnika zakłutego strzałami z łuku, tuż nad wodą, w miękkim piasku Menewa zauważył odciśniętą małą stopę, obutą w mokasyn. Ryszard obliczył odciski kopyt końskich i doszedł do wniosku, że było tu sześciu, może ośmiu jeźdźców; stary traper wysforował się nieco dalej i wśród traw znalazł skórzany frędzel długości pięciu cali.
- Jakem White Knee - zawołał potrząsając ręką - mam niezbity dowód... Hej, patrzcie!
Uważnie obejrzeli rzemyk. Nie ulegało wątpliwości, że pochodził z indiańskiego ubrania. Mógł jednak należeć do stroju mężczyzny. Posuwając się tropem na południe znaleźli następny sznureczek, a później jeszcze jeden. Wszystkie trzy były jednakowej grubości i koloru.
- Sprawa jasna - odezwał się Kos. - Dziewczyna zostawia ślad. Przypadkowo może oderwać się jeden frędzel, ale nie trzy i nie z tego samego ubrania.
- Mądrze mówicie, sir - przyznał Jack, a pcfprawiwszy na głowie wypłowiały kapelusz spytał: - Co zamierzacie?
- Ścigać porywaczy - odparł Kos.
- Okay - sapnął stary. - My już ruszamy, a wy wrócicie do miasta po liczniejszy zastęp, czy tak?
- Zgadliście.
- Zostawiać będziemy dla was trop, abyście mogli szybciej się poruszać - odezwał się Bowie.
- Well, tylko nie wprowadźcie nas w jaką zasadzkę. - Kos popatrzył po twarzach trampów.
Oblicze Jamesa Bowiego pozostało bez wyrazu, a stary zachichotał, zamrugał dwuznacznie i wskazując na siodło zawołał:
- Jakem Jack White Knee, pułapki na was nie zastawię, chyba że sami w nią wleziecie... hi, hi, hi...
Kos odwrócił się od odjeżdżających z uczuciem wstrętu. Ten traper, pełen cynizmu, fałszu i chciwości, zmieniający się jak chorągiewka na wietrze, budził odrazę. Dla osobistych korzyści gotów by zdradzić, zrzucić winę na innych, a potem udawać niewinne jagnię. Jego młody towarzysz, zazwyczaj milczący, nie był od niego lepszy.
Po powrocie do Tukhabatchee wspólnie z Czarnym Niedźwiedziem i McGillivrayem podjęli szybką decyzję: Król Królów z silnym oddziałem wojowników postanowił wyruszyć na wschód po lewobrzeżnej stronie Ohoopee River; Wielki Wojownik - jego zastępca, na zachód w kierunku Ocmulgee River, natomiast Menewa z garstką kriksańskich tropicieli, Ryszard Kos, Took-suh z Szawanezami i Czarna Strzała z Senekami - za tropem uprowadzonych dziewcząt. W ten sposób porywacze mieli za sobą szeroki łuk pogoni; gdyby chcieli zmienić kurs, musieliby natknąć się na jedno lub drugie skrzydło pościgu.
Szactas, Sekwoja i Bob Catala ze swymi ludźmi zostali w Jaskini Lwa, czekając na obiecany przez hiszpańskiego emisariusza Manuela Salasa transport broni.
Wojownicy gnali nieco zatartym tropem i. świeżym, doskonale widocznym, pozostawionym przez dwóch białych traperów. Któregoś dnia jadący na przodzie Menewa zauważył na długiej trzcinie wbitej w ziemię pęczek skórzanych frędzli. Łatwo odgadli, że traperzy wyprzedzający ich o dwie, może trzy godziny jazdy odnalezione rzemyki pozostawili jako znak tropu. Wszystkie sznureczki, na co wskazywał ich wygląd, pochodziły z tego samego sjroju. Wódz Kriksów schował je do kieszeni.
Kłusowali bezbrzeżną równiną. Czyste jak kryształ powietrze odsłaniało nieskończoną dal, która przy styku nieba z ziemią zespalała się w dwie barwy: przyciemnioną zieleń i zamglony błękit. Później preria zaczęła się przekształcać w pofałdowaną sawannę. Musieli zwiększyć czujność, bo w coraz liczniejszych tu kępach krzaków i drzew mógł zaczaić się nieprzyjaciel.
Mijały dni i tygodnie. Dawno przekroczyli koryto Ocmulgee, której wody łącząc się z Ohoopee tworzą Altmaha River, i wjechawszy w puszczę z trudem odnajdywali trop. Dziewiczy las pocięty strumyczkami, pełen bagiennych dolin utrudniał podróż. Niespodziewanie zatrzymał ich zryty końskimi kopytami pas ziemi wijący się wśród drzew. Zbadawszy trop, Czarny Jastrząb stwierdził:
- Miczi-malsa.
- Przybyli ze wschodu - uzupełnił wódz Seneków - i napotkawszy tu ślady squaw i traperów ruszyli za nimi.
- Ilu ich tędy przejechało? - spytał Kos.
- Więcej niż dziesięć razy po dziesięć - odparł Took-suh, który właśnie podniósł się znad tropu.
- Ponad stu jeźdźców? Dobrze mój brat obliczył? - Ryszard chciał się upewnić.
- Ugh.
- Wyprzedzają nas najwyżej o godzinę drogi - rzekł Czarny Jastrząb.
- Ruszajmy - zadecydował Menewa. - Zwiadowcy niech ustalą siły przeciwnika.
Przedzierając się przez bujne krzewy i plątaninę dzikiej roślinności, dotarli, gdy dzień już dogasał, na suche wzniesienie porosłe sykomorami i tu rozbili obozowisko. Nie rozpalono ogni. Otuleni w derki, posilając się suchym jadłem, do późnej nocy prowadzili rozmowy, rozpatrując różne możliwości spotkania z białymi.
O świcie wrócił zwiadowca i powiedział, że Długie Noże spędziwszy nocleg nad leśnym strumieniem podążyli na południe, a z nimi Jack White Knee i James Bowie.
- Cichy Ptak z tropicielami Kriksów będzie dalej śledzić ruchy Mi-czi-malsa - rzekł Menewa. - O wszystkim, co zauważycie, macie mi donosić.
Czerwonoskórzy zwinęli biwak. Zachowując jak największą ciszę i wzmożoną czujność, przedzierali się przez zarośla, brodzili po podmokłych terenach, jadąc wyraźnymi śladami Amerykanów. Nagle grzmot paru wystrzałów wstrząsnął knieją. Huk dudnił echem w ostępach leśnych: Spłoszone ptaki umilkły w listowiu. Sznur wojowników wstrzymał mustangi, a dłonie mocniej ścisnęły broń.
- Czyżby odkryli naszych zwiadowców? - zaniepokoił się Kos.
Po chwili znowu zagrzechotała nierówna salwa.
- Mogli się natknąć na oddział, który uprowadził squaw - podsunął przypuszczenie Najle-umoc.
- To możliwe - przytaknął Czarna Strzała.
Z zarośli wypadł na mustangu zwiadowca, szybko meldował:
- W leśnym jarze Miczi-malsa otoczyli małą grupę czerwonoskórych wojowników, którzy bronią się...
- Ilu ich jest? - spytał. Menewa.
- Wielkie Oko nie wie. Biali żołnierze gęstym kręgiem zamknęli jar.
- Kobiet tam nie ma? - głos Menewy drżał z podniecenia.
Zwiadowca rozłożył ręce na znak niewiedzy.
- Opisz nam ten jar - poprosił Ryszard.
- To spora rozpadlina ze źródłem, dającym początek strumykowi.
- Jar bez zarośli? - dociekał Kos.
- Na dnie rosną krzewy, ale zbocza są nagie.
- Do jakiego plemienia należą otoczeni wojownicy?
- Kryją ich krzaki; zwiadowcy nie mogli dojrzeć...
Menewę rozsadzały nerwy. Gryzł wargę, zaciskał dłoń na strzelbie. Bał się o Wenonę, która pewnie - jak przypuszczał - była w jarze.
- To dziwne, że Indianie walczą - odezwał się Czarny Jastrząb. - Mając białą squaw, są przecież sprzymierzeńcami Miczi-malsa. A jeśli tak nie jest, to mogą ją wymienić za swoją wolność i życie.
- Długie Noże mają podwójne języki - zauważył Took-suh. - Mogli przejąć Białą Lilię i nie dotrzymać zobowiązań.
- Ugh - szepnął Menewa.
- Wielkie Oko przedostanie się do jaru i powiadomi czerwonych braci o zbliżającej się odsieczy - rozkazał Czarny Jastrząb. - A gdyby zamiar się nie udał, pójdzie Mocny Grot lub Sępie Skrzydło. Nie mówcie nikomu, że jedziemy z Tukhabatchee.
Zwiadowca ruszył bez słowa.
Wodzowie ustalili plan otoczenia oraz hasła i małymi oddziałkami pokłusowali ku jarowi. Ryszard Kos i Czarna Strzała z gromadą, wojowników, prowadzeni przez Wysoką Sosnę - kriksańskiego tropiciela, klucząc po puszczy, dotarli w pobliże leśnej rozpadliny. Tu ukrywszy konie pod opieką wartowników, z bronią gotową do strzału cicho podkradli się na tyły wroga. Z głębi parowu z rzadka odzywały się strzelby. Czerwonoskórzy pewnie oszczędzali amunicję albo nie mieli dużo broni palnej. Za to Amerykanie gęsto razili kulami krzewy, porastające dno wądołu, które osłaniały oblężonych.
Wołanie orła odezwało się w lesie. Przyczajeni wśród zarośli Indianie podnieśli łuki, celując w widoczne stąd sylwetki przeciwników. Brzękły cięciwy. Upierzone pociski uderzyły w amerykańskich żołnierzy. Niemal natychmiast huknęły sztucery i długie rusznice czerwonoskórych. Wojenny krzyk Indian wypełnił knieję. Nagły atak sparaliżował Amerykanów. Przywarci do ziemi milczeli zaskoczeni. Ciszę mąciły jedynie jęki rannych.
- Hej, Miczi-malsa! - donośnie zagrzmiał głos Menewy. - Jesteście otoczeni. Złóżcie broń, darujemy wam życie.
Kiedy przeciwnik nie podjął dialogu, Menewa zawołał ponownie:
- Wyślijcie pod sekwoję posła, omówimy warunki waszej kapitulacji. Jeśli tego nie uczynicie, za chwilę przemówi broń wojowników. Hugh!
Poruszyły się gałęzie krzewów na skraju parowu. Minęło jeszcze kilka denerwujących minut wyczekiwania i wśród gęstwiny ujrzano w towarzystwie dwóch traperów oficera. Menewa przywołał Ryszarda Kosa i Czarnego Jastrzębia. W pobliżu rosła kilkusetletnia sekwoja. Mężczyźni usiedli na jej potężnych korzeniach wystających ponad ziemię.
Amerykańscy posłowie przeszli pomiędzy przyczajonymi wojownikami, rzucając wokoło uważne spojrzenia, i w milczeniu stanęli przed wodzami. Jack White uśmiechał się cynicznie, James Bowie zatknął dłoń za pas patrząc, zdawało się, bezmyślnie na pień olbrzymiego drzewa, a porucznik zażenowany opuścił w dół powieki. Kiedy nikt nie zapraszał ich, by siadali, stary Jack poprawiwszy swe dziwaczne nakrycie głowy, niby żartem, ale z ironią zawołał:
- Jakem White Knee, co za spotkanie! Któż by się spodziewał?... - Usiadł naprzeciw Menewy i gestem ręki wskazał miejsce swym towarzyszom. - Wyjaśnijmy nieporozumienie. Nie wypada przecież walczyć z przyjaciółmi...
A gdy wodzowie dalej milczeli, pochylił się ku Menewie, klepnął go poufale po ramieniu i mrugnąwszy spod obwisłych brwi powiedział:
- Mój czerwony brat jako wielki wódz musi wiedzieć, że to Czirokezi nas zaatakowali, nie my ich...
- I dlatego są otoczeni w parowie? - sucho odparł Menewa.
- Tak się złożyło.
- Wenona i Biała Lilia są z Czirokezami? - w głosie Kriksa zadrgał gniew.
- A któż to wie? - White Knee bezczelnie zachichotał.
- Milcz! - niemal krzyknął wódz Kriksów z groźnymi ognikami w źrenicach i zwracając się łagodnie do oficera przemówił: - Miczi-malsa złożą broń tu, pod tą sekwoją. Wodzowie sprzymierzonych plemion darują wam życie.
- A jeśli odmówimy?
- Zginiecie.
-- Skąd taka pewność?
- Jest was niewiele ponad stu żołnierzy, sir - odezwał się Ryszard. - Natomiast czerwonoskórych trzykrotnie więcej. Są doskonale uzbrojeni w broń palną. To sojusznicy Tecumseha, weterani bitew pod Detroit i Niagarą, pamiętajcie o tym.
- Mówi do was Czerwone Serce, poruczniku - uszczypliwie rzucił Jack.
- Yes, Indianie tak mnie nazywają, sir. Z kim mamy przyjemność?
- James Gadsen.
- Przed wami, sir - przedstawił Kos - siedzi Menewa, wódz Kriksów znad Tallapoosa River i Czarny Jastrząb, wojenny naczelnik Sauków i Foxów z Północy, a w lesie jest Took-suh i Najle-umoc - wodzowie Szawanezów, i Czarna Strzała Seneków... Jesteście otoczeni. Walka byłaby niepotrzebnym rozlewem krwi.
- Może macie rację, ale pułkownik nie dowierza czerwonym.
- Nie słuchajcie podszeptów. Nam można zaufać.
Oficer wstał.
- Dajemy Miczi-malsa tyle czasu, ile biali nazywają kwadransem - odezwał się Menewa. - Pojedynczo podchodzić będziecie pod tę sekwoję i tu składać broń, a potem - ręka wodza wskazała bezleśny obszar nad parowem - tam zgromadzą się żołnierze. Hugh!
- Przekażę warunki pułkownikowi Coffee.
- Wy, White i Bowie - zwrócił się do traperów Kos - przemówcie im do rozsądku, szkoda ludzkiego życia.
- Idź, James, z porucznikiem i przynieś nasze pukawki - rzekł wiercące się na siedzeniu Jack. - Ja tu zostanę.
- Po co? - szorstko spytał Czarny Jastrząb.
- Przydam się - odparł nie zrażony tym traper, patrząc za odchodzącym Gadsenem i Bowiem. - Wiecie, że wojna skończona? - spytał niespodziewanie.
- Tutaj bitwa zakończyła się porażką Miczi-malsa, ale wojna jeszcze trwa - odrzekł z niechęcią Menewa.
- Mówię, że wojna Unii z Wielką Brytanią dobiegła końca.
- Nie kpijcie, mister - rzekł Ryszard. - Nie jesteśmy usposobieni do żartów.
- Jakem Jack White Knee, mówię szczerą prawdę - zawołał tramp, uderzając się dłońmi o uda. - W połowie lutego okręty przywiozły z Europy tę wiadomość.
- Skąd ta informacja?
- Oficerowie mówili.
- To po co ciągną wojska na wybrzeże?
- Floryda im pachnie, hi... hi... hi... - .zarechotał stary wlepiając spojrzenie w siedzących.
- Czyżby to była prawda? - wątpił Kos.
- Anglicy opuścili zajęty port Mobile. Cała flota brytyjska odpłynęła - mówił Jack. - Teraz milicja stanowa i wojsko Unii -wyłapują zbiegłych z plantacji niewolników. Podobno sporo Murzynów ukrywa się na hiszpańskim wybrzeżu i w bagnach Florydy.
- Jeśli to prawda, dlaczego Miczi-malsa w parowie zaatakowali Czirokezów? - wtrącił się Menewa.
- Podobno dużo czarnuchów znajduje schronienie u Pięciu Cywilizowanych Plemion Południa. Czy nie? - White poprawił sfatygowany kapelusz.
- To nie powód do walki - zauważył Czarny Jastrząb.
- Amerykanie sądzą inaczej - Jack podrapał się po zarośniętej brodzie i zmienił temat: - Czirokezi szli na pomoc, ale odkrywszy trop porywaczy kobiet zboczyli ze swej drogi.
Menewa chciał o coś spytać, lecz wśród drzew pojawili się pierwsi żołnierze, więc wodzowie znikli w zaroślach. Musieli przecież wydać t odpowiednie rozkazy, aby przejąć broń i zapobiec niespodziankom, które przeciwnik mógł przygotować.
- Jestem potrzebny? - spytał White Ryszarda.
- O co wam chodzi? - Kos zajrzał mu w oczy.
- O nic, sir - odparł Jack siląc się na uprzejmość. - Nie będę tu sterczał jak kij. Nie myślę, jakem White Knee, iść z żołnierzami na tamtą łysinę nad parowem.
- Tego od was nie wymagamy.
- Okay! Będę w pobliżu - zawołał ruszając w las.
Ryszard patrzył za obieżyświatem. Wydał mu się podobny do węgorza, który przez najciaśniejsze oko sieci potrafi prześlizgnąć się i zniknąć w najmniej oczekiwanym momencie. Mógł wprawdzie zatrzymać starego, ale co by to dało? Ostatecznie oznakowywał trop, po którym szli. Jeśli Peggy O’Neill jest z Indianami w jarze, Jack stąd nie odejdzie, a jeśli jej nie ma, pójdzie śladami dziewcząt.
Żołnierze składali pod sekwoją strzelby, ładownice z prochem i kulami, szable, pistolety, noże i odchodzili nad parów otoczony kordonem czerwonoskórych. Na samym końcu, bez broni palnej, jedynie z szablami, do stojącej w pobliżu indiańskiej starszyzny podeszli oficerowie: pułkownik Howard Coffee, kapitan Pat Hammond, porucznik James Gadsen i Van Moore. W ciemnych źrenicach Coffeego płonęła nienawiść. Uporczywie przyglądał się Menewie, jakby jego obraz pragnął wryć sobie na zawsze w pamięć.
- Miczi-malsa są wolni - przerwał ponuro milczenie wódz Kriksów.
- Wojownicy odprowadzą żołnierzy na skraj puszczy, a dalej pójdziecie sami.
- Pójdziemy?! - obruszył się pułkownik. - Mamy wierzchowce.
- Mustangi są nasze.
- Czerwone psy! - rzucił z wściekłością Hammond.
Przez twarz Czarnego Jastrzębia przemknął cień gniewu. Syknął:
- Białe gady!
- Bez koni i strzelb zginiemy wśród tych pustkowi - odezwał się Gadsen, łagodząc napięcie. - Warunki naszej kapitualcji nie uwzględniały oddania wierzchowców.
- Gdybyśmy tu nie przybyli, Miczi-malsa wystrzelaliby wszystkich Czirokezów w jarze - powiedział Menewa.
- To była bitwa...
- Ale zwycięstwo do nas należy - wtrącił wódz Seneków - i my stawiamy warunki.
Coffee zaklął przez zaciśnięte wargi.
-Wielki Tecumseh uczył nas łagodności dla pokonanego wroga - Menewa z dumą podniósł głowę. - Dlatego na prerii, dokąd odprowadzą Miczi-malsa wojownicy, blade twarze otrzymają dwie strzelby. Wystarczą, aby upolować zwierzynę na pożywienie. Hugh.
Wśród zieleni ujrzeli idących Czirokezów, więc Czarny Jastrząb polecił Amerykanom:
- Niech Miczi-malsa odejdą, czas w drogę!
Oficerowie na skraju parowu zmieszali się z tłumem żołnierzy i w parę minut później konwojowani przez indiańskich jeźdźców znikli w głębi dziewiczego boru.
Tymczasem Wielkie Oko, podprowadziwszy uratowanych Indian przed naczelników, odszedł na ubocze. Czirokezi stali w pozie pełnej szacunku i wdzięczności. -Było ich zaledwie szesnastu i ani jednej kobiety. Wysoki mężczyzna, o muskularnej postawie, w stroju wodza, uważnie patrząc w oblicze Menewy, powiedział:
- Wiele razy odmienił swe kształty księżyc, gdy Diva-Li widział młodego wodza, Menewę. Była to pora wędrówek bizonów... Dzisiaj wraz z wojownikami zawdzięczam mojemu bratu życie.
- Uffi - zawołał Menewa z rozjaśnionymi oczami. - Teraz poznaję wielkiego wodza Czirokezów znad Missisipi. Serce moje jest pełne radości. - Wskazując poszczególne osoby przedstawiał je Czirokezowi.
Diva-Li kładąc dłoń na piersi odrzekł:
- Niebywały to zaszczyt dla mnie i moich wojowników poznać tak znakomitych mężów.
- Usiądźmy - zaproponował Ryszard. - Musimy wyjaśnić interesujące nas szczegóły.
Usiedli w pobliżu sterty zdobytej broni i Czirokez, wysłuchawszy pytań, relacjonował:
- Prowadziłem stu wojowników, gdy nad Apalachicola River zaatakowali nas Miczi-malsa. Mimo bohaterskiej walki zostaliśmy rozbici i rozproszeni. Z dwudziestoma ludźmi uchodziłem przed pogonią na wschód, później pod osłoną lasu ruszyliśmy na północ ku siedzibom braci Kriksów. Amerykanie zgubiwszy nasz trop zawrócili. Dzisiaj o świcie napotkaliśmy świeże ślady mokasynów i końskich kopyt. Idąc tym tropem weszliśmy w jar i wtedy zaczęli do nas strzelać. Nim zdołaliśmy ukryć się w zaroślach i bronić się, czterech wojowników poległo. Potem przekradł się do jaru Wielkie Oko i przyniósł wiadomość o nadciągającej odsieczy...
Menewa, zdawało się, nie słuchał opowiadania Czirokeza. Patrzył gdzieś w przestrzeń. Myślał o Wenonie, która teraz znowu znajdowała się daleko.
Walcząc z Amerykanami stracił cały dzień. Ale czy mógł inaczej postąpić? Nawet gdyby był pewny, że w jarze nie ma dziewcząt, pośpieszyłby z pomocą swym czerwonoskórym braciom.
- Szliśmy tropem, który was zwabił do wąwozu - odezwał się Ryszard. - Jacyś ludzie uprowadzili Wenonę, córkę Czarnego Niedźwiedzia, i jej przyjaciółkę Białą Lilię.
- Nie znacie sprawców?
- Nie.
- Czas w drogę - Czarna Strzała położył rękę na ramieniu wodza Kriksów. - Trzeba rozdzielić broń. Wódz Seneków poszuka śladów squaw.
Menewa otrząsnął się z zadumy.
- Niech moi bracia rozdadzą zdobycz wojownikom - powiedział energicznie. - Do zapadnięcia nocy jeszcze daleko. Zaraz ruszamy. - Obejrzał się wokoło i spytał: - Gdzież są Białe Kolano i Szeroki Nóż?
- Pewnie już na tropie dziewcząt - odparł Kos.
W pół godziny później przedzierali się przez knieję, z niebywałym trudem odnajdując resztki śladów. Były to tropy dwóch traperów, czasami jakieś zadrapania na korze drzew lub porzucony rzemyk z bluzki Wenony, to znowu uschłe szpilki sosen ułożone na ziemi w kształt grotu strzały.
Diva-Li dołączył do pościgu. Wśród swych wojowników miał Indianina z prawie wyniszczonego przez Hiszpanów plemienia Mikasuków, który, poślubiwszy Czirokezkę, zadomowił się nad Missisipi. Wojownik ten, olbrzymie puszcze porastające bagienne rozlewiska od Georgii aż po kraniec Florydy znał niemal jak własną chatę. To była jego ojczyzna. Prowadził więc pościg, zręcznie omijając niebezpieczne doliny i podmokłe tereny rojące się od węży.
-W trzecim tygodniu podróży zatrzymali się nad trzęsawiskiem, pełnym dzikiego ptactwa i leniwych aligatorów. Mikasuki, (tak go powszechnie nazywano), długo obserwował okolicę; przez niewielkie prześwity w koronach drzew badał niebo, potem powiedział:
- W pobliżu musi być wzniesienie, ziemia tam będzie mniej wilgotna nadająca się na obozowisko. Zbliża się ulewa.
- Sądzisz, że spadnie deszcz? - zmartwił się Kos.
- Ugh! - Indianin wskazał ręką na ptaki. - Szukają schronienia pod gałęziami i okazują niepokój.
- To sprawia nasza obecność.
- Mikasuki nie myli się - odparł stanowczo.
- Prowadź - rzucił Diva-Li.
Okrążyli bagnisko, brodząc przez wysokie szuwary, i znużeni dotarli wreszcie na wzgórze. Rozbijali biwak wśród cyprysów, gdy Mikasuki do naczelnika przywiódł Indianina zamieszkującego wzniesienie.
- To samotny rybak i łowca aligatorów - wyjaśnił. - Jeden z moich nielicznych plemiennych braci. Seminole nazywają go Aiyik-Comi. Mćjwi, że kilka dni temu byli na jego hamaku Kriksowie i dwie squaw.
- Na hamaku? - Ryszard nie zrozumiał.
- Stąd rozpoczyna się Kraina Drżącej Ziemi, wśród której wznoszą się kopulaste wysepki, nazywane przez tubylców hamakami - wyjaśnił Mikasuki.
- Dokąd udali się Kriksowie? - niecierpliwie spytał Menewa.
Stary Aiyik-Comi tłumaczył coś rodakowi w języku swego plemienia, po, czym Mikasuki odpowiedział:
- Mój brat mówi, że Kriksowie odpoczywali tu krótko, zaopatrzyli się w żywność, trzy czółna i pozostawiwszy mustangi popłynęli...
- Dokąd?
- Aiyik-Comi twierdzi, że na południe, ale bagienne strumyki i rozlewiska są tu tak splątane, że nie można ustalić kierunku ich drogi.
- Spytaj, jak czuły się kobiety? Co zauważył w ich zachowaniu?-Znowu Mikasuki rozmawiał ze współplemieńcem.
- Biała Lilia była chora. Dreszcze wstrząsały jej ciałem - powiedział. - Aiyik-Comi poił ją wywarem toli i cakani. Kriksowie wzięli z sobą pełen woreczek tych ziół.
Gwałtowny podmuch wiatru zgiął wysokie cyprysy…
- Zaraz chluśnie ulewa - rzekł Mikasuki. - Niech wojownicy skryją się pod korony drzew, a wodzów Aiyik-Comi zaprasza do chichkke.
Na wysokim brzegu, gwałtownie spadającym ku ciemnym wodom strumienia, na żerdziach wznosiła się gęsta strzecha wypleciona z palmowych liści i bagiennej roślinności. Ta prymitywna budowla bez ścian była chatą samotnika. Coraz gwałtowniejszy wiatr nanosił tu z sobą pierwsze krople deszczu. Siedząc na grubej warstwie gałęzi, okrytych skórami aligatorów, za pośrednictwem Mikasukiego prowadzili rozmowę.
- Czy squaw nie próbowały z Aiyik-Comim rozmawiać? - dopytywał się Menewa.
- Jak nazywali się Kriksowie? - dorzucił Czarna Strzała.
- Raz tylko córka Czarnego Niedźwiedzia mową znaków przekazała mi, że jest siłą uprowadzona - opowiadał stary łowca. - Przy kobietach stale czuwał Man-tay-o. Nie pozwalał na zbliżenie się do dziewcząt. Wodzem tych ludzi był McIntosh.
Menewa zacisnął pięści. Upewnił się teraz o słuszności swych podejrzeń. Pragnął dopaść podstępnego Metysa i nasycić swe serce zemstą.
- Nie poprowadzicie chyba takich licznych zastępów wojowników w głąb Okefenokee - mówił Aiyik-Comi. - Dalej można wędrować tylko czółnem i pieszo. Trzeba też dobrze znać drogę, aby nie zbłądzić wśród strumieni, stawów i samotnych wysepek.
- Wracajcie wszyscy do Tukhabatchee - odezwał się Ryszard. - Ja z Menewa i Mikasukim popłynę za porywaczami.
- Czarna Strzała z paroma tropicielami pójdzie z Czerwonym Sercem...
Kos spojrzał ciepło na wodza Seneków. W jego słowach zabrzmiała troska. Wódz traktował go niemal jak syna. Był przecież narzeczonym Zorzy Rannej, która daleko stąd, w wiosce Sauków i Foxów czekała na ich powrót.
- Gdzie Kriksowie zostawili mustangi? - spytał Menewa.
- Nieco dalej, otoczona stawem i trzęsawiskiem, znajduje się łąka. Tam pasą się konie - wyjaśniał łowca aligatorów. McIntosh powiedział że ktoś po nie wróci.
- Wojownika przy mustangach nie zostawił?
- Nie.
- Menewa potrzebuje trzy śmigłe canoe - zwrócił się wódz Kriksów do Aiyik-Comiego. - Zapłacę strzelbą i amunicją.
- Oddam najlepsze.
- Moi wojownicy odpoczną tutaj przez parę dni, a potem wrócą do stolicy Kriksów - mówił Menewa - a my, jak tylko ustanie deszcz, odpłyniemy.
Rozmawiali, a ulewa siekła w korony drzew, wsiąkała w ziemię i mętne wody bagiennych rozlewisk. Jak nagle przyszła, tak też szybko ustała. Kiedy słońce wyjrzało spoza chmur, Menewa, Ryszard Kos, Czarna Strzała i siedmiu wyśmienitych wojowników z przewodnikiem Mikasukim, zaopatrzeni w żywność, wsiedli do trzech czółen, żegnani przez towarzyszy walki. Bambusowymi tyczkami odepchnęli się od brzegu na głębszą wodę i chwycili wiosła. Jeszcze parę minut i wśród mizernych sosen i cyprysów owianych mgłą zginęło im z oczu samotne wzgórze.
Ryszard patrzył urzeczony. Jak okiem sięgnąć, połyskiwało przed nimi ciemne lustro wody, tu i tam wyskakiwały pojedyncze drzewa, dzikie krzaki, wczepione korzeniami w kępy rozmiękłej gleby, a samotne wysepki wyglądały jak małe kopce porosłe trawą i drzewkami. Okrągłe liście i przedziwne kwiaty wychylały się ponad wodą, wabiąc chmary owadów. Bez przerwy odzywały się żaby. Czasami mijali z daleka spokojnie płynącego aligatora.
Gdy zmierzch zgęstniał, postanowili wyszukać miejsca na biwak. Mikasuki wypatrywał odpowiedniej wysepki, wreszcie wskazał na jedną z nich. Podpłynęli. Ryszard Kos pośpieszył się i pierwszy wyskoczył na ‘brzeg. Pod jego ciężarem ziemia zadrżała, a liche sosenki poczęły się chwiać i kołysać, jakby za chwilę miały runąć.
- Ostrożnie! - krzyknął przerażony do towarzyszy, widząc, że wysiadają z czółen.
- Niech Czerwone Serce uciszy niepokój - rzucił Mikasuki. - Znajdujemy się przecież w Krainie Drążącej Ziemi. Te wszystkie wysepki tak drżą, niektóre nawet unosi woda, ale są bezpieczne.
Uwiązali canoe do brzegu i stąpając po miękkiej plątaninie różnorodnych roślin, zmieszanych z ziemią i powiązanych korzeniami drzew, dotarli do najwyższego miejsca na wysepce. Ryszard odnosił wrażenie, że idzie po pływającej gąbce.
- Tu możemy odpocząć - rzekł przewodnik zrzucając z ramion tobołek.
Poszli za jego przykładem. Następnie nacięli gałęzi z karłowatych drzew i rozniecili ognisko. Leżąc owinięci w derki jedli kolację. Moskity dokuczały nieznośnie. Zewsząd dobiegały odgłosy nocnego życia mieszkańców tej niezwykłej i niesamowitej krainy.
- Gdzie mógł ten pies, McIntosh, zawieźć Wenonę? - odezwał się Menewa. - Przecież tu życie jest nie do zniesienia.
- Łatwo tu ukryć nie tylko paru ludzi, lecz całe tysiące - odparł Kos. - Na tych wysepkach wśród niedostępnych bagien trudno będzie odnaleźć kobiety. Płyniemy przecież na oślep.
- Może McIntosh chce przeczekać tutaj pościg, a później wróci z Wenoną do ludzkich siedzib - odezwał się Seneka.
- Chyba nie będzie więził na wysepce, takiej jak ta, Wenony i Peggy. Rozchorują się. Może jest miejsce, do którego McIntosh zmierza - rozważał głośno Ryszard. - Nie znam tych terenów, jestem tu po raz pierwszy. Ale wy pomyślcie: gdzie i po co moglibyście tutaj przywieźć porwaną dziewczynę?
Menewa bezradnie wzruszył ramionami.
- Mikasuki, zastanów się! - Kos trącił leżącego obok Indianina.
- Nie wiem - odparł mężczyzna, patrząc na niebo usiane gwiazdami.
- Opowiedz mi o tej krainie - poprosił Ryszard. - Przecież są tutaj chyba nie tylko te trzęsące się wyspy, które słusznie nazywacie hamakami, i ciemne jak sadza wody bagienne...
- Ugh - przyznał czerwonoskóry. - Te ziemie od Okefenokee aż po jeziora i bagna Okeechobee dał Gicze Manitou plemionom Mikasuków i Muskogee’om, mówiącym zupełnie różnymi językami. Moi współplemień-cy utrzymywali się z łowów. Muskogee’owie z rolnictwa i hodowli zwierząt. Oba narody żyły w zgodzie i przyjaźni, dopóki nie przypłynęli tu na wielkich skrzydlatych łodziach Hiszpanie. Oni skłócili nasze szczepy i rozpoczęły się wojny, a Hiszpanie wspomagali raz jednych, raz drugich. Później podobnie czynili Francuzi i Anglicy, osiedlający się na wybrzeżach Wielkiej Wody i przy ujściach rzek. Oba nasze plemiona, zrozumiawszy podstępność białych ludzi, wycofały się w najbardziej dzikie rejony Krainy Drżącej Ziemi, na Bagniska Wielkich Cyprysów i Trawiaste Wody... Może do ich wiosek Kriksowie poprowadzili squaw?
- Wiesz, gdzie są osiedla tych pobratymców? - spytał Menewa.
- Mikasuki dawno już opuścił ziemię ojców i osiadł u Czirokezów - Indianin szczelniej owinął się derką i mówił dalej: - Od tego czasu zaszło wiele zmian. Trudno będzie trafić do ukrytych wiosek. - Chwilę milczał, jakby przypominając sobie jakieś odległe dzieje. - Może McIntosh powiódł Wenonę i Białą Lilię do źródeł Suwanee River po wodę spełnienia.
- Po wodę spełnienia? - w pytaniu Kosa brzmiało zdziwienie.
- Mikasukowie i Muskogee’owie usilnie prosili Pa-wa-ku-na o czystą jak powietrze wodę, bo jej w tym kraju nie było. Opiekuńcze duchy długo zanosiły te prośby do Wielkiego Manitou, który ulitował się wreszcie i cisnął ognisty piorun w sam środek Krainy Drżącej Ziemi. W tym miejscu wytrysnęło cudowne źródło o wodzie przezroczystej i zdrowej jak napój szamanów. Kto ją wypije, spełniają się jego pragnienia. Od niepamiętnych czasów przy źródle mieszka szamanka, pustelnica należąca do midewiwinu.
- Mój brat zna drogę do tego źródła? - podnieconym głosem spytał Menewa.
- Ugh.
- Jutro tam popłyniemy. McIntosh pewnie chce przy pomocy tej wody pozyskać uczucia Wenony - powiedział wódz Kriksów.
Klucząc wśród wysepek i wzgórz płynęli po stawach, jeziorach i strumieniach, wypatrując tropów dziewcząt i uważając, aby nie natknąć się na niespodziewanego nieprzyjaciela. Któregoś dnia trzciny, wodne lilie i karłowate sosenki ustąpiły miejsca gęstej masie cyprysów porastających wysoki brzeg. Woda tu była głębsza i bystrzejsza. Z gałęzi drzew, pochylonych nad wodą, zwisały girlandy miękkiego mchu i długie wąsy dzikiego wina.
- Jutro dotrzemy pewnie do źródeł Suwanee River - stwierdził Mikasuki, badając dziką plątaninę nadbrzeżnych zarośli.
Zwiększyli czujność. Niemal bez plusku zanurzali wiosła w ciemnej jak smoła wodzie. Spędziwszy noc na jednej z chybotliwych wysepek podążyli dalej. Gdzieś około południa Mikasuki dał ręką znak. Skręcili ku rozległemu wzgórzu. Cicho weszli na brzeg. Nie zakołysało się podłoże, nie zachwiały się drzewa. Czuli, że mają pod stopami stabilny ląd. Wciągnąwszy łódki w nadbrzeżne zarośla, z bronią gotową do strzału szli gęsiego wśród gęstego lasu. W pewnej chwili do ich uszu dobiegło ujadanie psa. Mikasuki zatrzymał pochód. Nasłuchiwali. Szczekanie znów się powtórzyło.
Po kilku minutach przekradania się dotarli do łąki, na której krańcu stała chata wypleciona z prętów, liści palm i porosła wokoło zielonymi mchami. W pewnej odległości od niej, na wbitych w ziemię długich żerdziach umieszczono tykwy, w których gnieździły się jaskółki. Słońce prażyło. Śmigłe ptaki przemykały nad szmaragdem traw, goniąc lotne owady.
- Zostańcie, Mikasuki pójdzie sam - powiedział przewodnik, zarzucając strzelbę na ramię.
Warcząc złowrogo wypadł z domu olbrzymi pies. Indianin szedł spokojnie, uderzając rytmicznie rękojeścią noża w kolbę sztucera. Zwierzę towarzyszyło mu zachowując bezpieczną odległość.
W drzwiach stanęła zgarbiona staruszka, opierająca się na kiju. Miała na sobie strój zrobiony ze skór, na szyi sznury naszyjników z muszli małży, zębów aligatorów i niedźwiedzich pazurów. Podniosła swą pomarszczoną twarz i patrząc na przybyłego położyła dłoń na karku psa. Uspokojone zwierzę umilkło, ale sprężone mięśnie świadczyły, że gotowe było do ataku na każde jej wezwanie.
- Czego szukasz, synu? - spytała cicho w języku Mikasuków.
- Witam cię, matko - pozdrowił staruszkę. - Sława twoja sięga poza wody Me-si-kse-pe, dlatego tu przybyłem.
- Mówisz mową moich ojców, ale nosisz strój Czirokeza - głos kobiety zabrzmiał nieufnością.
- Ty wszystko wiesz, matko - odparł pochylając z szacunkiem głowę. - Dawno opuściłem Okefenokee, ale nie wyrzekłem się mowy ojców.
- To dobrze; synu... - twarz kobiety złagodniała. - Cóż cię sprowadza do Źródła Spełnienia?
- Szukam twej pomocy, matko.
- Może ją otrzymasz, może nie - gładząc sierść psa popatrzyła na przybysza, a potem dorzuciła zachęcająco: - Mów!
Mikasuki wahał się, nie wiedząc, czy odkryć przed szamanką karty, czy też zachować ostrożność.
- Nie jestem sam - powiedział szczerze.
- Przyprowadź towarzyszy, synu. Tu nikogo nie ma.
Starucha szepnęła coś do psa i znikła z nim w chacie. Mikasuki gestami przywołał przyjaciół; Menewa polecił paru wojownikom przebadać okolicę, pozostałych postawił przed domem na straży, a sam z Ryszardem Kosem, Czarną Strzałą i przewodnikiem wszedł do chaty.
Panował tu półmrok i wilgotny zaduch. Gdy źrenice przywykły do ciemności, dostrzegli na ścianach dobrze wygarbowane skóry, pokryte barwnymi rysunkami i przedziwną ornamentyką; pod nimi wisiały zwoje korali z pestek owoców, zębów, kłów i pazurów zwierząt. W jednym kącie wznosiła się starannie ułożona sterta suchych ziół, a w drugim przyciągały wzrok pękate tykwy. Na miękkim futrze pumy siedziała starucha z warującym u jej stóp psem.
- Spocznijcie - rzekła, wskazując palcem przeciwległy kąt.
Posłusznie usiedli na wiązkach skór. Kobieta pochyliwszy się nad szerokim, z.gliny wypalonym garnkiem poczęła weń dmuchać. Leżący na dnie żar rozpłomienił się nieco, oświetlając na moment zwiędniętą, bezzębną twarz szamanki, potem podsycony garścią suchych liści i patyków strzelił płomykiem. Po chacie rozszedł się wonny, odurzający dym.
- Czego szukacie? Dokąd dążycie?... - spytała przyciszonym głosem. Mikasuki odparł:
- O, matko, oświecona przez Nabash-cisa, zechciej powiedzieć wodzowi Kriksów, Menewie, kto uprowadził mu jego squaw, Wenonę. Gdzie ma jej szukać?
Kiedy starucha zapatrzona w smużkę dymu milczała, Mikasuki podjął znowu.
- Wenona jest córką sławnego szamana, Czarnego Niedźwiedzia, który pewnie wraz z tobą należy do midewiwinu. On właśnie powiedział: „Idźcie do mojej siostry nad Źródło Spełnienia, tam odnajdziecie trop”.
- A czemuż Czarny Niedźwiedź, skoro jest wielkim szamanem, nie. potrafił wskazać porywaczy? - w słowach kobiety zabrzmiała ironia.
- Czarny Niedźwiedź długo rozmawiał z Pa-wa-kunem i ten mu ujawnił, że Wenonę i Białą Lilię uprowadził zły człowiek o nazwisku McIntosh - odrzekł Mikasuki. - Czyżby się mylił?
- Czemuż Czarny Niedźwiedź nie przyszedł z wami?
- Jest bardzo stary, matko, nie ma już sił do dalekiej drogi...
- Ten, którego nazwałeś McIntoshem, zostawił cenny talizman. Takiego naszyjnika jeszcze nie było w tej chacie. Jest zrobiony z metalowych krążków, nazywanych przez białych pieniędzmi. Spójrzcie! - wskazała ręką na ścianę i spoglądała wyczekująco na mężczyzn.
- Dostaniesz wszystko, czego zażądasz - odezwał się Menewa - tylko powiedz, gdzie szukać Wenony.
Szamanką przygładziwszy włosy pochyliła się nad smużkami białego dymu, ulatującego z garnka. Menewa sięgnął do sakwy. Jednak nie znalazł w niej nic godnego uwagi. Ryszard widząc zakłopotanie przyjaciela wydobył z kieszeni równiutko złożony banknot i podając go szamance powiedział:
- Jesteśmy na wojennej ścieżce, prócz rzeczy potrzebnych wojownikowi nie mamy nic. Przyjmij więc ten studolarowy papierek, za który kupisz więcej przedmiotów niż za naszyjnik z monet McIntosha.
Pochylając się do światła bijącego z ogniska stara dokładnie obejrzała banknot i chowając go w kieszeni swej obszernej bluzki, odparła bez entuzjazmu:
- Nie widziałam takich papierków bladych twarzy, ale przyjmuję ten dar, może rzeczywiście okaże się przydatny nad Źródłem Spełnienia.
- Jeśli, matko, wskażesz drogę do Wenony - odezwał się Menewa - i mocą szamanki spowodujesz, że odzyskam moją dziewczynę, to obiecuję ci przywieźć dar godny samego Nabash-cisa.
- Może spełnisz obietnicę... - odrzekła z powątpiewaniem, przyglądając się dymowi. - McIntosh był tu parę dni temu. Kazał Wenonie i Białej Lilii pić ze Źródła Spełnienia, a gdy odmawiały, strasznie się gniewał... Napełniwszy skórzane worki wodą odpłynęli czółnami na Wyspę Orłów.
- Kto zamieszkuje tę wyspę? - spytał Menewa.
- Orły, synu - starucha w uśmiechu odsłoniła bezzębne dziąsła.
- Odważyli się zakłócić spokój tej ziemi? - ze zgorszeniem odezwał się Czarna Strzała.
- Przestrzegałam ich przed gniewem duchów, ale McIntosh zadrwił z moich słów - wyjaśniła. - Idźcie do źródła i wypijcie świętą wodę spełnienia, a odnajdziecie squaw. Potem możecie odpocząć lub odpłynąć.
Kiedy nie poruszyli się ze swych miejsc, starucha rzuciła szczyptę suchych liści na ogień i rozkazała:
- Idźcie już, chcę zostać sama.
Chatę wypełnił duszący zapach płonących ziół. Żegnając szamankę wyszli na oblaną słońcem łąkę. Mikasuki poprowadził towarzyszy nad brzeg, skąd sączyła się struga czystej wody. Bez pośpiechu napełniali skórzane wory, potem sami uraczyli się do syta, wreszcie poszli ku ukrytym łodziom.
- Mój brat zna drogę do Wyspy Orłów? - spytał Mikasukiego Menewa.
- Ugh.
- Śpieszmy. Szkoda każdej chwili.
Płynęli na południe. Znowu spędzali noce na kołyszących się wysepkach, krążyli po bagiennych rozlewiskach, czasami musieli przenosić czółna i podręczny ekwipunek, brnąc w czarnej mazi porosłej plątaniną dzikiej roślinności. Długo tak podróżowali wśród dzikiego ptactwa, węży, aligatorów i dokuczliwych moskitów. Zmęczeni dotarli wreszcie do wyspy, górującej ponad bagiennymi rozlewiskami. W wysokich koronach gęsto rosnących tu drzew gnieździły się orły.
Czerwonoskórzy z bojaźnią i szacunkiem patrzyli na skrawek tej ziemi. Czuli niepokój. Orzeł w ich wierzeniach był władcą przestrzeni, świętym ptakiem, którego mógł zabić tylko specjalnie do tego upoważniony człowiek, trudniący się zdobywaniem piór na pióropusze dla wodzów i wojowników. Gdy weszli na ląd, Mikasuki, podnosząc oczy ku gniazdom, głośno zaczął mówić:
- O, podniebni bracia, wybaczcie, że zakłócamy spokój waszych gniazd. Nie chcemy was zabijać ani chwytać w sieci. Nie trzeba nam lotnych piór ani ostrych pazurów. Szukamy tych, którzy pod waszymi skrzydłami pragną ukryć złe czyny. Wskażcie nam ich kryjówkę... O, władcy ptaków! O, czcigodni bracia!
Przez trzy dni obszukiwali wyspę. Gdy zdawało się, że cały wysiłek jest daremny, Menewa ręką zatrzymał towarzyszy, dostrzegł bowiem wyraźny ślad ludzkiej stopy obutej w mokasyn. Ostrożnie ruszyli dalej. Nie uszli daleko, gdy Czarna Strzała z cichym okrzykiem przywarł do ziemi. Pozostali uczynili to samo. Spoza pni drzew mierzono do nich z łuków.
- Kim jesteście i czego tu szuKacie? - usłyszeli pytanie w języku Seminolów.
- Niesiemy pokój Wyspie Orłów - odparł Menewa. - Odłóżcie broń, jesteśmy przyjaciółmi.
- Mówisz mową moich ojców. Jesteś Seminolem?
- Nie, Kriksem.
- Wyjdź, chcemy cię zobaczyć.
- Wyjdę, ale nie strzelajcie - Menewa podniósł się.
Ryszard Kos celował ze sztucera gotów w każdej chwili nacisnąć spust. Przez sekundę panowała cisza, potem spoza cyprysu wyszedł mężczyzna o muskularnej budowie. Powiedział:
- Nie znam cię. Przyszedłeś po pióra do wojennego szyszaka?
- Nie.
- Po co więc?
- Czyż nie wolno wkroczyć na Wyspę Orłów? Wobec tego co tu robi mój brat, którego także nie znam. .
- Jestem Łowcą Piór, mam szamańskie prawo docierania do gniazd wielkich ptaków.
- Każ opuścić broń. Chcemy porozmawiać.
- Nie ufamy wam. Strzelaliście do mego człowieka.
- To nieprawda.
- Czyżbyś twierdził, że kłamię?
- Mogli to zrobić inni Kriksowie, ale nie my - odparł Menewa. - Przyjdę do Łowcy Piór z przewodnikiem Mikasukim bez broni, a wojownicy poczekają na mój powrót. Dobrze?
- Niech tak się stanie.
Usiedli na wilgotnej ściółce leśnej.
- Kiedy strzelano do moich braci? - Menewa przystąpił do rzeczy.
- Pięć razy budziło się i gasło słońce, gdy na zachodnim wybrzeżu Kriks strzelił do mego pomocnika.
- Trafił?
- Na szczęście chybił.
- Kim byli ci ludzie? Widzieliście ich? Towarzyszyły im kobiety?
- Ugh.
Twarz Menewy skrzywiła się nienawiścią.
- Są na wyspie? Mów! Gdzie?
- Odpłynęli.
Menewa zagryzł wargi do krwi. Opuścił głowę. Mikasuki zwrócił się więc do Seminola:
- Mój brat nie domyśla się, dokąd mogli się udać ci ludzie? Ścigamy ich.
Łowca Piór milcząco spoglądał na Kriksa i Czirokeza. Mikasuki z oblicza Seminola wyczytał podejrzliwość. Powiedział:
- McIntosh uprowadził Wenonę, córkę Czarnego Niedźwiedzia. Mój brat musiał słyszeć o wielkim szamanie. Menewa, wielki wódz Kriksów znad Tallapoosa River - Mikasuki wskazał na siedzącego - ściga porywaczy.
- Uff! Menewa! - zawołał Łowca Piór i jego twarz rozjaśniła się radością. - Któż nie słyszał o czynach znakomitego męża! W pobliżu stoi wigwam, zapraszam mych braci.
- Nie mamy czasu - odrzekł Menewa. - Mój brat nie wie, dokąd mógł się udać McIntosh z brankami?
- Łowca Piór podsłuchał ich rozmowę - odparł Seminol. - Mieszka tu gdzieś z paroma ludźmi Negik, którego za kradzież w Tukhabatchee wielki McGillivray skazał na wygnanie.
- Jak znaleźć wyspę Negika?
- Łowca Piór nie wie.
- Wracamy! - rzekł Menewa wstając.
- Zostańcie do jutra - zaproponował Łowca.
- Nie możemy - odparł stanowczo Kriks. - Bywaj, bracie. Niech orły dostarczą ci pięknych lotek na pióropusze.
- Bywaj, Menewo, i wybacz, że tak cię na początku przyjąłem.
- Jesteśmy braćmi. Hugh.
Ciągnęły się długie tygodnie, a oni wciąż krążyli wśród bezbrzeżnych bagien. Schudli, ciała mieli pokryte bąblami od ukąszeń moskitów, ręce stwardniałe od wioseł, oczy zaczerwienione ze zmęczenia i niewyspania. Woda ze Źródła Spełnienia dawno się wyczerpała, dlatego też podczas postojów gotowali w kubkach wodę czerpaną z rozlewisk. Była mulista, pełna planktonu. Z trudem ją przełykali. Jedli ryby, ptactwo, dzikie owoce i jaja żółwie, których tu było pod dostatkiem. Raz tylko na wielkim stawie natknęli się na człowieka. Był to rybak z plemienia Muskogee. Nie chciał z nimi rozmawiać. Wzruszał tylko ramionami.
Menewa był już u kresu sił. Tracił nadzieję na odnalezienie ukochanej, gdy zupełnie nieoczekiwaniefnatrafili na ludną wioskę Mikasuków. Podjęto ich tu gościnnie i powiedziano, gdzie mieszka Negik. Byli jednak tak bardzo wyczerpani, że musieli najpierw odpocząć. Po tygodniowym pobycie u Mikasuków, zaopatrzeni w zapasy świeżej wody, w kukurydzianą mąkę i pod opieką młodego wojownika, Czerwonej Płetwy, wyruszyli znów w drogę.
Któregoś dnia dobili wreszcie do wyspy. Znanymi Czerwonej Płetwie ścieżkami ostrożnie poszli ku wigwamom Negika. Cisza rozpościerała się nad wioską. W powietrzu śmigały jaskółki i śpiewem rozbrzmiewał las. Na próżno wypatrywali ludzi.
- Pójdę tam - powiedział Czerwona Płetwa. - Moja wizyta będzie czymś naturalnym, czasami odwiedzałem Kriksów.
- Idź, ale bądź ostrożny - przestrzegł go Ryszard. - Ta cisza jest niepokojąca.
Indianin śmiałym krokiem wszedł między chaty. Nikt nawet nie wyjrzał. Otworzył jedne drzwi, potem drugie. Wigwamy były puste.
- Hej, Negik! - zawołał.
Odpowiedziało mu echo w lesie. Skierował się ku środkowi wioski, gdzie stała chata Negika. Zajrzał przez uczylone drzwi. Na posłaniu leżał człowiek. Czyżby spał? Indianin ostrożnie pochylił się nad nim i... cofnął się przerażony. Trupią bladością patrzyła nań twarz współplemieńca, Szybkiego Pływaka. Na piersi w brunatną plamę skrzepła krew.
Czerwona Płetwa przywołał towarzyszy, bez słowa wskazując wigwam. Ryszard i Menewa przetrząsali wnętrze chaty, Czarna Strzała robił to samo w innych wigwamach, a Mikasuki z Płetwą szukał tropów wokoło osiedla.
- Była tu Wenona - zdławionym głosem odezwał się Menewa. - Oto dwa rzemyki z jej bluzki.
Kos obejrzawszy sznureczki potwierdził to spostrzeżenie. Szukali dalej. Ryszard zatrzymał się przy zwłokach leżących na niedźwiedziej skórze. Wyglądało to tak, jakby człowiek ten otrzymał cios podczas snu. Miał już odejść, gdy jego uwagę zwrócił płat brzozowej kory bielejący spod futra. Machinalnie sięgnął po korę i nagłe olśnienie przyśpieszyło mu bicie serca. Wybiegł przed wigwam. W słonecznym świetle zobaczył niekształtne litery namazane czerwienią. Czyżby krwią zabitego? Z trudem sylabizował:
„Zabili Szybkiego Pływaka, który doniósł McIntoshowi o pościgu. Za chwilę powloką nas do Tallahasee. Ratujcie! Peggy”.
- Czerwone Serce znalazł ważny wampum? - odezwał się Menewa za plecami Ryszarda.
- Tak. To Biała Lilia zostawiła informację. Zdradził nas wojownik z wioski Mikasuków. Zamordowali go, by milczał. Pewnie z nimi poszedł Negik.
Kos przeczytał list Menewie. Nie mieli co tu robić. Zwoławszy ludzi, podziękowali Czerwonej Płetwie i ruszyli w dalszą pogoń.
Po czterech tygodniach żelgowania dotarli na skraj Okefenokee. Częściej teraz mogli zasięgać języka, bo znajdowali się na ziemiach zasiedlonych. Nikt jednak McIntosha nie widział. W jednej z seminolskich wiosek odpoczęli i zaopatrzywszy się w mustangi pokłusowali na rozległą sawannę. Była to już pora jesiennych deszczów. Któregoś dnia daleko poza Tallahasse, w zacisznej dolinie dostrzegli o zmierzchu ogień. Pozostawiwszy wierzchowce pod opieką wojowników, Ryszard i Menewa podkradli się pod obóz. Spoza wysokich traw ujrzeli oświetlonych płomieniami dwóch rozmawiających ludzi.
- Uff! - szepnął zaskoczony Menewa. - To Białe Kolano i Szerokie Ostrze.
- Rzeczywiście - potwierdził Ryszard.
- Zmierzają dalej tym samym tropem co my. Mogą mieć ciekawe wiadomości.
- Nie ma potrzeby ukrywania się - rzekł Kos. - Pójdźmy do nich.
- Ugh.
Podnieśli się z ziemi i specjalnie szurając stopami o trawy schodzili ku traperom. Siedzący musieli usłyszeć kroki, ba stary Jack flegmatycznie podniósł się z ręką na zamku strzelby i bez pośpiechu począł oddalać się od ogniska, gdy Bowie z dłońmi na kolanach pozostał nieruchomy przy ogniu.
- Hej, Jack! Zaczekaj! - zawołał Ryszard.
Stary błyskawicznie odwrócił się z podniesioną bronią.
- Zostaw tę niebezpieczną zabawkę - mówił Kos. - Czyżbyś jeszcze nie poznawał przyjaciół?
Ryszard i Menewa znaleźli się w kręgu światła. Jack opuszczając strzelbę odezwał się chichocząc:
- Jakem White Knee, toż to Czerwone Serce i wódz Kriksów. Hi... hi... hi.-.. Znowu jesteśmy razem na tym samym tropie.
- Witajcie - Menewa pozdrowił traperów i jak nakazywał obyczaj, poprosił: - Biali bracia pozwolą moim wojownikom spędzić noc u swego ogniska?
James Bowie przyzwalająco skinął głową, a White mówił dalej:
- Stary Jack lubi towarzystwo. Wołajcie swych czerwonych bohaterów; miejsca tu przecież dosyć.
Menewa naśladując poszczekiwanie kujotów dał znak swym ludziom.
- Wlecze nas McIntosh po tych dzikich wertepach - White zamrugał oczyma i podciągnął ku górze rondo kapelusza. - Ale to już ostatnie dni pościgu.
- Ostatnie? Gdzie jest teraz ten pies i uprowadzone squaw? - chmurnie spytał Menewa.
- Zmierzają ku twierdzy Apalachicola.
- Która leży nad takąż rzeką na morskim wybrzeżu? - chciał upewnić się Kos.
- Yes.
- Przecież to fort Hiszpanów. McIntosh, zwolennik Unii, chyba nie liczy na schronienie w tej warowni - rzekł Ryszard.
- Fort był hiszpański, ale zajęły go wojska Unii - poinformował James Bowie.
- Jak to? - zdziwił się Kos. - Amerykanie rozpoczęli wojnę z Hiszpanią?
Jack wzruszył ramionami i odparł:
- Nie wiem. Fortecę zajęli.
- To pewna wiadomość?
- Jak amen w pacierzu.
- Skąd wiecie?
- Parę dni temu spotkaliśmy Seminola, który spędził nocleg w obozowisku McIntosha. Od niego te wieści - White podrapał się po długiej brodzie.
Przez chwilę milczeli, wreszcie Menewa powiedział:
- Pójdziemy pod Apalachicola. Moi bracia też tam idą, prawda?
- Yes.
- Wy odbierzecie bez trudu Białą Lilię, a Menewa musi uwolnić Wenonę. Hugh!
W dolinę zeszli czerwonoskórzy i na uboczu rozbijali biwak.
- Czy wiecie, jak czują się kobiety? - spytał Kos.
- Indianka podobno wyśmienicie, tylko Peggy choruje - odparł Jack.
W NADMORSKIEJ TWIERDZY
Poszum pierzastych liści palm łączył się z pluskiem fal rzecznych. Na brzegu, na derce leżała Peggy, ciężko oddychając. Niezdrowe rumieńce barwiły jej wychudłe, zapadnięte policzki. Z trudem otwarła powieki i półprzytomnym spojrzeniem powiodła wokoło. Ujrzawszy nad sobą oszpeconą blizną twarz Man-tay-o niespokojnie się poruszyła i znowu zapadła w omdlenie.
- Odejdź! - z wyrzutem rzekła do wojownika siedząca obok dziewczyny Wenona. - Biała Lilia boi się ciebie.
- Man-tay-o oddał jej serce. Dlaczego lęka się miłości?
- Ciągle ją napastujesz. Nie widzisz, że jest chora? - w głosie Wenony brzmiała prośba i zarazem gniew.
Indianin skrzywił się niby to w uśmiechu i usiadł w pobliżu, opierając się o pień. Wenona zwilżyła popękane od gorączki wargi Peggy i ocierając chustką zroszone potem czoło, ze smutkiem spoglądała na przyjaciółkę. Tyle razem przeżyły. Wleczone przez prerie i puszcze, przez bagna i kołyszące się wyspy, często niepokojone, z oczyma piekącymi od bezsennych nocy, głodne, atakowane przez tysiące moskitów, zagrożone przez jadowite węże i potworne aligatory - pomagając sobie nawzajem, jak mogły, stawiały czoła niebezpieczeństwu.
Peggy mimo nieprzygotowania do życia w takich warunkach dzielnie znosiła wszystko, zdobywając się na niezwykłą zaradność. Przykładem był list skreślony na brzozowej korze, oberwanej ze ściany wigwamu z nadzieją, że dostanie się on w ręce przyjaciół. Ileż musiała mieć odwagi, by umoczyć kijek w świeżej jeszcze krwi zabitego człowieka.
W ciągu długiej wędrówki Peggy opowiedziała Wenonie o swej naiwności, która przyczyniła się do ich porwania. Nie mogła sobie tego darować. Dręczyły ją wyrzuty sumienia, rozpacz i lęk przed niewiadomym. Opadała z sił, aż wreszcie któregoś dnia, gdy obozowali nad jakimś strumieniem i Man-tay-o stawał się coraz bardziej natarczywy, straciła przytomność. Nieśli ją na noszach. McIntosh klął i niecierpliwił się, bo utrudniała ucieczkę.
Teraz odpoczywali w cieniu palm nad Apalachicola River. McIntosh z paru ludźmi pojechał przebadać okolicę, a nad bezpieczeństwem biwaku czuwał nieokrzesany Man-tay-o i Negik.
Peggy znowu otworzyła nabrzmiałe powieki.
- Pić! - szepnęła.
Wenona chwyciła maleńki kubeczek sporządzony ze skóry i pochylając się nad chorą wlała jej nieco wody zmieszanej z wywarem z ziół.
- Gdzie jestem? - wymówiła dziewczyna z wysiłkiem.
- Nad rzeką, w pobliżu hiszpańskiej twierdzy zajętej podobno przez Amerykanów - wyjaśniła Wenona, a widząc, że Peggy chce o coś spytać, dodała: - Niech moja siostra nie mówi nic. Za parę dni będziemy w forcie, gdzie Biała Lilia znajdzie opiekę Miczi-malsa.
Dziewczyna uśmiechnęła się, spoglądając na liściaste pióropusze palm. Man-tay-o chciał się podnieść słysząc rozmowę dziewcząt, ale z drugiej strony pojawił się Negik wracający z połowu ryb.
- Dostrzegłem tam coś niepokojącego - powiedział, wskazując zarośla w dole rzeki. - Niech mój brat zobaczy.
- Man-tay-o zostanie! - z naciskiem odparł tamten i z drwiną dorzucił: - Czyżby Negik nie miał odwagi sam sprawdzić, dlaczego porusza się trzcina?
- Poszedłbym - odparł Kriks jak gdyby nie dostrzegając złośliwości Man-tay-o - ale jestem wygnańcem wyjętym spod plemiennego prawa. Nie mogę pokazywać się ludziom.
- Tam nie ma ludzi!
- Spójrz! - Negik wskazał na kołyszące się krzewy. - Może to zwierzę, a może wróg. Trzeba się upewnić. - A widząc upór w tępych źrenicach Indianina, szyderczo dodał: - To mojego brata opanował strach.
Man-tay-o podniósł się leniwie i po minucie przesłoniły go nadrzeczne szuwary. Wtedy Negik usiadł obok dziewcząt i powiedział:
- Mało jest chwil, gdy możemy rozmawiać swobodnie. Teraz jesteśmy sami. Mój wojownik, Chytry Lis, odciągnie Man-tay-o od obozu. Musimy uzgodnić nasz plan.
Wenona pochyliła w milczeniu głowę.
- Czy wielki szaman Kriksów, Czarny Niedźwiedź, uwolni Negika od kary za popełnioną winę, jeśli teraz wyrwie Wenonę i Białą Lilię z rąk McIntosha?
- Przyrzekłam to Negikowi i jego ludziom i dotrzymam słowa.
- A jeśli szaman nie usłucha Wenony?
- Mój ojciec, Czarny Niedźwiedź, spełni moją prośbę. Negik ze swymi wojownikami oczyszczeni z win wrócą do Tukhabatchee.
- Ugh - szepnął zadowolony Kriks i obejrzawszy się uważnie ściszył głos: - Negik wracając z połowu ryb spotkał Murzyna o nazwisku Sambo.
- Sambo? - Wenona szukała czegoś w pamięci.
- Tak. Ten człowiek powiedział, że w forcie nad Apalachicola River nie ma Miczi-malsa. Podobno warownię zdobyli Murzyni Boba Catali wraz z garstką Kriksów i Seminolów.
- Uff! - wykrzyknęła Wenona, aż Peggy spojrzała z przerażeniem.
- Niech moja siostra będzie cicho - zganił dziewczynę Negik. - Każdej chwili może wrócić McIntosh.
- Wenona pamięta Catalę. Był w obozie nad Me-si-kse-pe.
- Jutro musimy pójść do tej fortecy, nie można zwlekać. Jeśli McIntosh dowie się, kto stacjonuje w forcie, znowu powlecze nas w inną stronę.
- Biała Lilia odpoczęła, powinniśmy wyruszyć - potwierdziła Wenona.
- Niech moja siostra zaufa Negikowi... - przerwał nasłuchując. Z rozległej równiny płynął tętent końskich kopyt.
- Sambo i Negik są w zmowie. Wenona będzie wolna. - Indianin wstał podnosząc nanizane ua rzemień ryby i zaczai się krzątać przy ognisku. Na zaostrzone kije wbijał ryby i umieszczał je nad płomieniem. Przy takiej robocie zastał go McIntosh wracający z rekonesansu.
- Gdzie Man-tay-o? - rzucił pytanie Metys, lustrując wzrokiem biwak.
Negik podnosząc się bez pośpiechu znad ognia odparł:
- Poszedł sprawdzić tamte zarośla, bo ktoś chyba usiłował podejść pod obóz. Chytry Lis też na zwiadach.
McIntosh zeskoczył z konia i oddał go pod opiekę wojownikowi. Usiadł między ogniskiem a dziewczętami i spytał:
- Jak czuje się biała squaw?
- Źle - odparła Wenona.
- Nie możemy tu dłużej biwakować. Jutro przed wschodem słońca wyruszymy. Za dwa dni będziemy wśród przyjaciół.
Wenona nie zareagowała. McIntosh klepnął się w kolano.
- Tam nie zagrozi nam już żaden pościg - uzupełnił swoje wywody. - Może tylko nie spełnią się pragnienia Man-tay-o. - Roześmiał się hałaśliwie i rozciągnąwszy się wygodnie na trawie patrzył w niebo.
Ryby prawie były gotowe, gdy wrócił Chytry Lis, a potem Man-tay-o. Obaj niczego nie odkryli, choć ciągle mieli złudzenie, że ktoś przed nimi uchodził. McIntosh machnął ręką. Sam z wojownikami objechał przecież duży szmat ziemi, nie napotkawszy nikogo wokoło. Do zmroku pozostało niewiele. Mogli więc odpocząć jeszcze do świtu, a później już nie zatrzymując się, dotrzeć do twierdzy u ujścia Apalachicola River. Zresztą nie miał wyboru. Musiał zrobić dłuższy postój z powodu Peggy, która dopiero dzisiaj odzyskała przytomność.
Zjedli smakowicie upieczone ryby i po rozstawieniu straży McIntosh przysiadł się do Wenony. Usiłował rozmawiać, ale dziewczyna milczała, więc owinął się w derkę i położywszy strzelbę w zasięgu ręki zamknął oczy, próbując usnąć. Sen jednak nie przychodził. Leżał i rozmyślał o swej przyszłości. Jakieś szelesty zmąciły ciszę nocy. McIntosh usiadł kładąc dłoń na zamku szutcera. W blasku ogniska zobaczył strażnika wpatrzonego w mroczną dal.
- Samotny jeździec - powiedział wartownik do Metysa.
- Przepuść!
W obręb obozowiska wjechał na mule Murzyn. U jego boku kołysała się długa maczeta. Zatrzymawszy wierzchowca, zdawało się, z bojaźnią w głosie zwrócił się do Indian: - Witajcie! Mogę zatrzymać się u waszego ogniska?
McIntosh zmierzył go taksującym wzrokiem. Spytał chłodno:
- Skąd i dokąd śpieszysz?
Murzyn w uśmiechu odsłonił biel zębów i odrzekł:
- Któż odpowiada na takie pytania nie wiedząc, czy trafił na wrogów, czy przyjaciół.
- McIntosh, wódz Kriksów, jest bratem czarnych mężów.
- Sambo też sprzyja czerwonym braciom.
- Czerwonoskórzy wojownicy są w różnych obozach. Komu służysz? - Metys położył szutcer na kolanach.
- Mój brat, McIntosh, pozwoli Sambie zejść z siodła? Sambo być wśród przyjaciół.
- Wiesz, po czyjej stronie jestem?
- Sambo wie.
- Dokąd jedziesz?
Murzyn zsunął się z muła i przybierając pozę poufałej szczerości odpowiedział:
- Do Miczi-malsa nad Apalachicola River.
- Jeśli mówisz prawdę, możesz usiąść przy naszym ognisku.
- Dzięki. Tylko uwiążę muła - odparł Sambo chwytając uzdę.
McIntosh wskazał mu ręką pasące się nad rzeką mustangi. Murzyn zaprowadził tam zwierzę i uwiązał je do wbitego w ziemię kołka.
- Moi bracia też może jadą do warowni nad Wielką Wodą? - spytał po powrocie i usiadł obok Metysa.
McIntosh nie odpowiedział. Przyglądał się Murzynowi, starając się przeniknąć myśli niespodziewanego gościa. Dopiero po dłuższej ciszy spytał:
- Sam tu przybyłeś?
- Tak.
- Skąd?
- Z fortu św. Marka.
- To twierdza Hiszpanów.
- Nie, zajęli ją Amerykanie.
- Dawno?
- Miesiąc temu.
- Po co jedziesz do Apalachicola?
- Niech wódz Kriksów nie pyta. Biali powierzyli Sambie pewną misję.
- Murzynowi? Czyż nie mają swych wojowników? - powątpiewał Metys.
- Tutaj pełno Indian, zbuntowanych niewolników i hiszpańskich żołnierzy. Murzynowi łatwiej przejść… Sambo jest wolny - dodał z dumą.
- Jesteś wyzwoleńcem?
- Tak.
- Nie wiesz, kto dowodzi fortem nad Apalachicola River?
- Pułkownik Coffee.
- McIntosh nie zna tego wodza.
- On służył u Winfielda Scotta.
- Ugh. Słyszałem o tym pułkowniku - Metys odwinął z nóg derkę i oddaliwszy się na ubocze przywołał Man-tay-o.
- Pojedziesz na sawannę - polecił. - Noc jest widna. Sprawdzisz, czy Murzyn przyjechał tu sam. Wydaje się, że mówi prawdę, ale czujność nie zawadzi.
- Ugh.
- Odejdź tak, by nikt tego nie spostrzegł.
Gdy McIntosh rozmawiał z Odmieńcem, Sambo wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Negikiem i rzucił współczujący uśmiech Weno-nie. Przysiadł się bliżej ogniska i zaproszony sięgnął po resztki ryb.
Metys znowu owinął się derką. Słuchał pogawędki Murzyna z Negikiem. Minęło dużo czasu, nim Man-tay-o wrócił. Zbliżył się do McIntosha.
Szeptali coś z sobą. Widać przyniesione wieści były zadowalające, bo Metys uśmiechnął się i ułożył wygodniej do snu.
Noc upłynęła bez żadnych wydarzeń. Przed świtem zaczęto zwijać biwak. Peggy miała jechać na wyplecionych z prętów i liści noszach, przytwierdzonych do boków wierzchowców Wenony i Man-tay-o. Peggy majaczyła w gorączce. Ruszyli więc stępa wzdłuż lewego brzegu Apalachicola River ku Zatoce Meksykańskiej.
Zatrzymywali się na krótko, aby zwilżać wodą popękane wargi chorej. Ale potem już nie przerywali podróży. Wreszcie weszli w puszczę tulipanowców, magnolii, palm i potężnych sekwoi. Towarzyszył im ptasi koncert i wilgotny chłód ciągnący od rzeki i mokradeł. Wyjechawszy z tej dziewiczej kniei, znaleźli się nagle na rozległym wybrzeżu schodzącym ku morskiej roztoczy. Rosły tu z rzadka karłowate krzewy i drzewka, wczepione w piach zbity i tak twardy, że konie nie pozostawiały na nim odcisków swych kopyt.
W oddali dostrzegli warowne baszty nadmorskiej twierdzy. Popędzili wierzchowce. Gdy znaleźli się już blisko, McIntosh nieufnie patrząc na fortyfikację zwrócił się do towarzyszy:
- Nad fortem nie powiewa żadna flaga, ani Unii, ani Hiszpanii. Dlaczego?
Man-tay-o wzruszył ramionami, skrzywiając swą zeszpeconą twarz w uśmiech niewiedzy. Negik opuścił głowę, a Sambo wysilał wzrok, szukając na obronnych wałach ludzi. Ujechali jeszcze ze dwie mile, gdy któryś z wojowników zawołał do McIntosha:
- Jeźdźcy za nami!
Metys odwrócił się gwałtownie i twarz mu poszarzała z wściekłości. Wśród nadjeżdżających poznał swego rywala i wroga - Menewę. Oczyma zmierzył odległość między ścigającymi a fortem. Gdyby nie Peggy, łatwo dopadliby warowni. Z chorą nie zdążą. Zaklął pod nosem i błyskawicznie podjął decyzję.
- Za mną! - krzyknął.
Ruszył z kopyta. Przemknął obok towarzyszy. Mijając Wenonę pochylił się zwalniając nieco i chwycił dziewczynę wpół. Po krótkiej szamotaninie umieścił ją przed sobą i popędził ku zbawczej, jak mu się zdawało, fortecy. Wenona początkowo szarpała się, biła go pięściami, usiłując utrudnić mu jazdę, ale kiedy się zorientowała, że galopuje do warowni, zrezygnowała z oporu. Tam przecież - jak Negika zapewniał Sambo - byli Kriksowie i Murzyni.
Metys skręcił nieco na prawo, omijając pas krzewów, i wtedy zobaczył, jak ścigający łukiem zbliżają się do jego towarzyszy. Dwóch tylko jeźdźców wysforowało się na czoło. Był to Menewa i Ryszard Kos. McIntosh zdzielił mustanga. Gnał jak wiatr.
Tymczasem Man-tay-o widząc, co się dzieje, podniósł strzelbę i wymierzył do zbliżającego się jeźdźca. Padł strzał. Kula zagwizdała tuż nad głową Jacka White’a Knee. Stary traper pochyliwszy się do karku rumaka chciał też strzelać, kiedy zobaczył, że Negik skoczył na grzbiet Indianina, zwalając go z mustanga. Obaj tarzali się po ziemi w śmiertelnych zapasach. Wojownicy Negika uderzyli tymczasem na ludzi McIntosha.
Sambo zatrzymał swego wierzchowca i rękami zaczął dawać sygnały wojownikom z twierdzy. Menewa i Ryszard Kos, zmuszając wierzchowce do morderczego wysiłku, gnali jak szatany za McIntoshem i Wenoną. Wtem wrota warowni otwarły się i liczny oddział jeźdźców wysypał się z bojowym krzykiem. Menewa i Kos ze zdumieniem spojrzeli na siebie. Naprzeciw potrząsając wzniesioną bronią pędzili indiańscy i murzyńscy jeźdźcy.
- Uff! To Bob Catala! - zawołał Menewa.
Rzeczywiście, na czele galopował przywódca czarnych powstańców. McIntosh zdezorientowany zatrzymał mustanga. Otoczony Murzynami nie przeszkadzał Wenonie ześlizgnąć się z konia. Patrzył, jak Ryszard Kos ściska dłoń muskularnego olbrzyma i nagle przypomniał sobie Catalę w obozie u ujścia Ohio, do Missisipi. Wraz z Bobem był Sambo. Teraz dopiero z zakamarków pamięci wygrzebał ten szczegół. Raczej przeczuł, niż pojął, tragizm sytuacji. Nie miał czasu na zastanawianie się. Gdy Wenoną podbiegłszy do Menewy padła mu w ramiona, Metys wolno, aby nie zwrócić na siebie uwagi, ruszył ku rzece. Minął kilku Murzynów i nagle spiąwszy konia, pochylił się na karku i pomknął jak strzała ku bujnej roślinności.
Ryszard z paroma Kriksami pogalopował za zdradzieckim Metysem, ale ten znikł w wysokich oczeretach. Wojownicy poszli jego śladami, ale Kos zawrócił.
Negik prowadził przed sobą powiązanych ludzi McIntosha. Menewa zasypywał Wenonę pytaniami. Dziewczyna dosiadła swego wierzchowca i jechała koło noszy, na których spoczywała Peggy. Ryszard rozmawiał z Catala.
- Opanowaliście fort! Kiedy? - pytał Boba..
- My zdobyć fort prawie bez strzału - Murzyn uśmiechnął się. - Bob nóźniej wszystko opowiedzieć.
- Amerykanie pod pozorem wyłapywania zbiegłych z plantacji niewolników i rozbrojenia angielskich oddziałów, które nie złożyły jeszcze broni, wkroczyli na terytorium Hiszpanii - wtrącił się Sambo, który podjechał do Kosa i towarzyszących mu dwóch białych traperów. - W ten sposób podstępnie opanowali tę warownię i fort św. Marka.
- Wobec tego Unia rozpoczęła wojnę z Hiszpanią - stwierdził White Knee.
- Tak to wygląda.
- A co Hiszpanie? - spytał Ryszard.
- Zbierają siły. Do, indiańskich osiedli dostarczają broń - mówił Sambo - i zachęcają konfederację Pięciu Cywilizowanych Plemion do walki.
- McGillivray i Weatherford zawarli układ czy też na własną rękę zajęliście twierdzę? - dociekał Kos.
- My bić się razem z. Indianami - odparł Catafa.
Wjechali do fortu. Mury obronne były masywne, wzniesione z kamienia. Kilka armatnich luf ciemnymi otworami patrzyło na ląd i morze. Twierdza stała u ujścia. Apalachicola River do morza. Stanowiła ważny punkt strategiczny na tym pustkowiu.
Obie dziewczyny otrzymały do swojej dyspozycji wygodnie urządzony pokój. Peggy spoczęła wreszcie na czystym i miękkim łóżku, a przywołani znachorzy zajęli się jej zdrowiem. Murzynki, których tu było sporo, wniosły do komnaty Catali chłodne wino. Bob wyjaśnił, że Amerykanie pozostawili pełną piwnicę trunków, i zachęcał gości do picia. Siedząc przy kubkach, opowiadali sobie ostatnie wydarzenia. Bob Catala z zajętej warowni uczynił swój wypadowy bastion. Tu ciągnęli zbiegli z niewoli Murzyni. Liczba ich rosła z dnia na dzień. Dochodziła już do tysiąca. Dysponując zagarniętym w forcie uzbrojeniem powstańcy stanowili poważną siłę.
Jaek White Knee i James Bowie odsapnęli nieco i poczęła im dokuczać nuda. Szczególnie stary traper nie umiał usiedzieć w miejscu. Poza tym był niezadowolony. Peggy została odbita z rąk porywaczy, ale nie mogła wyruszyć .w podróż. Co miał robić? Po dwutygodniowej bezczynności mężczyźni odwiedzili O’Neill i zaproponowali jej odwiezienie do rodziców lub Eatona.
- Tu jestem bezpieczna - tłumaczyła Peggy. - A w puszczy i sawannie może być różnie. Najlepiej byłoby, aby ojciec i John przybyli tu po mnie z żołnierzami. Z nimi mogłabym jechać.
- Rozumiem, miss. Ale jakem White Knee, pod moją opieką włos z głowy panience nie spadnie.
- Wierzę wam, ale tak będzie lepiej - upierała się O’Neill. - Wiecie przecież, że McIntosh uciekł.
- Niech zostanie - rzekł Bowie, znacząco uśmiechając się do Jacka. - Rzeczywiście trzeba pojechać po kawalerię. To świetna myśl.
Stary zamrugał zabawnie i zawołał:
- Well. Tylko niech miss nie opuszcza tej twierdzy. Jakem Jack White, przywiodę tu samego Eatońa.
- To byłoby cudowne - szepnęła Peggy, a oczy jej zapłonęły radością. Traperzy pożegnawszy dziewczynę poszli do swej kwatery pakować sakwy. Jadąc już ku bramie natknęli się na Kosa i Czarną Strzałę.
- Dokąd to, na łowy? - zadrwił Ryszard, widząc na koniach podróżny ekwipunek.
- Nie, sir - odparł Jack poprawiając kapelusz. - Opuszczamy tę fortecę.
- Tak nagle?
- Cuchnie tu Negrami - wycedził przez zęby Bowie.
- I zostawiacie Peggy? Eaton nie wypłaci wam wynagrodzenia - odrzekł Kos puszczając mimo uszu lekceważący zwrot Jamesa.
- Wrócimy, gdy dziewczyna wyzdrowieje.
- A teraz odjeżdżacie, nie pożegnawszy nawet przyjaciół? - w głosie Ryszarda brzmiało zgorszenie. - Menewa poczuje się obrażony.
- To przekażcie mu gorące uściski - odezwał się Bowie i wyminął Kosa.
Wódz Seneków i Ryszard patrzyli za traperami.
- Mogą sprowadzić Miczi-malsa - rzekł Czarna Strzała.
- Niewykluczone.
- Trzeba wysłać niewolników i pojmać tych ludzi.
- I cóż to da? - Kos z goryczą spojrzał w ciemne oczy Seneki. - Amerykanie i tak przyjdą odbić fort i ukarać zbuntowanych Murzynów. Catala po opanowaniu warowni kazał wychłostać załogę i wypuścił ją na wolność. Ci ludzie narobili pełno wrzasku w miastach i osadach i przygotowują karną ekspedycję. Wcześniej czy później otoczą fort.
- To mocna twierdza. Można ją obronić.
- Czarna Strzała ma rację, ale w wypadku oblężenia trzeba z zewnątrz rozbić wroga.
- Wtedy na pomoc czarnym braciom muszą przyjść czerwonoskóre plemiona.
- Mój brat ma rację.
- Chodźmy do Catali i Menewy - zaproponował Seneka. - Trzeba z nimi o tym porozmawiać.
Zebrawszy się u Boba długo rozważali możliwości obrony twierdzy. Wzmocnili posterunki, a lotne oddziałki rozesłane wokoło czuwały dzień i noc, każdej chwili gotowe donieść o nadciągającym nieprzyjacielu.
Menewa zaopatrzywszy Negika w wampum wysłał go z Mikasukim i Chytrym Lisem do Tukhabatchee. Tam przecież Czarny Niedźwiedź niecierpliwie czekał na wieści o losie córki. Negik, wierząc w zapewnienia Wenony i Menewy o darowaniu mu przez szamana dawno odpokutowanej winy, raźno pośpieszył do stolicy Kriksów. Innych gońców skierowano do osiedli i obozowisk Szoktawów i Czirokezów, Seminolów i Czikasawów z poufnymi informacjami o sytuacji w warowni.
Tymczasem dziewczętom spokojnie płynęły dni. Wenona najczęściej przebywała z Menewa. Młodzi marzyli o rodzinnym wigwamie. Peggy wracała do zdrowia. Chodziła już na spacery po fortecznym dziedzińcu. Czasami wspinały się z Wenona po drabinie na wysoką wieżyczkę i patrzyły z zachwytem w bezbrzeżną przestrzeń, połyskującą srebrem fal, a na horyzoncie owianą woalem sinych mgieł. Wtedy w cichej zadumie zastanawiały się nad kruchością ludzkiego życia i nad ogromem i potęgą przyrody.
POKOJOWA MISJA UNII
Od marca do grudnia 1815 roku amerykańscy kurierzy armii na rączych koniach i śmigłych czółnach nieśli załogom fortów i białym osadnikom radosną wieść o zakończeniu wojny Unii z Wielką Brytanią. Po drodze wstępowali do indiańskich obozów i wiosek zapraszając naczelników do fortu Jeffersona na uroczyste podpisanie - jak mówili - wieczystego pokoju. Z wolna milkły strzelby w puszczach nad Wabash River i w kanionach Appalachów. Jedynie tu i ówdzie dochodziło jeszcze do krwawych starć na słonecznych sawannach Południa.
Wiosną 1816 roku wodzowie i szamani z pomocnych borów, z połonin Alleghenów, z Wyżyny Cumberlandu, z bagnistych wybrzeży wschodu i z wilgotnych dżungli Florydy ciągnęli do Jefferson z nadzieją, że teraz Amerykanie podpiszą trwały pokój, a ziemie ich ojców i dziadów pozostaną na zawsze nienaruszalną własnością czerwonoskórych ludów. Na rozległej równinie wokół fortu, wzniesionego w pobliżu Obióri River, wyrastały wigwamy, a nocami płonęły ognie. Było ich z każdym dniem więcej. Wśród licznie. przybyłych tu wodzów i szamanów zwracali powszechną uwagę naczelnicy Czirokezów - Szactas, Sekwoja i Diva-Li; Took-suh i Najle-umoc Szawanezów; Czarny Jastrząb Sauków i Foxów; Żuraw Wyandotów, Weatherford Seminolów i McGillivray Kriksów. Oczekiwano jeszcze na Menewę, Czarną Strzałę i Ryszarda Kosa, którzy - jak głosiła wieść - błądzili po rozległej Krainie Drżącej Ziemi, ścigając. McIntosha.
W leniwie ciągnące się dni i wieczory naczelnicy wiedli rozmowy na temat ostatecznych wyników pokojowego układu. Większość sądziła, że urzeczywistnią się marzenia czerwonoskórych plemion o nienaruszalności plemiennych terytoriów przez białych. Ten i ów napomykał, że Amerykanie sami głoszą, że teraz zawarty pokój będzie wieczysty. Jedynie Sekwoja, Weatherford i McGillivray mieli inne zdanie. Przypominając polityczne nauki wielkiego Tecumseha, ostrzegali przed kłamstwami, chytrością i podstępem bladych twarzy.
- Nie ufajcie, bracia, Miczi-malsa - mówił światły Sekwoja. - Trzy mile stąd, za rzeką w lesie stoi pod bronią tysiąc żołnierzy.
- To lęk przed wojownikami Pięciu Cywilizowanych Plemion spowodował, że Długie Noże zgromadziły w pobliżu fortu wojsko - twierdził - Diva-Li.
- W bitwach z nami poległo dużo białych - tłumaczył Żuraw - więc Miczi-malsa, podobnie jak my, nie chcą wojny. Boją się czerwonych wojowników.
Przytakiwano, wierząc w jasną i pokojowo rysującą się przyszłość. Ale Weatherford nadal nieufnie kręcił głową, a Czarny Jastrząb milcząc uporczywie rozważał coś w głębokim zadumaniu.
William Henry Harrison i Andrew Jackson - generałowie okryci sławą zwycięskich bitew - siedzieli w obszeraej komnacie forta, popijając pieniące się piwo.
- Czy warto zwlekać z rokowaniami? - w głosie Jacksona brzmiało zniecierpliwienie. - Czas czekania się wydłuża, a nigdy nie można ufać tej czerwonej hołocie. Wprawdzie w fortecy i nad rzeką stacjonują wystarczające siły, by uśmierzyć każdą próbę buntu, ale nie wolno nam dopuścić do żadnego starcia.
- Yes. Nasza misja to doprowadzenie do pokoju z czerwonoskórymi. - Harrison rozkoszował się smakiem piwa, - Tysiące ludzi przybyłych z Europy gnieździ się w portach i większych miastach, stwarzając poważne kłopoty. Trzeba tych kolonistów jak najszybciej wypchnąć na ziemie Zachodu i Południa, inaczej dojdzie do rewolucji. Dlatego uspokojenie Indian jest pierwszoplanowym zadaniem.
- Nie przybył jeszcze Menewa, który wśród Kriksów cieszy się olbrzymim szacunkiem. Brakuje też Seneków, - Nie musimy na nich czekać - Harrison odsunął pusty kubek. - Menewa i Czarna Strzała ścigają McIntosha. Chodzi im o dziewczynę.
- A ten biały Indianin?
- Ryszard Kos? - brwi Harrisona ściągnęły się w grymasie lekceważenia. - Błąka się wraz z Menewa po Okefenokee w pogoni za McIntoshem.
- Skąd te wiadomości?
- Od Sama Houstona, który przybył tu wczoraj. Przyniósł też wampum Ulateki, wodza Kriksów znad Tennessee River, zapewniający o jego pokojowym stosunku do Unii.
- Nie ufam wampumom czerwonoskórych - Jackson sięgnął po nową butelkę piwa.
- Ulateka jest chory. To on wychował od dziecka Houstona. Podobno można mu wierzyć. Tak twierdzi Sam.
- Co proponujecie, sir? - Jackson napełnił kubek Williama.
- Najwybitniejsi wodzowie obozują pod fortem - Harrison sięgnął po piwo. - Według informacji zaufanego Mohawka naczelnicy coraz burzliwiej dyskutują na temat układu. To nie jest korzystne. Najlepiej więc rozpocząć rozmowy i zmusić czerwonych do podpisania kapitulacji.
- Well. - Jackson przygładził włosy nad wysokim czołem. - Uczyńmy to pojutrze, 13 maja. - Zamyślił się na moment, a potem dodał:
- Wśród indiańskiej starszyzny są ludzie wykształceni. Możemy mieć kłopoty choćby z Sekwoją, jeśli zechce osobiście zapoznać się z treścią układu.
-. Trzeba tak pokierować sprawą, żeby nie mieli możliwości przeczytania tekstu.
- Albo sporządzić dwie redakcje dokumentu - Jackson mrugnął chytrze. - Jeden do publicznego odczytania przez czerwonoskórych, a drugi do podpisu.
- Ali right! - Harrison patrząc z uznaniem na współtowarzysza H podniósł kubek. - To niezła myśl. W ten sposób podpiszą to, co my będziemy chcieli.
Zadowoleni z siebie przywołali oficerów, aby wydać im odpowiednie rozkazy.
Dzień 13 maja 1816 roku był słoneczny i ciepły. Tylko lekkie powiewy wiatru ciągnące z zachodu tu i tam wlokły po niebie strzępy bielutkich obłoków. Na równinie, w pobliżu palisady fortu Jeffersona szerokim kręgiem siedzieli wodzowie i szamani indiańskich plemion. Za stołem rozparli się wygodnie w krzesłach oficerowie Unii. W zupełne ciszy krążył tradycyjny kalumet, a kiedy wreszcie z rąk Weątherforda wrócił do McGillivraya i po oczyszczeniu cybucha znikł w rytualnym woreczku, oczy zgromadzonycłuspoczęły na generałach. Harrison wstał, oparł się o stół i butnie zawołał:
- Czerwoni bracia, Unia z Wielką Brytanią zawarły pokój. Zwycięstwo l jest nasze. Czas, aby między nami zapanowała zgoda. Dosyć wylało się t krwi. Czyż nie pora związać się wieczną przyjaźnią z niezwyciężoną Unią? - Przerwał spoglądając na poważne, nieruchome twarze Indian, po czym mówił dalej: - Bracia, pułkownik Howard Coffee przedstawi wam projekt układu. Wysłuchajcie go uważnie. Biały Ojciec pragnie dobra czerwonych synów i córek.
Generał usiadł, a Coffee rozwinąwszy papier głośno czytał. Niektórzy Indianie tłumaczyli treść układu na języki swoich plemion. Gdy pułkownik skończył, po krótkiej ciszy Czarny Jastrząb poprosił o głos.
- O, biali bracia! - zaczął. - Miejsca na ziemi wystarczy dla wszystkich. Wódz Sauków i Foxów pragnie pokoju. Ale czy ten papier nie kryje fałszu? Czy mówi prawdę, że plemienne terytoria nie zostaną uszczuplone przez Miczi-malsa i backwoodsmenów?
Z uśmiechem na ustach, nie podnosząc się z krzesła, Jackson odparł:
- Oto projekt traktatu. Weźcie go i przeczytajcie sami. Wśród was są mężowie, którzy posiedli sztukę czytania.
Kapitan Pat Hammond wziął z rąk generała dokument i podał go najbliższemu wodzowi, a ten przyjrzawszy się niezrozumiałym znakom, przekazał papier Sekwoi. Czirokez powoli, skandując słowa i równocześnie je tłumacząc przeczytał tekst. Jak wynikało z treści układu, Amerykanie gwarantowali czerwonoskórym nienaruszalność ich ziem i wieczystą przyjaźń.
Weatherford i McGillivray wymienili szeptem jakieś uwagi. Sekwoja zwrócił dokument Jacksonowi, który położył go przed sobą, a Harrison znowu zabrał głos:
- Wątpliwości czerwonych braci zostały rozwiane. Jako pierwszy w imieniu Białego Ojca składani swój podpis. - Porucznik James Gadsen podsunął generałowi kałamarz i gęsie pióro, a pułkownik Coffee trzymany w ręku papier. Harrison złożywszy zamaszysty zygzak, podsunął dokument Jacksonowi, który uczynił to samo.
- Bracia, teraz na was kolej. W imieniu swych plemion podpiszecie lub odciśnięcie swe totemowe znaki. Aby wygodniej było dokonać tego aktu, ustawimy stolik w środku kręgu siedzących.
Generał usiadł. Dwaj żołnierze wnieśli na plac stół, a Howard Coffee rozłożył na nim dokument i ustawił kałamarz z inkaustem i piórem. W tymże czasie spoza fortu wyłoniła się kawaleria i w bojowym szyku zatrzymała się w cieniu palisady. Wśród Indian przeszedł szmer zaskoczenia. Nieufnie patrzyli na długie szeregi dragonów. Harrison zauważywszy niepokój naczelników, siląc się na dobrotliwy uśmiech, powiedział:
- Wojsko Unii pragnie być świadkiem ceremonii zawarcia pokoju. Niech nasi czerwoni bracia odpędzą złe myśli.
Po chwilowym wyczekiwaniu do stolika zbliżył się siwy jak gołąb, chyba liczący około stu lat Twardy Orzech, sachem Odżibwejów, i przy pomocy pułkownika pod tekstem pokojowego dekretu nakreślił trzy koślawe krzyżyki. W jego ślady poszli następni. Kiedy rozluźniła się nieco atmosfera i na placu uczynił się ruch, McGillivray, Sekwoja i Weatherford ostrzegli Czarnego Jastrzębia, by nie podpisywał układu.
- Jestem zmęczony wojną - odparł wódz - skoro Miczi-malsa gwarantują nienaruszalność łowieckich terenów mego ludu, nie będę walczył.
- Dokument, który czytałem, ukradkiem schował generał Jackson do kieszeni munduru - szepnął Sekwoja - a każą nam podpisywać papier przeczytany przez Coffeego.
- Tak samo brzmiały - odrzekł Czarny Jastrząb.
- Mógł nie przeczytać wszystkiego - powiedział McGillivray. - Po co Miczi-malsa stoją gotowi do ataku? To obraza.
Wódz Sauków zasępił się.
- Niech mój brat ostrzeże innych, my opuszczamy to miejsce zdrady - Sekwoja podniósł się z kręgu siedzących.
- Będziecie walczyć?
- Ugh, pójdziemy dalej śladami wielkiego Tecumseha - odparł Weatherford i opuścił plac.
Za nim niepostrzeżenie wymknął się McGillivray.
W kilka minut potem towarzyszący wodzom wojownicy Kriksów, Seminolów i część Czirokezów dosiadłszy mustangów ruszyli ku rysującej się na horyzoncie puszczy. Generał Jackson dostrzegł jeźdźców opuszczających dalekie obozowisko Indian. Pochyliwszy się do Moore’a rozkazał:
- Poruczniku, sprawdźcie, kto to odjechał.
Van Moore odszedł wykonać zadanie, a tymczasem do stołu zbliżył się Czarny Jastrząb. Pochylony nad tekstem długo patrzył na rzędy liter, usiłując rozszyfrować ich treść.
- Szybciej, czerwony bracie - ponaglił go pułkownik.
Wódz Sauków, zaglądając w piwne oczy Coffeego, wycedził:
- Jeśli mowa tego papieru kłamie, zemsta Czarnego Jastrzębia .będzie straszna. Niech biały brat powtórzy to swoim generałom. Hugh. - Ujął gęsie pióro i jednym ruchem ręki złożył podpis, po czym dumnie wyprostowany przemierzył plac i usiadł na dawnym miejscu.
Gdy Żuraw Wyandotów jako ostatni po podpisaniu dekretu pokoju spoczął w kole milczących naczelników, Harrison powiedział:
- Między Unią a czerwonoskórymi plemionami zapanowała zgoda i przyjaźń. Zapomnijmy o dotychczasowych waśniach. Biały Ojciec w dowód braterstwa przysłał wodzom i szamanom prezenty - generał odwrócił się i ręką dał znak. - Nasi żołnierze dostarczą je wozami do waszego obozu. Bawcie się, czerwoni bracia, a jutro odejdźcie do rodzinnych wiosek.
Took-suh, wskazując dłonią na szeregi indiańskiej starszyzny, odpowiedział:
- Wodzowie zjednoczonych plemion podpisali układ pokoju z Miczi-malsa. Uczynił to też wódz Szawanezów, Took-suh, który godność naczelnika objął po bohaterskiej śmierci Tecumseha. Niech biali bracia uszanują święty dym wypalonego kalumetu i mówiący papier, pod którym wodzowie,i szamani postawili swoje znaki, a między białymi i czerwonymi ludźmi będzie po wieczne czasy przyjaźń, zgoda i braterstwo. Hugh.
Harrison, jak w teatrze, prawą rękę złożył na sercu i przytakując głową, dawał milcząco do zrozumienia, za aprobuje słowa Szawaneza. To zakończyło tę historyczną uroczystość. Oficerowie odeszli do fortu, a Indianie do wigwamów. W ślad za nimi potoczyły się wozy wypełnione antałkami wódki. Część naczelników, gardząc wodą ognistą, opuściła obóz, a inni zasiedli do uczty.
Amerykanie byli zadowoleni. Osiągnęli zamierzony cel: zawarli z większością plemion korzystny układ, na mocy którego Indianie - nie wiedząc o tym - tracili część ziem w Illinois i Wisconsin, w puszczach nad Wabash River, w Alabamie i Georgii. Fala osadników mogła znów ruszyć na dziewicze tereny Zachodu i Południa.
Harrison mimo tak rozstrzygniętej misji był zasępiony. Porucznik Moore, który wrócił z rekonesansu, zameldował, że McGillivray i Weatherford zrezygnowali z podpisania pokoju, podejrzewając podstęp ze strony białych. Najliczniejsze więc plemiona Kriksów i Seminolów oraz niektóre odłamy Czirokezów i Szoktawów pozostawały z Unią w stanie wojny. W tej sytuacji zarządzono wzmocnienie czujności w forcie i wysłano konnych parlamentariuszy do tych plemion, które jeszcze nie dopełnij aktu zawarcia pokoju. Generałowie mieli nadzieję, że wodzowie przemyślą sprawę i przybędą wypalić fajkę przyjaźni i braterstwa.
Nie omylili się. Maj dobiegał końca, gdy w forcie zjawił się w odświętnym stroju Biała Ścieżka, jeden z wodzów Czirokezów, i pod układem złożył swój podpis w postaci nieudolnych krzyżyków. Przepraszał za spóźnienie wyjaśniając, że dopiero niedawno dowiedział się o zakończeniu wojny. W jakiś czas później przybyli też wodzowie Miamisów i Ottawów, nawet sachem zdziesiątkowanych przed kilkunastu laty Neczezów i zawarłszy pokój, odjeżdżali z fortu ufni w bezpieczeństwo swego narodu.
Harrison i Jackson zwlekali z opuszczeniem warowni. Gońcy wysłani do Kriksów i Seminolów nie wrócili, a Unii szczególnie zależało na uspokojeniu właśnie tych, liczebnie wielkich, szczepów. W połowie czerwca, gdy generał Jackson tracił już cierpliwość, zaczęły wracać oddziały parlamentariuszy. Któregoś dnia przybył z żołnierzami znakomity tropiciel śladów i znawca Indian - Sam Houston. Natychmiast stanął przed generałami. Uprzejmie wskazano mu krzesło. Siadając zaczął:
- Przynoszę złe wiadomości. Hiszpanie w tajemnicy podrzucają Kriksom i Seminolom broń. Doszło do bitwy naszych wojsk pod Tallahassee, zwycięstwo odnieśli Kriksowie.
- Indianie zaatakowali? - w głosie Jacksona zabrzmiało zdenerwowanie.
- Yes, generale.
- W tej potyczce walczyli też Hiszpanie? - spytał William Harrison.
- Nie, ale to przecież hiszpańskie ziemie.
- Kto dowodził Kriksami? - Jackson założył nogę na nogę.
- Wielki Wojownik.
- Zastępca samego McGillivraya?
- Yes.
- Może Wielki Wojownik nie wiedział o zawarciu pokoju? - zauważył William.
- Kriksowie nie zamierzają zrezygnować z walki - odparł Houston. - Prawdopodobnie szli odbić z naszych rąk fort św. Marka, a natknąwszy się na wojsko postanowili je zniszczyć.
- Skąd takie przypuszczenie? - spytał Andrew Jackson.
- W tymże czasie zbuntowani Murzyni pod dowództwem Boba Catali zajęli warownię nad Apalachicola River.
- Jak to?! - Jackson zerwał się wzburzony, nerwowo ściskając pięści. Po chwili opanował się i spytał: - Co z załogą?
- Murzyni wychłostali żołnierzy i puścili ich wolno.
Generałowie odetchnęli.
- Fort obsadzili Hiszpanie? - dociekał Jackson.
- Nie, siedzą tam czarni.
- Ilu ich jest?
- Około tysiąca.
- Aby ich... - na ustach generała zamarło przekleństwo. Przez parę sekund zastanawiali się w milczeniu nad sytuacją.
- Dziękuję wam, mister - Jackson zwrócił się do trapera. - Odpocznijcie, potem będziecie mi potrzebni.
Gdy Houston opuścił gabinet, Andrew Jackson przechadzając się mówił do Harrisona:
- Zgodnie z poufnym rozkazem nowego prezydenta, Jamesa Monroe’go, otrzymałem pełnomocnictwo do wkroczenia pod jakimś pozorem na teren hiszpańskiej kolonii. Jak wiecie, dwa forty zostały już wcześniej opanowane przez nasze wojska. W obecnej chwili nadarza się okazja, aby ścigając zbuntowanych Murzynów i czerwonoskórych rozpocząć zajmowanie Florydy.
- Podzielam to zdanie, sir.
- Wojna z Kriksami i Seminolami może spowodować, mimo zawarcia pokoju, ponowny zryw zbrojny indiańskich plemion - ciągnął dalej generał. - Dlatego proponuję, abyście zapewnili spokój wśród Indian w rejonie Wielkich Jezior, a ja podejmę działania na Południu.
- Yes. Moja misja została zakończona - odparł Harrison. - Czas mi do Vincennes.
- Po drodze przekazujcie oficerom naszych placówek hasło „czerwonej pałki”, które trzeba w obecnej sytuacji urzeczywistnić.
- Well, sir, uczynię to - odparł Harrison. - Indianie są groźniejsi niż Hiszpanie.
- Oczywiście, Hiszpanie mają zbyt dużo kłopotów w Europie i w koloniach w Ameryce Południowej - Jackson uśmiechnął się zadowolony.
- Ja w ryzach utrzymam plemiona na północy - William podniósł się z krzesła - a wy, sir, realizujcie zadania na Południu.
- Dziś jeszcze wyślemy gońców. Ściągnę wojska w pobliże nadmorskiej twierdzy, nad Apalachicola River. Trzeba stłumić bunt niewolników.
- Krwawo stłumić! - z naciskiem podkreślił Harrison.
- Yes, tylko strach potrafi utrzymać tę czarną hołotę w posłuszeństwie.
Jackson podszedł do mapy wiszącej na ścianie. Za .nim stanął Harrison. Zaczęli wspólnie planować zbrojne wkroczenie na Florydę i rozgromienie walczących Indian i zbuntowanych Murzynów.
W parę miesięcy później wokół warowni nad Apalachicola River zaroiło się od żołnierzy Unii. Okopane armaty groziły paszczami- luf murom twierdzy. Nadmorski wiatr szarpał płótna wojskowych namiotów. Dymiły ogniska.
Jackson nocą otoczył fort ciasnym kordonem straży. Od tygodnia już obserwował ukrytych za wałami Murzynów. Nie śpieszył się ze szturmem. Miał czas. Rozumiał, że każdy dzień zwłoki działa na jego korzyść. Wyczekiwanie musi denerwować obleganych i zmniejsza zapasy żywności, co może zadecydować, że powstańcy zrezygnują z walki i dobrowolnie oddadzą twierdzę. Któregoś dnia gwarzył z pułkownikiem Winfieldem Scottem i kapitanem Zacharym Taylorem, gdy do namiotu wszedł żołnierz meldując, że do obozu przybył z dwoma traperami John Eaton i koniecznie chce rozmawiać z generałem. Jackson znał Johna, który mimo młodego wieku uchodził za świetnego polityka. Polecił wprowadzić gości.
Po chwili generał ściskał dłonie przybyłych i uśmiechał się przyjaźnie.
- Cieszę się z waszego przyjazdu - mówił. - Tu każda strzelba i niezawodne oko jest potrzebne, zwłaszcza tak znakomitych strzelców jak White i Bowie. Siadajcie, panowie.
- Widzę, że nie muszę przedstawiać mych przyjaciół - Eaton spoczął obok generała.
- Oczywiście. Tych ludzi zna całe Południe.
- Szukali mojej Peggy - John dorzucił w formie wyjaśnienia.
- Pamiętam nasze spotkanie - odezwał się Taylor. - Ale zdążałem wtedy do Nowego Orleanu i nie mogłem spełnić waszej prośby, sir, choć było mi żal i dziewczyny, i pana. Gdzież ona teraz?
- W twierdzy.
- U Murzynów? - zdziwił się pułkownik Scott.
- Yes, sir - zawołał Jack, poprawiając opadłe na oczy rondo kapelusza.
- Skąd wiecie? - spytał Jackson.
- Byliśmy w forcie, sir - stary traper założył dłoń za pas.
- O, to ciekawe - zainteresował się generał. - Opowiadajcie, chcę znać szczegóły.
White opisał całą historię pościgu za McIntoshem aż do opuszczenia warowni. Czasami tylko jakimś zdaniem lub prostującą uwagą uzupełniał tę opowieść James Bowie. Gdy umilkli, oficerowie zaczęli wypytywać o uzbrojenie Murzynów, składy żywności, o istotne dla szturmu sprawy. Traperzy w miarę możliwości starali się zaspokoić ich ciekawość.
- Mówicie, że w twierdzy jest Menewa z Kriksami? - w oczach generała widać było zamyślenie. - Ilu tych Indian? Czy są tam jeszcze jacyś wodzowie?
White Knee, wyciągając przed siebie nogi w zniszczonych butach i postrzępionych nogawkach spodni, odparł:
- Jest tam też Czarna Strzała, wódz Seneków, i Ryszard Kos, czyli Czerwone Serce. Znacie tego Indianina o białej skórze? - stary roześmiał się szyderczo.
- To ilu jest czerwonoskórych? - spytał Scott.
- Około stu.
- A Murzynów?
- Pewnie z tysiąc.
- Ciężka będzie przeprawa - generał zachmurzył się. - Menewy, Ryszarda Kosa i Czarnej Strzały nie możemy lekceważyć. To doświadczeni wodzowie.
- Rozniesiemy czarnych i czerwonych na cztery wiatry, jakem White Knee - buńczucznie zawołał traper, biorąc się pod boki.
Oficerowie milczeli. Jackson w zadumie przechadzał się po namiocie. Wiedział, że przeciwnik nie odda warowni bez walki. Rozmyślania te przerwał żołnierz, który wyprężony u wejścia meldował:
- Panie generale, McIntosh, sprzymierzeniec Unii, przybył z wojownikami. Ma ważne wiadomości.
- Hi, hi, hi... - zaniósł się śmiechem White. - Wiedziałem, że ten mieszaniec tu przyjdzie. Hi, hi, hi...
Generał skinął głową żołnierzowi, by przyprowadził Metysa. Kiedy wszedł McIntosh, Eaton blady jak papier, z ręką na kolbie pistoletu zerwał się, mierząc go nienawistnym spojrzeniem.
- Witam białych przyjaciół - pozdrowił zebranych Kriks, a widząc wrogą postawę Batona, szybko zlustrował jego postać i stwierdziwszy, że nigdy nie spotkał się z nim, dodał: - Przybyłem tu, aby walczyć przeciw wspólnemu wrogowi. Oddaję się pod wasze rozkazy, generale.
- Aresztujcie go, sir! - hamując gniew, zwrócił się John do Jacksona. - To ta kanalia uprowadziła Peggy...
- Wiem - głos generała zabrzmiał łagodnie, uspokajająco. - Warto jednak posłuchać, co powie nam McIntosh.
Metys domyślił się, o co chodzi. Spytał Batona:
- Kim jesteście?
- Porwałeś Peggy, psie! - huknął John, nie panując nad sobą.
Oczy McIntosha zalśniły złowrogo, ale kładąc dłoń na sercu odparł z obłudnym uśmiechem:
- McIntosh, wódz Kriksów znad Alabamy, nie uprowadził Białej Lilii. Poszła sama ze swą przyjaciółką Wenoną.
- Łżesz!
- Mówię prawdę...
Eaton znowu chciał wybuchnąć, ale Taylor go powstrzymał:
- Spokojnie, sir, gniewem nic nie załatwicie.
- Usiądźcie - poprosił Jackson. - Posłuchamy sprzymierzeńca Unii. Jeśli zawinił, naprawi błąd lub poniesie karę.
- Mądrość generała jest tak wielka jak jego siła - rzekł Metys siadając. - Obiecałem Białej Lilii pod Tukhabatchee, że doprowadzę ją do fortu Unii, tak też uczyniłem. Nie wiedziałem, że czarni opanowali warownię.
- Wenoną też poszła z wami dobrowolnie? - spytał uszczypliwie Scott.
- Wenoną to moja squaw - odparł Metys. - Niech biali nie mieszają się do sporu McIntosha z Menewą.
- Słusznie - zgodził się Jackson. - Wódz Kriksów znad Alabamy zechce pewnie zmierzyć się z drugim wodzem znad Tallapoosa River.
- Ugh
- Świetnie. Ilu masz wojowników?
- Dwustu.
- Nieźle. Poprowadzisz ich na twierdzę.
- Sam? - głos Metysa zabrzmiał nienaturalnie.
- Przy naszej pomocy - odrzekł przyjacielsko generał.
- Kiedy?
- Zastanowimy się - Jackson mówił powoli, rozważając coś w myślach. - Walki nie unikniemy, chyba że darujemy wolność wszystkim czerwonoskórym znajdującym się w forcie.
- A co z Murzynami? - spytał Scott.
- Czarni buntownicy bez dowództwa nie będą stanowić problemu - wmieszał się Taylor.
- Spróbujmy wysłać parlamentariuszy - ciągnął dalej Jackson. - Wszystkim czerwonoskórym i Kosowi pozwolimy opuścić twierdzę w pełnym ekwipunku wojskowym. Oddadzą nam tylko Peggy O’Neill i niech idą, dokąd chcą, byle daleko.
- Mówicie serio, generale? - spytał pułkownik.
- Yes. McIntosh ma przecież osobiste porachunki z Menewą. Nie będziemy przeszkadzać.
- Jakem White Knee - traper klasnął w dłonie - świetnie pomyślane.
- Mogę pójść jako poseł - zaproponował John Eaton.
- Proszę. Pułkowniku Scott, dobierzcie ludzi i też pójdźcie do twierdzy. Będę czekał na wynik poselstwa.
- Rozkaz, generale.
Winfield Scott wraz z Batonem opuścili namiot, a Jackson zaczął wypytywać Metysa o różne interesujące go sprawy. Minęło około godziny, gdy powrócili parlamentariuszę. Po ich twarzach widać było, że misja się nie powiodła. Pułkownik zameldował:
- Odmówili. Rozmowa odbyła się pod bramą. Nawet nie wpuszczono nas do środka. Bob Catala, przywódca buntowników, polecił przekazać wam, sir, że będą się bronić do ostatniej kropli krwi.
- Czy stanowisko Murzynów podziela Menewą i Ryszard Kos?
- Yes, generale.
Zapadła cisza, w której głos Jacksona zabrzmiał jakoś dziwnie sucho:
- Zwołajcie oficerów. Dzisiaj jeszcze zaplanujemy szturm, a jutro...
OBLĘŻENIE
Ryszard Kos, stojąc z przyjaciółmi na wysokiej baszcie, przez lunetę obserwował Amerykanów, dalekim kordonem zamykających twierdzę. Tu i tam widać było straże. Nie odrywając oczu od obozu wroga powiedział do towarzyszy:
- Dużo ich, będziemy mieli ciężką przeprawę.
- Bez pomocy z zewnątrz nie utrzymamy fortu - dodał Menewa.
- Broni tu być dużo - rzekł Bob.
- To prawda - odparł Kos - ale żywność zmniejsza się z dnia na dzień. Poza tym nie wszyscy Murzyni są przygotowani do walki. Łatwo mogą wpaść w popłoch przy poważniejszym ataku.
- Nasi gońcy poszli do okolicznych plemion - odezwał się Czarna Strzała - to zawiadomią ich, gdzie jesteśmy.
- Gdy odchodzili, nie byliśmy oblężeni - zauważył Sambo. - Teraz trzeba wysłać ludzi z wezwaniem odsieczy.
- Chyba poselstwo, zobaczcie - Ryszard podał lunetę Menewie.
- Ugh, niosą białą flagę.
Luneta przechodziła z rąk do rąk.
Kos oceniał w myślach beznadziejność położenia. Mury były co prawda potężne, mogli tu bronić się bez końca, ale żywności wystarczy najwyżej na miesiąc. A co potem?... Jeśli nawet parlamentariusze przedstawią korzystne warunki kapitulacji, to dla Murzynów, którzy ośmielili się zrzucić pęta niewolnictwa, nie będzie azylu. Zaufać Amerykanom znaczyło w tym wypadku tyle, co skazać prawie tysiąc ludzi na śmierć. Lepiej więc zginąć w bohaterskiej walce.
- Trzeba wysłać gońców po odsiecz do Kriksów, Seminolów i Hiszpanów - powiedział Ryszard. - A my musimy trwać aż do ich przybycia. Innego wyjścia nie ma.
- Może Miczi-malsa przedstawią rozsądne warunki - łudził się Czarna Strzała.
- Cokolwiek zaproponują, dla Murzynów oznaczać to będzie koniec - z przekonaniem odrzekł Kos. - Dlatego nie przyjmujmy poselstwa. Niech pod bramą powiedzą, z czym przychodzą.
- U nas być Peggy - przypomniał Catala.
- Za tę dziewczynę nie odstąpią od oblężenia - Ryszard nie miał co do tego wątpliwości. - Traktujmy ją jako zakładniczkę. Może się przydać.
Obserwowali zbliżających się posłów, potem Kos zwrócił się do Menewy:
- Niech mój brat z Bobem i Sambo zejdą i odprawią Amerykanów. Nie potrzeba nam w forcie szpiegów.
Gdy parlamentariusze poczęli stukać do bramy, Sambo wychylił się nad murem i zawołał:
- Czego chcecie?
- Jesteśmy posłami generała Jacksona. Chcemy rozmawiać z Menewą - odkrzyknął pułkownik Scott.
- Menewą jest obok. Mówcie, o co chodzi.
- Tak posłów traktujecie? - oburzył się Eaton.
Menewą wyjrzał na zewnątrz. Spokojnie odpowiedział:
- To hiszpańska twierdza. Odejdźcie!
- Przywołaj Ryszarda Kosa. Z nim chcemy mówić:
- Czerwone Serce podziela zdanie Menewy - krzyknął wódz. W strzelniczych otworach błysły lufy sztucerów.
Amerykanie urągali, Eaton o coś usiłować pytać, potem głosy ucichły i obrońcy ujrzeli oddalających się posłów. Nocą indiańscy gońcy szczęśliwie przeszli oblężniczy kordon i pośpieszyli po odsiecz.
Przed świtem wartę objął Kos. Ociężale wyszedł z budynku i orzeźwiony ciągnącym od morza wiatrem spoglądał na gwiazdy zastanawiając się, ile czasu pozostało jeszcze do brzasku. „Pewnie około godziny” - pomyślał. Po schodach dostał się na balkon okalający wokoło mur i sprawdzał, czy rozstawieni wojownicy czuwają na swoich stanowiskach. Obudził jakiegoś niezdyscyplinowanego Murzyna. Kilkanaście jardów dalej zatrzymał go Indianin i wskazując poza obronny wał szepnął:
- Mały Sokół słyszy płynące stamtąd głosy.
Ryszard sięgnął po lunetę. Rzeczywiście pod twierdzę cichutko podchodziła piechota, niosąc drabiny. Wychylił się poza mur. U dołu ujrzał przyczajonych ludzi. Zrozumiał.
- Nieprzyjaciel chce nas zaskoczyć - powiedział do Małego Sokoła. - Idź do Menewy. Niech budzi naczelników, ale w zupełnej ciszy. Pamiętaj.
Wolno płynęły minuty. Czasami z głębi mroku dobiegał delikatny szmer lub cichy dźwięk. Gdzieś zakrzyczał nocny ptak. Przeniknął cień nietoperza. Gwiazdy wyostrzyły swój blask i księżyc wychynął spoza chmury, wygięty jak ostrze noża.
Menewą, Czarna Strzała, Bob Catala i Sambo zajęli wyznaczone wcześniej stanowiska. W całkowitej ciszy oczekiwano szturmu. Jeszcze minęło z dziesięć minut i obrońcy usłyszeli odgłosy wspinających się po drabinach ludzi. Przyczajeni ściskali w dłoniach broń.
Nagle wycie kujota rozległo się w samym środku twierdzy. Na ten sygnał obrońcy skierowali ku nieprzyjacielowi strzelby. Okrzyki zmieszały się z palbą karabinów. Rażeni pociskami ludzie walili się z drabin pociągając za sobą innych. Na całej długości obwarowań niósł się bitewny zgiełk. Błyski s wystrzałów darły mrok. Tomahawki i włócznie, drągi i szable tłukły wdrapujących się napastników. Z trzaskiem łamały się drabiny. Jeszcze parę chwil krwawych zmagań i daleka zorza świtu poczęła rozjaśniać pole walki. Wróg teraz padał coraz gęściej.
Dźwięk żołnierskiej trąbki wezwał szturmujących do odwrotu. Uchodzili w popłochu. Na murach twierdzy rozległ się krzyk triumfu. Ryszard Kos i patrząc na pobojowisko obcierał spoconą twarz, gdy obok zatrzymał się; Menewą.
- Co mój brat myśli o bitwie? - spytał.
- Ponieśli duże straty.
- Czy zaatakują jeszcze raz?
- Dzisiaj chyba nie. Liczyli na zaskoczenie, skoro się nie powiodło, muszą zaplanować inny sposób wtargnięcia do warowni.
Broń po obu stronach milczała. Ostatni wycofujący się żołnierze znikli ipoza oblężniczym kręgiem. Pomiędzy namiotami widać było ruch i bieganinę. Potem kilkuosobowe grupy z białymi flagami ruszyły w kierunku fortu.
- Idą po rannych - stwierdził Kos i po chwili dodał: - Pozwólmy im spełnić ten obowiązek, niech nasi nie strzelają.
- Ugh - zgodził się Menewą i wysłał wojownika z rozkazem.
Do rozmawiających podszedł Czarna Strzała, Bob Catala i Sambo. Obserwując Amerykanów zbierających rannych i poległych, rozważali plany obrony twierdzy.
Trzask karabinowych wystrzałów i ludzkie okrzyki obudziły dziewczęta. Wenona zerwawszy się pośpiesznie naciągała na siebie ubranie. Peggy siadła na brzegu łóżka zasłuchana w bitewną wrzawę.
- Wenono, co będzie ze mną? - spytała pełna lęku.
- Moja siostra jest tu bezpieczna - odrzekła ze spokojem Indianka zapinając bluzkę.
- Od chwili, gdy Amerykanie otoczyli fort, czuję się jak w więzieniu.
- Biała Lilia nie jest niewolnicą, jeśli chce, może odejść. - Wenona skórzaną taśmą obwiązała głowę. - Nie wiemy, kto oblega twierdzę. Wśród białych jest więcej złych niż dobrych ludzi.
- Może John albo ojciec jest z nimi?
- Skąd by się tu wzięli?
- White i Bowie obiecali kogoś sprowadzić.
- Gdyby rzeczywiście przyszli, zawiadomiliby moją siostrę.
- Jak? - żachnęła się Peggy. - Wolno mi jedynie wyjść na dziedziniec. Nie wpuszczacie mnie ani na mury, ani na wieżę.
- Biała Lilia jest niesprawiedliwa - odparła z goryczą Wenona. - Na obwarowaniach grozi w każdej chwili śmierć. Kula nie wybiera.
Peggy ujęła głowę w dłonie. Milcząc przysłuchiwała się odgłosom walki. Przez okno sączył się gwiezdny blask.
- Niech moja siostra włoży ubranie - poradziła Indianka. - W czasie bitwy nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć.
Dziewczyna beż słowa sięgnęła po ubiór.
Po chwili siedziały przy oknie zdenerwowane i pełne niepokoju. Wenona myślami biegła do Menewy, który gdzieś bronił wałów. Peggy zastanawiała .. się, czy ktoś z bliskich jej sercu jest wśród szturmujących. Nagle chwytając Indiankę za rękę, poprosiła:
- Wyjdźmy zobaczyć, co tam się dzieje.
- Obiecałam, że będę cię pilnować - odparła szczerze Wenona.
- Pilnować? - głos O’Neill zabrzmiał oburzeniem. - Więc jestem więźniem.
- Nie. Gdyby Białej Lilii stało się co złego, posądzono by Kriksów o zbrodnię.
Gwałtowna strzelanina przerwała dalsze słowa Wenony. Peggy zacisnęła l palce na framudze okna. Ściana budowli zasłaniała widok na mury, dlatego nic nie mogły zobaczyć.
- Wdarli się - szepnęła bezbarwnie O’Neill.
Wenona zaprzeczyła ruchem głowy. Po paru minutach nasłuchiwania odrzekła:
- Już świta, więc walka staje się gwałtowniejsza.
Rzeczywiście niebo jaśniało. Gwiazdy nikły. W izbie zmierzch ustępował światłu nadciągającego dnia. Triumfujący krzyk rozległ się na wałach. Palba wystrzałów ucichła. Dziewczęta spojrzały na siebie.
- Nasi odparli nieprzyjaciela - powiedziała z dumą Wenona. - Jeśli nie zacznie się nowa strzelanina, za parę minut wyjdziemy na dziedziniec.
Upłynęło sporo czasu, gdy wreszcie Indianka skinęła na Peggy.
- Chodź! Tylko bądź ostrożna i rozsądna.
- Dobrze, Wenono.
Przecięły obszerne podwórze. Z murowanego budynku przylegającego do obronnych wałów wojownicy wynosili antałki prochu i artyleryjskie pociski.
- W piwnicach są składy amunicji. Przygotowują się do dalszej obrony fortu - wyjaśniła Wenona i nagle radośnie zawołała: - Patrz! Tam stoi Menewa.
Pobiegły. Po mocno zbudowanych schodach weszły na taras. Ze współczuciem minęły ciężko rannego Murzyna. Stanąwszy obok naczelników, Indianka zwróciła się do Menewy:
- Wódz Kriksów daruje Wenonie, że przyszła tutaj, ale serce jej niepokoiło się ogromnie.
Menewa przez lunetę obserwował nieprzyjacielski obóz. Nie odrywając oczu od szkieł odparł:
- Każdej chwili forteca może być ostrzelana. Tu niebezpiecznie. Lepiej zajmijcie się rannymi, oni potrzebują waszej pomocy.
- Uczynię to, wodzu. Biała Lilia jednak chciałaby odejść do swoich.
- Nie teraz...
- Puśćcie mnie, proszę! - zawołała Peggy. - Może tam są moi najbliżsi.
- Wątpię - odezwał się Ryszard. - Nikt od nich nie pytał o panią.
- Bo nie wiedzą, że tu jestem.
- Wiedzą - odrzekł Kos.
- Skąd?
- Od McIntosha - wyjaśnił Menewa. - Niech Biała Lilia spojrzy! - podał jej szkła wskazując kierunek.
Chwyciła lunetę. Przez moment uważnie przypatrywała się namiotom i ludziom. Wreszcie dostrzegła McIntosha, jak mówił coś do czerwonoskó-rych, pokazując ciągle na twierdzę. Opuściła pobladłą twarz.
Pod lasem, gdzie Amerykanie ustawili baterie dział, odezwał się ciężki grzmot i armatni pocisk z wyciem runął w środek fortu. Upiorny słup dymu i ziemi wytrysnął w powietrze.
- Zaczęli - powiedział wódz Kriksów i zwrócił się do dziewcząt: - Odejdźcie!
- Uważaj na siebie - prosząco szepnęła Wenona i oddaliła się z posmutniałą O’Neill.
Dudniły armaty. Gejzery wybuchów czarnymi kłębami unosiły się nad twierdzą. Kurz i dym rozwłóczony przez wiatr przenikał do wnętrza domów, wgryzał się w oczy i zatykał oddech.
Do obszernej sali jednego z budynków Murzyni znieśli rannych. Dziewczęta wraz z Małym Wilkiem, który znał się na znachorstwie, pośpieszyły im z pomocą, przemywając i bandażując rany. Ziemia stękała. Przy każdym wstrząsie skrzypiał stary kredens stojący w rogu izby. Peggy, zawiązawszy krwawiące ramię Murzyna, chwyciła się za głowę.
- Nie wytrzymam! - krzyknęła, ale głos jej zgłuszyła detonacja.
Po godzinnej kanonadzie zaległa cisza. Tylko nad twierdzą snuły się dymy i opadał pył. Ryszard podniósł się spod wału, gdzie czekał na koniec bombardowania, i zwrócił się do Czarnej Strzały:
- Pójdę sprawdzić spustoszenia, a mój brat niech z Menewa rozejrzy się po obozie wroga. Warto zobaczyć, co zamierzają przeciwnicy. Pod osłoną artylerii mogli przygotować się do ponownego szturmu.
Kos obszedł warownię. Liczne leje po eksplozji pocisków zryły dziedziniec. Na jednym z budynków zniszczony został dach i kawałek muru. Zginęło dwóch ludzi. To wszystko.
Nieprzyjaciel nie podejmował żadnych działań: nie ostrzeliwał fortu i nie próbował atakować. Czas wlókł się żółwim krokiem. W myślach oblężonych kołatało się pytanie: „Co będzie dalej?” Minęła jeszcze jedna noc. Wstał bezwietrzny, słoneczny dzień, gdy czuwające na murach straże dostrzegły jakiś ruch w obozie przeciwnika. Zawiadomieni o tym dowódcy weszli na wieżyczkę.
- Chyba przygotowują nowy atak - odezwał się Ryszard.
- Mój brat ma słuszność - potwierdził Menewa. - Widzę wojowników McIntosha i piechotę Miczi-malsa, niosą drabiny i tarcze.
- Tarcze? - w pytaniu Samby zabrzmiało zdziwienie.
- Dla osłony podczas wspinania się po szczeblach - wyjaśnił Kos.
- Wracajmy na wały - rzekł Czarna Strzała i pierwszy począł schodzić z baszty.
Ryknęły armaty wroga. Pociski biły w koronę obwarowań, wpadały na teren fortu, wstrząsając ścianami budowli i rozsnuwając tumany dymu. Murzyni na tarasie przywarci do muru czekali na koniec kanonady. Ryszard widział, jak niektórzy przy każdym wybuchu drżeli ze strachu. Nie byli żołnierzami. Gdy znaleźli się pod obstrzałem artylerii, nerwy odmawiały im posłuszeństwa. Indianie ze spokojem spoglądali na potworne eksplozje. Większość z nich zetknęła się już z armatami podczas licznych bitew, toczonej z Unią wojny.
Ryszard wyjrzał ostrożnie zza muru. Piechota zbliżała się gęstą tyralierą. Na przedzie szli indiańscy wojownicy, zakrywając się prowizorycznymi tarczami. Pod osłoną dział wróg podchodził pod wały fortu. Kos przeczekał jeszcze z dziesięć minut. Kiedy nieprzyjaciel znalazł się w zasięgu rażenia, dał sygnał. Indianie i Murzyni, których wcześniej przeszkolił, stanęli przy działach. Na wałach zalśniły lufy strzelb. Padły rozkazy. Zahuczały armaty, zagrzechotała ręczna broń. Przez jedną sekundę trwało zamieszanie w szeregach wroga, jednak żołnierze, przywołani do porządku rozkazami dowódców, ruszyli naprzód. Dopadli muru i osłaniając się tarczami ustawiali drabiny. Amerykańskie armaty nasiliły obstrzał. Pociski teraz przelatując ponad wałami spadały do wnętrza fortyfikacji.
Nieprzyjaciel piął się ku górze. Obgrońcy ciskali na głowy wroga przygotowane wcześniej kamienie i belki. Czasami padał strzał z pistoletu. Kiedy atakujący dotarli już w pobliże grzbietu wałów, umilkły działa, a na murach rozgorzał zacięty bój. Oblepione ludźmi drabiny zakreślając łuk z trzaskiem waliły się na ziemię. Tu i tam trafiony napastnik spadając pociągał za sobą swych towarzyszy. Szczęk metalu mieszał się z wrzawą, jękami rannych i krzykiem przerażenia.
Jeszcze parę minut obłąkańczych zmagań i wróg począł pierzchać. Za nim goniły kule strzelb i pociski armat. Po obu stronach umilkła broń. W uszach wypełnionych dotąd potwornym hukiem i zgiełkiem zapanowała cisza.
Przez trzy dni wróg nie ponawiał natarcia. Nawet nie ostrzeliwał fortu. Na skraju puszczy ścinał drzewa i coś z nich budował.
O zmierzchu zebrali się dowódcy warowni. Mieli powody do zadowolenia. Dwa szturmy zostały odparte, Amerykanie ponieśli poważne straty. Nic nie zapowiadało, by mogli wedrzeć się do twierdzy. Obrońcy postanowili zrobić nocną wycieczkę. Wybrano dwudziestu najśmielszych wojowników, na czele których stanął Menewa. Koniecznie chciał zetrzeć się z McIntoshem. Chodziło też o zorientowanie się, co pod lasem przygotowuje nieprzyjaciel.
Gdy noc uśpiła obozowisko oblegających, Kos obsadził wojownikami wały i przygotował kanonierów. W zupełnej ciszy czuwali z bronią w ręku. Tymczasem Menewa ze swym oddziałem przez uchylone wrota wymknął się na zewnątrz. Z kocią zręcznością przekradli się przez bagienne szuwary nad Apalachicola River, porastające wielkim łanem brzeg rzeki, aż znaleźli się na tyłach Wroga. Było tu pusto. Nikt nie czuwał na wyrębie. Kilkanaście pni leżało oczyszczonych z gałęzi. Niektóre z nich, pozbijane z sobą, tworzyły długie, prostokątne ściany. Pod liśćmi olbrzymich palm Menewa zobaczył drewnianą budowlę przypominającą swym kształtem wieżyczki drewnianych fortów wznoszonych w puszczach. Zastanawiał się, do czego miały służyć. Nie potrafił jednak znaleźć odpowiedzi.
Ominęli wyrąb i natknęli się na wojskową stadninę koni. Menewa podjął szybką decyzję: zamiast szukać McIntosha, uwikłać się z nim w walkę i później wracać pieszo do fortu z wrogami na karku, postanowił wykorzystać okazję.
- Zlikwidujcie straże - Menewa wskazał wojownikom żołnierzy leniwie przechadzających się w pobliżu wierzchowców.
Poczołgali się jak węże. Wolno płynęły minuty. Pyzaty księżyc wyjrzał spoza chmur. Gdzieś stuknął metal. Zaparskały niespokojnie rumaki. Żołnierz stojący obok strzelistego pnia upadł cicho na ziemię. Później delikatny ćwir świerszcza odezwał się w niedalekich krzewach. Bystre ucho wodza pochwyciło znany sygnał. Wraz z wojownikami podszedł do prowizorycznej zagrody z żerdzi, gdzie stłoczono wierzchowce. Od strony obozu Kriksowie wyłamali drągi, otwierając w ten sposób drogę. Dosiedli rumaków i podpaliwszy kilka pęków suchych traw rzucili je pomiędzy konie. Parskając i rżąc z przerażenia zwierzęta runęły ku przejściu. Płoszone z tyłu okrzykami wojowników gnały prosto na uśpione obozowisko. Żołnierze wyrwani ze snu tętentem kopyt chwytając broń wybiegali z namiotów.
Menewa z oddziałkiem oddalił się od tabunu wierzchowców i zatoczywszy łuk spadł na Amerykanów. Huknęły strzelby. W bladej poświacie gwiazd zalśniły ostrza tomahawków. Indianie strzelając i bijąc przemknęli przez szeregi zaskoczonych Amerykanów. Nie była to łatwa jazda. SiedzieJi na grzbietach bez siodeł i wędzideł, kierując końmi jedynie przy pomocy uścisku nóg i pociągania za grzywę.
W połowie drogi do warowni zaczęto za nimi strzelać. Wtedy na wałach twierdzy sapnęły armaty i pociski z gwizdem tu i tam spadły na przedpole nieprzyjaciela. Wrota fortu rozwarły się szeroko, przyjmując do wnętrza zwycięzców. Radość była wielka, bowiem nikt nie zginął, a wypad zakończył się sukcesem. Zdobyte konie mogły się przydać Murzynom albo posłużyć jako pokarm w wypadku przedłużającego się oblężenia.
- Niech mój brat opisze mi jeszcze raz tę budowlę - poprosił Kos, gdy wódz zakończył relację z wyprawy.
Menewa ponownie przedstawił widziany obraz na porębie. Oczy wszystkich spoczęły z wyczekiwaniem na Ryszardzie.
- Wygląda to na machiny oblężnicze - powiedział w zamyśleniu Kos.
- Cóż to takiego? -- zainteresował się Czarna Strzała.
- W drewnianym wnętrzu tych wież umieszcza się ludzi i podprowadza się je do murów - wyjaśniał Ryszard. - W odpowiednim momencie otwiera się klapę, która opada na grzbiet wału, tworząc pornost... Rozumiecie?
Bob Catala nie rozumiał, ale wodzowie pojęli sens urządzenia.
- Uff! - szepnął Menewa. - Nigdy nie widziałem takiej machiny.
- Przy oblężeniach leśnych fortów są one zbędne - mówił Kos. - Ale tutaj... Nadmorska twierdza jest z kamienia, spalić jej nie można, a wedrzeć się na wały także nie sposób. Chyba że przy pomocy machin.
- Grozi nam niebezpieczeństwo? - Sambo wyraźnie był zaniepokojony.
- Eee... - Ryszard lekceważąco machnął ręką. - Damy sobie radę. Niech wodzowie przygotują ogniste strzały. Gdzieś na placu widziałam smołę. Trzeba ją podgrzać i nasączyć szmaty. Muszą być lepkie i łatwopalne.
W kilka dni później Amerykanie znów zaczęli bombardować warownię. Obrońcy ujrzeli osiem wysokich drewnianych wież ciągniętych przez konie, a za nimi posuwającą się piechotę. Czarni i czerwoni wojownicy czekali na rozkazy Kosa. Wreszcie padła komenda. Kanofiierzy mierzyli do machin, a strzelcy do nieprzyjaciela kryjącego się za drewnianymi konstrukcjami. Machiny mimo obstrzału zbliżały się coraz bardziej. Nagle armatni pocisk trafił w jedną z nich. Runęła z trzaskiem. Pozostałe sunęły naprzód.
- Uwaga! Ogniem! - Głos Ryszarda zawibrował donośnie.
Błysły płomienie zapalonych strzał i szmat. Mignęły nad murem. Upierzone pociski biły w ściany machin. Szmaciane kule płonąc przylepiały się do wież, inne odbiwszy się dymiły na ziemi płosząc konie. Jedna z budowli naszpikowana ognistymi pociskami poczęła płonąć; początkowo nieśmiało, potem coraz gwałtowniej. Podobnie stało się z drugą i trzecią. Ale cztery machiny zdołały dotrzeć pod sam mur.
Armaty wroga umilkły. Drewniane klapy z trzaskiem upadły na obrzeża wałów. Pierwsi żołnierze i czerwonoskórzy wbiegli na pomosty i na skraju muru rozgorzał bój na śmierć i życie. Grzmiały strzelby, siekiery rąbały deski pomostów, z boku Indianie usiłowali podpalić machiny. Pierś w pierś ścierali się z sobą ludzie. Ten i ów rażony kulą lub ciosem staczał się w dół. Jakiś żołnierz podniósł kolbę sztucera do uderzenia, ale już chwyciło go silne ramię Murzyna i obaj spadli na taras, i tu zmagali się w śmiertelnych zapasach. W innym miejscu paru Amerykanów dostawszy się na taras zajadle walczyło z gromadą czarnoskórych. Z wnętrza machin po drabinach pięli się wciąż nowi napastnicy.
Sytuacja stawała się groźna. Obrońcy zdwoili wysiłki. Ogniste szmaty ciskano do środka budowli. Topory cięły z rozmachem. Po obu stronach ginęli ludzie. Wreszcie jeden, potem drugi pomost pękł, tworząc lukę między wałem a wieżą. Po chwili pozostałe machiny spotkał ten sam los. Napastnicy zaczęli pośpiesznie uciekać z wieżyczek, które teraz podpalone bez trudu trzeszczały wysokimi pochodniami ognia.
Na tarasie dogasała walka z pojedynczymi żołnierzami Unii. Trzech poddało się, widząc beznadziejność oporu. Ryszard spojrzał na pobojowisko. Na tarasie i podwórzu wokół oblężniczych machin leżeli polegli i ranni Indianie i Murzyni. Odparty wróg uchodził poza zasięg strzelb. Bob Catala powiedział:
- My zwyciężyć!... - w jego zmęczonej twarzy gościła radość.
- Tak, udało się - odparł bez entuzjazmu Ryszard, zastanawiając się nad dalszym losem zamkniętych w twierdzy ludzi.
Rozpoczął się trzeci tydzień oblężenia. Amerykanie prawie codziennie ostrzeliwali fortecę z armat. Obrońcy milczeli. Łudzili się nadzieją, że już niedługo nadciągnie odsiecz i zmusi przeciwnika do odejścia spod hiszpańskiej twierdzy. Żywność porcjowana oszczędnie mogła wystarczyć im jeszcze na dwa tygodnie. A biorąc pod uwagę konie - na dłużej. Przyzwyczajeni już do huku dział, nic sobie z armat nie robili.
Któregoś dnia pod wieczór Amerykanie znowu zaczęli nękać twierdzę lawiną pocisków. Wybuchy wstrząsały warownią. Menewa, Ryszard Kos i Czarna Strzała wyszli na taras popatrzeć, czy nieprzyjaciel nie przygotowuje nowej niespodzianki. Nic jednak nie wskazywało na szturm. Ot, zwykły obstrzał systematycznie powtarzany od tygodnia.
Pocisk wstrząsnął budynkiem przylegającym do obronnych wałów. Dach i strop zapadły się z trzaskiem, w tumanach kurzu.
- Aby was... - zaklął brzydko Kos spoglądając na zniszczenie.
Ostatecznie nic w tym nie było dziwnego. Wróg taki sobie założył cel: niepokoić obrońców aż do poddania się. A zabudowania? Przecież hiszpańskie. Niszczyli cudze, nie swoje.
Nagle potężna detonacja targnęła powietrzem. Zadygotały warowne mury. Silny podmuch powalił stojących na tarasie. Olbrzymich rozmiarów tuman ognia, dymu, belek i gruzu wytrysnął w niebo i opadał, zasłaniając swą duszącą masą fortyfikację. Drugi wybuch, nieco słabszy, odezwał się gdzieś w głębi i ściana obronnego wału na długości co najmniej trzydziestu paru jardów powaliła się tworząc potworną wyrwę.
Ryszard, podniósłszy się, poprzez kurzawę zobaczył spustoszenie i zadrżał.
- Biegnijcie po ludzi! - krzyknął. - Trzeba naprawiać mur.
Wróg także zdziwiony niezwykłością eksplozji przestał ostrzeliwać twierdzę. Kiedy rozwiał się dym, obrońcy zrozumieli, co się stało. Pocisk trafił w skład prochu i amunicji. Pozbawieni zostali zapasów, a niemożliwością było zreperowanie wielkiej wyrwy w murze.
- To koniec - powiedział Menewa. - Nie utrzymamy twierdzy.
- Nie, bracie.
- Co radzisz, synu? - spytał wódz Seneków.
- Ściągnijcie wszystkich wojowników. Obsadzimy wyrwę. Trzeba dotrwać do nocy i przebić się przez oblężniczy kordon. - Kos analizował coś w myśli, potem dodał: - Przygotujcie mustangi do drogi. Stworzymy dwa oddziały: konny, który odciągnie przeciwnika od rzeki, i pieszy, który spróbuje ujść pogoni bagiennymi brzegami Apalachicola River. Innej możliwości nie widzę.
- Gdyby nas rozproszyli - rzekł Menewa - spotkamy się w wioskach Kriksów nad Cossa lub Tallapoosa River.
- Hugh - zamknął rozmowę Czarna Strzała.
Ledwie wykonali niezbędne czynności i obsadzili rumowisko gruzów, już wojskowa trąbka zagrzewała kawalerię Unii do szarży. W zachodzącym słońcu srebrem zamigotały ostrza wzniesionych szabel. Kanonierzy z murów obrzucili ostatnimi pociskami galopującą konnicę, a przywarci do kamieni obrońcy podnieśli strzelby. Nacierających Amerykanów powitał grad kuł. Strzał huczał za strzałem. Nie wytrzymawszy rażenia zmasowanej na wąskim odcinku broni, skręcili przed ziejącą ogniem barykadą i pomknęli w bok, pozostawiając rannych i zabitych.
Menewa i Kos, odwoławszy Wenonę i Peggy z izby polowego szpitala, usiedli w pokoiku dziewcząt. Na stole skwierczał płomyk kaganka.
- Przynosimy zarówno dobre, jak i złe wieści - zaczął Ryszard. Zwrócił się do O’Neill: - Dla pani radosne.
Dziewczyna podniosła z zainteresowaniem głowę.
- Jakie? - spytała niecierpliwie.
- Wzięliśmy podczas szturmu trzech jeńców. Jeden z nich jest podoficerem. Nazywa się Tex Foster - powiedział Kos. - Twierdzi, że pod warownię przybył White i Bowie, a z nimi John Eaton...
- John!? - krzyknęła, zrywając się z krzesła.
- Yes.
Chciała o coś pytać, ale radość chwyciła ją za krtań. Przyciskając ręce do piersi usiadła z szeroko otwartymi powiekami.
- Nie może pani dłużej być z nami - ciągnął Ryszard - dlatego też proponujemy następujące rozwiązanie... - Widząc, że O’Neill nie odbiera słów, spytał podnosząc głos: - Miss Peggy, pani nie słucha?
- Już, już, mówcie, sir - z trudem otrząsnęła się ze wzruszenia.
- Zostanie pani w twierdzy - mówił Kos. - My ją wkrótce opuścimy. Pani opiece powierzamy ciężko rannych, bo zabrać ich nie sposób. Jutro zjawią się tu żołnierze i Eaton. Jeńców zamknęliśmy w piwnicy, gdzie uwięziony jest Man-tay-o. Pani rzecz, co z nimi uczynicie.
- Yes - szepnęła oszołomiona.
- Kriksowie Menewy i McGillivraya zawsze będą przyjaciółmi Białej Lilii - odezwał się wódz.
- Dzięki.
- Wenona pożegna swą siostrę i przygotuje ekwipunek do drogi - zwrócił się do Indianki wstając.
Dziewczęta zostały same. Po twarzy Peggy płynęły łzy. Cieszyła się, że wreszcie wraca do swoich, i żal jej było rozstać się z czerwonoskórą przyjaciółką, z którą związała ją wojenna pożoga i dziwny przypadek losu.
Noc sprzyjała obrońcom twierdzy. Wzburzone morze z szumem i pluskiem wylewało na brzeg wysokie fale. Ciężkie obłoki zakryły księżyc i gwiazdy. Porywisty wiatr giął i szarpał drzewa, łopotał długimi liśćmi palm i zrywał słabsze gałęzie, tłukł w płótna żołnierskich namiotów i rozrzucał płonące głownie obozowych ognisk. Żołnierze musieli zalać ogień i zadeptać żar.
Pierwsza kolumna Murzynów pod wodzą Samby i Scipia opuściwszy warownię zanurzyła się w zarośla nad rzeką. Szli odważnie. W taką noc nie można było ich ani zauważyć, ani usłyszeć. Nieco później Indianie, dowodzeni przez Menewę, Czarną Strzałę i Ryszarda Kosa i około pięćdziesięciu Murzynów z Bobem Catalą na czele, dosiadłszy wierzchowców, ruszyli ostrożnie pod oblężniczy kordon. Gdy znaleźli się w bezpośredniej bliskości, wznosząc wojenne okrzyki i strzelając, spadli z impetem na wroga. W łomocie kopyt przemknęli przez obozowisko, pozostawiając poza sobą przekleństwa niespodziewanie zaatakowanych. Pędzili co koń wyskoczy aż do puszczy i jej skrajem pocwałowali na północ.
SZCZĘŚCIE I CIERPIENIE
Andrew Jackson wściekał się. W nikłym świetle kaganka gromił oficerów, często używając niecenzuralnych określeń. Czekali milcząco, aż minie gniew generała. Kiedy wreszcie, uspokoiwszy się nieco, zaczął nerwowo chodzić po obszernym namiocie, odezwał się pułkownik Scott:
- Skorzystali ze sprzyjającej nocy, to zwykły wypad...
- Głupstwa prawicie! - przerwał z szyderstwem Jackson. - Wypad! Wprost na żołnierską linię... Bez powrotu do twierdzy...
- Generał ma rację - nieśmiało zaczął Taylor. - Czerwonoskórzy zorientowawszy się, że obrona w obecnej chwili jest niemożliwa, opuścili warownię.
- Jakem White Knee, to zupełnie możliwe - zawołał traper. - W fortecy było prawie tysiąc Murzynów, ale koni niewiele. Czarnuchy nie ulotnili się powietrzem, chyba że za sprawą samego szatana.
Wiatr gwałtowniej załopotał ścianą namiotu. Zakołysał się płomyk kaganka. Generał ponurym spojrzeniem obrzucił swych oficerów i doradców.
- Są tu wyśmienici tropiciele: Sam Houston i Davy Crockett, Jack White i James Bowie, doskonali dowódcy i żołnierze, a niemal pod ich nosem uchodzą niebezpieczni wrogowie Unii... Żeby szlag trafił taką czujność! - Jackson z wysiłkiem stłumił wzbierającą znów falę gniewu. - Pułkowniku Coffee, rozstawcie gęste patrole wokół wyłomu w murze i pod bramą twierdzy, a wy, sir - zwrócił się do Scotta - z traperami i wojownikami Mcintosha przeszukajcie okolicę. Nie wiadomo, co dranie przygotowują poza naszymi plecami.
- Słusznie - poparł ktoś generała.
- Taylor i Hammond zorganizują pogoń za czerwonoskórymi - Jackson rozdzielał zadania. - Noc ciemna, ale tętent kopyt słychać.
Oficerowie i zwiadowcy opuszczali namiot. Generał ruchem ręki zatrzymał Mcintosha. Powiedział:
- Przypuszczam, że Menewa uciekł z fortu.
- Też tak sądzę - odrzekł Metys ponuro. - Ranek odsłoni ślady, pójdę jego tropem.
- Nim uczynicie to, pchnijcie paru sprytnych wojowników do twierdzy. Dzisiaj łatwo mogą dostać się tam przez zwalony mur. Może coś wywęszą.
- Wyślę zwiadowców.
- Zameldujcie o wynikach - rzucił za odchodzącym.
Pozostał sam. Ciężko usiadł przy stoliku, na którym płonęła łojowa lampka. Oparł głowę na rękach, nie mogąc wrócić do równowagi. Ubiegłej nocy nie spał. Teraz znowu niespodziewany atak Indian i bucząca wichura nie pozwoliły na odpoczynek. Słysząc czyjeś kroki podniósł ociężałą głowę. W wejściu pojawił się John Eaton.
- Siadajcie, sir - wskazał mu miejsce naprzeciw siebie. - Ostatnio nie dosypiam i jestem zmęczony. Wybaczcie, że nie wstaję.
- Ależ, generale - Eaton był wyraźnie zażenowany - to ja muszę przeprosić, że nachodzę was nocą.
- I tak nie śpię. Czerwonoskórzy obudzili cały obóz.
- Boję się o Peggy - w głosie Johna dźwięczał szczery niepokój.
- Rozumiem, sir. Rano wyjaśni się wszystko. Wprawdzie wysłałem ludzi, ale nie liczę, aby w taką noc zdołali coś ustalić.
Gawędzili o ważnych i błahych sprawach. Szarzało już, gdy do namiotu wcisnął się McIntosh. Zameldował:
- Zwiadowcy donieśli, że twierdza pusta. Pozostawiono tylko rannych. Generał sięgnął po pas z szablą i spytał:
- Nie kryje się w tym podstęp?
- Nie, sir.
- Naprawdę nie ma w twierdzy nikogo? - głos Batona łamał się z rozpaczy.
- Chyba jest wasza squaw, opiekuje się rannymi, ale nie jestem pewny.
Jackson uchyliwszy zasłonę namiotu krzyknął do wartownika:
- Alarm!
Dźwięk wojskowej trąbki poderwał żołnierzy. Zaroiło się w obozowisku. Do generała podbiegł Van Moore.
- Wkroczycie do twierdzy, poruczniku - rozkazał Jackson. - Wszystkich spotkanych tam ludzi aresztować.
- Ale nie O’Neill - zawołał John.
- Idźcie z Moore’em. Tak będzie najlepiej - poradził generał.
Ze sztucerami gotowymi do strzału weszli przez rumowisko gruzów. Budzący się świt odsłaniał pustkę, zryty pociskami dziedziniec, zrujnowane sklepienia domów, zburzone zabudowania i leżące zwłoki czarnych obrońców, skrzypiące w podmuchach wichru, szeroko pootwierane okna...
- Tam są ranni - wskazał indiański przewodnik.
Podeszli i ostrożnie uchylili drzwi. Eaton zajrzał. Krew uderzyła mu do twarzy. Nie mógł się ruszyć. Wśród spoczywających na podłodze Murzynów stała dziewczyna: blada i smutna, z sińcami wokół oczu.
- O, Peggy! - krzyknął, nie panując nad sobą.
Drgnęła, po chwili wahania podbiegła i zarzucając mu ramiona na szyję, wybuchneła płaczem. Tulił ją, mówiąc słowa pociechy.
- Myślałam, że zapomniałeś - szepnęła przez łzy.
- Jak mogłaś wątpić? - mocniej przygarnął ją do piersi.
Moore postawiwszy paru wartowników przy rannych odszedł penetrować warownię. Któryś z żołnierzy otworzył piwnicę i wyciągnął z niej więźniów. Pod eskortą odprowadzono ich do Jacksona.
W kilka minut później Peggy siedziała w namiocie Batona. Rozmawiali chaotycznie, zasypując się pytaniami.
- Co się dzieje z ojcem i matką? Żyją? - niecierpliwiła się dziewczyna.
- Uspokój się, miła - mówił John. - Oboje są zdrowi. Wymieniliśmy ich za naszych jeńców.
- Są w Mims?
- Nie. Wprawdzie osiedle już odbudowano po tamtym pożarze, ale dla twych rodziców znalazłem bezpieczeniejsze miejsce. W Waszyngtonie.
- Aż tam?
- Yes. Ojciec przy mojej pomocy otworzył jeden z najwspanialszych szynków. Matka mu pomaga. Rozpaczają tylko za zaginioną córką...
- Wyobrażam sobie.
- Obiecałem im, że cię odnajdę, i oto jesteśmy razem.
Uśmiechając się czule, szepnęła:
- Jesteś dobry.
- Bo cię kocham. A ty?
- Też... - opuściła spłonioną twarz.
- Teraz już nikt nas nie rozdzieli.
- Naprawdę? - w głosie jej zabrzmiała kokieteria.
- Pobierzemy się.
- Jesteś bogaty, John - spoważniała nagle - a ja...
- To nie ma znaczenia - odparł z uśmiechem. - Jestem przecież demokratą.
- Ach, tak. Mówiłeś mi o tym w Mims.
Andrew Jackson uderzył pięścią w stół.
- Jak to się stało?! - krzyczał - że prawie tysiąc czarnych buntowników pieszo ucieka z twierdzy pod nosem moich wojsk. Pytam, którędy?
- Prawdopodobnie bagiennymi zaroślami nad rzeką - odparł Davy Crockett.
- Jak to prawdopodobnie? Frunęli powietrzem? - powiódł gniewnym wzrokiem po siedzącym sztabie.
- Nocna wichura zatarła ślady. Nie pomoże tu najlepszy tropiciel - odezwał się Houston. - Innej drogi ucieczki nie mieli.
- Daleko nie zaszli. Pułkowniku Brown, z porucznikiem Moore’em poprowadzicie pościg. Na postronkach macie mi przywieść tutaj tę czarną zgraję.
- Tak jest, generale! - wyprężyli się oficerowie.
- Kapitan Taylor i McIntosh spróbują ustalić kierunek ucieczki Indian. Pośpieszcie się. Za dwa dni muszę mieć tu zbiegów.
Oficerowie opuścili naradę.
- Wam, Gadsen - generał zwrócił się do porucznika - powierzam funkcję dowódcy twierdzy. Obsadzicie warow,nię ludźmi i natychmiast zamurujecie tę wyrwę. Na baszcie niech zawiśnie flaga Unii. Od dziś fort Negro należy do nas, panowie.
Z aprobatą przyjęli oświadczenie generała.
- Wojsko przygotować do drogi. Wkrótce wyruszymy: jedni w głąb Florydy, drudzy śladami Menewy. - Podniósł się uspokojony. - Możecie odejść do swych obowiązków.
U schyłku następnego dnia wróciły oddziały przetrząsające bagienne brzegi Apalachicola River i przywlokły kilkunastu czarnych niewolników, którzy, zgubiwszy się nocą wśród szuwarów, na własną rękę próbowali ucieczki. Zamknięto ich w twierdzy. Na polecenie Jacksona jednego z Murzynów poddano badaniom. Nie. wytrzymał tortur i ujawnił, że mieli spotkać się w wioskach Kriksów nad Coosa River.
Kiedy Taylor i McIntosh wrócili, nie ustaliwszy kierunku ucieczki Indian, generał machnął bez gniewu ręką, mówiąc:
- Wiem, dokąd pojechali. Szykujcie się do drogi.
Eaton korzystając z uprzejmości Jacksona otrzymał oddział dragonów jako eskortę i nająwszy White’a i Bowiego za przewodników, postanowił wyruszyć z O’Neill do portu Mobile, skąd mieli statkiem popłynąć do Waszyngtonu. Podróż poprzez sawanny, puszcze i pasmo Gór Błękitnych była zbyt uciążliwa, a przede wszystkim niebezpieczna. Pożegnawszy i”1 oficerów i żołnierzy, z którymi się zaprzyjaźnił, dosiadł wierzchowca. Kiedy kawalkada mijała obozowisko, Peggy wyciągając rękę zawołała:
- Patrz, John, tam jest Man-tay-o!
Eaton pobiegł wzrokiem we wskazanym kierunku. Rzeczywiście. Obok McIntosha stał Indianin o zeszpeconej twarzy i złożywszy dłoń na piersi, zdawało się, milcząco żegnał odjeżdżającą.
- Ten koło Metysa?
- Yes.
- Gdyby cię skrzywdził, miła - Eaton odwrócił się do O’Neill - zapłaciłby życiem. Ale skoro jesteś zdrowa i cała, wobec tego zapomnijmy. Wcześniej czy później zginie. Oni wszyscy skazani są na zagładę.
Kłusując objeżdżali warownię. Peggy nagle zdarła konia i z pobladłą twarzą patrzyła na wieżyczkę twierdzy, skąd obserwowała z Wenoną morze, a teraz flanki tej baszty obwieszone były ciałami.
- John, co się stało? - spytała nienaturalnym głosem.
Eaton przygryzł wargi. Siląc się na spokój, odparł:
- Nic, kochanie. Generał ukarał zbuntowanych Murzynów...
- Kazał ich powiesić?
- Tak.
- Nawet rannych?
- Jedźmy, czeka nas daleka droga.
Peggy opuściła głowę. Nie mogła zrozumieć okrucieństwa plantatorów Południa.
Andrew Jackson powierzył dowództwo nad częścią swej armii generałowi Aaronowi Burrowi, polecając mu pod pozorem poszukiwania zbiegłych niewolników zajmować hiszpańskie forty i osiedla. Przewodnikiem po bezdrożach Florydy został Davy Crockett. Sam generał z pozostałym wojskiem skierował się na północ, gdzie leżały kriksańskie wioski Menewy.
Marsz był daleki. Wiódł przez dziewicze sawanny nie tknięte ostrzem pługa, przez rozśpiewane ptactwem i szumiące bory, poprzez koryta rzek i strumieni, by wreszcie w pobliżu ujścia Coosa do Alabamy River skończyć się dłuższym odpoczynkiem.
Okolica była przepiękna. Malownicze wzgórza pokryte lasami ciągnęły się aż do potężnych masywów Appalachów rysujących się na północo-wschodzie. W głębokich dolinach płynęły bystre rzeki. Ze skalistych zboczy wytryskiwały kryształowo czyste źródła dające początek burzliwym potokom pełnym złocistosrebrnych ryb. Lasy roiły się od zwierza.
Sam Houston i William McIntosh, jako znawcy terenu, z kilkoma ludźmi wyruszyli na przeszpiegi. Natomiast wojsko odpoczywało i czekając na ich powrót skracało sobie czas łowieniem ryb, chwytaniem w sidła ptaków i zwierząt (generał zabronił strzelania, aby nie zdradzić miejsca pobytu) i snuciem przy wieczornych ogniskach przedziwnych opowiadań.
Któregoś dnia wrócili zwiadowcy, przynosząc wieści, że w wiosce nad górnym biegiem Coosa River znajduje się Bob Catala z garstką Murzynów i niewielka grupa indiańskich wojowników, nie licząc dzieci, kobiet i starców, a nad Tallapoosa River odpoczywa Menewa z zastępami zbrojnych. Podobno ściągają tam wojownicy z okolicznych szczepów i rodów, bo wódz przygotowuje się do nowej wyprawy przeciw Unii.
Jackson długo układał plan uderzenia. Rozumiał, że przegrać mu nie wolno, bo inaczej wojna będzie przeciągać się dalej, a czas był najwyższy, by rozgromić indiańskie siły i zmusić wodzów do posłuszeństwa. To jeden z podstawowych warunków dokonania aneksji Florydy i otwarcia osadnikom drogi na Południe.
- Panowie - mówił pewnym siebie głosem - musimy zrealizować hasło „czerwonej pałki”. Nie wolno nam popełnić błędu. Oświadczam, że za wybitne zasługi w bitwach czekają was wysokie nagrody. Jestem upoważniony przez prezydenta Unii do awansowania nawet do stopni generałów. Okażę się hojny, jeśli nie zawiedziecie mych nadziei. - Zrobił dłuższą przerwę, aby mogli dobrze uzmysłowić sobie znaczenie jego słów, potem instruował dalej: - McIntosh poprowadzi mnie nad Tallapoosa River, natomiast pułkownik Scott i Coffee, kapitanowie Taylor i Hammond, porucznik Moore, zwiadowca Houston i trzystu dragonów uda się nad Coosa. Musicie schwytać Boba Catalę, a wieś zdziesiątkować. Po wykonaniu zadania spotkamy się w tym miejscu. Zgoda, panowie?
- Well.
- Wyruszajcie dzisiaj, ja jutro. W razie nieprzewidzianego zagrożenia wysyłamy do siebie gońców.
Sam Houston, Zachary Taylor i Van Moore prowadzili jazdę. Dwaj pułkownicy jechali w środku kolumny, a na tyłach czuwał Pat Hammond. Posuwali się ostrożnie. Górzysty teren utrudniał drogę. Trzeba było zachowywać absolutną ciszę.
Po kilku dniach podróży Houston zatrzymał jeźdźców. O pół mili przed nimi znajdował się cel ich wyprawy. Bez rozniecania ogni przetrwali noc i wczesnym brzaskiem rozdzieleni na grupy podeszli do wsi z dwóch stron, następnie rozwijając szeregi otoczyli śpiącą jeszcze osadę.
Hammond i Houston z kilkoma żołnierzami wychynęli z leśnych zarośli, kierując się do wsi. Zostali dostrzeżeni, bo chłopcy rozbiegli się po wigwamach. Z chat poczęły wyglądać wystraszone twarze kobiet. Naprzeciw białych wyszła uzbrojona gromada wojowników prowadzonych przez i krępego mężczyznę z piórem orła w czuprynie. Zatrzymawszy się w pewnej odległości, czerwonoskóry odezwał się z wyraźną niechęcią:
- Czego Miczi-malsa szukają u Kriksów?
Hammond, bacznie rozglądając się wokoło, odparł:
- Witam czerwonych braci. Szukamy zbiegłych niewolników.
- Nie ma ich tutaj.
- Mój brat kłamie. Są u was.
Ciemne źrenice Indianina zadrgały. Twarz pozostała bez wyrazu. Odrzekł spokojnie:
- Jeśli Miczi-malsa potrzebują pożywienia, wigwam Orlego Pióra stoi l otworem, jeśli chcą ugasić pragnienie, squaw przyniesie klonowy napój...
- Nie przyszliśmy tu jeść - szorstko przerwał kapitan. - Ukrywacie Boba Catalę. Musicie wydać go w nasze ręce wraz z towarzyszącymi mu niewolnikami. Wtedy odjedziemy.
Orle Pióro odparł z godnością:
- Wszyscy ludzie są wolni, Catala też.
- To buntownik.
- Jest gościem podobnie jak Miczi-malsa - usiłował wyjaśnić czerwonoskóry. - Gdy opuści wieś Kriksów, blade twarze mogą go ująć. Teraz chroni go święte prawo gościnności.
- Bredzisz! - Hammond zaczął się denerwować.
- Orle Pióro mówi prawdę.
- Jesteś naczelnikiem tego osiedla?
- Zastępcą.
- Gdzie wódz?
- Tam! - Indianin wskazał lasy na wzgórzach.
- Jeśli nie oddacie Murzynów, zniszczymy całą wieś.
- Nasi ludzie nie uczynili nic złego.
- Jesteście wrogami Unii.
- Nikt nie usiłuje atakować Miczi-malsa - odrzekł Orle Pióro. - Odejdźcie w pokoju.
Hammond syknął:
- Pożałujecie, czerwone psy!
Amerykanie cofali się z bronią gotową do strzału. Kiedy znaleźli się na skraju wioski, zabrzmiała wojskowa trąbka. Dragoni wynurzyli się z lasu, wolno zjeżdżając ku indiańskim wigwamom. Czerwonoskórzy zorientowali się, że zostali otoczeni. Bob Catala wyjrzawszy z chaty też zrozumiał, na co się zanosi. Zgromadził kilku swoich towarzyszy i przemknąwszy między wigwamami zaatakował żołnierzy. Chciał przebić się do puszczy.
Pułkownik Coffee zauważył manewr Murzynów i zagrodził im drogę. Na granicy wioski zahuczały sztucery. Zgrzytnęły szable. Tu i tam dogorywali czarni powstańcy. Catalę oszczędzano. Otoczony zwartym kręgiem wojska bronił się kolbą strzelby. Ugodził śmiertelnie dwóch napastników i nagle otrzymawszy cios w tył głowy, runął na stratowaną trawę. Powleczono nieprzytomnego w głąb lasu, gdzie skrępowany powrozami legł pod silną strażą.
Kriksowie nie podjęli walki, rozumiejąc jej beznadziejność. W wiosce było zaledwie około sześćdziesięciu wojowników. Nie mogli stawić oporu uzbrojonym po zęby Amerykanom. Orle Pióro lękał się o życie kobiet i dzieci. Podniósł do góry otwartą dłoń, dając w ten sposób znak pokojowych intencji.
Biali wkroczyli już na dobre do wioski. Porucznik Moore wstrzymał zaniepokojonego wierzchowca w pobliżu jakiegoś wigwamu, przed którym siedziała samotna kobieta. W napiętej atmosferze wyczekiwano, kto pierwszy zacznie.
Nagle malutki, może czteroletni, chłopiec wyskoczył spośród chat i pobiegł w stronę Moore’a. Bose stopy bezszelestnie śmigały po wilgotnej od porannej rosy ziemi. Wymijał właśnie porucznika wołając: „mamo!”, gdy Moore podniósł szablę i ciął malca. Chłopiec zatoczył się, zdołał dobiec do Indianki i krwawiąc padł u jej nóg.
Kobieta zawyła z rozpaczy. Błyskawicznie chwyciła wiszący na ścianie chaty łuk. Zabrzęczała cięciwa. Długi pocisk ugodził w lewą pierś porucznika. Moore pochylił się ku tyłowi, wypuścił broń i runął z siodła. Niemal równocześnie zadudnił huk strzelb. Indianka przeszyta kulami zastygła obok konającego dziecka.
Amerykanie ze wściekłym impetem zaatakowali czerwonoskórych. Rozpętał się nierówny bój. Ktoś podłożył ogień pod wigwamy. Zapłonęły jak pochodnie.
Wrócili do obozowiska uszczęśliwieni łatwo odniesionym zwycięstwem. Oprócz Boba Catali przywlekli kilku schwytanych Murzynów i Indian, znoszących z godnością drwiny i obelgi.
Winfield Scott i Pat Hammond z połową dragonów, prowadzeni przez Houstona, pośpieszyli wzmocnić siły generała, który być może gdzieś nad Tallapoosa River toczył w tej chwili bitwę z dużym zgrupowaniem Kriksów. Jak bowiem zeznał jeden z jeńców, w wiosce Menewy przebywało ponad dwa tysiące nieźle uzbrojonych wojowników.
Coffeemu i Taylorowi wypadło z częścią żołnierzy czuwać nad jeńcami i cierpliwie czekać na powrót Jacksona. Dlatego rozglądali się za dogodnym miejscem na obóz. Z dziesięciu wysepek rozrzuconych po szerokim korycie Coosa wybrali jedną. Odcięci wodą od lądu czuli się bezpiecznie. Dla zabicia czasu postanowiono zbudować fort. Strzelistych pni tu nie brakło. Oczyszczone z gałęzi i kory stanowiły doskonały budulec. Głęboko wkopane w grunt i zespolone z sobą drewnianymi klinami tworzyły grube ściany, zdolne oprzeć się indiańskim strzałom i kulom sztucerów. Wznosili obszerny blokhauz dla żołnierzy, stajnię, budynek gospodarczy i palisadę.
Praca szła szybko. Chcieli Jacksonowi zrobić niespodziankę i uczcić w ten sposób wojenne sukcesy. Gdy zapadał zmierzch, dowcipkując jedli kolację i .długo w noc snuli opowiadania.
Któregoś wieczoru Taylor zagadnął siedzącego na uboczu żołnierza:
- Co z wami, Rod? Chorzy jesteście? Nietęgo wyglądacie.
- Nie, sir - zagadnięty podniósł się służbiście.
- Siadajcie - kapitan wygodnie wyciągnął się na leśnej ściółce. - Coś was dręczy, widzę to od paru dni.
- Ee... - Rod machnął ręką.
- Ulżyjcie sobie. Własnymi kłopotami dobrze podzielić się z przyjacielem...
- To prawda.
- Więc?
- Nic szczególnego, kapitanie - żołnierz przeniósł spojrzenie na zamazane mrokiem krzewy. - Nie mogę zapomnieć chłopca ciętego szablą przez Moore’a.
- Tym się przejmujecie? - Taylor był zaskoczony.
- Yes.
- To czerwonoskóry.
- Dziecko przecież...
- Porucznika wam nie żal? Zmarł od tej przeklętej strzały.
Rod milczał.
- Aby Unia mogła się rozwijać i potężnieć, Indianie muszą zginąć - tłumaczył Zachary Taylor. - Na to nie ma rady.
- Takie jest wasze,zdanie, sir? - Rod pokiwał z powątpiewaniem głową. - Murzyni zostaną powieszeni jak tamci z twierdzy. Czy oni swoją śmiercią też sprawią, że Unia będzie silniejsza?
- Ależ to buntownicy! - żachnął się kapitan. - Co wam przychodzi do głowy?! Strzeżcie się, to niebezpieczne...
- Czy dlatego, że szczęście jednych musi być okupione cierpieniem dnjgich? - pytanie zabrzmiało jak wyrzut sumienia.
- Hmm... - mruknął kapitan, zastanawiając się nad treścią usłyszanego zdania.
Znakomity znawca puszczy Sam Houston bez trudu prowadził dragonów Winfielda Scotta. Trop pozostawiony przez wojsko Jacksona był wyraźny. Generał leśnymi bezdrożami posuwał się wolno, transportując dwa działa i furgony z amunicją. Stratowany pas runa leśnego dokładnie wskazywał kierunek marszu.
Scott i Hammond liczyli, że zdążą dotrzeć do celu w odpowiednim czasie. Nie napotykając na żadne przeszkody, jechali codziennie aż do zapadnięcia zupełnych ciemności. Wczesnym świtaniem po zwinięciu biwaku śpieszyli dalej. W upalne południe, wjechawszy na lesiste wzgórze łagodnym zboczem schodzące ku dolinie Tallapoosa, niespodziewanie usłyszeli daleki grzmot armat. Generał, Jackson toczył bitwę. Scott zwiększył czujność. Rozesłał na wszystkie strony zwiadowców. Ostrożnie schodzili ku rzece.
NAD TALLAPOOSA RIVER
Kriksowie i Murzyni uchodząc spod fortu Negro szczęśliwie dotarli do osiedla nad Tallapoosa River. Już w drodze od przypadkowo spotkanych czerwonoskórych dowiedzieli się o zawarciu przez Unię pokoju z większością indiańskich plemion. Menewa był rozgoryczony. Brak międzyplemiennej jedności niweczył dalekosiężne plany światłych naczelników. Czarny Jastrząb i Took-suh ze swoimi wojownikami odeszli napółnoc - do kraju ojców, Szoktawowie, Czikasawowie i część Czirokezów zakopali topory wojny. Wśród Kriksów też następował powolny rozłam. Federacja Pięciu Cywilizowanych Plemion Południa zaczęła się rozpadać. Jeszcze potężni Seminolowie pod dowództwem Weatherforda, Kriksowie Króla Królów i niektóre szczepy Czirokezów, podporządkowane Sekwoi, nie zrezygnowały z walki. Menewa łudził się nadzieją, że sytuacja odwróci się na korzyść czerwonoskórych, gdy Hiszpanie, otrząsnąwszy się z letargu, wystąpią zbrojnie w obronie Florydy. Ryszardowi i Czarnej Strzale pesymistycznie rysowała się przyszłość. Mimo to postanowili wytrwać do końca.
W trzecim tygodniu biwakowania z Tukhabatchee przyjechali zdrożeni Senekowie z paru setkami Kriksów. Czarna Strzała ucieszył się widokiem swych wojowników, których zostawił w Jaskini Lwa, wyruszając w pościg za McIntoshem. Menewa też był zadowolony, bo jego armia znacznie się wzmocniła. Jedynie Wenona posmutniała, bo jej ojciec, sędziwy szaman, nie przybył nad Tallapoosa, gdyż zapadł na zdrowiu. Zamknięty w Domu Tajemnic - jak opowiardał jeden z wojowników - rozmyślał, leżąc na posłaniu ze skór bizonich.
Menewa najczęściej przebywał z Wenona. Zamierzał założyć rodzinę i marzył o cichym szczęściu we dwoje.
- Kiedy ta wojna się skończy? - spytała dziewczyna, zaglądając w ciemne źrenice Menewy. - Tak bardzo chciałbym, żebyje krwawe historie były za nami...
- Ja też - odparł w zamyśleniu - choć zaczynam wątpić, czy kiedykolwiek ludzie potrafią wzajemnie się zrozumieć. Nie ma jedności, wśród plemion, więc nie może być zgody między białymi i czerwonymi. Om i my to ogień i woda. Oni to płomień, który my usiłujemy bezskutecznie ugasić...
- Warto wobec tego walczyć?
- Musimy, inaczej ogień strawi nas wszystkich, a do tego dopuścić nie wolno.
- Nabash-cisa przemawia ustami Menewy - szepnęła zastanawiając się na głębią usłyszanych słów.
W drzwiach pojawił się wojownik. Wódz Kriksów, zauważywszy jego wyczekującą postawę, powiedział:
- Widzę, że brat mój przynosi pilne wieści.
- Ugh.
- Menewa słucha - wskazał przybyłemu miejsce naprzeciwko siebie.
Wojownik zbliżył się, ale nie usiadł.
- Miczi-malsa ciągną ze strzelbami na kołach - zameldował. - Są na wzgórzu Karibu.
- Ilu?
- Dużo, bardzo dużo...
- Liczby nie znasz?
- Nie.
- Tropiciele krążą wokół Miczi-malsa?
- Tak.
- Pochwyćcie jeńca i meldujcie o- ruchach nieprzyjaciela.
Wojownik opuścił wigwam.
- Znowu poleje się krew - szepnęła ze smutkiem Wenona.
Menewa nie odpowiedział. Wyjrzawszy przed chatę, polecił czuwającemu tu wojownikowi zwołać starszyznę. Usiadł przy ognisku zamyślony. Zdawało się, że nie zauważa siadających w wigwamie wodzów. Minęło sporo czasu, nim zaczął:
- Miczi-malsa są już na wzgórzu Karibu, zdążają tutaj... Prowadzą armaty.
- To pewne? - spytał Kos.
- Doniósł przed chwilą zwiadowca.
- Kto dowodzi Amerykanami?
- Weźmiemy jeńca, wtedy poznamy szczegóły.
Zaczęli zastanawiać się nad własnym położeniem. Wzgójze Karibu leżało niedaleko. Nieprzyjaciel mógł dotrzeć do wioski jeszcze dzisiaj lub jutro.
- Nie znamy sił przeciwnika - mówił Ryszard - dlatego trudno planować walkę. Proponuję podjąć następujące kroki: wyprowadzić w niedostępne rejony puszczy dzieci, kobiety i starców. Silny oddział wojowników przerzucić na drugą stronę rzeki, by w odpowiednim momencie mógł przyjść z pomocą lub zagrodzić drogę wrogowi idącemu na nasze tyły. Trzeba to zrobić jak najszybciej.
- Podzielam zdanie Czerwonego Serca - poparł Ryszarda Czarna Strzała.
- Parę dni temu Bob Catala odszedł do wioski nad Coosa River - przypomniał Menewa. - Trzeba wysłać tam gońca z wiadomością o Długich Nożach.
- Słusznie - przyznał Ryszard. - Amerykanie mogą równocześnie uderzyć na obie wioski.
- Większość wojowników z Coosa jest z nami - zauważył młody kriksański ‘wódz, Sępie Oko. - Musimy wzmocnić siły Orlego Pióra i Boba Catali.
- Odgadywacz Ścieżek weźmie pięćdziesięciu wojowników i natychmiast pośpieszy nad Coosa River - rozkazał Menewa. - Może zdołacie dotrzeć na czas...
-: Ugh - odparł Odgadywacz Ścieżek opuszczając krąg starszyzny.
- A Sępie Oko zaprowadzi dzieci i kobiety do lasu - ciągnął wódz. - Gdy zapadnie zmrok, z oddziałem wojowników przeprawi się na drugi brzeg Tallapoosa. Hugh.
Miało się pod wieczór, gdy zwiadowcy przyprowadzili jeńca. Wepchnięty do wigwamu stał z pobladłym obliczem, ze związanymi wzdłuż tułowia rękoma. Wodzowie długo spoglądali na wystraszonego żołnierza, nim odezwał się Menewa:
- Darujemy bladej twarzy życie, jeśli odpowie na pytania. - Zrobił krótką przerwę i spytał: - Kto dowodzi Miczi-malsa?
- Generał Jackson.
- Dokąd idziecie?
Żołnierz wzruszył ramionami., Ryszard podszedłszy doń rozciął rzemienie. Rzekł przyjaźnie:
- Usiądźcie, sir, i porozmawiajmy rozsądnie. Nie jesteśmy wrogo usposobieni do was. Chcemy jedynie wiedzieć, czy zmierzacie przeciwko nam.
Amerykanin, wyprostowawszy zdfętwiałe ramiona, uspokoił się nieco i spytał:
- Jesteście, mister, Czerwonym Sercem?
- Zgadliście.
- Co ze mną uczynicie?
- Nic. Jeśli generał ominie wieś, po kilku dniach zostaniecie uwolnieni.
- A jeśli Jackson stanie pod wioską?
- To będzie zależało od was. Menewa daruje wam życie, gdy odpowiecie na pytania.
- Domagacie się zdrady?
- Wiadomości możemy wydrzeć wam przemocą, ale nie chcemy jej stosować.
- Pytajcie, odpowiem, jeśli uznam pytania za nieszkodliwe.
- Kto z oficerów jest z Jacksonem?
- Ci, których poznaliście pod fortem Negro.
- Przyszliście naszym tropem?
- Tak.
- McIntosh jest z Długimi Nożami? - syptał Menewa.
- Oczywiście.
- Chcecie zaatakować wieś?
- Może. ‘ - Przecież Unia zawarła pokój z Indianami - z naciskiem powiedział Kos.
- Ale nie z wami.
- Ilu żołnierzy liczy armia Jacksona? - spytał Czarna Strzała.
Żołnierz nie odpowiedział, zwrócił się do Ryszarda:
- Nie męczcie mnie dłużej, sir, nie powiem więcej ani słowa.
- Zwiążcie go i zamknijcie pod strażą -.rzekł Menewa wojownikom. - Rada Starszych zadecyduje o losie jeńca.
Dzieci i kobiety opuściwszy wieś skryły się w bagnach nad Martin Lakę, do którego wlewała swe wody Tallapoosa River. Sepie Oko zapadł gdzieś w puszczy. W obozowisku Kriksów, ciągnącym się wąskim pasem wzdłuż rzeki, wrzała gorączkowa praca. Pod kierunkiem Kosa kopano w piaszczystym wybrzeżu strzeleckie rowy osłaniano je ziemną skarpą i konarami pośpiesznie ściętych drzew.
Rankiem armia Jacksona podeszła na slsraj zarośli, łukiem zamykając wieś. Na flankach ustawiono armaty. W ten sposób można było skutecznie razić cały teren między korytem rzeki a zboczem doliny, na którym wśród krzewów i drzew przyczaili się Amerykanie.
Menewa w otoczeniu naczelników obserwował leśne wzgórze.
- Są w lepszej niż my sytuacji - powiedział. - Mają dobre pole widzenia.
- ... i obstrzału - dokończył Kos.
- Długo nie utrzymamy wsi - zauważył wódz Seneków.
- Wystarczy godzina, dwie... Potem pozorowana ucieczka za rzekę. Gdy nieprzyjaciel, ścigając nas, zejdzie w dolinę, zamkniemy go pierścieniem... Moi bracia pamiętają swoje zadania? - przypominał wódz.
- Jeśli nie zajdą nieprzewidziane okoliczności, zniszczymy wojska generała Jacksona - mówił Ryszard, lustrując przez lunetę las. - Uwaga! Chyba zaczynają.
Zadudniły działa. Przypadli do ziemi. Pociski wybuchały wznosząc pióropusze dymu. Wojownicy wtuleni w strzeleckie rowy spokojnie patrzyli na gigantyczne eksplozje. Kanonada trwała. Echo niosło huk w głąb borów. Las opustoszał z ptaków i zwierząt. Zgasły śpiewy i pogwizdywania. Indiański obóz zasnuły dymy i gryzący zapach prochu.
Kos wychylił głowę nad barykadę. Trącił Menewę wskazując ręką zbocze doliny.
- Spójrz, jacy ciekawi skutków armatniej strzelaniny.
Wódz Kriksów uśmiechnął się chwytając za sztucer.
- Zaraz poznają strzelbę Menewy - odrzekł, przykładając broń do ramienia. Strzał utonął w armatnim huku. Nieostrożny żołnierz znikł w zieleni krzewów.
Ryszard wypatrzył innego Amerykanina. Błyskawicznie wycelował. Nacisnął spust. Człowiek zamachał rozpaczliwie rękoma i padł. Najlepszy łucznik Kriksów, Długa Cięciwa, zauważywszy strzeleckie popisy wodzów, też ukląkł na skarpie i nagiął łuk. Chwilę wyszukiwał celu, potem bez pośpiechu uniósł broń i wypuścił strzałę. Trafiony żołnierz staczał się po stromym w tym miejscu zboczu. Armaty dudnimy dalej. Z kilku zburzonych wigwamów sterczały nagie żerdzie. Na krańcu wsi zapalona wybuchem płonęła chata. Ktoś wskoczył do rowu obok Menewy. Wódz odwrócił się i ze zdumieniem ujrzał Wenonę.
- Nie poszłaś nad Jezioro Jaskółek? - zawołał gniewnie. - Chcesz zginąć?
- Chcę być z tobą - szepnęła. - W bagnach nad Martin Lakę nie mogłabym ci pomóc.
- Bitwy nie dla squaw. Czy tego nie rozumiesz?
Już miała cośv odpowiedzieć, ale przeraźliwie gwiżdżąc nadlatywał pocisk. Menewa chwycił dziewczynę wpół i przygniótł do dna rowu. Tuż za nimi ziemia stęknęła od eksplozji. Na skulonych ludzi sypały się grudy i piach.Dławiący dym okrył barykadę.
Gdy wiatr rozwiał kłębiącą się kurzawę, Menewa spojrzał wokoło. Nikt nie zginął. Uśmiechnął się do Wenony.
- Bądź przy mnie. Później ukryjesz się w puszczy za rzeką - mówił, ale nie bardzo go słyszała, bo słowa głuszyły detonacje.
Po godzinnym bombardowaniu ucichły armaty. Zbocze zaroiłp się od napastników. Gęsto strzelając i kryjąc się w zaroślach schodzili w dolinę. Indiański szaniec ożył iskrami ogników. Kule i strzały biły w atakujących. Grzechot sztucerów roznosiło echo po zalesionych wzgórzach.
Jackson widząc że atak w paru miejscach załamuje się, polecił odwołać szturm. Zagrała trąbka. Żołnierze zawrócili.
Po krótkiej ciszy znowu ryknęły armaty.
- Przed nami czerwonoskórzy - zwiadowca zameldował pułkownikowi Scottowi jadącemu na czele wojska.,- Houston prosił, sir, o zatrzymanie pochodu i absolutną ciszę.
- To wojownicy Menewy?
- Prawdopodobnie. Są z tej strony rzeki.
- Wieś na tamtym brzegu? - pułkownik pytająco patrzył na zwiadowcę.
- Yes. Houston bada sytuację, sir - wyjaśniał żołnierz. - Trzeba zaczekać do jego powrotu.
- Kapitanie Hammond - Scott zwrócił się do oficera -zarządzam postój. Broń w pogotowiu i całkowite milczenie.
- Rozkaz, pułkowniku!
Żołnierze, nie zsiadając z koni, ze sztucerami w rękach, ukryci w zaroślach, słuchali kanonady dział. Wlokły się minuty. Rosło nerwowe napięcie, zwłaszcza że mimo ostrożności czasami zaparskał koń, uderzyły o ziemię kopyta, zachrzęściła uprząż lub nieopatrznie zadzwonił metal.
Przed Winfieldem Scottem zupełnie nieoczekiwanie wychynął z listowia Houston.
- Chodzicie jak duch - sarknął zaskoczony pułkownik.
- Wychował mnie przecież Ulateka. - Uśmiechnął się Sam. - W leśnym jarze znajdują się czerwoni - zaczai meldunek. - Mają pewnie wykonać jakieś zadanie. Za rzeką Jackson ostrzeliwuje okópanych Kriksów.
- Okopanych? - zdziwił się Scott.
- Tak. Wznieśli barykadę z rowem strzeleckim.
- Co proponujecie? - spytał Hammond.
- Kriksami w jarze dowodzi niedoświadczony, choć rozumny wódz, Trochę pyszałek. To Sępie Oko - mówił Houston. - Trzeba rozprawić się z jego wojownikami.
- Słusznie: Wtedy można by obsadzić brzeg Tallapoosa River i wziąć czerwonych w ogień z dwóch stron.
- Menewa zorientuje się, słysząc walkę na swoich tyłach - odezwał się Hammond.
- A gdyby tak zaskoczyć czerwonoskórych? - odrzekł w zamyśleniu Houston.
- Jak? - zainteresował się pułkownik.
- Pieszo otoczyć jar - snuł projekt Sam. - Przy zachowaniu ciszy i odrobinie szczęścia manewr może się udać. Warto spróbować. Straże czuwające nad bezpieczeństwem Indian w rozpadlinie zlikwidowałem. W ostateczności dojdzie do strzelaniny.
- Prowadźcie, mister - podjął szybką decyzję Scott. - Przy wierzchowcach zostanie paru żołnierzy, reszta z nami.
Przemykali się wśród zarośli jak koty. Huk armat głuszył drobne szelesty, co ułatwiało podchodzenie. Wolno, bardzo wolno okrążali jar. Minęło sporo czaru, nim dwa szeregi zetknęły się ze sobą zamykając kordonem leśną rozpadlinę.
- Wezwijcie ich, Houston, do poddania się - powiedział pułkownik do Sama.
- Zejdę do nich. Łatwiejsza będzie rozmowa.
- To niebezpieczne.
- Jestem przecież Kriksem. Czyżbyście zapomnieli, sir? - z uśmiechem odparł Houston.
Swobodnie schodził po odkrytym zboczu. Nie wzbudził podejrzeń. Z ubioru wyglądał jak Indianin. Widząc przyczajone w zaroślach postacie, pozdrowił ich, pytając:
- Jest z wami Sępie Oko?
Wskazali mu dno rozległej rozpadliny.
W cieniu karłowatej sosny-wódz gawędził z wybitnymi wojownikami. Na widok przybysza umilkł.
- Witam mego brata - powiedział Houston - siadając naprzeciw Kriksa. - Dawno już nie byłem nad Tallapoosa River. Widzę, że mój brat uzyskał wodzowską godność. To szczęście dla mnie, bo chyba łatwiej dojdziemy do porozumienia.
- Twój ojciec, Ulateka, z Miczi-malsa podpisał układ i wypalił kalumet pokoju - Sępie Oko uważnie przyglądał się Houstonowi. - A mój brat, podobnie jak McIntosh, przeszedł na służbę białych. Cóż go sprowadza do nas?
- Generał Jackson otoczył wieś z tamtej strony rzeki i walczy z Menewa, a Sępie Oko spokojnie siedzi w tym jarze? Dlaczego?
Wódz przymrużył powieki.
- Czego chcesz? - spytał szorstko.
- Przynoszę wam pokój lub śmierć. Niech mój brat wybiera - rzucił podniesionym głosem.
Ręka młodego naczelnika spoczęła na rękojeści tomahawka. Wśród wojowników nastąpiło poruszenie.
- Co znaczą te słowa? - spytał Sępie Oko.
- Przynoszę wam życie lub śmierć - powtórzył dobitnie Houston. - Wybierajcie!
- Mój brat mówi zagadkami.
- Nie. Walka, którą prowadzicie, jest beznadziejna. Jestem Kriksem, chcę ocalić wasze życie - przerwał kładąc dłonie na kolanach. - Niech mój brat, Sępie Oko, złpży broń. Obiecuję, że zdrowi opuścicie tę rozpadlinę, do której wprowadził was chyba podstępny Kanaha.
- Jak to? - .wódz badawczo zajrzał w twarz Houstona.
- Strażnicy znad jaru są w pętach, a dookoła wojsko. Ostrzegam! Jeden nieopatrzny ruch i nikt żywy nie opuści tego miejsca.
Oczy wojowników przesunęły się po zaroślach nad wąwozem. Nikogo nie ujrzeli.
- Decydujcie: życie czy śmierć?
- Mój brat żartuje.- Nie ma tam Miczi-malsa.
- Chcesz zobaczyć? - Houston podniósł ręce do góry, krzycząc po angielsku: - Pułkowniku Scott, pokażcie strzelby.
Zakołysały się krzewy i czerwonoskórzy zobaczyli okrągłe otwory luf. W rozpadlinie zapadła cisza. Za rzeką rozlegał się grzmot armat. Spod przymrużonych powiek Sępiego Oka wyzierała bezsilna wściekłość. Zastanawiał się, co mu wypada uczynić. Wszcząć bitwę - to tyle, co skazać wszystkich na śmierić.
- Zdrajca - zasyczał.
- McIntosha Sępie Oko także uważa za zdrajcę?
- Ugh.
- My wybraliśmy silniejszego sojusznika...
- Wy pomagacie Miczi-malsa zabijać i kraść ziemie naszych ojców.
Gdy nie będziecie im potrzebni, też podzielicie nasz los - słowa wodza uderzyły jak bicz.
- Któż mego brata nauczył takich mądrości? - zadrwił Houston.
- Mądrzejsi od ciebie...
- Tecumseh i Menewa - zachichotał Sam cynicznie. - Decydujcie. Już czas.
- Go z nami zrobicie?
- Zostaniecie jeńcami do zakończenia bitwy, a potem generał Jackson wypali z wami kalumet i odejdziecie w pokoju.
- Ugh - z rezygnacją zgodził się wódz.
- Każ złożyć wojownikom broń. Najlepiej tam! - Houston wskazał dobrze widoczny trawiasty teren. - Ostrzegam! Jeden strzał z waszej strony i popłynie krew.
- Sępie Oko zastosuje się do warunkpw - powiedział nieswoim głosem naczelnik.
W kilka minut potem część wojska z kapitanem Hammondem schodziła w jar, Scott czuwał dalej na zboczach, zacierając z zadowolenia ręce. Zwycięstwo bez jednego strzału. Co za sukces! Czy komukolwiek udało się podobnie osaczyć wroga?... Tak, w 1812 roku Tecumseh w pobliżu Detroit w identyczny niemal sposób wziął do niewoli generała Izaaka Shelby’ego - przypomniał sobie wydarzenia sprzed sześciu lat. A teraz on!
Za rzeką ucichły działa. Echo niosło palbę ręcznej broni i ludzką wrzawę. Musimy podciągnąć żołnierzy nad rzekę, na tyły Kriksów, pułkownik uśmiechnął się do własnych myśli.
Barykada pluła ogniem. Amerykanie bardzo ostrożnie szli do szturmu. Wykorzystując każdy krok i nierówność terenu, przypadali co chwila do ziemi, ostrzeliwujyc Kriksów.
Prawym skrzydłem Indian dowodził Czarna Strzała, lewym - Menewa, a środek przypadł Ryszardowi. Nieprzyjaciel posuwając się do przodu znaczył swoją drogę ciałami poległych i rannych. Indianie kryjąc się za prowizoryczną barykadą skutecznie razili atakujących.
Nagle na prawej flance, gdzie wódz Seneków bronił odcinka przylegającego do rzeki, a teren był tu prawie równy, bo zbocze doliny leżało daleko pod lasem, pojawiła się nieprzyjacielska konnica. Jeźdźcy strzelali, z podniesionymi szablami nadciągali w szalonym galopie. Grad kuł i strzał uderzał w szarżujących. Tu i tam spadał jeździec. Rozpaczliwie kwicząc tarzały się ranione wierzchowce.
Na czele dragonów pędził McIntosh, nieco za nim gromada wiernych mu wojowników i Amerykanie. Mimo gęstej palby, dopadłszy barykady, siekli szablami. Zakotłowało się i kawaleria dostała się poza szaniec.
Od czoła z głośnymi okrzykami piechota dopadła barykady. Sytuacja zaczynała być groźna. Wtedy rozległ się trzask kościanych grzechotek. Umówiony sygnał, pozorowanej ucieczki. Kriksowie ostrzeliwując się, w sposób zorganizowany, bez popłochu cofali się do rzeki. Woda tu była płytka, sięgała ludziom do kolan.
Menewa osłaniając Wenonę, która strzelając z łuku szła obok, schodził do wody. Docierali już do przeciwległego brzegu, gdy nagle w zaroślach zahuczały wystrzały. To wojsko Scotta otworzyło ogień. Kładły się pokotem szeregi czerwonoskórych. Jedni w desperackiej rozpaczy parli ku ziejącemu ogniem brzegowi, drudzy zawracali. Rannych,i Zabitych porywał bystry prąd, woda barwiła się czerwienią.
Menewa chwycił Wenonę wpół i zanurzył się w nurt. Płynął ku rozległemu pasowi trzcin. Ryszard z wojownikami toczył na wybrzeżu zażarty bój, starając się dotrzeć do nadbrzeżnych zarośli w dole rzeki. Czarna Strzała kryjąc się wśród opustoszałych wigwamów walczył z piechotą, usiłując przebić się przez pierścień atakujących.
Zza rzeki schodziły oddziały dowodzone przez Scotta i Hammonda. Popłoch ogarnął zdezorientowanych wojowników. Walczyli chaotycznie, bohatersko ginąc pod szablami nie znającego litości nieprzyjaciela.
Menewa tymczasem dopłynął do trzcin.
- Skryj się tutaj - powiedział do dziewczyny. - Gdybym poległ, uciekaj nad Martin Lakę.
Z tomahawkiem pobiegł na pole walki i starł się z jakimś żołnierzem. Z grzbietu wierzchowca dojrzał go McIntosh. Podjechał bliżej i z nienawiścią wzniósł ‘Szablę do ciosu. Menewa w ostatniej niemal chwili zauważył śmiertelne niebezpieczeństwo. Zręcznie uchylił się przed uderzeniem i jednym susem skoczył na przeciwnika, chwytając go wpół. Zwalili się obaj z mustanga. McIntosh zerwał się błyskawicznie, nacierając na Menewę, który nie zdołał jeszcze podnieść się z ziemi. Koniec ostrza szabli przejechał po lewym ramieniu leżącego, raniąc mu bark. Menewa w zapamiętaniu nawet nie odczuł skaleczenia. Cisnął z rozmachem tomahawk, trafiając w pierś wroga. McIntosh zatoczył się jak pijany i upadł.
Menewa podniósł porzuconą strzelbę. Ładować sztucera .nie było czasu, więc ująwszy go za lufę zaatakował żołnierzy walczących z samotnym Kriksem. Kolbą jak maczugą zadawał ciosy. Gdy kilku Amerykanów padło, gdzieś z tyłu trzasnął pistoletowy strzał. Menewie zawirował świat. Osunął się na ziemię.
Ryszard, widząc nadciągającą klęskę, zaczai przebijać się przez szeregi piechoty ku nadrzecznym zaroślom i nawoływać wojowników za sobą. Z trudem dotarł do trzcin. Za ich osłoną strzelał raz za razem, ułatwiając ucieczkę Kriksom.
Bitwa dobiegała końca. Część czerwonoskórych uszła w puszczę, inni .jeszcze toczyli pojedynki. Menewa odzyskał przytomność. Z wysiłkiem podniósł głowę i usiadł. Odruchowo ujął nóż, tkwiący za pasem. Jakiś żołnierz zauważywszy go bez pośpiechu wymierzył ze sztucera, chcąc dobić rannego. Uśmiechał się z zimną nienawiścią oprawcy. Wódz olbrzymim wysiłkiem woli przezwyciężył słabość. Cisnął nożem. Nim Amerykanin zdołał cisnąć cyngiel, ostrze sztyletu dosięgło jego trzewi. Zwinął się jęcząc. W tym momencie z boku huknął strzał. Kula rozorała twarz: Menewy, gruchocąc mu zęby w dolnej szczęce. Fala krwi zalała jego krtań. Z szeroko rozrzuconymi ramionami padł bez przytomności.
Ryszardowi zostało jeszcze trochę amunicji. Starannie wybierał cel. Ku swemu zdumieniu zobaczył nagle siedzącego Menewę i mierzącego doń żołnierza. Błyskawicznie wystrzelił. Równocześnie plunął sztucer Amerykanina.
Poza Kosem zaszeleściły zarośla. Odwrócił się, wyciągając zza pasa pistolet. Ujrzał poszarzałą twarz Wenony.
- Zginął - szepnęła przez łzy.
- Może ranny - odparł, nie wierząc we własne słowa.
- Zabiorę go - mówiła pełna rozpaczy. - Nie mogą te psy bezcześcić ‘ jego ciała.
- Zostań, ja to zrobię - zatrzymał dziewczynę ręką.
- Mam canoe - ciągnęła tłumiąc ból. - Powiozę go nad Jezioro Jaskółek. Mój brat popłynie ze mną?
- Tak.
Rozchylił zarośla. Amerykanie dobijali rannych.
- Uważaj - szepnął zostawiając jej nabity sztucer i poczołgał się do wodza. Docierał do leżącego bez ruchu Menewy, gdy nadbiegło dwóch żołnierzy.
- Patrz - mówił jeden. - To McIntosh. Trzeba go zabrać. Wiele mu zawdzięczamy.
- Żyje?
- Yes, jęczy.
Podnieśli Metysa i ująwszy go pod ręce wlekli przez pobojowisko. Ryszard skorzystał ze sprzyjającej sytuacji. Zarzucił ciało Me,newy na ramiona i pobiegł ku zbawczym zaroślom. Nogi uginały mu się pod ciężarem. Po krzyżu przebiegł dziwny dreszcz. Czekał, kiedy ugodzi go i pocisk w plecy. Nic się jednak nie stało. Wpadł w trzciny, kładąc wodza na wilgotnej ziemi.
Nie było co tu dłużej robić. Dzień dopalał się krwawym odblaskiem zachodu. Po zboczach doliny, po obu stronach rzeki, uganiali się żołnierze, szukający rozpierzchłych wojowników.
- Gdzie masz czółno? - spytał dziewczynę.
Wskazała ręką.
- Prowadź!
Przewiesił sztucer przez pierś i zarzuciwszy ciało Menewy na plecy, ruszył za Wenoną. Zapadając się w rozmiękłym gruncie, brnął wśród oczeretów. Na dnie łódki złożył wodza.
- Zajmę się nim - powiedziała do Ryszarda Indianka. - Wypłynąć możemy nocą. Teraz mogliby zauważyć.
- Słusznie - odparł stojąc w mulistej mazi.
Pomagał dziewczynie rozcinać skórzaną bluzę Menewy. Obmywszy zraniony szablą bark, postrzał boku i okaleczoną twarz, zastanawiał się, dlaczego z ran sączy się krew. Przylgnął uchem do nagiej piersi.
- Czyżby?... - powiedział głośno. - Sprawdź, Weriono. Uszom nie ufam. Dzwonią mi w nich jeszcze wystrzały.
Dziewczyna nasłuchiwała.
- Żyje, żyje! - krzyknęła z blaskiem nadziei w oczach.
Kos bez słowa zrzucił z siebie bluzę i ściągnąwszy koszulę podarł ją w długie pasy. Obandażowanego Menewę położyli teraz na wyścielonym szuwarami dnie łodzi. Leżał nie odzyskawszy przytomności. Cóż więcej mogli dla niego zrobić, nie mając leków, ziół, bliskp wroga?
Gdy zapadł zmierzch, popłynęli ostrożnie z prądem rzeki. Przed brzaskiem dotarli do bagnistych rozlewisk jeziora, gdzie ukryły się kobiety i dzieci Kriksów. Tu staruszek szaman zajgł się rannym. Po długich oględzinach orzekł:
- Menewa posiada silny organizm, może Manitou moimi rękoma wróci mu zdrowie...
Ryszardem szarpał niepokój o Czarną Strzałę. Tyle już lat chodzili razem ścieżkami wojny. Aż tu, w Alabamie, nad Tallapoosa miałby zginąć? Był ojcem Zorzy Rannej - jego umiłowanej dziewczyny, która z niecierpliwością i tęsknotą czekała na ich powrót.
Nad Martin Lakę ściągały niedobitki Kriksów, przyszła też grupka Seneków, ale o wodzu nic nie wiedzieli. Dopiero po tygodniu nerwowych oczekiwań przybył stary Seneka. Widząc Kosa zdrowego chwycił go w ramiona.
- Serce moje rozjaśniło się jak słońce - mówił serdecznie - bo widzę cię, mój synu.
- Zmartwiony byłem - odparł Kos - długą nieobecnością Czarnej Strzały i w myślach układałem już plan poszukiwań wodza Seneków.
- Nie dosięgła mnie kula Miczi-malsa, a ręka moja nawykła do tomahawka, wiec odnalazłem te mokradła nad Jaskółczym Jeziorem.
W trzecim tygodniu po klęsce Menewa odzyskał przytomność. Wiadomo już było, że będzie żył. Nie mógł rozmawiać, bo nie zasklepiły się jeszcze rany na twarzy, ale chciwie słuchał opowieści o przebiegu bitwy.
Pewnego dnia Wenona wślizgnęła się do szałasu Seneki i Ryszarda Kosa.
- Przybyli gońcy od McGillivraya i Weatherfbrda - poinformowała. - Wodzowie wzywają nas do Krainy Drżącej Ziemi i Bagnisk Wielkich Cyprysów. Tam Miczi-malsa nie przyjdą.
- Nie poddajecie się? - spytał Ryszard.
- Nie - odparła dumnie.
- Dla Seneków wojna dobiegła końca - odezwał się Czarna Strzała: - Czas nam wracać do rodzinnych wigwamów.
- Słusznie - szepnął Kos przywołując wyobraźnią twarzyczkę Zorzy Rannej.
W kilka dni później przygotowani do podróży żegnali przyjaciół.
- Gdybyś potrzebował mej pomocy - mówił Ryszard patrząc w oczy milczącego Menewy - znajdziesz mnie w Kanadzie, w pobliżu osiedli Sauków i Foxów. Pamiętaj, serce moje nigdy cię nie zapomni.
Ciemne źrenice rannego zwilgotniały. Serdecznie uścisnął dłoń białego przyjaciela.
- A tobie, Wenono, życzę szczęścia z Menewa. Wybrałaś sobie szlachetnego człowieka i niech zło omija wasze ścieżki.
Rzucając mu wdzięczny uśmiech odrzekła:
- Czerwone Serce zawsze zostanie naszym bratem. Hugh.
- Bywajcie, na nas już czas...
- Bywajcie, niech Nabash-cisa oświeca waszą drogę.
Dosiedli mustangów. Opuszczali tymczasowe obozowisko Kriksów, kierując się na północ, ku siedzibom Seneków i kanadyjskiej granicy.
PO NOWE ŻYCIE
Jesień 1819 roku siąpiła deszczem. Wiatr strącał z drzew pożółkłe, wilgotne liście. Po niebie wlokły się ociężałe obłoki.
Ociekający wodą Kos zastukał do drzwi werandy okazałej willi w Malden. Pojawiła się Murzynka. Poznał ją bez trudu.
- Witaj, Betty - rzucił pozdrowienie. - Pan Lavel w domu?
- Gdzieżby poszedł w taką pogodę? - krytycznie przyglądała się mokremu ubraniu, zniszczonym prawie doszczętnie i obłoconym butom gościa.
- Powiedz panu, że przybył Ryszard Kos.
Betty znikła, a on wszedłszy na wyczyszczoną do połysku podłogę spoglądał z zakłopotaniem na pozostawione ślady. Czuł się nieswojo w tym komforcie, od którego zupełnie odwykł na bezdrożach puszczy. Nie wiedział, co ma zrobić z ociekającą kurtką.
W progu gospodarz przyglądał się przybyszowi przez ułamek sekundy.
- Rzeczywiście, Kos! Co za wizyta! - zawołał wyciągając ramiona.
- Jestem mokry i brudny - zaczął niezręcznie Ryszard.
- Głupstwo. Zaraz znajdziemy coś suchego - ściskał dłoń dawno nie widzianego przyjaciela. - Lee, słyszysz?! Kos przyjechał...
Rozległy się drobne kroki.
- Boże, jak pan wygląda! Hej, Betty, przygotuj kąpiel i świeżą bieliznę... - wołała kobieta.
W godzinę później Ryszard siedział w salonie wyszorowany i odświeżony, w ubraniu Lavela. Na stole dymił posiłek.
- Teraz opowiadajcie, sir, bo usychamy z ciekawości - zachęcała Lee.
- Myśleliśmy, że pan zginął na Południu, przecież wojna skończyła się cztery lata temu.
- Wojna między Wielką Brytanią i Unią w zasadzie zakończyła się bitwą pod Nowym Orleanem, ale Indianie walczyli dalej - odrzekł Kos.
- Nie mogłem ich opuścić.. Jestem przecież z wyboru Szawanezem.
- ...i Kanadyjczykiem - dodał Ludwik.
- Przede wszystkim Polakiem - uśmiechnął się Kos.
- Tak, to prawda - Lavel oparł się o stół. - Skoro pan jest z nami, to rozumiem, że Indianie złożyli broń.
- Plemiona Kriksów i Seminolów nie zawarły pokoju. Liczą na Hiszpanów zagrożonych utratą Florydy.
- Zawiodą się znowu - powiedział Ludwik. - Przed paru dniami przybył do Malden Thomas Talbot1. Pamiętacie go, sir?
- Walczyliśmy razem w rejonie Niagary.
- On przyniósł wjadomość, że Hiszpania zrzekła się Florydy za sumę pięciu milionów dolarów.
- Niemożliwe?
- To pewne - odrzekł Lavel. - Oto koniec wojny, Kanada wyszła z niej bez terytorialnych strat, ale zginęło niepotrzebnie wielu ludzi. Unia zagarnęła Florydę, a co zyskali Indianie?... - zawiesił-na chwilę głos. - Utracili wielkie tereny plemienne, ponieśli ofiary... Przykre.
- Unia świeci triumfy, a mogło być inaczej. Wielka Brytania była o krok od zwycięstwa - z goryczą mówił Kos. - Za wcześnie zawarto ppkój w Gandawie.
- Nikt nie zawróci już koła historii.
Umilkli. Wtedy Lee zwróciła się do Ryszarda:
- Niech pan opowiada o swoich przeżyciach. Taka jestem ciekawa. Jedząc opowiadał o Swoim bojowym szlaku, o przebiegu bitew, których uczestniczył i o których słyszał. Słuchali go z głębokim zainteresowaniem.
- Pożegnawszy Czarną Strzałę w puszczach nad jeziorem Erie -r kończył Ryszard - przybyłem do Malden, licząc na pomoc przyjaciół...
- Nie odmówimy. Jakże moglibyśmy? - powiedział Ludwik i dodał:
- Amerykanie rugują czerwonoskórych za Missisipi. Czarna Strzała odnalazł swych Seneków?
- Szuka ich. Podobno są u Mohawków. Tak twierdzą Irokezi.
- Unia toleruje plemiona, które stanęły po jej stronie - mówił Lavel - ale dawnych przeciwników nienawidzi. Szawanezów nie ma już nad Wabash River.
- Słyszałem.
- Kanada otworzyła dla nich granicę. Są ‘u nas.
- Gdzie?
- Powędrowali w okolice Jeziora Manitoba.
- A mój brat, Robert, zginął na Południu - odezwała się Lee, a w jej oczach zabłysły łzy. - Stało się to w Mims.
- Smutne - szepnął ze współczuciem Ryszard. - Fort zdobyli Seminole. - Po chwili dodał w formie usprawiedliwienia: - W tym czasie szedłem z Kriksami pod Nowy Orlean.
Zapadło milczenie. Przerwał je Lavel:
- Mam doskonałe francuskie wino. Spróbujemy?
- Dziękuję.
- Nie nauczył się pan pić?
- Nie.
- Ciągle ten sam Ryszard Kos, Czerwone Serce - powiedział Ludwik, chcąc zmienić ten smutny nastrój. - Co teraz pan zamierza?
- Właśnie... Chcę osiąść w Kanadzie.
- Cudownie. Praca znajdzie się w Malden. Przecież ma pan szlify pułkownika naszej armii.
- Ciągnie mnie do Minnesoty- odrzekł Kos. - Czeka tam moja dziewczyna...
- Zorza Ranna? - ożywiła się Lee.
- Tak.
- Możecie razem tu zamieszkać. Odzyskałabym dawną przyjaciółkę - zaiskrzyły się oczy Lavelowej.
- Wolę samotność - powiedział w zamyśleniu Kos. - Na pograniczu nigdy nie będzie spokoju. Pragnę zaszyć się w ciche ustronie i założyć tam gospodarstwo.
- Thomas Talbot akurat werbuje osadników. Zakłada gdzieś nową osadę - podsunął myśl Ludwik.
- Osada? Nie. Muszę mieć farmę, ale z daleka od ludzkich siedzib.
- To niebezpieczne.
- Dlaczego? Nie obawiam się ani Indian, ani kanadyjskich władz - odparł Ryszard. - Zamierzam formalnie zakupić kawał ziemi, tylko tu właśnie chciałem prosić o pomoc...
- Służymy - szepnęła Lee.
- Otóż ja - zaczął z zakłopotaniem -jestem bez centa... Pożyczcie mi trochę gotówki. Oddam z należnym procentem.
- Pożyczyć możemy, to nie problem - powiedziała Lavelowa. - Ale przecież ziemia należy się panu bezpłatnie.
- Wiem, to indiańskie tereny. Lecz ja pragnę formalnie nabyć osadniczą parcelę od kanadyjskiego rządu, a czerwonoskórym zapłacę oddzielnie. Inaczej nie mógłbym spokojnie spać.
- Jeszcze dzisiaj pomówię z Talbotem - Ludwik przyjacielsko położył dłoń na ramieniu Kosa. - Jest pan zmęczony, chyba czas odpocząć po dalekiej podróży, prawda?
Ryszard po kąpieli i gorącym posiłku czuł znużenie. Lavelowie nie wiedzieli, że ostatnie tygodnie szedł z Senekami forsownym marszem, a potem mocował się z jesiennymi falami jeziora, płynąc łódką do Malden. Skorzystał więc z uprzejmości gospodarzy i położywszy się w miękkim łóżku usnął twardym, krzepiącym snem.
Na drugi dzień Ludwik zbudziwszy Ryszarda powiedział:
- Ubierajcie się, Talbot pragnie uściskać waszą dłoń, a pilno mu, bo opuszcza Malden.
Bez śniadania obaj poszli do rezydencji gubernatora. Kos pamiętał ten budynek. To właśnie tu generał Izaak Brock zawierał przed laty sojusz ze Związkiem Oporu Tecumseha.
Talbot zerwał się na widok wchodzących.
- Witam was, sir - wołał wylewnie - i cieszę się, że wracacie do Kanady. Siadajcie.
Ryszard chciał coś mówić, ale sekretarz gubernatora nie dopuścił go do głosu.
- Wiem wszystko od Lavela. Żałuję, że nie mogę poświęcić wam zbyt dużo czasu. Wzywają mnie obowiązki. Za kilka minut odpłynę statkiem. Nie gniewajcie się, pułkowniku -wyjaśniał Talbot. - Gdy na dobre urządzicie się na farmie, będą warunki na wspomnienia. A teraz, proszę - wyciągnął dokument i plik banknotów. - Oto akt nadania zjemi. Miejsce obierze pan sobie sam. I żołd, którego, sir, nie pobieraliście od roku 1812 Za sześć lat uzbierało się tego sporo. U nas nic przepaść nie może - Ależ ja nie mogę tego przyjąć - zakłopotanie brzmiało w głosie Ryszarda.
- Czemu? - Talbot uśmiechnął się zaskoczony. - Walczył pan w randze pułkownika, żołd cierpliwie czekał. A weteranom ostatniej wojny ziemię pod osadnictwo przydzielamy za zasługi. Proszę pokwitować, sir - podsunął papiery do podpisu.
Kos z zażenowaniem chował do kieszeni pieniądze i akt nadania gruntów.
- Dziękuję, sir - powiedział, ściskając z wdzięcznością dłoń Talbota. - Zaproszę was na farmę, gdy tylko będzie gotowa.
- Przyjadę. Obiecuję.
Wracał do willi Lavelów z burzą myśli, kłębiących się pod czaszką. Pozostał mu jeszcze jeden kłopot: poczynić potrzebne zakupy i dotrzeć na kraniec Jeziora Górnego. Jak? Z dużym bagażem nie było to proste. Zwrócił się do Ludwika:
- Chciałbym wynająć barkę. Czy jest to możliwe? Jak kiedyś.
- Kupców tu sporo - odparł Lavel. - Zawsze znajdzie się amator dobrego zarobku.
- Znacie jakiegoś uczciwego żeglarza?
- Owszem. Toma Bartona.
- Prowadźcie.
Skręcili do rzecznej przystani. W kabinie schludnego statku przyjął ich ciemnowłosy człowiek w sile wieku. Z fajką w kąciku ust słuchał propozycji Kosa.
- Zacznijmy najpierw od rodzaju ładunku i ceny - powiedział. - Jeśli ta podróż będzie opłacalna, popłynę, choć to jesień i wracać mi przyjdzie zimą.
- Ładunek niewielki, parę skrzyń ze sprzętem i narzędziami, trochę drobiazgów i... cztery konie - wyliczał Ryszard.
- Mam na barce stajnię - rzekł, widząc pytające spojrzenie Kosa. - Dojdzie pasza dla zwierząt.
- Oczywiście. Jakiej żądacie ceny?
- Hm... - zamyślił się Barton. - Dwieście pięćdziesiąt dolarów. Ani krzty mniej.
- Well. Połowę mogę uiścić teraz - zaproponował Ryszard. - Pozostałą cześć u celu podróży. Chciałbym wypłynąć jutro.
- Będę gotowy.
Kos przy pomocy Lavelów dokonywał zakupów. Lee wyszukała piękne tkaniny na suknie, misterną biżuterię na prezenty dla Zorzy Rannej i Indian, paczuszki igieł, nieodzowne na pustkowiach, różnej wielkości garnki i rondle, sznury korali, kilka grzebieni i zwierciadła oprawione w metalowe ramki, wełniane koce, nawet poduszkę wypełnioną mięciutkim puchem, a mężczyźni ładowali skrzynie narzędzi - piły i młotki, siekiery i gwoździe, kilka nowiutkich sztucerów, proch i sztabki ołowiu na kule, noże z doskonałej stali, wreszcie masywne sanie, koła do przyszłego wozu, pług z żelaznym lemieszem i cztery silne rumaki.
Następnego dnia Kos pożegnał przyjaciół, obiecując zaprosić ich za rok do nowo zbudowanej farmy. Marynarze Bartona rozwinęli żagle i barka odbiła od przystani.
Jesienny wiatr dmuchał w rozpięte płótna pchając statek dalej i dalej przez rozległe wody Hurońskiego Jeziora, ku olbrzymiemu basenowi Superior Lakę. W pobliżu Michipicoteon Island musieli stoczyć walkę z huraganem i znowu płynęli gnani podmuchami wichru. Już dawno śnieg ubielił dalekie brzegi i pokład, a mrozy pokryły szronem olinowania masztów. Ryszard się nudził. Pracował więc z marynarzami i opowiadał im o swoim burzyliwym życiu.
W miejscu, gdzie do Jeziora Górnego wpływają wody Saint Louis River, zarzucili kotwicę. Pomogli Kosowi dowieźć łodziami bagaże i wystraszone konie. Na brzegu, załadowawszy cały dobytek na sanie, Ryszard uregulował należność i pożegnał się uściskiem dłoni z Bartonem. Barka zawróciła, a Kos ruszył w zaśnieżony bór, trzymając się koryta rzeki. Czwórka koni szła raźno. Otulony kożuchem jechał na wyczucie, przed siebie, licząc, że wreszcie natknie się na ludzi i zasięgnie języka. Sauków i Foxów mógł spotkać tutaj wszędzie. Jako plemiona koczownicze wędrowali po rozległym terytorium swej ojczyzny - od siedzib Czipewejow na północy do kraju Dakotów na południu i zachodzie.
Po tygodniu włóczęgi zatrzymał się w zimowym obozowisku Czipewejow, którzy dowiedziawszy się, że nosi imię Czerwonego Serca, podejmowali go z niezwykłą serdecznością. Kiedy odpoczął, poprowadzili go do Sauków Czarnego Jastrzębia, gdzie spodziewał się spotkać Zorzę Ranną i jej przyjaciółkę Niskuk.
Wjeżdżał do obozu, gdy grube płaty śniegu spływały wolno na ziemię, utrudniając widoczność. Pozostawił sanie z zaprzęgiem pod opieką czipewejskich przewodników, a sam wyszukawszy najokazalszy namiot uchylił zasłonę i śmiało wszedł do środka. Przy ogniu siedzieli młodzi wojownicy. Z rysów twarzy odgadł, kim są, byli bowiem podobni do Czarnego Jastrzębia. Zgodnie ze zwyczajem położył prawą dłoń na lewej piersi, mówiąc:
- Witam synów wielkiego wodza i cieszę się, że dotarłem do obozu mych braci.
- Witaj - odrzekł najstarszy z nich. - Jadła dla gości nie zbraknie. Kim jesteś?
- Czerwone Serce.
Zerwali się pośpiesznie, przybierając postawy pełne szacunku.
- Radość nasza jest wielka - powiedział najstarszy. - Ojciec jest u szamana, zaraz go powiadomimy. Njech biały brat spocznie.
- Mam wielki tobogan, mustangi i skrzynie - wyjaśnił Kos. - Chciałbym to gdzieś złożyć. Konie są zdrożone i głodne.
- Ugh - odparł pierworodny dając znaki swym braciom, którzy opuścili tipi, a on wskazał miejsce obok siebie.
Po krótkim milczeniu Kos spytał:
- Zorza Ranna jest z wami?
- Ciągle czeka.
- A Niskuk?
- W zdrowiu. Wychowuje syna Tecumseha.
- Jakież imię nosi mój brat?
- Nazywają mnie Orłem Prerii.
- Jesteś pewnie najstarszym synem Czarnego Jastrzębia?
- Ugh.
Dalszą rozmowę przerwało wejście wodza. Wyciągając ramiona, z promieniejącą radością twarzą, mówił:
- Radość to wielka gościć mego brata na rodzinnej ziemi. Wszystkie tipi otworem stoją dla Czerwonego Serca.
- Witaj, Jastrzębiu - odrzekł Kos, obejmując Sauka. - Pędziła mnie tutaj przyjaźń i uczucie...
- Do Zorzy Rannej - dodał z uśmiechem Sauk.
- Zgadłeś, wodzu.
- Mój syn pobiegł po nią - rzekł stary Indianin i zaraz usłyszeli skrzypiący pod stopami śnieg. - Idzie twoja squaw, bracie.
Dziewczyna z zarumienioną twarzą stanęła w drzwiach. Jej czarne oczy płonęły przedziwnym blaskiem. Przez chwilę oboje mocowali się wzbierającym wzruszeniem i padli sobie w objęcia.
- Wróciłeś - szepnęła.
- Widzisz.
- Myślałam, że zapomniałeś...
- Kochanie...
Synowie wodza dyskretnie opuścili tipi, a Czarny Jastrząb wsunął się w kąt, szukając czegoś wśród domowych przedmiotów. Kiedy minęło pierwsze uniesienie, młodzi usiedli przy ogniu.
- Co z ojcem? - spytała z niepokojem.
- .Wrócił ze mną - odparł Ryszard. - Szuka rozproszonych rodów, z którymi miał pociągnąć za Missisipi. Wiosną przybędzie tutaj, aby uczestniczyć w naszych zaślubinach.
Przycisnęła splecione palce rąk do falującej piersi.
- Zgadzasz się? - spytał.
- Ugh - szepnęła, opuszczając z zażenowaniem powieki.
- Moi ludzie rozbijają dla mego brata wodzowskie tipi - odezwał się Czarny Jastrząb. - Czerwone Serce zostanie wśród mego ludu?
- Do wiosny, wodzu.
- A potem?
- Po tamtej stronie granicy widziałem kiedyś żyzną dolinę nad Jeziorem Seul. Tam pojadę z moją żoną.
- Po co?
- Założymy w dolinie farmę - mówił Kos - i zaczniemy z Ranną Zorzą nowy rozdział życia.
- To niedaleko od łowieckich pól mego plemienia - odparł Jastrząb. - Będziemy się widywać.
- Oczywiście, przecież braterstwem złączył nas wojenny szlak.
Z chłopczykiem weszła do tipi Niskuk i po ceremonii powitania usiadła w kręgu ciepła bijącego od ogniska.
- Czerwone Serce wrócił. Przepowiedziałam to Zorzy Rannej - mówiła - i cieszę się waszym szczęściem.
- Ileż-lat liczy już syn Skaczącej Pumy?
Dziecko z zainteresowaniem patrzyło na Kosa.
- Mija piąta zima - odparła Niskuk - jak umila mi życie.
- Szybko płynie czas.
- Szybko - przytaknęła i z naciskiem dodała: - Niskuk doczeka chwili, gdy zmężnieje ramię i wyostrzy się myśl nowego Tecumseha.
- Ugh - z przekonaniem w głosie potwierdził wódz Sauków.
Jeszcze rozmawiali jakiś czas, potem poproszono Ryszarda do specjalnie dla niego ustawionego tipi, w którego wnętrzu znalazł przywiezione skrzynie i pakunki.
W słodkim spokoju płynął Kosowi dzień po dniu. Otoczony szacunkiem mieszkańców osiedla i troskliwością Zorzy przytył i coraz rzadziej wracał myślami do okrucieństw wojny. Kiedy wiosna zazieleniła prerie i gałęzie drzew, a wezbrane wody rzek opadły, z gromadą wojowników, kobiet i dzieci przybył wódz Seneków, Czarna Strzała. Obok Sauków rozbił obóz. Zorza Ranna promieniała radością. Kos załadowawszy na dwa wierzchowce prezenty i odświętnie ubrany zbliżył się do wodzowskiej chaty, przed którą siedział Seneka z córką.
- Wielki wodzu - zaczął uroczyście -przyszedłem prosić cię o rękę Zorzy Rannej. Pragnę ją wprowadzić do swego wigwamu jako żonę. Spełnij mą prośbę.
Seneka zwrócił się do dziewczyny:
- Słyszałaś, Zorzo? Pragniesz tego wojownika za męża?
- Tak, ojcze.
- Z czym przychodzi Czerwone Serce? Tylko z prośbą?
- Oto przywiodłem dwa mocne wierzchowce dla ciebie, wodzu, jako dar.
- Cóż znaczą dwa mustangi? - odparł Czarna Strzała krzyżując ramiona na piersi. - Zorza Ranna będzie doskonałą żoną: umie rąbać drwa, aby nigdy w wigwamie nie wygasł ogień, zna tysiące leśnych owoców i jagód, które zbierze ria zimowe zamiecie; nikt tak jak ona nie potrafi przyrządzić polewki z kukurydzy i ryżu, słodkiego napoju z klonów i pieczeni z mięsa. Doskonale garbuje skóry karibu i bizonów, szyje stroje, pokrywa je haftem i tka najtrudniejsze wzory wampumów... Dwa mustangi to za mało, mój synu.
- Wiem, ojcze - odparł Kos. - Oto wyśmienity sztucer wzięty wprost z rąk rusznikarza, kule i proch.
Seneka pokręcił głową.
- Dodam jeszcze wojenny topór i doskonały myśliwski nóż, i... własne serce, także dla ciebie, ojcze.
Twarz wodza rozjaśniła się uśmiechem, odrzekł ze wzruszeniem:
- Teraz wystarczy, synu. Niech jutro szaman ślubem połączy was na wieki. Zorzo - zwrócił się do córki - oto twój narzeczony.
Na drugi dzień sędziwy szaman Sauków na oczach mieszkańców obozowiska, po odprawieniu tajemnych czynności, związał uściskiem ręce Ryszarda i Zorzy wypowiadając rytualne słowa z midewiwimr:
- Idźcie razem przez życie, oczyszczajcie swoje serca i spełniajcie sen życia...
Potem uczta trwała cały dzień, a gdy dobiegła końca, młoda para chodziła po namiotach, obdarowując rodziny Sauków, Foxów i Seneków drobnymi upominkami: metalowymi igłami, wisiorkami paciorków, naczyniami i innymi przedmiotami. Gdy wrócili, całe ich tipi zawalone było setkami prezentów, które znieśli im współplemieńcy na zapoczątkowanie domowego gospodarstwa.
Ryszard Kos zdjął z sań płozy i dokręcił koła. Na wóz załadował cały swój dobytek i któregoś dnia, pożegnawszy czerwonoskórych przyjaciół, wraz z żoną ruszył na pomoc. Klucząc przez stepy i puszcze, dotarli do szmaragdowej łąki okolonej od wschodu bielą brzozowego boru, na zachodzie przylegającej do srebrnego roztocza jeziora. Chybkie rybitwy cięły błękit, gdzieś zerwało się z trzepotem skrzydeł stado dzikich gęsi, dzwoniły chóry żab, z lasu wynurzyła się rodzina dorodnych łosi...
- Pięknie tutaj - szepnęła Zorza.
- Tak, to nasza ziemia. Tu wzniesiemy drewniany wigwam - zajrzał jej w czarne źrenice.
- I tu zaczniemy nowe życie - odrzekła, z ufnością kładąc głowę na ramieniu męża.
Czule przygarnął ją do siebie.
Nad nimi w ulewie słonecznych promieni przemknęła jaskółka - jak zwiastun szczęścia.