LONGIN JAN OKOŃ
LADAMI TECUMSEHA
BOB CATALA
Samotny człowiek zatrzymał muła pod kępš klonów rosnšcych na łagodnym wzniesieniu. Nie obute
stopy jedca wyglšdajšce z przykrótkich spodni sięgały prawie ziemi. Skšpa, wyblakła od słońca i
deszczów opończa nie mogła okryć szerokiej i muskularnej piersi. Wełniste włosy, duże wargi,
spłaszczony nos i hebanowa barwa skóry zdradzały Murzyna.
Osłonił rękš oczy i uważnie obserwował okolice. Na lewo z szumem toczyła swe wody Alabama
River. Przed nim, na południu, biegły ginšc w przymglonej błękitem dali rozległe plantacje indygo i
bawełny. Ponad krzewami rysowały się wysokie budowle.
Murzyn zachęcajšco klepnšł dłoniš zwierzę i bez popiechu ruszył przez sawannę.
Brodzšc w nabrzmiałych wiosennymi sokami trawach wymijał rozrosłe krzaki i pojedyncze drzewa.
Zjechał w podmokłš nieckę, pełnš tu i ówdzie błotnistych bajor. Nogi muła grzęzły w miękkim
gruncie, z trudem brnšł naprzód. Wytaszczył
wreszcie swego pana na suchš, poroniętš trawš równinę. Uprawne pola poczęły się zbliżać. Poród
zieleni krzaków Murzyn dostrzegał sylwetki pracujšcych ludzi.
Nie zmienił kierunku, zdšżał włanie w ich stronę.
Nagle uszy zwierzęcia poruszyły się ostrzegawczo. Podróżny ogarnšł wzrokiem trawiastš przestrzeń.
Na jeden moment twarz mu sposępniała, a ręka odruchowo spoczęła na rękojeci maczety wiszšcej u
pasa. Od wschodu zbliżali się ku niemu jacy jedcy. Odległoć nie pozwoliła odróżnić, kim sš:
żołnierzami Unii czy Anglii, Indianami czy bandš trampów?
Czasy były niespokojne. Na rozległych terenach od Zatoki Meksykańskiej po kamienne pasmo
Appalachów, od Missisipi po wybrzeże Atlantyku szalała wojenna pożogš. Kogokolwiek
reprezentowali jedcy, spotkanie z nimi nie mogło być bezpieczne ani przyjemne, zwłaszcza dla
samotnego Murzyna. Czarnoskóry ponaglił
więc zwierzę okrzykami i uderzeniami pięt, żeby tylko dopać bawełnianych pól.
Muł dobywał z siebie wszystkich sił. Kark spływał mu potem; szeroko otwierał
chrapy, ciężko chwytajšc powietrze, z pyska ciekała piana. Biegł coraz wolniej.
Jedcy mknęli wycišgniętym galopem. Jeszcze kilka minut szaleńczego wycigu i Murzyn zrozumiał, że
nie zdoła uniknšć spotkania. Nadjeżdżajšcy zacieniali wokół niego piercień. Rozpoznał mundury
amerykańskich żołnierzy.
Ze sztucerami gotowymi do strzału gwałtownie osadzili wierzchowce kilkanacie jardów przed
samotnym Murzynem, który także zatrzymał zmęczonego muła. Ludzie w milczeniu spoglšdali na
siebie dłuższš chwilę.
- Kim jeste? - spytał wreszcie jasnowłosy porucznik, patrzšc na maczetę wiszšcš u boku Murzyna.
- Sambo, wyzwoleniec, panie - odparł czarny poprawnš angielszczyznš, pochylajšc z pokorš głowę.
- Wyzwoleńcom też nie wolno nosić broni - w głosie oficera zabrzmiała groba.
- Puszcze i sawanny rojš się od zwierza, jakże wędrować bez maczety?
Ogorzały mężczyzna w stroju trapera pochylił się w stronę porucznika i co mu cicho szeptał.
- Yes - cyniczny Umiech rozszerzył małš twarz oficera - trzeba czarnucha wybadać i… - zrobił
wymowny gest rękš i spytał: - Muła i broń kupiłe? Za co?
- Otrzymałem od swego pana, który obdarzył mnie wolnociš.
- Któż to taki?
- Ted Sandusky z Harrodsburgh.
- Właciciel faktorii? - spytał traper.
- Tak, panie.
- Dokšd pieszysz?
- Do janie pana Calhouna.
- Kłamiesz!
- Mówię prawdę, panie - Murzyn umiechnšł się błyskajšc bielš zębów. - Wiozę list…
- Pokaż! - rozkazał porucznik.
Sambo podjechał bliżej i ze skrytki w opończy wycišgnšł zawinięty w zwierzęcy pęcherz papier.
- Patrzcie, Crockett, rzeczywicie list do Calhouna od Henry’ego Claya - zdziwił
się trochę porucznik, po czym zwrócił się do Murzyna: - Kto powierzył ci ten list?
- Mój pan.
- Dlaczego włanie tobie?
- Sambo uczciwy, nie zawiedzie.
- Dalej pojedziesz z nami - powiedział oficer. - Sam oddam list Johnowi Calhounowi. W drogę!
Wjechali na szeroki trakt przecinajšcy plantacje. Dozorcy w szerokoskrzydłych kapeluszach i z
długimi biczami grozili co chwila niewolnikom prostujšcym dla wytchnienia obolałe plecy. Lniły
potem nagie torsy pracujšcych Murzynów.
Wyminęli sad obsypany wieżym kwieciem i zatrzymali się przed werandš okazałego domu.
- Odpoczynek, chłopcy! - zawołał porucznik oddajšc konia dragonowi. - Wecie Murzyna, Davy, i
chodcie ze mnš - zwrócił się do Crocketta..
Sambo zszedł z muła i z dala od żołnierzy uwišzał go do płotu oddzielajšcego ogród od zabudowań
mieszkalnych. Zza pasa wycišgnšł maczetę i wsunšł jš w zielska. Ruszył za porucznikiem i traperem.
Na ganku służšcy nisko kłaniajšc się spytał:
- Kogo mam zapowiedzieć mojemu panu?
- Powiesz, że przybył porucznik Van Moore i Davy Crockett - rzucił oficer.
- Dobrze, panie - służšcy znikł za drzwiami.
Porucznik i traper oparli się o bambusowš poręcz ganku i z werandy patrzyli na pobliskie drzewka
owocowe, równo ostrzyżone trawniki i klomby pełne kwiatów.
Kręta cieżka wysypana czystym żwirem prowadziła nad staw. Leciutki powiew cišgnšł z południa,
przyjemnie chłodzšc twarze.
Sambo stał na uboczu ze spuszczonš głowš. Zdawało się, że nie spostrzega niczego. W istocie jego
czarne renice czujnie spoglšdały spod przymrużonych powiek na kręcšcych się po rozległym
podwórzu żołnierzy.
Wreszcie wrócił służšcy, szeroko otworzył drzwi i przesadnie kłaniajšc się powiedział:
- Mój pan, John Calhoun, prosi do salonu, ale bez służšcego.
Moore i Crockett poszli za Murzynem, a Sambo, pozbywszy się towarzystwa białych, swobodnie
usiadł na stopniach werandy.
W salonie właciciel rozległych dóbr, dwudziestoszecioletni John Galdwell Calhoun, powitał
przybyłych, wskazujšc im wygodne fotele. Usiedli.
- Miło mi was gocić w moim domu - mówił plantator. - Czasy teraz okropne, dlatego obecnoć wojska
działa uspokajajšco. Zaraz służšcy wniesie napoje. Czym mogę służyć?
- Pozwólcie, sir, że moi żołnierze odpocznš w farmie - poprosił Moore. -
Mielimy wczoraj potyczkę z Seminolami i z bandš murzyńskich buntowników. Wojsko musi
odetchnšć.
- Proszę. Niczego waszym ludziom nie zbraknie - odparł z umiechem Calhoun. -
Służba przygotuje co do zjedzenia…
- Thank you.
Ubrana na biało Murzynka wniosła na tacy pękaty gšsiorek ze szklanymi pucharami.
Postawiwszy to wszystko na stole napełniła kielichy rubinowe połyskujšcym płynem i z ukłonem
czekała na dalsze rozkazy.
- Przygotujcie, i to szybko, posiłek dla żołnierzy - polecił Calhoun. - Stajenni niech zajmš się końmi
dragonów. Rozumiesz, Betty?
- Tak, panie.
- Jak będziesz potrzebna, zawołam.
Murzynka opuciła salon. Plantator bioršc w rękę puchar zwrócił się do goci: - Chłodne i musujšce
wino, panowie, jest dobre na wszystko.
Sięgnęli po szkło. Moore sšczył wolniutko czerwony płyn, a Crockett wychylił od razu całš zawartoć.
- Spotkalimy w drodze Murzyna - zaczšł porucznik. - Mówi, że nazywa się Sambo i jest
wyzwoleńcem. Niósł dla was, sir, list. Nie ufam czarnym. Może to podstęp? -
Wycišgnšł z kieszeni munduru papier i podajšc go Calhounowi, dodał: - Pan sam stwierdzi
autentycznoć listu. Będę spokojniejszy.
Plantator otworzył kopertę.
- Od Henry’ego Claya? - zdziwił się. - On poczty nie wysyła Murzynami.
Rozłożywszy kartkę zagłębił się w czytanie. Crockett tymczasem nalał sobie nowš porcję z gšsiorka,
a Moore oglšdał misternie ryte na ciankach kielicha kwiaty i Ustki jakiej roliny.
Calhoun odłożył list. Powiedział w zamyleniu: - Pismo nie budzi wštpliwoci. To Clay mnie wzywa
w pilnych sprawach do Charlestonu. Tylko dlaczego przesyłkę przyniósł Murzyn?
- Podobno otrzymał jš od Sandusky’ego z Harrodsburgfe. Znacie, sir, tego człowieka? - spytał
Crockett.
- Ze słyszenia. Moi ludzie kupujš towary w jego faktorii.
- To nieciekawy człowiek - stwierdził Crockett. - Za bliskie stosunki utrzymuje z kolorowymi.
- Ojciec mój znał całš rodzinę Sandusky’ch - odparł Calhoun. - Opowiadał o nich wiele dobrego.
Traper wzruszył ramionami i znowu sięgnšł po wino.
- Warto porozmawiać z Murzynem - zauważył Moore. - Może wytłumaczy niejasne dla nas sprawy.
Calhoun przytaknšł ruchem głowy i wychylajšc się z fotela pocišgnšł wiszšcy przy cianie sznurek.
Rozległ się delikatny dwięk dzwonka. W drzwiach stanęła Betty.
- Przywołaj tu czekajšcego na ganku Murzyna.
Służšca wyszła. Po chwili Sambo zjawił się w salonie i nisko ukłoniwszy się stał
w służalczej pozie. Wiedział, jak się zachować w domu właciciela paru tysięcy czarnych
niewolników pracujšcych na olbrzymich plantacjach. Umiechał się, z udanš ufnociš spoglšdajšc
prosto w oczy Calhouna.
Farmer zlustrował go taksujšcym wzrokiem. Widać ocena wypadła pomylnie, bo niemal przyjanie
spytał:
- Jak to się stało, że twój pan powierzył ci list do mnie?
- Bylimy w drodze, sir - odparł Sambo. - W pobliżu Chattanooga, nad Tennessee River, Indianie
napadli na oddział dragonów. Jeden z żołnierzy ranny w szyję uciekajšc przed czerwonoskórymi
natknšł się na nas…
- To znaczy na kogo? - przerwał szorstko Moore.
- Na mister Sandusky’ego i na mnie, sir.
- I co dalej?
- Żołnierz wkrótce zmarł z upływu krwi; przed mierciš oddał Sandusky’emu list.
Mówił, że to pilna i ważna przesyłka.
- Dlaczego twój pan nie przybył tutaj z tobš? - Calhoun badawczo patrzył w oczy Samby.
- Musiał pieszyć do Atlanty.
- Po co?
- Nie wiem, panie.
- Jeste wyzwoleńcem?
- Yes.
- Masz pismo nadajšce ci wolnoć?
- Mam - Sambo wyjšł dokument i chciał zbliżyć się do stołu.
- Nie trzeba - Całhoun ruchem ręki zatrzymał Murzyna. - Macie, panowie, pytania?
- zwrócił się do Moore’a i Crocketta.
- Nie.
- Możesz pożywić się i przenocować w baraku dla niewolników - powiedział
łaskawie plantator.
- Dzięki, sir. Sambo musi wracać.
- Nie skorzystasz z gociny?
- Nie, panie.
- Możesz wobec tego odejć.
Murzyn nisko pokłonił się i opucił salon. Zszedł z werandy. Sporód wysokich traw rosnšcych pod
płotem bez popiechu wycišgnšł maczetę i odwišzawszy muła ujšł go za uzdę. Minšł odpoczywajšcych
na trawnikach żołnierzy, obszedł pięknie wyplantowanš alejš sad i znalazł się na trakcie biegnšcym
przez uprawne pola. Z
lewej strony cišgnęły się krzewy indygo, a z prawej bawełny. Tu w upale południa pracowali ludzie.
W miejscu, gdzie przy samej drodze gromada niewolników spulchniała ziemię, Sambo zatrzymał się,
poprawiajšc popręgi muła. W pobliżu nie było białego dozorcy. Nie odwracajšc głowy od
zwierzęcia, spytał najbliższego Murzyna: - Gdzie pracuje Bob Catala?
Niewolnik ukradkiem przyjrzał się Sambie, skinšł mu przyjanie głowš i odpowiedział przyciszonym
głosem:
- Znajdziesz go w pobliżu Błękitnego Stawu.
- Dziękuję, Tytusie.
Sambo dosiadł muła i ruszył stępa. Czuł na sobie przyjazne spojrzenia współbraci. Od dwóch lat był
emisariuszem Denmarka Yeseya, przywódcy tajnego spisku przygotowujšcego powstanie
niewolników. Z jego rozkazu docierał
potajemnie prawie do wszystkich plantacji Południa.
Na drogę wjechał dozorca i uważnie przyglšdał się pracujšcym niewolnikom. Sambo pozdrowił go i
nie oglšdajšc się wolno poczłapał dalej. Gdy został sam poród zielonych przestrzeni, skręcił na lewo
i skrajem pól podšżył na zachód.
Dojrzawszy na sawannie rozległe zarola skierował muła w ich stronę, czujnie obserwujšc teren.
Wszędzie panowała cisza. Ani ladu ludzi. Spętawszy mułowi nogi, starannie ukrył go w zarolach.
Sam popieszył ku plantacjom. Ostrożnie wszedł między krzewy indygo i chyłkiem, zachowujšc
ostrożnoć, przemknšł ku Błękitnemu Stawowi.
Najpierw usłyszał pokrzykiwania i przekleństwa dozorców, póniej chrzęsty i szelesty pracujšcych
ludzi. Jeszcze parę minut i przywarł za rozłożystym krzakiem. Widział Murzynów i taflę stawu
połyskujšcš w słońcu. Dwóch dozorców kręciło się na koniach, popędzajšc ociekajšcych potem
niewolników.
Sambo przez moment szukał oczyma Boba Catali. Dojrzał go wród Murzynów po drugiej stronie
stawu. Nie było rady, musiał tam dotrzeć. Zachowujšc icie małpiš zręcznoć zaczšł okršżać jeziorko.
Minęło sporo czasu, nim zmęczony legł
tuż za pracujšcymi. Rozchylił gałęzie krzewu i cicho zawołał do najbliższego Murzyna:
- Hej, Scipio, tu Sambo. Chcę mówić z Bobem.
Niewolnik obcierajšc dłoniš pot z czoła badawczo popatrzył w stronę mówišcego, poznał go, bo
nikły umiech przemknšł mu po twarzy, i lekko skinšł głowš. Sambo ukrył się w gęstwinie lici. Teraz
musiał czekać. Wiedział, że Catala będzie powiadomiony i przyjdzie, jak tylko dozorcy oddalš się
lub zaistnieje ku temu sposobnoć.
Sambo wygodnie wycišgnšł się na ziemi. Czas się mu dłużył. Poczštkowo przyglšdał
się ciężko pracujšcym kobietom, póniej ledził lot samotnego jastrzębia i wdychał zapach krzewów
indygo. Ciepło słoneczne dopełniło reszty, poczšł morzyć go sen. Przetarł oczy. Nie mógł sobie
pozwolić na takš przyjemnoć. Cóż by się stało, gdyby znaleziono go pišcego…
Wtem przekleństwa dozorcy, trzask bicza i okrzyki bólu przerwały spokój. Sambo wyjrzał zza
krzewów. Zobaczył dozorcę bijšcego kobietę po nagich plecach.
Usiłowała uciekać. Dopadł jš na koniu i długi rzemienny bat trzasnšł
nieszczęliwš przez głowę. Upadła na brzegu stawu.
- Suko! - ryczał dozorca. - Wody ci się chce? Oduczę cię lenistwa, czarna diablico!
Bicz strzelił jeszcze raz.
- Wstawaj! - krzyknšł oprawca.
Murzynka nie poruszyła się. Znowu wisnšł rzemień.
- Wstajesz? Odpowiedział mu cichy jęk.
- Zostaw jš, Zeb - zawołał nadjeżdżajšcy drugi dozorca. - Straciła pewnie przytomnoć.
- A niech jš szlag…
- Uważaj, Zeb. Calhoun poleca karać lenistwo, ale nie zabijać. Ta Murzynka kosztowała w Nowym
Orleanie tysišc pięćset dolarów. Rozumiesz?
Zeb splunšł z przekleństwem i nie odpowiedziawszy rozglšdał się po niewolnikach.
- Bob! - krzyknšł rozkazujšco. - Będziesz pracował teraz za siebie i za niš.
Robota musi być wykonana.
Wysoki Murzyn podniósł się i z pokorš, kaleczšc język angielski odpowiedział: - Bob zrobić.
- Id na jej miejsce. Do zmierzchu skończysz jej i swojš pracę.
Bob Catala schylił się po narzędzia i pobiegł na poletko Murzynki. Energicznie przystšpił do
spulchniania ziemi i niszczenia chwastów. Dozorcy tymczasem oblali wodš zmaltretowanš
niewolnicę i ze miechem opowiadali sobie jakie dowcipy.
Sambo wykorzystujšc sytuację podszedł w pobliże Catali, rozchylił gałęzie.
- Mówi do ciebie Sambo - zawołał cicho. - Słuchaj uważnie.
- Ja słuchać - Murzyn nie przerywajšc pracy zbliżył się do ukrytego za krzakiem emisariusza.
- Naczelnik cię pozdrawia - cišgnšł Sambo. - Bšd z ludmi gotów. Flota brytyjska kršży u wybrzeży
Unii, wojska kanadyjskie bijš Amerykanów. Seminole walczš… Czas się zbliża… Rozumiesz?
- Tak.
- Werbuj nowych ludzi… Zostawiam ci tu pod krzakiem pismo. Przybijesz je na cianie domu
Calhouna. Masz pytania?
- Nie.
- Będę nocował dzisiaj w zarolach na sawannie. Tam gdzie zawsze. Gdyby co
miał do mnie, przyjd w nocy albo wylij kogo.
- Dobrze.
- Bšd ostrożny, Bobie. Do zobaczenia.
- Bob żegnać przyjaciela.
Sambo zaczšł się ostrożnie wycofywać. W godzinę póniej był już obok pozostawionego muła. W
plštaninie gałęzi rozpostarł opończę i ległszy na niej sięgnšł do torby po kukurydziany placek.
Bob Catala podniósł złożony w czworo papier i wsunšł go pod łatę naszytš na nogawce spodni. Nie
miał kieszeni. Niewolnikom nie wolno było mieć żadnych schowków w ubraniu. Według
obowišzujšcych przepisów za posiadanie jakichkolwiek skrytek w. odzieży groziła kara dwudziestu
batogów na obnażone plecy. Nikt więc nie ryzykował. Natomiast łaty na starych i zniszczonych
spodniach nie zwracały uwagi.
Upewniwszy się, że pismo jest niewidoczne, zaczšł gorliwie pracować dalej.
Zwijał się, aby przed zmierzchem wykonać robotę na dwóch poletkach. Po godzinie harówki
podniósł się, wyprostował obolałe mięnie i wycišgniętym krokiem poszedł
nad staw na drugi skrawek pola. Kšcikiem oka widział, że dozorca Zebulon Dools uważnie go
obserwuje. Przygišł się i motykš rył zeschniętš ziemię. Mijały minuty i godziny. Słońce chyliło się ku
zachodowi.
Dools z wierzchowca patrzšc na Catalę dziwił się, że ten tak uczciwie, jak nigdy dotšd, pracuje.
Podjechał bliżej, strzelił w powietrzu z bata i zawołał: - Bob, ta Murzynka, która jeszcze dojć do
siebie nie może, to twoja baba?
- Nie.
- Dlaczego więc tak gorliwie pracujesz?
- Bob słuchać rozkazu.
Dools zachichotał zadowolony i już miał odjechać, gdy jego bystre oczy .zatrzymały się na spodniach
Murzyna. Chwilę przyglšdał się uważnie, potem zeskoczył z siodła i podszedł do niewolnika.
- Bob, połóż motykę i podejd do mnie - powiedział łagodnie, ale w jego głosie brzmiała
niecierpliwoć.
Murzyn spełnił polecenie. Z obawš malujšcš się na twarzy zbliżył się do najokrutniejszego z
dozorców Calhouna. Zebulon Dools schylił się błyskawicznie i nim Bob zdołał się zorientować,
pochwycił wystajšcy spod łaty skrawek białego papieru.
- Co to? - spytał surowo, wlepiajšc przenikliwe spojrzenie w Murzyna.
Catala skurczył się. Twarz mu poszarzała. Oczy zabłysły białkami. Zrobił gest, jakby chciał uciekać,
ale w dłoni Doolsa zalniła lufa pistoletu.
- Kład się, psie! - wrzasnšł dozorca. - Twarzš do ziemi! Tak! Wskoczył na siodło. Ostry gwizd
przeszył powietrze. Dwaj inni dozorcy nadjeżdżali wycišgniętym galopem.
- Co się stało, Zeb? - spytał jeden z nich.
- Nie wiem. Zaraz zobaczę, Cliff. Popilnuj tego czarnucha, żeby nie uciekł.
Dools rozwinšł arkusz papieru. Z trudem co sylabizował.
- Znalazłe to u niego? - spytał Cliff Elam.
-Yes.
- Daj Timowi, on bieglejszy w pimie - doradził.
- Czytaj, Ponzer - Zeb podał papier Timowi. Ten przebiegł oczyma rzędy liter i zbladł.
- Wiersz podżegajšcy do buntu. Pełno w nim wyzwisk na plantatorów Południa -
powiedział. - Wišzać tego psa i na farmę. Musimy wiedzieć, skšd to ma.
Dools mierzył w Catalę z pistoletu, a Cliff i Tim zeskoczywszy z koni zwišzali Murzyna.
- Zostańcie - zwrócił się Zeb do współtowarzyszy - ja zapędzę tego łotra na farmę.
- Jed, tylko uważaj, aby ci nie uciekł.
Dools schował do kieszeni odebrany Bobowi papier i chwyciwszy koniec sznura, którym Murzyn był
skrępowany, przywišzał go do siodła. Z rozmachem uderzył
Catalę biczem.
- Wstawaj! - ryknšł.
Bolenie chłostany batem Bob biegł obok wierzchowca. Zmęczony do granic wytrzymałoci padł na
podwórzu farmy Calhouna w pobliżu drewnianego rusztowania, wznoszšcego się naprzeciw baraków
dla służby i niewolników. Tu odbywały się egzekucje. Ciężko dyszšc przywarł rozpalonym ciałem do
szorstkiej ziemi.
- Co się stało, Zeb? - spytał stojšcy tu olbrzymi Kreol.
- Przy wišż to bydlę do słupa - odparł Dools. - Nie minie go chyba… - zrobił
rękš niedwuznaczny gest, wskazujšc przęsła szubienicy.
- Fiuuu… - zagwizdał Kreol.
- Nudziłe się ostatnio, będziesz miał zajęcie - zjadliwie rzucił Zeb i popieszył w stronę domu
plantatora. Kreol zbliżył się do Catali.
- Głupi, Bob, oj, głupi… - zagadał. - Narozrabiałe, hę?
Murzyn milczał, jedynie piersi falowały mu przypieszonym oddechem. Na dziedziniec wyszło parę
osób. Ze smutkiem patrzyli na spętanego Catalę.
Z godnociš pozwolił Kreolowi przywišzać ręce do belki ponad głowš, a stopy do dwóch kołków
wbitych w ziemię. Wisiał na przegubach ršk, czekajšc na dalszy tok wypadków.
Dools tymczasem zameldował się u Calhouna. Farmer przyjšł go niechętnie. Oparty o framugę okna
ze zniecierpliwieniem patrzył na dozorcę.
- Wybaczcie, sir, że zakłócam przedwieczorny odpoczynek - tłumaczył się Zebulon - ale sprawa
wydaje się poważna. Zabrałem to Bobowi Catali. Proszę… - położył
na stole rozpostarty arkusz.
Calhoun bez popiechu pochylił się nad papierem. Przebiegł oczyma tekst ł
poczštkowo zbladł, póniej spšsowiał.
- Buntownik! - pięciš uderzył w stół. - Skšd to wzišł?
- Nie wiem, sir.
- Gdzie ta kanalia?
- Kazałem przywišzać go do rusztowania.
- Bić, aż powie, kto mu to dał. Rozumiesz, Dools?
- Yes, sir.
- Zwołaj ludzi i zacznij badania - Calhoun opadł na fotel. - Przyjdę tam zaraz.
Dools wyszedł z pokoju. Farmer siedział przez chwilę pełen wzburzenia, potem sięgnšł po ulotkę i
ponownie jš przeczytał. Zdenerwowanie go opuciło. Zadzwonił
na służšcš, a kiedy stanęła w progu, polecił: - Popro do mnie porucznika Moore’a i zwiadowcę
Crocketta. Szybko!
Nie słyszał skrzypnięcia drzwi, tak głęboko był zajęty swymi mylami. Rozumiał, że co niedobrego
dzieje się wokół. Wojna od kanadyjskiej granicy przetaczała się na-południe. Większoć plemion
indiańskich stanęła po stronie brytyjskiej..
Jeszcze tylko brakowało buntu niewolników.
- Co za czasy - szepnšł do siebie i wstał. Zaczšł nerwowo chodzić po obszernym salonie. Zmierzch
już wciskał się do pokoju, ostatnie blaski słońca kłady się na suficie nikłymi-pasami złota-i
czerwieni. Zastukały o podłogę żołnierskie buty, weszli Van Moore i Davy Crockett.
- Stało się co? - spytał porucznik.
- Przeczytajcie to, panowie - w głosie farmera brzmiał niepokój. - Dzisiaj znaleziono tę ulotkę u
niewolnika.
Moore podniósł ze stołu kartkę papieru, głono czytał: “Nadcišga wreszcie zemsty dzień,
ogarnie pożar farmy i plantacje,
wytniemy białych panów w pień
za równoć, prawdę i wolnoci rację;
powstańcie, bracia! idzie czas!
do boju wolnoć wzywa was…”
Porucznik przerwał. Chwile panowała cisza.
- Czytajcie dalej, sir - głos Calhouna zabrzmiał nienaturalnie.
- Znam treć tego pamfletu - odparł Moore kładšc ulotkę na stole. - Wiele tego typu wierszy kršży
wród Murzynów. Pisze je podobno jaki wyzwoleniec o nazwisku Walker.
John Calhoun zmišł w ustach przekleństwo. Porucznik mówił dalej: - Tylko surowociš można
czarnych utrzymać w ryzach. Niewolnika, który miał ten pamflet, skazałbym na mierć.
- Podzielam to zdanie - Crockett poparł Moore’a.
- Tak też będzie - stanowczoć brzmiała w głosie plantatora. - Najpierw jednak musi wypiewać, skšd
dostał ulotkę.
- Słusznie - przytaknšł porucznik.
- Chodcie ze mnš, panowie. Chcę, abycie byli wiadkami przesłuchania.
- Well - zgodzili się obaj.
Obszedłszy okazałe zabudowania mieszkalne znaleli się na dziedzińcu. Gromada Murzynów i białej
służby przyglšdała się egzekucji. Kreol, o twarzy sadysty, z podwiniętymi po łokcie rękawami
koszuli, długš nahajkš z rozmachem bił obnażone ciało Boba Catali. Gruby sznur z trzaskiem uderzał
w plecy. Poprzecinana skóra broczyła krwiš. Z ust Murzyna wydobywał się cichy jęk. Wisiał na
uwišzanych rękach jak bezwładny wór.
Calhoun ze swymi towarzyszami zatrzymał się na uboczu. Natychmiast podbiegł doń usłużny Zebulon
Dools i z cynicznym umiechem poinformował: - Dotychczas nie powiedział nic, sir.
- Sam go spytam - odparł chłodnio plantator i popieszył w stronę skazańca. Rękš dał znak Kreolowi.
Ostatnie uderzenie przecięło w poprzek plecy Boba, pozostawiajšc długš pręgę.
- Skšd wzišłe ulotkę, Bob? - spytał Calhoun. Głowa Catali zwisała na piersi.
Ciężko oddychał. Z popękanych warg sšczyły się strużki krwi.
- Słyszysz, Bob? Mówi do ciebie twój pan. Przestanš cię chłostać, jeli powiesz, kto dał ci papier.
Usta niewolnika drgnęły, ale Calhoun nie zdołał usłyszeć nic.
- Powtórz jeszcze raz! - zawołał farmer.
Znowu jęk.
- Nie może mówić - stwierdził Crockett.
- Calhoun zwrócił się do Doolsa:
- Yes, sir.
Kto chwycił kubeł i zimnym strumieniem chlusnšł na obolałe ciało nieszczęnika.
Murzyn poruszył się.
- Pić - ledwie usłyszeli.
- Podajcie kubek.
Dools usłużnie popieszył z naczyniem. Kilka kropel zwilżyło popękane wargi i wlało się w goršczkš
spalony przełyk.
- Skšd wzišłe papier? Mów! - Calhoun powtórzył pytanie.
- Bob… powiedzieć… - wykrztusił z siebie Murzyn.
- Słucham!
Głowa Catali znowu zwisła na piersiach. Zdawało się, że stracił przytomnoć.
- Dajcie mu jeszcze wody - polecił farmer.
Murzyn przełknšł nieco płynu. Zaczał co mówić. Wytężyli słuch, ale nic nie zrozumieli.
- Co ten czarny pies mówi? - irytował się plantator.
- Kto go tam wie? To’ po murzyńsku - odparł dozorca.
- Przywołaj którego z niewolników, niech tłumaczy. Dools pobiegł do baraków.
- Za mocno go zbito - powiedział Moore. - Chyba nie wytrzyma do jutra.
- I tak mu mierć sšdzona - machnšł rękš Calhoun.
- Nie odpowiedział na pytanie - odezwał się Crockett. - Skšd wiecie, sir, czy za pamfletem nie kryje
się spisek?
- Davy ma rację - rzekł porucznik. - Nie powinien tajemnicy zabrać ze sobš.
John Calhoun, patrzšc na bezwładnie wiszšcego Murzyna, odparł: - Znam go. Catala ma żelazne
zdrowie, wytrzyma.
Dools tymczasem przyprowadził Scipia.
- Oni pochodzš z jednego plemienia - poinformował.
- Spytaj go, kto mu dał ulotkę - rozkazał Murzynowi plantator.
Scipio tršcił Boba w ramię i gardłowo co zagadał. Przez parę sekund panowała cisza, potem rozległ
się szept:
- Bob… powiedzieć… - i znowu zdania w niezrozumiałym dla białych języku.
Scipio o co pytał i Catala mu z trudem wyjaniał. Chciał jeszcze mówić, ale powieki zwarły mu się i
głowa opadła w dół.
- Co powiedział? - Calhoun hamował swš niecierpliwoć.
- On mówić, panie, że dostać ten papier od niewolnika, że on bardzo cierpieć.
- Od kogo?!
- Nie zdšżyć powiedzieć. Bob zemdleć…
-.Łotrze! - wrzasnšł nie panujšc nad soboš Calhoun.
- Scipio nie winien, panie, Scipio dobry - Murzyn padł na kolana przed swym włacicielem. - Bob
mówić, że on wyznać prawdę.
- Odejd, diable!
Niewolnik oddalił się popiesznie, a Calhoun, rozważywszy co w mylach, zwrócił
się do Van Moore’a.
- Czy żołnierze pańscy mogš czuwać w nocy, aby ta czarna bestia nie uciekła?
- Oczywicie, sir.
- Wobec tego proszę o straże.
- Zaraz to załatwię.
- Odetnijcie sznury od belki - zwrócił się do Doolsa i Kreola. - Skrępujcie mu ręce w przegubach.
Przywišzany nogami do kołków nie ucieknie, a trochę odpocznie przez noc leżšc na ziemi. Jutro, jeli
powie prawdę, będzie miał szybkš mierć, a gdy będzie milczał, to… - Calhoun nie dokończył i
odwróciwszy się poszedł do domu.
Sambo otworzył oczy. Czyżby mu się zdawało? Nad nim iskrzyły się gwiazdy. Z
wiklin i chaszczy płynęły szmery i trzaski żerujšcych owadów i nocnego ptactwa.
Wiatr nie poruszał krzewów. Prawie całkowita cisza okrywała rozległš sawannę.
Gdzie w pobliżu żałonie zaszczekał kujot. Sambo zrzucił z siebie derkę, przetarł zaspane oczy i
chwyciwszy maczetę poszedł na skraj zaroli. Rozchylił
ostrożnie wysokie gałęzie. Spojrzał w mrocznš dal rozjanionš tylko gwiazdami.
Wród traw majaczyły niewyrane sylwetki dwóch koni. Murzyn mocniej cisnšł
palce na rękojeci maczety. Uważnie obserwował zwierzęta. Na grzbiecie jednego z nich dojrzał
człowieka.
- Kie licho? - szepnšł zaskoczony. Nie spodziewał się jedców, raczej kogo z pieszych niewolników
Calhouna. Sambo zawahał się chwilę, po czym włożył dwa palce w usta i rzucił w przestrzeń wilcze
wołanie. Konie ruszyły w jego stronę.
- Hej, Sambo! - w nocnej ciszy rozległ się przyciszony głos.
- Tu jestem!
Z konia zsunšł się Murzyn i stanšł przed wyzwoleńcem.
- Scipio! - odezwał się uradowany Sambo. - Skšd i po co te konie? - w pytaniu brzmiała ciekawoć.
- Ja ukrać - szepnšł przybyły i rozglšdajšc się po mrocznej sawannie, dodał: -
Ty schować wierzchowce.
Sambo bez słowa schwycił zwierzęta za uzdy i powiedział: - Chod!
Weszli w krzewy. Po chwili konie stanęły obok muła, a Sambo, wskazujš derkę, poprosił:
- Siadaj, Scipio, i mów. Co się stało?
Murzyn usiadłszy chaotycznie opowiedział o przechwyceniu ulotki i katowaniu Catali.
- Mówisz, że Bob nie zdradził?
- Nie.
- On ci powiedział, gdzie mnie znaleć?
- Tak. My mówić w naszym języku. Bob bardzo wierzyć w twojš pomoc.
- Jutro chcš go powiesić?
- Tak mówić Calhoun.
- Dranie! - Sambo zacisnšł pięci aż do bólu. - Ilu żołnierzy pilnuje Boba?
- Dwóch.
- Nikt więcej?
- I ten pies, Kreol Perez.
- Opowiedz mi jeszcze raz dokładnie o wszystkim.
Scipio znowu przedstawił przebieg wypadków i opisał kradzież koni, która przy pomocy czarnych
współbraci nie przedstawiała większych trudnoci.
- Przyprowadziłe dwa wierzchowce - odezwał się Sambo. - Jeden dla Catali, a drugi dla siebie?
- Tak.
- Dobrze zrobiłe, Scipio - pochwalił - uciekajšc z Bobem przyjmiesz całš winę na siebie, inni nie
będš cierpieć. Zastanówmy się teraz nad uwolnieniem Boba -
Sambo zamylił się przez parę sekund. - Mówisz, że bracia ze spisku pomogš?
- Oni obiecać.
Jeszcze jaki czas rozmawiali, ustalajšc szczegóły akcji, potem podšżyli na farmę Calhouna. Wród
bawełnianych krzewów ukryli muła i wierzchowce. Zachowujšc ostrożnoć podkradli się pod barak
niewolników. Tu Sambo pod osłonš zgromadzonego na opał drzewa obserwował dziedziniec.
Jeden z żołnierzy przechadzał się wzdłuż baraku, a drugi obok leżšcego na ziemi Catali. Kreol niemal
na rodku dziedzińca siedział na pieńku do ršbania drew.
Musiał aż tam zataszczyć pniak spod sšgów, żeby widzieć cały plac. Był zbyt leniwy, aby chodzić.
Teraz wygodnie rozsiadłszy się ćmił fajkę.
- Ja załatwię żołnierza przy baraku - szepnšł Sambo do Scipia. - Dalej według planu, pamiętaj!
- Ja pamiętać.
Sambo niepostrzeżenie przemknšł między stertami drzewa a budynkiem. Przywarł w cieniu do ciany.
Postrzępiony obłok przesłonił gwiazdy i sierp księżyca. Mrok zgęstniał. Żołnierz odwrócił się
plecami do przyczajonego Murzyna. Wtedy Sambo bezszelestnie dopadł go i prawym ramieniem
opasawszy mu gardło, lewš rękš chwycił karabin. Szamotali się chwilę, po czym upadli na ziemię.
Murzyn przygniótł kolanami pier białego, nie wypuszczajšc ze stalowego ucisku szyi.
Kiedy żołnierz stracił przytomnoć, zarzucił go na plecy i poniósł pomiędzy sagi drzewa. Tu,
zwišzawszy ręce i nogi, zakneblował mu usta. Zabrał broń i amunicję.
Dał znak Scipiowi. Widział, jak Murzyn stanšł w drzwiach baraku i zawołał: - Hej, Perez, ty przyjć.
- Czego? - Kreol wolno podniósł się z pniaka.
- Scipio ci co pokazać…
- Żeby cię diabli! - zaklšł i pykajšc z fajki powlókł się do baraku.
Sambo ujrzał poza Scipiem, za lekko uchylonymi drzwiami głowy przyczajonych Murzynów.
Zrozumiał, że to koniec z katem Perezem. Nie czekajšc na wyniki zajcia, obiegł dziedziniec kryjšc się
w cieniu drzew. Gdy Kreol znikł za drzwiami baraku, Sambo wyskoczył ze strzelbš na wolnš
przestrzeń i kilkoma skokami dopadł wartownika.
- Ręce do góry! - gronie zawołał.
Żołnierz zamarł w bezruchu. Był zaskoczony. Chciał cišgnšć z ramienia sztucer, ale ujrzawszy
skierowanš w siebie lufę powoli podniósł ramiona.
- Krzykniesz lub zrobisz najmniejszy ruch, strzelę! - stanowczo powiedział
Sambo. - Odwróć się!
Posłusznie wykonał rozkaz. Po chwili stał przywišzany do rusztowania z ustami omotanymi własnš
chustkš. Sambo za podbiegł do Catali i poprzecinał mu więzy.
- Możesz wstać, Bob?
Murzyn z wysiłkiem dwignšł się.
- Ja ci dziękować - szepnšł, radonie błyskajšc białkami oczu.
Sambo podtrzymujšc go powlókł się przez dziedziniec. Wród sšgów drzewa czekał
już Scipio. Ujęli Catalę .pod ramiona i pieszšc szli ku plantacji. W pół
godziny póniej dosiadłszy wierzchowców cwałowali ku rozległej sawannie.
witało, gdy dotarli do Alabama River i przeprawiwszy się na drugi brzeg, kluczšc jaki czas w
nadrzecznych szuwarach dla znrylenia pogoni, skręcili na północ, w kierunku Tennessee River.
Nie spostrzegli, aby ktokolwiek szedł ich tropem. Mimo to omijali osady j miasta, zatrzymujšc się
jedynie na krótkie postoje. Gdy przebyli koryto rzeki Black Warrior, poczuli się bezpieczniej. Teraz
trochę dłużej obozowali nad brzegami jezior i strumieni. Musieli przecież ułożyć dalsze plany swej
podróży.
Chcieli dotrzeć do kwatery Denmarka Yeseya - organizatora murzyńskiego powstania. Nikt jednak
nie znał miejsca jego pobytu. Sambo słyszał, że podobno miał przebywać gdzie w okolicach Saint
Louis. Odnaleć go na rozległych pustkowiach nie było prosto, zwłaszcza że stale ukrywajšc się
zmieniał nazwiska.
W ostatecznoci zdecydowani byli przyłšczyć się do Seminolów lub Kriksów, którzy chętnie dawali
schronienie zbiegłym niewolnikom.
Rany na plecach Boba systematycznie okładane wieżymi lićmi ziół Zasklepiły się i przestały boleć.
Catala jak mógł okazywał towarzyszom wdzięcznoć za pomoc w ucieczce i troskę o jego zdrowie.
Co go jednak dręczyło, bo zazwyczaj był
milczšcy. Zapytany pewnego wieczoru przy kolacji o powód zadumy, z prostotš odparł:
- Bob myleć o walce za wolnoć i równoć czarnych…
Mijały dni. W którym tygodniu podróży znaleli się na pofałdowanej lekkimi wzniesieniami prerii.
Słońce wieciło olepiajšcym blaskiem, a czyste jak kryształ powietrze odsłaniało rozległš dal. Sambo
dostrzegł na horyzoncie smugę lasów.
- Spójrzcie! - powiedział. - Puszcza przed nami. Tam płynie Tennessee River.
- Las być bezpieczny - z umiechem stwierdził Scipio.
Bob mu przytaknšł i popędzili zwierzęta. Około południa wjechali na wzniesienie górujšce ponad
innymi. Zatrzymali się tam na moment, uważnie obserwujšc step.
Wokół kołysały się trawy niczym zieleniš falujšcy ocean.
Sambo przesłonił rekš oczy i długo spoglšdał na szlak, który przebyli.
- Za nami ludzie - powiedział niespokojnie, wskazujšc na widnokršg.
Wród traw dostrzegli szereg ruchomych punktów.
- Może to dzikie mustangi? - rzucił Bob.
- Wštpię - odparł Sambo. - To mogš być Indianie albo… pocig. Za szybko się poruszajš.
- My pieszyć do lasu - zawołał Scipio.
- Masz rację. W puszczy jest się samemu niewidocznym i łatwo zatrzeć za sobš lady. pieszmy.
Gnali, ile. sił starczyło zwierzętom. Muł nie nadšżał za wierzchowcami, dlatego Sambo zostawał w
tyle. Musieli więc zwalniać bieg koni. Z grzbietów wzniesień widzieli coraz wyraniej jadšcych za
nimi ludzi. Bystry wzrok Samby rozpoznał
wreszcie żołnierskie mundury. Nie mieli już wštpliwoci. To była pogoń.
Pędzili jak szaleni do zbawczego niedalekiego lasu. Słońce na zachodzie leżało na horyzoncie. Za
dwie godziny zapadnie noc… Sambo spojrzał do tyłu. Jedcy rozsypali się w tyralierę. Z każdš minutš
byli coraz bliżej.
- Szybciej! - krzyknšł z rozpaczš i piętami zaczšł bić boki muła.
Piana pokryła sierć wierzchowców. Mieli ze dwie mile do zbawczych drzew, gdy poza nimi
zagrzmiały sztucery. Kule gwiżdżšc cięły powietrze. Bob i Scipio wysforowali się do przodu, Sambo
z trudem nadšżał za nimi. Wtem muł zachwiał się i runšł zrzucajšc z siebie Murzyna. Obficie
krwawišc tarzał się po murawie.
Sambo uklškł ciskajšc w dłoni maczetę. Widział nadjeżdżajšcych żołnierzy Unii.
Zastanawiał się, co mu czynić wypada: uciekać pieszo czy stoczyć ostatniš walkę.
W jednym i drugim wypadku nie miał szans… Żałował, że oddał Bobowi sztucer.
Nagle od strony puszczy zagrzechotała palba wystrzałów i spoza drzew wypadli indiańscy jedcy i
przecwałowali obok Samby. Bojowy krzyk echo poniosło w dal.
Amerykanie zatrzymawszy wierzchowce zawrócili. Murzyn obtarł spocone czoło.
Umiechnšł się z ulgš. Byli uratowani.
NAD ME-SI-KSE-PE
Tam, gdzie Ohio wlewa swe wody w potężne koryto Missisipi, na obszernej łšce, osłoniętej od
wschodu i północy odwiecznym borem, obozowali Indianie. Obok barwnych stożków tipi stały
popiesznie wyplecione z prętów i nadrzecznych szuwarów wigwamy. Płonęły liczne ogniska.
Wszędzie kręcili się wojownicy.
Gromada półnagich Irokezów, z dokładnie wygolonymi po bokach głowami i biegnšcymi przez rodek
czaszki grzebieniami włosów, debatowała z Delawarami w jelenich bluzach. Nieco dalej, przy
nikłych płomykach ognia z majestatycznš godnociš siedzieli Kriksowie z wpiętymi w bujne włosy
piórami ptaków i z ożywieniem rozmawiali z Seminolami, u których plemienne stroje przemieszały
się już z europejskimi tkaninami. Na wysokim brzegu spienionej rzeki stało kilku Murzynów. Obok
nich przeszli wysmukli Szoktawowie, dwigajšc zawieszonego na dršgu upolowanego karibu.
W głębi obozowiska odezwał się nagle głuchy głos bębna. Dudnił rytmicznie, roznoszšc wokoło
dziwnš, pełnš niepokoju monotonię. Tu i ówdzie podniosły się sporód siedzšcych postacie wodzów,
inni wychodzili z chat, przerywali towarzyskie rozmowy, pieszšc ku rodkowi naprędce skleconego
osiedla. Na wielkim placu oczekiwali w milczeniu rozpoczęcia Rady Starszych.
Zbliżył się wreszcie szaman Kriksów, Czarny Niedwied, w towarzystwie McGillivraya, który
przybrał imię Króla Królów, podszedł Ryszard Kos - znany wród czerwonoskórych pod nazwiskiem
Czerwonego Serca, oraz Menewa - młody wódz, wsławiony walkami u boku Tecumseha.
Oczy wszystkich z szacunkiem zwróciły się na przybyłych. Sędziwy szaman z pietyzmem i nabożnš
czciš poczšł napełniać kinnikinickiem cybuch kalumetu. Potem wstał, aby zapalić fajkę wygrzebanym
z ogniska węgielkiem. Wtedy zauważył
kilkudziesięciu Czirokezów jadšcych przez obozowisko. Na ich czele podšżali: Sekwoja -
najwiatlejszy Indianin Południa, Szactas - wojenny naczelnik plemienia, trzech Murzynów i biały
traper. Szaman znieruchomiał, fajkę wycišgnšł
przed siebie, patrzšc w stronę nowo przybywajšcych. Nikt nie poruszył się, choć wszyscy słyszeli
stšpania koni, nikt nie odwrócił głowy, aby zaspokoić ciekawoć… Cisza niepodzielnie panowała nad
Placem Rady.
Sekwoja i Szactas zeskoczyli z mustangów i oddali je pod opiekę wojownikom. Co
powiedzieli traperowi i Murzynom, bo ci zsiadłszy z wierzchowców poszli za Czirokezami. W
milczeniu zajęli miejsca w kręgu Rady.
Czarny Niedwied wolno zapalił fajkęi wydmuchawszy dym wcztery strony wiata, w niebo i ziemię,
powiedział:
- Bracia! Gicze Manitou zgromadził nas u brzegu Me-si-kse-pe, abymy radzili nad dalszš walkš z
Miczi-malsa. Lud Kriksów i Seminolów pozostaje wierny wielkim dšżeniom Tecumseha - szaman
przerwał, jak gdyby dajšc zgromadzonym czas do namysłu, po czym dokończył: - Widzę wród nas
wodzów różnych plemion, nawet Siewcę Kukurydzy, jednego z naczelników Irokezów, którzy swoim
orężem służš Długim Nożom… Ktokolwiek z obecnych jest przyjacielem Miczi-malsa, niech opuci
Plac Rady. Nie może dotknšć więtego kalumetu. Hugh.
Przez kilka sekund nikt się nie odezwał. Wreszcie podniósł się Irokez.
- Był czas - zaczšł z godnociš - że plemiona Seneków, Mohawków, Kajugów, Oneidów, Onondagów,
a nawet Delawarów tworzyły Ligę Irokezów. Wtedy panował
Wielki Pokój. Tecumseh stworzył konfederację Zwišzku Oporu, ale sam zginšł
pokonany przez Długie Noże i wojowników Czujnego Bobra. Czy nie pora, o bracia, złšczyć się z
Irokezami?
Czarny Niedwied nie poruszył się. Czekał. Dostrzegłszy wzniesionš rękę McIntosha, skinšł mu
przyzwalajšco głowš. Metys energicznie powstał.
- Przed laty byłem przeciwnikiem idei Tecumseha - mówił podniecony - i miałem słusznoć. Skaczšca
Puma nie żyje, wiele plemion porzuciło konfederację. Wojna z Miczi-malsa nie ma sensu…
Popieram Siewcę Kukurydzy. Hugh.
Poradlona siatkš zmarszczek twarz sędziwego szamana nie poruszyła się. Stał z żarzšcym się
cybuchem kalumetu. Nikt jednak nie usiłował zabrać głosu, wobec czego Czarny Niedwied zwrócił
się do McIntosha i Siewcy Kukurydzy: - Mój brat, William, i wódz Irokezów nie łšczš swych myli i
serc z nami, niech więc opuszczš Plac Rady i wojenny obóz zjednoczonych plemion. - Starzec
powiódł
wzrokiem po zgromadzonych i spytał: - Czy taka jest wola Rady Starszych?
Głowy wodzów i szamanów zgodnie pochyliły się na znak aprobaty. William Mclntosh zerwał się,
jego małe oczy błysnęły spod zmarszczonych gniewem brwi. Krzyknšł: - Odchodzę!…
Zawahał się, chciał co jeszcze powiedzieć, ale tylko zaklšł pod nosem i wyszedł
z kręgu Rady. Za nim podšży Siewca Kukurydzy. Czarny Niedwied, nie spojrzawszy nawet za
odchodzšcymi, podszedł do Króla Królów i wręczajšc mu kalumet, powiedział:
- Niech wielki naczelnik Kriksów wypowie swoje myli. Hugh. McGillivray wstał, ogarnšł oczyma
siedzšcych i zaczšł:
- W roku 1811 przybył do Tukhabatchee sagamore Tecumseh. Przywiózł ze sobš znaki Zwišzku
Oporu. Wtedy zastanawiałem się nad słusznociš drogi obranej przez wielkiego Szawaneza. Czy
pamiętacie, bracia Kriksowie? - McGillivray zamilkł, dajšc słuchajšcym czas na sięgnięcie pamięciš
do tamtych wydarzeń. Dzi wszyscy wiemy, że Puma Gotowa do Skoku miał rację. Ubiegłej jesieni
backwoodsmeni zażšdali od Kriksów i Seminolów, Czirokezów i Szoktawów opuszczenia ziemi
przodków, bo chcš uprawiać na naszych preriach i sawannach bawełnę i ryż, indygo i tytoń. Gdy
odmówilimy, pustoszš nasze wioski, napadajš na obozy, palš i mordujš… Nie ma wród nas mšdrego
Tecumseha, ale żyje jego prorocza myl, a wojenny topór szaleje na ziemi Miczi-malsa. W wojnie
Unii z Kanadš rozstrzygajš się także losy czerwonych plemion. Radmy, o bracia, co czynić nam
wypada. Hugh.
Pocišgnšł z fajki i wydmuchawszy dym zgodnie z obyczajem podał jš Menewie. Młody wódz
kriksańskiego szczepu znad rzeki Tallapoosa, podniósłszy się z godnociš, przemówił:
- Bracia, walczyłem u boku wielkiego Tecumseha, który był Szawanezem, ale kochał jednako
wszystkie plemiona czerwonych ludów. Zginšł jak bohater. Wiecie, co powiedział przed mierciš? -
W czarnych renicach starszyzny czaiła się ciekawoć. - Przed bitwš nad Thames River tak mówił
sagamore: “Gdy zbraknie Tecumseha, pamiętajcie, że jedno plemię jest jak patyk, który byle wiatr
złamie, a zwišzane konfederacjš plemiona sš jak wišzka, której nie potrafi przełamać najsilniejszy
mocarz… Prowadcie dzieło Skaczšcej Pumy do końca, aż odbierzecie białym najedcom ziemie
naszych ojców i dziadów”. Tak uczył wielki sachem. O bracia, pójdmy ladami wielkiego Tecumseha.
Menewa przekazał kalumet siedzšcemu obok Ryszardowi Kosowi, który wstajšc przygładził bujne,
dawno nie strzyżone włosy. Jego spłowiałe w słońcu, podniszczone ubranie wiadczyło o trudach
dalekiej podróży. - Bracia! - zaczšł w języku Szawanezów. - Los złšczył mnie z Tecumsehem i
pozostanę wierny jego dalekosiężnej idei. W sojuszu z Wielkš Brytaniš możemy zwyciężyć. Wiecie,
że wzdłuż wybrzeży Atlantyku i w Zatoce Meksykańskiej pływajš angielskie okręty wojenne. Silna
armia, wród której jest wielu żołnierzy z mojej ojczyzny, z Polski, bije się w pobliżu Waszyngtonu,
stolicy Unii. Zjednoczonymi siłami on musimy gromić wroga na całym terenie Unii. To pomoże
kanadyjskim wojskom w prowadzeniu wojny. Wyrażam uznanie dla Króla i naczelników plemion
Południa, którzy bystrociš swych umysłów dostrzec cel toczšcych się zmagań…
Fajka kršżyła dalej. Kwiecicie przemawiał Weatherford, wódz Seminolów, Wielki Wojownik -
zastępca McGillivraya, Sekwoja - mędrzec Czirokezów, Czarna Strzała -
wódz Seneków, wsławiony walkami u boku Tecumseha, Took-suh - od niedawna wódz Szawanezów
i jego zastępca Najle-umoc, kilku szamanów. Wreszcie kalumet dotarł
do ršk Szactasa, wodza Czirokezów, który podniósłszy twarz ku słońcu długo stał
z zamkniętymi powiekami. Póniej, niemal cedzšc słowa, przemówił: - Do wioski Czirokezów
przybył poseł Agolaszima, siedzšcy tu koło mnie.
Harmonijny Głos przywiódł go do wojennego obozu nad Me-si-kse-pe i Ohio. Niech Rada Starszych
wysłucha jego słów… W drodze Wojownicy Szactasa przyszli z pomocš trzem czarnym mężom
ciganym przez Miczi-malsa - wódz wskazał Murzynów. -
Oni także majš ciekawe wieci. Wysłuchajmy, bracia, mowy przyjaciół. Hugh.
Kršg posšgowych postaci z zainteresowaniem zwrócił spojrzenia na Murzynów i białego, który
włanie przyjšwszy kalumet powstał.
- Czerwoni bracia - zaczšł - nazywam się Kid Lupton. Przybywam do was z rozkazu generała
Pakenhama, który teraz jest na Jamajce. Król Wielkiej Brytanii, władajšcy zza oceanu Kanadš,
pozdrawia wodzów i szamanów Pięciu Cywilizowanych Plemion Południa i równoczenie zapewnia,
że po zwycięskiej wojnie układ zawarty ze Zwišzkiem Oporu Tecumseha będzie dotrzymany… -
Weatherford pochylił się do ucha McGillivraya i co mu szepnšł. Anglik mówił dalej: - Wojska nasze,
o których przed chwilš wspominał Ryszard Kos, pod dowództwem admirała George’a Cockburna
rzeczywicie kierujš się pod Waszyngton. Zwycięstwo musi należeć do kanadyjskich sił zbrojnych -
mężczyzna na chwilę przerwał, otarł spocone czoło i dokończył: - Pochwalam przezornoć Rady
Starszych, rozwagę myli i słów.
Rozstrzygajš się tu ważne sprawy, ale nie mówi się o planach wojennych.
Lupton wydmuchawszy dym w cztery strony wiata, w niebo i ziemię przekazał
kalumet Murzynowi. Podniosła się muskularna postać okryta skšpš, wyszarzałš opończš, w szerokim
umiechu błysnęła biel zębów.
- Waleczni wodzowie i mšdrociš słynšcy szamani, zwraca się do was wyzwoleniec Sambo - zaczšł. -
Dzięki wojownikom Szactasa i Sekwoi, którzy przyszli nam z pomocš i odpędzili cigajšcych nas
Amerykanów, jestemy teraz z wami. Oto Bob Catala, jeden z przywódców przygotowujšcych bunt
niewolników, i jego towarzysz Scipio. Obaj uciekli z farmy Calhouna. Zostaniemy tutaj, bo wasza
walka jest także walkš o wolnoć i równoć Murzynów…
Pocišgnšł obfity haust dymu i wydmuchawszy go, jak nakazywał ceremoniał, podał
fajkę następnemu. Przechodziła z ršk do ršk, ten i ów wygłosił dłuższš lub krótszš mowę, aż wreszcie
kalumet obiegłszy wszystkich dotarł do Czarnego Niedwiedzia. Szaman z nabożnš czciš oczycił
cybuch i wstawszy zakończył
naradę:
- O bracia, zjednoczeni wspólnš troskš o przyszłoć naszych rodów, szczepów i plemion,
podejmujemy dalszš walkę z Miczi-malsa. Niech Nabash-cisa rozwietli cieżki wojny, a Manitou da
zwycięstwo. Hugh!
Ryszard Kos mieszkał z Czarnš Strzałš w wigwamie stojšcym niemal na samym brzegu Missisipi. Po
skończonej Radzie Starszych wygodnie rozsiadł się w chacie na grubej warstwie wiklinowej ciółki i
czycił sztucer. Wódz Seneków był jeszcze na terenie obozu. Kosowi nikt nie zakłócał samotnoci.
Wsłuchany w majestatyczny szum wielkiej rzeki poszybował mylami do dalekiej Minnesoty, gdzie
wród przyjaznego plemienia Sauków i Foxów mieszkała umiłowana Zorza Ranna. Co teraz robi?.
Czy jest mu wierna? Zajęty pracš i marzeniami nie zauważył, że kotara u drzwi lekko się uchyliła i
kto ostrożnie wszedł. Dopiero gdy usłyszał szmer stšpań, oderwał wzrok od strzelby.
Przed nim stał chłopiec z opaskš na głowie, z obnażonym do pasa torsem, boso, jedynie w skórzanych
legginach. Nie wyglšdał na czystej krwi Indianina, raczej na Metysa. W opalonej na bršz twarzy
zapłonęły ciekawociš czarne oczy.
Kos umiechnšł się do chłopca.
- Siadaj - zaprosił.
Tamten pokręcił odmownie głowš.
- Nie chcesz? Dlaczego?
- Nie godzi się siadać obok wojownika - z powagš odrzekł doć poprawnš angielszczyznš.
- Przy mnie wolno ci usišć - Kos przyjanie wskazał miejsce - bo masz mojš zgodę. Kiedy przecież też
będziesz wojownikiem, a może nawet wodzem. W
renicach chłopca zamigotała duma. Zadowolony z pochwały spoczšł, krzyżujšc nogi.
- Kto nauczył cię mowy białych ludzi? - spytał Ryszard.
- Ojciec… i matka - odparł nie odrywajšc oczu od sztucera.
- Rozumiem. W twoich żyłach pewnie płynie krew dwóch ras. Zgadłem?
- Tak.
- Kim jeste?
- Nie mam jeszcze imienia.
- A rodzice?
- Mój ojciec nazywa się William Powell, a matka jest córkš wodza.
- Miło mi cię poznać. Ile masz lat?
Wycišgnšł palce obu dłoni mówišc:
- Dziesięć.
- To niedługo będziesz wojownikiem.
- Za dwa lata - odparł zwieszajšc głowę.
- Przyszedłe do mnie z interesem?
Wzruszył dwuznacznie ramionami.
- Chciałe pewnie popatrzeć, jak czyszczę sztucer?
- Nie. Chciałem z bliska zobaczyć białego brata wielkiego Tecumseha.
Kos umiechnšł się.
- Jeste jeszcze chłopcem, a mówisz z takš powagš.
- Jestem Seminolem - odrzekł z dumš. - Idę na pierwszš wojennš wyprawę podpatrywać
wojowników.
Ryszard skończył robotę. Załadował sztucer i powiesił go na palu podtrzymujšcym dach chaty.
- Jeste głodny? W kociołku jest kukurydza i mięso, możesz się posilić.
- Najem się w swoim wigwamie - odpowiedział i szybko spytał: - Dlaczego biłe
się za Szawanezów?
Kos zaintrygowany spoglšdał na małego Seminola. Zaskakiwał go swojš inteligencjš.
- Walczylimy z Tecumsehem za wolnoć wszystkich plemion i szczepów - rzekł
kładšc dłoń na kolanie chłopca.
- Lud Seminolów jest wolny - odparł z iskrzšcymi się oczyma.
- Tak, ale Unia zagraża waszej wolnoci.
Mylał przez chwilę, zastanawiajšc się nad tym, co usłyszał.
- Czerwone Serce nie jest Amerykaninem?
- Nie.
- Pewnie Anglikiem albo Hiszpanem?
- Też nie.
Zakłopotanie odmalowało się na twarzy chłopaka.
- A jakie sš jeszcze plemiona białych? - spytał.
- Jest ich dużo. Mieszkajš za Wielkš Wodš. Ja jestem Polakiem. Zapamiętaj te nazwę. Skinšł głowš.
- Mój ojciec jest Anglikiem - powiedział i wstał. - Pójdę już.
- Zaczekaj - poprosił Kos i rozwišzawszy podróżny worek wycišgnšł zeń nóż w skórzanej pochwie. -
Niech ten prezent godny wojownika będzie symbolem naszej przyjani.
Chłopiec cofnšł się o krok, oczy zaiskrzyły mu się radociš, jednak nie wycišgnšł ręki po cenny
podarunek.
- We, to dar Czerwonego Serca. Niech ci służy podczas myliwskich wypraw.
- Ugh! - szepnšł uszczęliwiony i wysunšwszy długie ostrze ze skórzanej oprawy, zawołał: - Jestem
twym bratem. Dzięki.
Skierował się do wyjcia wpatrzony w połyskujšcy srebrem nóż. Nagle zatrzymawszy się w drzwiach,
powiedział:
- Mclntosh chce zabić ciebie i Menewę. Kos przerwał zawišzywanie worka.
- Skšd wiesz? - spytał zaskoczony.
- Słyszałem…
- Nie odchod, młody bracie, usišd i mów wszystko, co ci wiadomo.
Chłopak usiadł.
- Mclntosh kazał Pijeense’owi zastrzelić was obu zatrutymi strzałami.
Podsłuchałem ich rozmowę.
- Kiedy to było?
- Zaraz po opuszczeniu Placu Rady.
- Siewca Kukurydzy i McIntosh sš jeszcze w obozie?
- Zatrzymali się z wojownikami w lesie.
- Wiesz gdzie?
- Tak.
- Daleko stšd?
- Blisko. Tam gdzie leży zwalony dšb.
- Co jeszcze słyszałe?
- Nic.
- Dziękuję, bracie. Nie mów nikomu o podsłuchanej rozmowie dobrze?
Chłopiec skinieniem wyraził zgodę. Kos wstajšc poklepał go po ramieniu i powiedział:
- Postšpiłe jak wojownik. Możesz zawsze na mnie liczyć.
Młody Seminol umiechnšł się uradowany pochwałš i z nutš niepokoju ty głosie spytał:
- Czerwone Serce nie da się zabić, prawda?
- Skoro mnie ostrzegłe, Mclntosh ani Pijeense nie zabijš nikogo.
Wyszli z chaty. Chłopiec pobiegł w stronę gromady rówieników, pokazujšc im z daleka otrzymanš
broń.
Ryszard wiedział, gdzie znaleć Menewę. W sercu młodego wodza zagniedziło się uczucie do uroczej
Wenony - córki Czarnego Niedwiedzia. Wszystkie wolne chwile spędzał w jej towarzystwie albo
przesiadywał W wigwamie jej sędziwego ojca.
Gdy Kos wszedł do chaty szamana, Menewa rzeczywicie zajęty był rozmowš z dziewczynš, a Czarny
Niedwied sporzšdzał w garnku nad ogniskiem jaki wywar z ziół. Ryszard, siadajšc na wišzce
puszystych skór, powiedział: - Przynoszę wieci, ojcze. Ważne dla ciebie i Menewy.
Ubielony siwiznš starzec przelał z metalowego kociołka płyn do tykwy i odniósłszy jš w kšt
wigwamu, osuszył wilgotne dłonie nad płomieniami. Teraz dopiero siadł naprzeciw Kosa i spytał:
- Cóż to za wiadomoci, biały bracie?
- Irokezi i McIntosh nie odeszli, co knujš… Menewie grozi niebezpieczeństwo.
Pokryta sieciš zmarszczek twarz szamana nie poruszyła się. Ciemne oczy jakby ledziły pełzanie
złotych języków ognia. Menewa przysiadł się do mężczyzn, a Wenona miała zamiar opucić chatę, aby
nie przeszkadzać wojownikom.
- Zostań, córko - powiedział szaman.
Dziewczyna w kšcie wigwamu wcisnęła się w niedwiedzi kożuch. W palenisku strzelił płonšcy
patyk. Starzec bez popiechu mówił: - Mclntosh z garstkš Kriksów połšczył się z Irokezami Siewcy
Kukurydzy, bo rozpiera go zazdroć i gniew. Wenona była mu przychylna, żywił więc nadzieję, że jš
polubi. Ale wrócił Menewa okryty sławš i moja córka zaczęła unikać McIntosha… - Szaman pochylił
głowę jakby pod ciężarem troski. - Teraz McIntosh knuje zemstę. Niech Czerwone Serce mówi,
słuchamy.
- Przypuszczenia Czarnego Niedwiedzia sš trafne - potwierdził Kos. - Podobno Pijeense chce
zamordować Menewę zatrutš strzałš. Mnie także…
- Tchórzliwy kujot! - z oburzeniem rzucił Menewa.
Szaman oparł głowę o dłoń i długo co rozważał w mylach. Potem przywoławszy, do siebie Wenonę,
zajrzał jej w oczy.
- Dzisiaj, córko, rozstrzygniesz swój los - powiedział. - Zastanów się, dla kogo bije twoje serce.
Dziewczyna spłoniona opuciła głowę.
- Nie wychod z wigwamu - mówił do niej - tak będzie bezpieczniej.
- Dobrze.
- Zajmij się robotš, jak squaw przystało.
Mimo sędziwego wieku podniósł się sprężycie i wyszedł przed chatę. Przywołał
kogo i co mu tłumaczył, po czym wrócił i usiadł na dawnym miejscu. Wenona w głębi wigwamu
haftowała mokasyny.
- Jutro odbędziemy posiedzenie Najwyższej Rady - szaman zmienił temat rozmowy. -
Rozważymy plan wojennych uderzeń na osiedla i forty Długich Noży.
Przez parę minut wymieniali swoje poglšdy, dzielili się uwagami i snuli przypuszczenia na przyszłoć.
Do chaty zajrzał wojownik.
- Idzie Pijeense, ojcze - powiedział i znikł za opuszczonš zasłonš u drzwi.
- Schowajcie się obaj za bizoniš skórš - wskazał na barwnš kotarę pokrytš magicznymi znakami
ptaków i zwierzšt, tworzšcš jakby oddzielne pomieszczenie w wigwamie.
Ledwie Menewa i Kos zdšżyli skryć się, wszedł rosły Indianin i stanšwszy w progu położył prawš
dłoń na lewej piersi.
- Wzywałe mnie, ojcze? - spytał z szacunkiem. Długo panowała cisza, nim szaman, wskazujšc
miejsce naprzeciw siebie, powiedział: - Usišd, Mały Rysiu.
Indianin spoczšł. Badawcze spojrzenie starca przeniknęło w głšb oczu wojownika.
Nie wytrzymał, opucił powieki z nagłym zakłopotaniem.
- Pijeense pójdzie do Williama McIntosha i powie mu, że Wenona, najpiękniejszy kwiat Kriksów,
pragnie z nim rozmawiać - szaman dalej natarczywie obserwował
Małego Rysia. - Wiesz, synu, gdzie obozuje McIntosh i Siewca Kukurydzy?
- Nie - szepnšł niepewnie.
- Mój brat zostaje wierny Królowi Królów czy odchodzi z McIntoshem?
- Pijeense zostaje… - zakłopotanie brzmiało w odpowiedzi.
- Kłamiesz! - gronie syknšł szaman. - Nad twojš głowš kršży już Kanaha. Widzę go…
Indianin skurczył się w zabobonnym lęku.
- Mój brat wie, gdzie w puszczy leży dšb zwalony piorunem - mówił teraz łagodnie Czarny
Niedwied. - Tam zatrzymał się McIntosh, prawda?
Przytaknšł kiwnięciem głowy, nie miać spojrzeć w twarz szamana.
- Pójdziesz tam i powiesz, że Wenona chce zobaczyć Williama. Czarny Niedwied
też tego pragnie. Ale koniecznie dzi, przed zachodem słońca.
- Tutaj ma przyjć wielki McIntosh?
- Tak, synu.
- Spełnię twš wolę, ojcze - Pijeense podniósł się i popiesznie opucił
Menewa i Ryszard wyszli zza kotary. Nie bardzo wiedzieli, do czego zmierza szaman: chce uwięzić
McIntosha? Zmusić go do rezygnacji z Wenpny? A może pragnie doprowadzić do pojednania
zwanionych rywali i zapobiec nieszczęciu? Na zadawane pytania starzec nie dawał odpowiedzi.
Znowu rozmowę skierował na tory toczšcej się wojny. Często wspominał Tecumseha i pytał o
szczegóły bitew w rejonie Wielkich Jezior.
Tak przegadali całe popołudnie. Słońce zachodziło wciskajšc ostatnie promienie do wigwamu, a w
kštach pojawił się pierwszy zmierzch, gdy wartownik, zajrzawszy do wnętrza, poinformował, że
zbliża się McIntosh i Pijeense.
- Wpucisz, mój synu, Williama - rozkazał szaman. - A wy - zwrócił się do goci - pójdziecie za
kotarę. Przywołam was, gdy przyjdzie pora.
Uchyliła się wzorzysta derka i w drzwiach stanšł Metys. Miał głęboko nasuniętš na czoło płóciennš
czapkę z puszystym piórem, na ramionach opończę z krótkimi frędzlami, kraciastš koszulę
wpuszczonš w spodnie, Szablę u boku i sterczšcy zza pasa pistolet. Bacznie zlustrował chatę, a
widzšc w niej tylko Wenonę i Czarnego Niedwiedzia, wszedł energicznie.
- Wezwanie twoje jest dla mnie więte - nie zwracajšc uwagi na szamana podbiegł
do dziewczyny i chwycił jej ręce. Podniosła się w milczeniu z dziwnym wyrazem oczu.
- Jeste prawdziwym kwiatem prerii - szepnšł, z zachwytem wpatrzony w jej twarz, okolonš czerniš
włosów. - Chciała ze mnš rozmawiać? Jakże raduje się moje serce!…
- Najpierw pomów z ojcem - odrzekła i wysunšwszy ręce z jego dłoni usiadła sięgajšc po przerwanš
robotę.
- McIntosh dziwne wprowadza obyczaje - odezwał się milczšcy do tej pory szaman.
- Czyż godzi się rozmawiać ze squaw, nie uzyskawszy zgody jej ojca? Czyż wchodzi się do chaty nie
pozdrowiwszy właciciela?
Metys lekceważšco wzruszył ramionami.
- Pijeense mówił mi, że Czarny Niedwied zezwala na spotkanie z Wenonš - rzekł.
- Mówił prawdę.
- Dlaczego więc nie mogę z niš rozmawiać? Wiesz, szamanie, że jš kocham.
- A ona cię miłuje? - w pytaniu zabrzmiała nuta wštpliwoci.
- Mylę, że tak - McIntosh usiadł obok starca.
Szaman wycišgnšł kociste palce nad ognisko. Zadrgały płomienie.
- Widzisz? - spytał.
- Co?
- Jeste jak ten ogień wiecznie chyboczšcy językami płomieni. Sš one długie, to znów krótkie, a kolor
ich zmienia się stale. Spójrz! - wskazał spokojnie starzec. - Raz błyszczš złotem, czasami krwiš, to
znowu u szczytów barwiš się fioletem… Widzisz?
McIntosh milczał. Nie rozumiał, do czego, zmierza szaman.
- Ty, Williamie, podobny jeste do tych płomieni. Mówisz, że kochasz Wenonę, ale twe uczucia sš
zmienne.
- Nie! - żachnšł się Metys.
- I chcesz jš pojšć za żonę?
- Tak.
- Dlaczego więc porzuciłe swój lud i zaprzyjanione plemiona? Czy sprawiły to uczucia do mojej
córki?
- Po częci, ojcze.
- Wyjanij to szerzej.
- Wenonš była mi przychylna, ale gdy zjawił się ten przeklęty Menewa, jej serce nagle ostygło.
- Nigdy nie lubiłe Menewy.
- Bo zagraża mojej władzy - z zawiciš powiedział McIntosh.
- On jest wodzem Kriksów znad Tallapoosa, natomiast ty rzšdzisz szczepem nad górnš Alabamš. Czy
Menewa próbował kiedykolwiek wtršcać się, synu, w twoje sprawy?
- Nie.
- Dlaczego więc godzisz na jego życie?
Metys hardo podniósł głowę i niemal krzyknšł: - To nasza rzecz! - i zniecierpliwiony spytał: - Po to
Czarny Niedwied wezwał
mnie do siebie, aby pytać o tego psa Menewę?
- Pohamuj wzburzenie, synu - głos starca brzmiał łagodnš perswazjš.
- Jestem ojcem Wenony, chcę wszystko wiedzieć.
- Jeste szamanem, powiniene bez pytań znać fakty i prawdę - zawołał z drwinš William McIntosh.
Czarny Niedwied wpatrzył się w siwy popiół obrzeża ogniska. Wskazujšc na nie dopalone drwa,
poczšł mówić:
- Nie dożyjesz staroci, Williamie, spopieli cię, jak te drwa, płomień fałszu i sprzecznych uczuć…
Zapamiętaj te słowa.
- Brednie!
- Przyjd tu, Wenono - poprosił Czarny Niedwied, a gdy dziewczyna zbliżyła się, spytał: - Czy wiesz,
córko, że ten przebiegły wódz miał już trzy żony i każdš porzucił?
- Tak, ojcze.
- Przyjrzyj się mu, bo zaraz dokonasz wyboru…
McIntosh zerwał się obrzucajšc szamana wciekłym spojrzeniem.
- One mnie zdradziły - usiłował sprostować, tłumišc w sobie gniew.
- Ciebie, Wenono, nigdy nie opuszczę…
- Niech wielki Menewa wyjdzie zza kotary - poprosił szaman. - Czas rozstrzygnšć spór o squaw.
Menewa dwoma susami znalazł się naprzeciw Mclntosha, który na widok rywala zbladł, póniej oblał
się purpurš. Stali z nienawiciš wpatrzeni w siebie, gotowi każdej chwili skoczyć sobie do gardła.
Szaman nie poruszył się, jedynie oczyma bacznie ledził każde drgnienie mięni na obliczach
przeciwników.
- Córko moja - głos Czarnego Niedwiedzia zabrzmiał majestatycznš powagš -
wybierz dla siebie jednego z nich lub odrzuć obu. Zostawiam ci wolnš wolę.
Obaj skierowali na dziewczynę wyczekujšce spojrzenia. Wenonš bez wahania podeszła do Menewy.
- Tego wybieram, ojcze.
Dłoń McIntosha spoczęła na rękojeci pistoletu, zawód wykrzywił mu twarz bólem, renice strzelały
błyskawicami.
- Broń się, psie! - krzyknšł, wyszarpujšc broń zza pasa i cofnšł się pod bizoniš kotarę, kierujšc lufę w
pier Menewy.
Wtem czyje ramię otoczyło go mocnym uciskiem, pistolet wypadł z mdlejšcej dłoni. Szarpnšł się, ale
bezskutecznie.
- Wyjmij mu z pochwy szablę i odbierz nóż - powiedział Kos do wodza Kriksów.
Menewa błyskawicznie rozbroił McIntosha i podniósł pistolet. Ryszard rozlunił
ucisk.
- Usišdcie, bracia. A ty, Wenono, tu, przy mnie - szaman wskazał córce miejsce.
McIntosh sapał. Dusiła go wciekłoć. Zagryzajšc dolnš wargę usiadł.
- Brakuje nam jeszcze kogo - Niedwied zaklaskał w dłonie.
Do wnętrza zajrzał wartownik.
- Niech wejdzie Pijeense - rozkazał szaman. Gdy wojownik znalazł się w wigwamie, starzec gestem
zaprosił go do zajęcia miejsca między Kosem a Menewa.
- Córka moja, Wenona, dokonała sama wyboru, nikt jš do tego nie zmuszał - zaczšł
Czarny Niedwied. - Zrozum to, Williamie. Jeli masz powody żywić w sercu gniew, możesz zmierzyć
się z Menewa i Ryszardem Kosem w uczciwej walce wojowników, ale nasyłać na nich skrytobójcę,
to godne tchórza.
- Nikogo nie nasyłam…
- Kazałe Pijeense’owi z ukrycia ustrzelić zatrutymi strzałami Menewę, bo zabrał
ci rzekomo Wenonę, a potem Czerwone Serce, bo jest przeciw Długim Nożom.
- Łotrze! - wrzasnšł Metys do Małego Rysia. - Wygadałe! Ty!…
- Nawet niesforne dzieci tak nie krzyczš - skarcił go szaman. - Pijeense nie zdradził powierzonej mu
tajemnicy, ale sam mówiłe, że szamani wszystko wiedzš, hę, hę, hę… - zamiał się uszczypliwie
Czarny Niedwied i wstał. - Opucicie okoliczne puszcze. Jeli spotkamy was jutro w pobliżu obozu,
zginiecie. Hugh.
William McIntosh splunšł w ognisko, aż zaskwierczały węgielki, chwycił broń i popiesznie opucił
wigwam. Za nim z zabobonnym lękiem wymknšł się Mały Ry.
- Wylij za nimi zwiadowców - zwrócił się szaman do Menewy. - Musimy wiedzieć, jak ten szaleniec
postšpi.
- Ja to uczynię - rzekł Ryszard - niech Menewa zostanie z Wenona. sobie tyle do powiedzenia.
Kos chwycił sztucer i wychodzšc z chaty dostrzegł umiech wdzięcznoci odstany mu przez młodych
zakochanych. Na dworze gęstniał mrok. Na niebie zapalały się pierwsze gwiazdy.
Na drugi dzień w obszernym wigwamie McGillivraya zebrała się Najwyższa Rada Pięciu
Cywilizowanych Plemion Południa. Oprócz Króla Królów uczestniczyli w niej: Menewa i Czerwone
Serce, Czarny Niedwied, Weatherford, Szactas i Sekwoja, Took-suh, Najle-umoc i Czarna Strzała,
Bob Catala i Sambo, Wielki Wojownik, Kid Lupton, i szereg innych wodzów pomniejszych plemion i
szczepów.
Długo rozważajšc liczne warianty wojennych działań, postanowili, że Weatherford wyprawi się pod
fort Mims, gdzie mieci się punkt zborny ochotników cišgajšcych do armii Unii. McGillivray
zobowišzał się z lotnymi oddziałami buszować na obszarze od Missisipi po Wyżynę Cumberlandu,
atakować i niepokoić osiedla białych oraz znosić wojskowe siły przeciwnika. Natomiast Menewa,
Ryszard Kos i Czarna Strzała mieli wyruszyć w stronę Nowego Orleanu, gdzie oczekiwano
wylšdowania angielskich wojsk pod dowództwem generała Edwarda Pakenhama.
Bob Catala objšł dowództwo nad zbiegłymi niewolnikami, których w obozie było około pięciuset, a
Sambo otrzymał zadanie wzniecenia buntu Murzynów na plantacjach. Mieli oni spalić farmy i zasilić
oddziały Sprzymierzonych Indian lub murzyńskich powstańców.
Przez całe popołudnie dudnił bęben. Monotonnie zawodzili szamani, trzeszczały grzechotki z jelenich
rogów, wojownicy obiegali tanecznymi ruchami jaskrawo pomalowany totem, mierzšc broniš w
niewidzialnego wroga… Póniej zmęczeni wojennym tańcem przygotowywali się w wigwamach do
wymarszu na szlak bojowy.
Ryszard Kos tymczasem wpakował do traperskiej torby przedmioty codziennego użytku niezbędne w
puszczy i na prerii, odpowiedni zapas amunicji, zwinšł derkę i legł na posłaniu. Przywykł już do
indiańskich piewów, rytmów wystukiwanych na wilczej skórze, napiętej ze starannociš artysty na
wydršżony pień; do tych zwyczajów, niepodobnych do europejskich, ale posiadajšcych w sobie jaki
dziwny urok.
Ileż pozostało już za nim miesięcy i lat tułaczej wędrówki z dala od ojczyzny; lat tęsknoty do
rodzinnego domu na podgrodziu Starego Miasta, do języka, którym matka piewała mu ludowe pieni i
opowiadała przedziwne banie.
- Ech… - westchnšł i nagle przed jego oczyma pojawiła się ciemnowłosa i czarnooka dziewczyna…
Zorza Ranna, córka wodza Seneków, Czarnej Strzały, którš kiedy dwukrotnie wyrwał z ršk białych
oprawców z Detroit. Teraz gdzie w wiosce Sauków, nad Fox River czekała z niepokojem na jego
powrót. Zamknšł oczy i kołysany jednostajnš pieniš szamanów i rytmem bębna utonšł w
marzeniach…
UCIECZKA Z PŁONĽCEGO FORTU
John Eaton oparł się łokciem o blat niezbyt czystego stołu. Czuł się zmęczony.
Dwa tygodnie drogi w siodle nie byłyby takie dokuczliwe, gdyby nie kluczenie po dzikich wertepach,
utarczki z Indianami i cišgłe ucieczki… Miał tego doć. W
mylach klšł inicjatora tej podróży. Mimo to musiał jechać. Wezwany został do Charlestonu, gdzie
miały przybyć tej miary osobistoci, co Winfield Scott, William Henry Harrison, John Caldwell
Calhoun, Henry Clay oraz szereg innych działaczy politycznych i znanych powszechnie plantatorów.
Nie mógł odmówić.
Należał przecież do tzw. “war hawks”, więc czuł się współodpowiedzialny za wyniki wojny z
Angliš, która, toczšc się od roku 1812, przyniosła dotychczas Unii poważne straty materialne i
ludzkie oraz wywołała na całym obszarze państwa zbrojne powstania indiańskich plemion i bunty
murzyńskich niewolników.
Wprawdzie Amerykanie odnieli parę zwycięstw - odbili kilka zdobytych przez Kanadę fortów, zadali
przeciwnikowi dotkliwe straty na wodach jeziora Erie, rozgromili armię generała Proctora i
Tecumseha nad Thames River, nawet doszli niedawno do Yorku, stolicy Górnej Kanady, ale nie
mogšc jej utrzymać, wycofali się palšc gmach parlamentu. Sytuacja była ciężka. Brytyjska flota
wojenna blokowała prawie wszystkie porty na wybrzeżu Atlantyku i w Zatoce Meksykańskiej, a
kanadyjskie dywizje toczyły walki na całym froncie, usiłujšc dotrzeć do Waszyngtonu…
Kelner z hałasem postawił kufle pienišcego się piwa. Eaton nie zareagował.
Patrzył gdzie w przestrzeń, zastanawiajšc się nad politycznš sytuacjš kraju.
- Piwo jest wymienite, sir - usłyszał głos Alana Browna. Otrzšsnšł się z przykrych myli. Spojrzał na
biały kożuch piany.
- Rzeczywicie wyglšda apetycznie - powiedział do towarzysza podróży sięgajšc po kufel. Błogi
chłód wlał się strumieniem w przełyk. Umiechnšł się. - Trzeba tu odpoczšć. Co wy na to, Alan?
- Możemy, choć droga jeszcze przed nami długa.
- Mogli to spotkanie zorganizować gdzie bliżej - Eaton odstawił Opróżnione naczynie. - Przejechać
przez ziemie objęte wojnš, to nie takie proste…
- Yes, zwłaszcza że wszędzie kręcš się czerwonoskórzy.
- Zbuntowanych Murzynów też nie brak.
- Co za czasy!… - sarknšł Brown.
- Spędzimy tu resztę dnia, przenocujemy jak ludzie na łóżkach i jutro pojedziemy. Muszę trochę
odsapnšć. Zgoda?
- Well.
- Powiedz, Alan, chłopcom, niech rozkulbaczš konie, im też odpoczynek potrzebny.
Ja załatwię nocleg.
Gdy Brown oddalił się, Eaton dał znak kelnerowi. Przyszedł natychmiast, choć-
zajazd wypełniony był po brzegi.
- Słucham, sir? - spytał z ukłonem.
- Zatrzymuję się na noc, proszę załatwić mi pokój dla dwóch osób oraz nocleg dla dziesięciu
towarzyszšcych mi ludzi. Mamy także konie.
- Ciężko będzie, sir. W forcie jest dużo ochotników, cišgajš tu z Georgii, Alabamy, nawet znad
Missisipi.
- Rozumiem. Proszę o załatwienie w drodze wyjštku. Nazywam się John Eaton.
Kelner pokręcił głowš.
- Nic nie poradzę.
- Kto może mi pomóc?
- Tylko właciciel gospody, pan O’Neill.
- Gdzie go znaleć?
- Tam, przy szynkwasie.
Eaton podszedł do długiego bufetu, za którym uwijał się otyły szynkarz. Wzdłuż lady ze szklankami z
alkoholem stali podpici mężczyni. Z trudem wcisnšł się między nich i zwrócił oczy na właciciela
szynku. Ten dostrzegł go natychmiast i podsuwajšc wysokš szklaneczkę spytał:
- Whisky czy rumu?
- Potrzebuję pokoju na nocleg.
- Zapchane. Nie ma nic. - Szynkarz uważnie przyjrzał się gociowi.
- Zapłacę.
- Nie wštpię, sir, ale wszystkie pomieszczenia zajęte. Teraz w Mims tłoczno.
Sami widzicie. cišgajš tu do wojska ochotnicy - rozłożył bezradnie ręce.
John podsunšł szynkarzowi banknot.
- Za grzecznoć, mister O’Neill - rzekł z umiechem. - Potrzebny mi pokój dla dwóch ludzi oraz dla
dziesięcioosobowej eskorty. Dla koni obrok. Nazywam się Eaton.
Szynkarz zgarnšł pienišdze, chowajšc je w kieszeni czarnego kitla. Przymrużył z zadowoleniem oko.
- Co się znajdzie, sir - odrzekł silšc się na uprzejmoć. -Chwileczkę…
Szybko napełniwszy alkoholem szklanki podsunšł je brodatym traperom, niechlujnym trampom i
nielicznym żołnierzom. Zgarnšł monety, uchylił drzwi znajdujšce się obok bufetu i przywołał kogo.
Wychyliła się dziewczyna.
- Co, ojcze? - spytała.
Zaczšł co jej tłumaczyć, gestykulujšc rękoma. Przytakiwała głowš. Eaton patrzył
oszołomiony na córkę gospodarza. Ciemne, puszyste włosy kaskadš opadały dziewczynie na ramiona.
Policzki i ładnie wykrojone usta płonęły różem. Obcisła suknia o seledynowej barwie uwypuklała jej
piersi i zgrabnš postać. Wielkie zielone oczy z zainteresowaniem spoglšdały na Eatona. Kiedy
umiechnšł się do niej ciepło, trzepocšc rzęsami odwróciła wzrok.
- Peggy wskaże panu gocinny pokój - głos szynkarza ledwie dotarł do uszu Johna.
- Peggy?… Pana córka? - upewniał się, nie odrywajšc oczu od dziewczyny.
- Tak, moja córka, sir - O’Neill ukłonił się nisko, a na jego twarzy pojawił się zagadkowy umiech.
Eaton skrzypišcymi schodami podšżył za dziewczynš obserwujšc jej harmonijne ruchy.
- Oto klucz, sir - powiedziała zatrzymujšc się przed pokojem. -Pańscy ludzie będš spali nad
magazynami, po przeciwnej stronie ulicy. Nie jest tam zbyt wygodnie, ale ojciec nie ma lepszych izb.
Końmi zaraz zajmie się stajenny.
- Dziękuję - bšknšł, wcišż patrzšc na niš z zachwytem. - Nazywam się John Eaton.
- Miło mi poznać. Jeszcze co panu potrzeba?
- Tak, tak - mówił roztargniony. - Proszę o solidny obiad dla dwóch osób.
Jedziemy z daleka. Prócz obozowych posiłków nie jedlimy domowej strawy.
Chciałbym też się umyć. Jestem zakurzony po podróży…
- Każę przygotować wodę, sir - powiedziała i nim zdołał podziękować, zbiegła po schodach.
Eaton tego dnia nie zobaczył więcej dziewczyny. Stara Murzynka zawiadomiła go, że kšpiel gotowa.
W małej izbie w drewnianej balii spłukał z siebie pył i pot.
Odwieżony wrócił do pokoju, gdzie czekał już parujšcy obiad i Brown - towarzysz podróży.
Z apetytem zjedli wymienity rosół z grzankami i pieczeń z ryżem. Popili piwem.
Alan cišgnšł z nóg buty i rozłożył się na miękkim łóżku.
- Co za rozkosz poleżeć pod dachem na wygodnym posłaniu -przecišgnšł się leniwie. - Nie trzeba
obawiać się napadu Indian ani czuwać z rękš na zamku sztucera.
- Dobry miałem pomysł z tym odpoczynkiem?
- Yes.
- Ja jeszcze wyjdę, może uda mi się zebrać nieco wiadomoci. Tu pełno ludzi z różnych stron - John
sięgnšł po kapelusz i opucił izbę, nie spojrzawszy nawet na Alana.
Idšc powoli schodami szukał wzrokiem Peggy. Nie dojrzał jej nigdzie. Przecisnšł
się przez zatłoczonš salę szynku i wyszedł na zalanš słońcem uliczkę. Była wšska i krótka. Wybiegała
na koszarowy plac zastawiony namiotami, w których mieszkali ochotnicy. Byli to ludzie różnego
autoramentu - zbieranina z rozległych pustkowi, samotnych osad i slumsów portowych miast. cišgali
w szeregi wojska liczšc na łupy, a przede wszystkim na żołnierski wikt, zapewniajšcy im wolne od
głodu dni.
Minšł kilka namiotów, nie zwracajšc na nic uwagi, wlókł się noga za nogš. Wcišż miał przed sobš
zaróżowionš twarz zielonookiej Peggy.
- Good afternoon. Mam chyba przyjemnoć z sir Eatonem, nieprawdaż? - czyj głos wyrwał go nagle z
zadumy. John patrzył w ogorzałe od wiatrów i słońca oblicze oficera.
- Yes - odparł, nie mogšc sobie przypomnieć, kto to jest.
- Czas i wojna zmieniajš człowieka. Nie poznajecie mnie, sir? Jestem Robert Steward…
- Ach, rzeczywicie - zawołał Eaton. - Spotkalimy się dwa lata temu w Venango.
Był pan wtedy porucznikiem, a teraz kapitanem… Moje gratulacje.
Oficer podziękował.
- Cóż pan robi na południu kraju?
- Formuję ochotniczy batalion jazdy, sir.
- Cieszę się ze spotkania. Może wpadniemy do szynku? - zaproponował John.
- Nie, lepiej do mojej kwatery - zaprosił Steward.
Po chwili siedzieli w ciasnej izbie przy butelce rumu gwarzšc o wojnie i polityce. Póniej Eaton
przypomniał sobie o kršżšcych opowieciach na temat poszukiwanej przez Stewarda siostry, którš
uprowadzić miał Tecumseh, dlatego spytał:
- Odnalazł pan wreszcie siostrę?
- Tak, właciwie to ona odnalazła mnie.
- Pewnie po rozgromieniu Indian nad Thames River?
- Nie, daleko wczeniej.
- Uciekła od Tecumseha? - dopytywał się John.
Steward skrzywił się, jak gdyby nie chciał wspominać.
- Wiele nagromadziło się tu kłamstw, obcišżajšcych niewinnego wodza Szawanezów.
Tecumseh nie skrzywdził mojej siostry, lecz biały tramp i handlarz - Willi Gayer.
Eaton był zaskoczony.
- Z siostrš spotkałem się w Malden, gdzie ona mieszka - mówił Steward. - Wyszła za mšż za
pułkownika Lavela, Kanadyjczyka… A wy, sir, pewnie przejazdem w Mims? - Robert zmienił temat.
- Yes, wam, kapitanie, mogę powiedzieć, jadę do Charlestonu na zgromadzenie.
Będzie tam dużo ważnych osobistoci ze wiata politycznego…
- Daleka i niebezpieczna droga.
- Dowiadczyłem tego osobicie. Tydzień temu ledwie uszlimy Seminolom.
- Z dużš grupš pan podróżuje?
- Jedzie ze mnš Alan Brown, syn sšsiadujšcego z mojš farmš plantatora, i dziesięciu ludzi.
- Mało. Indiańskie plemiona Południa wystšpiły przeciw Unii. Przy ujciu Ohio do Missisipi obozujš
Szawanezi, Wyandoci, Senekowie, niektóre odłamy Delawarów i Mohawków, nawet północni
Odżibwejowie - informował Steward. - Liczymy, że przychylni nam Irokezi przecišgnš częć Indian na
naszš stronę, ale ogólnie sytuacja jest grona… Nie radzę podróżować bez wojskowej eskorty.
- Muszę.
- Za trzy dni z kilkoma szwadronami wyruszam z Mims, mogę podprowadzić pana w pobliże
następnego fortu. Radzę skorzystać.
Eatonowi zabłysły oczy. Odrzekł z radociš: - Chętnie, kapitanie.
Jeszcze jaki czas rozmawiali o różnych sprawach, póniej Eaton serdecznie ucisnšł dłoń Stewarda i
wrócił do gospody. Zjadł z Brownem kolację i położył
się spać.
Zbudził go strumień słonecznego wiatła wtulajšcy oknem wprost na łóżko.
Przetarł oczy. Alana nie było w izbie. Ubrał, się i zszedłszy do szynku zobaczył
Browna w towarzystwie starego trampa, a może trapera. Alan, zauważywszy Eatona, pożegnał się z
obcym i siadajšc do stolika Johna, poinformował: - To myliwy, przed chwilš przybył do Mims.
Mówi, że liczne watahy czerwonoskórych kręcš się w pobliżu fortu. Nie radził wybierać się w
podróż.
- wietnie, Alanie - odparł John. - Zapomniałem powiedzieć. Wyruszymy dopiero za trzy dni, pod
osłonš kawalerii kapitana Roberta Stewarda. To mój znajomy.
- Wczeniej nie można?
- Nie.
Po niadaniu Brown włóczył się po forcie, a Eaton wypatrywał Peggy. Ale dziewczyna nie pojawiła
się w szynku ani nigdzie w pobliżu. Łatwo było zgadnšć, że rodzice obawiajšc się włóczęgów nie
pozwalali jej wchodzić do gospody. John jednak postanowił jš za wszelkš cenę odnaleć.
Obszedł budynek zajazdu, oglšdajšc parter i niskie piętro obramowane drewnianym balkonem niczym
tarasem, po którym można było swobodnie przejć dookoła niemal całš budowlę. Po schodach
przylepionych do bocznej ciany dostał się na ten balkon i dyskretnie zaglšdał do mijanych okien. I
rzeczywicie - w jednym z pokojów dostrzegł Peggy schylonš nad jakš kobiecš robótkš. Oparłszy się o
parapet szeroko otwartego okna wpatrywał się z zapartym tchem w siedzšcš. Słońce kładło się na jej
bujne włosy, zapalajšc miedziane błyski. Dziewczyna odwróciła nagle głowę, a ujrzawszy mężczyznę
zerwała się przerażona, wypuszczajšc z ršk haftowanš serwetę.
- Proszę się nie lękać, miss - powiedział Eaton. - Jestem dżentelmenem.
Poznalimy się wczoraj…
- Ach, tak… - szepnęła nieco uspokojona. Zatęskniłem za paniš - Miał pan rano odjechać.
- Zostałem - odparł. - A wie pani dlaczego?
- Nie.
- Sprawił to czar pani zielonych oczu.
Umiechnęła się z iskierkami rozbawienia w renicach.
- Nie spotkałem jeszcze tak pięknej dziewczyny. Spuciła zarumienionš twarz.
- Dlaczego pani nic nie mówi?
- Po co? - odparła zaczepnie. - Przyszedł pan pożartować. W Mims jest nudno.
- Pragnšłem cię, miss, ujrzeć.
- Dlaczego?
- Podbiła pani moje serce.
- Tak szybko? - zamiała się dwięcznie.
- Mówię poważnie.
- Nie wierzę.
- Czemu?
- Jestem córkš szynkarza - usiadła wygodnie na wyplecionym z wikliny fotelu - a pan włacicielem
plantacji i kilku tysięcy niewolników.
- To co?
- Jakże mógłby pan poważnie myleć o mnie?
- Jestem demokratš.
- Tak? - spytała z czarujšcym umiechem.
- Nie wierzy, pani?
- Może…
Zapadła cisza. Ona założywszy nogę na nogę wysunęła spod długiej sukni zgrabnš stopę obutš w
pantofel, a John pożerał jš oczami. Co nieuchwytnego objęło jego serce. Czuł, jak narasta w nim
dziwne uczucie, którego dotychczas nigdy nie doznawał.
- Teraz pan milczy - odezwała się kokieteryjnie.
- Stale pani tu mieszka? - spytał.
- Dlaczego pan pyta?
- Chcę wrócić, gdy w Charlestonie załatwię pewne sprawy…
- Po co?
- Poprosić o pani rękę.
Zerwała się z fotela, obrzuciła go długim, płomiennym spojrzeniem i wybiegła z pokoju, zatrzaskujšc
za sobš drzwi. Eaton stał jeszcze chwilę wpatrzony w dostatnio, ale skromnie urzšdzony pokój,
potem powlókł się do siebie, legł na posłaniu z głowš nabitš mylami.
Do wieczora nie widział Peggy. Następnego dnia znów próbował jš. Na próżno.
Kilkakrotnie podchodził pod okna pokoju, gdzie dziewczyna haftowała, ale tam jej nie zastał.
Dopiero gdy zbliżało się południe, przypadkowo natknšł się na niš.
Stała na korytarzu, wiodšcym do pokoi hotelowych. Zobaczywszy go spuciła oczy i splotła palce obu
ršk.
- Good morning, miss Peggy - pozdrowił jš uradowany. - Łatwiej igłę znaleć w trawach prerii niż
paniš.
Umiechnęła się zalotnie.
- Czy można odwiedzić paniš w domu?
- Tak, jeli tatko pozwoli.
- Poproszę.
Spłoniwszy się obdarzyła go spojrzeniem zielonych oczu i pobiegła, znikajšc za zakrętem korytarza.
Stukały tylko oddalajšce się jej drobne kroki.
O’Neill był dla Batona niezwykle uprzejmy, niemal nadskakujšcy. Wypytywał
troskliwie, czy czego nie potrzebuje.
- Nie, mister, pokój wymienity, sypiam dobrze, a posiłki w pańskiej gospodzie sš smaczne i obfite.
- Cieszę się, sir.
- Pojutrze będę zmuszony wyjechać, zostawię tu jednak czšstkę swych myli…
Szynkarz udajšc, że nie zrozumiał dwuznacznego okrelenia Eatona, odparł: - Zawsze rad pana
powitam.
- Warto bliżej się poznać, mister O’Neill - zaproponował John.
- Wielki to zaszczyt dla mej rodziny, sir - ciepły umiech okrasił pucołowatš twarz szynkarza.
- Więc?…
- Zapraszam łaskawego pana na kolację.
- Dziękuję.
John Eaton, aby skrócić sobie czas wyczekiwania na wizytę u O’Neillów, powędrował na teren fortu.
Chciał spotkać się z Robertem Stewardem i omówić zbliżajšcy się odjazd. Nie zastawszy kapitana w
kwaterze spacerował obserwujšc wały obronne i zatłoczone ludmi uliczki. Przechodzšc obok bramy
w palisadzie fortu, natknšł się na paru oficerów i trapera, którego widział w gospodzie z Alanem
Brownem. Myliwy podniesionym głosem mówił: - Jakem stary Jack albo White Knee, jak kto woli,
twierdzę, że pełno wokoło Indian, a wy przyjmujecie tu Metysów i murzyńskich wyzwoleńców. To
mi pachnie podstępem, rozumiecie, panowie?… Każcie pozamykać tę kolorowš hołotę albo
przepędcie precz.
- Nie przesadzajcie, Jack, dwóch Murzynów i paru Metysów nie stanowi niebezpieczeństwa - odparł
jeden z oficerów.
- Oni zgłosili się ochotniczo do armii - dodał drugi.
- Przecież w wojsku służy wielu kolorowych. Nawet McIntosh ze swymi Kriksami stanšł po stronie
Unii - dorzucił trzeci.
- A niech to diabli!… - machnšł z rezygnacjš rękš traper i odchodzšc w kierunku bramy jeszcze
wykrzyknšł: - Jakem Jack Knee, ostrzegałem!…
W uchylonej bramie odwrócił się, ogarnšwszy spojrzeniem palisadę i budynki, pokiwał głowš i -
zdawało się - z żalem opucił fort.
Eatonowi popołudnie dłużyło się w nieskończonoć. Z niecierpliwociš oczekiwał
wieczoru. Wreszcie o zmierzchu znalazł się przy zastawionym stole w mieszkaniu O’Neillów. Obok
niego usadowił się gospodarz, a Peggy z matkš naprzeciw. Czarna służšca donosiła potrawy i
rozlewała trunki. Rozmawiali na różne tematy. Eaton informował o majštku rodziców i przypadajšcej
mu częci. Dawał do zrozumienia, że jest zamożnym człowiekiem. Z Peggy nie spuszczał oczu.
Dziewczyna poczštkowo czuła się tym skrępowana, a potem rozpromieniła się i zaczęła włšczać do
rozmowy. Ukradkiem obserwowała Johna.
Szynkarz opowiadał o swojej pracy, o kontaktach i znajomociach z wysoko postawionymi ludmi oraz
wychwalał zalety charakteru i zdolnoci córki.
Było już póno, gdy skończyli kolację. Eaton podziękował za gocinę i obiecał
przyjć pożegnać się przed wyjazdem. W atmosferze obopólnego zadowolenia ucisnšł dłoń
gospodarza, ucałował rękę pani O’Neill i zaglšdajšc w oczy Peggy, szepnšł z czułociš:
- Miss, proszę pamiętać o mnie.
- Dobrze - usłyszał cichš odpowied.
W hotelowym pokoju zastał już spakowane sakwy podróżne. Alan drzemał.
- Przyszlicie, sir? - otworzył senne powieki. - Szukał was kapitan Steward.
Jutro o wicie ruszamy.
- O dzień wczeniej?… Dlaczego?
- Przypieszyli… Spakowałem torby. Konie też gotowe, tylko rano założyć im siodła.
Eaton był niezadowolony. Liczył, że jeszcze jutro będzie mógł zobaczyć się z Peggy. A tak, może
nawet nie ucinie jej ręki na pożegnanie, jeli wymarsz wojska nastšpi zbyt wczenie. Gaszšc lampę
spostrzegł swój pas z szablš i pistoletem wiszšcy na oparciu krzesła, a pod cianš oparte dwie
strzelby.
Wycišgnšł się na łóżku i marzšc o Peggy usnšł.
Na wysokim niebie migotały gwiazdy. Srebrnš powiatš kładły się na drewniane budowle Mims.
Księżyc zakryły obłoki. Noc dobiegała końca. W narożnikach obronnej palisady czuwali strażnicy.
Nagle zaskowyczał gdzie kujot. Z przeciwnej strony fortu odpowiedział mu drugi.
Jeden z żołnierzy wychylił się nad ostrokołem, zaniepokojony jawnymi szmerami.
Uważnie obserwował zasnutš mrokiem dalekš przestrzeń. Cienko zadwięczał
upierzony pocisk. Wartownik chwycił się za gardło, usiłował wyrwać z krtani grot strzały, dusił się,
miotał, aż znieruchomiał.
Niemal w samym rodku Mims złowieszczo zakrzyczał puszczyk. Jakie sylwetki przemknęły przez
dziedziniec warowni i znikły pod palisadš. Kto cicho jęknšł…
Zadzwonił metal… Znowu cisza. Zazgrzytały zawiasy otwieranej bramy i do wnętrza fortu poczęli
wbiegać ludzie.
Jeden z ranionych wartowników odzyskał przytomnoć. Z niemałym trudem dwignšł
się na łokciu. Rozpoznał na ulicach ostrożnie posuwajšcych się Indian.
Zrozumiał. Ostatnim wysiłkiem woli chwycił leżšcy sztucer. Huk wystrzału wstrzšsnšł upionym
fortem. Po chwili zadudniło parę innych strzelb i dwięk wojskowej tršbki poderwał żołnierzy. Na
wpół ubrani wybiegali z koszar i namiotów. Zaczęła się strzelanina.
Tu i tam błysnęły płomyki ognia, chwyciły słońcem wysuszone bierwiona i pierwsze pożary
rozwietliły mrok. Krzyk trwogi zmieszał się z tętentem nadbiegajšcych mustangów i wojennym
wyciem atakujšcych wojowników. Nad Mims rozpętało się piekło. Oficerowie usiłowali
zorganizować sensownš obronę, ale było to niemożliwe. Bój toczył się chaotyczny, mierć zbierała
obfite żniwo.
Wystrzały i sygnał tršbki zbudziły także Eatona i Browna. Narastajšca wrzawa i dzikie okrzyki Indian
wystarczyły, aby zrozumieli, co zaszło. Popiesznie nacišgnęli ubranie i chwyciwszy broń zbiegli po
schodach. Na dole tłoczyli się hotelowi gocie. Niektórzy sprzętami barykadowali już drzwi i okna.
Stary O’Neill stał w koszuli blady jak płótno. Rozszerzonymi renicami patrzył wokoło, nie
spostrzegajšc znajomych.
Z gwizdem stuknęła kula odłupujšc drzazgi w kontuarze. Długa, upierzona strzała ugrzęzła w cianie.
Kto klšł zawišzujšc zranionš rękę. Uliczkš przebiegali wojownicy, rażšc z łuków i strzelb w okna i
drzwi domów.
- Gdzie Peggy? - John dotknšł ramienia szynkarza.
O’Neill milczał, jakby nie słyszšc pytania, po chwili dopiero wydusił z siebie: - W sypialni.
- Jeli żołnierze nie zdołajš wyprzeć tych czerwonych diabłów z Mims, będzie le.
Szynkarz wcisnšł głowę w ramiona. Był sparaliżowany strachem. Następny pocisk trafił w półkę
zastawionš butelkami. Z brzękiem rozprysło się szkło. Brown stanšł za framugš okna i mierzył do
atakujšcych. Niektórzy poszli za jego przykładem, inni zabierali ocalałe flaszki z alkoholem i raczyli
się nim bez umiaru.
- Nic tu po mnie - pomylał John i pobiegł na piętro.
Bez pukania wpadł do pomieszczeń O’Neillów. Obie kobiety, przerażone i niespokojne, stały przy
oknie. Zobaczywszy Eatona zwróciły nań pytajšce spojrzenia.
- Dobrze nie jest, ale może zdołamy wyprzeć ich z fortu. Nie stójcie w oknie, to niebezpieczne.
Odcišgnšł je na bok i sam wyjrzał. Potężny pożar trawił niedalekš budowlę. Z
dachu sšsiedniego domu kilku strzelców celowało ze sztucerów w dół ulicy. Poznał
ich, to byli ludzie z jego eskorty.
- Nie ruszajcie się stšd, panie, zaraz wrócę - powiedział i przesadziwszy parapet okna znalazł się na
balkonie obiegajšcym piętro. Doszedł do krawędzi ciany i ostrożnie wychylił głowę. Przed nim
znajdowała się ulica, do której przylegał fronton zajazdu. Pod budynkami, obok schodów, za
porzuconym wozem -
wszędzie kryli się Indianie. Ciarki przeszły Eatonowi po plecach, pot zrosił
czoło. Czerwonoskórzy zapalali wišzki chrustu.
Zatętniły nagle kopyta nadbiegajšcych jedców i zatrzeszczały jelenie grzechotki zagrzewajšc Indian
do szturmu. Wybuchła strzelanina. Języki ognia objęły chrust i wišzki cinięte wprawnymi rękami
spadały pod budynki lub przez puste ramy okienne do wnętrza domów. Wojownicy tomahawkami
ršbali drzwi usiłujšc wedrzeć się do rodka.
Kilku z nich czujnie wspinało się po schodach, wiodšcych na balkon. Eaton wysunšł lufę sztucera.
Strzał. Czerwonoskóry zwalił się w dół. John sięgnšł po pistolet. Znowu nacisnšł cyngiel. Indianin
chwycił się za pier i usiadł na stopniach. Inni zawahali się na moment.
Eaton nabił pistolet i ponownie strzelił, po czym zawrócił. Zziajany przesadziwszy parapet rozglšdał
się dookoła. Nie było czym zabarykadować okna.
- Uciekajmy! - krzyknšł do kobiet.
Wbiegli do sšsiedniego pomieszczenia. Ciężkš komodš zatarasował drzwi i wyjrzał
oknem. Wychodziło na podwórze, gdzie po przeciwnej stronie znajdowały się stajnie. Gładka ciana
opadała w dół, nie było balkonu. Odetchnšł z ulgš, obcierajšc mokre czoło…
Peggy patrzyła na niego z wdzięcznociš pomieszanš z przerażeniem. Jej matka ze strachu załamywała
ręce.
- Spokój! - szepnšł John. - Może jako przetrwamy.
Załadował sztucer i pistolet, bo wczeniej nie miał kiedy tego zrobić.
Zauważywszy ciężkš kotarę osłaniajšcš drzwi, spytał: - Dokšd prowadzš?
- Na klatkę schodowš i na podwórze przed stajniš.
- Otwarte? - nacisnšł klamkę, ustšpiła odsłaniajšc ciemny korytarz.
- Na dole zamknięte. Sš klucze - powiedziała Peggy.
- Gdzie?
- Wiszš na cianie - wskazała rękš.
Eaton zdjšł je z gwodzia.
- Wiesz, które do jakich drzwi służš?
- Tak.
- Trzymaj, będš nam potrzebne - zaczšł mówić do niej przez “ty”.
Umiechnęła się do niego z zaufaniem.
- Uwaga! - szepnšł podnoszšc sztucer.
Usłyszeli rumor przewracanych sprzętów w sšsiednim pokoju. Kto próbował
otworzyć do nich drzwi. Wstrzymali oddechy, serca im załomotały jak młoty.
- To mšż… - odezwała się z nadziejš O’Neillowa.
Eaton pokręcił głowš.
- Nie, to Indianie. Zaraz tu wejdš. Ta komoda nie będzie długo bronić dostępu.
Chodcie!
Weszli w mroczny korytarz. Peggy przekręciła w zamku klucz. Na samym dble obie kobiety usiadły
na stopniach, a John ze strzelbš stanšł przy drzwiach.
Wsłuchiwali się w grzechot wystrzałów, w wycie czerwonoskórych, w tupot nóg, w nawoływania
ludzi…
Ostra woń dymu poczęła przenikać do wnętrza ich kryjówki. Robiło się coraz duszniej i goręcej, a
jaki dziwny szelest i szum rozlewał się wokół. Bitewna wrzawa - zdawało się - odpływała gdzie
dalej.
Eaton co chwila rękawem wycierał twarz. Czuł, jak upał w pomieszczeniu wzrasta, a dym wżera się
w oczy i płuca. Kobiety z trudem tłumiły kaszel.
- Pali się dom - powiedział. - Nie wytrzymamy tu długo.
Nie odpowiedziały. Usłyszał jedynie w ciemnoci ich szloch.
- Spróbuję wyjrzeć. Daj, Peggy, klucz.
Ostrożnie otwierał drzwi, póniej uchyliwszy je powoli wysunšł głowę na zewnštrz. Nie było nikogo.
Szczyt budynku płonšł, szeleszczšc i strzelajšc iskrami. Z palcem na spucie sztucera wyszedł. Ulicę
po obu stronach trawił
pożar. Długie wachlarze płomieni lizały już stajnię - jedynš budowlę nie opanowanš jeszcze przez
ogień.
Nagle dziwny głos rozległ się w pobliżu. Eaton odwrócił się błyskawicznie.
- Co to? - przemknęło mu przez myl.
Znowu niespokojne, niesamowite kwiczenie. Odgadł. Nie miał wštpliwoci. To konie zamknięte w
stajni. Jak one tu ocalały?
- Wychodcie! - zawołał do kobiet. - Szybko!
Wyminęli ciała paru poległych Indian zatrzymujšc się pod stajniš. Wrota nie ustšpiły. Wewnštrz
trwożnie odzywały się zwierzęta. Eaton naparł na drzwi ramieniem. Na próżno. Wycišgnšł pistolet.
Wahał się. W drugim końcu Mims toczyła się walka. Może wrogów nie ma w pobliżu… Może
pojedynczy strzał nie zwróci ich uwagi… Zresztš - nie miał wyjcia. Skierował lufę w zamek. Huk
utonšł w trzasku płonšcych domów. Weszli do stajni. Konie widzšc ludzi zarżały usiłujšc zerwać
linki, którymi były Uwišzane. John zarzucił trzy siodła na grzbiety i przygotował popręgi. -
Wsiadajcie! - powiedział do kobiet.
Sam uwolnił konie. Pobiegły do wyjcia strzygšc uszami i rżšc, zawróciły jednak przerażone pożarem.
Eaton jeszcze raz popatrzył w ulice objętš z dwóch stron niszczycielskim żywiołem. Nie było rady.
To jedyna droga ratunku lub… mierci.
Gorzko się umiechnšł zaciskajšc wargi. Płonšcy kawałek krokwi z sykiem upadł
obok martwego Indianina. Nie wolno było zwlekać.
- To wietna myl - szepnšł do siebie.
Schylił się i cišgnšł poległym wzorzyste opończe i barwne opaski z głów. Wbiegł
do stajni i zarzucił okrycia na ramiona kobiet.
- To osłona przed ogniem - mówił silšc się na spokój, choć drżał wszystkimi włóknami nerwów. -
Załóżcie opaski na głowy.
Wykonały polecenie bez słowa. Zresztš dał im przykład, robišc to samo.
- Trzymajcie się blisko mego konia i rodka ulicy - krzyknšł i linkš uderzył
wierzchowca.
Z trudem zmusił zwierzę do wyjcia i spišwszy je piętami wjechał na podwórze.
Koń zatańczył przerażony, a potem runšł ulicš wprost przed siebie. Eaton ze strzelbš wypatrywał
nieprzyjaciela, ale droga była pusta. Za nim galopowała Peggy, nieco dalej jej matka i konie bez
jedców. Byli już w połowie ulicy, gdy z boku z niesamowitym hukiem zawalił się płonšcy dom.
Tuman goršcego popiołu, dymu i iskier buchnšł na wszystkie strony. Oszalałe ze strachu konie rżšc i
kwiczšc zdwoiły wysiłki, przemknęły obok Eatona i pierwsze wpadły na plac. Za nimi podšżał John i
kobiety.
Na większej wolnej przestrzeni, między szeroko rozwartš bramš a koszarami, gromada Indian
prowadziła jeńców. Kilku wojowników zwróciło broń ku pędzšcym zwierzętom, ale zaraz jš opucili,
gdy w refleksach pożaru dostrzegli opończe i opaski z piórami na głowach nadjeżdżajšcych. Wzięli
ich za swoich.
Eatonowi zawitała nadzieja ratunku. Odwrócił się do kobiet, wzywajšc je gestem ręki, aby jechały za
nim. Wpadli na plac. Konie instynktownie skręciły w bramę.
Przemknęli obok żołnierzy prowadzonych przez Indian. Poza fortem, pod gęstš strażš
czerwonoskórych, gromadzono mieszkańców Mims.
Ujechali jeszcze trochę, wtapiajšc się w rzednšcy przedwitem mrok. Poza nimi pozostała przestrzeń
owietlona pożarem. Eaton zaczšł zwalniać rumaka, aby kobiety mogły dołšczyć, ale obok Peggy nie
dostrzegł jej matki. Konie i O’Neillowa musiały popędzić traktem, on natomiast dla bezpieczeństwa
zboczył na prerię.
- Tam jest las - wskazał przed siebie. - Musimy doń dotrzeć przed wschodem słońca - zawołał do
dziewczyny.
Konie gnały, brzuchami dotykajšc niemal ziemi. Łomotały kopyta o darń stepu. Na wschodzie
zajaniała smuga różowego blasku i mrok zniknšł ustępujšc wiatłu dnia. Zwierzęta zwolniły. Przedtem
gonił je strach. Teraz uspokoiwszy się, wytracały siłę mięni.
Na horyzoncie ciemnš kreskš zarysował się las. John ogarnšł spojrzeniem dziewczynę. Miała twarz
pokrytš pyłem, usmolonš sadzš, oczy podpuchnięte i zaczerwienione, potargane włosy… Nawet w
takim stanie piękna.
- Jestemy uratowani - rzekł.
Po chwili odpowiedziała:
- My tak, a oni? Co z matkš i ojcem?…
- Matce nic się nie stanie - odparł z przekonaniem. - Jeli ojciec twój nie padł
w czasie strzelaniny, także będzie żył. Indianie nie mordujš jeńców, chyba że mieliby powody do
zemsty.
- Co więc z nimi zrobiš?
- Darujš życie lub wymieniš za swoich. To przecież wojna, Peggy,..
Po godzinnym galopie zatrzymali wierzchowce, schyliły pyski do trawy. John rozglšdał się po prerii.
Pusto. Poza nimi tylko gęsta chmura dymu wzbijała się w górę spinajšc niebo z ziemiš.
- Spójrz, jak płonie Mims - wskazał rękš. - Nie ocaleje żaden dom.
Ze smutkiem opuciła głowę. Eaton niespokojnie uniósł się w siodle. Daleko, bardzo daleko poruszały
się malutkie punkciki. Przetarł piekšce ze zmęczenia oczy. Teraz niczego nie zauważył. Dookoła
leżała cicha dal. Wzruszył ramionami.
Może to złudzenie?… Noc była okropna. Jeszcze czuł pod powiekami gryzšcy dym i goršce
podmuchy ognia.
- Jedmy - umiechnšł się do Peggy. - Do puszczy pewnie jest z dziesięć mil…
Dotarli szczęliwie na skraj lasu. John znowu zlustrował prerię. Zielona równina falowała w
podmuchach wiatru. Na lewym jej brzegu, tuż koło dziewiczej kniei, poruszyły się jakie cienie i
znikły. Eaton mruknšł co pod nosem zastanawiajšc się nad dostrzeżonym zjawiskiem i poprowadził
dziewczynę w knieję. Zatrzymał ich szemrzšcy strumyk. Konie zaczęły parskać, niecierpliwie
upominajšc się o wodę, więc wyszukawszy odpowiednie miejsce, zsiedli dla odpoczynku.
- Muszę się umyć. Nie przeszkadzaj mi, John - poprosiła.
- Dobrze, tylko nie odchod daleko - przestrzegł.
Dziewczyna na brzegu cišgnęła pantofle, zrzuciła z głowy opaskę, a z ramion indiańskš opończę i
podwinšwszy do kolan sukienkę zeszła do rzeczki. Woda sięgała jej do łydek. Gromady malutkich
rybek bez obaw ocierały się o jej nogi.
Intensywny zapach kwiatów rosnšcych na brzegach cišgnšł nad strumień. Szum drzew mieszał się z
pogwizdywaniem ptaków. Peggy schyliła się, zanurzyła dłonie i poczęła obywać twarz.
Tymczasem Eaton napoiwszy do syta wierzchowce odprowadził je na ubocze i uwišzał
do pnia hikory. Sam wrócił nad rzeczkę, przemył wodš twarz i szyję i zajrzał do swej sakwy, którš w
hotelu zdšżył przerzucić przez ramię. Nie znalazł jednak w niej nic do jedzenia. Wpakowawszy do
torby opończę i opaskę zabranš Indianinowi w Mims, ujšł sztucer. Zastanawiał się, czy nie ubić
jakiego ptaka na niadanie.
Drzewa roiły się od rozpiewanych i pokrzykujšcych skrzydlatych mieszkańców kniei. Nie potrafił
nazwać żadnego z nich. Nigdy nie interesował się przyrodš.
Dla niego inne sprawy przedstawiały wartoć.
Podniósł strzelbę, celujšc w jaskrawo upierzonego ptaka. Był duży. Mógł z powodzeniem zaspokoić
głód dwojga ludzi. Wtem usłyszał przerażony krzyk Peggy.
Bez namysłu pobiegł, roztršcajšc gałęzie krzewów. Z daleka zobaczył dwóch Indian wlokšcych
dziewczynę na przeciwległy brzeg, trzeci ze strzelbš stał osłaniajšc swych towarzyszy. Eaton nie
wytrzymał, celujšc spiesznie strzelił i chybił.
Zza pni i krzaków wychyliły się twarze wojowników, było ich dużo. Dymki wystrzałów uniosły się
ponad ich głowami. Kule z gwizdem stršcajšc licie w pobliżu Johna stukały w drzewa.
Czerwonoskórzy z bojowym krzykiem wypadli z kryjówek.
Wciekłoć i rozpacz chwyciły Eatona za krtań. Zrozumiał beznadziejnoć sytuacji. Co miał robić?
Podniósł pistolet, tym razem długo mierzył. Jaki rosły wojownik przeskakujšcy strumień zwalił się w
wodę.
Indianie nadbiegali półkolem. Przed takš liczbš nie obroni się sam ani nie pomoże dziewczynie. “Co
więc czynić” - mylał goršczkowo. Chyba uciec, zaszyć się gdzie w lesie, a potem pójć ladami
porywaczy. To tylko mu zostało…
Nabijajšc broń wycofywał się do koni. Ledwie zdołał dosišć wierzchowca, Indianie już byli za
sšsiednimi drzewami. Pomknšł w puszczę, przed siebie.
Słyszał odgłosy pocigu. Ponaglał wcišż rumaka. Gałęzie drzew i krzewów smagały go po twarzy
kaleczšc skórę. Nie czuł bólu. Strach pędził go naprzód.
Po godzinnej jedzie - zdawało mu się - wszystko ucichło. Uszedł pogoni. Skręcił
na południe. Dlaczego tak zrobił, sam nie wiedział. Nie był znawcš tych dziewiczych przestrzeni, nie
należał do ludzi pokroju trampów i traperów, którzy w każdej nie znanej sobie puszczy potrafili
Wskazać właciwy kierunek drogi. On przygotowywał się do roli polityka, nie miał czasu na włóczęgi
po lenych bezdrożach.
Niespodziewanie puszcza urwała się odsłaniajšc rozległš dal sawanny i bujne trawy ubrane kępami
krzewów i samotnych drzew. W głębi kniei znowu narastały niepokojšce odgłosy. Jednak to był
pocig. Eaton skierował konia w trawy. Dzień dopalał się na zachodzie. Przed nim leżała sawanna, a
poza nim jechali indiańscy jedcy. Zbliżali się z każdš chwilš. Nie było wštpliwoci, że nie ujdzie
pogoni. Tylko noc mogła go jeszcze uratować.
Wreszcie mrok okrył ziemię i roziskrzył niebo. Eaton gnał rumaka dalej z nikłš nadziejš w sercu.
Około północy skręcił na wschód. O wicie zatrzymał konia na parominutowy odpoczynek. Sam
położył się na murawie i urwawszy kilka długich, soczystych pędów poczšł je żuć. Był niesamowicie
głodny. Gorzki smak ziela skrzywił mu twarz, wypluł więc sok i dosiadłszy wierzchowca ruszył
znów przed siebie.
Słońce stało wysoko, gdy z przerażeniem osadził konia. Przed nim podšżał sznur jedców. Był
zgubiony. Z wysokich traw wynurzało się ich coraz więcej. Jechali spokojnie, bez popiechu. Widać
to było po miarowym kołysaniu się ludzi i zwartej kolumnie.
Eaton stał niezdecydowany. Nagle serce zatłukło się żywiej. Wytężył wzrok. Poza jazdš toczyły się
kryte płótnem wozy. Czyżby wojsko?… Ostrożnie ruszył w kierunku kolumny. W pół godziny póniej
nie miał już wštpliwoci. To jechała kawaleria, armaty i wojskowe tabory. Uszczęliwiony klepnšł
spocony kark wierzchowca i wkrótce rozmawiał już z kapitanem Zacharym Taylorem.
- Zdobyli fort Mims? - oficer był zaskoczony. - Opowiedzcie, sir -poprosił.
Eaton dojadł kukurydziany placek i popijajšc z manierki wodš, mówił o wydarzeniach w Mims i
własnej ucieczce. Prosił o pomoc w odnalezieniu i odbiciu Peggy z ršk czerwonoskórych. Jechali
obok siebie, strzemię w strzemię, - Rozumiem was, sir - twarz kapitana pozostała bez wyrazu. - Nie
mogę jednak wysłać wojska. Indian ani dziewczyny nad rzeczkš już nie ma. Sami zresztš nie
potraficie nas tam zaprowadzić… Na poszukiwanie nie mam czasu. Idziemy osłaniać Nowy Orlean.
Rozpacz jak okrutne kleszcze chwyciła Batona za krtań. Nie mógł wydobyć z siebie głosu.
- Wiecie, co stało się w Waszyngtonie? - kapitan rzucił pytanie i sam na nie odpowiedział: -
Brytyjskie pułki zdobyły stolicę, nasz prezydent uciekł z niedobitkami z miasta, a jego żona zmuszona
została podać goršce niadanie admirałowi George’owi Cockburnowi i generałowi Robertowi
Rossowi, zwycięskim Brytyjczykom, którzy w podziękowaniu spalili budynek parlamentu. le to
wszystko wyglšda.
- Czyż to możliwe?… - szepnšł Eaton, tłumišc swój ból i wewnętrznš rozterkę.
- Niestety możliwe, sir - Taylor skrzywił swš twarz na kształt umiechu. - W
takiej sytuacji prywatne sprawy muszš zejć na dalszy plan. Dziewczynę może Indianie wymieniš za
swoich jeńców albo jš wykupicie.
- W jaki sposób?
- Zorganizujecie wyprawę.
Eaton zamylił się. Czuł niesamowite zmęczenie i trzaskajšcy ból głowy. Oparłszy się na końskim
karku jechał, marzšc o wieczornym obozowisku…
W DRODZE
Trzystu wojowników pod dowództwem Menewy, Ryszarda Kosa, Czarnej Strzały, Took-suha i
Szactasa rozbiło obóz nad Big Black River. Musieli odpoczšć i zgromadzić nieco żywnoci, aby
następnie długim marszem dotrzeć do celu - pod Nowy Orlean.
Z wojennego obozowiska nad Ohio i Missisipi doszli tu bez żadnych wydarzeń. Raz tylko pojawił się
na prerii szwadron amerykańskiej jazdy, ale na widok liczebnoci przeciwnika zawrócił w popiechu.
Wysłany za nimi zwiad stwierdził, że nie grozi zetknięcie się z większymi siłami wroga.
Teren zresztš był tu bezpieczny. Olbrzymie przestrzenie od Appalachów po Atlantyk i Zatokę
Meksykańskš stanowiły ojczyznę indiańskich plemion.
Gdzieniegdzie tylko usadowiły się wojskowe blokhauzy i osady backwoodsmenów.
Natomiast wielkie miasta rozrastały się na morskich wybrzeżach pod osłonš potężnych fortyfikacji.
Wojownicy czuli się tu swobodnie, jak u siebie w domu; polujšc i odpoczywajšc czekali
niecierpliwie na sygnał wymarszu.
Menewa przy ognisku gwarzył z Wenonš i jej ojcem, bo tu miały na pewien czas rozejć się ich drogi;
nieco dalej Ryszard Kos wycišgnięty na trawie, z siodłem pod głowš rozmawiał z Czarnš Strzałš,
Sekwojš i Kidem Luptonem. Nie docierały do nich żadne wiadomoci o działaniach wojennych. Nie
wiedzieli, czym zakończył się szturm Seminolów Weatherforda na Mims. Liczyli, że po zajęciu
pobliskiej amerykańskiej stanicy nad Missisipi zdobędš trochę informacji o tym, co się dzieje na
arenie wojny.
O zachodzie słońca wrócili zwiadowcy spod blokhauzu Walnut Hills i Okršgły Kamień
relacjonował:
- W pobliżu drewnianego wigwamu Miczi-malsa odkrylimy trop samotnego jedca.
Okazało się, że zostawił go traper Białe Kolano, który podobno sprzyja czerwonym braciom, ale ufać
mu nie można. Ujrzawszy wojowników uciekł do Walnut Hills.
- Wielki to fort? - spytał Kos.
- Nie. To pojedynczy wigwam zbudowany z okršgłych pni i otoczony drewnianym ostrokołem. Nie
może zmiecić licznej załogi. Zdobycie go będzie łatwe.
Wystarczy trochę ognia.
- Wykurzymy Długie Noże z tej chaty - odezwał się z przekonaniem Took-suh.
- Proponuję otoczyć blokhauz nocš, a witem zażšdać poddania się - wtršcił
Ryszard. - Gdy odmówiš, wówczas zaatakujemy.
- Ugh - zgodzili się wodzowie.
- Sšdzę, że wystarczy pięćdziesięciu ludzi - dorzucił Kid Lupton. Przytaknęli mu kiwnięciem głów.
- Czerwone Serce poprowadzi wojowników, a Menewa czekać będzie na zwycięstwo w obozie -
zwrócił się do Kosa wódz Kriksów.
- Dobrze, wezmę Seneków i Szawanezów.
Uzgodnili jeszcze kilka szczegółów i Ryszard z Czarnš Strzałš wybrawszy ludzi wyruszył ku
blokhauzowi leżšcemu pięć mil na zachód od ich obozowiska.
W odpowiedniej odległoci zostawiwszy mustangi pod opiekš paru wojowników, zachowujšc ciszę,
podeszli w pobliże Walnut Hills. Z daleka dostrzegli nikły blask ognia płonšcego na dziedzińcu
forteczki. Jak węże pełznšc wród traw otoczyli amerykańskš placówkę.
Noc była pogodna, ciepła, gwiadzista. Szum wielkiej rzeki niósł się jakš
monotonnš, poważnš zadumš. Byłoby przyjemnie poleżeć, pomylał Ryszard, gdyby nie te nieznone
komary. Nakrywał głowę i twarz czym mógł, ale natrętne owady wciskały się uparcie każdš szczelinš
i żšdliły bolenie. Oczekiwał więc niecierpliwie na wit.
Kiedy niebo na wschodzie zabarwiło się promieniami słońca, Kos i Czarna Strzała poczęli
obserwować stanicę. Panowała tam absolutna cisza, jakby wróg zapadł się pod ziemiš. Płonšce nocš
ogniska wygasły, bo nie widać było dymu. Nikt nie pojawił się nad wierzchołkami ostrokołu ani w
strzelniczych okienkach budynku.
Co to znaczyło?
Po krótkiej naradzie wysłali parlamentariuszy. Z zielonymi gałęziami, oznaczajšcymi pokojowe
zamiary, bez broni trzech wojowników podeszło do bramy.
Zastukali. Zaczęli wołać - nikt się nie odezwał. Wtedy jeden z nich wspišł się na palisadę, a gdy na
jego okrzyki odpowiedziało milczenie, zeskoczył poza parkan i otworzył wrota. Obserwujšc
strzelnice Indianie zbliżyli się do budynku i pchnęli drzwi, otwarły się bez przeszkód. Z wnętrza
powiało ciszš.
Czyżby blokhauz był pusty?… A może to jaki podstęp? Jeden z wojowników pozostał na dziedzińcu,
a dwóch ostrożnie weszło do rodka. Nikogo. Tylko w bezładzie walały się porozrzucane drobne
przedmioty i resztki jedzenia.
- Uciekli - mruknšł jeden.
- Ugh - potwierdził drugi.
- Wracajmy, trzeba zawiadomić wodzów.
Nieco póniej Indianie przeszukiwali budynek, a Ryszard Kos, spoglšdajšc na wydeptanš w trawie
cieżkę, słuchał, co mówi do Czarnej Strzały wymienity tropiciel Seneków, Węszšcy Wilk:
- lady Miczi-malsa prowadzš nad brzeg Ojca Wód, gdzie uwišzane do kołków były canoe, którymi
odpłynęli…
- Ilu ich było? - spytał Kos.
- Dwa razy po dziesięć.
- Musieli opucić blokhauz przed naszym przybyciem.
- Ugh.
- Ogniska wprowadziły nas w błšd.
- Taki był ich cel - odezwał się Czarna Strzała. - Teraz sš w bezpiecznej odległoci.
- Pewnie popłynęli w dół Missisipi do fortu Panmure. - Ryszard popatrzył w dal i dorzucił: - Trzeba
spalić Wolnut Hills.
- Mój brat ma rację. Hugh! - zgodził się wódz Seneków.
Czarny Jastrzšb, naczelnik Sauków i Foxów, sprzymierzeniec wielkiego Tecumseha, bohater spod
Tippecanoe, Thames River i licznych bitew w rejonie Wielkich Jezior, zgromadziwszy zastępy
wojowników i na migłych łodziach spływajšc z Missisipi, pod koniec maja 1814 roku znalazł się u
ujcia Ohio. Zastawszy tu opustoszałe chaty po obozowisku Indian, popieszył dalej. W pobliżu
Arkansasu zatrzymał się na dzienny odpoczynek i ukrył tutaj w nadbrzeżnych zarolach canoe, po czym
pomaszerował na wschód. Przekroczył Yazoo River i napotkał wie
Czikasawów, gdzie uzyskał potrzebne wiadomoci. Chciał połšczyć swe siły z Kriksami, Senekami i
Szawanezami.
Kluczšc bezdrożami stepów i puszcz prowadził swš pieszš armię do Nowego Orleanu, a tam miał
spotkać się z Menewš, Ryszardem Kosem, Czarnš Strzałš, Took-suhem i wieloma innymi
przyjaciółmi.
W południe pewnego dnia Saukowie rozbijajšc w puszczy obozowisko rozesłali wokoło szperaczy
dla upewnienia się, czy teren jest bezpieczny, zamierzali bowiem spędzić tu popołudnie i noc. Jedna
z grup wywiadowczych prowadzona przez Sępie Skrzydło po przeczesaniu na swej drodze zaroli,
wšwozów i jarów zatrzymała się na skraju puszczy. Spoza pękatych pni obserwowali ginšcš na
horyzoncie prerię. Jeden z wojowników dostrzegł widocznie co interesujšcego, bo wycišgajšc rękę
powiedział:
- Patrzcie! Chyba jedcy.
Oczy wszystkich pobiegły we wskazanym kierunku i rzeczywicie wród traw Indianie zobaczyli dwa
ruchome punkty. Sępie Skrzydło dał znak. Starannie ukryli się w listowiu i cierpliwie czekali.
Poruszajšce się punkciki w miarę zbliżania stawały się wyraniejsze, aż wreszcie dostrzegli sylwetki
ludzi i koni. Jeszcze kilka minut i można już było odróżnić niektóre elementy strojów.
- Indiański ubiór, a siodła białych - odezwał się Cichy Ptak.
- Mężczyzna i kobieta - zauważył Sępie Skrzydło.
Po chwili inny wojownik, Wielkie Oko, zawołał: - cigajš ich, tam widać pogoń…
Wród traw pojawiło się kilkunastu ledwie widocznych jedców. Gdy zbliżyli się, Saukowie po
ubiorze i derkach zastępujšcych siodła poznali Indian. Minęło jeszcze sporo czasu, nim uciekajšcy, w
odległoci około mili od Sauków, dopadli puszczy. Wtedy Sępie Skrzydło wyszedłszy z ukrycia zaczšł
sygnalizować rękoma swojš obecnoć. cigajšcy zauważyli go i zrozumieli znaki, bo częć z nich
skierowała się do Sauków, a reszta pędziła dalej tropem uciekinierów.
- Cichy Ptak wemie wojowników i pochwyci ludzi, którzy wjechali w las -
powiedział przywódca - a Sępie Skrzydło porozmawia z nadjeżdżajšcymi. Jeli to przyjaciele, jeńcy
będš ich; jeli wrogowie, udzielimy pomocy ciganym.
Wojownicy odeszli, a Sępie Skrzydło oparłszy się o pień dębu czekał.
Wreszcie przybysze zatrzymali wród drzew zdrożone mustangi i uważnie patrzyli na Sauka. Ten
kładšc prawš dłoń na sercu pozdrowił ich i rzekł w języku swego plemienia:
- Witajcie. Saukowie sš przyjaciółmi Seminolów. Kogo cigajš moi bracia?
Odpowiedzieli co niezrozumiale, wzruszajšc przy tym ramionami, wtedy Sępie Skrzydło zwrócił się
do nich mowš znaków:
- Jestemy Saukami. Kogo cigacie?
Ruchami ramion i palców odrzekli:
- Chcemy pochwycić złe blade twarze. Co tu robicie?
- Idziemy na południe.
Mimikš twarzy potwierdzili, że pojęli treć. Sępie Skrzydło gestykulujšc poprosił ich, by poszli za
nim, bo jego wojownicy zaraz zatrzymajš białych ludzi. Kiwnęli głowami na znak zgody.
Gdy znaleli się nad strumieniem, w pobliżu padły wystrzały. Seminole rzuciwszy nieufne spojrzenia
Saukowi popędzili w las, a Skrzydło skoczył w zarola. Biegł
ile sił w nogach, zaniepokojony odgłosami walki. Zziajany dopadł swoich towarzyszy, którzy akurat
zwišzywali ręce białej dziewczynie. Nad rzeczkš siedział w ociekajšcym wodš ubraniu Mocny Grot i
opatrywał zranione ramię. Wród drzew umykał człowiek…
Wypadki rozegrały się błyskawicznie. Saukowie nie mieli już możliwoci rozmawiać więcej z
Seminolami. Wysłany za nimi Cichy Ptak wrócił z wiadomociami: - Biały zdołał dosišć mustanga,
ucieka preriš.
- Nikt nie został, aby zabrać squaw?
- Nie.
- Pewnie zależy im tylko na białym wojowniku - zauważył Wielkie Oko.
Sępie Skrzydło przytaknšł spoglšdajšc na przerażonš dziewczynę. Leżała blada, drżšca. Podszedł do
niej.
- Saukowie nie krzywdzš kobiet - powiedział i spytał: - Skšd przybywasz i kim jeste?
W jej zielonych oczach zamigotał strach. Zamknęła powieki, przygryzajšc nerwowo wargi.
- Czego biała squaw nie odpowiada?
Milczała.
- Rozwišż jej ręce! - polecił Sępie Skrzydło jednemu z wojowników.
Obcišgnęła sukienkš nogi i usiadła obejmujšc rękoma kolana.
- Dlaczego Seminole cię cigali?
Z lękiem patrzšc na Indian odrzekła:
- I can’t understand, what you are saying.
Czerwonoskórzy spojrzeli po sobie. Nikt z nich nie znał języka angielskiego.
- Niczego się nie dowiemy - rzekł Cichy Ptak. - Ona nie rozumie naszej, a my jej mowy.
- Co z niš zrobimy? - spytał Mocny Grot błyskajšc zaczepnie oczami. - To przez niš otrzymałem
postrzał.
- Odprowadzimy jš do obozu. Czarny Jastrzšb zadecyduje o jej losie.
Mocny Grot mruknšł co niezadowolony.
- Mego brata zraniła ta squaw czy biały wojownik? - w głosie Sępiego Skrzydła brzmiała drwina.
- Wojownik…
- Czemu więc Mocny Grot szuka winy w tej kobiecie? - skarcił go Wielkie Oko.
Indianin skrzywił się zawstydzony spuszczajšc powieki.
- Wracamy! - rozkazał Sępie Skrzydło.
Wtem rżenie konia napełniło puszczę. Błyskawicznie przywarli do ziemi. Wielkie Oko z
tomahawkiem w ręku ruszył w las. Długo nie wracał, potem usłyszeli szelesty i stšpania. Sporód
drzew wyszedł Wielkie Oko, prowadzšc osiodłanego konia.
- To mustang białej squaw - powiedział. - Stał uwišzany do drzewa.
W godzinę póniej dotarli do obozu rozłożonego na obszernej polanie. Sępie Skrzydło
przyprowadziwszy dziewczynę do Czarnego Jastrzębia złożył meldunek.
Naczelnik siedział przy ognisku w towarzystwie pomniejszych wodzów. Obserwujšc przerażonš
kobietę wysłuchał całej relacji.
- Sępie Skrzydło jest mšdrym wojownikiem - pochwalił i dał mu znak dłoniš, że może odejć. Zwrócił
się po angielsku do kobiety: - Niech biała siostra spocznie, tu nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo.
Dziewczyna była zrezygnowana, zmęczona przeżyciami, głodna, z rozpaczy otępiała.
Usiadła na wskazanym miejscu.
- Jestem Czarnym Jastrzębiem, wodzem Sauków i Foxów - przedstawił się. - A kim jest moja
siostra?
- Peggy O’Neill.
- Dlaczego cigali cię wojownicy?
Dziewczyna zdziwiona pytaniem opuciła głowę.
- Czemu squaw milczy?
- Po co pytać o znane sobie sprawy?
- Czarny Jastrzšb nie wie.
- Przecież to wojownicy Czarnego Jastrzębia porwali i przywiedli mnie tutaj…
- Tak, ale nie cigali.
Peggy zrobiła gest zniecierpliwienia.
- Przeladowcami squaw byli Seminole. Czyżby moja siostra nie odróżniała indiańskich narodów?
- Nie znam się na tym.
- Czarny Jastrzšb z wojownikami niedawno przybył w te strony -mówił wódz. -
Niech moja siostra opowie, czego chcieli od was wojownicy Seminolów?
- Co się stało z Johnem Eatonem? - spytała żywiej, lekko się rumienišc.
- Tak nazywał się biały, który zranił mojego wojownika?
Przytaknęła głowš.
- Uciekł na prerię, a za nim podšżyli Seminole.
- Uciekł? Może się uratuje?…
- Może.
- Co zrobicie ze mnš?
- Nic. Zostawimy siostrę w najbliższym osiedlu białych lub w napotkanej wiosce jakiego plemienia.
Peggy odetchnęła z ulgš, potem zrodziły się w jej umyle wštpliwoci, bo niespokojnie spytała:
- Nie skrzywdzš mnie wojownicy?
- Nie, bo taka jest wola Czarnego Jastrzębia.
Przez chwilę oboje milczeli. Nad ogniskiem, zawieszone na długim kiju, rozsiewajšc smakowity
zapach, piekło się mięso antylopy. Peggy nagle poczuła ogromny głód. Przełykajšc linę spojrzała w
stronę pieczeni.
- Nie zbraknie pożywienia dla białej squaw - gocinnie zapewnił wódz i znowu poprosił: - Niech
moja siostra powie, co zdarzyło się z Seminolami. Chcę znać prawdę.
Peggy chaotycznie opowiadała o napadzie na Mims, pożarze i ucieczce. Kiedy skończyła, Czarny
Jastrzšb spytał o kilka drobiazgów, których nie zrozumiał, a po dodatkowych wyjanieniach, życzliwie
podziękował dziewczynie.
Uzyskane w ten sposób wiadomoci przekazał dowódcom i polecił otoczyć kobietę opiekš, by nie
skrzywdził jej jaki nieokrzesany wojownik, W godzinę póniej Peggy zaspokoiwszy głód, owinięta
indiańskimi derkami, które jej przyniesiono, spała w cieniu wyniosłych wierków.
Zastępy wojowników Czarnego Jastrzębia szły na południowy zachód. Którego dnia pod wieczór
rozbili obozowisko na otwartej prerii. Noc minęła spokojnie. Ledwie na wschodzie niebo
poszarzało, już maszerowali. Nie uszli daleko, gdy ich uwagę zwrócił słup wijšcego się w górę
dymu. To nie było ognisko ani pożar w stepie.
Tak płonšć mógł tylko stos wysuszonego drewna lub budynek.
Czarny Jastrzšb wysłał na koniu Peggy na zwiady Cichego Ptaka. Ubezpieczywszy małymi
oddziałkami boki, tył i czoło kolumny, nie pieszšc się szli naprzód. Po upływie około trzech godzin
wrócił zwiadowca. Zameldował: - Dym pochodzi z płonšcego blokhauzu podpalonego przez naszych
braci Seneków, Szawanezów i Kriksów. Obozujš nad Big Black River.
Oczy wodza zapłonęły radociš.
- Którzy wodzowie nimi dowodzš? - spytał.
- Czerwone Serce, Czarna Strzała, Menewa… - wyliczył Indianin.
- Wiadomoci pewne?
- Ugh.
Szli forsownym marszem, byleby szybciej dotrzeć do przyjaciół. W połowie dnia obie grupy witały
się już okrzykami, a Czarny Jastrzšb ciskał dłonie Ryszarda Kosa, Menewy, Czarnej Strzały, Took-
suha, Najle-umoca i wielu bliskich ludzi, z którymi zwišzał go trud wojennych cieżek i bitewnych
pól.
Potem ucztujšc przy ogniskach snuli opowieci o swych ostatnich przeżyciach i zaspokajali wzajemnš
ciekawoć. Ryszard z nie ukrywanym zniecierpliwieniem spytał wodza Sauków:
- Cóż porabia i jak się czuje Zorza Ranna, córka Czarnej Strzały?
- Pozdrawia cię, mój bracie - odparł życzliwie Jastrzšb. - Tęskni, bo często wychodzi na wzgórze i
patrzy na południe. Prosi orłów, aby cię skrzydłami okryli, gdy wróg będzie zagrażał Czerwonemu
Sercu… Jest zdrowa. Podała mi wampum - Sauk sięgnšł po torbę i wydobywszy z niej długi pas,
podał go Ryszardowi. - Zobacz, bracie, jak pięknie zrobiony.
- Dziękuję - Kos wzišł misternie muszelkami wyhaftowany przedmiot i z zachwytem oglšdał jego
barwy i wzory. Zdołał się już nauczyć sztuki czytania tej dziwnej, nigdzie na wiecie niespotykanej
formy przekazywania myli.
- A co z Niskuk? - spytał Took-suh.
- Gdy Czarny Jastrzšb wyruszył ze wsi, powiła syna. Jest szczęliwa.
- Przebolała już mierć Tecumseha?
- To był jej mšż. - Wódz Sauków spoważniał. - Jeden z największych sachemów wszystkich
czerwonych plemion. Trudno wybaczyć Manitou, że go zabrał…
Pochyliły się głowy naczelników, zapanowała na chwilę cisza i powiało smutkiem.
- Niskuk obiecuje wychować syna na miarę Skaczšcej Pumy - w głosie Czarnego Jastrzębia brzmiała
wiara w wypowiedziane słowa.
- Oby tak było - szepnšł Kos.
Pojawiła się Peggy i usiadła na uboczu. Wolała być w pobliżu wodza Sauków i Foxów, pewnie
dlatego że jemu najbardziej ufała. Menewa zauważywszy dziewczynę spytał:
- Mój brat, Jastrzšb, ma przy sobie białš squaw. Jest ona tutaj z własnej woli czy z przymusu?
- Wódz dwóch plemion, walecznych Sauków i Foxów, nie zabiera kobiet na wojenne wyprawy.
cigali tę squaw Seminole, a potem, gdy mogli jš mieć, pozostawili moim wojownikom.
- Ciekawe… - zainteresował się Czarna Strzała.
- Mój brat co więcej wie na temat tej kobiety? - zachęcajšco spytał Kos.
- Owszem - odparł wódz i powtórzył słyszanš od Peggy relację o zdobyciu i zniszczeniu Mims.
- Weatherford wykonał zadanie - odezwał się milczšcy dotšd Szactas.
- Punkt zborny ochotników Unii przestał istnieć - dodał z zadowoleniem Czarny Niedwied. - Dzisiaj
także spłonšł Walnut Hills… Trzeba zniszczyć jeszcze pozostałe gniazda Miczi-malsa.
- Hugh! - przypieczętował Najle-umoc.
- Co zamierzacie uczynić z białš squaw? - spytał Menewa. - Cišgnšć jš do ujcia Me-si-kse-pe chyba
nie należy.
- Zostawię jš w jakim napotkanym osiedlu.
- Jutro częć wojowników z szamanem Czarnym Niedwiedziem i kobietami wyruszy nad Ocmulgee
River, do Tukhabatchee, niech idzie z nimi - zaproponował wódz Kriksów. - Czekajš nas dni
ucišżliwych marszów, będzie nam przeszkadzała.
Sauk zgodził się na propozycję. Ryszard Kos przeprosiwszy towarzyszy zbliżył się do dziewczyny.
- Witam, miss Peggy - pozdrowił jš siadajšc. - Wiem, co się stało i jakimi drogami trafiła pani tutaj.
Jestem Ryszard Kos - przedstawił się - a Indianie nazywajš mnie Czerwonym Sercem.
Przyjrzała mu się w milczeniu.
- Chciałem spytać o szczegóły napadu na Mims.
- Nic nie wiem - odparła. - Ledwie John Eaton wyrwał mnie z płomieni.
- Liczyłem na informacje.
- Jakie?
- Co z osiedlem? Ilu poległo?
- Mims spalono. Chyba nie ocalał ani jeden dom. A co do zabitych, trudno mi odpowiedzieć. -
Podniosła głowę i spytała niespokojnie: - Co stało się z Eatonem? Niech pan mi powie…
- Nie wiem - odrzekł Kos. - To pani mšż?
- Jestem pannš.
- Narzeczony?
- Nie, ale ocalił mi życie. Co z nim?
- Nikt z tych wojowników nie cigał Eatona. Tamci byli Seminolami. Gdybym się czego dowiedział,
powiem pani.
- Będę wdzięczna.
- W naszym obozie jest kilka Indianek - umiechnšł się Kos. -Jedna z nich jest córkš szamana, nazywa
się Wenona. Zaprowadzę paniš do niej. Jej ojciec, Czarny Niedwied, zna trochę angielski, będzie
pani mogła jako się porozumiewać.
- Dobrze.
- Niech się pani trzyma Wenony, to dobra dziewczyna. Jutro wyruszycie do stolicy Kriksów, a my
gdzie indziej, Peggy popatrzyła błagalnie na Ryszarda i załamujšc ręce szepnęła:
- Tak bardzo się boję. Co ze mnš się stanie? Pan jest białym, proszę mi pomóc…
- Odwagi. W tej chwili nic pani nie grozi. Co będzie w mojej mocy, zrobię. - Kos wstał. - Chodmy!
Zaprowadził Peggy do Indianki, zapoznał je i przedstawiwszy sytuację białej dziewczyny, poprosił
Wenonę o opiekę. Przyrzekła otoczyć jš przyjaniš i czuwać nad jej bezpieczeństwem.
Wczesnym rankiem ponad stu Kriksów powędrowało na wschód - ku Ohoopee River, z nimi Peggy i
Wenona. Pochód prowadził sędziwy szaman, Czarny Niedwied. Druga grupa, znacznie większa, bo
liczšca około pięciuset wojowników, pocišgnęła na południe. Zatrzymujšc się teraz na krótkie
postoje, szli nawet nocami, przeprawiali się przez większe i mniejsze lewobrzeżne dopływy
Missisipi, uparcie kierujšc się ku Zatoce Meksykańskiej.
Którego dnia dotarli do fortu Panmure. Nie musieli go zdobywać. Warownia wieciła od jakiego
czasu pustkami. Spaliwszy więc zabudowania pomaszerowali dalej. Znowu mijały tygodnie. Nie
napotykajšc nigdzie nieprzyjacielskich wojsk, wyczerpani forsownš i długš wędrówkš, zapadli na
dłuższe leże nad jeziorem Pontchartrain.
Po drugiej stronie wielkiego wodnego rozlewiska, wcinięty między bagienny brzeg Missisipi a
jezioro, leżał Nowy Orlean - jeden z największych portów, siedziba piractwa i stolica handlu
czarnymi niewolnikami. Podmokłe tereny, poronięte sitowiem, trzcinš, krzakami, ustrojone tu i
ówdzie odwiecznymi konarami drzew, pełne gnieżdżšcego się ptactwa i jadowitych węży, były
wietnš kryjówkš.
Wytropić tu nawet dużš gromadę ludzi nie było rzeczš prostš.
Indianie uwijali się przy budowaniu chat. Wbijali w podmokły grunt długie dršgi, na wysokoci około
trzech, czterech jardów nad ziemiš przywišzywali poprzeczki, wyplatajšc je prętami i tworzšc w ten
sposób wysoko zawieszone podłogi.
Następnie z trzcin robili ciany, a z szerokich i długich traw dachy. Chaty takie chroniły od wilgoci i
węży oraz osłaniały przed słonecznš spiekotš.
Kos z zainteresowaniem przyglšdał się czynnociom czerwonoskórych i obserwował
przyrodę. Słońce paliło niemiłosiernie, odurzał zapach rolinnoci, dzwoniły roje moskitów.
“Jak tu wytrzymać?” - zastanawiał się Kos, gdy obok stanšł Kid Lupton.
- Do czasu nadejcia naszych wojsk możemy tu spokojnie odpoczywać- powiedział.
- Indianie owszem, ale nie my - odparł Ryszard. - Wystarczš same moskity, by zatruć człowiekowi
spokój.
- Trochę w tym prawdy jest - odrzekł Anglik. - Jednak i do nich ludzie się przyzwyczajajš.
Kos umiechnšł się bez przekonania.
- Ryb tu tyle, że rękami można je wybierać, a ptaków zatrzęsienie - mówił Kid. -
Pożywienia nie zbraknie…
- Yes. Trzeba być ostrożnym, widziałem przed chwilš wygrzewajšcego się aligatora, a na kępie, o,
tam, mokasyna.
- Jutro wybieram się do portu - zmienił temat Lupton. - Muszę przesłać wiadomoci generałowi
Pakenhamowi. Wybierzecie się ze mnš?
- Chętnie, warto popatrzeć na Nowy Orlean.
W NOWYM ORLEANIE
W pięknie i bogato umeblowanym salonie farmy Michaela Chalmette’a siedział
Ryszard Kos i Kid Lupton. Przed nimi w kryształowych szklankach pieniło się zimne piwo
przyniesione z piwnic zamożnego gospodarza. Przez otwarte okna, szczelnie zacišgnięte chronišcš
przed moskitami siatkš, wpadały powiewy wiatru, przyjemnie chłodzšc spocone twarze. Okalajšce
farmę dęby kłady długie cienie.
- Tu szybko docierajš wiadomoci - mówił Chalmette - bo do Nowego Orleanu cišgnš ludzie z morza i
z lšdu. Nie słyszelicie, panowie, o szturmie Anglików na Waszyngton?
Lupton delektował się piwem. Kos słuchajšc patrzył z zainteresowaniem na plantatora. Podkršżone
sinymi obwódkami rozlatane oczy, pocišgła twarz, czoło trochę wyłysiałe, przecięte grubymi
zmarszczkami i przyprószone siwiznš włosy nadawały mu wyglšd zrównoważonego i zarazem
niespokojnego człowieka.
- To było wspaniałe zwycięstwo! Admirał sir George Cockburn niesłychanie zakpił
z prezydenta Madisona i jego małżonki - zachichotał rozbawiony plantator i dalej opowiadał: - Po
wylšdowaniu angielskiej armii Cockburn w pierwszym starciu rozbił Amerykanów i wkroczył do
Waszyngtonu. Prezydent Unii uchodzšc z niedobitkami swych wojsk nie zdšżył nawet zabrać ze sobš
żony. Zwycięski admirał
ucałowawszy z szacunkiem rękę lady Madison rozkazał jej przygotować goršce niadanie. Z
ocišganiem polecenie wykonała. Zjadł więc w jej obecnoci posiłek, uprzejmie jš pożegnał,
przestrzegajšc o koniecznoci opuszczenia mieszkania, rozkazał podpalić parlament i opucił miasto…
Co wy na to, panowie?
- Rzeczywicie ciekawe - przytaknšł Kos.
- Fantazji nie brakuje panu admirałowi - dodał Kid.
- Nieróżowo z Uniš. Zawsze uważałem, że kolonie w Ameryce powinny rozwijać się pod patronatem
Wielkiej Brytanii - Chalmette umiechnšł się i spytał: - Jakie nowiny przynosicie, panowie, z głębi
kontynentu?
- Indianie walczš, zdobyli fort Mims i zniszczyli wojskowe placówki w Walnut Hills i Panmure -
poinformował Ryszard.
- Niele…
- Nie wiecie, sir - Lupton przyciszył głos.- co z Manuelem Salasem?
- Siedzi w Nowym Orleanie od paru tygodni i czeka…
- wietnie. A Lafitte w porcie czy na morzu?
- Jeana Lafitte’a znajdziecie w kuni albo w jego ulubionej gospodzie “Absinthe House” - informował
farmer. - Nie wyrusza na dalekie rejsy, ma poważne kłopoty.
- Jakie?
- Aresztowali mu brata, Pierre’a. Trzymajš go w więzieniu. Miał być sšdzony, ale Jean co tam
załatwił, bo prokurator Grymes wstrzymał sprawę i zrzekł się zajmowanego stanowiska… Umiech
Chalmette’a był dwuznaczny. - Po cichu szepcš w miecie, że Lafitte zapłacił mu za to aż czterdzieci
tysięcy dolarów w złocie! Pojmujecie, panowie?… Toż to fortuna!
- Widać tęgi z tego pirata rozbójnik - rzucił Ryszard.
- To najbogatszy człowiek naszych czasów, sir. - Plantator założył nogę na nogę.
- Prawda, że ten olbrzymi majštek zgromadził z rozboju, ale jak dotšd chodzi bezkarnie. Miejscowa
arystokracja chętnie go widzi u siebie na balach.
- Musi być interesujšcy.
- Pan go nie zna?
- Nie. Dopiero będę miał zaszczyt spotkać się z tym piratem - odparł Kos. -
Włanie Kid wybiera się do niego.
- Bšdcie, sir, ostrożni. On nie lubi, gdy go nazywajš piratem. Twierdzi, że jest korsarzem Kartageny i
wielmożš… Teraz wywiadcza Anglii usługi, nie warto go zrażać.
- Rozumiem.
- A szermierz i strzelec wymienity… Nie ma sobie równego.
- Widziałem go w pojedynku na pistolety - uzupełnił Lupton. -Rzeczywicie, jest niezawodny.
- Nie byłby inaczej hersztem piratów - stwierdził Kos.
- Na pewno - rzekł gospodarz i spytał: - Co zamierzacie?
- Chcemy prosić, sir, o nocleg. Jutro pojedziemy do Nowego Orleanu. Pożyczycie nam na ten wyjazd
konie? - Kid pytał bez skrępowania.
- Nawet powóz - uprzejmie zaproponował Chalmette.
- Wjazd do miasta w powozie w naszych podniszczonych ubraniach zwróciłby powszechnš uwagę, a
tego nie chcemy - odrzekł Kos.
- Każę służbie przygotować wierzchowce, a na nocleg zapraszam. Miło mi będzie spędzić z panami
wieczór.
- Dziękujemy.
- Do obiadu zostało już niewiele czasu, może skorzystacie z kšpieli?
- Chętnie.
Ryszard i Kid, wykšpawszy się w elegancko urzšdzonej łazience, zjedli obiad, opowiadajšc
domownikom o swych bogatych przeżyciach, potem wyszli z farmerem obejrzeć jego posiadłoci.
Plantacje Chalmette’a cišgnęły się na. północ wzdłuż Missisipi, na wschodzie przylegały do
trzęsawisk okalajšcych jezioro Maruepas i Pantchartrain, na południu dochodziły pod sam Nowy
Orlean. Dorodne łany tytoniu, ryżu, bawełny i trzciny cukrowej biegły - zdawało się - bez końca.
Wród tych pól, gdzie czarni niewolnicy potem zraszali każdy skrawek ziemi, stał
okazały, murowany budynek, siedziba Chalmette’ów. Inni farmerzy wznosili drewniane wille, ale
Michael Chalmette musiał czym się wyróżniać, dlatego zbudował dom na wzór murowanych pałaców
ksišżšt europejskich.
Wracali szerokš dębowš alejš. Stado mew z krzykiem i łopotem skrzydeł przemknęło nisko nad
ziemiš. Nad mokradłami i rzekš podnosiły się białe opary przedwieczornych mgieł.
Wieczór upłynšł im na rozmowach z farmerem. Po kolacji usnęli w miękkich i puszystych łóżkach.
Wczesnym rankiem po niadaniu dosiedli dobrze utrzymanych koni i pokłusowali do Nowego Orleanu.
Wygodnym traktem szybko dotarli do przedmiecia. Lupton objšł przewodnictwo, choć trudno było tu
zbłšdzić. Trzy ulice - Canal, Rampart i Esplande zawsze doprowadziły do Vieux Carre, gdzie
koncentrowało się życie miasta. Te włanie ulice opasywały z trzech stron Stary Kwadrat i krzyżujšc
się biegły poza teren zabudowy. Z czwartej strony płynęła rzeka.
Jadšc ulicš Canal, pozostawili za sobš byle jak sklecone domki, lepianki i trzcinowe chatynki
robotniczej biedoty i znaleli się między okazałymi murowanymi budowlami, zdobionymi attykš,
płaskorzebami, posšgami jakich
zwierzšt i ludzi. Tu zaczynał się wiat przepychu i dobrobytu… Jeszcze chwila i stanęli na obszernym
kwadratowym rynku.
- To jest sławne Vieux Carre - poinformował Lupton - a tam, spójrzcie, jedna z najwspanialszych
budowli wybrzeża, hiszpański pałac Cabildo, dzi mieci się tu administracja miasta, a naprzeciw
katedra więtego Ludwika…
Kos przyglšdał się kolumnadzie prowadzšcej do pałacu i arkadowym ozdobom wieńczšcym piętra i
dach. Rzeczywicie ta budowla urzekała pięknem, artyzmem i bogactwem. Niedaleko od niej pięły się
w czyste, błękitne niebo wieżyce kocioła.
Przez plac Murzyni taszczyli jakie ciężkie przedmioty, chichoczšc szły dziewczęta w długich,
powłóczystych sukniach, hałasujšc wlokła się podpita gromada marynarzy, tu i tam pojawił się
samotny przechodzień… Krzykliwe szyldy sklepów i knajp zapraszały do wnętrza.
- Oto kunia Lafitte’a - powiedział Kid, zeskakujšc z siodła.
Ubogo wyglšdał ten budynek. Niskie ciany ocienione dużym okapem dachu były zbite z drewnianych
bali. Jedne drzwi wiodły do mieszkania, znajdujšcego się na poddaszu, a w drugich szeroko
rozwartych, migotał ogień i dzwonił o kowadło ciężki młot.
- Good morning - Lupton pozdrowił pracujšcych kowali i spytał: -Gdzie można spotkać Lafitte’a?
Muskularny Murzyn jeszcze raz uderzył młotem w rozżarzone żelazo i dopiero spojrzał na
przybyłych. Wzruszył w milczeniu nagimi ramionami.
- Jestem przyjacielem Jeana, miałem się z nim spotkać.
- Szef być w porcie - odrzekł, kaleczšc angielszczyznę.
- Na pewno?
- Yes, mister.
- Nie wiesz, kiedy wróci?
- Ja nie wiedzieć.
- Zostawimy tu konie, sprawd, czy sš dobrze podkute - mówił Anglik. - Gdyby wrócił Jean, powiesz
mu, że przybył Kid Lupton. Będziemy w tawernie.
- Yes, mister - Murzyn znów podniósł młot i uderzył w żelaznš i sztabę.
- Może wstšpimy do sklepu po nowy przyodziewek? - zaproponował Ryszard. - W
tych wytartych ubraniach wyglšdamy jak nędzarze.
- Well. - Lupton wskazał wielki szyld. - Tam dostaniemy wszystko, i czego nam trzeba.
Rzeczywicie magazyn handlowy zawierał niezliczone iloci towarów. Dobrali wiec do swoich figur
eleganckie, efektowne ubrania, ale także wygodne do konnej jazdy. Zaraz w sklepie przebrali się i
poszli do najpopularniejszej w miecie tawerny, do “Absinthe House”.
Było tu gwarno i rojno. Pełno rozbawionych ludzi, brodatych marynarzy, wydekoltowanych kobiet,
nonszalanckich arystokratów i podejrzanie wyglšdajšcych mężczyzn. Usiedli przy wolnym stoliku w
kšcie obszernej sali. Kelnerka zjawiła się natychmiast i z umiechem powiedziała, że może podać:
kraby duszone w mietanie z paprykš, panierowane udka żabie, ostrygi z szafranem na słodko, matjasy
po kapitańsku, nadziewane szyje dzikich gęsi, młode flamingi po starofrancusku, kurczaki z
kukurydzš, pieczeń z antylopy, paprykarz z aligatora, mięso żółwie w liciach palmy kapucianej…, a
do tego wprost z Francji Hiszpanii i Anglii najlepsze gatunki brandy, whisky, win z kostkami lodu…
Zestaw potraw był tak zaskakujšcy swš niezwykłociš, że Ryszard, rzadki bywalec wykwintnych
restauracji, słuchał oszołomiony. Po naradzie wybrali pieczeń z antylopy i matjasy po kapitańsku.
Lupton poprosił dla siebie brandy, a Kos piwo.
Lokal oniemielał ludzi nawykłych do życia w surowych warunkach, w osiedlach rozsianych wród
puszcz i stepów. Kryształowe żyrandole zwisajšce z sufitu, kinkiety na cianach, kunsztowne meble,
nawet bufet, wydzielone podium dla muzykantów - wszystko było eleganckie, olniewajšce niczym w
europejskich salonach magnaterii.
Kelnerka przyniosła potrawy i zażšdała zapłaty. Lupton odliczył banknoty i dodajšc jej napiwek
spytał:
- Nie było tu Jeana Lafitte’a?
- Grał w ruletkę całš noc - odparła.
- Czy dzisiaj przyjdzie?
- Nie wiem, bo miał zamiar wypłynšć na morze. Słyszałam rozmowę… -
powiedziawszy to szybko odeszła.
Jedli w milczeniu, patrzšc na ludzi, którzy tu trwonili pienišdze najczęciej pochodzšce z grabieży lub
będšce wynikiem znoju i cierpień wielotysięcznych rzesz niewolników. Niespodziewanie wyrosła
przed nimi wysoka postać czarnowłosego mężczyzny.
- Nareszcie jeste! Witaj, Kid. Czekam pełen niepokoju… Mylałem, że cię jakie nieszczęcie spotkało
na tych dzikich sawannach i preriach.
- Manuel! Włanie cię szukamy - zawołał uradowany Lupton. - To mój towarzysz, Ryszard Kos,
zwolennik naszej sprawy. Poznajcie się.
Ucisnęli sobie dłonie i usiedli. Salas rozejrzał się i przyciszajšc głos spytał
- Jakie nowiny?
Kid udzielił mu informacji o przebiegu działań wojennych na kontynencie i powiedział, że w pobliżu
czekajš Indianie na brytyjskie wojska Pakenhama.
- Dzisiaj jeszcze przelę meldunek - rzekł Salas. - Hiszpania, jak wiecie, popiera Anglię, ale
niepokojona wojnami w Europie nie może wystšpić oficjalnie.
Mylę jednak, że. wkrótce do tego dojdzie.
- Może to tylko marzenie hiszpańskich kolonistów z wybrzeży Florydy? - zauważył
Ryszard.
- Jeli Hiszpania nie podejmie radykalnych kroków - dodał Lupton - to Unia zagrabi całš Florydę.
Backwoodsnieni coraz natarczywiej napierajš na południowe tereny.
- Podobno macie kłopoty w Ameryce Południowej. Czy to prawda? -spytał Kos.
- Niestety, prawda. W Meksyku Jose Morelos porwał indiańskich chłopów do walki, a w Wenezueli
Simon Bolivar… W obu koloniach sytuacja niezwykle ciężka. Trudno więc mówić o czynnym
włšczeniu się do konfliktu kanadyjsko-amerykańskiego, ale Hiszpania stoi po stronie Wielkiej
Brytanii. Wszystkie porty w naszych koloniach sš otwarte dla floty brytyjskiej, która może,
swobodnie zaopatrywać się w żywnoć, amunicję i broń. Konfederacji Pięciu Cywilizowanych
Plemion też podrzucamy spore iloci strzelb, i prochu.
Do sšsiedniego stolika przysiadło się paru mężczyzn w towarzystwie Mulatek.
Manuel Salas umilkł. Nachyliwszy się, cicho powiedział: - Widzicie tego wysokiego blondyna? To
Grymes, który za złoto Lafitte’a zrzekł
się stanowiska prokuratora Nowego Orleanu - Ryszard i Kid nieznacznie spojrzeli na sšsiadów. -
Teraz ma za co szaleć z kobietami i w kasynach gry.
Chwilę milczeli, po czym Lupton spytał Salasa: - Nie wiecie, gdzie znaleć Jeana?
- W porcie przygotowuje się do rejsu na Jamajkę.
- Serio?
- Wiem na pewno.
- Kiedy odpływa?
- Podobno dzisiaj.
- Idziemy do portu - powiedział Kid. - Muszę go widzieć…
Szybko dokończyli posiłek.
- Zostajecie tu, sir? - zapytał Ryszard.
- Tak.
- Gdybycie nas potrzebowali, zostawcie wiadomoć u Chalmette’a -rzekł Lupton.
Opucili tawernę pieszšc do przystani. W porcie na próżno dopytywali się o korsarza. Każdy
nagabywany wzruszał ramionami i odchodził. Setki Murzynów uwijało się tutaj, taszczšc skrzynie,
bele i toboły na statki lub je wyładowujšc na brzeg. Wielkim rozlewiskiem Missisipi spływały
popychane wiosłami przez czarnych wiolarzy długie tratwy i płaskodenne łodzie ze stosami bawełny,
wišzkami futer dzikich zwierzšt i worami innych towarów.
Kos i Lupton zatrzymawszy się na chwilę patrzyli na tę mozaikę ludzi, przedmiotów i łajb. Nagle
dotarł do ich uszu piew. Z pršdem rzeki płynęła wielka łód. Po jej bokach siedzieli Murzyni,
pochylajšc się w przód i w tył; w rytm tych ruchów zanurzali łopatki wioseł odgarniajšc wodę i
nucšc pień. W
miarę zbliżania się statku piew stawał się głoniejszy, melodia była monotonna, przypominała
poszumy fal, niosšce się w dal dziwnš tęsknotš.
Ol man river, dat ol man river
He must know sumpin, but don’t say nothin
He just keeps rollin,
He keeps on rollin’ alonge…
Słowa murzyńskiej pieni splštały się z pluskiem wioseł, szmerem płynšcej wody i krzykiem mew.
Wszystko to było dla Kosa jakie niezwykłe, nowe i chwytajšce za serce, skłaniajšce do refleksji…
Gwizd pokładowej syreny wyrwał go z zadumy. Ze stukotem maszyn, w pióropuszu dymu zbliżał się
parowiec. Ryszard po raz pierwszy widział tego typu statek na amerykańskich rzekach. Zaczęły się
one bowiem pojawiać dopiero od 1811 roku.
- Chodmy - odezwał się Lupton. - Widzę tam dalej duży statek. Może to akurat Lafitte’a…
Omijajšc pękate beczki z melasš, starannie.ułożonš tarcicę, worki z cukrem i bele bawełny dotarli do
nabrzeża, gdzie stał przycumowany żaglowiec. Zapytany marynarz niezbyt uprzejmie poinformował,
że jest to statek Lafitte’a, a sam kapitan przebywa na pokładzie.
Po chwili siedzieli w kabinie korsarza. Jean Lafitte, wysoki mężczyzna z długimi wšsami, z oczyma o
przenikliwym spojrzeniu, w marynarskiej bluzie, na której w rogach kołnierza wyszyte kotwice
połyskiwały srebrem, wysłuchawszy grzecznociowych zwrotów Luptona, powiedział basowym
głosem: - Dobrze się złożyło, że przyszlicie. Za godzinę odpływam. Zawinę do Mobile, póniej do
Hawany, skšd pożegluję na Jamajkę. Co chce ode mnie generał
Pakenham. Macie dla niego przesyłkę, sir?
Lupton twierdzšco kiwnšł głowš i wycišgnšwszy kopenę odrzeKi: - Oto materiał dla generała. Sšdzę,
że przywieziecie dla mnie jakie polecenia.
Kiedy mamy się spodziewać waszego powrotu?
- Chyba w połowie grudnia - Lafitte wstał krzyżujšc ręce na piersi.
- Szczęliwych wiatrów, kapitanie - powiedział Kid wycišgajšc dłoń do pirata.
- Thank you, sir - mruknšł, nie spojrzawszy nawet na Ryszarda.
Opucili pokład żaglowca. Popołudniowe słońce prażyło niemiłosiernie, więc szli leniwie przez
zatłoczony port rozmawiajšc o sławnym korsarzu. Przy ulicy Esplande zatrzymało ich niezwykłe
targowisko. Stare kobiety i mężczyni, obwieszeni zwojami paciorków i dziwacznymi przedmiotami,
sprzedawali różnego rodzaju “specyfiki” na wszystkie ludzkie dolegliwoci: licie ziół, korę drzew
startš na proszek, kocie pazury, zęby aligatorów i wilcze kły, wysuszone jelita żab i pajęcze nogi, jad
żmij i kurarę… Można tu było nabyć każdy lek, nawet lubczyk skuteczny na zdobycie cudzych uczuć,
płyn do wypędzania złego ducha, przedmioty sprowadzajšce szczęcie lub krople błyskawicznie
powodujšce mierć…
Bezzębni starcy, wychudzone jak szczapa kobiety przekrzykiwali się wzajemnie, zachwalajšc swój
towar. Było to targowisko skrajnej ciemnoty. Tym dziwniejsze, że rozłożone w pobliżu katedry
więtego Ludwika, wspaniałej rezydencji władz miasta, licznych pałacyków i bogatych sklepów.
- A co na porost włosów macie? - usłyszał Ryszard i odwrócił się w stronę mówišcego.
Przed nim stał opalony na bršzowo człowiek, w zniszczonym kapeluszu, w wytartym skórzanym
ubraniu, ze strzelbš przewieszonš przez ramię. Wyglšdał na włóczęgę.
- Jest, jest, łaskawy panie - zaskrzeczała starucha szukajšc czego wród towarów. - Oto najlepszy
rodek…
- Jak tego używać?
- Nacierać, a w mig włosy wyrosnš.
- Ile?
- Dolara, jednego dolara, dobrodzieju.
Kos nie wytrzymał.
- Mister, dajcie spokój, toż to wierutne kłamstwo, szkoda na to wiństwo pieniędzy.
Małe oczy kupujšcego uważnie przelizgnęły się po Ryszardzie i Kidzie.
Chrzšknšł, podwinšł do góry opadajšce rondo brudnego kapelusza i odezwał się niezadowolony:
- Wy co do tego macie, hę?
- Nic, tylko radzę, bo to przecież kłamstwo.
- Moja rzecz - mówił obcy, a oczy latały mu jak ogniki. - Ooo!. Ja was już znam.
To wycie byli z czerwonoskórymi pod Walnut Hills. Czy nie?
Kos i Lupton zaskoczeni wymienili spojrzenia.
- Widziałem cię, gdy podpełzłem pod obóz Kriksów. Starego Jacka nie oszukasz, jakem White
Knee…
- To nie ma nic do rzeczy - próbował rozładować niezręcznš sytuację Ryszard.
- Szpiegujesz mnie, chodzisz za mnš?
- Nie.
- Czego się wtršcasz? - mówił zaczepnie traper. - Chcesz kłótni?
- Ależ, mister, przecież…
- Zamilcz! - niemal krzyknšł stary, nie pozwalajšc dojć do głosu Ryszardowi. -
Znam się na takich ptaszkach. Ja…
Chciał znów podnieć do góry zniszczone rondo, bo opadło mu na same oczy, ale zdenerwowany,
nieostrożnie potršcił rękš brzeg nakrycia i kapelusz zsunšwszy się z głowy opadł na bruk ulicy,
odsłaniajšc łysš jak kolano czaszkę. Stary otworzył
szeroko usta, w renicach zapłonšł mu gniew, zaklšł, zwinnie podniósł kapelusz i huknšł:
- Precz mi z oczu!
Kos i Kid z lekceważeniem odwrócili się i odeszli. Nie chcieli wywoływać awantury. Traper
krzyczał za nimi:
- Nie wchod mi w drogę, bo, jakem White Knee, utłukę…
- Jaki pomyleniec - zauważył Lupton. - A czaszkę ma łysš, jakby nigdy na niej włosy cię rosły.
- Był oskalpowany - wyjanił Kos. - Żadne czarodziejskie ziele nie przywróci mu włosów. Dziwię
się, że taki głupi.
Konie uwišzane przy kuni cierpliwie czekały na jedców. Były nakarmione, o czym Murzyn
zakomunikował Luptonowi, żšdajšc zapłaty. Uiciwszy należnoć dosiedli wierzchowców i przed
zachodem słońca dotarli do domu Chalmette’a. Tu przy kolacji mile upłynšł im czas, a po wygodnie
spędzonej nocy Lupton pozostał
na farmie, a Kos kupił od plantatora konia i pojechał do indiańskiego obozu.
W słoneczny i ciepły grudniowy dzień 1814 roku generał Andrew Jackson zatrzymał
się w tawernie “Absinthe House”. W oddzielnym pokoiku oczekiwał na wizytę Jeana Lafitte’a -
korsarza Kartageny. Sławny przemytnik i handlarz niewolników sam zaproponował mu to doć
tajemnicze spotkanie w cztery oczy. Generał był
przezorny. Po takim człowieku jak Lafitte mógł się spodziewać wszystkiego, zwłaszcza że chodziły
ostatnio plotki, jakoby utrzymywał on poufne kontakty z Anglikami. Dlatego do sšsiedniego pokoju
wprowadził paru oficerów i kilkunastu dobrze uzbrojonych żołnierzy. W Nowym Orleanie wiedziano
już, że został
mianowany naczelnym wodzem sił zbrojnych Południa i miał rozkaz bronić Orleanu przed
spodziewanš inwazjš Brytyjczyków. W tej sytuacji rozsšdek nakazywał
ostrożnoć.
Nie czekał długo. Adiutant wprowadziwszy gocia wyszedł, a dwaj mężczyni z ciekawociš
przyglšdali się sobie jaki czas. Generał, wskazujšc krzesło po przeciwnej stronie stolika, rzekł w
końcu:
- Proszę, sir, usišdcie. Cóż za ważne sprawy skłoniły pana do spotkania ze mnš?
Pirat bez żenady zdjšł szerokoskrzydły kapelusz i niedbale rzuciwszy go na stół
usiadł. Jego wšskie wargi przysłonięte wšsami rozchyliły się w lekkim umiechu.
- Przychodzę z propozycjš, generale - zaczšł z miejsca. -Wróciłem parę dni temu z Jamajki, gdzie
bardzo, uprzejmie podjšł mnie sir Pakenham. - Zrobił przerwę, spoglšdajšc przymrużonymi oczami
na Jacksona. - Zaofiarowano mi stopień oficerski, darowanie korsarskich przewinień i spokojnš
staroć w Anglii…
Lafitte wycišgnšł z wewnętrznej kieszeni marynarskiej bluzy papier i położył go przed generałem.
- Oto nominacja na oficera - powiedział.
Jackson przelotnie spojrzawszy na dokument spytał: - Po co mi o tym mówicie?
- Nowy Orlean jest ważnym punktem strategicznym i gospodarczym - basowo zaczšł
pirat. - Zajęcie miasta przez Anglików odetnie Unię od Morza Karaibskiego i uniemożliwi
spławianie towarów w dół Missisipi. Pan to rozumie, generale, prawda?
Jackson nie odpowiedział.
- Anglicy dysponujš silnš armiš - cišgnšł Lafitte. - Wojskiem złożonym z osadników nie obronicie
Nowego Orleanu.
- Tak pan sšdzi? - w głosie Jacksona zabrzmiała ironia.
- Jestem pewny, sir. - Korsarz znów się umiechnšł. - Gdzie niedaleko obozujš Indianie sprzymierzeni
z Angliš. Jeli dołšczš do armii Pakenhama, zwycięstwo będzie przesšdzone.
- Do czego pan zmierza? - generał okazywał już zniecierpliwienie.
- Stanę po stronie Unii, to mój kraj i moje miasto - odparł pirat, opierajšc się łokciami o stolik. - Ale
pod warunkiem…
- Jakim?
- Uwolnicie z więzienia mego brata, Pierre’a, zapewnicie nam swobodę w prowadzeniu handlu, w
tym także niewolnikami.
- Sprzedajecie ich dalej na wagę?
- Yes. Jeżeli zdobywam “czarny towar” w korsarskiej walce na morzu, wolę sprzedać na wagę. Nie
opłaci się trzymać i karmić Murzynów.
- Jakież dalsze warunki?
- Żadnych.
Jackson wstał i zaczšł chodzić po pokoju.
- Mógłbym was aresztować - powiedział zatrzymujšc się przy oknie.
- Spróbujcie, sir - zahuczał ze miechem pirat. - Moi ludzie sš w tawernie.
- Moi także.
- Wiem, tam za drzwiami. W poważniejszych byłem opałach.
Pocišgłš twarz Jacksona oblał rumieniec. Poprawił pod szyjš wysoki kołnierz munduru i
przygładziwszy dłoniš włosy opadajšce krótkimi kosmykami na czoło, powiedział:
- Przemylę waszš propozycję, sir. Pojutrze dam odpowied.
Lafitte wstał i bez słowa pożegnania opucił pokój.
Andrew Jackson zamylił się. Układ z korsarzem był nęcšcy. Rzeczywicie dysponował niewielkš
armiš utworzonš z ochotników, wprawdzie zahartowanych w puszczy, nawet wietnie strzelajšcych,
ale niezdyscyplinowanych, nienawykłych do wojskowych rozkazów i rygorów. Z takim żołnierzem
bywało różnie: raz się zwyciężało, to znów byle drobiazg decydował o klęsce.
Co miał robić?
Bitni, odważni i gotowi na wszystko piraci Lafitte’a mogli odegrać w bitwie o Nowy Orlean
decydujšcš rolę. Czy jednak był upoważniony do podejmowania zobowišzań wobec niebezpiecznego
rozbójnika?
Generał zabębnił palcami o blat stołu.
Anglicy nie wahali się dać Lafitte’owi oficerskiego stopnia i podarować mu zbrodni, choć napadał i
grabił brytyjskie okręty. Zwolnienie Pierre’a z wiezienia i obiecanie Jeanowi bezkarnoci w
uprawianiu kontrabandy właciwie do niczego nie zobowišzywało rzšdu Unii. On, generał, mógł mu to
zagwarantować, a władze stanowe miały prawo postšpić według swego uznania. Po wojnie cóż będš
go obchodziły losy Lafitte’a?… Umiech rozjanił twarz Jacksona. Wiedział już, jak postšpi.
W dwa dni póniej w tejże samej tawernie generał Jackson siedział w towarzystwie Jeana Lafitte’a
przy obficie zastawionym stoliku. Korsarz był zadowolony. Jego dużš twarz raz po raz rozjaniał
umiech. Miał powody do radoci. Brat Pierre uwolniony z wiezienia wraz z Dominišue Youem
wypłynšł na ocean w poszukiwaniu zdobyczy.
- Mówicie, sir - głos Jacksona był uprzejmy - że Pakenham zatrzyma się na farmie Chalmette’a?
- Oczywicie.
- To pewnik czy przypuszczenie?
- Wiem na pewno - odparł korsarz. - Proponuję ustawić barykady z powišzanych bel bawełny. Kule
sztucerów nie przejdš takiej osłony. Umiejętne rozmieszczenie armat nabitych siekańcami dokona
reszty.
- Może, choć mam wštpliwoci.
- Zawierzcie mi, generale - Jean podniósł puchar napełniony whisky. - O naszych planach ani słowa
nikomu. Anglicy majš w Nowym Orleanie, a nawet w waszym sztabie swoich szpiegów. Trzeba być
ostrożnym.
- Za klęskę Anglików, za nasze zwycięstwo! - Jackson podniósł kieliszek.
Generał i rozbójnik morski wychyliwszy toast spojrzeli sobie w oczy…
BITWA O NOWY ORLEAN
Generał sir Edward Michael Pakenham, opromieniony zwycięstwem pod Salamankš, wpłynšł z
eskadrš wojennych okrętów do Zatoki Baratarii i szczęliwie wylšdowawszy na amerykańskim
wybrzeżu, poprowadził bitne pułki Wellingtona pod Nowy Orlean. Na rozległych polach Chalmette’a
nie kryjšc się wojsko rozbiło obóz. Pakenham skorzystał z gocinnoci farmera i urzšdził w jego domu
kwaterę swego sztabu. Nie tracšc czasu wezwał oficerów i indiańskich wodzów na krótkš odprawę.
W salonie zasiedli: pułkownik Jan Subacki, kapitan Tim Rooney, porucznik Pat Baker, Kid Lupton,
Ryszard Kos, Menewa, Czarny Jastrzšb, Szactas i paru innych.
Generał nie wstajšc zwrócił się do zebranych: - Panowie, Nowy Orlean musi być wzięty. Natarcie
nastšpi jutro. Pułkownik Subatzky dokona rozeznania w rozmieszczeniu sił przeciwnika. Oczekuję na
szczegółowy raport. Sš pytania?
Nim oficerowie zdołali zastanowić się, Pakenham dodał: - Jeli wszystko jasne, zamykam
posiedzenie.
Wodzowie spojrzeli po sobie pełni zdumienia. Czarny Jastrzšb chciał co
powiedzieć, ale ubiegł go Ryszard.
- Panie generale - zaczał, wstajšc - pragniemy poznać bliższe szczegóły szturmu na miasto, a
przynajmniej zadania, jakie przypadnš indiańskim wojownikom.
Pakenham przyjrzał się ogorzałej twarzy Kosa, póniej przelotnie przebiegłszy wzrokiem po
posšgowych postaciach wodzów, odparł: - Czerwonoskórzy zostanš w odwodzie. Sšdzę, że nie
zajdzie potrzeba użycia ich w walce.
- Lekceważycie, sir, siły przeciwnika lub nie doceniacie Indian -nadajšc życzliwy ton swemu
głosowi mówił Ryszard. - W miecie sš generał Jackson i kapitan Taylor, którzy majš wyborowych
strzelców. Znajš oni doskonale teren, a to daje im pewnš przewagę…
Generał machnšł rękš przerywajšc:
- Kim jestecie, mister?
- Ryszard Kos.
- Niewiele mi to mówi.
- Pułkownik Kos. Jestem Polakiem.
- Yes, Polacy to wietni żołnierze - rzekł życzliwie generał. - Gdzie i kiedy przyznano wam stopień
oficerski?
- Szlify pułkownika otrzymałem z ršk generała Izaaka Brocka po zdobyciu wraz z Tecumsehem
warowni Detroit. Pakenham z uznaniem kiwnšł głowš i spytał: - Jakie jeszcze wnosicie uwagi?
- Po zapoznaniu nas z planem ataku na miasto moglibymy zajšć stanowiska.
- Rozumiem - generał umiechnšł się. - Nie ma nad czym dyskutować. Amerykanie dysponujš trzy razy
mniejszymi siłami. Po naszej stronie stoi też Jean Lafitte ze swymi piratami. W decydujšcym
momencie uderzy on na tyły wroga. Poza tym nasi żołnierze to weterani wielu zwycięskich bitew w
Europie.
- Bitwy tutaj toczš się na innych zasadach - łagodnie powiedział Kos. - Tu przede wszystkim
decyduje podstęp i znajomoć zamiarów przeciwnika…
- Dlatego upoważniłem pułkownika Subatzky’ego do wysłania zwiadowców pod Orlean - odparł
Pakenham. - To wasz rodak. - Wskazał na siedzšcego oficera. - Panowie, posiedzenie skończone.
Wodzowie poczuli się zlekceważeni. Ze zgorszeniem patrzšc na generała ropucili salon. Do Ryszarda
tymczasem podszedł Subacki i wycišgajšc rękę powiedział po polsku:
- Miło mi was poznać.
- Mnie również.
Ucisnęli sobie dłonie.
- Chodmy na ubocze, porozmawiamy. - Jasne oczy Jana patrzyły na Kosa przyjanie. - Jest tu więcej
Polaków.
- Cieszę się.
Usiedli na ławce w cieniu drzew. Potoczyła się rozmowa.
- Taki to nasz los - żalił się Subacki. - Tułamy się po wiecie i walczymy w imię cudzych spraw.
- To prawda. Trzeba jednak wybierać walkę o słuszne ideały.
- Jak mam to rozumieć? - spytał Jan. - Jestemy przecież w jednym obozie, bijemy się z
Amerykanami… Wprawdzie stale ogarniajš mnie wštpliwoci, czy dobrze robię. Wiadomo przecież,
że Kazimierz Pułaski zginšł za wolnoć Unii…
- A Tadeusz Kociuszko?
- Włanie.
- Ale oni bili się o wolnoć białych i kolorowych Amerykanów. Jan Subacki nie pojšł sensu tych
słów.
- Nie rozumiecie?
- Jestem tu od niedawna. Sam nie wiem, o co walczš oba państwa. -Pułkownik zamylił się przez
sekundę. - Gdy Wellington wcielał mnie do pułku, mówiono nam, że płyniemy za ocean bronić
zagrożonej wolnoci Górnej Kanady.
- A teraz co sšdzicie o tej wojnie?
- Nie mam sprecyzowanego poglšdu.
- Pamiętajcie, że w Unii kwitnie handel Murzynami i tępi się ogniem i żelazem indiańskie plemiona.
To niesprawiedliwe.
- Czy chcecie przez to powiedzieć, że Anglia prowadzi słusznš wojnę?
- Wojna ta to rozgrywki między Wielkš Brytaniš a Stanami Zjednoczonymi o zasobne, urodzajne
gleby i władanie wybrzeżem Zatoki Meksykańskiej. Tu nie idzie o szczytne ideały wolnoci, równoci i
braterstwa.
- Czemuż więc jestecie z Angliš?
- Jestem z Indianami - odparł Kos. - Walczę w obronie ich praw do życia i ojczyzny…
Umilkli. Stado pelikanów przemknęło, nisko nad ziemiš. Styczniowe słońce kładło skone promienie
na ławkę pod domem Chalmette’a, przyjemnie ogrzewajšc siedzšcych. Zdrowš zieleniš szumiały
dęby i cyprysy.
- Dużo Polaków jest w armii Pakenhama? - spytał Kos, zmieniajšc temat rozmowy.
- Sporo… Jan Seliznik, Aleksander Gerasimo, Juliusz Barłowicz, Jerzy Lasota, Michał Jakowski… -
wyliczał Subacki. - Przeszlimy niejedno, wielu padło w Hiszpanii. A ja żyję - westchnšł.
- Dawno opucilicie kraj?
- W 1797 roku zacišgnšłem się we Włoszech do Legionów Dšbrowskiego - odrzekł
Subacki. - Od tej pory tłukę się po wiecie.
- A ja uciekłem przed żandarmami carskimi i pruskimi po powstaniu kociuszkowskim - informował
Kos. - Przybyłem do Ameryki z nadziejš, że znajdę tu wolnoć i demokrację, a znalazłem przemoc i
biedę. Gdybycie wiedzieli, co przeszedłem… Eh, nie warto wspominać!
Długo jeszcze opowiadali o swoich przeżyciach. Wreszcie Jan podniósł się mówišc: - Czas mi
posłać zwiad pod Nowy Orlean.
- Słusznie. Wylę także Indian. Potem wspólnie porównamy przyniesione wiadomoci - zaproponował
Ryszard.
Rozeszli się.
Kos po rozmowie z Menewš i Czarnym Jastrzębiem wysłał pod miasto tropicieli.
Ponieważ nie miał potem nic do roboty, poszedł do wojskowego obozu poznać i pogawędzić
rodakami. Było ich ponad stu. Trzymali się razem jak bracia. Radonie powitali Ryszarda, zapraszajšc
go. do żołnierskiego posiłku.
Miało się już pod wieczór, gdy Menewš odszukał Kosa.
- Wrócili wojownicy - powiedział wódz Kriksów.
- Usišd, czerwony bracie, i mów.
Menewš skrzyżował nogi i położywszy dłonie na kolana informował w języku swego plemienia o
zdobytych przez zwiad spostrzeżeniach.
- Ustawili tylko cztery armaty? - dopytywał się Ryszard.
- Ugh.
- To niewiele. A jak wyglšdajš zbudowane osłony?
- Od brzegu Me-si-kse-pe aż po bagienne trawy ustawiony jest mur z kloców bawełny - wyjaniał
Menewš. - Ma wysokoć człowieka.
- Ciekawe! - Kos zastanawiał się przez chwilę. - Gdzie umiecili działa?
- Bawełniany wał jest wklęsły - tłumaczył wódz. - Jego skrzydła oddalajš się, a rodek półkola zbliża
się do miasta. Po jednej armacie ustawiono na każdym skrzydle, a dwie w rodku luku barykady.
- Niele pomylane - medytował Ryszard. - A co się dzieje z innych stron Nowego Orleanu?
- Kręcš się tylko straże.
- Co sšdzi o tym mój czerwony brat?
Menewš podniósł uschły patyk i nakrelił linię oznaczajšcš bawełnianš barykadę, miasto, rzekę i
błotniste brzegi jeziora, po czym powiedział: - Wódz Kriksów przeprowadziłby wojowników nocš
przez bagienne zarola nad Pantchartrain. Częć sił pozorowałaby atak na barykadę, a główne
uderzyłyby z boku na Nowy Orlean.
- Oto myl! - zawołał Kos. - Tylko tak można zwyciężyć. Przedstawię ten plan generałowi.
W godzinę póniej Ryszard Kos z pułkownikiem Janem Subackim stali przed Pakenhamem,
relacjonujšc mu wyniki zwiadu. Generał wysłuchał meldunków.
- Barykady z bawełny? - rozemiał się z ironiš. - Tego jeszcze nie było. Co za wojsko na tej
amerykańskiej ziemi… - machnšł lekceważšco rękš.
- Panie generale, proponuję… - zaczšł Ryszard.
- Dajcie spokój, pułkowniku - przerwał Pakenham. - Ustaliłem już bojowe zadania.
Wy i wasi czerwonoskórzy żołnierze niech czekajš w odwodzie. Nie próbujcie działać na własnš
rękę, bo tego nie znoszę. Możecie odejć.
Kos powiadomił wodzów o decyzji angielskiego generała. Po wspólnym naradzeniu się postanowili
cofnšć się nieco, zajmujšc teren wród mokradeł. Jeżeli rzeczywicie tyły Amerykanów zaatakujš
piraci Lafitte’a, rozumowali, to niewštpliwie zwyciężš Anglicy, jeli jednak korsarz nie włšczy się do
bitwy, wynik szturmu na Nowy Orlean może być pod znakiem zapytania. Wszystko zależeć wtedy
będzie od Pakenhama, który przecież nie ujawnił swych strategicznych planów.
Noc minęła spokojnie. Wstawał dzień 8 stycznia 1815 roku. Żołnierze z broniš gotowš do strzału
oczekiwali na sygnał do ataku. Generał zwlekał, jak gdyby chciał zmęczyć przyczajonych za
bawełnianš barykadš Amerykanów.
Ryszard Kos w otoczeniu indiańskich naczelników także obserwuje równinę. Oto wreszcie wychodzš
Anglicy. Miarowo dudniš werble. Sprawnie maszeruje piechota -
szereg za szeregiem. Połyskujš osadzone na karabinach ostrza bagnetów. Wojsko zajmuje wyjciowe
pozycje naprzeciw barykady Na czele, z obnażonš szablš w prawej i pistoletem w lewej ręce, idzie
generał sir Edward Pakenham.
Amerykanie milczš.
Ponad szeć tysięcy brytyjskich żołnierzy przypieszyło kroku. Wtem głucho ryknęła armata. Za chwilę
druga. Pociski z gwizdem przemknęły nad Anglikami i spadły w zabudowania farmy Chalmette’a.
Tumany dymu zmieszanego z kawałkami cegieł, tynków i belek wytrysły w górę i z wolna opadajšc
ukazały zniszczony róg pałacu plantatora.
Pakenham podnosi szablę. Padajš komendy. Potężny krzyk: “hurra!” zagrzewa atakujšcych. Biegnš. Sš
coraz bliżej. Huk dział zagłusza krzyk ludzi. Naładowane siekańcami armaty plujš tysišcami
pocisków. Padajš żołnierze. Pozostali prš naprzód. Strzelajš. Spoza bawełnianych belek wychylajš
się lufy sztucerów.
Grzechocze salwa. Anglicy odpowiadajš bezładnš strzelaninš. Dzieli ich od barykady zaledwie
kilkadziesišt jardów. Działa znowu ciskajš grad drobnych pocisków i dudniš karabiny Amerykanów.
Generał Pakenham chwieje się. Wypuszcza z dłoni szablę. Pada. W szeregach atakujšcych wszczyna
się popłoch. Oficerowie usiłujš opanować zamieszanie, ale na próżno. Piechota zawraca. Za
uciekajšcymi goniš kule.
Czarny Jastrzšb dotknšł Kosa.
- Atakujemy! - zawołał podniecony. - To powstrzyma uchodzšcych.
- Nie! - sprzeciwił się Ryszard. - Nim dopadniemy barykady, zdšżš nabić armaty i sztucery.
- Trzeba pomóc Agolaszima.
- Za póno, mój bracie - z rozwagš perswadował Kos. - Jest nas za mało. Te bitwę należało rozegrać
inaczej…
Pułkownik Jan Subacki powstrzymał częć żołnierzy. Przywarci do ziemi wypatrywali celu na
barykadzie. Pod osłonš ich strzelb dwóch ludzi poczęło przemykać ku bawełnianej zaporze. To
Subacki i Barłowicz. Co chwila padajš, aby znowu skoczyć parę kroków do przodu. Po co to robiš?
Z zapartym tchem wszyscy ledzš ich wysiłki. Huczš karabiny. Obłoczki prochowego dymu unoszš się
nad polem. Jękliwie zawodzš kule.
Dwaj Polacy dotarłszy do generała biorš go pod ręce i zawracajš. Nogi Pakenhama wlokš się po
ziemi. Gęsto padajš strzały. Wyniosš rannego czy zginš? Kos, zaciska pięci. Czuje, że brakuje mu
tchu. Nie może przyjć im z pomocš. Jest za daleko.
Nagle Barłowicz zwija się, upada pocišgajšc za sobš generała i Subackiego. Krzyk wciekłoci
rozlega się wród Anglików. Kilku z nich pieszy z pomocš… Na barykadzie gasnš wystrzały. Robi się
cicho. Żołnierskie ręce niosš Pakenhama. Za nimi, opierajšc się na strzelbie, z trudem wlecze się
kulejšcy Juliusz Barłowicz. Lewa nogawka spodni nasiška obficie krwiš. Wyranie słabnie. Jaki
żołnierz długimi susami sadzi przez pole. Dopada rannego i wsparłszy go swym ramieniem prowadzi,
ale Juliusz traci resztki sił. Wtedy żołnierz zarzuca go sobie na plecy.
- Pobiegnę na farmę - powiedział Kos do swych czerwonoskórych towarzyszy. -
Zorientuję się, co dalej zamierzajš Anglicy.
W nie uszkodzonym skrzydle domu Chalmette’a złożono ciężko rannego Pakenhama.
Lekarz rozpruł mu mundur i opatrywał rany. Kos pochylił się nad Barłowiczem leżšcym na podłodze.
Był nieprzytomny.
- Co z generałem? - spytał, gdy lekarz skończył opatrunek i ocierał zroszone czoło.
- Rany miertelne. Nie ma nadziei ratunku.
- Opatrzcie mu, sir, nogę - wskazał Ryszard na Barłowieża. - To on wyniósł
Pakenhama spod karabinowego ognia.
Lekarz uklškł przy rannym.
- Jestecie sami? - spytał zdziwiony Kos.
- Sanitariusza zabił pocisk - odrzekł medyk. - A tamci zostawili rannych i wybiegli.
- Co zamierzajš?
- Nie wiem.
Do izby wszedł kapitan Rooney.
- Odwrót! Doktorze, opuszczamy farmę - zawołał w drzwiach.
- Rezygnujecie z walki?
- Tak.
- Ależ kapitanie, tak nie można - Kos był zgorszony.
- Macie Indian, powstrzymajcie dragonów przeciwnika - odparł kapitan i zwrócił
się do lekarza: - Nie zwlekajcie, sir.
- Co z generałem i z rannymi? - spytał przerywajšc opatrywanie Barłowicza.
- Amerykanie też majš lekarzy. Na czym będziemy nieć rannych? Szybciej, doktorze! - Irytował się
Rooney.
Wród drzew otaczajšcych farmę pękł pocisk armatni. Zadygotały ciany domu.
Lekarz zgarnšł do torby instrumenty i narzędzia. Wybiegł za oficerem.
Ryszard pochylił się nad Barłowiczem, który otworzył oczy.
- Słyszałem - szepnšł. - Uciekajcie. Przecież nie dobijš rannego…
- Nie - Kos pokręcił głowš. - Nie zostawię rodaka.
Dwignšł Barłowicza na plecy. Kryjšc się za szpalerem dębów szedł do przyczajonych w zarolach
Indian. Znowu w pobliżu pękł artyleryjski pocisk.
Grudy ziemi zadudniły wród konarów stršcajšc licie. Kos biegł z wysiłkiem.
Znalazł się na odkrytym polu. Przed nim widniały już blisko trzciny mokradeł.
Potykał się o nierównoci gruntu z trudem łapišc powietrze. Dostrzegli go czerwonoskórzy i
popieszyli mu z pomocš. Był temu czas najwyższy, bo nadjeżdżała amerykańska kawaleria. Jedna jej
częć popędziła ku farmie Chalmette’a, a druga w stronę ukrywajšcych się Indian.
- Wycofujemy się poza jezioro? - spytał Szactas.
- Jeszcze nie. Trzeba umożliwić ucieczkę Anglikom - odparł Kos. -Wcišgniemy Amerykanów do
walki. Nim się zorientujš, z kim majš do czynienia, Brytyjczycy będš daleko.
- Ugh.
Szwadron zbliżył się do zaroli. Wojownicy podnieli broń, celujšc we wroga.
Huknęły strzelby. Chmura strzał z furkotem uderzyła w atakujšcych. Paru jedców zsunęło się z siodeł.
Amerykanie zdarli cugle, zawrócili, ostrzeliwujšc chaszcze.
Czarna Strzała, wódz Seneków, wskazał samotne wierzchowce.
- Chwyćcie mustangi i zabierzcie poległym broń - powiedział do najbliższych wojowników.
Kilku Indian pobiegło spełnić rozkaz. Amerykanie nie usiłowali im przeszkadzać, gnali na farmę
Chalmette’a.
- Nie przyjęli bitwy - odezwał się Menewa, ledzšc oddalajšcych się jedców.
- Pewnie wiedzš, że nie ma wród nas Anglików - zauważył Kos.
- Co robimy? - spytał Took-suh.
- Wracamy do obozowiska. Wštpię, aby Anglicy próbowali ponownie zdobywać Nowy Orlean -
powiedział Ryszard.
- Warto wysłać za nimi tropicieli - odezwał się Szactas. - Musimy wiedzieć, dokšd się udali.
- Słusznie - przytaknšł Kos.
- Niech zwiadowcy wezmš zdobyte mustangi - rzekł Czarna Strzała. - Będš mogli szybciej się
poruszać.
- Najle-umoc poprowadzi zwiad - zgłosił się na ochotnika Szawanez.
- Mój brat znajdzie nas w obozie nad jeziorem lub w drodze…
- Ugh.
Pięciu zwiadowców pocwałowało skrajem bagiennych traw, a pozostali ruszyli w głšb mokradeł.
Ryszard zbliżył się do wojowników niosšcych nosze z Juliuszem Barłowiczem. Ranny miał nogę
obwišzanš szerokim łykiem i pasem skóry. To Sekwoja założył mu opatrunek, gdy wojownicy starli
się z amerykańskš kawaleriš. Juliusz z wdzięcznociš umiechnšł się do Kosa.
- Jak się czujecie? - spytał Ryszard.
- Już dobrze - odparł. - Rozszarpało mi całe udo.
- Stracilicie dużo krwi.
- Dlatego jestem osłabiony.
- Gdybym zostawił was na farmie, kto wie, czym by się skończyło -powiedział Kos.
- Pod opiekš Sekwoi szybko wrócicie do zdrowia. To jeden z mędrców…
- Dokšd idziemy?
- Do obozu nad jeziorem Pantchartrain, a póniej zobaczymy.
- Co z naszymi?
- Uszli. Wysłalimy za nimi zwiad, aby dowiedzieć się, co zamierzajš.
- Haniebnie przegralimy tę bitwę - westchnšł Polak zamykajšc oczy.
- Amerykanów było trzykrotnie mniej - powiedział Ryszard. - Wasz generał zbyt mocno ufał swym
wojskowym umiejętnociom.
- Dziwię się, bo to dowiadczony dowódca.
- Tu nie Europa - odparł Kos. - Na tym kontynencie inne prawa rzšdzš strategiš walki.
- Trzeba było mi aż przepłynšć ocean, aby dostać ten cholerny postrzał - Juliusz podłożył ręce pod
głowę. - Z tylu bitew wyszedłem cało… - zamylił się na chwilę. - Teraz jestem zdany na łaskę tych
dzikich ludzi. Szczęcie, że was tu spotkałem.
- Dzicy ludzie - powtórzył z naciskiem Kos. - Tak Europejczycy nazywajš Indian, ale większymi
dzikusami sš biali, wierzcie mi.
cieżka wród mokradeł w pewnym miejscu zwęziła się, więc Ryszard pozostał w tyle. Szli teraz
gęsiego. Gromady wodnego ptactwa spłoszone widokiem ludzi zrywały się z łopotem skrzydeł.
Minęli wielkš kolonię karmazynowych flamingów.
Niektóre z krzykiem uciekły ze stożkowatych gniazd ulepionych z błota, inne wycišgnšwszy długie
szyje dostojnie patrzyły na intruzów. Ich upierzenie mieniło się różem i czerwieniš. Ryszard z
ciekawociš przyglšdał się ptasiej osadzie, egzotycznej urodzie ptaków, ich wyrozumiałemu, a
jednoczenie czujnemu spokojowi.
Znowu wyszli na gšbczasty teren. Z sykiem pomiędzy trawy uciekł wšż. Białe i popielate czaple
poderwawszy się zatoczyły kršg i opadły gdzie w bujne oczerety. Wyminšwszy kilka bagiennych
rozlewisk, gdzie w płytkiej, mulistej wodzie wylegiwały się niby kłody nieruchome aligatory, znaleli
się wród wzniesionych niedawno chat.
Rozstawili gęste straże i spędzili noc w szałasach na palach, a rankiem - po naradzie -
przygotowywali się do marszu na wschód, w pobliże Mobile. Od Nowego Orleanu po ujcie Alabamy
River wybrzeże należało do Unii, wobec czego liczyli na napotkanie mniejszych amerykańskich
oddziałów, z którymi mogliby się zmierzyć, oraz na połšczenie swych sił z innymi grupami Indian lub
Anglików. Z
pięciuset wojownikami wodzowie nie byli w stanie szturmować tak wielkiego miasta jak Nowy
Orlean. Jedynie w puszczy i na prerii mogli prowadzić podjazdowš, partyzanckš walkę z wrogiem.
Ryszard i Czarna Strzała rozmawiali na skraju obozowiska, oczekujšc na sygnał
wymarszu. Słońce stało już wysoko ponad horyzontem. Stado kaczek w popłochu poderwało się nad
szuwary. Wódz Seneków dał rękš znak.
- Dziwnie to wyglšda - powiedział i cichymi krokami ruszył w trzciny.
Kos szedł za nim. Ostrożnie rozchylali zarola, bezszelestnie stawiajšc stopy.
- Psss… - Czarna Strzała przywarł do wilgotnej ziemi. Ryszard poszedł za jego przykładem. Ale nic
się nie działo, Tylko podmuchy wiatru szeleciły w oczeretach. Po chwili jednak do uszu
przyczajonych dotarł podejrzany szmer. Mógł
to być wiatr, a może aligator wypełzł na brzeg? Nie, te odgłosy brzmiały inaczej. W pobliżu
chlupnęło błoto. Obok Ryszarda i Seneki przeszedł schylony człowiek.
Czarna Strzała rozchylił zarola.
- Hej! - zawołał.
Skradajšcy się błyskawicznie przypadł do kępy traw i skierował strzelbę w stronę, skšd doleciało
wołanie.
- Odłóż broń! - rozkazał Kos, - Jeden nieopatrzny ruch, a zginiesz! Wyjd z szuwarów i podnie ręce.
Obcy z wahaniem wykonał polecenie. Ryszard nie wierzył własnym oczom. Przed nimi stał w
kapeluszu zniszczonym niemal doszczętnie White Knee.
- Sam jeste? - spytał Ryszard.
- Yes. Stary Jack chodzi samotnie, czyżbycie w to wštpili, hę? -odparł bez odrobiny zdenerwowania.
- Podejd do mnie!
Traper zbliżył się, spoglšdajšc badawczo na wszystkie strony.
- Pozwólcie opucić ręce - poprosił. - Jakem White Knee, przychodzę do waszego obozu z prywatnym
interesem, a nie jako zwiadowca.
Czarna Strzała szepnšł Ryszardowi, że sprawdzi, czy za trampem nikt nie idzie.
Gdy Seneka odszedł, Kos stanšł przed traperem i naladujšc styl jego mowy z umiechem powiedział:
- Nie chodcie moim tropem, Białe Kolano, bo jakem Czerwone Serce, utłukę…
Stary zamrugał małymi, płonšcymi oczyma, otworzył szeroko usta i opuszczajšc ręce zawołał z
odrobinš zdziwienia:
- Czerwone Serce!? Jakem White Knee, dobrze wam, sir, życzę.
- Tylko w Nowym Orleanie grozilicie mi strzelbš. Stary poprawił rondo kapelusza i wlepiwszy
przenikliwy wzrok w Kosa odparł: - Darujcie. Stary Jack nie lubi wcibskich. Wtedy nie wiedziałem,
kim jestecie.
- Teraz wiecie?
- Yes. Czerwone Serce, towarzysz Tecumseha, znakomity myliwy znad Wabash River…
- Po co przyszlicie tutaj? Trzymacie przecież z Amerykanami Ryszard zbył
pochwałę pytaniem.
- White Knee trzyma tylko z samym sobš, hi, hi, hi… - rozemiał się ubawiony własnym
stwierdzeniem.
- Ostrzeglicie załogę w Walnut Hills i w Panmure.
- Po co miała spłynšć krew?
- Może racja - bšknšł Kos.
- Mogę podnieć swojš wysłużonš strzelbę? - spytał.
- Jeszcze nie, mister. Nie wyjanilicie powodu swej wizyty.
- Jakem White Knee, przyszedłem z interesem do Indian i do was też, sir.
- O co chodzi?
Wrócił wódz Seneków i gestem dał znać Ryszardowi, że nikogo nie ma w pobliżu.
- Przyjšłem służbę u Johna Eatona przebywajšcego obecnie w Nowym Orleanie -
mówił Jack. - Czerwonoskórzy uprowadzili dziewczynę, nazywa się Peggy O’Neill.
Podobno co wiecie na ten temat, sir?
- Tak.
- Podzielę się zapłatš, jakem White Knee, tylko pomóżcie mi odzyskać tę kobietę - zaproponował
traper.
- Dużo wam obiecał Eaton za tę przysługę? - w głosie Kosa zabrzmiała kpina.
- Sporo jak na moje puste kieszenie, sir. Połowa dla was.
- Jeli z tym tylko przychodzicie, to wecie swój atucer. Jack podniósł broń i zarzucajšc jš na ramię
spytał:
- Gdzie jest ta dziewczyna?
- Nic jej nie grozi. Poszła z Czarnym Niedwiedziem do siedzib Kriksów.
- Zdrowa?
- Yes.
- Jak jš wydostać, sir?
- Mnie pytacie? - droczył się z trampem Kos. - Znacie prerie i puszcze Południa lepiej ode mnie.
- Nie zrobiono z niej niewolnicy?
- Wiecie, że tutejsi Indianie nie krzywdzš kobiet. Czego chcecie jeszcze?
- Nic - odparł tamten mrużšc oczy. - Pójdę z wami, sir.
- Białe Kolano nie może ić z wojownikami - wtršcił się Czarna Strzała.
- Dlaczego?
- Czerwoni mężowie nie ufajš bladej twarzy. - Jakem White Knee, nie zawiodę…
- Nasza droga prowadzi w innš stronę - powiedział Ryszard. - Sami mówilicie, że chodzicie
własnymi cieżkami, więc nic tu po was.
- Oddani połowę zapłaty, sir.
- Nie liczę na pienišdze. Jak będę mógł, dziewczynie pomogę… Wracajcie do Orleanu i nie
próbujcie ić naszym tropem.
- Hugh! - zamknšł rozmowę Seneka.
Jack łypnšł oczyma na Czarnš Strzałę i Kosa, chrzšknšł i poprawiajšc kapelusz na głowie rzekł z
niezadowoleniem:
- Jeszcze się spotkamy… Good bye.
- Good bye - rzucił na pożegnanie Ryszard i zaczepnie spytał: - A czarodziejski lek pomógł wam na
porost włosów? Traper żachnšł się dotknięty.
- Jakem White Knee, nie dokuczajcie, sir, bo… - splunšł, poprawił rzemień sztucera i zanurzył się w
szuwary.
W parę dni póniej dotarli nad Pearl Rłver, tu dogonili ich wysłani za Anglikami zwiadowcy. Donieli,
że Brytyjczycy nie cigani doszli do wybrzeża, skšd na wielkich okrętach odpłynęli, prawdopodobnie
na Jamajkę.
ZAGARNIĘCIE KONI
Szli bezkresnš równinš. Rozkołysane podmuchami wiatru trawy prerii falowały jak ocean. Czasami
długonogie antylopy przemknęły w oddali, to znów stado wapiti z ciekawociš przyglšdało się
wędrujšcym ludziom, wysoko w błękicie kršżyły sępy wypatrujšce zdobyczy, w bujniejszych
zielskach czaiły się kujoty… Prócz stšpań nóg i szmeru traw nic nie mšciło ciszy.
W pewnej odległoci za kolumnš, z jej boków i na przedzie uwijali się jedcy, zabezpieczajšc idšcych
przed niespodziewanym spotkaniem. Mało mieli koni.
Wystarczały zaledwie dla dowódców i garstki znamienitszych wojowników. Prawie czterystu
Sauków i Foxów szło pieszo. Przybywajšc tu w kruchych canoe z dalekiej Minnesoty i Wisconsinu
nie mogli zabrać ze sobš mustangów.
Aura sprzyjała wędrówce. Słońce nie dokuczało nadmiernie, a wiatr przyjemnie owiewał twarze.
Maszerowali omijajšc krzewy i podmokłe niecki, poronięte zdradliwš plštaninš chwastów.
- Wkrótce dotrzemy do Red Creek - powiedział Menewa do jadšcych obok naczelników. - Nim
słońce zajdzie, rozbijemy obóz.
- Duży to strumień? - spytał Kos.
- To rzeka - wyjanił Szactas. - Wpada do Pascaqoula River, nad którš znajdujš się plantacje tytoniu i
trzciny.
- Do kogo należš? - zainteresował się Ryszard.
- Do Calhouna - wtršcił Sekwoja.
- Od którego uciekł Bob Catala?
- Tak. Jego posiadłoci cišgnš się od Mobile aż tutaj.
- Bogacz.
- Ugh.
- Jeli posiada taki majštek, pewnie hoduje konie.
- Możliwe.
- Warto zainteresować się stadninš Calhouna.
- Czerwone Serce ma rację - przyznał Czarny Jastrzšb. - Wojownik bez mustanga na prerii to jak
wapiti ze zranionš nogš.
Na horyzoncie pojawił się pas zaroli przechodzšcych w puszczę.
- To już Red Creek - powiedział Menewa wskazujšc rękš smugę dalekiego lasu.
Poruszali się rano. Cišgnęła ich woda i odpoczynek. Dotarli wreszcie do wartko płynšcej rzeki
ocienionej bujnymi chaszczami, koronami strzępiastych cyprysów i tulipanowców. W zakolach, gdzie
wodne lustro było spokojne, ponad szerokimi lićmi leżšcymi na wodzie, kwitły łany niebieskich
hiacyntów. Stada bogato ubarwionych ryb beztrosko uwijały się wród rolinnoci.
Indianie rozbijali obóz, a Ryszard wyszukawszy mniej zaronięty brzeg przyglšdał
się otoczeniu. Podszedł doń opierajšc się na lasce Juliusz Barłowicz.
- Pięknie tutaj - rzekł. - Te kwiaty sš cudowne.
Kos przytaknšł skinieniem głowy mówišc:
- Miałem zamiar wykšpać się, ale nic z tego. Spójrzcie!
Barłowicz pobiegł wzrokiem za wycišgniętš rękš Kosa. Po drugiej stronie leżał
nieruchomo aligator.
- Przecież on nie żyje…
- Żyje. Potrafi tak leżeć jaL kłoda całymi godzinami, ale niech tylko pojawi się w pobliżu smakowity
kšsek, błyskawicznie nabierze werwy -wyjaniał Ryszard. -
Jest ich tu pewnie więcej, trzeba zadowolić się tylko umyciem.
Patrzšc na dorodne cedry, wysmukłe cyprysy i magnolie gwarzyli o niezwykłym bogactwie przyrody.
- Jak noga? - Kos zmienił temat.
- Już dobrze. Rana się zasklepia. Za dwa, trzy tygodnie będę znowu sprawny jak kiedy.
- Co wtedy postanowicie?
- Nie wiem. Może zostanę z wami… - Barłowicz umiechnšł się, a słyszšc czyje
kroki, dodał: - Chyba kto idzie.
- To Czarna Strzała - Ryszard wczeniej już zauważył nadchodzšcego wodza.
- W pobliżu obozujš czarni bracia - rzekł Seneka. - Wród nich jest Bob Catala.
Kos ożywił się.
- Zwiadowcy przynieli tę wiadomoć?
- Ugh.
- Daleko?
- Po drugiej stronie rzeki, tam w dole - wskazał rękš.
- Trzeba ich cišgnšć do naszego obozu.
- Przed nocš nie zdšżyliby - odrzekł wódz. - Jutro spotkajš się nasze oddziały.
Wrócili akurat na gotowš wieczerzę i posiliwszy się usnęli. Noc minęła spokojnie. Rankiem z
murzyńskiego obozu przybył Sambo i po krótkiej naradzie postanowiono przeprawić się przez Red
Creek i dołšczyć do czarnych powstańców.
Szactas wskazał wygodny bród na rzece, więc bez trudu przeszli koryto i po godzinnej wędrówce
ujrzeli dymišce ogniska. Murzyni obficie dokładali do ognia i beztrosko hałasowali. Bob Catala
wyszedł na spotkanie wodzów. Już z daleka miał
się radonie uderzajšc dłoniš o udo.
- Bob witać czerwonych braci - wołał rozpromieniony błyskajšc bielš zębów. - Bob cieszyć się z ich
przybycia…
Ryszard spostrzegł, że Czarny Jastrzšb patrzy na Catalę z ciekawociš i zdziwieniem.
- To naczelnik czarnoskórych wojowników, którzy rozpoczęli walkę, aby zrzucić z siebie jarzmo
niewoli - wyjanił Saukowi Kos.
- Dlaczego tak hałasujš, skoro sš na wojennej cieżce? - w pytaniu wodza brzmiało zgorszenie.
- Murzyni sš inni niż my…
- Sprowadzš wroga.
- Catala witać wszystkich! - wołał Bob klaszczšc w ręce.
- Witamy naszych braci - głos Menewy był donony. - Czarni wojownicy przygaszš ognisko i
zachowajš ciszę!
- Tu być pusto. Tu nikogo nie ma - miał się Catala.
- Musimy być czujni i rozważni, jak wojownikom przystało - skarcił go Menewa. -
Mamy przecież omówić doniosłe sprawy…
Bob Catala spoważniał, rzucił kilka rozkazów swym podwładnym i Murzyni umilkli.
Indianie natomiast zakrzštnęli się przy ogniskach. Po chwili już tylko snuły się w górę nikłe smużki
dymu i ginęły w koronach doć gęsto rosnšcych tu drzew.
Naczelnicy zajęli w rodku obozu obszernš chatę, których kilka wznieli Murzyni, obozujšc tu od
tygodnia. Nie zwlekajšc zasiedli do narady. Okazało się, że Bob Catala z obozu nad Missisipi i Ohio
przeszedł długi szlak wiodšcy zachodnio-południowym skrajem Appalachów, spalił dwie farmy,
kluczył wertepami uchodzšc przed pocigiem i wreszcie dotarłszy w okolice Red Creek
przygotowywał bunt swych współbraci na plantacjach Calhouna.
- Mówisz, Bob, że wojska nie ma na farmach? - dopytywał się Kos.
- Nie.
- Które farmy sš najsłabiej obsadzone ludmi?
- Calhoun wyjechał do Charlestonu i jeszcze nie wrócił - zaczšł mówić Sambo. -
Na dwóch farmach leżšcych pomiędzy Tombigbee i Alabama River niewolnicy czekajš na sygnał do
powstania.
- To daleko - odezwał się Sekwoja. - A jak jest w posiadłociach w pobliżu Pascaqoula River?
- Czy wiecie, gdzie Calhoun trzyma stadninę koni? - dorzucił pytanie, wódz Seneków.
- Yes, znam tu wszystkie farmy - stwierdził Sambo. - W pobliżu ujcia Leaf River do Pascaqoula
znajdujš się corrale Calhouna. Rozległa sawanna przechodzšca w prerię sprzyja hodowli koni. To
największa stadnina na Południu.
- Mów, Sambo. Chcemy znać szczegóły - zachęcił Kos.
- Farma znajduje się w rozwidleniu rzeki. Pastwiska odgrodzono od północy żerdziami, a od zachodu
i wschodu teren zamykajš wody Leaf i Pascaqoula River.
Mieszka tam zarzšdca, kilkunastu białych kowbojów i dużo czarnych niewolników.
- Uff! Łatwo przyjdzie nam zdobyć mustangi - zawołał Czarny Jastrzšb.
- Wodzowie plemion Południa znajš tutejszy teren, niech zaplanujš uderzenie -
odezwał się Czarna Strzała patrzšc na Szactasa, Menewę i Sekwoję.
Menewa położył dłonie na kolanach i pochyliwszy głowę milczał. Potem odrzekł: - Cóż tu
planować? Jeli zwiadowcy potwierdzš, że na farmie jest niewielu ludzi, opanowanie jej będzie
drobnostkš. Otoczymy budynki i być może wemiemy jš bez walki… Murzyni przecież nie wchodzš w
rachubę. Hugh!
- Słusznie - zgodził się Sekwoja.
- Jeli wyruszymy dzisiaj, za cztery dni będziemy na miejscu - dorzucił Szactas.
Szybko zwinęli biwak i dšżšc prawym brzegiem w górę Pascaqoula dotarli do Black River.
Przeprawiwszy się przez rzeczne koryto szli dalej forsownym marszem, nie zatrzymujšc się na
południowe posiłki. Pod wieczór którego dnia zagrodziła im drogę Leaf River wlewajšc swe wody
do Pascaqoula. Po drugiej stronie była farma Calhouna. Ukryci w nadbrzeżnych zarolach, czekajšc na
powrót zwiadowców, odpoczywali strudzeni podróżš.
Noc zapadła pogodna, bezchmurna. Ryszard Kos, wsłuchany w żabie rechotanie, siedział oparty
plecami o pień magnolii. Wysokie palmy lniły ciemnym srebrem w odblasku gwiazd. Szumišc i
pluszczšc łšczyły się wody dwóch rzek. Polak przymknšł powieki i mylami przeniósł się w dalekš
przeszłoć…
Wtedy, w lipcu 1792 roku, gdy Tadeusz Kociuszko obsadził linię Bugu pod Dubienkš, wieczór był
zupełnie podobny do tego tutaj. I rechotanie żab, i rozgwieżdżone niebo. I odgłosy rzeki. Tylko
przyroda inna, swojska. Potem ziemia drżała od huku armat. Płonęły chaty w Dubience i Uhaniach.
Nacierał wróg.
Pułkownik Karwicki na rozkaz generała Kociuszki poderwał konnicę. Osiem szwadronów rusza do
szarży. On, Kos, galopuje z innymi. Podnosi szablę i tnie z rozmachem. Bitewny zgiełk przycicha.
Nieprzyjaciel uchodzi. Ile to już lat minęło od tamtej bitwy?…
Kos podnosi się i patrzy w wysokie sklepienie rozmigotane złotymi iskrami. Długi lić magnolii
niemal dotyka czoła rozognionego obrazami wspomnień. Ryszard zaciska szczęki. Cichy szelest
dobiega do jego uszu. W mroku zauważa sylwetki wojowników zatrzymujšcych się obok
odpoczywajšcych wodzów. To wrócili zwiadowcy.
Kos leniwie podniósł się spod drzewa, przecišgnšł się otrzšsajšc z siebie resztki sennoci i po chwili
siedział wród naczelników. Jeden ze zwiadowców, ociekajšcy jeszcze wodš, mówił o swoich
spostrzeżeniach. Były one nader pomylne. Na farmie znajdowało się kilkunastu białych i sporo
murzyńskich niewolników. Na pobliskiej prerii, która zaczynała się zaraz za domostwem, pasły się
konie. Sambo pozostał na farmie, aby porozumieć się z Murzynami. Miał tu bowiem zaufanych ludzi.
- Co moi bracia sšdzš o tym wszystkim? - spytał Menewa.
- Nie warto zwlekać - odparł Kos. - Noc widna, łatwo przeprawić się przez rzekę, opanować farmę i
zagarnšć wierzchowce.
- Ugh! - zaaprobował Czarny Jastrzšb.
Zaplanowali akcję i około północy zbudziwszy wojowników ruszyli ku rzece.
Ryszard Kos, Juliusz Barłowicz i Czarna Strzała z gromadš Szawanezów i Seneków bez trudu
przepłynęli Leaf River i wyszli na zaronięty szuwarami brzeg.
Zachowujšc ciszę przemknęli chyłkiem ku ogrodzeniu farmy. Inne grupy jak cienie pełzły otaczajšc
cile budynki.
Widocznoć była doskonała, dlatego musieli być szczególnie ostrożni.
Wykorzystujšc krzewy, samotne drzewa i kępy chwastów, przeszli pod żerdziami prowizorycznego
ogrodzenia i zatrzymali się tuż pod długim barakiem.
Obserwujšc otoczenie dostrzegli na schodach wiodšcych do baraku siedzšcego mężczyznę ze
sztucerem opartym o udo. Pewnie drzemał. Kos szeptem zamienił z Barłowiczem i wodzem Seneków
kilka słów. Przeczekali jeszcze jaki czas, aż po drugiej stronie farmy odezwał się cichy skowyt
kujota, wtedy Ryszard ze strzelbš gotowš do strzału kocimi krokami ruszył ku wartownikowi. Ten
rzeczywicie spał z opuszczonš na piersi głowš, bo gdy Kos tršcił, go lufš karabinu, leniwie poruszył
się, otwierajšc senne oczy.
- Czego? - szepnšł i nagle uwiadomiwszy sobie, że widzi obcego człowieka i skierowanš w siebie
broń, zawołał przerażony: - Kim jestecie?
- Odłóż strzelbę! - rozkazał Kos.
Mężczyzna z wahaniem wykonał polecenie.
- Wstań i id przede mnš! Tylko bez hałasu! - Ryszard sztucerem wskazał
kierunek. Doszli poza barak. Tu Czarna Strzała zrewidował wartownika, zabrał mu nóż i zwišzał
ręce.
- Słuchaj! - zwrócił się Ryszard do jeńca. - Gwarantujemy życie wszystkim mieszkańcom farmy i
tobie też, pod warunkiem, że posłusznie wykonasz polecenia.
Rozumiesz?
Jeniec nie odpowiedział. Kos mówił dalej:
- Farma jest otoczona przez znaczne siły Indian. Najmniejszy opór skończy się dla was tragicznie, a
nam nie o wasze życie chodzi, lecz zupełnie o co innego…
Tu i tam rozległo się poszczekiwanie kujotów.
- Słyszysz? To sygnały czerwonoskórych.
- Czego chcecie?
- Gdzie piš biali mieszkańcy tej farmy?
- Zarzšdca w tamtym domu - wskazał rękš - a pozostali w blokhauzie.
- Ilu was jest?
- Piętnastu.
- Wszyscy piš razem?
- Tak.
- Kto prócz ciebie pełnił wartę?
- Tom Kinney, po tamtej stronie…
- On już w pętach - rzekł Kos i po chwili dodał: - Prowad do blokhauzu!
Ryszard szedł za jeńcem przez obszerne podwórze. Bokami przemknęli Indianie. Bez kłopotów
dotarli do budynku.
- Spójrz! - powiedział Kos do jeńca. - Czerwonoskórzy otoczyli dom, a tam nadchodzš nasze główne
siły, widzisz?… Opór byłby bezsensowny. Pójdziesz i zbudzisz swych towarzyszy, przedstawisz im
nasze warunki i wyjdziecie bez broni na dziedziniec. Dajemy wam dziesięć minut czasu. Próba walki
lub opónienie wyjcia spowoduje podpalenie blokhauzu, a wasze skalpy wezmš Indianie.
Powtarzam: przyszlimy tu nie po to, aby zabijać.
- Czego więc od nas chcecie?
- Od was nic. Potrzebne sš nam konie Calhouna. - Kos przecišł mu więzy na rękach i dodał: - Idcie,
mister!
Indianie ukryli się w cieniu cian i za pobliskimi drzewami. Z niedalekiego baraku stojšcego po
drugiej stronie podwórza napłynęły zmieszane głosy murzyńskich niewolników. Kos dostrzegł liczne
sylwetki opuszczajšce dom i niknšce w palmowym sadzie, okalajšcym farmę od północy.
Minęło jeszcze trochę czasu, nim z blokhauzu poczęli wychodzić z podniesionymi rękoma ludzie.
Czarna Strzała z pomocš paru wojowników powišzał jeńców. Potem przy blasku płonšcych głowni
spenetrowali wnętrze domu, wynieli broń i wartociowe przedmioty. W tymże czasie Menewa z
mieszkania zarzšdcy farmy wyprowadził dwóch mężczyzn, przerażonš kobietę i dwoje dzieci.
Wszystkich jeńców umieszczono na uboczu zabudowań pod strażš wojowników.
Pozostali Indianie popieszyli ku tabunom koni. Przybywszy na rozległe pastwiska, ujrzeli Murzynów
pod dowództwem Boba i Samby, którzy chwytali wierzchowce. Dołšczyli więc do nich, a potem do
samego witu uwijali się wyłapujšc zaniepokojone zwierzęta.
Rankiem dosiadłszy rumaków Indianie i murzyńscy powstańcy, wraz z niewolnikami Calhouna,
ruszyli w kierunku Mobile. Przed nimi cišgnęła się oblana blaskami wschodzšcego słońca daleka
sawanna, a poza nimi pożar trawił zabudowania farmy, którš podpalono z rozkazu Menewy.
Uwolnieni z pęt biali Amerykanie złorzeczyli, z nienawiciš patrzšc na odjeżdżajšcych nieprzyjaciół.
Teraz na wierzchowcach czerwonoskórzy czuli się prawdziwymi synami otwartych pustkowi.
Siedzieli na wzorzystych derkach zastępujšcych siodła; rzemienny sznurek obwišzujšcy dolne szczęki
koni zastępował wędzidła. Pochyleni nad grzywami zwierzšt jechali lekkim galopem. Dudniła ziemia
od uderzeń licznych kopyt. Słońce powoli wspinało się na zamglone niebo.
Pištego dnia podróży ujrzeli na prerii dwa kryte płótnami wozy i gromadę jedców zdšżajšcych na
pomocny wschód. Zwiadowcy donieli, że prócz tej karawany nie ma wokoło nikogo. Oskrzydlajšc
samotny tabor zbliżyli się doń na odległoć strzału. Brodaci ludzie pokrzykiwali na konie. Kilkunastu
jedców ze strzelbami w rękach jechało na czole kawalkady. W ich zachowaniu nie widać było
większego niepokoju. Raczej z ciekawociš patrzyli na Indian zamykajšcych im drogę. Z taboru
wysunęło się do przodu trzech ludzi. Wozy zatrzymały się, a trzej jedcy popieszyli w stronę
czerwonoskórych.
- Uff, to Białe Kolano - odezwał się Czarna Strzała do Kosa.
- Tak, to Jack White Knee, a obok niego Hiszpan, Manuel Salas…
- I młody myliwy włóczšcy się od dzieciństwa po kraju Kriksów i Seminolów… -
dodał Menewa.
- Jak się nazywa? - spytał Ryszard.
- James Bowie, a Czirokezi nazywajš go Szerokim Ostrzem.
- Słyszałem o nim - wtršcił Kos. - To on wymylił traperski nóż, który szybko rozpowszechnił się
wród ludzi puszczy.
Salas i Knee poznawszy wodzów radosnym umiechem wyrazili swoje zadowolenie ze spotkania.
Jedynie James Bowie zachował obojętnoć, uważniej nieco spojrzał
tylko na Kosa i Barłowicza. Może dlatego, że byli białymi. A stary traper, poprawiwszy obwisłe
rondo kapelusza, mówił: - Jakem Jack White Knee, szczęcie nam dopisuje, oto przewietni naczelnicy
sprzymierzonych plemion, do których włanie zdšżamy. -Ponownie poprawił
podniszczone okrycie głowy, obrzucił badawczym spojrzeniem indiańskich i murzyńskich jedców i
zawołał: - Ho, ho, toż to cała armia, i to na koniach, pewnie zdobytych w walce - zamrugał oczami i
chytrze spytał: - A dokšd pieszycie, hę?
Wodzowie nie odpowiedzieli.
Manuel Salas wysunšł się naprzód ze słowami: - Witajcie! Miło mi spotkać przyjaciół. Jedziemy do
Tukhabatchee, wieziemy broń dla sojuszników Hiszpanii. Mamy także ważne wiadomoci dla Pięciu
Cywilizowanych Plemion Południa.
Naczelnicy ożywili się.
- Biały brat uradował nasze serca - odezwał się z rozjanionš twarzš Menewa. -
Dziękujemy Manitou, że skrzyżował nasze drogi. Tam na pagórze sawanny widoczna jest kępa drzew
- wskazał rękš. - W cieniu ich lici rozbijemy obóz i omówimy wspólne sprawy.
Hiszpanie wyrazili zgodę. Zawróciwszy trochę na zachód dotarli na wzniesienie pokryte cyprysami.
Roztaczał się stšd doskonały widok na rozległš sawannę, co dawało poczucie bezpieczeństwa,
bowiem nikt nie mógłby podejć do wzgórza, nie będšc dostrzeżonym przez obozujšcych. Kiedy
wojownicy rozbili biwak, starszyzna zasiadła pod rozłożystym drzewem. Menewa napełnił kalumet i,
jak nakazywał
odwieczny obyczaj, rozpoczšł ceremoniał wypalenia fajki. Kiedy przeszła ona przez wszystkie ręce i
znikła w rytualnym woreczku wodza, potoczyła się rozmowa.
- Wojska Wielkiej Brytanii zajęły po krótkiej bitwie port Mobile -mówił Salas -
i przygotowujš się do nowego uderzenia na Nowy Orlean…
- Kiedy to się stało?
- Dwa tygodnie temu. Wyjeżdżalimy z Mobile już opanowanego przez Anglików.
- To dobre nowiny - odezwał się uradowany Barłowicz.
- Wród polityków amerykańskich też sš rozbieżnoci - informował Manuel. - James Gadsen gromadzi
zwolenników oderwania Karoliny Południowej, Georgii, Alabamy i Missisipi od Unii w celu
stworzenia odrębnego państwa…
- Czyż to możliwe? - z powštpiewaniem spytał Kos.
- Możliwe. Gadsena popierajš takie osobistoci jak Aaron Burr, były wiceprezydent Unii za rzšdów
Jeffersona, i generał James Wilkinson. Wokół tych ludzi skupiła się potężna opozycja, która wojnę
amerykańsko-angielskš pragnie wykorzystać do zrealizowania własnych celów.
- Miczi-malsa czyniš między sobš przetargi o ziemie indiańskich plemion, jak gdyby ten kraj do nich
należał - odezwał się Czarny Jastrzšb.
- Wielki Tecumseh miał rację - dodał z goryczš Menewa. - Jedynie wojna z białymi na mierć i życie
może ocalić przed zagładš nasze narody, - Ale walka zjednoczonych plemion - dorzucił Ryszard Kos.
- Ugh! - z mocš potwierdził Czarna Strzała.
Przez chwilę siedzieli milczšc.
- Chytry Wilkinson nie tylko ma apetyt na ziemie Seminolów, Kriksów i Czirokezów - odezwał się
Jack White - ale nęci go też hiszpańska Floryda, czy nie? - oczy brodatego trapera wpiły się
zaczepnie w twarz Salasa. - Wilkinson głono zapewnia wszystkich o przyjani, a za plecami trzyma
nóż, he, he, he… -
zamiał się hałaliwie.
- Tak was to mieszy, Jack? - Manuel był zgorszony.
- Obłudna ta polityka, he, he, he… - dalej rubasznie rechotał traper, ale nagle spoważniał. - A niech
to diabli ze wszystkimi politykami! -zawołał. - Nic mi do tego, jakem Jack White Knee.
Menewa nie spojrzawszy nawet na myliwego przeczekał, aż umilkł jego miech, i wówczas zwrócił
się do Salasa:
- Jakie jeszcze wieci przynosi biały brat?
- Polecono mi powiedzieć, że Hiszpania popiera waszš walkę po stronie brytyjskiej Kanady, że
będziemy dosyłać wam broń, a gdy przyjdzie czas, wystšpimy także zbrojnie przeciw Unii.
- Strzelby i proch potrzebne sš wojownikom - powiedział Menewa. - Towar odkupimy od was, nie
musicie jechać do Tukhabatchee.
- Jeli macie czym zapłacić, chętnie.
- Czego żšdacie?
- Skórek lub pieniędzy - odezwał się jeden z Hiszpanów.
- Wojna nie sprzyja łowom. Zapłacimy banknotami - wtršcił się Sekwoja.
- Well.
- Rozładujcie wozy - rzekł Menewa wstajšc, a za nim wodzowie.
Poszli w stronę furgonów.
Pod drzewami pozostali jedynie Ryszard Kos, Juliusz Barłowicz, Manuel Salas, Jack White i
milczšcy dotšd James Bowie. Ten ostatni siedział niedbale oparty o pień i ukradkiem obserwował
Kosa. Był ubrany w myliwski strój. Miał
dziewiętnacie lat, ale na bršz spalona słońcem i wiatrem twarz, wysoka, o muskularnych ramionach
postać sprawiały, że wydawał się o wiele starszy.
- Słyszałem o was przedziwne opowieci, sir - zwrócił się doń Ryszard. -
Sšdziłem, że jestecie co najmniej w moim wieku.
- O Czerwonym Sercu też głono - odparł z lekkim umiechem.
- Nie dbam o rozgłos.
- Ja też.
- Musielicie wczenie zaczšć traperstwo.
- Tak się złożyło…
- Miał dziesięć lat, jak zaczšł włóczyć się za zwierzem - wtršcił się z informacjš Jack. - Sprytny i
bystry chłopak. Niejedno przeżył u boku Daniela Boone’a. A pamiętasz, James, jakemy we dwóch
rok temu urzšdzili piratów z Baratarii, uprowadzajšc im prawie setkę murzyńskich niewolników?… -
stary skrzywił w umiechu zaroniętš twarz, odsłaniajšc w górnej szczęce dwie jamy po wypadłych
zębach.
- Dalicie Murzynom wolnoć? - Barłowicz zainteresował się losem czarnych.
- Wolnoć? He, he, he… Cóż wy?! - zawołał zgorszony Jack. - Toż to kupa pieniędzy. Sprzedalimy ich
na rynku w Charlestonie…
Barłowicz otworzył szeroko oczy ze zdumienia i patrzšc pełen zaskoczenia na traperów, zawołał:
- Tak się nie godzi!
- A piratom się godzi, hę? - kpiarsko odrzekł White, podniósł do góry opadłe rondo kapelusza i
dodał: - To prawo Południa, mister.
Ryszard, chcšc sprowadzić rozmowę na inne tory, wskazał na wiszšcy u boku Bowiego nóż, i
powiedział:
- Doskonałe ostrze, mam podobne. Zrobił mi przed wielu laty kowal w forcie Sandusky. Jak
wpadlicie na ten pomysł? Myliwi i kowale inaczej nie nazywajš tego noża jak Bowie knief.
James wzruszył lekceważšco ramionami.
- Byłem jeszcze chłopcem - odparł - gdy z Danielem Boone’em zatrzymałem się w Sandusky. Patrzšc
kiedy w kuni na pracę kowala, poprosiłem, aby mi wykuł taki włanie nóż.
- I teraz coraz więcej traperów używa tego narzędzia - dorzucił Salas.
- Bo to wietny sztylet - Jack wycišgnšł zza pasa długie, szerokie ostrze. -
Spójrzcie! Może służyć do ataku i obrony, do zadania ostatecznego ciosu rannemu zwierzęciu i do
cišgania skóry nawet z niedwiedzi i bizonów. Gdzie znajdziecie co lepszego, hę?
- Rzeczywicie dla trapera to wymienita klinga - potwierdził Kos.
James Bowie oparł dłonie na kolanach. Siedział z podwiniętymi nogami jak Indianin. Pozornie
obojętnie przyjmował pochwały, choć oczy mu płonęły dumš.
- Można wiedzieć, dokšd jedziecie? - spytał Manuel.
- Mielimy zamiar dotrzeć pod Mobile - odparł Ryszard.
- Port znajduje się w posiadaniu Anglików. Czy to nie zmieni waszych planów?
- Chyba tak. Pewnie pocišgniemy do stolicy Kriksów. Tam wodzowie podejmš dalsze decyzje.
- Jadę z wami - zawołał Jack. - Muszę dotrzeć do Tukhabatchee.
- Nie wiem, czy zgodzi się Menewa.
- Dlaczego ma się nie zgodzić? Jakem White Knee, muszę tam być i już!
- Po co? Szpiegować? - pytanie Kosa zabrzmiało zaczepnie.
- Szukamy Peggy O’Neill. Tam łatwo wpadniemy na jej trop.
- Wpadniecie? Któż wam pragnie towarzyszyć?
- Bowie.
- To prawda? - Ryszard spojrzał na Jamesa.
- Yes.
- Zwerbował was Jack czy Eaton? - Jeden i drugi, sir.
- Peggy pewnie dotarła do Jaskini Lwa. Tam jest bezpieczna - mówił Kos - ale przeprowadzić jš
znad Ohoopee River przez dzikie pustkowia do osiedli białych osadników to zadanie niełatwe, nawet
dla tak dowiadczonych jak wy ludzi.
Przecież wokoło szaleje wojna.
- Nie takich czynów dokonał Jack White Knee - buńczucznie zawołał stary.
-Jeli Menewa odmówi nam wspólnej podróży do Tukhabatchee, pojedziemy tam sami -
odezwał się James Bowie.
- Mnie wszystko jedno, to sprawa wodzów - rzekł Kos i zwrócił się do Hiszpana: -
A wy, sir, co zamierzacie?
- Kończš już rozładowywać wozy - odparł - jeszcze dzisiaj ruszymy w powrotnš drogę do Mobile.
Barłowicz, który od dłuższego czasu w zadumie co przetrawiał, ożywił
się nagle.
- Nie wiecie czasem, jakie jednostki wojsk brytyjskich znajdujš się w zajętym porcie? - spytał.
- Nie wiem, sir. Sš to jednak pułki generała Edwarda Pakenhama, które postanowiły powetować
sobie porażkę poniesionš pod Nowym Orleanem i pomcić mierć swego wodza.
Oczy Barłowicza zapłonęły. Powiedział stanowczo: - Jadę z wami.
- Kiedy mielicie inny zamiar - odezwał się Kos.
- Rzeczywicie, ale skoro niedaleko sš towarzysze broni, muszę wrócić…
Rozmawiali jeszcze kilka minut. Potem nadeszli wodzowie. Handel został dokonany i postanowiono
skorzystać z reszty dnia i wyruszyć w drogę. Handlarze z Manuelem Salasem, omówiwszy nowš
dostawę broni do stolicy Kriksów, dosiedli wierzchowców.
Juliusz Barłowicz tymczasem żegnał Ryszarda, dziękujšc mu serdecznie za ocalenie życia.
- le robicie, wracajšc do Mobile - przekonywał go Kos. - Nim dotrzecie do miasta, może ono znowu
przejć w ręce Amerykanów. Co wtedy?
- Nie sšdzę. Nasi utrzymajš port, a tam przecież moi rodacy.
- Ja też jestem Polakiem.
- Wiem, ale z nimi zdeptałem tyle dróg i przeżyłem niejednš bitwę… -tłumaczył
się Juliusz. - Zrozumcie, cišgnie człowieka do gromady. A może i wy ze mnš?
Ryszard położył rękę na ramieniu Barłowicza.
- Rozumiem wasze uczucia - powiedział patrzšc mu przyjanie w oczy. - Pozdrówcie rodaków, życzę
szczęcia. Ja zostaję.
Wzięli się w ramiona. Trwali chwilę w ucisku. Potem Juliusz dosiadł konia i pokłusował za
handlarzami. Kos długo spoglšdał za oddalajšcš się karawanš. Znowu został sam. Wprawdzie wród
życzliwych ludzi, ale obcych, nie rodaków przecież.
Kto stanšł obok niego. Usłyszał glos wodza Seneków: - Mój brat z żalem żegna przyjaciela krwi,
zapominajšc, że myli Czarnej Strzały sš zawsze z Czerwonym Sercem.
- Wiem - Ryszard odwrócił się i ujrzał gorejšce serdecznociš renice starego wodza. - Moje miejsce z
wami, taki pewnie mój los…
Indianie zwinęli biwak i dosiadali wierzchowców. Menewa w asycie naczelników żywo co
rozprawiał z Jackiem White’em i Jamesem Bowiem. Wreszcie machnšł rękš.
Kos zbliżajšc się usłyszał słowa:
- I tak powlokš się za nami jak kujoty, lepiej więc niech będš z nami… Gdy zjeżdżali ze wzniesienia,
słońce, przewitujšce spoza mglistej powały chmur, wskazywało południe.
W JASKINI LWA
W wielkim miecie Kriksów życie toczyło się cicho i spokojnie. Echa wojennej zawieruchy docierały
tu tylko w postaci ustnych informacji. Czasami jaki
oddział wojowników wracał z wyprawy, przywożšc oprócz bogatych łupów wiadomoci o
potyczkach, bitwach i pożarach osiedli. To znów goniec wpadał na spienionym mustangu,
przekazywał Czarnemu Niedwiedziowi poufne meldunki i szybko opuszczał
Tukhabatchee.
Którego dnia u schyłku marca z poważnie Uszczuplonymi zastępami zbrojnych wrócił McGillivray -
naczelny wódz, nazywany Królem Królów. Wojownicy pokryci kurzem, w zniszczonych ubraniach, z
oczami zaczerwienionymi od bezsennych nocy, niektórzy ranni powierzyli wierzchowce chłopcom, a
sami legli w wigwamach na odpoczynek. Jedynie naczelnik mimo znużenia udał się do chaty szamana
i przeprowadził z nim długš rozmowę.
Na następny dzień Jaskinię Lwa obiegły podawane z ust do ust wieci, że Kriksowie zniszczyli kilka
osad backwoodsmenów, mieli potyczkę z wrogimi Irokezami i odnieli zwycięstwo nad dużym
oddziałem Długich Noży w górskim wšwozie w pobliżu Chattanooga…
Peggy O’Neill ze szczególnym zainteresowaniem słuchała tych wiadomoci, łudzšc się nadziejš, że
dowie się czego o losie matki i ojca. Niestety. Załamana opowiadaniami o pogromie armii jakiego
generała, o spalonych osadach, owinięta puszystymi skórami pumy wcisnęła się w najdalszy kšt chaty
cicho płaczšc. Przed jej oczami pojawiły się obrazy płonšcego fortu, blade oblicze ojca
wybiegajšcego z sypialni do szynku i strachem ogarnięta matka. Potem John Eaton patrzšcy na niš z
niemym zachwytem, dzika gonitwa na grzbietach przerażonych koni wzdłuż szalejšcego morza
płomieni i w chwili, gdy zdawało się, że sš już uratowani, pojawienie się w puszczy Indian… Gdzie
jest szlachetny i oddany jej John? Tak krótko się znali, a jednak ten rycerski człowiek zajšł w jej
sercu trwałe miejsce. To przecież dla niej narażał własne życie… Co się z nim dzieje? Co z ojcem i
matkš? Czy żyjš? A jeli tak, gdzie sš teraz?
Tysišce myli kłębiło się w głowie Peggy, a każda była smutniejsza, podsuwajšca najgorsze i
najokrutniejsze przypuszczenia.
- Niech biała siostra uciszy swe serce - usłyszała jakby z oddali. - Płacz nie zmieni niczego.
Przyjdzie czas, gdy moja siostra wróci do swoich.
Kiedy dalej płakała wtulona w stertę mięciutkich skór, czyja ręka dotknęła jej ramienia.
- Wstań, Wenona przynosi dobre wieci.
Wstrzymujšc szloch zrzuciła z siebie futra i podniosła mokre od łez oczy na Indiankę.
- Jeden z wojowników, Żółty Lić, powiedział Wenonie co, co uraduje białš siostrę…
- Wiesz co o rodzicach? - głos Peggy uwišzł w krtani.
- Wyjdmy z wigwamu, dzisiaj tak pięknie wieci słońce.
O’Neill otarła wilgotnš twarz i obcišgnšwszy spódniczkę poszła za Indiankš.
Powiew ciepłego wiatru musnšł ich oblicza. Zdšżały w stronę palisady otaczajšcej wielkim kręgiem
stolicę Kriksów. Peggy z niepokojem czekała, co powie dziewczyna, ale Wenona nie była skora do
mówienia. Zbytnia ciekawoć budziła pogardę czerwonoskórych. Niejednokrotnie już to odczuła.
Milczała więc teraz, choć serce zamierało jej z trwogi i niepewnoci.
Minęły ziemnš piramidę, na szczycie której stała chata Króla Królów, przecięły Plac Rady i
dotarłszy do obronnych wałów zbudowanych z pni drzew, wyszły przez bramę. W cieniu wielkich
cyprysów usiadły nad zakolem Ohoopee River. Dzikie hiacynty i lilie wodne mieniły się w słońcu
różnymi odcieniami swych delikatnych kielichów, łan sitowia zarastajšcy skrawek brzegu szumiał w
podmuchach lekkiego wiatru. Stado żurawi cišgnęło na południe. Peggy nie dostrzegała uroków
dziewiczej przyrody. Nerwowo splatajšc palce obu ršk wyczekujšco patrzyła na Wenonę.
- Żółty Lić jest Seminolem - zaczęła wreszcie Indianka. - Przybył wczoraj do Tukhabatehee. Od
niego dowiedziałam się ważnej dla mojej siostry wiadomoci…
Wenona podniosła z ziemi kamyk i rzuciła go w wodę. Stado malutkich rybek uwijajšcych się tuż pod
powierzchniš błyskawicznie umknęło w głšb rzeki. Z
miejsca, gdzie plusnšł kamyczek, goniły się kręgi drobniutkich fal.
- Żółty Lić powiedział, że biały wojownik, którego nazywasz Johnem Batonem, uszedł pogoni.
Napotkał na stepie licznš armię Miczi-malsa.
- O, Wenono!… - Peggy z okrzykiem radoci chwyciła przyjaciółkę za rękę, oczy jej zapłonęły. -
Gdzie on jest teraz? Wiesz?…
- Nie. - Indianka ledziła olbrzymiego trzmiela szybujšcego nad kwiatami hiacyntów. - Na to pytanie
mógłby odpowiedzieć tylko kto z białych ludzi, ale niech moja siostra nie trapi się, bo skoro jej
wybrany żyje, wczeniej czy póniej odnajdzie Białš Lilię.
- Białš Lilię?
- Takie przecież imię nadał ci mój ojciec, Czarny Niedwied, czyżby
zapomniała?
- Ach tak, rzeczywicie… - odparła z roztargnieniem i popiesznie spytała: - A co z mojš matkš i
ojcem? Żyjš?
Wenona wzruszyła ramionami.
- Nie wiem - odrzekła i ze współczuciem pocieszyła: - Prosiłam Żółtego Licia, aby dowiedział się o
losie rodziców Białej Lilii. Wojownik Seminblów obiecał to zrobić. Dzisiaj opucił miasto, ale
wróci.
- Kiedy?
- Trudno odgadnšć. Teraz wojna. Przyjdzie jednak na pewno.
- Jeste dobra, Wenono - szepnęła Peggy.
- Biała Lilia też dobra. Jestemy przyjaciółkami.
O’Neill ufniej spojrzała w przyszłoć. Objęła czerwonoskórš dziewczynę.
- Jutro w Tukhabatehee zacznie się więto zwycięstwa. Nie widziała jeszcze takich uroczystoci.
Warto popatrzeć - powiedziała Indianka.
- Pewnie będš tańce.
- Tak, ale inne niż u białych.
- Tańczš tylko wojownicy?
- Oczywicie.
- A kobiety?
- Będziemy miały doć zajęcia - Wenona podniósłszy się z murawy uważnie patrzyła w dal, po czym,
wskazujšc na zachód, rzekła: - Spójrz! Tam jadš wojownicy.
Pewnie Czirokezi albo Seminole.
- Widzę jedynie tuman pyłu.
- Ja dostrzegam jedców. To nasi sšsiedzi. Chodmy, trzeba przygotować na jutro odpowiednie stroje.
Pobiegły obie ku otwartym w palisadzie wrotom.
Od samego witu monotonnie dudnił bęben w wigwamie szamana. Czerwonoskórzy przygotowani już
do uroczystoci pilnie obserwowali wschodzšce słońce. Gdy wytoczyło się ono ponad horyzont,
wtedy rytm bębna stał się szybki, miarowy, pulsujšcy dziwnie podniecajšcym tonem. Na Plac Rady,
przyległy do Domu Tajemnic, poczęli schodzić się wojownicy. Siadali z podwiniętymi nogami, z
rękoma skrzyżowanymi na piersi, pełni majestatycznej zadumy. Gdy wszyscy zajęli miejsca, rytm
bębna przygasał, cichł, aż rozpłynšł się w przestrzeni. Oczy wojowników zwróciły się na Dom
Tajemnic wzniesiony na wysokim kopcu, skšd w asycie szamanów wyszedł sędziwy Czarny
Niedwied. W odwiętnych szatach, z maskami na twarzach i czaszkami drapieżników na głowach
schodzili po stopniach na Plac Rady. Musieli wzbudzić podziw, lęk i szacunek, bo głowy siedzšcych
pochyliły się z głębokš czciš.
Dwaj szamani prastarym zwyczajem, tršc patykiem umieszczonym w deszczułce, rozniecili ogień,
podpalajšc przygotowany stos chrustu i drzewa. Płomienie ogarnęły bierwiona i smużki dymu uniosły
się nad wielkim placem.
Wenona i Peggy dotšd obserwowały wszystko wyglšdajšc z wigwamu. Teraz dopiero, na znak ognia,
opuciły chatę i zajęły dogodne miejsce poza kręgiem wojowników.
Wokoło przybywało coraz więcej kobiet i dzieci. W chatach pozostali tylko chorzy i niedołężni
starcy. W tym uroczystym dniu nawet straż czuwajšcš nad bezpieczeństwem miasta przejęli chłopcy.
Czarny Niedwied z dwoma bizonimi rogami na głowie, w masce okrywajšcej twarz, w stroju pełnym
znaków, obwieszony sznurami naszyjników z kłów i pazurów zwierzšt rozpoczšł wokół totemowego
słupa magiczne obrzędy: piewem dziękował za odniesione zwycięstwa, chwalił bohatersko poległych
wojowników i wzywał obecnych do skupienia swych myli na więtym tańcu, który niebawem nastšpi,
poprzedzony rytualnym wypiciem czarki asi.
Na Placu Rady panowała absolutna cisza, którš jedynie zakłócał szelest lici pojedynczo rosnšcych w
pobliżu drzew. Słońce na wschodzie nabierało coraz płomienniejszej jaskrawoci. Na wysokim
tarasie ziemnej piramidy przed Domem Tajemnic stanęło kilkunastu młodych chłopców
przygotowujšcych się do szamańskich funkcji. Podnieli do warg flety i gdy Czarny Niedwied
wycišgnšł obie ręce w stronę słonecznej tarczy, rozległa się delikatna muzyka zapadajšca w głębię
ludzkich serc.
Teraz tanecznymi krokami weszli na plac uczniowie szamanów, dwigajšc wiszšce na dršżkach
kadzie. Jednš z nich z peyotlem ustawili w pobliżu totemu, a inne z asi przed uczestnikami
uroczystoci.
Szamani szepczšc niezrozumiałe dla ogółu zaklęcia i modły otoczyli kociół.
Sędziwy Czarny Niedwied czarkš ze skorupy żółwia, z wyrytym na niej pięknym ornamentem, nabrał
peyotlu i odsłoniwszy z maski twarz wychylił jednym haustem jej zawartoć, po czym ze czciš
przekazał naczynie następnemu szamanowi i następnemu. A gdy ci także wypili, Czarny Niedwied
ujšwszy czarkę zbliżył się do plemiennej starszyzny i podał jš Królowi Królów. Teraz naczynie
obiegało szeregi siedzšcych wodzów. Tymczasem szamani obsługiwali wojowników i zgromadzone
kobiety, wręczajšc im asi. Flety zawodziły. Oblicza Indian stawały się coraz bardziej podniecone.
Wenona widzšc zbliżajšcych się szamanów szepnęła do Peggy: - Musisz wypić, bo Czarny Napój
umacnia przyjań, daje człowiekowi siłę i odwagę. Kto odmówi przyjęcia poczęstunku, uważany jest
za wroga.
O’Neill chciała co powiedzieć, ale już wysoki szaman, dzwonišc sznurami naszyjników, podawał jej
czarkę. Gdy zobaczyła ciemny płyn, wstręt cisnšł jš za gardło. Ilu już z tego naczynia piło? Z trudem
przełykajšc linę, zakłopotana trzymała misternie zdobionš skorupę żółwia. Wszyscy patrzyli na niš
wyczekujšco.
Wenona skinęła nieznacznie głowš, zachęcajšc do wypicia. Peggy zamknęła oczy, podniosła naczynie
i skrzywiwszy się z niesmakiem, łyknęła Czarnego Napoju.
wiat jej zawirował, uczuła mdłoci, oparła się o przyjaciółkę, szepczšc: - Wstrętne.
- Cicho. Spójrz, wojownicy rozpoczynajš taniec - mówiła Wenona. - Będš opowiadać o swych
czynach na wojennej cieżce.
Tony fletów mieszajš się z dwiękami grzechotek i stukiem bębnów. Indianie podzieleni na grupy, w
rytm muzyki, tanecznym krokiem poruszajš się wokoło totemowego słupa. Ruchy ich nóg, gesty ršk,
kołysanie tułowia, mimika twarzy -
wszystko co znaczy. Tłum widzów obserwuje tańczšcych, podnieca się, rozumie mowę tańca.
Oto gromada wojowników pod wodzš McGillivraya idzie tropem Miczi-malsa, otacza ich, w
górskim kanionie, sypiš się strzały, czerwonoskórzy atakujš, tnš tomahawkami, ciskajš noże, walš się
ranni i zabici… Cieszš się zwycięstwem i wracajš okryci bitewnš sławš.
- To było piękne - szepcze Wenona.
Peggy nie rozumie. Widzi szeregi kołyszšcych się ciał, uparcie i bez końca wykonujšcych jakie ruchy.
Czas mija. Słońce jest coraz wyżej, a wojownicy tańczš.
- Dokšd to będzie trwało? - pyta znudzona.
- Co?
- Te tańce.
Wenona pobłażliwie umiechajšc się mówi:
- Trzy dni majš trwać uroczystoci tańca zwycięstwa.
- Tak długo?
- Sš dłuższe…
Peggy wzruszyła ramionami.
- Moja siostra nie rozumie, co tu się dzieje, dlatego się nudzi - stwierdziła Indianka.
Wojownicy tańczyli dalej. Czasami który podbiegał pod Dom Tajemnic, gdzie stał
kocioł z asi, i wypiwszy napoju wracał w szeregi rozkołysanych postaci. Kobiety i dzieci radociš
reagowały na przedstawiane sukcesy swych mężów, synów i braci; smutkiem na ukazane porażki.
Miało się już ku zachodowi, a ceremonia tańca trwała, kiedy Peggy rzekła do Wenony:
- Już nie mogę dłużej, muszę co zjeć.
- Wypij asi - poradziła Indianka. - Teraz trzeba posilać się tylko Czarnym Napojem. Uczta z
wymienicie przyrzšdzonym mięsem będzie na zakończenie uroczystoci.
- Dopiero pojutrze?
- Tak.
- Dlaczego?
- Taki jest obyczaj ustanowiony przez Manitou… - odparła Wenona.
- W trzecim dniu będzie wabeno.
Peggy spojrzała pytajšco.
- Moja siostra nie wie, czym jest wabeno?
- Nie.
- To najpiękniejszy taniec wojowników połšczony ze piewem - wyjaniła. - Po nim Czarny Niedwied
wypije podwójnš czarkę peyotlu i Nepawin odsłoni mu przyszłe wydarzenia.
- Eee… - sarknęła O’Neill.
- Nie wierzysz? Tak będzie. Mój ojciec od Kriksów znad Tennessee sprowadził
teonanacatl, aby Nepawin mógł mu powiedzieć prawdę.
Rytm bębnów stał się gwałtowny, szybki, głuszšcy miękkie tony fletów. Tancerze przypieszyli kroku.
Ich twarze wilgotne od potu pokrywał kurz wzniecany przytupywaniem, szuraniem stóp o ubitš ziemię
placu.
Peggy ogarnęła wzrokiem to egzotyczne widowisko. Z ust białych traperów, wędrownych handlarzy i
trampów słyszała opowieci - czasami o dobrych, najczęciej o złych czerwonoskórych. Teraz sama
dowiadczyła prawdy. Obdarzyli jš dobrociš i łagodnociš, obiecujšc przy najbliższej pkazji wolnoć.
Czuła się tu swobodnie, mogła chodzić po całym miecie, wyruszać nad rzekę i w prerię.
Wszędzie jednak kto z daleka czuwał nad jej bezpieczeństwem. Nie orientujšc się w położeniu
Tukhabatchee nie próbowała ucieczki. Zresztš, czy mogłaby przebyć samotnie rozległe pustkowia?
Teraz usłyszawszy od Wenony o szarlatańskich poczynaniach jej ojca szamana, wypijajšcego jaki
napój, może warzony przez diabelskie moce, i widzšc tłum wojowników tańczšcy w ekstazie
religijnego upojenia przestraszyła się. Dreszcz lęku przeszedł po jej plecach. Szepnęła:
- Dzikie demony…
- Co powiedziała moja siostra?
- Nic. Pójdę do chaty.
- Nie czyń tego - w głosie Wenony brzmiała proba. - To więta uroczystoć.
Obrazić możesz Nabash-cisa.
- Nie widzę tu żadnej więtoci - odparła Peggy. - Zwykłe dzikie obrzędy.
- Dzikie? - żachnęła się zgorszona Indianka.
- Tak mi się wydaje.
- Moja siostra się myli - rzekła spokojnie Wenona. - Ceremonie białych też sš dla nas dziwne i
moglibymy je nazywać dzikimi, a jednak nie czynimy tego, lecz zawsze, gdy jestemy wród was, z
szacunkiem uczestniczymy w obrzędach, choć ich nie rozumiemy.
- Wasi szamani zajmujš się czarami.
- Biali także majš swoich szamanów, których zwš księżmi; oni pijš jaki napój, potem do kaganka z
ogniem wrzucajš wysuszone ziele, dymem czyniš czary.
- Blunisz, Wenono! - niemal krzyknęła O’Neill.
- Nie - łagodnie odparła córka Czarnego Niedwiedzia. - Wasi i nasi szamani pełniš te same zadania,
tylko trochę inaczej…
- Nie chcę tego słuchać - Peggy wstała. - Męczy mnie to widowisko i ten cišgły warkot bębnów.
Wyminęła gromadę dzieci i kobiet i powlokła się między rozrzucone chaty. Dotarła do wigwamu,
który był jej domem, i wycišgnšwszy z kociołka bryłę mięsa zaspokoiła głód. Wygodnie legła na łożu
z niedwiedzich i bizonich skór.
Zamknęła oczy. Nad Jaskiniš Lwa huczały bębny i zawodziły flety wciskajšc się uporczywie w głšb
każdej ludzkiej duszy. Peggy nakryła głowę i przepojona ogromnym bólem i tęsknotš uleciała mylami
do matki, ojca j ukochanego…
Noc nie przyniosła spokoju. Wokół Placu Rady płonęły liczne ognie, dalej dudniły bębny, wojownicy
wzmacniajšc organizm odurzajšcym napojem asi cišgle tańczyli.
Peggy nie mogła usnšć.
Rankiem w garnku wiszšcym nad paleniskiem wygasłego ogniska nie znalazła mięsa.
Musiała więc zadowolić się garciš kukurydzianej mški zmieszanej z pemikanem, którš w skórzanym
worku przechowywano w kšcie wigwamu. Wypiła kubek klonowego soku i zarzuciwszy na ramiona
opończę wyszła na słońce. Unikajšc ludzi przemknęła z dala od tłumów otaczajšcych Plac Rady,
dotarła do ostrokołu i spacerkiem poszła w zielony step. Dwóch uzbrojonych chłopców
przysposabiajšcych się do roli wojowników czuwało na palisadzie. W milczeniu spoglšdali na białš
dziewczynę.
Szmaragdowa preria biegła w dal. Rozgrzana słońcem ziemia niosła zapachy ziół.
Po wysokim niebie kršżyły ciemne sylwetki ptaków. Nie pieszšc się szła Peggy w stronę Ohoopee
River. Zaprzštnięta mylami nie spostrzegła się, gdy poza wzniesieniem znikło jej z oczu
Tukhabatchee. Na brzegu pokrytym łanami kwiatów dziewczyna przystanęła i zapatrzyła się w wartko
płynšcy nurt rzeki. Uspokojona migotaniem fal i szmerem listowia niedalekich cyprysów usiadła na
murawie.
Podniosła twarz ku promieniom słońca. Uczuła, jak lube ciepło ogarnia jej ciało.
Wycišgnęła się wygodnie. Po chwili już spała…
Zbudził jš dziwny dwięk. Usiadłszy przetarła klejšce się powieki.Stanęła. Roje owadów i motyli z
bzyczeniem przelatywały nad kielichami kwiatów. Wokół było pusto. Rozespana rozglšdała się
leniwie, gdy nagle znów usłyszała szmer.
Spojrzała w stronę, skšd dochodził, i zamarła porażona strachem. O parę kroków od niej czaił się
olbrzymi wšż. Uniesiony, o płaskiej głowie-gad patrzył na niš fosforyzujšcymi gałkami oczu. Wšż co
chwila nieznacznie poruszał końcem swego cielska i wówczas rozlegał się obezwładniajšcy
dziewczynę grzechot.
Peggy nie mogšc oderwać wzroku od węża ostatnim wysiłkiem woli zakryła dłońmi twarz i
krzyknęła. Nogi pod niš ugięły się i upadła tracšc przytomnoć.
Gdy podniosła powieki, ujrzała nad sobš strzępy obłoków wolno wędrujšcych niebem i długie licie
cyprysów. Obok jacy ludzie rozmawiali głono w niezrozumiałym dla niej języku.
- Białej siostrze wróciła wiadomoć - odezwał się jeden z nich łamanš angielszczyznš, a widzšc, że
dziewczyna z niepokojem spoglšda na nich, dodał: -
Jestemy przyjaciółmi.
- Przyszlicie tu z Tukhabatchee? - spytała wreszcie z obawš.
- Nie. Tam jeszcze trwa więty taniec, wiec nie godzi się przybyszom zakłócać uroczystoci.
Było ich szeciu, wród cyprysów mieli uwišzane konie.
“Skšd się tu wzięli?” - pomylała Peggy. - “Przecież nie było tutaj nikogo, gdy przyszłam nad rzekę.
Może zjawili się podczas mojego snu?…”
- Biała siostra przebywa w Jaskini Lwa z własnej woli czy jest brankš? -
zagadnšł jeden z nich.
- Znalazłam się u Kriksów przypadkowo - odparła opuszczajšc głowę.
- Jakimże imieniem wołajš siostrę?
- Jestem Peggy O’Neill, a Kriksowie nazwali mnie Białš Liliš.
- Uff! To trafne imię - zawołał inny, z zachwytem przypatrujšc się dziewczynie.
- Peggy O’Neill… - powtórzył w zamyleniu półkrwi Indianin i dodał: - Znam kogo, kto dopytywał
się o Białš Lilię.
Dziewczyna wbiła wzrok w mówišcego i rumieniec powlókł jej policzki.
- Kto? Powiedz mi kto?… Ojciec czy Eaton? - zawołała niecierpliwie chwytajšc rękę Metysa.
- Jestem William McIntosh, wódz Kriksów znad Górnej Alabamy, a to moi niezawodni wojownicy i
przyjaciele - mówił, z pychš podnoszšc -głowę. - Uratowalimy Białej Lilii życie. Spójrz! Tam leży
zabity grzechotnik.
Peggy pobiegła wzrokiem za wycišgniętš rękš. Długie cielsko węża spoczywało bezwładnie
naszpikowane strzałami.
- Thank you - szepnęła.
- Pytasz, kto cię szuka? - podjšł Metys zaglšdajšc w oczy dziewczyny. - Stary traper Jack White
Knee.
- Nie znam go - w renicach Peggy zgasł blask nadziei.
- To wymienity tropiciel - wyjanił McIntosh. - Może kto z twoich bliskich powierzył mu to zadanie.
Jak znalazła się w Tukhabatchee?
Peggy możliwie najkrócej opowiedziała o przebiegu wydarzeń. Metys słuchajšc gryzł młody pęd
trzciny. Gdy skończyła, powiedział: - McIntosha nie łšczy przyjań z Królem Królów… Przybyłem tu
w ważnej dla mnie sprawie. Za dwa, trzy dni odejdziemy do najbliższego fortu Unii. Mogę ci pomóc.
- Proszę! - zawołała żarliwie.
- Ale musisz wywiadczyć nam drobnš przysługę - cišgnšł dalej. - Przywiedziesz tu Wenonę, chcę z
niš rozmawiać. To moja dziewczyna. Rozumiesz?
- Yes.
- Ale Wenona nie może wiedzieć, że tutaj jestem.
- Dlaczego?
- Pragnę zrobić jej niespodziankę - z umiechem odparł Metys.
- W jaki sposób mi pomożecie? - w głosie Peggy drżała proba.
- Zawiadomię Amerykanów w najbliższym forcie o miejscu twego pobytu albo zabiorę cię z sobš…
- Mój ojciec i John Eaton wynagrodzš wam to.
- William McIntosh nie dba o nagrody - wydšł zarozumiale policzki. - Wystarczy mi przysługa, o
którš proszę. Między mnš a McGillivrayem jest nieporozumienie, dlatego nie chcę wchodzić, do
miasta, a muszę porozmawiać z Wenona o niezwykle ważnej sprawie.
- Spełnię waszš probę.
- A ja twojš.
- Gdyby Wenona nie mogła przyjć, dam znać - Peggy wstała.
- Ona musi przyjć! - z naciskiem rzucił Metys.
- Postaram się jš nakłonić.
- Uczyń to.
Peggy teraz dopiero dostrzegła na sobie płomienny wzrok jednego z wojowników.
Ten położywszy prawš dłoń na lewej piersi zwrócił się do niej: - Biała Lilia jest najpiękniejszym
kwiatem Południa. Man-tay-o uczyni dla niej wszystko. Hugh!
Peggy słyszšc przepojone hamowanš namiętnociš słowa uczuła w sercu niepokój.
Spojrzała .na Indianina. Jego nieforemnie długa twarz z orlim nosem i szerokš bliznš, biegnšcš przez
prawy policzek, skrzywiona umiechem przypominała jakiego potwora z niesamowitej opowieci. Ze
wstrętem opuciła powieki i powlokła się ku Jaskini Lwa.
Zeszła z zielonego wzniesienia, pozostawiajšc daleko poza sobš nadbrzeżne cyprysy, w których
ukrywali się Indianie McIntosha. Odetchnęła z ulgš. pieszyła się, chcšc jak najszybciej pozostać tylko
z własnymi mylami w zacisznych cianach wigwamu. Gdzie w zakamarkach jej mózgu kołatało
przekonanie, że rodzice i John uniknęli nieszczęcia i żyjš, dlatego jej poszukujš.
Nie spostrzegła się, kiedy dotarła do chaty. Wtulona w puszyste posłanie wyobrażała sobie spotkanie
z ukochanš matkš i ojcem. W przywołanych scenach widziała Batona. Marzenia te były tak
intensywne, że do uszu dziewczyny nie docierał nawet warkot szamańskich bębnów. Pod wieczór
znużona przeżyciami dnia i kołowrotem myli usnęła. Obudził jš monotonny piew czerwonoskórych i
kołyszšcy rytm fletów, piszczałek i grzechotek.
Odgarniajšc włosy zaczęła się zastanawiać, jak wycišgnšć Wenonę nad rzekę. Kim dla niej był
McIntosh? Kiedy Indianka opowiadała, że jej ukochany jest walecznym wodzem jednego z
kriksańskich szczepów, że udał się na wyprawę wojennš. Może teraz wrócił i rzeczywicie chce
ujrzeć swojš dziewczynę? Czy w tej sytuacji powiedzieć Wenońie prawdę, czy też spróbować
namówić jš na spacer, zachowujšc w tajemnicy obecnoć McIntosha w nadrzecznych cyprysach?
Żuła pemikan rozmylajšc, jak postšpić. Wreszcie podjęła decyzję: zrobi Wenońie miłš
niespodziankę! Na ułamek sekundy ujrzała Batona wycišgajšcego ramiona…
Umiechajšcego się czule… Jaka dziwna tęsknota cisnęła jej piersi. Kiedyż wreszcie go ujrzy?
Podwišzawszy tasiemkš włosy wyszła z chaty. Na dawnym miejscu nie znalazła Wenony. Zwarty
tłum otaczał Plac Rady, na którym wojownicy piewajšc wirowali w pełnym ekstazy tańcu.
Przenikliwe tony muzyki głuszone hukiem bębnów doprowadzały do oszołomienia. Z trudem
wymijajšc podnieconych ludzi wypatrywała przyjaciółki. Wreszcie dostrzegła jš w gromadzie
dziewczšt. Dotarłszy do niej delikatnie dotknęła jš, mówišc:
- Wenono, wybacz. Miała rację. Ten taniec i piew jest piękny.
Córka szamana po długiej chwili milczenia, nie odrywajšc wzroku od tańczšcych, odrzekła:
- Wybaczam.
- Jeste dobra.
- Zostań ze mnš - Wenona rzuciła przelotne spojrzenie na Peggy. - Uszanuj wabeno.
- Dobrze.
Wszyscy uczestniczyli w tym barwnym widowisku. Zawodzšca pień zmieszana z dwiękami muzyki
budziła przedziwne uczucia. Kršg tańczšcych kołysał się rytmicznie. Wielu mężczyzn poruszało się
ostatkiem sił. Niektórzy padali pod nogi tancerzy. Wówczas młodzi szamani szybko wynosili ich
poza plac tańca. Pod wieczór, gdy słońce zachodziło, tańczyło już tylko kilkunastu czerwonoskórych.
Bębny, flety i grzechotki złagodniały, wreszcie umilkły. W uszach ludzi nawykłych do intensywnej
muzyki cisza, która rozpostarła się nad miastem, była niezwykła, jeszcze pulsujšca echem melodii i
zarazem kojšca dostojnym spokojem.
Tłum nie poruszył się. Milczał. Jedynie zmęczeni wojownicy siadali wokół Placu Rady. Dorzucono
drew do licznych ognisk. W asycie szamanów pojawił się sędziwy Czarny Niedwied. Wymawiajšc
słowa modlitwy wychylił podane mu dwie czarki peyotlu. Opucił na twarz maskę o dużych, żółtš
farbš obwiedzionych oczach, o policzkach skrzywionych grymasem ironii i złoliwie odsłoniętych
zębach. Stał z podniesionymi i dłońmi zwróconymi ku zachodowi. W absolutnej niemal ciszy,
dostojnie, poważnie rozległy się słowa szamana: - O, Gicze Manitou, wabeno dobiegło końca, zelij
do Tukhabatchee wszystkie opiekuńcze duchy i niech Nepawin odsłoni przed nami prawdę przyszłych
wydarzeń…
W głębi miasta przecišgle zawył pies. Stary szaman wyżej podniósł głowę, a bardziej zabobonni
Indianie poruszyli się niespokojnie. Czarny Niedwied
opucił ręce. Powiódł spojrzeniem po szeregach starszyzny i wojownikach.
Zakołysał się nagle tracšc równowagę. Dwóch szamanów v ujęło go pod ramiona.
- O, bracia i siostry! - zawołał. - Nepawin wszedł we mnie, obezwładnia moje członki, przyćmiewa
spojrzenie i wywołuje obrazy j przyszłoci… - Zdjšł z twarzy maskę i zawiesiwszy jš na piersi
cišgnšł dalej: - Widzę nieskończenie długie wojenne cieżki… Słyszę zgiełk bitewny… W osiedlach
Pięciu Cywilizowanych Plemion popiołem żałoby posypane głowy… Miczi-malsa idš ku nam…
Krew… Wokół Tukhabatchee kršżš li ludzie…
Opucił głowę, ciężko oddychajšc. Indianie przejęci usłyszanymi słowami nie mogli oderwać
spojrzeń od Czarnego Niedwiedzia nawiedzonego przez Ducha Snu. Z
napięciem oczekiwali dalszego cišgu przepowiedni. Starzec, wskazujšc rękš w przestrzeń, zawołał:
- Tam! Tam! Spójrzcie!… Widzę wielkiego sagamore wszystkich czerwonych plemion: Tecumseha! -
Wszyscy spojrzeli w dal za wycišgniętym palcem szamana, ale dostrzegli jedynie samotny obłok
wędrujšcy błękitem. Czarny Niedwied
wyprostował się i dokończył: - Tecumseh mówi do nas: “Pójdcie, o bracia, moimi ladami! W
jednoci ocalenie czerwonoskórych narodów!”
Szaman znowu poczšł się słaniać. Słabnšcym głosem zwrócił się do podtrzymujšcych go towarzyszy:
- Nepawin skleja już moje powieki, zaprowadcie mnie do Domu Tajemnic. Zbliża się czas uczty.
Powiedli go po stopniach kopca ku okazałemu budynkowi. Gdy zamknęły się za nim drzwi
szamańskiego wigwamu, Indianie gwarnie otoczywszy ogniska, nad którymi na rożnach wisiały
połacie smakowicie upieczonej dziczyzny, rozpoczęli ucztę.
Wenona podała Peggy kawał bizoniej szynki. Jadły z apetytem. Poczštkowo nie rozmawiano dużo.
Póniej, gdy Indianie zaspokoili głód, zaczęli żywo rozprawiać o przebiegu uroczystoci i komentować
przepowiednie Czarnego Niedwiedzia.
- Jestem senna - rzekła Wenona do przyjaciółki.
- Ja też.
Wytarłszy palce ociekajšce tłuszczem poszły do swego wigwamu. Peggy kilka razy chciała
porozmawiać o wycieczce poza miasto, ale Indianka cišgle ziewała.
Wsunšwszy się pod niedwiedziš skórę natychmiast usnęła. Peggy uczyniła to samo.
Dzień wstał pogodny. O’Neill, siedzšc na skraju posłania przyjaciółki i potrzšsajšc jej ramieniem,
wołała:
- Wenono, słońce już wysoko, a ty pisz…
Córka szamana niechętnie usiadła przecierajšc oczy. Uroczystoci.tańca zwycięstwa zmęczyły jš.
Zresztš wszystkich. Tukhabatchee pogršżone było w ciszy.
Mieszkańcy miasta odpoczywali. Czasami tylko tu i tam przemknęły pojedyncze osoby.
- Słonecznie dzisiaj - mówiła Peggy. - Jestemy obie utrudzone. Wiesz co nas orzewi?
Wenona milczała.
- Kšpiel w rzece. Słyszysz? Kšpiel! - O’Neill umiechnęła się. - Znam piękne miejsce. Brzeg schodzi
do wody łagodnie, dno jest pełne drobniutkiego żwiru, a woda czysta jak kryształ.
- Gdzie?
- Obok kępy cyprysów, za wzniesieniem… Pójdziesz?
Wenona z trudem walczyła ze snem. Przez trzy doby nie mogła się myć. Poczuła nagle potrzebę
zanurzenia się w ożywczej wodzie. Odrzekła: - Pójdę.
Szły w ulewie słonecznego wiatła. Upału nie łagodził najlżejszy nawet powiew.
Wkrótce stanęły nad brzegiem Ohoopee River. Indianka czas jaki obserwowała rzekę, nadbrzeżne
zarola, drzewa i bujnie rosnšce tu trawy. Dostrzegła połamane roliny i zgniecionš murawę.
- lady na ziemi. Tu kto był… - szepnęła, bacznie rozglšdajšc się wokoło.
- Ja tu byłam - odparła Peggy.
- Ty? Kiedy?
- Przedwczoraj.
- Kšpała się? - Wenona pochyliwszy się zanurzyła rękę w wodzie. - Ciepła -
stwierdziła z zadowoleniem.
Peggy tymczasem z wyrazem wyczekiwania spoglšdała w gšszcz cyprysów po drugiej stronie rzeki.
- Cóż tam widzisz? - spytała indiańska dziewczyna i nagle szeroko rozwarła oczy pełne zaskoczenia i
niepokoju. Sporód listowia wynurzyli się indiańscy jedcy.
Na przedzie jechał William McIntosh.
- Witam cię, Wenono - rzekł tonem szyderczej uprzejmoci. - W obozie nad Me-si-kse-pe obiecałem,
że przyjdę po ciebie.
Panujšc nad wewnętrznym wzburzeniem, odrzekła: - Niepotrzebnie przybyłe. Moje miejsce nie przy
tobie, lecz u boku Menewy.
- Uczynię, jak zechcę! - zawołał porywczo. - A ty będziesz mi posłuszna.
- Nigdy!
- Jestecie w naszej mocy - twarz McIntosha przybrała wyraz drwiny. - W jakiż to sposób-zdołasz się
obronić?
- Nie odważysz się - szepnęła.
- Nie tutaj…
- Zemsta cię dosięgnie.
- Mam takie miejsce wród rozlewisk Okefenokee, gdzie nikt ani ciebie, ani tej białej squaw nie
znajdzie - zamiał się dziko i hałaliwie.
Wenona rozejrzała się. O ucieczce nie mogło być mowy. Wokoło otaczali je wojownicy na koniach.
Peggy pobladła i drżšca przyciskała dłonie do falujšcych ze strachu piersi. Pojęła, że popełniła
niewybaczalny błšd, zaufawszy słowom McIntosha.
- Mój ojciec, Czarny Niedwied, wie, że tu jestemy. Jeli skrzywdzisz nas, dosięgnie cię surowa
zemsta - wyrzuciła z siebie, chwytajšc dłoń O’Neill. -
Chod!…
Ze miechem porwały je silne ramiona wojowników. Dziewczęta usiłowały stawiać opór, ale
daremnie. Przemocš wsadzono je na siodła, z nogami zwišzanymi pod brzuchem konia. Stały się
brankami. Wojownicy ruszyli na południe.
Wenona, zachowujšc ostrożnoć, zaczęła obrywać frędzle ze swej bluzki i opuszczać je na ziemię.
Zostawiała w ten sposób trop, łudzšc się nadziejš, że ojciec zauważy jej zniknięcie z miasta, a
odnalazłszy lady zorganizuje pocig.
ZAWIŁYM TROPEM
Zapadał wieczór, gdy armia wracajšca spod Nowego Orleanu dotarła do Tukhabatchee. Menewa
powierzył młodszym naczelnikom opiekę nad wojownikami sprzymierzonych plemion, a sam
popieszył do wigwamu Czarnego Niedwiedzia, pragnšc jak najszybciej ujrzeć ukochanš Wenonę.
Stary szaman po trzydniowych uroczystociach leżał znużony i drzemał. Słyszšc kroki w chacie, z
trudem wsparł się na łokciu, przyjrzał się przybyłemu, a poznawszy gocia, usiadł.
- Witaj, synu, w moim wigwamie - powiedział, nie ukrywajšc radoci. - Serce Czarnego Niedwiedzia
cieszy się, twym widokiem.
- Witaj, ojcze - Menewa z szacunkiem pochylił głowę, kładšc prawš dłoń na lewej piersi.
- Sam przybyłe? - szaman klasnšł w dłonie.
- Sš ze mnš wymienici wodzowie…
- Czytam z twego oblicza - przerwał mu starzec - że dobre przynosisz wieci.
- Tak, ojcze.
Do wigwamu wszedł uczeń szamana. Niedwied wskazał mu wygasłe, ognisko i kilkoma znakami ręki
zlecił przygotowanie posiłku. Gdy chłopak uwijał się po chacie, Menewa spytał:
- Gdzie Wenona?
- Pewnie odpoczywa po uroczystoci tańca zwycięstwa.
- Czyje przewagi bojowe czcili Kriksowie?
- McGillivraya.
Usiedli obaj na wišzkach skór.
- Mów, synu, moje uszy sš ciekawe wydarzeń - czarne renice starca patrzyły z zainteresowaniem na
wodza.
Menewa bardzo pobieżnie opowiedział szamanowi o przebiegu wojny. Gdy skończył, Czarny
Niedwied, kładšc kociste ręce na kolanach, rzekł: - Musimy zwołać Radę Starszych, trzeba
rozważyć, co nam czynić wypada.
- Walczyć! - rzucił Menewa.
- Tak, walczyć - głowa szamana, ubielona siwiznš, pochyliła się w zadumie. Po chwili milczenia
dodał: - Tecumseh miał rację, walczyć musimy wspólnie, razem, ale nie wszystkie plemiona pojmujš
tę prawdę.
- Sš jednak z nami północni Saukowie z Foxami, Szawanezi, nawet trochę Mohawków.
- Wiem, synu, gońcy przynoszš mi wieci… Nam jednoci trzeba - w głosie starca zabrzmiał żal.
Przez kilka sekund panowała cisza.
- Biała squaw jest jeszcze w Tukhabatchee? - Menewa skierował rozmowę na inny tor.
- Tak.
- Przyszli po niš dwaj myliwi: White Knee i Bowie.
- Jeli Biała Lilia chce, może ić z nimi; nie jest niewolnicš.
- Gdzie mieszka?
- Obok mego wigwamu, wraz z Wenona.
Menewa niecierpliwił się, co nie uszło uwagi starca.
- Serce cię woła do mojej córki - umiechnšł się przyjanie szaman. - Idże powitać jš, póki nie zgasło
jeszcze wiatło dnia, a potem wróć tu. Pragnę dzisiaj ujrzeć wielkich naczelników i usłyszeć ich
mowę.
Menewa pokłonił się Niedwiedziowi. Wpadł do wigwamu dziewczšt, ale ich tutaj nie było. Zaczšł
wiec wypytywać wojowników, kobiety i młodzież o Wenonę. Nikt jej nie widział. Stolica Kriksów
była dużym miastem. Mieszkało tu ponad dwanacie tysięcy ludzi. Nic więc dziwnego, że dopiero po
dłuższym czasie jeden z chłopców powiedział:
- Wenona i Biała Lilia około południa poszły w prerię, nad rzekę.
- I nie wróciły? - zdziwił się Menewa. - Już przecież zmierzch…
- Stałem na straży przy bramie - rzekł chłopak. - Widziałem, jak wychodziły.
- Kto miał wartę po tobie?
- Jeszcze dwaj inni.
- Gdzie sš teraz ci chłopcy? Wiesz?
- Tak. Przywołam ich, wielki Menewo - młody Indianin pobiegł pomiędzy zabudowania.
W sercu wodza Kriksów zaczšł narastać niepokój. Stał w pobliżu wielkiej piramidy pokrytej wieżš
zieleniš traw, na szczycie której wznosił się wielki totem, przedstawiajšcy głowę pumy z rozwartš
szeroko paszczš, błyskajšcš gronymi kłami. Ilekroć przebywał w Tukhabatchee, drapieżny i
niesamowity wyraz totemowego wizerunku wywoływał w nim bojań i równoczenie uczył, że w życiu
liczy się odwaga. Puma, często nazywana lwem amerykańskim, była uosobieniem przodków Kriksów
mieszkajšcych w tym miecie. Opiekuńcze duchy tego zwierzęcia czuwały nad bezpieczeństwem
rodów i szczepów plemienia.
Ocknšł się z zadumy, widzšc przed sobš chłopców. Wyjanili mu, że dziewczyny nie wróciły znad
rzeki.
- Widzielicie, w którš stronę poszły? - spytał zatroskany.
- Za wzgórze, gdzie nad rzekš rosnš cyprysy.
- Szukajcie Wenony i Białej Lilii, mogły wejć do Tukhabatchee innš bramš -
poprosił. - Gdybycie je spotkali, powiedzcie, że wróciłem.
Chłopcy odeszli. Menewa dosiadł konia i pogalopował nad rzekę. Znał tu okolicę jak własnš kieszeń.
Dręczyły go złe przeczucia. Przyjazd do Jaskini Lwa wielkiej liczby wojowników obudził
powszechne zaciekawienie. Ludzie wychodzili witać przybyszów, szukali swych bliskich i
znajomych. Dlaczego nie było wród nich Wenony? Czyżby odmieniły się jej uczucia? A może
zmęczona uroczystociami spała gdzie u przyjaciółki? Co robiła nad rzekš?
Dojechał do cyprysów nad Ohoopee River i ze strzelbš gotowš do strzału zatrzymał
mustanga. Zmierzch gęstniał coraz bardziej. Wród cyprysowych zaroli, w nadbrzeżnych trzcinach i
sitowiu czaił się mrok, ale na wolnej przestrzeni widocznoć była jeszcze dobra. Wiatr szelecił
listowiem, tu i ówdzie odzywały się skrzekUwe żaby i nocne ptactwo ruszało na żer.
Menewa zeskoczył z siodła i nisko schyliwszy się uważnie badał ziemię. Na skraju cyprysów uklškł,
rozgarnšł zgniecione trawy i ujrzał na miękkiej murawie wyrany odcisk końskiego kopyta, nieco dalej
szereg podobnych. Brzeg łagodnie schodzšcy w wodne koryto był stratowany, łodygi traw połamane.
Nieco dalej trop odrywał
się od rzeki i prowadził na południe.
Menewa rękawem łosiowej bluzy obtarł zroszone potem czoło. Zapadajšca noc zamazała wszystko.
Wysypujšce się na niebo gwiazdy nie dawały tyle wiatła, by mógł odczytywać lady. Stał pełen
rozterki wpatrzony w mrocznš przestrzeń.
Wiedział już, że musiało się tu co wydarzyć. Wštła nadzieja tliła się w jego wiadomoci, że może
jednak Wenona jest w miecie.
Jak szalony wjechał do Tukhabatchee i wbiegłszy do chaty szamana wzrokiem ogarnšł wnętrze.
Sędziwy Niedwied samotnie spoczywał przy ognisku. Siadajšc naprzeciw niego, spytał z niepokojem
w głosie: - Znaleziono w miecie Wenonę?
Starzec pokręcił przeczšco głowš.
- Szukajš jej - uzupełnił po chwili szeptem.
- Nad rzekš stratowana kopytami ziemia - wyrzucił z siebie Menewa. - One obie tam były.
- Widziałe, synu, lady? - w głosie Czarnego Niedwiedzia zadrgało ledwie dostrzegalne zmartwienie.
- Tak, ale mrok nie pozwolił dokładnie odczytać tropów.
Szaman ujšł siwš głowę w dłonie, zamknšł- powieki, goršczkowo zastanawiał się, “co robić.
Stłumiwszy narastajšce uczucie przygnębienia wyprostował się i spojrzawszy na Menewę,
powiedział:
- Teraz noc. Musimy, synu, czekać do witu. Może nic się nie stało?
- Mam złe przeczucia.
- Może Wenona spotkała przyjaciół i niebawem wróci? - pocieszał się starzec.
Menewa nerwowo splótł palce ršk i opucił w milczeniu głowę.
- W wigwamie McGillivraya zbierajš się naczelnicy, chodmy, synu - powiedział
Niedwied, podnoszšc się z wygodnego siedzenia.
Myli Menewy kršżyły wokół Wenony, a dręczšca troska o jej bezpieczeństwo wżerała się jak kornik
w serce. Machinalnie spoczšł w wigwamie Króla Królów, głuchy i lepy na wszystko. Nie zauważył
otwarcia posiedzenia Rady Starszych, nie spostrzegł skierowanych na niego spojrzeń; do jego uszu
dochodziły strzępy przemówień McGillivraya, Czarnego Jastrzębia, Sekwoi, Czarnej Strzały,
Szactasa, Took-suha i Ryszarda Kosa, dzielšcych się spostrzeżeniami z areny wojny. Gdy narada
dobiegła końca, Ryszard zbliżył się do wodza Kriksów.
- Mój brat jest chory? Stało się jakie nieszczęcie? - spytał życzliwie.
Indianin zasępiony odparł:
- Wenonę uprowadzono.
- Kto?
- Menewa nie wie.
- Czy to pewne?
- Ugh. Czarny Niedwied łudzi się nadziejš, że dziewczyna wróci, ale on nie widział ladów.
- Opowiedz dokładnie.
Wyszli pod rozgwieżdżone, niebo. Menewa nie ukrywał swego zmartwienia. Dzielił
się z Kosem swym smutkiem i przypuszczeniami.
- Masz rację, bracie, to mogli być ludzie McIntosha - stwierdził Ryszard - albo jacy biali
poszukujšcy Peggy O’Neill.
- Niechby zabrali białš squaw, odjechałaby stšd dobrowolnie.
- Nie wiadomo. A jeli się lękała samotnej podróży z obcymi mężczyznami?
- Wtedy zmuszono Wenonę, aby jej towarzyszyła?
- Tak mogło być - odrzekł Kos.
- Może Czerwone Serce ma słusznoć.
- Rozchmurz się, wodzu - Ryszard przyjacielsko poklepał Kriksa po ramieniu. -
Jutro zbadamy tropy. Jeli potwierdzš twoje przypuszczenia, ruszymy w pogoń.
Odpocznij, a ja powiadomię białych traperów, że Peggy znikła.
Ledwie zaczęło witać, Menewa, Ryszard Kos, Czarna Strzała i dwaj traperzy bardzo dokładnie
obejrzeli cyprysowy lasek, nadbrzeżne szuwary, złamane łodyżki rolin, ziemię… Wódz Seneków
odkrył w sitowiu grzechotnika zakłutego strzałami z łuku, tuż nad wodš, w miękkim piasku Menewa
zauważył odciniętš małš stopę, obutš w mokasyn. Ryszard obliczył odciski kopyt końskich i doszedł
do wniosku, że było tu szeciu, może omiu jedców; stary traper wysforował się nieco dalej i wród
traw znalazł skórzany frędzel długoci pięciu cali.
- Jakem White Knee - zawołał potrzšsajšc rękš - mam niezbity dowód… Hej, patrzcie!
Uważnie obejrzeli rzemyk. Nie ulegało wštpliwoci, że pochodził z indiańskiego ubrania. Mógł
jednak należeć do stroju mężczyzny. Posuwajšc się tropem na południe znaleli następny sznureczek, a
póniej jeszcze jeden. Wszystkie trzy były jednakowej gruboci i koloru.
- Sprawa jasna - odezwał się Kos. - Dziewczyna zostawia lad. Przypadkowo może oderwać się
jeden frędzel, ale nie trzy i nie z tego samego ubrania.
- Mšdrze mówicie, sir - przyznał Jack, a pcfprawiwszy na głowie wypłowiały kapelusz spytał: - Co
zamierzacie?
- cigać porywaczy - odparł Kos.
- Okay - sapnšł stary. - My już ruszamy, a wy wrócicie do miasta po liczniejszy zastęp, czy tak?
- Zgadlicie.
- Zostawiać będziemy dla was trop, abycie mogli szybciej się poruszać - odezwał
się Bowie.
- Well, tylko nie wprowadcie nas w jakš zasadzkę. - Kos popatrzył po twarzach trampów.
Oblicze Jamesa Bowiego pozostało bez wyrazu, a stary zachichotał, zamrugał
dwuznacznie i wskazujšc na siodło zawołał:
- Jakem Jack White Knee, pułapki na was nie zastawię, chyba że sami w niš wleziecie… hi, hi, hi…
Kos odwrócił się od odjeżdżajšcych z uczuciem wstrętu. Ten traper, pełen cynizmu, fałszu i
chciwoci, zmieniajšcy się jak choršgiewka na wietrze, budził
odrazę. Dla osobistych korzyci gotów by zdradzić, zrzucić winę na innych, a potem udawać niewinne
jagnię. Jego młody towarzysz, zazwyczaj milczšcy, nie był
od niego lepszy.
Po powrocie do Tukhabatchee wspólnie z Czarnym Niedwiedziem i McGillivrayem podjęli szybkš
decyzję: Król Królów z silnym oddziałem wojowników postanowił
wyruszyć na wschód po lewobrzeżnej stronie Ohoopee River; Wielki Wojownik - jego zastępca, na
zachód w kierunku Ocmulgee River, natomiast Menewa z garstkš kriksańskich tropicieli, Ryszard
Kos, Took-suh z Szawanezami i Czarna Strzała z Senekami - za tropem uprowadzonych dziewczšt. W
ten sposób porywacze mieli za sobš szeroki łuk pogoni; gdyby chcieli zmienić kurs, musieliby
natknšć się na jedno lub drugie skrzydło pocigu.
Szactas, Sekwoja i Bob Catala ze swymi ludmi zostali w Jaskini Lwa, czekajšc na obiecany przez
hiszpańskiego emisariusza Manuela Salasa transport broni.
Wojownicy gnali nieco zatartym tropem i. wieżym, doskonale widocznym, pozostawionym przez
dwóch białych traperów. Którego dnia jadšcy na przodzie Menewa zauważył na długiej trzcinie
wbitej w ziemię pęczek skórzanych frędzli.
Łatwo odgadli, że traperzy wyprzedzajšcy ich o dwie, może trzy godziny jazdy odnalezione rzemyki
pozostawili jako znak tropu. Wszystkie sznureczki, na co wskazywał ich wyglšd, pochodziły z tego
samego sjroju. Wódz Kriksów schował je do kieszeni.
Kłusowali bezbrzeżnš równinš. Czyste jak kryształ powietrze odsłaniało nieskończonš dal, która przy
styku nieba z ziemiš zespalała się w dwie barwy: przyciemnionš zieleń i zamglony błękit. Póniej
preria zaczęła się przekształcać w pofałdowanš sawannę. Musieli zwiększyć czujnoć, bo w coraz
liczniejszych tu kępach krzaków i drzew mógł zaczaić się nieprzyjaciel.
Mijały dni i tygodnie. Dawno przekroczyli koryto Ocmulgee, której wody łšczšc się z Ohoopee
tworzš Altmaha River, i wjechawszy w puszczę z trudem odnajdywali trop. Dziewiczy las pocięty
strumyczkami, pełen bagiennych dolin utrudniał
podróż. Niespodziewanie zatrzymał ich zryty końskimi kopytami pas ziemi wijšcy się wród drzew.
Zbadawszy trop, Czarny Jastrzšb stwierdził: - Miczi-malsa.
- Przybyli ze wschodu - uzupełnił wódz Seneków - i napotkawszy tu lady squaw i traperów ruszyli za
nimi.
- Ilu ich tędy przejechało? - spytał Kos.
- Więcej niż dziesięć razy po dziesięć - odparł Took-suh, który włanie podniósł
się znad tropu.
- Ponad stu jedców? Dobrze mój brat obliczył? - Ryszard chciał się upewnić.
- Ugh.
- Wyprzedzajš nas najwyżej o godzinę drogi - rzekł Czarny Jastrzšb.
- Ruszajmy - zadecydował Menewa. - Zwiadowcy niech ustalš siły przeciwnika.
Przedzierajšc się przez bujne krzewy i plštaninę dzikiej rolinnoci, dotarli, gdy dzień już dogasał, na
suche wzniesienie porosłe sykomorami i tu rozbili obozowisko. Nie rozpalono ogni. Otuleni w derki,
posilajšc się suchym jadłem, do pónej nocy prowadzili rozmowy, rozpatrujšc różne możliwoci
spotkania z białymi.
O wicie wrócił zwiadowca i powiedział, że Długie Noże spędziwszy nocleg nad lenym strumieniem
podšżyli na południe, a z nimi Jack White Knee i James Bowie.
- Cichy Ptak z tropicielami Kriksów będzie dalej ledzić ruchy Mi-czi-malsa -
rzekł Menewa. - O wszystkim, co zauważycie, macie mi donosić.
Czerwonoskórzy zwinęli biwak. Zachowujšc jak największš ciszę i wzmożonš czujnoć, przedzierali
się przez zarola, brodzili po podmokłych terenach, jadšc wyranymi ladami Amerykanów. Nagle
grzmot paru wystrzałów wstrzšsnšł kniejš.
Huk dudnił echem w ostępach lenych: Spłoszone ptaki umilkły w listowiu. Sznur wojowników
wstrzymał mustangi, a dłonie mocniej cisnęły broń.
- Czyżby odkryli naszych zwiadowców? - zaniepokoił się Kos.
Po chwili znowu zagrzechotała nierówna salwa.
- Mogli się natknšć na oddział, który uprowadził squaw - podsunšł przypuszczenie Najle-umoc.
- To możliwe - przytaknšł Czarna Strzała.
Z zaroli wypadł na mustangu zwiadowca, szybko meldował: - W lenym jarze Miczi-malsa otoczyli
małš grupę czerwonoskórych wojowników, którzy broniš się…
- Ilu ich jest? - spytał. Menewa.
- Wielkie Oko nie wie. Biali żołnierze gęstym kręgiem zamknęli jar.
- Kobiet tam nie ma? - głos Menewy drżał z podniecenia.
Zwiadowca rozłożył ręce na znak niewiedzy.
- Opisz nam ten jar - poprosił Ryszard.
- To spora rozpadlina ze ródłem, dajšcym poczštek strumykowi.
- Jar bez zaroli? - dociekał Kos.
- Na dnie rosnš krzewy, ale zbocza sš nagie.
- Do jakiego plemienia należš otoczeni wojownicy?
- Kryjš ich krzaki; zwiadowcy nie mogli dojrzeć…
Menewę rozsadzały nerwy. Gryzł wargę, zaciskał dłoń na strzelbie. Bał się o Wenonę, która pewnie
- jak przypuszczał - była w jarze.
- To dziwne, że Indianie walczš - odezwał się Czarny Jastrzšb. - Majšc białš squaw, sš przecież
sprzymierzeńcami Miczi-malsa. A jeli tak nie jest, to mogš jš wymienić za swojš wolnoć i życie.
- Długie Noże majš podwójne języki - zauważył Took-suh. - Mogli przejšć Białš Lilię i nie
dotrzymać zobowišzań.
- Ugh - szepnšł Menewa.
- Wielkie Oko przedostanie się do jaru i powiadomi czerwonych braci o zbliżajšcej się odsieczy -
rozkazał Czarny Jastrzšb. - A gdyby zamiar się nie udał, pójdzie Mocny Grot lub Sępie Skrzydło. Nie
mówcie nikomu, że jedziemy z Tukhabatchee.
Zwiadowca ruszył bez słowa.
Wodzowie ustalili plan otoczenia oraz hasła i małymi oddziałkami pokłusowali ku jarowi. Ryszard
Kos i Czarna Strzała z gromadš, wojowników, prowadzeni przez Wysokš Sosnę - kriksańskiego
tropiciela, kluczšc po puszczy, dotarli w pobliże lenej rozpadliny. Tu ukrywszy konie pod opiekš
wartowników, z broniš gotowš do strzału cicho podkradli się na tyły wroga. Z głębi parowu z rzadka
odzywały się strzelby. Czerwonoskórzy pewnie oszczędzali amunicję albo nie mieli dużo broni
palnej. Za to Amerykanie gęsto razili kulami krzewy, porastajšce dno wšdołu, które osłaniały
oblężonych.
Wołanie orła odezwało się w lesie. Przyczajeni wród zaroli Indianie podnieli łuki, celujšc w
widoczne stšd sylwetki przeciwników. Brzękły cięciwy. Upierzone pociski uderzyły w
amerykańskich żołnierzy. Niemal natychmiast huknęły sztucery i długie rusznice czerwonoskórych.
Wojenny krzyk Indian wypełnił knieję. Nagły atak sparaliżował Amerykanów. Przywarci do ziemi
milczeli zaskoczeni. Ciszę mšciły jedynie jęki rannych.
- Hej, Miczi-malsa! - dononie zagrzmiał głos Menewy. - Jestecie otoczeni.
Złóżcie broń, darujemy wam życie.
Kiedy przeciwnik nie podjšł dialogu, Menewa zawołał ponownie: - Wylijcie pod sekwoję posła,
omówimy warunki waszej kapitulacji. Jeli tego nie uczynicie, za chwilę przemówi broń
wojowników. Hugh!
Poruszyły się gałęzie krzewów na skraju parowu. Minęło jeszcze kilka denerwujšcych minut
wyczekiwania i wród gęstwiny ujrzano w towarzystwie dwóch traperów oficera. Menewa przywołał
Ryszarda Kosa i Czarnego Jastrzębia. W
pobliżu rosła kilkusetletnia sekwoja. Mężczyni usiedli na jej potężnych korzeniach wystajšcych
ponad ziemię.
Amerykańscy posłowie przeszli pomiędzy przyczajonymi wojownikami, rzucajšc wokoło uważne
spojrzenia, i w milczeniu stanęli przed wodzami. Jack White umiechał się cynicznie, James Bowie
zatknšł dłoń za pas patrzšc, zdawało się, bezmylnie na pień olbrzymiego drzewa, a porucznik
zażenowany opucił w dół
powieki. Kiedy nikt nie zapraszał ich, by siadali, stary Jack poprawiwszy swe dziwaczne nakrycie
głowy, niby żartem, ale z ironiš zawołał: - Jakem White Knee, co za spotkanie! Któż by się
spodziewał?… - Usiadł
naprzeciw Menewy i gestem ręki wskazał miejsce swym towarzyszom. - Wyjanijmy
nieporozumienie. Nie wypada przecież walczyć z przyjaciółmi…
A gdy wodzowie dalej milczeli, pochylił się ku Menewie, klepnšł go poufale po ramieniu i
mrugnšwszy spod obwisłych brwi powiedział: - Mój czerwony brat jako wielki wódz musi wiedzieć,
że to Czirokezi nas zaatakowali, nie my ich…
- I dlatego sš otoczeni w parowie? - sucho odparł Menewa.
- Tak się złożyło.
- Wenona i Biała Lilia sš z Czirokezami? - w głosie Kriksa zadrgał gniew.
- A któż to wie? - White Knee bezczelnie zachichotał.
- Milcz! - niemal krzyknšł wódz Kriksów z gronymi ognikami w renicach i zwracajšc się łagodnie do
oficera przemówił: - Miczi-malsa złożš broń tu, pod tš sekwojš. Wodzowie sprzymierzonych plemion
darujš wam życie.
- A jeli odmówimy?
- Zginiecie.
— Skšd taka pewnoć?
- Jest was niewiele ponad stu żołnierzy, sir - odezwał się Ryszard. - Natomiast czerwonoskórych
trzykrotnie więcej. Sš doskonale uzbrojeni w broń palnš. To sojusznicy Tecumseha, weterani bitew
pod Detroit i Niagarš, pamiętajcie o tym.
- Mówi do was Czerwone Serce, poruczniku - uszczypliwie rzucił Jack.
- Yes, Indianie tak mnie nazywajš, sir. Z kim mamy przyjemnoć?
- James Gadsen.
- Przed wami, sir - przedstawił Kos - siedzi Menewa, wódz Kriksów znad Tallapoosa River i
Czarny Jastrzšb, wojenny naczelnik Sauków i Foxów z Północy, a w lesie jest Took-suh i Najle-umoc
- wodzowie Szawanezów, i Czarna Strzała Seneków… Jestecie otoczeni. Walka byłaby
niepotrzebnym rozlewem krwi.
- Może macie rację, ale pułkownik nie dowierza czerwonym.
- Nie słuchajcie podszeptów. Nam można zaufać.
Oficer wstał.
- Dajemy Miczi-malsa tyle czasu, ile biali nazywajš kwadransem - odezwał się Menewa. -
Pojedynczo podchodzić będziecie pod tę sekwoję i tu składać broń, a potem - ręka wodza wskazała
bezleny obszar nad parowem - tam zgromadzš się żołnierze. Hugh!
- Przekażę warunki pułkownikowi Coffee.
- Wy, White i Bowie - zwrócił się do traperów Kos - przemówcie im do rozsšdku, szkoda ludzkiego
życia.
- Id, James, z porucznikiem i przynie nasze pukawki - rzekł wiercšce się na siedzeniu Jack. - Ja tu
zostanę.
- Po co? - szorstko spytał Czarny Jastrzšb.
- Przydam się - odparł nie zrażony tym traper, patrzšc za odchodzšcym Gadsenem i Bowiem. -
Wiecie, że wojna skończona? - spytał niespodziewanie.
- Tutaj bitwa zakończyła się porażkš Miczi-malsa, ale wojna jeszcze trwa -
odrzekł z niechęciš Menewa.
- Mówię, że wojna Unii z Wielkš Brytaniš dobiegła końca.
- Nie kpijcie, mister - rzekł Ryszard. - Nie jestemy usposobieni do żartów.
- Jakem Jack White Knee, mówię szczerš prawdę - zawołał tramp, uderzajšc się dłońmi o uda. - W
połowie lutego okręty przywiozły z Europy tę wiadomoć.
- Skšd ta informacja?
- Oficerowie mówili.
- To po co cišgnš wojska na wybrzeże?
- Floryda im pachnie, hi… hi… hi… - .zarechotał stary wlepiajšc spojrzenie w siedzšcych.
- Czyżby to była prawda? - wštpił Kos.
- Anglicy opucili zajęty port Mobile. Cała flota brytyjska odpłynęła - mówił
Jack. - Teraz milicja stanowa i wojsko Unii -wyłapujš zbiegłych z plantacji niewolników. Podobno
sporo Murzynów ukrywa się na hiszpańskim wybrzeżu i w bagnach Florydy.
- Jeli to prawda, dlaczego Miczi-malsa w parowie zaatakowali Czirokezów? -
wtršcił się Menewa.
- Podobno dużo czarnuchów znajduje schronienie u Pięciu Cywilizowanych Plemion Południa. Czy
nie? - White poprawił sfatygowany kapelusz.
- To nie powód do walki - zauważył Czarny Jastrzšb.
- Amerykanie sšdzš inaczej - Jack podrapał się po zaroniętej brodzie i zmienił
temat: - Czirokezi szli na pomoc, ale odkrywszy trop porywaczy kobiet zboczyli ze swej drogi.
Menewa chciał o co spytać, lecz wród drzew pojawili się pierwsi żołnierze, więc wodzowie znikli
w zarolach. Musieli przecież wydać t odpowiednie rozkazy, aby przejšć broń i zapobiec
niespodziankom, które przeciwnik mógł przygotować.
- Jestem potrzebny? - spytał White Ryszarda.
- O co wam chodzi? - Kos zajrzał mu w oczy.
- O nic, sir - odparł Jack silšc się na uprzejmoć. - Nie będę tu sterczał jak kij. Nie mylę, jakem White
Knee, ić z żołnierzami na tamtš łysinę nad parowem.
- Tego od was nie wymagamy.
- Okay! Będę w pobliżu - zawołał ruszajšc w las.
Ryszard patrzył za obieżywiatem. Wydał mu się podobny do węgorza, który przez najcianiejsze oko
sieci potrafi przelizgnšć się i zniknšć w najmniej oczekiwanym momencie. Mógł wprawdzie
zatrzymać starego, ale co by to dało?
Ostatecznie oznakowywał trop, po którym szli. Jeli Peggy O’Neill jest z Indianami w jarze, Jack stšd
nie odejdzie, a jeli jej nie ma, pójdzie ladami dziewczšt.
Żołnierze składali pod sekwojš strzelby, ładownice z prochem i kulami, szable, pistolety, noże i
odchodzili nad parów otoczony kordonem czerwonoskórych. Na samym końcu, bez broni palnej,
jedynie z szablami, do stojšcej w pobliżu indiańskiej starszyzny podeszli oficerowie: pułkownik
Howard Coffee, kapitan Pat Hammond, porucznik James Gadsen i Van Moore. W ciemnych renicach
Coffeego płonęła nienawić. Uporczywie przyglšdał się Menewie, jakby jego obraz pragnšł
wryć sobie na zawsze w pamięć.
- Miczi-malsa sš wolni - przerwał ponuro milczenie wódz Kriksów.
- Wojownicy odprowadzš żołnierzy na skraj puszczy, a dalej pójdziecie sami.
- Pójdziemy?! - obruszył się pułkownik. - Mamy wierzchowce.
- Mustangi sš nasze.
- Czerwone psy! - rzucił z wciekłociš Hammond.
Przez twarz Czarnego Jastrzębia przemknšł cień gniewu. Syknšł: - Białe gady!
- Bez koni i strzelb zginiemy wród tych pustkowi - odezwał się Gadsen, łagodzšc napięcie. - Warunki
naszej kapitualcji nie uwzględniały oddania wierzchowców.
- Gdybymy tu nie przybyli, Miczi-malsa wystrzelaliby wszystkich Czirokezów w jarze - powiedział
Menewa.
- To była bitwa…
- Ale zwycięstwo do nas należy - wtršcił wódz Seneków - i my stawiamy warunki.
Coffee zaklšł przez zacinięte wargi.
-Wielki Tecumseh uczył nas łagodnoci dla pokonanego wroga - Menewa z dumš podniósł głowę. -
Dlatego na prerii, dokšd odprowadzš Miczi-malsa wojownicy, blade twarze otrzymajš dwie strzelby.
Wystarczš, aby upolować zwierzynę na pożywienie. Hugh.
Wród zieleni ujrzeli idšcych Czirokezów, więc Czarny Jastrzšb polecił
Amerykanom:
- Niech Miczi-malsa odejdš, czas w drogę!
Oficerowie na skraju parowu zmieszali się z tłumem żołnierzy i w parę minut póniej konwojowani
przez indiańskich jedców znikli w głębi dziewiczego boru.
Tymczasem Wielkie Oko, podprowadziwszy uratowanych Indian przed naczelników, odszedł na
ubocze. Czirokezi stali w pozie pełnej szacunku i wdzięcznoci. -Było ich zaledwie szesnastu i ani
jednej kobiety. Wysoki mężczyzna, o muskularnej postawie, w stroju wodza, uważnie patrzšc w
oblicze Menewy, powiedział: - Wiele razy odmienił swe kształty księżyc, gdy Diva-Li widział
młodego wodza, Menewę. Była to pora wędrówek bizonów… Dzisiaj wraz z wojownikami
zawdzięczam mojemu bratu życie.
- Uffi - zawołał Menewa z rozjanionymi oczami. - Teraz poznaję wielkiego wodza Czirokezów znad
Missisipi. Serce moje jest pełne radoci. - Wskazujšc poszczególne osoby przedstawiał je
Czirokezowi.
Diva-Li kładšc dłoń na piersi odrzekł:
- Niebywały to zaszczyt dla mnie i moich wojowników poznać tak znakomitych mężów.
- Usišdmy - zaproponował Ryszard. - Musimy wyjanić interesujšce nas szczegóły.
Usiedli w pobliżu sterty zdobytej broni i Czirokez, wysłuchawszy pytań, relacjonował:
- Prowadziłem stu wojowników, gdy nad Apalachicola River zaatakowali nas Miczi-malsa. Mimo
bohaterskiej walki zostalimy rozbici i rozproszeni. Z dwudziestoma ludmi uchodziłem przed pogoniš
na wschód, póniej pod osłonš lasu ruszylimy na północ ku siedzibom braci Kriksów. Amerykanie
zgubiwszy nasz trop zawrócili.
Dzisiaj o wicie napotkalimy wieże lady mokasynów i końskich kopyt. Idšc tym tropem weszlimy w
jar i wtedy zaczęli do nas strzelać. Nim zdołalimy ukryć się w zarolach i bronić się, czterech
wojowników poległo. Potem przekradł się do jaru Wielkie Oko i przyniósł wiadomoć o
nadcišgajšcej odsieczy…
Menewa, zdawało się, nie słuchał opowiadania Czirokeza. Patrzył gdzie w przestrzeń. Mylał o
Wenonie, która teraz znowu znajdowała się daleko.
Walczšc z Amerykanami stracił cały dzień. Ale czy mógł inaczej postšpić? Nawet gdyby był pewny,
że w jarze nie ma dziewczšt, popieszyłby z pomocš swym czerwonoskórym braciom.
- Szlimy tropem, który was zwabił do wšwozu - odezwał się Ryszard. - Jacy
ludzie uprowadzili Wenonę, córkę Czarnego Niedwiedzia, i jej przyjaciółkę Białš Lilię.
- Nie znacie sprawców?
- Nie.
- Czas w drogę - Czarna Strzała położył rękę na ramieniu wodza Kriksów. - Trzeba rozdzielić broń.
Wódz Seneków poszuka ladów squaw.
Menewa otrzšsnšł się z zadumy.
- Niech moi bracia rozdadzš zdobycz wojownikom - powiedział energicznie. - Do zapadnięcia nocy
jeszcze daleko. Zaraz ruszamy. - Obejrzał się wokoło i spytał: - Gdzież sš Białe Kolano i Szeroki
Nóż?
- Pewnie już na tropie dziewczšt - odparł Kos.
W pół godziny póniej przedzierali się przez knieję, z niebywałym trudem odnajdujšc resztki ladów.
Były to tropy dwóch traperów, czasami jakie
zadrapania na korze drzew lub porzucony rzemyk z bluzki Wenony, to znowu uschłe szpilki sosen
ułożone na ziemi w kształt grotu strzały.
Diva-Li dołšczył do pocigu. Wród swych wojowników miał Indianina z prawie wyniszczonego przez
Hiszpanów plemienia Mikasuków, który, polubiwszy Czirokezkę, zadomowił się nad Missisipi.
Wojownik ten, olbrzymie puszcze porastajšce bagienne rozlewiska od Georgii aż po kraniec Florydy
znał niemal jak własnš chatę. To była jego ojczyzna. Prowadził więc pocig, zręcznie omijajšc
niebezpieczne doliny i podmokłe tereny rojšce się od węży.
-W trzecim tygodniu podróży zatrzymali się nad trzęsawiskiem, pełnym dzikiego ptactwa i leniwych
aligatorów. Mikasuki, (tak go powszechnie nazywano), długo obserwował okolicę; przez niewielkie
przewity w koronach drzew badał niebo, potem powiedział:
- W pobliżu musi być wzniesienie, ziemia tam będzie mniej wilgotna nadajšca się na obozowisko.
Zbliża się ulewa.
- Sšdzisz, że spadnie deszcz? - zmartwił się Kos.
- Ugh! - Indianin wskazał rękš na ptaki. - Szukajš schronienia pod gałęziami i okazujš niepokój.
- To sprawia nasza obecnoć.
- Mikasuki nie myli się - odparł stanowczo.
- Prowad - rzucił Diva-Li.
Okršżyli bagnisko, brodzšc przez wysokie szuwary, i znużeni dotarli wreszcie na wzgórze. Rozbijali
biwak wród cyprysów, gdy Mikasuki do naczelnika przywiódł
Indianina zamieszkujšcego wzniesienie.
- To samotny rybak i łowca aligatorów - wyjanił. - Jeden z moich nielicznych plemiennych braci.
Seminole nazywajš go Aiyik-Comi. Mćjwi, że kilka dni temu byli na jego hamaku Kriksowie i dwie
squaw.
- Na hamaku? - Ryszard nie zrozumiał.
- Stšd rozpoczyna się Kraina Drżšcej Ziemi, wród której wznoszš się kopulaste wysepki, nazywane
przez tubylców hamakami - wyjanił Mikasuki.
- Dokšd udali się Kriksowie? - niecierpliwie spytał Menewa.
Stary Aiyik-Comi tłumaczył co rodakowi w języku swego plemienia, po, czym Mikasuki
odpowiedział:
- Mój brat mówi, że Kriksowie odpoczywali tu krótko, zaopatrzyli się w żywnoć, trzy czółna i
pozostawiwszy mustangi popłynęli…
- Dokšd?
- Aiyik-Comi twierdzi, że na południe, ale bagienne strumyki i rozlewiska sš tu tak splštane, że nie
można ustalić kierunku ich drogi.
- Spytaj, jak czuły się kobiety? Co zauważył w ich zachowaniu?-Znowu Mikasuki rozmawiał ze
współplemieńcem.
- Biała Lilia była chora. Dreszcze wstrzšsały jej ciałem - powiedział. - Aiyik-Comi poił jš wywarem
toli i cakani. Kriksowie wzięli z sobš pełen woreczek tych ziół.
Gwałtowny podmuch wiatru zgišł wysokie cyprysy…
- Zaraz chlunie ulewa - rzekł Mikasuki. - Niech wojownicy skryjš się pod korony drzew, a wodzów
Aiyik-Comi zaprasza do chichkke.
Na wysokim brzegu, gwałtownie spadajšcym ku ciemnym wodom strumienia, na żerdziach wznosiła
się gęsta strzecha wypleciona z palmowych lici i bagiennej rolinnoci. Ta prymitywna budowla bez
cian była chatš samotnika. Coraz gwałtowniejszy wiatr nanosił tu z sobš pierwsze krople deszczu.
Siedzšc na grubej warstwie gałęzi, okrytych skórami aligatorów, za porednictwem Mikasukiego
prowadzili rozmowę.
- Czy squaw nie próbowały z Aiyik-Comim rozmawiać? - dopytywał się Menewa.
- Jak nazywali się Kriksowie? - dorzucił Czarna Strzała.
- Raz tylko córka Czarnego Niedwiedzia mowš znaków przekazała mi, że jest siłš uprowadzona -
opowiadał stary łowca. - Przy kobietach stale czuwał Man-tay-o.
Nie pozwalał na zbliżenie się do dziewczšt. Wodzem tych ludzi był McIntosh.
Menewa zacisnšł pięci. Upewnił się teraz o słusznoci swych podejrzeń. Pragnšł
dopać podstępnego Metysa i nasycić swe serce zemstš.
- Nie poprowadzicie chyba takich licznych zastępów wojowników w głšb Okefenokee - mówił
Aiyik-Comi. - Dalej można wędrować tylko czółnem i pieszo. Trzeba też dobrze znać drogę, aby nie
zbłšdzić wród strumieni, stawów i samotnych wysepek.
- Wracajcie wszyscy do Tukhabatchee - odezwał się Ryszard. - Ja z Menewa i Mikasukim popłynę za
porywaczami.
- Czarna Strzała z paroma tropicielami pójdzie z Czerwonym Sercem…
Kos spojrzał ciepło na wodza Seneków. W jego słowach zabrzmiała troska. Wódz traktował go
niemal jak syna. Był przecież narzeczonym Zorzy Rannej, która daleko stšd, w wiosce Sauków i
Foxów czekała na ich powrót.
- Gdzie Kriksowie zostawili mustangi? - spytał Menewa.
- Nieco dalej, otoczona stawem i trzęsawiskiem, znajduje się łška. Tam pasš się konie - wyjaniał
łowca aligatorów. McIntosh powiedział że kto po nie wróci.
- Wojownika przy mustangach nie zostawił?
- Nie.
- Menewa potrzebuje trzy migłe canoe - zwrócił się wódz Kriksów do Aiyik-Comiego. - Zapłacę
strzelbš i amunicjš.
- Oddam najlepsze.
- Moi wojownicy odpocznš tutaj przez parę dni, a potem wrócš do stolicy Kriksów - mówił Menewa
- a my, jak tylko ustanie deszcz, odpłyniemy.
Rozmawiali, a ulewa siekła w korony drzew, wsiškała w ziemię i mętne wody bagiennych rozlewisk.
Jak nagle przyszła, tak też szybko ustała. Kiedy słońce wyjrzało spoza chmur, Menewa, Ryszard Kos,
Czarna Strzała i siedmiu wymienitych wojowników z przewodnikiem Mikasukim, zaopatrzeni w
żywnoć, wsiedli do trzech czółen, żegnani przez towarzyszy walki. Bambusowymi tyczkami
odepchnęli się od brzegu na głębszš wodę i chwycili wiosła. Jeszcze parę minut i wród mizernych
sosen i cyprysów owianych mgłš zginęło im z oczu samotne wzgórze.
Ryszard patrzył urzeczony. Jak okiem sięgnšć, połyskiwało przed nimi ciemne lustro wody, tu i tam
wyskakiwały pojedyncze drzewa, dzikie krzaki, wczepione korzeniami w kępy rozmiękłej gleby, a
samotne wysepki wyglšdały jak małe kopce porosłe trawš i drzewkami. Okršgłe licie i przedziwne
kwiaty wychylały się ponad wodš, wabišc chmary owadów. Bez przerwy odzywały się żaby.
Czasami mijali z daleka spokojnie płynšcego aligatora.
Gdy zmierzch zgęstniał, postanowili wyszukać miejsca na biwak. Mikasuki wypatrywał
odpowiedniej wysepki, wreszcie wskazał na jednš z nich. Podpłynęli.
Ryszard Kos popieszył się i pierwszy wyskoczył na ‘brzeg. Pod jego ciężarem ziemia zadrżała, a
liche sosenki poczęły się chwiać i kołysać, jakby za chwilę miały runšć.
- Ostrożnie! - krzyknšł przerażony do towarzyszy, widzšc, że wysiadajš z czółen.
- Niech Czerwone Serce uciszy niepokój - rzucił Mikasuki. - Znajdujemy się przecież w Krainie
Dršżšcej Ziemi. Te wszystkie wysepki tak drżš, niektóre nawet unosi woda, ale sš bezpieczne.
Uwišzali canoe do brzegu i stšpajšc po miękkiej plštaninie różnorodnych rolin, zmieszanych z ziemiš
i powišzanych korzeniami drzew, dotarli do najwyższego miejsca na wysepce. Ryszard odnosił
wrażenie, że idzie po pływajšcej gšbce.
- Tu możemy odpoczšć - rzekł przewodnik zrzucajšc z ramion tobołek.
Poszli za jego przykładem. Następnie nacięli gałęzi z karłowatych drzew i rozniecili ognisko. Leżšc
owinięci w derki jedli kolację. Moskity dokuczały nieznonie. Zewszšd dobiegały odgłosy nocnego
życia mieszkańców tej niezwykłej i niesamowitej krainy.
- Gdzie mógł ten pies, McIntosh, zawieć Wenonę? - odezwał się Menewa. -
Przecież tu życie jest nie do zniesienia.
- Łatwo tu ukryć nie tylko paru ludzi, lecz całe tysišce - odparł Kos. - Na tych wysepkach wród
niedostępnych bagien trudno będzie odnaleć kobiety. Płyniemy przecież na olep.
- Może McIntosh chce przeczekać tutaj pocig, a póniej wróci z Wenonš do ludzkich siedzib -
odezwał się Seneka.
- Chyba nie będzie więził na wysepce, takiej jak ta, Wenony i Peggy. Rozchorujš się. Może jest
miejsce, do którego McIntosh zmierza - rozważał głono Ryszard. -
Nie znam tych terenów, jestem tu po raz pierwszy. Ale wy pomylcie: gdzie i po co moglibycie tutaj
przywieć porwanš dziewczynę?
Menewa bezradnie wzruszył ramionami.
- Mikasuki, zastanów się! - Kos tršcił leżšcego obok Indianina.
- Nie wiem - odparł mężczyzna, patrzšc na niebo usiane gwiazdami.
- Opowiedz mi o tej krainie - poprosił Ryszard. - Przecież sš tutaj chyba nie tylko te trzęsšce się
wyspy, które słusznie nazywacie hamakami, i ciemne jak sadza wody bagienne…
- Ugh - przyznał czerwonoskóry. - Te ziemie od Okefenokee aż po jeziora i bagna Okeechobee dał
Gicze Manitou plemionom Mikasuków i Muskogee’om, mówišcym zupełnie różnymi językami. Moi
współplemień-cy utrzymywali się z łowów.
Muskogee’owie z rolnictwa i hodowli zwierzšt. Oba narody żyły w zgodzie i przyjani, dopóki nie
przypłynęli tu na wielkich skrzydlatych łodziach Hiszpanie. Oni skłócili nasze szczepy i rozpoczęły
się wojny, a Hiszpanie wspomagali raz jednych, raz drugich. Póniej podobnie czynili Francuzi i
Anglicy, osiedlajšcy się na wybrzeżach Wielkiej Wody i przy ujciach rzek. Oba nasze plemiona,
zrozumiawszy podstępnoć białych ludzi, wycofały się w najbardziej dzikie rejony Krainy Drżšcej
Ziemi, na Bagniska Wielkich Cyprysów i Trawiaste Wody… Może do ich wiosek Kriksowie
poprowadzili squaw?
- Wiesz, gdzie sš osiedla tych pobratymców? - spytał Menewa.
- Mikasuki dawno już opucił ziemię ojców i osiadł u Czirokezów - Indianin szczelniej owinšł się
derkš i mówił dalej: - Od tego czasu zaszło wiele zmian.
Trudno będzie trafić do ukrytych wiosek. - Chwilę milczał, jakby przypominajšc sobie jakie odległe
dzieje. - Może McIntosh powiódł Wenonę i Białš Lilię do ródeł Suwanee River po wodę spełnienia.
- Po wodę spełnienia? - w pytaniu Kosa brzmiało zdziwienie.
- Mikasukowie i Muskogee’owie usilnie prosili Pa-wa-ku-na o czystš jak powietrze wodę, bo jej w
tym kraju nie było. Opiekuńcze duchy długo zanosiły te proby do Wielkiego Manitou, który ulitował
się wreszcie i cisnšł ognisty piorun w sam rodek Krainy Drżšcej Ziemi. W tym miejscu wytrysnęło
cudowne ródło o wodzie przezroczystej i zdrowej jak napój szamanów. Kto jš wypije, spełniajš się
jego pragnienia. Od niepamiętnych czasów przy ródle mieszka szamanka, pustelnica należšca do
midewiwinu.
- Mój brat zna drogę do tego ródła? - podnieconym głosem spytał Menewa.
- Ugh.
- Jutro tam popłyniemy. McIntosh pewnie chce przy pomocy tej wody pozyskać uczucia Wenony -
powiedział wódz Kriksów.
Kluczšc wród wysepek i wzgórz płynęli po stawach, jeziorach i strumieniach, wypatrujšc tropów
dziewczšt i uważajšc, aby nie natknšć się na niespodziewanego nieprzyjaciela. Którego dnia trzciny,
wodne lilie i karłowate sosenki ustšpiły miejsca gęstej masie cyprysów porastajšcych wysoki brzeg.
Woda tu była głębsza i bystrzejsza. Z gałęzi drzew, pochylonych nad wodš, zwisały girlandy
miękkiego mchu i długie wšsy dzikiego wina.
- Jutro dotrzemy pewnie do ródeł Suwanee River - stwierdził Mikasuki, badajšc dzikš plštaninę
nadbrzeżnych zaroli.
Zwiększyli czujnoć. Niemal bez plusku zanurzali wiosła w ciemnej jak smoła wodzie. Spędziwszy
noc na jednej z chybotliwych wysepek podšżyli dalej. Gdzie
około południa Mikasuki dał rękš znak. Skręcili ku rozległemu wzgórzu. Cicho weszli na brzeg. Nie
zakołysało się podłoże, nie zachwiały się drzewa. Czuli, że majš pod stopami stabilny lšd.
Wcišgnšwszy łódki w nadbrzeżne zarola, z broniš gotowš do strzału szli gęsiego wród gęstego lasu.
W pewnej chwili do ich uszu dobiegło ujadanie psa. Mikasuki zatrzymał pochód. Nasłuchiwali.
Szczekanie znów się powtórzyło.
Po kilku minutach przekradania się dotarli do łški, na której krańcu stała chata wypleciona z prętów,
lici palm i porosła wokoło zielonymi mchami. W pewnej odległoci od niej, na wbitych w ziemię
długich żerdziach umieszczono tykwy, w których gniedziły się jaskółki. Słońce prażyło. migłe ptaki
przemykały nad szmaragdem traw, gonišc lotne owady.
- Zostańcie, Mikasuki pójdzie sam - powiedział przewodnik, zarzucajšc strzelbę na ramię.
Warczšc złowrogo wypadł z domu olbrzymi pies. Indianin szedł spokojnie, uderzajšc rytmicznie
rękojeciš noża w kolbę sztucera. Zwierzę towarzyszyło mu zachowujšc bezpiecznš odległoć.
W drzwiach stanęła zgarbiona staruszka, opierajšca się na kiju. Miała na sobie strój zrobiony ze skór,
na szyi sznury naszyjników z muszli małży, zębów aligatorów i niedwiedzich pazurów. Podniosła
swš pomarszczonš twarz i patrzšc na przybyłego położyła dłoń na karku psa. Uspokojone zwierzę
umilkło, ale sprężone mięnie wiadczyły, że gotowe było do ataku na każde jej wezwanie.
- Czego szukasz, synu? - spytała cicho w języku Mikasuków.
- Witam cię, matko - pozdrowił staruszkę. - Sława twoja sięga poza wody Me-si-kse-pe, dlatego tu
przybyłem.
- Mówisz mowš moich ojców, ale nosisz strój Czirokeza - głos kobiety zabrzmiał
nieufnociš.
- Ty wszystko wiesz, matko - odparł pochylajšc z szacunkiem głowę. - Dawno opuciłem Okefenokee,
ale nie wyrzekłem się mowy ojców.
- To dobrze; synu… - twarz kobiety złagodniała. - Cóż cię sprowadza do ródła Spełnienia?
- Szukam twej pomocy, matko.
- Może jš otrzymasz, może nie - gładzšc sierć psa popatrzyła na przybysza, a potem dorzuciła
zachęcajšco: - Mów!
Mikasuki wahał się, nie wiedzšc, czy odkryć przed szamankš karty, czy też zachować ostrożnoć.
- Nie jestem sam - powiedział szczerze.
- Przyprowad towarzyszy, synu. Tu nikogo nie ma.
Starucha szepnęła co do psa i znikła z nim w chacie. Mikasuki gestami przywołał
przyjaciół; Menewa polecił paru wojownikom przebadać okolicę, pozostałych postawił przed
domem na straży, a sam z Ryszardem Kosem, Czarnš Strzałš i przewodnikiem wszedł do chaty.
Panował tu półmrok i wilgotny zaduch. Gdy renice przywykły do ciemnoci, dostrzegli na cianach
dobrze wygarbowane skóry, pokryte barwnymi rysunkami i przedziwnš ornamentykš; pod nimi
wisiały zwoje korali z pestek owoców, zębów, kłów i pazurów zwierzšt. W jednym kšcie wznosiła
się starannie ułożona sterta suchych ziół, a w drugim przycišgały wzrok pękate tykwy. Na miękkim
futrze pumy siedziała starucha z warujšcym u jej stóp psem.
- Spocznijcie - rzekła, wskazujšc palcem przeciwległy kšt.
Posłusznie usiedli na wišzkach skór. Kobieta pochyliwszy się nad szerokim, z.gliny wypalonym
garnkiem poczęła weń dmuchać. Leżšcy na dnie żar rozpłomienił
się nieco, owietlajšc na moment zwiędniętš, bezzębnš twarz szamanki, potem podsycony garciš
suchych lici i patyków strzelił płomykiem. Po chacie rozszedł
się wonny, odurzajšcy dym.
- Czego szukacie? Dokšd dšżycie?… - spytała przyciszonym głosem. Mikasuki odparł:
- O, matko, owiecona przez Nabash-cisa, zechciej powiedzieć wodzowi Kriksów, Menewie, kto
uprowadził mu jego squaw, Wenonę. Gdzie ma jej szukać?
Kiedy starucha zapatrzona w smużkę dymu milczała, Mikasuki podjšł znowu.
- Wenona jest córkš sławnego szamana, Czarnego Niedwiedzia, który pewnie wraz z tobš należy do
midewiwinu. On włanie powiedział: “Idcie do mojej siostry nad ródło Spełnienia, tam odnajdziecie
trop”.
- A czemuż Czarny Niedwied, skoro jest wielkim szamanem, nie. potrafił wskazać porywaczy? - w
słowach kobiety zabrzmiała ironia.
- Czarny Niedwied długo rozmawiał z Pa-wa-kunem i ten mu ujawnił, że Wenonę i Białš Lilię
uprowadził zły człowiek o nazwisku McIntosh - odrzekł Mikasuki. -
Czyżby się mylił?
- Czemuż Czarny Niedwied nie przyszedł z wami?
- Jest bardzo stary, matko, nie ma już sił do dalekiej drogi…
- Ten, którego nazwałe McIntoshem, zostawił cenny talizman. Takiego naszyjnika jeszcze nie było w
tej chacie. Jest zrobiony z metalowych kršżków, nazywanych przez białych pieniędzmi. Spójrzcie! -
wskazała rękš na cianę i spoglšdała wyczekujšco na mężczyzn.
- Dostaniesz wszystko, czego zażšdasz - odezwał się Menewa - tylko powiedz, gdzie szukać Wenony.
Szamankš przygładziwszy włosy pochyliła się nad smużkami białego dymu, ulatujšcego z garnka.
Menewa sięgnšł do sakwy. Jednak nie znalazł w niej nic godnego uwagi. Ryszard widzšc
zakłopotanie przyjaciela wydobył z kieszeni równiutko złożony banknot i podajšc go szamance
powiedział: - Jestemy na wojennej cieżce, prócz rzeczy potrzebnych wojownikowi nie mamy nic.
Przyjmij więc ten studolarowy papierek, za który kupisz więcej przedmiotów niż za naszyjnik z
monet McIntosha.
Pochylajšc się do wiatła bijšcego z ogniska stara dokładnie obejrzała banknot i chowajšc go w
kieszeni swej obszernej bluzki, odparła bez entuzjazmu: - Nie widziałam takich papierków bladych
twarzy, ale przyjmuję ten dar, może rzeczywicie okaże się przydatny nad ródłem Spełnienia.
- Jeli, matko, wskażesz drogę do Wenony - odezwał się Menewa - i mocš szamanki spowodujesz, że
odzyskam mojš dziewczynę, to obiecuję ci przywieć dar godny samego Nabash-cisa.
- Może spełnisz obietnicę… - odrzekła z powštpiewaniem, przyglšdajšc się dymowi. - McIntosh był
tu parę dni temu. Kazał Wenonie i Białej Lilii pić ze ródła Spełnienia, a gdy odmawiały, strasznie się
gniewał… Napełniwszy skórzane worki wodš odpłynęli czółnami na Wyspę Orłów.
- Kto zamieszkuje tę wyspę? - spytał Menewa.
- Orły, synu - starucha w umiechu odsłoniła bezzębne dzišsła.
- Odważyli się zakłócić spokój tej ziemi? - ze zgorszeniem odezwał się Czarna Strzała.
- Przestrzegałam ich przed gniewem duchów, ale McIntosh zadrwił z moich słów -
wyjaniła. - Idcie do ródła i wypijcie więtš wodę spełnienia, a odnajdziecie squaw. Potem możecie
odpoczšć lub odpłynšć.
Kiedy nie poruszyli się ze swych miejsc, starucha rzuciła szczyptę suchych lici na ogień i rozkazała:
- Idcie już, chcę zostać sama.
Chatę wypełnił duszšcy zapach płonšcych ziół. Żegnajšc szamankę wyszli na oblanš słońcem łškę.
Mikasuki poprowadził towarzyszy nad brzeg, skšd sšczyła się struga czystej wody. Bez popiechu
napełniali skórzane wory, potem sami uraczyli się do syta, wreszcie poszli ku ukrytym łodziom.
- Mój brat zna drogę do Wyspy Orłów? - spytał Mikasukiego Menewa.
- Ugh.
- pieszmy. Szkoda każdej chwili.
Płynęli na południe. Znowu spędzali noce na kołyszšcych się wysepkach, kršżyli po bagiennych
rozlewiskach, czasami musieli przenosić czółna i podręczny ekwipunek, brnšc w czarnej mazi
porosłej plštaninš dzikiej rolinnoci. Długo tak podróżowali wród dzikiego ptactwa, węży, aligatorów
i dokuczliwych moskitów. Zmęczeni dotarli wreszcie do wyspy, górujšcej ponad bagiennymi
rozlewiskami. W wysokich koronach gęsto rosnšcych tu drzew gniedziły się orły.
Czerwonoskórzy z bojaniš i szacunkiem patrzyli na skrawek tej ziemi. Czuli niepokój. Orzeł w ich
wierzeniach był władcš przestrzeni, więtym ptakiem, którego mógł zabić tylko specjalnie do tego
upoważniony człowiek, trudnišcy się zdobywaniem piór na pióropusze dla wodzów i wojowników.
Gdy weszli na lšd, Mikasuki, podnoszšc oczy ku gniazdom, głono zaczšł mówić: - O, podniebni
bracia, wybaczcie, że zakłócamy spokój waszych gniazd. Nie chcemy was zabijać ani chwytać w
sieci. Nie trzeba nam lotnych piór ani ostrych pazurów. Szukamy tych, którzy pod waszymi
skrzydłami pragnš ukryć złe czyny.
Wskażcie nam ich kryjówkę… O, władcy ptaków! O, czcigodni bracia!
Przez trzy dni obszukiwali wyspę. Gdy zdawało się, że cały wysiłek jest daremny, Menewa rękš
zatrzymał towarzyszy, dostrzegł bowiem wyrany lad ludzkiej stopy obutej w mokasyn. Ostrożnie
ruszyli dalej. Nie uszli daleko, gdy Czarna Strzała z cichym okrzykiem przywarł do ziemi. Pozostali
uczynili to samo. Spoza pni drzew mierzono do nich z łuków.
- Kim jestecie i czego tu szuKacie? - usłyszeli pytanie w języku Seminolów.
- Niesiemy pokój Wyspie Orłów - odparł Menewa. - Odłóżcie broń, jestemy przyjaciółmi.
- Mówisz mowš moich ojców. Jeste Seminolem?
- Nie, Kriksem.
- Wyjd, chcemy cię zobaczyć.
- Wyjdę, ale nie strzelajcie - Menewa podniósł się.
Ryszard Kos celował ze sztucera gotów w każdej chwili nacisnšć spust. Przez sekundę panowała
cisza, potem spoza cyprysu wyszedł mężczyzna o muskularnej budowie. Powiedział:
- Nie znam cię. Przyszedłe po pióra do wojennego szyszaka?
- Nie.
- Po co więc?
- Czyż nie wolno wkroczyć na Wyspę Orłów? Wobec tego co tu robi mój brat, którego także nie
znam. .
- Jestem Łowcš Piór, mam szamańskie prawo docierania do gniazd wielkich ptaków.
- Każ opucić broń. Chcemy porozmawiać.
- Nie ufamy wam. Strzelalicie do mego człowieka.
- To nieprawda.
- Czyżby twierdził, że kłamię?
- Mogli to zrobić inni Kriksowie, ale nie my - odparł Menewa. - Przyjdę do Łowcy Piór z
przewodnikiem Mikasukim bez broni, a wojownicy poczekajš na mój powrót.
Dobrze?
- Niech tak się stanie.
Usiedli na wilgotnej ciółce lenej.
- Kiedy strzelano do moich braci? - Menewa przystšpił do rzeczy.
- Pięć razy budziło się i gasło słońce, gdy na zachodnim wybrzeżu Kriks strzelił
do mego pomocnika.
- Trafił?
- Na szczęcie chybił.
- Kim byli ci ludzie? Widzielicie ich? Towarzyszyły im kobiety?
- Ugh.
Twarz Menewy skrzywiła się nienawiciš.
- Sš na wyspie? Mów! Gdzie?
- Odpłynęli.
Menewa zagryzł wargi do krwi. Opucił głowę. Mikasuki zwrócił się więc do Seminola:
- Mój brat nie domyla się, dokšd mogli się udać ci ludzie? cigamy ich.
Łowca Piór milczšco spoglšdał na Kriksa i Czirokeza. Mikasuki z oblicza Seminola wyczytał
podejrzliwoć. Powiedział:
- McIntosh uprowadził Wenonę, córkę Czarnego Niedwiedzia. Mój brat musiał
słyszeć o wielkim szamanie. Menewa, wielki wódz Kriksów znad Tallapoosa River -
Mikasuki wskazał na siedzšcego - ciga porywaczy.
- Uff! Menewa! - zawołał Łowca Piór i jego twarz rozjaniła się radociš. - Któż nie słyszał o czynach
znakomitego męża! W pobliżu stoi wigwam, zapraszam mych braci.
- Nie mamy czasu - odrzekł Menewa. - Mój brat nie wie, dokšd mógł się udać McIntosh z brankami?
- Łowca Piór podsłuchał ich rozmowę - odparł Seminol. - Mieszka tu gdzie z paroma ludmi Negik,
którego za kradzież w Tukhabatchee wielki McGillivray skazał na wygnanie.
- Jak znaleć wyspę Negika?
- Łowca Piór nie wie.
- Wracamy! - rzekł Menewa wstajšc.
- Zostańcie do jutra - zaproponował Łowca.
- Nie możemy - odparł stanowczo Kriks. - Bywaj, bracie. Niech orły dostarczš ci pięknych lotek na
pióropusze.
- Bywaj, Menewo, i wybacz, że tak cię na poczštku przyjšłem.
- Jestemy braćmi. Hugh.
Cišgnęły się długie tygodnie, a oni wcišż kršżyli wród bezbrzeżnych bagien.
Schudli, ciała mieli pokryte bšblami od ukšszeń moskitów, ręce stwardniałe od wioseł, oczy
zaczerwienione ze zmęczenia i niewyspania. Woda ze ródła Spełnienia dawno się wyczerpała,
dlatego też podczas postojów gotowali w kubkach wodę czerpanš z rozlewisk. Była mulista, pełna
planktonu. Z trudem jš przełykali. Jedli ryby, ptactwo, dzikie owoce i jaja żółwie, których tu było
pod dostatkiem. Raz tylko na wielkim stawie natknęli się na człowieka. Był to rybak z plemienia
Muskogee. Nie chciał z nimi rozmawiać. Wzruszał tylko ramionami.
Menewa był już u kresu sił. Tracił nadzieję na odnalezienie ukochanej, gdy zupełnie
nieoczekiwaniefnatrafili na ludnš wioskę Mikasuków. Podjęto ich tu gocinnie i powiedziano, gdzie
mieszka Negik. Byli jednak tak bardzo wyczerpani, że musieli najpierw odpoczšć. Po tygodniowym
pobycie u Mikasuków, zaopatrzeni w zapasy wieżej wody, w kukurydzianš mškę i pod opiekš
młodego wojownika, Czerwonej Płetwy, wyruszyli znów w drogę.
Którego dnia dobili wreszcie do wyspy. Znanymi Czerwonej Płetwie cieżkami ostrożnie poszli ku
wigwamom Negika. Cisza rozpocierała się nad wioskš. W
powietrzu migały jaskółki i piewem rozbrzmiewał las. Na próżno wypatrywali ludzi.
- Pójdę tam - powiedział Czerwona Płetwa. - Moja wizyta będzie czym naturalnym, czasami
odwiedzałem Kriksów.
- Id, ale bšd ostrożny - przestrzegł go Ryszard. - Ta cisza jest niepokojšca.
Indianin miałym krokiem wszedł między chaty. Nikt nawet nie wyjrzał. Otworzył
jedne drzwi, potem drugie. Wigwamy były puste.
- Hej, Negik! - zawołał.
Odpowiedziało mu echo w lesie. Skierował się ku rodkowi wioski, gdzie stała chata Negika. Zajrzał
przez uczylone drzwi. Na posłaniu leżał człowiek. Czyżby spał? Indianin ostrożnie pochylił się nad
nim i… cofnšł się przerażony. Trupiš bladociš patrzyła nań twarz współplemieńca, Szybkiego
Pływaka. Na piersi w brunatnš plamę skrzepła krew.
Czerwona Płetwa przywołał towarzyszy, bez słowa wskazujšc wigwam. Ryszard i Menewa
przetrzšsali wnętrze chaty, Czarna Strzała robił to samo w innych wigwamach, a Mikasuki z Płetwš
szukał tropów wokoło osiedla.
- Była tu Wenona - zdławionym głosem odezwał się Menewa. - Oto dwa rzemyki z jej bluzki.
Kos obejrzawszy sznureczki potwierdził to spostrzeżenie. Szukali dalej. Ryszard zatrzymał się przy
zwłokach leżšcych na niedwiedziej skórze. Wyglšdało to tak, jakby człowiek ten otrzymał cios
podczas snu. Miał już odejć, gdy jego uwagę zwrócił płat brzozowej kory bielejšcy spod futra.
Machinalnie sięgnšł po korę i nagłe olnienie przypieszyło mu bicie serca. Wybiegł przed wigwam. W
słonecznym wietle zobaczył niekształtne litery namazane czerwieniš. Czyżby krwiš zabitego?
Z trudem sylabizował:
“Zabili Szybkiego Pływaka, który doniósł McIntoshowi o pocigu. Za chwilę powlokš nas do
Tallahasee. Ratujcie! Peggy”.
- Czerwone Serce znalazł ważny wampum? - odezwał się Menewa za plecami Ryszarda.
- Tak. To Biała Lilia zostawiła informację. Zdradził nas wojownik z wioski Mikasuków.
Zamordowali go, by milczał. Pewnie z nimi poszedł Negik.
Kos przeczytał list Menewie. Nie mieli co tu robić. Zwoławszy ludzi, podziękowali Czerwonej
Płetwie i ruszyli w dalszš pogoń.
Po czterech tygodniach żelgowania dotarli na skraj Okefenokee. Częciej teraz mogli zasięgać języka,
bo znajdowali się na ziemiach zasiedlonych. Nikt jednak McIntosha nie widział. W jednej z
seminolskich wiosek odpoczęli i zaopatrzywszy się w mustangi pokłusowali na rozległš sawannę.
Była to już pora jesiennych deszczów. Którego dnia daleko poza Tallahasse, w zacisznej dolinie
dostrzegli o zmierzchu ogień. Pozostawiwszy wierzchowce pod opiekš wojowników, Ryszard i
Menewa podkradli się pod obóz. Spoza wysokich traw ujrzeli owietlonych płomieniami dwóch
rozmawiajšcych ludzi.
- Uff! - szepnšł zaskoczony Menewa. - To Białe Kolano i Szerokie Ostrze.
- Rzeczywicie - potwierdził Ryszard.
- Zmierzajš dalej tym samym tropem co my. Mogš mieć ciekawe wiadomoci.
- Nie ma potrzeby ukrywania się - rzekł Kos. - Pójdmy do nich.
- Ugh.
Podnieli się z ziemi i specjalnie szurajšc stopami o trawy schodzili ku traperom. Siedzšcy musieli
usłyszeć kroki, ba stary Jack flegmatycznie podniósł
się z rękš na zamku strzelby i bez popiechu poczšł oddalać się od ogniska, gdy Bowie z dłońmi na
kolanach pozostał nieruchomy przy ogniu.
- Hej, Jack! Zaczekaj! - zawołał Ryszard.
Stary błyskawicznie odwrócił się z podniesionš broniš.
- Zostaw tę niebezpiecznš zabawkę - mówił Kos. - Czyżby jeszcze nie poznawał
przyjaciół?
Ryszard i Menewa znaleli się w kręgu wiatła. Jack opuszczajšc strzelbę odezwał
się chichoczšc:
- Jakem White Knee, toż to Czerwone Serce i wódz Kriksów. Hi… hi… hi.-..
Znowu jestemy razem na tym samym tropie.
- Witajcie - Menewa pozdrowił traperów i jak nakazywał obyczaj, poprosił: -
Biali bracia pozwolš moim wojownikom spędzić noc u swego ogniska?
James Bowie przyzwalajšco skinšł głowš, a White mówił dalej: - Stary Jack lubi towarzystwo.
Wołajcie swych czerwonych bohaterów; miejsca tu przecież dosyć.
Menewa naladujšc poszczekiwanie kujotów dał znak swym ludziom.
- Wlecze nas McIntosh po tych dzikich wertepach - White zamrugał oczyma i podcišgnšł ku górze
rondo kapelusza. - Ale to już ostatnie dni pocigu.
- Ostatnie? Gdzie jest teraz ten pies i uprowadzone squaw? - chmurnie spytał
Menewa.
- Zmierzajš ku twierdzy Apalachicola.
- Która leży nad takšż rzekš na morskim wybrzeżu? - chciał upewnić się Kos.
- Yes.
- Przecież to fort Hiszpanów. McIntosh, zwolennik Unii, chyba nie liczy na schronienie w tej
warowni - rzekł Ryszard.
- Fort był hiszpański, ale zajęły go wojska Unii - poinformował James Bowie.
- Jak to? - zdziwił się Kos. - Amerykanie rozpoczęli wojnę z Hiszpaniš?
Jack wzruszył ramionami i odparł:
- Nie wiem. Fortecę zajęli.
- To pewna wiadomoć?
- Jak amen w pacierzu.
- Skšd wiecie?
- Parę dni temu spotkalimy Seminola, który spędził nocleg w obozowisku McIntosha. Od niego te
wieci - White podrapał się po długiej brodzie.
Przez chwilę milczeli, wreszcie Menewa powiedział: - Pójdziemy pod Apalachicola. Moi bracia też
tam idš, prawda?
- Yes.
- Wy odbierzecie bez trudu Białš Lilię, a Menewa musi uwolnić Wenonę. Hugh!
W dolinę zeszli czerwonoskórzy i na uboczu rozbijali biwak.
- Czy wiecie, jak czujš się kobiety? - spytał Kos.
- Indianka podobno wymienicie, tylko Peggy choruje - odparł Jack.
W NADMORSKIEJ TWIERDZY
Poszum pierzastych lici palm łšczył się z pluskiem fal rzecznych. Na brzegu, na derce leżała Peggy,
ciężko oddychajšc. Niezdrowe rumieńce barwiły jej wychudłe, zapadnięte policzki. Z trudem otwarła
powieki i półprzytomnym spojrzeniem powiodła wokoło. Ujrzawszy nad sobš oszpeconš bliznš twarz
Man-tay-o niespokojnie się poruszyła i znowu zapadła w omdlenie.
- Odejd! - z wyrzutem rzekła do wojownika siedzšca obok dziewczyny Wenona. -
Biała Lilia boi się ciebie.
- Man-tay-o oddał jej serce. Dlaczego lęka się miłoci?
- Cišgle jš napastujesz. Nie widzisz, że jest chora? - w głosie Wenony brzmiała proba i zarazem
gniew.
Indianin skrzywił się niby to w umiechu i usiadł w pobliżu, opierajšc się o pień. Wenona zwilżyła
popękane od goršczki wargi Peggy i ocierajšc chustkš zroszone potem czoło, ze smutkiem spoglšdała
na przyjaciółkę. Tyle razem przeżyły. Wleczone przez prerie i puszcze, przez bagna i kołyszšce się
wyspy, często niepokojone, z oczyma piekšcymi od bezsennych nocy, głodne, atakowane przez tysišce
moskitów, zagrożone przez jadowite węże i potworne aligatory -
pomagajšc sobie nawzajem, jak mogły, stawiały czoła niebezpieczeństwu.
Peggy mimo nieprzygotowania do życia w takich warunkach dzielnie znosiła wszystko, zdobywajšc
się na niezwykłš zaradnoć. Przykładem był list skrelony na brzozowej korze, oberwanej ze ciany
wigwamu z nadziejš, że dostanie się on w ręce przyjaciół. Ileż musiała mieć odwagi, by umoczyć
kijek w wieżej jeszcze krwi zabitego człowieka.
W cišgu długiej wędrówki Peggy opowiedziała Wenonie o swej naiwnoci, która przyczyniła się do
ich porwania. Nie mogła sobie tego darować. Dręczyły jš wyrzuty sumienia, rozpacz i lęk przed
niewiadomym. Opadała z sił, aż wreszcie którego dnia, gdy obozowali nad jakim strumieniem i Man-
tay-o stawał się coraz bardziej natarczywy, straciła przytomnoć. Nieli jš na noszach. McIntosh klšł i
niecierpliwił się, bo utrudniała ucieczkę.
Teraz odpoczywali w cieniu palm nad Apalachicola River. McIntosh z paru ludmi pojechał
przebadać okolicę, a nad bezpieczeństwem biwaku czuwał nieokrzesany Man-tay-o i Negik.
Peggy znowu otworzyła nabrzmiałe powieki.
- Pić! - szepnęła.
Wenona chwyciła maleńki kubeczek sporzšdzony ze skóry i pochylajšc się nad chorš wlała jej nieco
wody zmieszanej z wywarem z ziół.
- Gdzie jestem? - wymówiła dziewczyna z wysiłkiem.
- Nad rzekš, w pobliżu hiszpańskiej twierdzy zajętej podobno przez Amerykanów -
wyjaniła Wenona, a widzšc, że Peggy chce o co spytać, dodała: - Niech moja siostra nie mówi nic.
Za parę dni będziemy w forcie, gdzie Biała Lilia znajdzie opiekę Miczi-malsa.
Dziewczyna umiechnęła się, spoglšdajšc na liciaste pióropusze palm. Man-tay-o chciał się podnieć
słyszšc rozmowę dziewczšt, ale z drugiej strony pojawił się Negik wracajšcy z połowu ryb.
- Dostrzegłem tam co niepokojšcego - powiedział, wskazujšc zarola w dole rzeki. - Niech mój brat
zobaczy.
- Man-tay-o zostanie! - z naciskiem odparł tamten i z drwinš dorzucił: - Czyżby Negik nie miał
odwagi sam sprawdzić, dlaczego porusza się trzcina?
- Poszedłbym - odparł Kriks jak gdyby nie dostrzegajšc złoliwoci Man-tay-o -
ale jestem wygnańcem wyjętym spod plemiennego prawa. Nie mogę pokazywać się ludziom.
- Tam nie ma ludzi!
- Spójrz! - Negik wskazał na kołyszšce się krzewy. - Może to zwierzę, a może wróg. Trzeba się
upewnić. - A widzšc upór w tępych renicach Indianina, szyderczo dodał: - To mojego brata
opanował strach.
Man-tay-o podniósł się leniwie i po minucie przesłoniły go nadrzeczne szuwary.
Wtedy Negik usiadł obok dziewczšt i powiedział: - Mało jest chwil, gdy możemy rozmawiać
swobodnie. Teraz jestemy sami. Mój wojownik, Chytry Lis, odcišgnie Man-tay-o od obozu. Musimy
uzgodnić nasz plan.
Wenona pochyliła w milczeniu głowę.
- Czy wielki szaman Kriksów, Czarny Niedwied, uwolni Negika od kary za popełnionš winę, jeli
teraz wyrwie Wenonę i Białš Lilię z ršk McIntosha?
- Przyrzekłam to Negikowi i jego ludziom i dotrzymam słowa.
- A jeli szaman nie usłucha Wenony?
- Mój ojciec, Czarny Niedwied, spełni mojš probę. Negik ze swymi wojownikami oczyszczeni z win
wrócš do Tukhabatchee.
- Ugh - szepnšł zadowolony Kriks i obejrzawszy się uważnie ciszył głos: - Negik wracajšc z połowu
ryb spotkał Murzyna o nazwisku Sambo.
- Sambo? - Wenona szukała czego w pamięci.
- Tak. Ten człowiek powiedział, że w forcie nad Apalachicola River nie ma Miczi-malsa. Podobno
warownię zdobyli Murzyni Boba Catali wraz z garstkš Kriksów i Seminolów.
- Uff! - wykrzyknęła Wenona, aż Peggy spojrzała z przerażeniem.
- Niech moja siostra będzie cicho - zganił dziewczynę Negik. - Każdej chwili może wrócić McIntosh.
- Wenona pamięta Catalę. Był w obozie nad Me-si-kse-pe.
- Jutro musimy pójć do tej fortecy, nie można zwlekać. Jeli McIntosh dowie się, kto stacjonuje w
forcie, znowu powlecze nas w innš stronę.
- Biała Lilia odpoczęła, powinnimy wyruszyć - potwierdziła Wenona.
- Niech moja siostra zaufa Negikowi… - przerwał nasłuchujšc. Z rozległej równiny płynšł tętent
końskich kopyt.
- Sambo i Negik sš w zmowie. Wenona będzie wolna. - Indianin wstał podnoszšc nanizane ua
rzemień ryby i zaczai się krzštać przy ognisku. Na zaostrzone kije wbijał ryby i umieszczał je nad
płomieniem. Przy takiej robocie zastał go McIntosh wracajšcy z rekonesansu.
- Gdzie Man-tay-o? - rzucił pytanie Metys, lustrujšc wzrokiem biwak.
Negik podnoszšc się bez popiechu znad ognia odparł: - Poszedł sprawdzić tamte zarola, bo kto chyba
usiłował podejć pod obóz.
Chytry Lis też na zwiadach.
McIntosh zeskoczył z konia i oddał go pod opiekę wojownikowi. Usiadł między ogniskiem a
dziewczętami i spytał:
- Jak czuje się biała squaw?
- le - odparła Wenona.
- Nie możemy tu dłużej biwakować. Jutro przed wschodem słońca wyruszymy. Za dwa dni będziemy
wród przyjaciół.
Wenona nie zareagowała. McIntosh klepnšł się w kolano.
- Tam nie zagrozi nam już żaden pocig - uzupełnił swoje wywody. - Może tylko nie spełniš się
pragnienia Man-tay-o. - Rozemiał się hałaliwie i rozcišgnšwszy się wygodnie na trawie patrzył w
niebo.
Ryby prawie były gotowe, gdy wrócił Chytry Lis, a potem Man-tay-o. Obaj niczego nie odkryli, choć
cišgle mieli złudzenie, że kto przed nimi uchodził. McIntosh machnšł rękš. Sam z wojownikami
objechał przecież duży szmat ziemi, nie napotkawszy nikogo wokoło. Do zmroku pozostało niewiele.
Mogli więc odpoczšć jeszcze do witu, a póniej już nie zatrzymujšc się, dotrzeć do twierdzy u ujcia
Apalachicola River. Zresztš nie miał wyboru. Musiał zrobić dłuższy postój z powodu Peggy, która
dopiero dzisiaj odzyskała przytomnoć.
Zjedli smakowicie upieczone ryby i po rozstawieniu straży McIntosh przysiadł się do Wenony.
Usiłował rozmawiać, ale dziewczyna milczała, więc owinšł się w derkę i położywszy strzelbę w
zasięgu ręki zamknšł oczy, próbujšc usnšć. Sen jednak nie przychodził. Leżał i rozmylał o swej
przyszłoci. Jakie szelesty zmšciły ciszę nocy. McIntosh usiadł kładšc dłoń na zamku szutcera. W
blasku ogniska zobaczył strażnika wpatrzonego w mrocznš dal.
- Samotny jedziec - powiedział wartownik do Metysa.
- Przepuć!
W obręb obozowiska wjechał na mule Murzyn. U jego boku kołysała się długa maczeta.
Zatrzymawszy wierzchowca, zdawało się, z bojaniš w głosie zwrócił się do Indian: - Witajcie! Mogę
zatrzymać się u waszego ogniska?
McIntosh zmierzył go taksujšcym wzrokiem. Spytał chłodno: - Skšd i dokšd pieszysz?
Murzyn w umiechu odsłonił biel zębów i odrzekł: - Któż odpowiada na takie pytania nie wiedzšc,
czy trafił na wrogów, czy przyjaciół.
- McIntosh, wódz Kriksów, jest bratem czarnych mężów.
- Sambo też sprzyja czerwonym braciom.
- Czerwonoskórzy wojownicy sš w różnych obozach. Komu służysz? - Metys położył
szutcer na kolanach.
- Mój brat, McIntosh, pozwoli Sambie zejć z siodła? Sambo być wród przyjaciół.
- Wiesz, po czyjej stronie jestem?
- Sambo wie.
- Dokšd jedziesz?
Murzyn zsunšł się z muła i przybierajšc pozę poufałej szczeroci odpowiedział: - Do Miczi-malsa nad
Apalachicola River.
- Jeli mówisz prawdę, możesz usišć przy naszym ognisku.
- Dzięki. Tylko uwišżę muła - odparł Sambo chwytajšc uzdę.
McIntosh wskazał mu rękš pasšce się nad rzekš mustangi. Murzyn zaprowadził tam zwierzę i uwišzał
je do wbitego w ziemię kołka.
- Moi bracia też może jadš do warowni nad Wielkš Wodš? - spytał po powrocie i usiadł obok
Metysa.
McIntosh nie odpowiedział. Przyglšdał się Murzynowi, starajšc się przeniknšć myli
niespodziewanego gocia. Dopiero po dłuższej ciszy spytał: - Sam tu przybyłe?
- Tak.
- Skšd?
- Z fortu w. Marka.
- To twierdza Hiszpanów.
- Nie, zajęli jš Amerykanie.
- Dawno?
- Miesišc temu.
- Po co jedziesz do Apalachicola?
- Niech wódz Kriksów nie pyta. Biali powierzyli Sambie pewnš misję.
- Murzynowi? Czyż nie majš swych wojowników? - powštpiewał Metys.
- Tutaj pełno Indian, zbuntowanych niewolników i hiszpańskich żołnierzy.
Murzynowi łatwiej przejć… Sambo jest wolny - dodał z dumš.
- Jeste wyzwoleńcem?
- Tak.
- Nie wiesz, kto dowodzi fortem nad Apalachicola River?
- Pułkownik Coffee.
- McIntosh nie zna tego wodza.
- On służył u Winfielda Scotta.
- Ugh. Słyszałem o tym pułkowniku - Metys odwinšł z nóg derkę i oddaliwszy się na ubocze
przywołał Man-tay-o.
- Pojedziesz na sawannę - polecił. - Noc jest widna. Sprawdzisz, czy Murzyn przyjechał tu sam.
Wydaje się, że mówi prawdę, ale czujnoć nie zawadzi.
- Ugh.
- Odejd tak, by nikt tego nie spostrzegł.
Gdy McIntosh rozmawiał z Odmieńcem, Sambo wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Negikiem i
rzucił współczujšcy umiech Wenonie. Przysiadł się bliżej ogniska i zaproszony sięgnšł po resztki ryb.
Metys znowu owinšł się derkš. Słuchał pogawędki Murzyna z Negikiem. Minęło dużo czasu, nim
Man-tay-o wrócił. Zbliżył się do McIntosha.
Szeptali co z sobš. Widać przyniesione wieci były zadowalajšce, bo Metys umiechnšł się i ułożył
wygodniej do snu.
Noc upłynęła bez żadnych wydarzeń. Przed witem zaczęto zwijać biwak. Peggy miała jechać na
wyplecionych z prętów i lici noszach, przytwierdzonych do boków wierzchowców Wenony i Man-
tay-o. Peggy majaczyła w goršczce. Ruszyli więc stępa wzdłuż lewego brzegu Apalachicola River ku
Zatoce Meksykańskiej.
Zatrzymywali się na krótko, aby zwilżać wodš popękane wargi chorej. Ale potem już nie przerywali
podróży. Wreszcie weszli w puszczę tulipanowców, magnolii, palm i potężnych sekwoi.
Towarzyszył im ptasi koncert i wilgotny chłód cišgnšcy od rzeki i mokradeł. Wyjechawszy z tej
dziewiczej kniei, znaleli się nagle na rozległym wybrzeżu schodzšcym ku morskiej roztoczy. Rosły tu
z rzadka karłowate krzewy i drzewka, wczepione w piach zbity i tak twardy, że konie nie
pozostawiały na nim odcisków swych kopyt.
W oddali dostrzegli warowne baszty nadmorskiej twierdzy. Popędzili wierzchowce.
Gdy znaleli się już blisko, McIntosh nieufnie patrzšc na fortyfikację zwrócił
się do towarzyszy:
- Nad fortem nie powiewa żadna flaga, ani Unii, ani Hiszpanii. Dlaczego?
Man-tay-o wzruszył ramionami, skrzywiajšc swš zeszpeconš twarz w umiech niewiedzy. Negik
opucił głowę, a Sambo wysilał wzrok, szukajšc na obronnych wałach ludzi. Ujechali jeszcze ze dwie
mile, gdy który z wojowników zawołał do McIntosha:
- Jedcy za nami!
Metys odwrócił się gwałtownie i twarz mu poszarzała z wciekłoci. Wród nadjeżdżajšcych poznał
swego rywala i wroga - Menewę. Oczyma zmierzył odległoć między cigajšcymi a fortem. Gdyby nie
Peggy, łatwo dopadliby warowni. Z chorš nie zdšżš. Zaklšł pod nosem i błyskawicznie podjšł
decyzję.
- Za mnš! - krzyknšł.
Ruszył z kopyta. Przemknšł obok towarzyszy. Mijajšc Wenonę pochylił się zwalniajšc nieco i
chwycił dziewczynę wpół. Po krótkiej szamotaninie umiecił jš przed sobš i popędził ku zbawczej,
jak mu się zdawało, fortecy. Wenona poczštkowo szarpała się, biła go pięciami, usiłujšc utrudnić mu
jazdę, ale kiedy się zorientowała, że galopuje do warowni, zrezygnowała z oporu. Tam przecież - jak
Negika zapewniał Sambo - byli Kriksowie i Murzyni.
Metys skręcił nieco na prawo, omijajšc pas krzewów, i wtedy zobaczył, jak cigajšcy łukiem zbliżajš
się do jego towarzyszy. Dwóch tylko jedców wysforowało się na czoło. Był to Menewa i Ryszard
Kos. McIntosh zdzielił
mustanga. Gnał jak wiatr.
Tymczasem Man-tay-o widzšc, co się dzieje, podniósł strzelbę i wymierzył do zbliżajšcego się
jedca. Padł strzał. Kula zagwizdała tuż nad głowš Jacka White’a Knee. Stary traper pochyliwszy się
do karku rumaka chciał też strzelać, kiedy zobaczył, że Negik skoczył na grzbiet Indianina, zwalajšc
go z mustanga.
Obaj tarzali się po ziemi w miertelnych zapasach. Wojownicy Negika uderzyli tymczasem na ludzi
McIntosha.
Sambo zatrzymał swego wierzchowca i rękami zaczšł dawać sygnały wojownikom z twierdzy.
Menewa i Ryszard Kos, zmuszajšc wierzchowce do morderczego wysiłku, gnali jak szatany za
McIntoshem i Wenonš. Wtem wrota warowni otwarły się i liczny oddział jedców wysypał się z
bojowym krzykiem. Menewa i Kos ze zdumieniem spojrzeli na siebie. Naprzeciw potrzšsajšc
wzniesionš broniš pędzili indiańscy i murzyńscy jedcy.
- Uff! To Bob Catala! - zawołał Menewa.
Rzeczywicie, na czele galopował przywódca czarnych powstańców. McIntosh zdezorientowany
zatrzymał mustanga. Otoczony Murzynami nie przeszkadzał Wenonie zelizgnšć się z konia. Patrzył,
jak Ryszard Kos ciska dłoń muskularnego olbrzyma i nagle przypomniał sobie Catalę w obozie u
ujcia Ohio, do Missisipi.
Wraz z Bobem był Sambo. Teraz dopiero z zakamarków pamięci wygrzebał ten szczegół. Raczej
przeczuł, niż pojšł, tragizm sytuacji. Nie miał czasu na zastanawianie się. Gdy Wenonš podbiegłszy
do Menewy padła mu w ramiona, Metys wolno, aby nie zwrócić na siebie uwagi, ruszył ku rzece.
Minšł kilku Murzynów i nagle spišwszy konia, pochylił się na karku i pomknšł jak strzała ku bujnej
rolinnoci.
Ryszard z paroma Kriksami pogalopował za zdradzieckim Metysem, ale ten znikł w wysokich
oczeretach. Wojownicy poszli jego ladami, ale Kos zawrócił.
Negik prowadził przed sobš powišzanych ludzi McIntosha. Menewa zasypywał Wenonę pytaniami.
Dziewczyna dosiadła swego wierzchowca i jechała koło noszy, na których spoczywała Peggy.
Ryszard rozmawiał z Catala.
- Opanowalicie fort! Kiedy? - pytał Boba..
- My zdobyć fort prawie bez strzału - Murzyn umiechnšł się. - Bob nóniej wszystko opowiedzieć.
- Amerykanie pod pozorem wyłapywania zbiegłych z plantacji niewolników i rozbrojenia angielskich
oddziałów, które nie złożyły jeszcze broni, wkroczyli na terytorium Hiszpanii - wtršcił się Sambo,
który podjechał do Kosa i towarzyszšcych mu dwóch białych traperów. - W ten sposób podstępnie
opanowali tę warownię i fort w. Marka.
- Wobec tego Unia rozpoczęła wojnę z Hiszpaniš - stwierdził White Knee.
- Tak to wyglšda.
- A co Hiszpanie? - spytał Ryszard.
- Zbierajš siły. Do, indiańskich osiedli dostarczajš broń - mówił Sambo - i zachęcajš konfederację
Pięciu Cywilizowanych Plemion do walki.
- McGillivray i Weatherford zawarli układ czy też na własnš rękę zajęlicie twierdzę? - dociekał Kos.
- My bić się razem z. Indianami - odparł Catafa.
Wjechali do fortu. Mury obronne były masywne, wzniesione z kamienia. Kilka armatnich luf
ciemnymi otworami patrzyło na lšd i morze. Twierdza stała u ujcia. Apalachicola River do morza.
Stanowiła ważny punkt strategiczny na tym pustkowiu.
Obie dziewczyny otrzymały do swojej dyspozycji wygodnie urzšdzony pokój. Peggy spoczęła
wreszcie na czystym i miękkim łóżku, a przywołani znachorzy zajęli się jej zdrowiem. Murzynki,
których tu było sporo, wniosły do komnaty Catali chłodne wino. Bob wyjanił, że Amerykanie
pozostawili pełnš piwnicę trunków, i zachęcał
goci do picia. Siedzšc przy kubkach, opowiadali sobie ostatnie wydarzenia. Bob Catala z zajętej
warowni uczynił swój wypadowy bastion. Tu cišgnęli zbiegli z niewoli Murzyni. Liczba ich rosła z
dnia na dzień. Dochodziła już do tysišca.
Dysponujšc zagarniętym w forcie uzbrojeniem powstańcy stanowili poważnš siłę.
Jaek White Knee i James Bowie odsapnęli nieco i poczęła im dokuczać nuda.
Szczególnie stary traper nie umiał usiedzieć w miejscu. Poza tym był
niezadowolony. Peggy została odbita z ršk porywaczy, ale nie mogła wyruszyć .w podróż. Co miał
robić? Po dwutygodniowej bezczynnoci mężczyni odwiedzili O’Neill i zaproponowali jej
odwiezienie do rodziców lub Eatona.
- Tu jestem bezpieczna - tłumaczyła Peggy. - A w puszczy i sawannie może być różnie. Najlepiej
byłoby, aby ojciec i John przybyli tu po mnie z żołnierzami. Z
nimi mogłabym jechać.
- Rozumiem, miss. Ale jakem White Knee, pod mojš opiekš włos z głowy panience nie spadnie.
- Wierzę wam, ale tak będzie lepiej - upierała się O’Neill. - Wiecie przecież, że McIntosh uciekł.
- Niech zostanie - rzekł Bowie, znaczšco umiechajšc się do Jacka. -
Rzeczywicie trzeba pojechać po kawalerię. To wietna myl.
Stary zamrugał zabawnie i zawołał:
- Well. Tylko niech miss nie opuszcza tej twierdzy. Jakem Jack White, przywiodę tu samego Eatońa.
- To byłoby cudowne - szepnęła Peggy, a oczy jej zapłonęły radociš. Traperzy pożegnawszy
dziewczynę poszli do swej kwatery pakować sakwy. Jadšc już ku bramie natknęli się na Kosa i
Czarnš Strzałę.
- Dokšd to, na łowy? - zadrwił Ryszard, widzšc na koniach podróżny ekwipunek.
- Nie, sir - odparł Jack poprawiajšc kapelusz. - Opuszczamy tę fortecę.
- Tak nagle?
- Cuchnie tu Negrami - wycedził przez zęby Bowie.
- I zostawiacie Peggy? Eaton nie wypłaci wam wynagrodzenia - odrzekł Kos puszczajšc mimo uszu
lekceważšcy zwrot Jamesa.
- Wrócimy, gdy dziewczyna wyzdrowieje.
- A teraz odjeżdżacie, nie pożegnawszy nawet przyjaciół? - w głosie Ryszarda brzmiało zgorszenie. -
Menewa poczuje się obrażony.
- To przekażcie mu goršce uciski - odezwał się Bowie i wyminšł Kosa.
Wódz Seneków i Ryszard patrzyli za traperami.
- Mogš sprowadzić Miczi-malsa - rzekł Czarna Strzała.
- Niewykluczone.
- Trzeba wysłać niewolników i pojmać tych ludzi.
- I cóż to da? - Kos z goryczš spojrzał w ciemne oczy Seneki. - Amerykanie i tak przyjdš odbić fort i
ukarać zbuntowanych Murzynów. Catala po opanowaniu warowni kazał wychłostać załogę i wypucił
jš na wolnoć. Ci ludzie narobili pełno wrzasku w miastach i osadach i przygotowujš karnš
ekspedycję. Wczeniej czy póniej otoczš fort.
- To mocna twierdza. Można jš obronić.
- Czarna Strzała ma rację, ale w wypadku oblężenia trzeba z zewnštrz rozbić wroga.
- Wtedy na pomoc czarnym braciom muszš przyjć czerwonoskóre plemiona.
- Mój brat ma rację.
- Chodmy do Catali i Menewy - zaproponował Seneka. - Trzeba z nimi o tym porozmawiać.
Zebrawszy się u Boba długo rozważali możliwoci obrony twierdzy. Wzmocnili posterunki, a lotne
oddziałki rozesłane wokoło czuwały dzień i noc, każdej chwili gotowe donieć o nadcišgajšcym
nieprzyjacielu.
Menewa zaopatrzywszy Negika w wampum wysłał go z Mikasukim i Chytrym Lisem do
Tukhabatchee. Tam przecież Czarny Niedwied niecierpliwie czekał na wieci o losie córki. Negik,
wierzšc w zapewnienia Wenony i Menewy o darowaniu mu przez szamana dawno odpokutowanej
winy, rano popieszył do stolicy Kriksów. Innych gońców skierowano do osiedli i obozowisk
Szoktawów i Czirokezów, Seminolów i Czikasawów z poufnymi informacjami o sytuacji w
warowni.
Tymczasem dziewczętom spokojnie płynęły dni. Wenona najczęciej przebywała z Menewa. Młodzi
marzyli o rodzinnym wigwamie. Peggy wracała do zdrowia. Chodziła już na spacery po fortecznym
dziedzińcu. Czasami wspinały się z Wenona po drabinie na wysokš wieżyczkę i patrzyły z zachwytem
w bezbrzeżnš przestrzeń, połyskujšcš srebrem fal, a na horyzoncie owianš woalem sinych mgieł.
Wtedy w cichej zadumie zastanawiały się nad kruchociš ludzkiego życia i nad ogromem i potęgš
przyrody.
POKOJOWA MISJA UNII
Od marca do grudnia 1815 roku amerykańscy kurierzy armii na ršczych koniach i migłych czółnach
nieli załogom fortów i białym osadnikom radosnš wieć o zakończeniu wojny Unii z Wielkš Brytaniš.
Po drodze wstępowali do indiańskich obozów i wiosek zapraszajšc naczelników do fortu Jeffersona
na uroczyste podpisanie - jak mówili - wieczystego pokoju. Z wolna milkły strzelby w puszczach nad
Wabash River i w kanionach Appalachów. Jedynie tu i ówdzie dochodziło jeszcze do krwawych
starć na słonecznych sawannach Południa.
Wiosnš 1816 roku wodzowie i szamani z pomocnych borów, z połonin Alleghenów, z Wyżyny
Cumberlandu, z bagnistych wybrzeży wschodu i z wilgotnych dżungli Florydy cišgnęli do Jefferson z
nadziejš, że teraz Amerykanie podpiszš trwały pokój, a ziemie ich ojców i dziadów pozostanš na
zawsze nienaruszalnš własnociš czerwonoskórych ludów. Na rozległej równinie wokół fortu,
wzniesionego w pobliżu Obióri River, wyrastały wigwamy, a nocami płonęły ognie. Było ich z
każdym dniem więcej. Wród licznie. przybyłych tu wodzów i szamanów zwracali powszechnš uwagę
naczelnicy Czirokezów - Szactas, Sekwoja i Diva-Li; Took-suh i Najle-umoc Szawanezów; Czarny
Jastrzšb Sauków i Foxów; Żuraw Wyandotów, Weatherford Seminolów i McGillivray Kriksów.
Oczekiwano jeszcze na Menewę, Czarnš Strzałę i Ryszarda Kosa, którzy - jak głosiła wieć - błšdzili
po rozległej Krainie Drżšcej Ziemi, cigajšc. McIntosha.
W leniwie cišgnšce się dni i wieczory naczelnicy wiedli rozmowy na temat ostatecznych wyników
pokojowego układu. Większoć sšdziła, że urzeczywistniš się marzenia czerwonoskórych plemion o
nienaruszalnoci plemiennych terytoriów przez białych. Ten i ów napomykał, że Amerykanie sami
głoszš, że teraz zawarty pokój będzie wieczysty. Jedynie Sekwoja, Weatherford i McGillivray mieli
inne zdanie.
Przypominajšc polityczne nauki wielkiego Tecumseha, ostrzegali przed kłamstwami, chytrociš i
podstępem bladych twarzy.
- Nie ufajcie, bracia, Miczi-malsa - mówił wiatły Sekwoja. - Trzy mile stšd, za rzekš w lesie stoi
pod broniš tysišc żołnierzy.
- To lęk przed wojownikami Pięciu Cywilizowanych Plemion spowodował, że Długie Noże
zgromadziły w pobliżu fortu wojsko - twierdził - Diva-Li.
- W bitwach z nami poległo dużo białych - tłumaczył Żuraw - więc Miczi-malsa, podobnie jak my,
nie chcš wojny. Bojš się czerwonych wojowników.
Przytakiwano, wierzšc w jasnš i pokojowo rysujšcš się przyszłoć. Ale Weatherford nadal nieufnie
kręcił głowš, a Czarny Jastrzšb milczšc uporczywie rozważał co w głębokim zadumaniu.
William Henry Harrison i Andrew Jackson - generałowie okryci sławš zwycięskich bitew - siedzieli
w obszeraej komnacie forta, popijajšc pienišce się piwo.
- Czy warto zwlekać z rokowaniami? - w głosie Jacksona brzmiało zniecierpliwienie. - Czas
czekania się wydłuża, a nigdy nie można ufać tej czerwonej hołocie. Wprawdzie w fortecy i nad
rzekš stacjonujš wystarczajšce siły, by umierzyć każdš próbę buntu, ale nie wolno nam dopucić do
żadnego starcia.
- Yes. Nasza misja to doprowadzenie do pokoju z czerwonoskórymi. - Harrison rozkoszował się
smakiem piwa, - Tysišce ludzi przybyłych z Europy gniedzi się w portach i większych miastach,
stwarzajšc poważne kłopoty. Trzeba tych kolonistów jak najszybciej wypchnšć na ziemie Zachodu i
Południa, inaczej dojdzie do rewolucji. Dlatego uspokojenie Indian jest pierwszoplanowym
zadaniem.
- Nie przybył jeszcze Menewa, który wród Kriksów cieszy się olbrzymim szacunkiem. Brakuje też
Seneków, - Nie musimy na nich czekać - Harrison odsunšł
pusty kubek. - Menewa i Czarna Strzała cigajš McIntosha. Chodzi im o dziewczynę.
- A ten biały Indianin?
- Ryszard Kos? - brwi Harrisona cišgnęły się w grymasie lekceważenia. - Błška się wraz z Menewa
po Okefenokee w pogoni za McIntoshem.
- Skšd te wiadomoci?
- Od Sama Houstona, który przybył tu wczoraj. Przyniósł też wampum Ulateki, wodza Kriksów znad
Tennessee River, zapewniajšcy o jego pokojowym stosunku do Unii.
- Nie ufam wampumom czerwonoskórych - Jackson sięgnšł po nowš butelkę piwa.
- Ulateka jest chory. To on wychował od dziecka Houstona. Podobno można mu wierzyć. Tak
twierdzi Sam.
- Co proponujecie, sir? - Jackson napełnił kubek Williama.
- Najwybitniejsi wodzowie obozujš pod fortem - Harrison sięgnšł po piwo. -
Według informacji zaufanego Mohawka naczelnicy coraz burzliwiej dyskutujš na temat układu. To nie
jest korzystne. Najlepiej więc rozpoczšć rozmowy i zmusić czerwonych do podpisania kapitulacji.
- Well. - Jackson przygładził włosy nad wysokim czołem. - Uczyńmy to pojutrze, 13 maja. - Zamylił
się na moment, a potem dodał: - Wród indiańskiej starszyzny sš ludzie wykształceni. Możemy mieć
kłopoty choćby z Sekwojš, jeli zechce osobicie zapoznać się z treciš układu.
-. Trzeba tak pokierować sprawš, żeby nie mieli możliwoci przeczytania tekstu.
- Albo sporzšdzić dwie redakcje dokumentu - Jackson mrugnšł chytrze. - Jeden do publicznego
odczytania przez czerwonoskórych, a drugi do podpisu.
- Ali right! - Harrison patrzšc z uznaniem na współtowarzysza H podniósł kubek.
- To niezła myl. W ten sposób podpiszš to, co my będziemy chcieli.
Zadowoleni z siebie przywołali oficerów, aby wydać im odpowiednie rozkazy.
Dzień 13 maja 1816 roku był słoneczny i ciepły. Tylko lekkie powiewy wiatru cišgnšce z zachodu tu
i tam wlokły po niebie strzępy bielutkich obłoków. Na równinie, w pobliżu palisady fortu Jeffersona
szerokim kręgiem siedzieli wodzowie i szamani indiańskich plemion. Za stołem rozparli się
wygodnie w krzesłach oficerowie Unii. W zupełne ciszy kršżył tradycyjny kalumet, a kiedy wreszcie
z ršk Weštherforda wrócił do McGillivraya i po oczyszczeniu cybucha znikł w rytualnym woreczku,
oczy zgromadzonycłuspoczęły na generałach. Harrison wstał, oparł się o stół i butnie zawołał:
- Czerwoni bracia, Unia z Wielkš Brytaniš zawarły pokój. Zwycięstwo l jest nasze. Czas, aby między
nami zapanowała zgoda. Dosyć wylało się t krwi. Czyż nie pora zwišzać się wiecznš przyjaniš z
niezwyciężonš Uniš? - Przerwał spoglšdajšc na poważne, nieruchome twarze Indian, po czym mówił
dalej: - Bracia, pułkownik Howard Coffee przedstawi wam projekt układu. Wysłuchajcie go
uważnie. Biały Ojciec pragnie dobra czerwonych synów i córek.
Generał usiadł, a Coffee rozwinšwszy papier głono czytał. Niektórzy Indianie tłumaczyli treć układu
na języki swoich plemion. Gdy pułkownik skończył, po krótkiej ciszy Czarny Jastrzšb poprosił o
głos.
- O, biali bracia! - zaczšł. - Miejsca na ziemi wystarczy dla wszystkich. Wódz Sauków i Foxów
pragnie pokoju. Ale czy ten papier nie kryje fałszu? Czy mówi prawdę, że plemienne terytoria nie
zostanš uszczuplone przez Miczi-malsa i backwoodsmenów?
Z umiechem na ustach, nie podnoszšc się z krzesła, Jackson odparł: - Oto projekt traktatu. Wecie go i
przeczytajcie sami. Wród was sš mężowie, którzy posiedli sztukę czytania.
Kapitan Pat Hammond wzišł z ršk generała dokument i podał go najbliższemu wodzowi, a ten
przyjrzawszy się niezrozumiałym znakom, przekazał papier Sekwoi.
Czirokez powoli, skandujšc słowa i równoczenie je tłumaczšc przeczytał tekst.
Jak wynikało z treci układu, Amerykanie gwarantowali czerwonoskórym nienaruszalnoć ich ziem i
wieczystš przyjań.
Weatherford i McGillivray wymienili szeptem jakie uwagi. Sekwoja zwrócił
dokument Jacksonowi, który położył go przed sobš, a Harrison znowu zabrał głos: - Wštpliwoci
czerwonych braci zostały rozwiane. Jako pierwszy w imieniu Białego Ojca składani swój podpis. -
Porucznik James Gadsen podsunšł generałowi kałamarz i gęsie pióro, a pułkownik Coffee trzymany
w ręku papier. Harrison złożywszy zamaszysty zygzak, podsunšł dokument Jacksonowi, który uczynił
to samo.
- Bracia, teraz na was kolej. W imieniu swych plemion podpiszecie lub odcinięcie swe totemowe
znaki. Aby wygodniej było dokonać tego aktu, ustawimy stolik w rodku kręgu siedzšcych.
Generał usiadł. Dwaj żołnierze wnieli na plac stół, a Howard Coffee rozłożył na nim dokument i
ustawił kałamarz z inkaustem i piórem. W tymże czasie spoza fortu wyłoniła się kawaleria i w
bojowym szyku zatrzymała się w cieniu palisady. Wród Indian przeszedł szmer zaskoczenia. Nieufnie
patrzyli na długie szeregi dragonów. Harrison zauważywszy niepokój naczelników, silšc się na
dobrotliwy umiech, powiedział:
- Wojsko Unii pragnie być wiadkiem ceremonii zawarcia pokoju. Niech nasi czerwoni bracia
odpędzš złe myli.
Po chwilowym wyczekiwaniu do stolika zbliżył się siwy jak gołšb, chyba liczšcy około stu lat
Twardy Orzech, sachem Odżibwejów, i przy pomocy pułkownika pod tekstem pokojowego dekretu
nakrelił trzy kolawe krzyżyki. W jego lady poszli następni. Kiedy rozluniła się nieco atmosfera i na
placu uczynił się ruch, McGillivray, Sekwoja i Weatherford ostrzegli Czarnego Jastrzębia, by nie
podpisywał układu.
- Jestem zmęczony wojnš - odparł wódz - skoro Miczi-malsa gwarantujš nienaruszalnoć łowieckich
terenów mego ludu, nie będę walczył.
- Dokument, który czytałem, ukradkiem schował generał Jackson do kieszeni munduru - szepnšł
Sekwoja - a każš nam podpisywać papier przeczytany przez Coffeego.
- Tak samo brzmiały - odrzekł Czarny Jastrzšb.
- Mógł nie przeczytać wszystkiego - powiedział McGillivray. - Po co Miczi-malsa stojš gotowi do
ataku? To obraza.
Wódz Sauków zasępił się.
- Niech mój brat ostrzeże innych, my opuszczamy to miejsce zdrady - Sekwoja podniósł się z kręgu
siedzšcych.
- Będziecie walczyć?
- Ugh, pójdziemy dalej ladami wielkiego Tecumseha - odparł Weatherford i opucił plac.
Za nim niepostrzeżenie wymknšł się McGillivray.
W kilka minut potem towarzyszšcy wodzom wojownicy Kriksów, Seminolów i częć Czirokezów
dosiadłszy mustangów ruszyli ku rysujšcej się na horyzoncie puszczy.
Generał Jackson dostrzegł jedców opuszczajšcych dalekie obozowisko Indian.
Pochyliwszy się do Moore’a rozkazał:
- Poruczniku, sprawdcie, kto to odjechał.
Van Moore odszedł wykonać zadanie, a tymczasem do stołu zbliżył się Czarny Jastrzšb. Pochylony
nad tekstem długo patrzył na rzędy liter, usiłujšc rozszyfrować ich treć.
- Szybciej, czerwony bracie - ponaglił go pułkownik.
Wódz Sauków, zaglšdajšc w piwne oczy Coffeego, wycedził: - Jeli mowa tego papieru kłamie,
zemsta Czarnego Jastrzębia .będzie straszna.
Niech biały brat powtórzy to swoim generałom. Hugh. - Ujšł gęsie pióro i jednym ruchem ręki złożył
podpis, po czym dumnie wyprostowany przemierzył plac i usiadł
na dawnym miejscu.
Gdy Żuraw Wyandotów jako ostatni po podpisaniu dekretu pokoju spoczšł w kole milczšcych
naczelników, Harrison powiedział: - Między Uniš a czerwonoskórymi plemionami zapanowała zgoda
i przyjań.
Zapomnijmy o dotychczasowych waniach. Biały Ojciec w dowód braterstwa przysłał
wodzom i szamanom prezenty - generał odwrócił się i rękš dał znak. - Nasi żołnierze dostarczš je
wozami do waszego obozu. Bawcie się, czerwoni bracia, a jutro odejdcie do rodzinnych wiosek.
Took-suh, wskazujšc dłoniš na szeregi indiańskiej starszyzny, odpowiedział: - Wodzowie
zjednoczonych plemion podpisali układ pokoju z Miczi-malsa. Uczynił
to też wódz Szawanezów, Took-suh, który godnoć naczelnika objšł po bohaterskiej mierci
Tecumseha. Niech biali bracia uszanujš więty dym wypalonego kalumetu i mówišcy papier, pod
którym wodzowie,i szamani postawili swoje znaki, a między białymi i czerwonymi ludmi będzie po
wieczne czasy przyjań, zgoda i braterstwo. Hugh.
Harrison, jak w teatrze, prawš rękę złożył na sercu i przytakujšc głowš, dawał
milczšco do zrozumienia, za aprobuje słowa Szawaneza. To zakończyło tę historycznš uroczystoć.
Oficerowie odeszli do fortu, a Indianie do wigwamów. W
lad za nimi potoczyły się wozy wypełnione antałkami wódki. Częć naczelników, gardzšc wodš
ognistš, opuciła obóz, a inni zasiedli do uczty.
Amerykanie byli zadowoleni. Osišgnęli zamierzony cel: zawarli z większociš plemion korzystny
układ, na mocy którego Indianie - nie wiedzšc o tym - tracili częć ziem w Illinois i Wisconsin, w
puszczach nad Wabash River, w Alabamie i Georgii. Fala osadników mogła znów ruszyć na
dziewicze tereny Zachodu i Południa.
Harrison mimo tak rozstrzygniętej misji był zasępiony. Porucznik Moore, który wrócił z rekonesansu,
zameldował, że McGillivray i Weatherford zrezygnowali z podpisania pokoju, podejrzewajšc
podstęp ze strony białych. Najliczniejsze więc plemiona Kriksów i Seminolów oraz niektóre odłamy
Czirokezów i Szoktawów pozostawały z Uniš w stanie wojny. W tej sytuacji zarzšdzono
wzmocnienie czujnoci w forcie i wysłano konnych parlamentariuszy do tych plemion, które jeszcze
nie dopełnij aktu zawarcia pokoju. Generałowie mieli nadzieję, że wodzowie przemylš sprawę i
przybędš wypalić fajkę przyjani i braterstwa.
Nie omylili się. Maj dobiegał końca, gdy w forcie zjawił się w odwiętnym stroju Biała cieżka, jeden
z wodzów Czirokezów, i pod układem złożył swój podpis w postaci nieudolnych krzyżyków.
Przepraszał za spónienie wyjaniajšc, że dopiero niedawno dowiedział się o zakończeniu wojny. W
jaki czas póniej przybyli też wodzowie Miamisów i Ottawów, nawet sachem zdziesištkowanych
przed kilkunastu laty Neczezów i zawarłszy pokój, odjeżdżali z fortu ufni w bezpieczeństwo swego
narodu.
Harrison i Jackson zwlekali z opuszczeniem warowni. Gońcy wysłani do Kriksów i Seminolów nie
wrócili, a Unii szczególnie zależało na uspokojeniu włanie tych, liczebnie wielkich, szczepów. W
połowie czerwca, gdy generał Jackson tracił już cierpliwoć, zaczęły wracać oddziały
parlamentariuszy. Którego dnia przybył z żołnierzami znakomity tropiciel ladów i znawca Indian -
Sam Houston.
Natychmiast stanšł przed generałami. Uprzejmie wskazano mu krzesło. Siadajšc zaczšł:
- Przynoszę złe wiadomoci. Hiszpanie w tajemnicy podrzucajš Kriksom i Seminolom broń. Doszło
do bitwy naszych wojsk pod Tallahassee, zwycięstwo odnieli Kriksowie.
- Indianie zaatakowali? - w głosie Jacksona zabrzmiało zdenerwowanie.
- Yes, generale.
- W tej potyczce walczyli też Hiszpanie? - spytał William Harrison.
- Nie, ale to przecież hiszpańskie ziemie.
- Kto dowodził Kriksami? - Jackson założył nogę na nogę.
- Wielki Wojownik.
- Zastępca samego McGillivraya?
- Yes.
- Może Wielki Wojownik nie wiedział o zawarciu pokoju? - zauważył William.
- Kriksowie nie zamierzajš zrezygnować z walki - odparł Houston. -
Prawdopodobnie szli odbić z naszych ršk fort w. Marka, a natknšwszy się na wojsko postanowili je
zniszczyć.
- Skšd takie przypuszczenie? - spytał Andrew Jackson.
- W tymże czasie zbuntowani Murzyni pod dowództwem Boba Catali zajęli warownię nad
Apalachicola River.
- Jak to?! - Jackson zerwał się wzburzony, nerwowo ciskajšc pięci. Po chwili opanował się i spytał:
- Co z załogš?
- Murzyni wychłostali żołnierzy i pucili ich wolno.
Generałowie odetchnęli.
- Fort obsadzili Hiszpanie? - dociekał Jackson.
- Nie, siedzš tam czarni.
- Ilu ich jest?
- Około tysišca.
- Aby ich… - na ustach generała zamarło przekleństwo. Przez parę sekund zastanawiali się w
milczeniu nad sytuacjš.
- Dziękuję wam, mister - Jackson zwrócił się do trapera. - Odpocznijcie, potem będziecie mi
potrzebni.
Gdy Houston opucił gabinet, Andrew Jackson przechadzajšc się mówił do Harrisona:
- Zgodnie z poufnym rozkazem nowego prezydenta, Jamesa Monroe’go, otrzymałem pełnomocnictwo
do wkroczenia pod jakim pozorem na teren hiszpańskiej kolonii.
Jak wiecie, dwa forty zostały już wczeniej opanowane przez nasze wojska. W
obecnej chwili nadarza się okazja, aby cigajšc zbuntowanych Murzynów i czerwonoskórych
rozpoczšć zajmowanie Florydy.
- Podzielam to zdanie, sir.
- Wojna z Kriksami i Seminolami może spowodować, mimo zawarcia pokoju, ponowny zryw zbrojny
indiańskich plemion - cišgnšł dalej generał. - Dlatego proponuję, abycie zapewnili spokój wród
Indian w rejonie Wielkich Jezior, a ja podejmę działania na Południu.
- Yes. Moja misja została zakończona - odparł Harrison. - Czas mi do Vincennes.
- Po drodze przekazujcie oficerom naszych placówek hasło “czerwonej pałki”, które trzeba w
obecnej sytuacji urzeczywistnić.
- Well, sir, uczynię to - odparł Harrison. - Indianie sš groniejsi niż Hiszpanie.
- Oczywicie, Hiszpanie majš zbyt dużo kłopotów w Europie i w koloniach w Ameryce Południowej -
Jackson umiechnšł się zadowolony.
- Ja w ryzach utrzymam plemiona na północy - William podniósł się z krzesła - a wy, sir, realizujcie
zadania na Południu.
- Dzi jeszcze wylemy gońców. cišgnę wojska w pobliże nadmorskiej twierdzy, nad Apalachicola
River. Trzeba stłumić bunt niewolników.
- Krwawo stłumić! - z naciskiem podkrelił Harrison.
- Yes, tylko strach potrafi utrzymać tę czarnš hołotę w posłuszeństwie.
Jackson podszedł do mapy wiszšcej na cianie. Za .nim stanšł Harrison. Zaczęli wspólnie planować
zbrojne wkroczenie na Florydę i rozgromienie walczšcych Indian i zbuntowanych Murzynów.
W parę miesięcy póniej wokół warowni nad Apalachicola River zaroiło się od żołnierzy Unii.
Okopane armaty groziły paszczami-luf murom twierdzy. Nadmorski wiatr szarpał płótna wojskowych
namiotów. Dymiły ogniska.
Jackson nocš otoczył fort ciasnym kordonem straży. Od tygodnia już obserwował
ukrytych za wałami Murzynów. Nie pieszył się ze szturmem. Miał czas. Rozumiał, że każdy dzień
zwłoki działa na jego korzyć. Wyczekiwanie musi denerwować obleganych i zmniejsza zapasy
żywnoci, co może zadecydować, że powstańcy zrezygnujš z walki i dobrowolnie oddadzš twierdzę.
Którego dnia gwarzył z pułkownikiem Winfieldem Scottem i kapitanem Zacharym Taylorem, gdy do
namiotu wszedł żołnierz meldujšc, że do obozu przybył z dwoma traperami John Eaton i koniecznie
chce rozmawiać z generałem. Jackson znał Johna, który mimo młodego wieku uchodził za wietnego
polityka. Polecił wprowadzić goci.
Po chwili generał ciskał dłonie przybyłych i umiechał się przyjanie.
- Cieszę się z waszego przyjazdu - mówił. - Tu każda strzelba i niezawodne oko jest potrzebne,
zwłaszcza tak znakomitych strzelców jak White i Bowie.
Siadajcie, panowie.
- Widzę, że nie muszę przedstawiać mych przyjaciół - Eaton spoczšł obok generała.
- Oczywicie. Tych ludzi zna całe Południe.
- Szukali mojej Peggy - John dorzucił w formie wyjanienia.
- Pamiętam nasze spotkanie - odezwał się Taylor. - Ale zdšżałem wtedy do Nowego Orleanu i nie
mogłem spełnić waszej proby, sir, choć było mi żal i dziewczyny, i pana. Gdzież ona teraz?
- W twierdzy.
- U Murzynów? - zdziwił się pułkownik Scott.
- Yes, sir - zawołał Jack, poprawiajšc opadłe na oczy rondo kapelusza.
- Skšd wiecie? - spytał Jackson.
- Bylimy w forcie, sir - stary traper założył dłoń za pas.
- O, to ciekawe - zainteresował się generał. - Opowiadajcie, chcę znać szczegóły.
White opisał całš historię pocigu za McIntoshem aż do opuszczenia warowni.
Czasami tylko jakim zdaniem lub prostujšcš uwagš uzupełniał tę opowieć James Bowie. Gdy umilkli,
oficerowie zaczęli wypytywać o uzbrojenie Murzynów, składy żywnoci, o istotne dla szturmu
sprawy. Traperzy w miarę możliwoci starali się zaspokoić ich ciekawoć.
- Mówicie, że w twierdzy jest Menewa z Kriksami? - w oczach generała widać było zamylenie. - Ilu
tych Indian? Czy sš tam jeszcze jacy wodzowie?
White Knee, wycišgajšc przed siebie nogi w zniszczonych butach i postrzępionych nogawkach
spodni, odparł:
- Jest tam też Czarna Strzała, wódz Seneków, i Ryszard Kos, czyli Czerwone Serce. Znacie tego
Indianina o białej skórze? - stary rozemiał się szyderczo.
- To ilu jest czerwonoskórych? - spytał Scott.
- Około stu.
- A Murzynów?
- Pewnie z tysišc.
- Ciężka będzie przeprawa - generał zachmurzył się. - Menewy, Ryszarda Kosa i Czarnej Strzały nie
możemy lekceważyć. To dowiadczeni wodzowie.
- Rozniesiemy czarnych i czerwonych na cztery wiatry, jakem White Knee -
buńczucznie zawołał traper, bioršc się pod boki.
Oficerowie milczeli. Jackson w zadumie przechadzał się po namiocie. Wiedział, że przeciwnik nie
odda warowni bez walki. Rozmylania te przerwał żołnierz, który wyprężony u wejcia meldował:
- Panie generale, McIntosh, sprzymierzeniec Unii, przybył z wojownikami. Ma ważne wiadomoci.
- Hi, hi, hi… - zaniósł się miechem White. - Wiedziałem, że ten mieszaniec tu przyjdzie. Hi, hi, hi…
Generał skinšł głowš żołnierzowi, by przyprowadził Metysa. Kiedy wszedł
McIntosh, Eaton blady jak papier, z rękš na kolbie pistoletu zerwał się, mierzšc go nienawistnym
spojrzeniem.
- Witam białych przyjaciół - pozdrowił zebranych Kriks, a widzšc wrogš postawę Batona, szybko
zlustrował jego postać i stwierdziwszy, że nigdy nie spotkał się z nim, dodał: - Przybyłem tu, aby
walczyć przeciw wspólnemu wrogowi. Oddaję się pod wasze rozkazy, generale.
- Aresztujcie go, sir! - hamujšc gniew, zwrócił się John do Jacksona. - To ta kanalia uprowadziła
Peggy…
- Wiem - głos generała zabrzmiał łagodnie, uspokajajšco. - Warto jednak posłuchać, co powie nam
McIntosh.
Metys domylił się, o co chodzi. Spytał Batona: - Kim jestecie?
- Porwałe Peggy, psie! - huknšł John, nie panujšc nad sobš.
Oczy McIntosha zalniły złowrogo, ale kładšc dłoń na sercu odparł z obłudnym umiechem:
- McIntosh, wódz Kriksów znad Alabamy, nie uprowadził Białej Lilii. Poszła sama ze swš
przyjaciółkš Wenonš.
- Łżesz!
- Mówię prawdę…
Eaton znowu chciał wybuchnšć, ale Taylor go powstrzymał: - Spokojnie, sir, gniewem nic nie
załatwicie.
- Usišdcie - poprosił Jackson. - Posłuchamy sprzymierzeńca Unii. Jeli zawinił, naprawi błšd lub
poniesie karę.
- Mšdroć generała jest tak wielka jak jego siła - rzekł Metys siadajšc. -
Obiecałem Białej Lilii pod Tukhabatchee, że doprowadzę jš do fortu Unii, tak też uczyniłem. Nie
wiedziałem, że czarni opanowali warownię.
- Wenonš też poszła z wami dobrowolnie? - spytał uszczypliwie Scott.
- Wenonš to moja squaw - odparł Metys. - Niech biali nie mieszajš się do sporu McIntosha z
Menewš.
- Słusznie - zgodził się Jackson. - Wódz Kriksów znad Alabamy zechce pewnie zmierzyć się z drugim
wodzem znad Tallapoosa River.
- Ugh
- wietnie. Ilu masz wojowników?
- Dwustu.
- Niele. Poprowadzisz ich na twierdzę.
- Sam? - głos Metysa zabrzmiał nienaturalnie.
- Przy naszej pomocy - odrzekł przyjacielsko generał.
- Kiedy?
- Zastanowimy się - Jackson mówił powoli, rozważajšc co w mylach. - Walki nie unikniemy, chyba
że darujemy wolnoć wszystkim czerwonoskórym znajdujšcym się w forcie.
- A co z Murzynami? - spytał Scott.
- Czarni buntownicy bez dowództwa nie będš stanowić problemu - wmieszał się Taylor.
- Spróbujmy wysłać parlamentariuszy - cišgnšł dalej Jackson. - Wszystkim czerwonoskórym i
Kosowi pozwolimy opucić twierdzę w pełnym ekwipunku wojskowym.
Oddadzš nam tylko Peggy O’Neill i niech idš, dokšd chcš, byle daleko.
- Mówicie serio, generale? - spytał pułkownik.
- Yes. McIntosh ma przecież osobiste porachunki z Menewš. Nie będziemy przeszkadzać.
- Jakem White Knee - traper klasnšł w dłonie - wietnie pomylane.
- Mogę pójć jako poseł - zaproponował John Eaton.
- Proszę. Pułkowniku Scott, dobierzcie ludzi i też pójdcie do twierdzy. Będę czekał na wynik
poselstwa.
- Rozkaz, generale.
Winfield Scott wraz z Batonem opucili namiot, a Jackson zaczšł wypytywać Metysa o różne
interesujšce go sprawy. Minęło około godziny, gdy powrócili parlamentariuszę. Po ich twarzach
widać było, że misja się nie powiodła.
Pułkownik zameldował:
- Odmówili. Rozmowa odbyła się pod bramš. Nawet nie wpuszczono nas do rodka.
Bob Catala, przywódca buntowników, polecił przekazać wam, sir, że będš się bronić do ostatniej
kropli krwi.
- Czy stanowisko Murzynów podziela Menewš i Ryszard Kos?
- Yes, generale.
Zapadła cisza, w której głos Jacksona zabrzmiał jako dziwnie sucho: - Zwołajcie oficerów. Dzisiaj
jeszcze zaplanujemy szturm, a jutro…
OBLĘŻENIE
Ryszard Kos, stojšc z przyjaciółmi na wysokiej baszcie, przez lunetę obserwował
Amerykanów, dalekim kordonem zamykajšcych twierdzę. Tu i tam widać było straże.
Nie odrywajšc oczu od obozu wroga powiedział do towarzyszy: - Dużo ich, będziemy mieli ciężkš
przeprawę.
- Bez pomocy z zewnštrz nie utrzymamy fortu - dodał Menewa.
- Broni tu być dużo - rzekł Bob.
- To prawda - odparł Kos - ale żywnoć zmniejsza się z dnia na dzień. Poza tym nie wszyscy Murzyni
sš przygotowani do walki. Łatwo mogš wpać w popłoch przy poważniejszym ataku.
- Nasi gońcy poszli do okolicznych plemion - odezwał się Czarna Strzała - to zawiadomiš ich, gdzie
jestemy.
- Gdy odchodzili, nie bylimy oblężeni - zauważył Sambo. - Teraz trzeba wysłać ludzi z wezwaniem
odsieczy.
- Chyba poselstwo, zobaczcie - Ryszard podał lunetę Menewie.
- Ugh, niosš białš flagę.
Luneta przechodziła z ršk do ršk.
Kos oceniał w mylach beznadziejnoć położenia. Mury były co prawda potężne, mogli tu bronić się
bez końca, ale żywnoci wystarczy najwyżej na miesišc. A co potem?… Jeli nawet parlamentariusze
przedstawiš korzystne warunki kapitulacji, to dla Murzynów, którzy omielili się zrzucić pęta
niewolnictwa, nie będzie azylu. Zaufać Amerykanom znaczyło w tym wypadku tyle, co skazać prawie
tysišc ludzi na mierć. Lepiej więc zginšć w bohaterskiej walce.
- Trzeba wysłać gońców po odsiecz do Kriksów, Seminolów i Hiszpanów - powiedział
Ryszard. - A my musimy trwać aż do ich przybycia. Innego wyjcia nie ma.
- Może Miczi-malsa przedstawiš rozsšdne warunki - łudził się Czarna Strzała.
- Cokolwiek zaproponujš, dla Murzynów oznaczać to będzie koniec - z przekonaniem odrzekł Kos. -
Dlatego nie przyjmujmy poselstwa. Niech pod bramš powiedzš, z czym przychodzš.
- U nas być Peggy - przypomniał Catala.
- Za tę dziewczynę nie odstšpiš od oblężenia - Ryszard nie miał co do tego wštpliwoci. - Traktujmy
jš jako zakładniczkę. Może się przydać.
Obserwowali zbliżajšcych się posłów, potem Kos zwrócił się do Menewy: - Niech mój brat z
Bobem i Sambo zejdš i odprawiš Amerykanów. Nie potrzeba nam w forcie szpiegów.
Gdy parlamentariusze poczęli stukać do bramy, Sambo wychylił się nad murem i zawołał:
- Czego chcecie?
- Jestemy posłami generała Jacksona. Chcemy rozmawiać z Menewš - odkrzyknšł
pułkownik Scott.
- Menewš jest obok. Mówcie, o co chodzi.
- Tak posłów traktujecie? - oburzył się Eaton.
Menewš wyjrzał na zewnštrz. Spokojnie odpowiedział: - To hiszpańska twierdza. Odejdcie!
- Przywołaj Ryszarda Kosa. Z nim chcemy mówić: - Czerwone Serce podziela zdanie Menewy -
krzyknšł wódz. W strzelniczych otworach błysły lufy sztucerów.
Amerykanie uršgali, Eaton o co usiłować pytać, potem głosy ucichły i obrońcy ujrzeli oddalajšcych
się posłów. Nocš indiańscy gońcy szczęliwie przeszli oblężniczy kordon i popieszyli po odsiecz.
Przed witem wartę objšł Kos. Ociężale wyszedł z budynku i orzewiony cišgnšcym od morza wiatrem
spoglšdał na gwiazdy zastanawiajšc się, ile czasu pozostało jeszcze do brzasku. “Pewnie około
godziny” - pomylał. Po schodach dostał się na balkon okalajšcy wokoło mur i sprawdzał, czy
rozstawieni wojownicy czuwajš na swoich stanowiskach. Obudził jakiego niezdyscyplinowanego
Murzyna. Kilkanacie jardów dalej zatrzymał go Indianin i wskazujšc poza obronny wał szepnšł: -
Mały Sokół słyszy płynšce stamtšd głosy.
Ryszard sięgnšł po lunetę. Rzeczywicie pod twierdzę cichutko podchodziła piechota, niosšc drabiny.
Wychylił się poza mur. U dołu ujrzał przyczajonych ludzi. Zrozumiał.
- Nieprzyjaciel chce nas zaskoczyć - powiedział do Małego Sokoła. - Id do Menewy. Niech budzi
naczelników, ale w zupełnej ciszy. Pamiętaj.
Wolno płynęły minuty. Czasami z głębi mroku dobiegał delikatny szmer lub cichy dwięk. Gdzie
zakrzyczał nocny ptak. Przeniknšł cień nietoperza. Gwiazdy wyostrzyły swój blask i księżyc
wychynšł spoza chmury, wygięty jak ostrze noża.
Menewš, Czarna Strzała, Bob Catala i Sambo zajęli wyznaczone wczeniej stanowiska. W całkowitej
ciszy oczekiwano szturmu. Jeszcze minęło z dziesięć minut i obrońcy usłyszeli odgłosy wspinajšcych
się po drabinach ludzi.
Przyczajeni ciskali w dłoniach broń.
Nagle wycie kujota rozległo się w samym rodku twierdzy. Na ten sygnał obrońcy skierowali ku
nieprzyjacielowi strzelby. Okrzyki zmieszały się z palbš karabinów. Rażeni pociskami ludzie walili
się z drabin pocišgajšc za sobš innych. Na całej długoci obwarowań niósł się bitewny zgiełk. Błyski
s wystrzałów darły mrok. Tomahawki i włócznie, dršgi i szable tłukły wdrapujšcych się
napastników. Z trzaskiem łamały się drabiny. Jeszcze parę chwil krwawych zmagań i daleka zorza
witu poczęła rozjaniać pole walki. Wróg teraz padał
coraz gęciej.
Dwięk żołnierskiej tršbki wezwał szturmujšcych do odwrotu. Uchodzili w popłochu. Na murach
twierdzy rozległ się krzyk triumfu. Ryszard Kos i patrzšc na pobojowisko obcierał spoconš twarz,
gdy obok zatrzymał się; Menewš.
- Co mój brat myli o bitwie? - spytał.
- Ponieli duże straty.
- Czy zaatakujš jeszcze raz?
- Dzisiaj chyba nie. Liczyli na zaskoczenie, skoro się nie powiodło, muszš zaplanować inny sposób
wtargnięcia do warowni.
Broń po obu stronach milczała. Ostatni wycofujšcy się żołnierze znikli ipoza oblężniczym kręgiem.
Pomiędzy namiotami widać było ruch i bieganinę. Potem kilkuosobowe grupy z białymi flagami
ruszyły w kierunku fortu.
- Idš po rannych - stwierdził Kos i po chwili dodał: - Pozwólmy im spełnić ten obowišzek, niech nasi
nie strzelajš.
- Ugh - zgodził się Menewš i wysłał wojownika z rozkazem.
Do rozmawiajšcych podszedł Czarna Strzała, Bob Catala i Sambo. Obserwujšc Amerykanów
zbierajšcych rannych i poległych, rozważali plany obrony twierdzy.
Trzask karabinowych wystrzałów i ludzkie okrzyki obudziły dziewczęta. Wenona zerwawszy się
popiesznie nacišgała na siebie ubranie. Peggy siadła na brzegu łóżka zasłuchana w bitewnš wrzawę.
- Wenono, co będzie ze mnš? - spytała pełna lęku.
- Moja siostra jest tu bezpieczna - odrzekła ze spokojem Indianka zapinajšc bluzkę.
- Od chwili, gdy Amerykanie otoczyli fort, czuję się jak w więzieniu.
- Biała Lilia nie jest niewolnicš, jeli chce, może odejć. - Wenona skórzanš tamš obwišzała głowę. -
Nie wiemy, kto oblega twierdzę. Wród białych jest więcej złych niż dobrych ludzi.
- Może John albo ojciec jest z nimi?
- Skšd by się tu wzięli?
- White i Bowie obiecali kogo sprowadzić.
- Gdyby rzeczywicie przyszli, zawiadomiliby mojš siostrę.
- Jak? - żachnęła się Peggy. - Wolno mi jedynie wyjć na dziedziniec. Nie wpuszczacie mnie ani na
mury, ani na wieżę.
- Biała Lilia jest niesprawiedliwa - odparła z goryczš Wenona. - Na obwarowaniach grozi w każdej
chwili mierć. Kula nie wybiera.
Peggy ujęła głowę w dłonie. Milczšc przysłuchiwała się odgłosom walki. Przez okno sšczył się
gwiezdny blask.
- Niech moja siostra włoży ubranie - poradziła Indianka. - W czasie bitwy nigdy nie wiadomo, co
może się wydarzyć.
Dziewczyna beż słowa sięgnęła po ubiór.
Po chwili siedziały przy oknie zdenerwowane i pełne niepokoju. Wenona mylami biegła do Menewy,
który gdzie bronił wałów. Peggy zastanawiała .. się, czy kto
z bliskich jej sercu jest wród szturmujšcych. Nagle chwytajšc Indiankę za rękę, poprosiła:
- Wyjdmy zobaczyć, co tam się dzieje.
- Obiecałam, że będę cię pilnować - odparła szczerze Wenona.
- Pilnować? - głos O’Neill zabrzmiał oburzeniem. - Więc jestem więniem.
- Nie. Gdyby Białej Lilii stało się co złego, posšdzono by Kriksów o zbrodnię.
Gwałtowna strzelanina przerwała dalsze słowa Wenony. Peggy zacisnęła l palce na framudze okna.
ciana budowli zasłaniała widok na mury, dlatego nic nie mogły zobaczyć.
- Wdarli się - szepnęła bezbarwnie O’Neill.
Wenona zaprzeczyła ruchem głowy. Po paru minutach nasłuchiwania odrzekła: - Już wita, więc
walka staje się gwałtowniejsza.
Rzeczywicie niebo janiało. Gwiazdy nikły. W izbie zmierzch ustępował wiatłu nadcišgajšcego dnia.
Triumfujšcy krzyk rozległ się na wałach. Palba wystrzałów ucichła. Dziewczęta spojrzały na siebie.
- Nasi odparli nieprzyjaciela - powiedziała z dumš Wenona. - Jeli nie zacznie się nowa strzelanina,
za parę minut wyjdziemy na dziedziniec.
Upłynęło sporo czasu, gdy wreszcie Indianka skinęła na Peggy.
- Chod! Tylko bšd ostrożna i rozsšdna.
- Dobrze, Wenono.
Przecięły obszerne podwórze. Z murowanego budynku przylegajšcego do obronnych wałów
wojownicy wynosili antałki prochu i artyleryjskie pociski.
- W piwnicach sš składy amunicji. Przygotowujš się do dalszej obrony fortu -
wyjaniła Wenona i nagle radonie zawołała: - Patrz! Tam stoi Menewa.
Pobiegły. Po mocno zbudowanych schodach weszły na taras. Ze współczuciem minęły ciężko rannego
Murzyna. Stanšwszy obok naczelników, Indianka zwróciła się do Menewy:
- Wódz Kriksów daruje Wenonie, że przyszła tutaj, ale serce jej niepokoiło się ogromnie.
Menewa przez lunetę obserwował nieprzyjacielski obóz. Nie odrywajšc oczu od szkieł odparł:
- Każdej chwili forteca może być ostrzelana. Tu niebezpiecznie. Lepiej zajmijcie się rannymi, oni
potrzebujš waszej pomocy.
- Uczynię to, wodzu. Biała Lilia jednak chciałaby odejć do swoich.
- Nie teraz…
- Pućcie mnie, proszę! - zawołała Peggy. - Może tam sš moi najbliżsi.
- Wštpię - odezwał się Ryszard. - Nikt od nich nie pytał o paniš.
- Bo nie wiedzš, że tu jestem.
- Wiedzš - odrzekł Kos.
- Skšd?
- Od McIntosha - wyjanił Menewa. - Niech Biała Lilia spojrzy! - podał jej szkła wskazujšc kierunek.
Chwyciła lunetę. Przez moment uważnie przypatrywała się namiotom i ludziom.
Wreszcie dostrzegła McIntosha, jak mówił co do czerwonoskó-rych, pokazujšc cišgle na twierdzę.
Opuciła pobladłš twarz.
Pod lasem, gdzie Amerykanie ustawili baterie dział, odezwał się ciężki grzmot i armatni pocisk z
wyciem runšł w rodek fortu. Upiorny słup dymu i ziemi wytrysnšł w powietrze.
- Zaczęli - powiedział wódz Kriksów i zwrócił się do dziewczšt: - Odejdcie!
- Uważaj na siebie - proszšco szepnęła Wenona i oddaliła się z posmutniałš O’Neill.
Dudniły armaty. Gejzery wybuchów czarnymi kłębami unosiły się nad twierdzš. Kurz i dym
rozwłóczony przez wiatr przenikał do wnętrza domów, wgryzał się w oczy i zatykał oddech.
Do obszernej sali jednego z budynków Murzyni znieli rannych. Dziewczęta wraz z Małym Wilkiem,
który znał się na znachorstwie, popieszyły im z pomocš, przemywajšc i bandażujšc rany. Ziemia
stękała. Przy każdym wstrzšsie skrzypiał
stary kredens stojšcy w rogu izby. Peggy, zawišzawszy krwawišce ramię Murzyna, chwyciła się za
głowę.
- Nie wytrzymam! - krzyknęła, ale głos jej zgłuszyła detonacja.
Po godzinnej kanonadzie zaległa cisza. Tylko nad twierdzš snuły się dymy i opadał pył. Ryszard
podniósł się spod wału, gdzie czekał na koniec bombardowania, i zwrócił się do Czarnej Strzały: -
Pójdę sprawdzić spustoszenia, a mój brat niech z Menewa rozejrzy się po obozie wroga. Warto
zobaczyć, co zamierzajš przeciwnicy. Pod osłonš artylerii mogli przygotować się do ponownego
szturmu.
Kos obszedł warownię. Liczne leje po eksplozji pocisków zryły dziedziniec. Na jednym z budynków
zniszczony został dach i kawałek muru. Zginęło dwóch ludzi. To wszystko.
Nieprzyjaciel nie podejmował żadnych działań: nie ostrzeliwał fortu i nie próbował atakować. Czas
wlókł się żółwim krokiem. W mylach oblężonych kołatało się pytanie: “Co będzie dalej?” Minęła
jeszcze jedna noc. Wstał bezwietrzny, słoneczny dzień, gdy czuwajšce na murach straże dostrzegły
jaki ruch w obozie przeciwnika. Zawiadomieni o tym dowódcy weszli na wieżyczkę.
- Chyba przygotowujš nowy atak - odezwał się Ryszard.
- Mój brat ma słusznoć - potwierdził Menewa. - Widzę wojowników McIntosha i piechotę Miczi-
malsa, niosš drabiny i tarcze.
- Tarcze? - w pytaniu Samby zabrzmiało zdziwienie.
- Dla osłony podczas wspinania się po szczeblach - wyjanił Kos.
- Wracajmy na wały - rzekł Czarna Strzała i pierwszy poczšł schodzić z baszty.
Ryknęły armaty wroga. Pociski biły w koronę obwarowań, wpadały na teren fortu, wstrzšsajšc
cianami budowli i rozsnuwajšc tumany dymu. Murzyni na tarasie przywarci do muru czekali na
koniec kanonady. Ryszard widział, jak niektórzy przy każdym wybuchu drżeli ze strachu. Nie byli
żołnierzami. Gdy znaleli się pod obstrzałem artylerii, nerwy odmawiały im posłuszeństwa. Indianie
ze spokojem spoglšdali na potworne eksplozje. Większoć z nich zetknęła się już z armatami podczas
licznych bitew, toczonej z Uniš wojny.
Ryszard wyjrzał ostrożnie zza muru. Piechota zbliżała się gęstš tyralierš. Na przedzie szli indiańscy
wojownicy, zakrywajšc się prowizorycznymi tarczami. Pod osłonš dział wróg podchodził pod wały
fortu. Kos przeczekał jeszcze z dziesięć minut. Kiedy nieprzyjaciel znalazł się w zasięgu rażenia, dał
sygnał. Indianie i Murzyni, których wczeniej przeszkolił, stanęli przy działach. Na wałach zalniły lufy
strzelb. Padły rozkazy. Zahuczały armaty, zagrzechotała ręczna broń. Przez jednš sekundę trwało
zamieszanie w szeregach wroga, jednak żołnierze, przywołani do porzšdku rozkazami dowódców,
ruszyli naprzód. Dopadli muru i osłaniajšc się tarczami ustawiali drabiny. Amerykańskie armaty
nasiliły obstrzał. Pociski teraz przelatujšc ponad wałami spadały do wnętrza fortyfikacji.
Nieprzyjaciel pišł się ku górze. Obgrońcy ciskali na głowy wroga przygotowane wczeniej kamienie i
belki. Czasami padał strzał z pistoletu. Kiedy atakujšcy dotarli już w pobliże grzbietu wałów, umilkły
działa, a na murach rozgorzał
zacięty bój. Oblepione ludmi drabiny zakrelajšc łuk z trzaskiem waliły się na ziemię. Tu i tam
trafiony napastnik spadajšc pocišgał za sobš swych towarzyszy.
Szczęk metalu mieszał się z wrzawš, jękami rannych i krzykiem przerażenia.
Jeszcze parę minut obłškańczych zmagań i wróg poczšł pierzchać. Za nim goniły kule strzelb i pociski
armat. Po obu stronach umilkła broń. W uszach wypełnionych dotšd potwornym hukiem i zgiełkiem
zapanowała cisza.
Przez trzy dni wróg nie ponawiał natarcia. Nawet nie ostrzeliwał fortu. Na skraju puszczy cinał
drzewa i co z nich budował.
O zmierzchu zebrali się dowódcy warowni. Mieli powody do zadowolenia. Dwa szturmy zostały
odparte, Amerykanie ponieli poważne straty. Nic nie zapowiadało, by mogli wedrzeć się do
twierdzy. Obrońcy postanowili zrobić nocnš wycieczkę. Wybrano dwudziestu najmielszych
wojowników, na czele których stanšł
Menewa. Koniecznie chciał zetrzeć się z McIntoshem. Chodziło też o zorientowanie się, co pod
lasem przygotowuje nieprzyjaciel.
Gdy noc upiła obozowisko oblegajšcych, Kos obsadził wojownikami wały i przygotował
kanonierów. W zupełnej ciszy czuwali z broniš w ręku. Tymczasem Menewa ze swym oddziałem
przez uchylone wrota wymknšł się na zewnštrz. Z kociš zręcznociš przekradli się przez bagienne
szuwary nad Apalachicola River, porastajšce wielkim łanem brzeg rzeki, aż znaleli się na tyłach
Wroga. Było tu pusto. Nikt nie czuwał na wyrębie. Kilkanacie pni leżało oczyszczonych z gałęzi.
Niektóre z nich, pozbijane z sobš, tworzyły długie, prostokštne ciany.
Pod lićmi olbrzymich palm Menewa zobaczył drewnianš budowlę przypominajšcš swym kształtem
wieżyczki drewnianych fortów wznoszonych w puszczach. Zastanawiał się, do czego miały służyć.
Nie potrafił jednak znaleć odpowiedzi.
Ominęli wyršb i natknęli się na wojskowš stadninę koni. Menewa podjšł szybkš decyzję: zamiast
szukać McIntosha, uwikłać się z nim w walkę i póniej wracać pieszo do fortu z wrogami na karku,
postanowił wykorzystać okazję.
- Zlikwidujcie straże - Menewa wskazał wojownikom żołnierzy leniwie przechadzajšcych się w
pobliżu wierzchowców.
Poczołgali się jak węże. Wolno płynęły minuty. Pyzaty księżyc wyjrzał spoza chmur. Gdzie stuknšł
metal. Zaparskały niespokojnie rumaki. Żołnierz stojšcy obok strzelistego pnia upadł cicho na ziemię.
Póniej delikatny ćwir wierszcza odezwał się w niedalekich krzewach. Bystre ucho wodza
pochwyciło znany sygnał.
Wraz z wojownikami podszedł do prowizorycznej zagrody z żerdzi, gdzie stłoczono wierzchowce.
Od strony obozu Kriksowie wyłamali dršgi, otwierajšc w ten sposób drogę. Dosiedli rumaków i
podpaliwszy kilka pęków suchych traw rzucili je pomiędzy konie. Parskajšc i rżšc z przerażenia
zwierzęta runęły ku przejciu.
Płoszone z tyłu okrzykami wojowników gnały prosto na upione obozowisko.
Żołnierze wyrwani ze snu tętentem kopyt chwytajšc broń wybiegali z namiotów.
Menewa z oddziałkiem oddalił się od tabunu wierzchowców i zatoczywszy łuk spadł
na Amerykanów. Huknęły strzelby. W bladej powiacie gwiazd zalniły ostrza tomahawków. Indianie
strzelajšc i bijšc przemknęli przez szeregi zaskoczonych Amerykanów. Nie była to łatwa jazda.
SiedzieJi na grzbietach bez siodeł i wędzideł, kierujšc końmi jedynie przy pomocy ucisku nóg i
pocišgania za grzywę.
W połowie drogi do warowni zaczęto za nimi strzelać. Wtedy na wałach twierdzy sapnęły armaty i
pociski z gwizdem tu i tam spadły na przedpole nieprzyjaciela.
Wrota fortu rozwarły się szeroko, przyjmujšc do wnętrza zwycięzców. Radoć była wielka, bowiem
nikt nie zginšł, a wypad zakończył się sukcesem. Zdobyte konie mogły się przydać Murzynom albo
posłużyć jako pokarm w wypadku przedłużajšcego się oblężenia.
- Niech mój brat opisze mi jeszcze raz tę budowlę - poprosił Kos, gdy wódz zakończył relację z
wyprawy.
Menewa ponownie przedstawił widziany obraz na porębie. Oczy wszystkich spoczęły z
wyczekiwaniem na Ryszardzie.
- Wyglšda to na machiny oblężnicze - powiedział w zamyleniu Kos.
- Cóż to takiego? — zainteresował się Czarna Strzała.
- W drewnianym wnętrzu tych wież umieszcza się ludzi i podprowadza się je do murów - wyjaniał
Ryszard. - W odpowiednim momencie otwiera się klapę, która opada na grzbiet wału, tworzšc
pornost… Rozumiecie?
Bob Catala nie rozumiał, ale wodzowie pojęli sens urzšdzenia.
- Uff! - szepnšł Menewa. - Nigdy nie widziałem takiej machiny.
- Przy oblężeniach lenych fortów sš one zbędne - mówił Kos. - Ale tutaj…
Nadmorska twierdza jest z kamienia, spalić jej nie można, a wedrzeć się na wały także nie sposób.
Chyba że przy pomocy machin.
- Grozi nam niebezpieczeństwo? - Sambo wyranie był zaniepokojony.
- Eee… - Ryszard lekceważšco machnšł rękš. - Damy sobie radę. Niech wodzowie przygotujš
ogniste strzały. Gdzie na placu widziałam smołę. Trzeba jš podgrzać i nasšczyć szmaty. Muszš być
lepkie i łatwopalne.
W kilka dni póniej Amerykanie znów zaczęli bombardować warownię. Obrońcy ujrzeli osiem
wysokich drewnianych wież cišgniętych przez konie, a za nimi posuwajšcš się piechotę. Czarni i
czerwoni wojownicy czekali na rozkazy Kosa.
Wreszcie padła komenda. Kanofiierzy mierzyli do machin, a strzelcy do nieprzyjaciela kryjšcego się
za drewnianymi konstrukcjami. Machiny mimo obstrzału zbliżały się coraz bardziej. Nagle armatni
pocisk trafił w jednš z nich. Runęła z trzaskiem. Pozostałe sunęły naprzód.
- Uwaga! Ogniem! - Głos Ryszarda zawibrował dononie.
Błysły płomienie zapalonych strzał i szmat. Mignęły nad murem. Upierzone pociski biły w ciany
machin. Szmaciane kule płonšc przylepiały się do wież, inne odbiwszy się dymiły na ziemi płoszšc
konie. Jedna z budowli naszpikowana ognistymi pociskami poczęła płonšć; poczštkowo niemiało,
potem coraz gwałtowniej. Podobnie stało się z drugš i trzeciš. Ale cztery machiny zdołały dotrzeć
pod sam mur.
Armaty wroga umilkły. Drewniane klapy z trzaskiem upadły na obrzeża wałów.
Pierwsi żołnierze i czerwonoskórzy wbiegli na pomosty i na skraju muru rozgorzał
bój na mierć i życie. Grzmiały strzelby, siekiery ršbały deski pomostów, z boku Indianie usiłowali
podpalić machiny. Pier w pier cierali się z sobš ludzie.
Ten i ów rażony kulš lub ciosem staczał się w dół. Jaki żołnierz podniósł kolbę sztucera do
uderzenia, ale już chwyciło go silne ramię Murzyna i obaj spadli na taras, i tu zmagali się w
miertelnych zapasach. W innym miejscu paru Amerykanów dostawszy się na taras zajadle walczyło z
gromadš czarnoskórych. Z wnętrza machin po drabinach pięli się wcišż nowi napastnicy.
Sytuacja stawała się grona. Obrońcy zdwoili wysiłki. Ogniste szmaty ciskano do rodka budowli.
Topory cięły z rozmachem. Po obu stronach ginęli ludzie.
Wreszcie jeden, potem drugi pomost pękł, tworzšc lukę między wałem a wieżš. Po chwili pozostałe
machiny spotkał ten sam los. Napastnicy zaczęli popiesznie uciekać z wieżyczek, które teraz
podpalone bez trudu trzeszczały wysokimi pochodniami ognia.
Na tarasie dogasała walka z pojedynczymi żołnierzami Unii. Trzech poddało się, widzšc
beznadziejnoć oporu. Ryszard spojrzał na pobojowisko. Na tarasie i podwórzu wokół oblężniczych
machin leżeli polegli i ranni Indianie i Murzyni.
Odparty wróg uchodził poza zasięg strzelb. Bob Catala powiedział: - My zwyciężyć!… - w jego
zmęczonej twarzy gociła radoć.
- Tak, udało się - odparł bez entuzjazmu Ryszard, zastanawiajšc się nad dalszym losem zamkniętych
w twierdzy ludzi.
Rozpoczšł się trzeci tydzień oblężenia. Amerykanie prawie codziennie ostrzeliwali fortecę z armat.
Obrońcy milczeli. Łudzili się nadziejš, że już niedługo nadcišgnie odsiecz i zmusi przeciwnika do
odejcia spod hiszpańskiej twierdzy. Żywnoć porcjowana oszczędnie mogła wystarczyć im jeszcze na
dwa tygodnie. A bioršc pod uwagę konie - na dłużej. Przyzwyczajeni już do huku dział, nic sobie z
armat nie robili.
Którego dnia pod wieczór Amerykanie znowu zaczęli nękać twierdzę lawinš pocisków. Wybuchy
wstrzšsały warowniš. Menewa, Ryszard Kos i Czarna Strzała wyszli na taras popatrzeć, czy
nieprzyjaciel nie przygotowuje nowej niespodzianki. Nic jednak nie wskazywało na szturm. Ot,
zwykły obstrzał
systematycznie powtarzany od tygodnia.
Pocisk wstrzšsnšł budynkiem przylegajšcym do obronnych wałów. Dach i strop zapadły się z
trzaskiem, w tumanach kurzu.
- Aby was… - zaklšł brzydko Kos spoglšdajšc na zniszczenie.
Ostatecznie nic w tym nie było dziwnego. Wróg taki sobie założył cel: niepokoić obrońców aż do
poddania się. A zabudowania? Przecież hiszpańskie. Niszczyli cudze, nie swoje.
Nagle potężna detonacja targnęła powietrzem. Zadygotały warowne mury. Silny podmuch powalił
stojšcych na tarasie. Olbrzymich rozmiarów tuman ognia, dymu, belek i gruzu wytrysnšł w niebo i
opadał, zasłaniajšc swš duszšcš masš fortyfikację. Drugi wybuch, nieco słabszy, odezwał się gdzie w
głębi i ciana obronnego wału na długoci co najmniej trzydziestu paru jardów powaliła się tworzšc
potwornš wyrwę.
Ryszard, podniósłszy się, poprzez kurzawę zobaczył spustoszenie i zadrżał.
- Biegnijcie po ludzi! - krzyknšł. - Trzeba naprawiać mur.
Wróg także zdziwiony niezwykłociš eksplozji przestał ostrzeliwać twierdzę.
Kiedy rozwiał się dym, obrońcy zrozumieli, co się stało. Pocisk trafił w skład prochu i amunicji.
Pozbawieni zostali zapasów, a niemożliwociš było zreperowanie wielkiej wyrwy w murze.
- To koniec - powiedział Menewa. - Nie utrzymamy twierdzy.
- Nie, bracie.
- Co radzisz, synu? - spytał wódz Seneków.
- cišgnijcie wszystkich wojowników. Obsadzimy wyrwę. Trzeba dotrwać do nocy i przebić się przez
oblężniczy kordon. - Kos analizował co w myli, potem dodał: - Przygotujcie mustangi do drogi.
Stworzymy dwa oddziały: konny, który odcišgnie przeciwnika od rzeki, i pieszy, który spróbuje ujć
pogoni bagiennymi brzegami Apalachicola River. Innej możliwoci nie widzę.
- Gdyby nas rozproszyli - rzekł Menewa - spotkamy się w wioskach Kriksów nad Cossa lub
Tallapoosa River.
- Hugh - zamknšł rozmowę Czarna Strzała.
Ledwie wykonali niezbędne czynnoci i obsadzili rumowisko gruzów, już wojskowa tršbka
zagrzewała kawalerię Unii do szarży. W zachodzšcym słońcu srebrem zamigotały ostrza
wzniesionych szabel. Kanonierzy z murów obrzucili ostatnimi pociskami galopujšcš konnicę, a
przywarci do kamieni obrońcy podnieli strzelby.
Nacierajšcych Amerykanów powitał grad kuł. Strzał huczał za strzałem. Nie wytrzymawszy rażenia
zmasowanej na wšskim odcinku broni, skręcili przed ziejšcš ogniem barykadš i pomknęli w bok,
pozostawiajšc rannych i zabitych.
Menewa i Kos, odwoławszy Wenonę i Peggy z izby polowego szpitala, usiedli w pokoiku dziewczšt.
Na stole skwierczał płomyk kaganka.
- Przynosimy zarówno dobre, jak i złe wieci - zaczšł Ryszard. Zwrócił się do O’Neill: - Dla pani
radosne.
Dziewczyna podniosła z zainteresowaniem głowę.
- Jakie? - spytała niecierpliwie.
- Wzięlimy podczas szturmu trzech jeńców. Jeden z nich jest podoficerem. Nazywa się Tex Foster -
powiedział Kos. - Twierdzi, że pod warownię przybył White i Bowie, a z nimi John Eaton…
- John!? - krzyknęła, zrywajšc się z krzesła.
- Yes.
Chciała o co pytać, ale radoć chwyciła jš za krtań. Przyciskajšc ręce do piersi usiadła z szeroko
otwartymi powiekami.
- Nie może pani dłużej być z nami - cišgnšł Ryszard - dlatego też proponujemy następujšce
rozwišzanie… - Widzšc, że O’Neill nie odbiera słów, spytał
podnoszšc głos: - Miss Peggy, pani nie słucha?
- Już, już, mówcie, sir - z trudem otrzšsnęła się ze wzruszenia.
- Zostanie pani w twierdzy - mówił Kos. - My jš wkrótce opucimy. Pani opiece powierzamy ciężko
rannych, bo zabrać ich nie sposób. Jutro zjawiš się tu żołnierze i Eaton. Jeńców zamknęlimy w
piwnicy, gdzie uwięziony jest Man-tay-o.
Pani rzecz, co z nimi uczynicie.
- Yes - szepnęła oszołomiona.
- Kriksowie Menewy i McGillivraya zawsze będš przyjaciółmi Białej Lilii -
odezwał się wódz.
- Dzięki.
- Wenona pożegna swš siostrę i przygotuje ekwipunek do drogi - zwrócił się do Indianki wstajšc.
Dziewczęta zostały same. Po twarzy Peggy płynęły łzy. Cieszyła się, że wreszcie wraca do swoich, i
żal jej było rozstać się z czerwonoskórš przyjaciółkš, z którš zwišzała jš wojenna pożoga i dziwny
przypadek losu.
Noc sprzyjała obrońcom twierdzy. Wzburzone morze z szumem i pluskiem wylewało na brzeg
wysokie fale. Ciężkie obłoki zakryły księżyc i gwiazdy. Porywisty wiatr gišł i szarpał drzewa,
łopotał długimi lićmi palm i zrywał słabsze gałęzie, tłukł w płótna żołnierskich namiotów i rozrzucał
płonšce głownie obozowych ognisk. Żołnierze musieli zalać ogień i zadeptać żar.
Pierwsza kolumna Murzynów pod wodzš Samby i Scipia opuciwszy warownię zanurzyła się w
zarola nad rzekš. Szli odważnie. W takš noc nie można było ich ani zauważyć, ani usłyszeć. Nieco
póniej Indianie, dowodzeni przez Menewę, Czarnš Strzałę i Ryszarda Kosa i około pięćdziesięciu
Murzynów z Bobem Catalš na czele, dosiadłszy wierzchowców, ruszyli ostrożnie pod oblężniczy
kordon. Gdy znaleli się w bezporedniej bliskoci, wznoszšc wojenne okrzyki i strzelajšc, spadli z
impetem na wroga. W łomocie kopyt przemknęli przez obozowisko, pozostawiajšc poza sobš
przekleństwa niespodziewanie zaatakowanych. Pędzili co koń wyskoczy aż do puszczy i jej skrajem
pocwałowali na północ.
SZCZĘCIE I CIERPIENIE
Andrew Jackson wciekał się. W nikłym wietle kaganka gromił oficerów, często używajšc
niecenzuralnych okreleń. Czekali milczšco, aż minie gniew generała.
Kiedy wreszcie, uspokoiwszy się nieco, zaczšł nerwowo chodzić po obszernym namiocie, odezwał
się pułkownik Scott:
- Skorzystali ze sprzyjajšcej nocy, to zwykły wypad…
- Głupstwa prawicie! - przerwał z szyderstwem Jackson. - Wypad! Wprost na żołnierskš linię… Bez
powrotu do twierdzy…
- Generał ma rację - niemiało zaczšł Taylor. - Czerwonoskórzy zorientowawszy się, że obrona w
obecnej chwili jest niemożliwa, opucili warownię.
- Jakem White Knee, to zupełnie możliwe - zawołał traper. - W fortecy było prawie tysišc
Murzynów, ale koni niewiele. Czarnuchy nie ulotnili się powietrzem, chyba że za sprawš samego
szatana.
Wiatr gwałtowniej załopotał cianš namiotu. Zakołysał się płomyk kaganka.
Generał ponurym spojrzeniem obrzucił swych oficerów i doradców.
- Sš tu wymienici tropiciele: Sam Houston i Davy Crockett, Jack White i James Bowie, doskonali
dowódcy i żołnierze, a niemal pod ich nosem uchodzš niebezpieczni wrogowie Unii… Żeby szlag
trafił takš czujnoć! - Jackson z wysiłkiem stłumił wzbierajšcš znów falę gniewu. - Pułkowniku
Coffee, rozstawcie gęste patrole wokół wyłomu w murze i pod bramš twierdzy, a wy, sir - zwrócił
się do Scotta - z traperami i wojownikami Mcintosha przeszukajcie okolicę. Nie wiadomo, co dranie
przygotowujš poza naszymi plecami.
- Słusznie - poparł kto generała.
- Taylor i Hammond zorganizujš pogoń za czerwonoskórymi - Jackson rozdzielał
zadania. - Noc ciemna, ale tętent kopyt słychać.
Oficerowie i zwiadowcy opuszczali namiot. Generał ruchem ręki zatrzymał
Mcintosha. Powiedział:
- Przypuszczam, że Menewa uciekł z fortu.
- Też tak sšdzę - odrzekł Metys ponuro. - Ranek odsłoni lady, pójdę jego tropem.
- Nim uczynicie to, pchnijcie paru sprytnych wojowników do twierdzy. Dzisiaj łatwo mogš dostać
się tam przez zwalony mur. Może co wywęszš.
- Wylę zwiadowców.
- Zameldujcie o wynikach - rzucił za odchodzšcym.
Pozostał sam. Ciężko usiadł przy stoliku, na którym płonęła łojowa lampka. Oparł
głowę na rękach, nie mogšc wrócić do równowagi. Ubiegłej nocy nie spał. Teraz znowu
niespodziewany atak Indian i buczšca wichura nie pozwoliły na odpoczynek.
Słyszšc czyje kroki podniósł ociężałš głowę. W wejciu pojawił się John Eaton.
- Siadajcie, sir - wskazał mu miejsce naprzeciw siebie. - Ostatnio nie dosypiam i jestem zmęczony.
Wybaczcie, że nie wstaję.
- Ależ, generale - Eaton był wyranie zażenowany - to ja muszę przeprosić, że nachodzę was nocš.
- I tak nie pię. Czerwonoskórzy obudzili cały obóz.
- Boję się o Peggy - w głosie Johna dwięczał szczery niepokój.
- Rozumiem, sir. Rano wyjani się wszystko. Wprawdzie wysłałem ludzi, ale nie liczę, aby w takš noc
zdołali co ustalić.
Gawędzili o ważnych i błahych sprawach. Szarzało już, gdy do namiotu wcisnšł się McIntosh.
Zameldował:
- Zwiadowcy donieli, że twierdza pusta. Pozostawiono tylko rannych. Generał
sięgnšł po pas z szablš i spytał:
- Nie kryje się w tym podstęp?
- Nie, sir.
- Naprawdę nie ma w twierdzy nikogo? - głos Batona łamał się z rozpaczy.
- Chyba jest wasza squaw, opiekuje się rannymi, ale nie jestem pewny.
Jackson uchyliwszy zasłonę namiotu krzyknšł do wartownika: - Alarm!
Dwięk wojskowej tršbki poderwał żołnierzy. Zaroiło się w obozowisku. Do generała podbiegł Van
Moore.
- Wkroczycie do twierdzy, poruczniku - rozkazał Jackson. - Wszystkich spotkanych tam ludzi
aresztować.
- Ale nie O’Neill - zawołał John.
- Idcie z Moore’em. Tak będzie najlepiej - poradził generał.
Ze sztucerami gotowymi do strzału weszli przez rumowisko gruzów. Budzšcy się wit odsłaniał
pustkę, zryty pociskami dziedziniec, zrujnowane sklepienia domów, zburzone zabudowania i leżšce
zwłoki czarnych obrońców, skrzypišce w podmuchach wichru, szeroko pootwierane okna…
- Tam sš ranni - wskazał indiański przewodnik.
Podeszli i ostrożnie uchylili drzwi. Eaton zajrzał. Krew uderzyła mu do twarzy.
Nie mógł się ruszyć. Wród spoczywajšcych na podłodze Murzynów stała dziewczyna: blada i smutna,
z sińcami wokół oczu.
- O, Peggy! - krzyknšł, nie panujšc nad sobš.
Drgnęła, po chwili wahania podbiegła i zarzucajšc mu ramiona na szyję, wybuchneła płaczem. Tulił
jš, mówišc słowa pociechy.
- Mylałam, że zapomniałe - szepnęła przez łzy.
- Jak mogła wštpić? - mocniej przygarnšł jš do piersi.
Moore postawiwszy paru wartowników przy rannych odszedł penetrować warownię.
Który z żołnierzy otworzył piwnicę i wycišgnšł z niej więniów. Pod eskortš odprowadzono ich do
Jacksona.
W kilka minut póniej Peggy siedziała w namiocie Batona. Rozmawiali chaotycznie, zasypujšc się
pytaniami.
- Co się dzieje z ojcem i matkš? Żyjš? - niecierpliwiła się dziewczyna.
- Uspokój się, miła - mówił John. - Oboje sš zdrowi. Wymienilimy ich za naszych jeńców.
- Sš w Mims?
- Nie. Wprawdzie osiedle już odbudowano po tamtym pożarze, ale dla twych rodziców znalazłem
bezpieczeniejsze miejsce. W Waszyngtonie.
- Aż tam?
- Yes. Ojciec przy mojej pomocy otworzył jeden z najwspanialszych szynków. Matka mu pomaga.
Rozpaczajš tylko za zaginionš córkš…
- Wyobrażam sobie.
- Obiecałem im, że cię odnajdę, i oto jestemy razem.
Umiechajšc się czule, szepnęła:
- Jeste dobry.
- Bo cię kocham. A ty?
- Też… - opuciła spłonionš twarz.
- Teraz już nikt nas nie rozdzieli.
- Naprawdę? - w głosie jej zabrzmiała kokieteria.
- Pobierzemy się.
- Jeste bogaty, John - spoważniała nagle - a ja…
- To nie ma znaczenia - odparł z umiechem. - Jestem przecież demokratš.
- Ach, tak. Mówiłe mi o tym w Mims.
Andrew Jackson uderzył pięciš w stół.
- Jak to się stało?! - krzyczał - że prawie tysišc czarnych buntowników pieszo ucieka z twierdzy pod
nosem moich wojsk. Pytam, którędy?
- Prawdopodobnie bagiennymi zarolami nad rzekš - odparł Davy Crockett.
- Jak to prawdopodobnie? Frunęli powietrzem? - powiódł gniewnym wzrokiem po siedzšcym
sztabie.
- Nocna wichura zatarła lady. Nie pomoże tu najlepszy tropiciel - odezwał się Houston. - Innej drogi
ucieczki nie mieli.
- Daleko nie zaszli. Pułkowniku Brown, z porucznikiem Moore’em poprowadzicie pocig. Na
postronkach macie mi przywieć tutaj tę czarnš zgraję.
- Tak jest, generale! - wyprężyli się oficerowie.
- Kapitan Taylor i McIntosh spróbujš ustalić kierunek ucieczki Indian.
Popieszcie się. Za dwa dni muszę mieć tu zbiegów.
Oficerowie opucili naradę.
- Wam, Gadsen - generał zwrócił się do porucznika - powierzam funkcję dowódcy twierdzy.
Obsadzicie warow,nię ludmi i natychmiast zamurujecie tę wyrwę. Na baszcie niech zawinie flaga
Unii. Od dzi fort Negro należy do nas, panowie.
Z aprobatš przyjęli owiadczenie generała.
- Wojsko przygotować do drogi. Wkrótce wyruszymy: jedni w głšb Florydy, drudzy ladami Menewy.
- Podniósł się uspokojony. - Możecie odejć do swych obowišzków.
U schyłku następnego dnia wróciły oddziały przetrzšsajšce bagienne brzegi Apalachicola River i
przywlokły kilkunastu czarnych niewolników, którzy, zgubiwszy się nocš wród szuwarów, na własnš
rękę próbowali ucieczki. Zamknięto ich w twierdzy. Na polecenie Jacksona jednego z Murzynów
poddano badaniom. Nie.
wytrzymał tortur i ujawnił, że mieli spotkać się w wioskach Kriksów nad Coosa River.
Kiedy Taylor i McIntosh wrócili, nie ustaliwszy kierunku ucieczki Indian, generał machnšł bez
gniewu rękš, mówišc:
- Wiem, dokšd pojechali. Szykujcie się do drogi.
Eaton korzystajšc z uprzejmoci Jacksona otrzymał oddział dragonów jako eskortę i najšwszy White’a
i Bowiego za przewodników, postanowił wyruszyć z O’Neill do portu Mobile, skšd mieli statkiem
popłynšć do Waszyngtonu. Podróż poprzez sawanny, puszcze i pasmo Gór Błękitnych była zbyt
ucišżliwa, a przede wszystkim niebezpieczna. Pożegnawszy i”1 oficerów i żołnierzy, z którymi się
zaprzyjanił, dosiadł wierzchowca. Kiedy kawalkada mijała obozowisko, Peggy wycišgajšc rękę
zawołała:
- Patrz, John, tam jest Man-tay-o!
Eaton pobiegł wzrokiem we wskazanym kierunku. Rzeczywicie. Obok McIntosha stał
Indianin o zeszpeconej twarzy i złożywszy dłoń na piersi, zdawało się, milczšco żegnał odjeżdżajšcš.
- Ten koło Metysa?
- Yes.
- Gdyby cię skrzywdził, miła - Eaton odwrócił się do O’Neill - zapłaciłby życiem. Ale skoro jeste
zdrowa i cała, wobec tego zapomnijmy. Wczeniej czy póniej zginie. Oni wszyscy skazani sš na
zagładę.
Kłusujšc objeżdżali warownię. Peggy nagle zdarła konia i z pobladłš twarzš patrzyła na wieżyczkę
twierdzy, skšd obserwowała z Wenonš morze, a teraz flanki tej baszty obwieszone były ciałami.
- John, co się stało? - spytała nienaturalnym głosem.
Eaton przygryzł wargi. Silšc się na spokój, odparł: - Nic, kochanie. Generał ukarał zbuntowanych
Murzynów…
- Kazał ich powiesić?
- Tak.
- Nawet rannych?
- Jedmy, czeka nas daleka droga.
Peggy opuciła głowę. Nie mogła zrozumieć okrucieństwa plantatorów Południa.
Andrew Jackson powierzył dowództwo nad częciš swej armii generałowi Aaronowi Burrowi,
polecajšc mu pod pozorem poszukiwania zbiegłych niewolników zajmować hiszpańskie forty i
osiedla. Przewodnikiem po bezdrożach Florydy został Davy Crockett. Sam generał z pozostałym
wojskiem skierował się na północ, gdzie leżały kriksańskie wioski Menewy.
Marsz był daleki. Wiódł przez dziewicze sawanny nie tknięte ostrzem pługa, przez rozpiewane
ptactwem i szumišce bory, poprzez koryta rzek i strumieni, by wreszcie w pobliżu ujcia Coosa do
Alabamy River skończyć się dłuższym odpoczynkiem.
Okolica była przepiękna. Malownicze wzgórza pokryte lasami cišgnęły się aż do potężnych
masywów Appalachów rysujšcych się na północo-wschodzie. W głębokich dolinach płynęły bystre
rzeki. Ze skalistych zboczy wytryskiwały kryształowo czyste ródła dajšce poczštek burzliwym
potokom pełnym złocistosrebrnych ryb.
Lasy roiły się od zwierza.
Sam Houston i William McIntosh, jako znawcy terenu, z kilkoma ludmi wyruszyli na przeszpiegi.
Natomiast wojsko odpoczywało i czekajšc na ich powrót skracało sobie czas łowieniem ryb,
chwytaniem w sidła ptaków i zwierzšt (generał zabronił
strzelania, aby nie zdradzić miejsca pobytu) i snuciem przy wieczornych ogniskach przedziwnych
opowiadań.
Którego dnia wrócili zwiadowcy, przynoszšc wieci, że w wiosce nad górnym biegiem Coosa River
znajduje się Bob Catala z garstkš Murzynów i niewielka grupa indiańskich wojowników, nie liczšc
dzieci, kobiet i starców, a nad Tallapoosa River odpoczywa Menewa z zastępami zbrojnych.
Podobno cišgajš tam wojownicy z okolicznych szczepów i rodów, bo wódz przygotowuje się do
nowej wyprawy przeciw Unii.
Jackson długo układał plan uderzenia. Rozumiał, że przegrać mu nie wolno, bo inaczej wojna będzie
przecišgać się dalej, a czas był najwyższy, by rozgromić indiańskie siły i zmusić wodzów do
posłuszeństwa. To jeden z podstawowych warunków dokonania aneksji Florydy i otwarcia
osadnikom drogi na Południe.
- Panowie - mówił pewnym siebie głosem - musimy zrealizować hasło “czerwonej pałki”. Nie wolno
nam popełnić błędu. Owiadczam, że za wybitne zasługi w bitwach czekajš was wysokie nagrody.
Jestem upoważniony przez prezydenta Unii do awansowania nawet do stopni generałów. Okażę się
hojny, jeli nie zawiedziecie mych nadziei. - Zrobił dłuższš przerwę, aby mogli dobrze uzmysłowić
sobie znaczenie jego słów, potem instruował dalej: - McIntosh poprowadzi mnie nad Tallapoosa
River, natomiast pułkownik Scott i Coffee, kapitanowie Taylor i Hammond, porucznik Moore,
zwiadowca Houston i trzystu dragonów uda się nad Coosa. Musicie schwytać Boba Catalę, a wie
zdziesištkować. Po wykonaniu zadania spotkamy się w tym miejscu. Zgoda, panowie?
- Well.
- Wyruszajcie dzisiaj, ja jutro. W razie nieprzewidzianego zagrożenia wysyłamy do siebie gońców.
Sam Houston, Zachary Taylor i Van Moore prowadzili jazdę. Dwaj pułkownicy jechali w rodku
kolumny, a na tyłach czuwał Pat Hammond. Posuwali się ostrożnie. Górzysty teren utrudniał drogę.
Trzeba było zachowywać absolutnš ciszę.
Po kilku dniach podróży Houston zatrzymał jedców. O pół mili przed nimi znajdował się cel ich
wyprawy. Bez rozniecania ogni przetrwali noc i wczesnym brzaskiem rozdzieleni na grupy podeszli
do wsi z dwóch stron, następnie rozwijajšc szeregi otoczyli pišcš jeszcze osadę.
Hammond i Houston z kilkoma żołnierzami wychynęli z lenych zaroli, kierujšc się do wsi. Zostali
dostrzeżeni, bo chłopcy rozbiegli się po wigwamach. Z chat poczęły wyglšdać wystraszone twarze
kobiet. Naprzeciw białych wyszła uzbrojona gromada wojowników prowadzonych przez i krępego
mężczyznę z piórem orła w czuprynie. Zatrzymawszy się w pewnej odległoci, czerwonoskóry
odezwał się z wyranš niechęciš:
- Czego Miczi-malsa szukajš u Kriksów?
Hammond, bacznie rozglšdajšc się wokoło, odparł: - Witam czerwonych braci. Szukamy zbiegłych
niewolników.
- Nie ma ich tutaj.
- Mój brat kłamie. Sš u was.
Ciemne renice Indianina zadrgały. Twarz pozostała bez wyrazu. Odrzekł
spokojnie:
- Jeli Miczi-malsa potrzebujš pożywienia, wigwam Orlego Pióra stoi l otworem, jeli chcš ugasić
pragnienie, squaw przyniesie klonowy napój…
- Nie przyszlimy tu jeć - szorstko przerwał kapitan. - Ukrywacie Boba Catalę.
Musicie wydać go w nasze ręce wraz z towarzyszšcymi mu niewolnikami. Wtedy odjedziemy.
Orle Pióro odparł z godnociš:
- Wszyscy ludzie sš wolni, Catala też.
- To buntownik.
- Jest gociem podobnie jak Miczi-malsa - usiłował wyjanić czerwonoskóry. - Gdy opuci wie
Kriksów, blade twarze mogš go ujšć. Teraz chroni go więte prawo gocinnoci.
- Bredzisz! - Hammond zaczšł się denerwować.
- Orle Pióro mówi prawdę.
- Jeste naczelnikiem tego osiedla?
- Zastępcš.
- Gdzie wódz?
- Tam! - Indianin wskazał lasy na wzgórzach.
- Jeli nie oddacie Murzynów, zniszczymy całš wie.
- Nasi ludzie nie uczynili nic złego.
- Jestecie wrogami Unii.
- Nikt nie usiłuje atakować Miczi-malsa - odrzekł Orle Pióro. - Odejdcie w pokoju.
Hammond syknšł:
- Pożałujecie, czerwone psy!
Amerykanie cofali się z broniš gotowš do strzału. Kiedy znaleli się na skraju wioski, zabrzmiała
wojskowa tršbka. Dragoni wynurzyli się z lasu, wolno zjeżdżajšc ku indiańskim wigwamom.
Czerwonoskórzy zorientowali się, że zostali otoczeni. Bob Catala wyjrzawszy z chaty też zrozumiał,
na co się zanosi.
Zgromadził kilku swoich towarzyszy i przemknšwszy między wigwamami zaatakował
żołnierzy. Chciał przebić się do puszczy.
Pułkownik Coffee zauważył manewr Murzynów i zagrodził im drogę. Na granicy wioski zahuczały
sztucery. Zgrzytnęły szable. Tu i tam dogorywali czarni powstańcy. Catalę oszczędzano. Otoczony
zwartym kręgiem wojska bronił się kolbš strzelby. Ugodził miertelnie dwóch napastników i nagle
otrzymawszy cios w tył
głowy, runšł na stratowanš trawę. Powleczono nieprzytomnego w głšb lasu, gdzie skrępowany
powrozami legł pod silnš strażš.
Kriksowie nie podjęli walki, rozumiejšc jej beznadziejnoć. W wiosce było zaledwie około
szećdziesięciu wojowników. Nie mogli stawić oporu uzbrojonym po zęby Amerykanom. Orle Pióro
lękał się o życie kobiet i dzieci. Podniósł do góry otwartš dłoń, dajšc w ten sposób znak pokojowych
intencji.
Biali wkroczyli już na dobre do wioski. Porucznik Moore wstrzymał
zaniepokojonego wierzchowca w pobliżu jakiego wigwamu, przed którym siedziała samotna kobieta.
W napiętej atmosferze wyczekiwano, kto pierwszy zacznie.
Nagle malutki, może czteroletni, chłopiec wyskoczył sporód chat i pobiegł w stronę Moore’a. Bose
stopy bezszelestnie migały po wilgotnej od porannej rosy ziemi. Wymijał włanie porucznika wołajšc:
“mamo!”, gdy Moore podniósł szablę i cišł malca. Chłopiec zatoczył się, zdołał dobiec do Indianki i
krwawišc padł u jej nóg.
Kobieta zawyła z rozpaczy. Błyskawicznie chwyciła wiszšcy na cianie chaty łuk.
Zabrzęczała cięciwa. Długi pocisk ugodził w lewš pier porucznika. Moore pochylił się ku tyłowi,
wypucił broń i runšł z siodła. Niemal równoczenie zadudnił huk strzelb. Indianka przeszyta kulami
zastygła obok konajšcego dziecka.
Amerykanie ze wciekłym impetem zaatakowali czerwonoskórych. Rozpętał się nierówny bój. Kto
podłożył ogień pod wigwamy. Zapłonęły jak pochodnie.
Wrócili do obozowiska uszczęliwieni łatwo odniesionym zwycięstwem. Oprócz Boba Catali
przywlekli kilku schwytanych Murzynów i Indian, znoszšcych z godnociš drwiny i obelgi.
Winfield Scott i Pat Hammond z połowš dragonów, prowadzeni przez Houstona, popieszyli
wzmocnić siły generała, który być może gdzie nad Tallapoosa River toczył w tej chwili bitwę z
dużym zgrupowaniem Kriksów. Jak bowiem zeznał jeden z jeńców, w wiosce Menewy przebywało
ponad dwa tysišce niele uzbrojonych wojowników.
Coffeemu i Taylorowi wypadło z częciš żołnierzy czuwać nad jeńcami i cierpliwie czekać na powrót
Jacksona. Dlatego rozglšdali się za dogodnym miejscem na obóz.
Z dziesięciu wysepek rozrzuconych po szerokim korycie Coosa wybrali jednš.
Odcięci wodš od lšdu czuli się bezpiecznie. Dla zabicia czasu postanowiono zbudować fort.
Strzelistych pni tu nie brakło. Oczyszczone z gałęzi i kory stanowiły doskonały budulec. Głęboko
wkopane w grunt i zespolone z sobš drewnianymi klinami tworzyły grube ciany, zdolne oprzeć się
indiańskim strzałom i kulom sztucerów. Wznosili obszerny blokhauz dla żołnierzy, stajnię, budynek
gospodarczy i palisadę.
Praca szła szybko. Chcieli Jacksonowi zrobić niespodziankę i uczcić w ten sposób wojenne sukcesy.
Gdy zapadał zmierzch, dowcipkujšc jedli kolację i .długo w noc snuli opowiadania.
Którego wieczoru Taylor zagadnšł siedzšcego na uboczu żołnierza: - Co z wami, Rod? Chorzy
jestecie? Nietęgo wyglšdacie.
- Nie, sir - zagadnięty podniósł się służbicie.
- Siadajcie - kapitan wygodnie wycišgnšł się na lenej ciółce. - Co was dręczy, widzę to od paru dni.
- Ee… - Rod machnšł rękš.
- Ulżyjcie sobie. Własnymi kłopotami dobrze podzielić się z przyjacielem…
- To prawda.
- Więc?
- Nic szczególnego, kapitanie - żołnierz przeniósł spojrzenie na zamazane mrokiem krzewy. - Nie
mogę zapomnieć chłopca ciętego szablš przez Moore’a.
- Tym się przejmujecie? - Taylor był zaskoczony.
- Yes.
- To czerwonoskóry.
- Dziecko przecież…
- Porucznika wam nie żal? Zmarł od tej przeklętej strzały.
Rod milczał.
- Aby Unia mogła się rozwijać i potężnieć, Indianie muszš zginšć - tłumaczył
Zachary Taylor. - Na to nie ma rady.
- Takie jest wasze,zdanie, sir? - Rod pokiwał z powštpiewaniem głowš. - Murzyni zostanš
powieszeni jak tamci z twierdzy. Czy oni swojš mierciš też sprawiš, że Unia będzie silniejsza?
- Ależ to buntownicy! - żachnšł się kapitan. - Co wam przychodzi do głowy?!
Strzeżcie się, to niebezpieczne…
- Czy dlatego, że szczęcie jednych musi być okupione cierpieniem dnjgich? -
pytanie zabrzmiało jak wyrzut sumienia.
- Hmm… - mruknšł kapitan, zastanawiajšc się nad treciš usłyszanego zdania.
Znakomity znawca puszczy Sam Houston bez trudu prowadził dragonów Winfielda Scotta. Trop
pozostawiony przez wojsko Jacksona był wyrany. Generał lenymi bezdrożami posuwał się wolno,
transportujšc dwa działa i furgony z amunicjš.
Stratowany pas runa lenego dokładnie wskazywał kierunek marszu.
Scott i Hammond liczyli, że zdšżš dotrzeć do celu w odpowiednim czasie. Nie napotykajšc na żadne
przeszkody, jechali codziennie aż do zapadnięcia zupełnych ciemnoci. Wczesnym witaniem po
zwinięciu biwaku pieszyli dalej. W upalne południe, wjechawszy na lesiste wzgórze łagodnym
zboczem schodzšce ku dolinie Tallapoosa, niespodziewanie usłyszeli daleki grzmot armat. Generał,
Jackson toczył bitwę. Scott zwiększył czujnoć. Rozesłał na wszystkie strony zwiadowców.
Ostrożnie schodzili ku rzece.
NAD TALLAPOOSA RIVER
Kriksowie i Murzyni uchodzšc spod fortu Negro szczęliwie dotarli do osiedla nad Tallapoosa River.
Już w drodze od przypadkowo spotkanych czerwonoskórych dowiedzieli się o zawarciu przez Unię
pokoju z większociš indiańskich plemion.
Menewa był rozgoryczony. Brak międzyplemiennej jednoci niweczył dalekosiężne plany wiatłych
naczelników. Czarny Jastrzšb i Took-suh ze swoimi wojownikami odeszli napółnoc - do kraju ojców,
Szoktawowie, Czikasawowie i częć Czirokezów zakopali topory wojny. Wród Kriksów też
następował powolny rozłam. Federacja Pięciu Cywilizowanych Plemion Południa zaczęła się
rozpadać. Jeszcze potężni Seminolowie pod dowództwem Weatherforda, Kriksowie Króla Królów i
niektóre szczepy Czirokezów, podporzšdkowane Sekwoi, nie zrezygnowały z walki. Menewa łudził
się nadziejš, że sytuacja odwróci się na korzyć czerwonoskórych, gdy Hiszpanie, otrzšsnšwszy się z
letargu, wystšpiš zbrojnie w obronie Florydy.
Ryszardowi i Czarnej Strzale pesymistycznie rysowała się przyszłoć. Mimo to postanowili wytrwać
do końca.
W trzecim tygodniu biwakowania z Tukhabatchee przyjechali zdrożeni Senekowie z paru setkami
Kriksów. Czarna Strzała ucieszył się widokiem swych wojowników, których zostawił w Jaskini
Lwa, wyruszajšc w pocig za McIntoshem. Menewa też był zadowolony, bo jego armia znacznie się
wzmocniła. Jedynie Wenona posmutniała, bo jej ojciec, sędziwy szaman, nie przybył nad Tallapoosa,
gdyż zapadł na zdrowiu. Zamknięty w Domu Tajemnic - jak opowiardał jeden z wojowników -
rozmylał, leżšc na posłaniu ze skór bizonich.
Menewa najczęciej przebywał z Wenona. Zamierzał założyć rodzinę i marzył o cichym szczęciu we
dwoje.
- Kiedy ta wojna się skończy? - spytała dziewczyna, zaglšdajšc w ciemne renice Menewy. - Tak
bardzo chciałbym, żebyje krwawe historie były za nami…
- Ja też - odparł w zamyleniu - choć zaczynam wštpić, czy kiedykolwiek ludzie potrafiš wzajemnie
się zrozumieć. Nie ma jednoci, wród plemion, więc nie może być zgody między białymi i
czerwonymi. Om i my to ogień i woda. Oni to płomień, który my usiłujemy bezskutecznie ugasić…
- Warto wobec tego walczyć?
- Musimy, inaczej ogień strawi nas wszystkich, a do tego dopucić nie wolno.
- Nabash-cisa przemawia ustami Menewy - szepnęła zastanawiajšc się na głębiš usłyszanych słów.
W drzwiach pojawił się wojownik. Wódz Kriksów, zauważywszy jego wyczekujšcš postawę,
powiedział:
- Widzę, że brat mój przynosi pilne wieci.
- Ugh.
- Menewa słucha - wskazał przybyłemu miejsce naprzeciwko siebie.
Wojownik zbliżył się, ale nie usiadł.
- Miczi-malsa cišgnš ze strzelbami na kołach - zameldował. - Sš na wzgórzu Karibu.
- Ilu?
- Dużo, bardzo dużo…
- Liczby nie znasz?
- Nie.
- Tropiciele kršżš wokół Miczi-malsa?
- Tak.
- Pochwyćcie jeńca i meldujcie o-ruchach nieprzyjaciela.
Wojownik opucił wigwam.
- Znowu poleje się krew - szepnęła ze smutkiem Wenona.
Menewa nie odpowiedział. Wyjrzawszy przed chatę, polecił czuwajšcemu tu wojownikowi zwołać
starszyznę. Usiadł przy ognisku zamylony. Zdawało się, że nie zauważa siadajšcych w wigwamie
wodzów. Minęło sporo czasu, nim zaczšł: - Miczi-malsa sš już na wzgórzu Karibu, zdšżajš tutaj…
Prowadzš armaty.
- To pewne? - spytał Kos.
- Doniósł przed chwilš zwiadowca.
- Kto dowodzi Amerykanami?
- Wemiemy jeńca, wtedy poznamy szczegóły.
Zaczęli zastanawiać się nad własnym położeniem. Wzgójze Karibu leżało niedaleko.
Nieprzyjaciel mógł dotrzeć do wioski jeszcze dzisiaj lub jutro.
- Nie znamy sił przeciwnika - mówił Ryszard - dlatego trudno planować walkę.
Proponuję podjšć następujšce kroki: wyprowadzić w niedostępne rejony puszczy dzieci, kobiety i
starców. Silny oddział wojowników przerzucić na drugš stronę rzeki, by w odpowiednim momencie
mógł przyjć z pomocš lub zagrodzić drogę wrogowi idšcemu na nasze tyły. Trzeba to zrobić jak
najszybciej.
- Podzielam zdanie Czerwonego Serca - poparł Ryszarda Czarna Strzała.
- Parę dni temu Bob Catala odszedł do wioski nad Coosa River - przypomniał
Menewa. - Trzeba wysłać tam gońca z wiadomociš o Długich Nożach.
- Słusznie - przyznał Ryszard. - Amerykanie mogš równoczenie uderzyć na obie wioski.
- Większoć wojowników z Coosa jest z nami - zauważył młody kriksański ‘wódz, Sępie Oko. -
Musimy wzmocnić siły Orlego Pióra i Boba Catali.
- Odgadywacz cieżek wemie pięćdziesięciu wojowników i natychmiast popieszy nad Coosa River -
rozkazał Menewa. - Może zdołacie dotrzeć na czas…
-: Ugh - odparł Odgadywacz cieżek opuszczajšc kršg starszyzny.
- A Sępie Oko zaprowadzi dzieci i kobiety do lasu - cišgnšł wódz. - Gdy zapadnie zmrok, z
oddziałem wojowników przeprawi się na drugi brzeg Tallapoosa. Hugh.
Miało się pod wieczór, gdy zwiadowcy przyprowadzili jeńca. Wepchnięty do wigwamu stał z
pobladłym obliczem, ze zwišzanymi wzdłuż tułowia rękoma. Wodzowie długo spoglšdali na
wystraszonego żołnierza, nim odezwał się Menewa: - Darujemy bladej twarzy życie, jeli odpowie na
pytania. - Zrobił krótkš przerwę i spytał: - Kto dowodzi Miczi-malsa?
- Generał Jackson.
- Dokšd idziecie?
Żołnierz wzruszył ramionami., Ryszard podszedłszy doń rozcišł rzemienie. Rzekł
przyjanie:
- Usišdcie, sir, i porozmawiajmy rozsšdnie. Nie jestemy wrogo usposobieni do was. Chcemy jedynie
wiedzieć, czy zmierzacie przeciwko nam.
Amerykanin, wyprostowawszy zdfętwiałe ramiona, uspokoił się nieco i spytał: - Jestecie, mister,
Czerwonym Sercem?
- Zgadlicie.
- Co ze mnš uczynicie?
- Nic. Jeli generał ominie wie, po kilku dniach zostaniecie uwolnieni.
- A jeli Jackson stanie pod wioskš?
- To będzie zależało od was. Menewa daruje wam życie, gdy odpowiecie na pytania.
- Domagacie się zdrady?
- Wiadomoci możemy wydrzeć wam przemocš, ale nie chcemy jej stosować.
- Pytajcie, odpowiem, jeli uznam pytania za nieszkodliwe.
- Kto z oficerów jest z Jacksonem?
- Ci, których poznalicie pod fortem Negro.
- Przyszlicie naszym tropem?
- Tak.
- McIntosh jest z Długimi Nożami? - syptał Menewa.
- Oczywicie.
- Chcecie zaatakować wie?
- Może. ‘ - Przecież Unia zawarła pokój z Indianami - z naciskiem powiedział
Kos.
- Ale nie z wami.
- Ilu żołnierzy liczy armia Jacksona? - spytał Czarna Strzała.
Żołnierz nie odpowiedział, zwrócił się do Ryszarda: - Nie męczcie mnie dłużej, sir, nie powiem
więcej ani słowa.
- Zwišżcie go i zamknijcie pod strażš -.rzekł Menewa wojownikom. - Rada Starszych zadecyduje o
losie jeńca.
Dzieci i kobiety opuciwszy wie skryły się w bagnach nad Martin Lakę, do którego wlewała swe
wody Tallapoosa River. Sepie Oko zapadł gdzie w puszczy. W
obozowisku Kriksów, cišgnšcym się wšskim pasem wzdłuż rzeki, wrzała goršczkowa praca. Pod
kierunkiem Kosa kopano w piaszczystym wybrzeżu strzeleckie rowy osłaniano je ziemnš skarpš i
konarami popiesznie ciętych drzew.
Rankiem armia Jacksona podeszła na slsraj zaroli, łukiem zamykajšc wie. Na flankach ustawiono
armaty. W ten sposób można było skutecznie razić cały teren między korytem rzeki a zboczem doliny,
na którym wród krzewów i drzew przyczaili się Amerykanie.
Menewa w otoczeniu naczelników obserwował lene wzgórze.
- Sš w lepszej niż my sytuacji - powiedział. - Majš dobre pole widzenia.
- … i obstrzału - dokończył Kos.
- Długo nie utrzymamy wsi - zauważył wódz Seneków.
- Wystarczy godzina, dwie… Potem pozorowana ucieczka za rzekę. Gdy nieprzyjaciel, cigajšc nas,
zejdzie w dolinę, zamkniemy go piercieniem… Moi bracia pamiętajš swoje zadania? - przypominał
wódz.
- Jeli nie zajdš nieprzewidziane okolicznoci, zniszczymy wojska generała Jacksona - mówił Ryszard,
lustrujšc przez lunetę las. - Uwaga! Chyba zaczynajš.
Zadudniły działa. Przypadli do ziemi. Pociski wybuchały wznoszšc pióropusze dymu. Wojownicy
wtuleni w strzeleckie rowy spokojnie patrzyli na gigantyczne eksplozje. Kanonada trwała. Echo
niosło huk w głšb borów. Las opustoszał z ptaków i zwierzšt. Zgasły piewy i pogwizdywania.
Indiański obóz zasnuły dymy i gryzšcy zapach prochu.
Kos wychylił głowę nad barykadę. Tršcił Menewę wskazujšc rękš zbocze doliny.
- Spójrz, jacy ciekawi skutków armatniej strzelaniny.
Wódz Kriksów umiechnšł się chwytajšc za sztucer.
- Zaraz poznajš strzelbę Menewy - odrzekł, przykładajšc broń do ramienia. Strzał
utonšł w armatnim huku. Nieostrożny żołnierz znikł w zieleni krzewów.
Ryszard wypatrzył innego Amerykanina. Błyskawicznie wycelował. Nacisnšł spust.
Człowiek zamachał rozpaczliwie rękoma i padł. Najlepszy łucznik Kriksów, Długa Cięciwa,
zauważywszy strzeleckie popisy wodzów, też uklškł na skarpie i nagišł
łuk. Chwilę wyszukiwał celu, potem bez popiechu uniósł broń i wypucił strzałę.
Trafiony żołnierz staczał się po stromym w tym miejscu zboczu. Armaty dudnimy dalej. Z kilku
zburzonych wigwamów sterczały nagie żerdzie. Na krańcu wsi zapalona wybuchem płonęła chata.
Kto wskoczył do rowu obok Menewy. Wódz odwrócił się i ze zdumieniem ujrzał Wenonę.
- Nie poszła nad Jezioro Jaskółek? - zawołał gniewnie. - Chcesz zginšć?
- Chcę być z tobš - szepnęła. - W bagnach nad Martin Lakę nie mogłabym ci pomóc.
- Bitwy nie dla squaw. Czy tego nie rozumiesz?
Już miała cov odpowiedzieć, ale przeraliwie gwiżdżšc nadlatywał pocisk. Menewa chwycił
dziewczynę wpół i przygniótł do dna rowu. Tuż za nimi ziemia stęknęła od eksplozji. Na skulonych
ludzi sypały się grudy i piach.Dławišcy dym okrył
barykadę.
Gdy wiatr rozwiał kłębišcš się kurzawę, Menewa spojrzał wokoło. Nikt nie zginšł.
Umiechnšł się do Wenony.
- Bšd przy mnie. Póniej ukryjesz się w puszczy za rzekš - mówił, ale nie bardzo go słyszała, bo słowa
głuszyły detonacje.
Po godzinnym bombardowaniu ucichły armaty. Zbocze zaroiłp się od napastników.
Gęsto strzelajšc i kryjšc się w zarolach schodzili w dolinę. Indiański szaniec ożył iskrami ogników.
Kule i strzały biły w atakujšcych. Grzechot sztucerów roznosiło echo po zalesionych wzgórzach.
Jackson widzšc że atak w paru miejscach załamuje się, polecił odwołać szturm.
Zagrała tršbka. Żołnierze zawrócili.
Po krótkiej ciszy znowu ryknęły armaty.
- Przed nami czerwonoskórzy - zwiadowca zameldował pułkownikowi Scottowi jadšcemu na czele
wojska.,- Houston prosił, sir, o zatrzymanie pochodu i absolutnš ciszę.
- To wojownicy Menewy?
- Prawdopodobnie. Sš z tej strony rzeki.
- Wie na tamtym brzegu? - pułkownik pytajšco patrzył na zwiadowcę.
- Yes. Houston bada sytuację, sir - wyjaniał żołnierz. - Trzeba zaczekać do jego powrotu.
- Kapitanie Hammond - Scott zwrócił się do oficera -zarzšdzam postój. Broń w pogotowiu i
całkowite milczenie.
- Rozkaz, pułkowniku!
Żołnierze, nie zsiadajšc z koni, ze sztucerami w rękach, ukryci w zarolach, słuchali kanonady dział.
Wlokły się minuty. Rosło nerwowe napięcie, zwłaszcza że mimo ostrożnoci czasami zaparskał koń,
uderzyły o ziemię kopyta, zachrzęciła uprzšż lub nieopatrznie zadzwonił metal.
Przed Winfieldem Scottem zupełnie nieoczekiwanie wychynšł z listowia Houston.
- Chodzicie jak duch - sarknšł zaskoczony pułkownik.
- Wychował mnie przecież Ulateka. - Umiechnšł się Sam. - W lenym jarze znajdujš się czerwoni -
zaczai meldunek. - Majš pewnie wykonać jakie zadanie.
Za rzekš Jackson ostrzeliwuje okópanych Kriksów.
- Okopanych? - zdziwił się Scott.
- Tak. Wznieli barykadę z rowem strzeleckim.
- Co proponujecie? - spytał Hammond.
- Kriksami w jarze dowodzi niedowiadczony, choć rozumny wódz, Trochę pyszałek.
To Sępie Oko - mówił Houston. - Trzeba rozprawić się z jego wojownikami.
- Słusznie: Wtedy można by obsadzić brzeg Tallapoosa River i wzišć czerwonych w ogień z dwóch
stron.
- Menewa zorientuje się, słyszšc walkę na swoich tyłach - odezwał się Hammond.
- A gdyby tak zaskoczyć czerwonoskórych? - odrzekł w zamyleniu Houston.
- Jak? - zainteresował się pułkownik.
- Pieszo otoczyć jar - snuł projekt Sam. - Przy zachowaniu ciszy i odrobinie szczęcia manewr może
się udać. Warto spróbować. Straże czuwajšce nad bezpieczeństwem Indian w rozpadlinie
zlikwidowałem. W ostatecznoci dojdzie do strzelaniny.
- Prowadcie, mister - podjšł szybkš decyzję Scott. - Przy wierzchowcach zostanie paru żołnierzy,
reszta z nami.
Przemykali się wród zaroli jak koty. Huk armat głuszył drobne szelesty, co ułatwiało podchodzenie.
Wolno, bardzo wolno okršżali jar. Minęło sporo czaru, nim dwa szeregi zetknęły się ze sobš
zamykajšc kordonem lenš rozpadlinę.
- Wezwijcie ich, Houston, do poddania się - powiedział pułkownik do Sama.
- Zejdę do nich. Łatwiejsza będzie rozmowa.
- To niebezpieczne.
- Jestem przecież Kriksem. Czyżbycie zapomnieli, sir? - z umiechem odparł
Houston.
Swobodnie schodził po odkrytym zboczu. Nie wzbudził podejrzeń. Z ubioru wyglšdał
jak Indianin. Widzšc przyczajone w zarolach postacie, pozdrowił ich, pytajšc: - Jest z wami Sępie
Oko?
Wskazali mu dno rozległej rozpadliny.
W cieniu karłowatej sosny-wódz gawędził z wybitnymi wojownikami. Na widok przybysza umilkł.
- Witam mego brata - powiedział Houston - siadajšc naprzeciw Kriksa. - Dawno już nie byłem nad
Tallapoosa River. Widzę, że mój brat uzyskał wodzowskš godnoć. To szczęcie dla mnie, bo chyba
łatwiej dojdziemy do porozumienia.
- Twój ojciec, Ulateka, z Miczi-malsa podpisał układ i wypalił kalumet pokoju -
Sępie Oko uważnie przyglšdał się Houstonowi. - A mój brat, podobnie jak McIntosh, przeszedł na
służbę białych. Cóż go sprowadza do nas?
- Generał Jackson otoczył wie z tamtej strony rzeki i walczy z Menewa, a Sępie Oko spokojnie siedzi
w tym jarze? Dlaczego?
Wódz przymrużył powieki.
- Czego chcesz? - spytał szorstko.
- Przynoszę wam pokój lub mierć. Niech mój brat wybiera - rzucił podniesionym głosem.
Ręka młodego naczelnika spoczęła na rękojeci tomahawka. Wród wojowników nastšpiło poruszenie.
- Co znaczš te słowa? - spytał Sępie Oko.
- Przynoszę wam życie lub mierć - powtórzył dobitnie Houston. - Wybierajcie!
- Mój brat mówi zagadkami.
- Nie. Walka, którš prowadzicie, jest beznadziejna. Jestem Kriksem, chcę ocalić wasze życie -
przerwał kładšc dłonie na kolanach. - Niech mój brat, Sępie Oko, złpży broń. Obiecuję, że zdrowi
opucicie tę rozpadlinę, do której wprowadził
was chyba podstępny Kanaha.
- Jak to? - .wódz badawczo zajrzał w twarz Houstona.
- Strażnicy znad jaru sš w pętach, a dookoła wojsko. Ostrzegam! Jeden nieopatrzny ruch i nikt żywy
nie opuci tego miejsca.
Oczy wojowników przesunęły się po zarolach nad wšwozem. Nikogo nie ujrzeli.
- Decydujcie: życie czy mierć?
- Mój brat żartuje.- Nie ma tam Miczi-malsa.
- Chcesz zobaczyć? - Houston podniósł ręce do góry, krzyczšc po angielsku: -
Pułkowniku Scott, pokażcie strzelby.
Zakołysały się krzewy i czerwonoskórzy zobaczyli okršgłe otwory luf. W
rozpadlinie zapadła cisza. Za rzekš rozlegał się grzmot armat. Spod przymrużonych powiek Sępiego
Oka wyzierała bezsilna wciekłoć. Zastanawiał się, co mu wypada uczynić. Wszczšć bitwę - to tyle,
co skazać wszystkich na mierić.
- Zdrajca - zasyczał.
- McIntosha Sępie Oko także uważa za zdrajcę?
- Ugh.
- My wybralimy silniejszego sojusznika…
- Wy pomagacie Miczi-malsa zabijać i krać ziemie naszych ojców.
Gdy nie będziecie im potrzebni, też podzielicie nasz los - słowa wodza uderzyły jak bicz.
- Któż mego brata nauczył takich mšdroci? - zadrwił Houston.
- Mšdrzejsi od ciebie…
- Tecumseh i Menewa - zachichotał Sam cynicznie. - Decydujcie. Już czas.
- Go z nami zrobicie?
- Zostaniecie jeńcami do zakończenia bitwy, a potem generał Jackson wypali z wami kalumet i
odejdziecie w pokoju.
- Ugh - z rezygnacjš zgodził się wódz.
- Każ złożyć wojownikom broń. Najlepiej tam! - Houston wskazał dobrze widoczny trawiasty teren. -
Ostrzegam! Jeden strzał z waszej strony i popłynie krew.
- Sępie Oko zastosuje się do warunkpw - powiedział nieswoim głosem naczelnik.
W kilka minut potem częć wojska z kapitanem Hammondem schodziła w jar, Scott czuwał dalej na
zboczach, zacierajšc z zadowolenia ręce. Zwycięstwo bez jednego strzału. Co za sukces! Czy
komukolwiek udało się podobnie osaczyć wroga?… Tak, w 1812 roku Tecumseh w pobliżu Detroit
w identyczny niemal sposób wzišł do niewoli generała Izaaka Shelby’ego - przypomniał sobie
wydarzenia sprzed szeciu lat. A teraz on!
Za rzekš ucichły działa. Echo niosło palbę ręcznej broni i ludzkš wrzawę. Musimy podcišgnšć
żołnierzy nad rzekę, na tyły Kriksów, pułkownik umiechnšł się do własnych myli.
Barykada pluła ogniem. Amerykanie bardzo ostrożnie szli do szturmu.
Wykorzystujšc każdy krok i nierównoć terenu, przypadali co chwila do ziemi, ostrzeliwujyc
Kriksów.
Prawym skrzydłem Indian dowodził Czarna Strzała, lewym - Menewa, a rodek przypadł Ryszardowi.
Nieprzyjaciel posuwajšc się do przodu znaczył swojš drogę ciałami poległych i rannych. Indianie
kryjšc się za prowizorycznš barykadš skutecznie razili atakujšcych.
Nagle na prawej flance, gdzie wódz Seneków bronił odcinka przylegajšcego do rzeki, a teren był tu
prawie równy, bo zbocze doliny leżało daleko pod lasem, pojawiła się nieprzyjacielska konnica.
Jedcy strzelali, z podniesionymi szablami nadcišgali w szalonym galopie. Grad kuł i strzał uderzał w
szarżujšcych. Tu i tam spadał jedziec. Rozpaczliwie kwiczšc tarzały się ranione wierzchowce.
Na czele dragonów pędził McIntosh, nieco za nim gromada wiernych mu wojowników i Amerykanie.
Mimo gęstej palby, dopadłszy barykady, siekli szablami. Zakotłowało się i kawaleria dostała się
poza szaniec.
Od czoła z głonymi okrzykami piechota dopadła barykady. Sytuacja zaczynała być grona. Wtedy
rozległ się trzask kocianych grzechotek. Umówiony sygnał, pozorowanej ucieczki. Kriksowie
ostrzeliwujšc się, w sposób zorganizowany, bez popłochu cofali się do rzeki. Woda tu była płytka,
sięgała ludziom do kolan.
Menewa osłaniajšc Wenonę, która strzelajšc z łuku szła obok, schodził do wody.
Docierali już do przeciwległego brzegu, gdy nagle w zarolach zahuczały wystrzały. To wojsko Scotta
otworzyło ogień. Kładły się pokotem szeregi czerwonoskórych. Jedni w desperackiej rozpaczy parli
ku ziejšcemu ogniem brzegowi, drudzy zawracali. Rannych,i Zabitych porywał bystry pršd, woda
barwiła się czerwieniš.
Menewa chwycił Wenonę wpół i zanurzył się w nurt. Płynšł ku rozległemu pasowi trzcin. Ryszard z
wojownikami toczył na wybrzeżu zażarty bój, starajšc się dotrzeć do nadbrzeżnych zaroli w dole
rzeki. Czarna Strzała kryjšc się wród opustoszałych wigwamów walczył z piechotš, usiłujšc przebić
się przez piercień atakujšcych.
Zza rzeki schodziły oddziały dowodzone przez Scotta i Hammonda. Popłoch ogarnšł
zdezorientowanych wojowników. Walczyli chaotycznie, bohatersko ginšc pod szablami nie znajšcego
litoci nieprzyjaciela.
Menewa tymczasem dopłynšł do trzcin.
- Skryj się tutaj - powiedział do dziewczyny. - Gdybym poległ, uciekaj nad Martin Lakę.
Z tomahawkiem pobiegł na pole walki i starł się z jakim żołnierzem. Z grzbietu wierzchowca dojrzał
go McIntosh. Podjechał bliżej i z nienawiciš wzniósł
‘Szablę do ciosu. Menewa w ostatniej niemal chwili zauważył miertelne niebezpieczeństwo.
Zręcznie uchylił się przed uderzeniem i jednym susem skoczył
na przeciwnika, chwytajšc go wpół. Zwalili się obaj z mustanga. McIntosh zerwał
się błyskawicznie, nacierajšc na Menewę, który nie zdołał jeszcze podnieć się z ziemi. Koniec ostrza
szabli przejechał po lewym ramieniu leżšcego, ranišc mu bark. Menewa w zapamiętaniu nawet nie
odczuł skaleczenia. Cisnšł z rozmachem tomahawk, trafiajšc w pier wroga. McIntosh zatoczył się jak
pijany i upadł.
Menewa podniósł porzuconš strzelbę. Ładować sztucera .nie było czasu, więc ujšwszy go za lufę
zaatakował żołnierzy walczšcych z samotnym Kriksem. Kolbš jak maczugš zadawał ciosy. Gdy kilku
Amerykanów padło, gdzie z tyłu trzasnšł
pistoletowy strzał. Menewie zawirował wiat. Osunšł się na ziemię.
Ryszard, widzšc nadcišgajšcš klęskę, zaczai przebijać się przez szeregi piechoty ku nadrzecznym
zarolom i nawoływać wojowników za sobš. Z trudem dotarł do trzcin. Za ich osłonš strzelał raz za
razem, ułatwiajšc ucieczkę Kriksom.
Bitwa dobiegała końca. Częć czerwonoskórych uszła w puszczę, inni .jeszcze toczyli pojedynki.
Menewa odzyskał przytomnoć. Z wysiłkiem podniósł głowę i usiadł. Odruchowo ujšł nóż, tkwišcy za
pasem. Jaki żołnierz zauważywszy go bez popiechu wymierzył ze sztucera, chcšc dobić rannego.
Umiechał się z zimnš nienawiciš oprawcy. Wódz olbrzymim wysiłkiem woli przezwyciężył słaboć.
Cisnšł
nożem. Nim Amerykanin zdołał cisnšć cyngiel, ostrze sztyletu dosięgło jego trzewi. Zwinšł się
jęczšc. W tym momencie z boku huknšł strzał. Kula rozorała twarz: Menewy, gruchocšc mu zęby w
dolnej szczęce. Fala krwi zalała jego krtań.
Z szeroko rozrzuconymi ramionami padł bez przytomnoci.
Ryszardowi zostało jeszcze trochę amunicji. Starannie wybierał cel. Ku swemu zdumieniu zobaczył
nagle siedzšcego Menewę i mierzšcego doń żołnierza.
Błyskawicznie wystrzelił. Równoczenie plunšł sztucer Amerykanina.
Poza Kosem zaszeleciły zarola. Odwrócił się, wycišgajšc zza pasa pistolet.
Ujrzał poszarzałš twarz Wenony.
- Zginšł - szepnęła przez łzy.
- Może ranny - odparł, nie wierzšc we własne słowa.
- Zabiorę go - mówiła pełna rozpaczy. - Nie mogš te psy bezczecić ‘ jego ciała.
- Zostań, ja to zrobię - zatrzymał dziewczynę rękš.
- Mam canoe - cišgnęła tłumišc ból. - Powiozę go nad Jezioro Jaskółek. Mój brat popłynie ze mnš?
- Tak.
Rozchylił zarola. Amerykanie dobijali rannych.
- Uważaj - szepnšł zostawiajšc jej nabity sztucer i poczołgał się do wodza.
Docierał do leżšcego bez ruchu Menewy, gdy nadbiegło dwóch żołnierzy.
- Patrz - mówił jeden. - To McIntosh. Trzeba go zabrać. Wiele mu zawdzięczamy.
- Żyje?
- Yes, jęczy.
Podnieli Metysa i ujšwszy go pod ręce wlekli przez pobojowisko. Ryszard skorzystał ze sprzyjajšcej
sytuacji. Zarzucił ciało Me,newy na ramiona i pobiegł
ku zbawczym zarolom. Nogi uginały mu się pod ciężarem. Po krzyżu przebiegł
dziwny dreszcz. Czekał, kiedy ugodzi go i pocisk w plecy. Nic się jednak nie stało. Wpadł w trzciny,
kładšc wodza na wilgotnej ziemi.
Nie było co tu dłużej robić. Dzień dopalał się krwawym odblaskiem zachodu. Po zboczach doliny, po
obu stronach rzeki, uganiali się żołnierze, szukajšcy rozpierzchłych wojowników.
- Gdzie masz czółno? - spytał dziewczynę.
Wskazała rękš.
- Prowad!
Przewiesił sztucer przez pier i zarzuciwszy ciało Menewy na plecy, ruszył za Wenonš. Zapadajšc się
w rozmiękłym gruncie, brnšł wród oczeretów. Na dnie łódki złożył wodza.
- Zajmę się nim - powiedziała do Ryszarda Indianka. - Wypłynšć możemy nocš.
Teraz mogliby zauważyć.
- Słusznie - odparł stojšc w mulistej mazi.
Pomagał dziewczynie rozcinać skórzanš bluzę Menewy. Obmywszy zraniony szablš bark, postrzał
boku i okaleczonš twarz, zastanawiał się, dlaczego z ran sšczy się krew. Przylgnšł uchem do nagiej
piersi.
- Czyżby?… - powiedział głono. - Sprawd, Weriono. Uszom nie ufam. Dzwoniš mi w nich jeszcze
wystrzały.
Dziewczyna nasłuchiwała.
- Żyje, żyje! - krzyknęła z blaskiem nadziei w oczach.
Kos bez słowa zrzucił z siebie bluzę i cišgnšwszy koszulę podarł jš w długie pasy. Obandażowanego
Menewę położyli teraz na wycielonym szuwarami dnie łodzi.
Leżał nie odzyskawszy przytomnoci. Cóż więcej mogli dla niego zrobić, nie majšc leków, ziół, bliskp
wroga?
Gdy zapadł zmierzch, popłynęli ostrożnie z pršdem rzeki. Przed brzaskiem dotarli do bagnistych
rozlewisk jeziora, gdzie ukryły się kobiety i dzieci Kriksów. Tu staruszek szaman zajgł się rannym.
Po długich oględzinach orzekł: - Menewa posiada silny organizm, może Manitou moimi rękoma
wróci mu zdrowie…
Ryszardem szarpał niepokój o Czarnš Strzałę. Tyle już lat chodzili razem cieżkami wojny. Aż tu, w
Alabamie, nad Tallapoosa miałby zginšć? Był ojcem Zorzy Rannej - jego umiłowanej dziewczyny,
która z niecierpliwociš i tęsknotš czekała na ich powrót.
Nad Martin Lakę cišgały niedobitki Kriksów, przyszła też grupka Seneków, ale o wodzu nic nie
wiedzieli. Dopiero po tygodniu nerwowych oczekiwań przybył stary Seneka. Widzšc Kosa zdrowego
chwycił go w ramiona.
- Serce moje rozjaniło się jak słońce - mówił serdecznie - bo widzę cię, mój synu.
- Zmartwiony byłem - odparł Kos - długš nieobecnociš Czarnej Strzały i w mylach układałem już
plan poszukiwań wodza Seneków.
- Nie dosięgła mnie kula Miczi-malsa, a ręka moja nawykła do tomahawka, wiec odnalazłem te
mokradła nad Jaskółczym Jeziorem.
W trzecim tygodniu po klęsce Menewa odzyskał przytomnoć. Wiadomo już było, że będzie żył. Nie
mógł rozmawiać, bo nie zasklepiły się jeszcze rany na twarzy, ale chciwie słuchał opowieci o
przebiegu bitwy.
Pewnego dnia Wenona wlizgnęła się do szałasu Seneki i Ryszarda Kosa.
- Przybyli gońcy od McGillivraya i Weatherfbrda - poinformowała. - Wodzowie wzywajš nas do
Krainy Drżšcej Ziemi i Bagnisk Wielkich Cyprysów. Tam Miczi-malsa nie przyjdš.
- Nie poddajecie się? - spytał Ryszard.
- Nie - odparła dumnie.
- Dla Seneków wojna dobiegła końca - odezwał się Czarna Strzała: - Czas nam wracać do
rodzinnych wigwamów.
- Słusznie - szepnšł Kos przywołujšc wyobraniš twarzyczkę Zorzy Rannej.
W kilka dni póniej przygotowani do podróży żegnali przyjaciół.
- Gdyby potrzebował mej pomocy - mówił Ryszard patrzšc w oczy milczšcego Menewy - znajdziesz
mnie w Kanadzie, w pobliżu osiedli Sauków i Foxów. Pamiętaj, serce moje nigdy cię nie zapomni.
Ciemne renice rannego zwilgotniały. Serdecznie ucisnšł dłoń białego przyjaciela.
- A tobie, Wenono, życzę szczęcia z Menewa. Wybrała sobie szlachetnego człowieka i niech zło
omija wasze cieżki.
Rzucajšc mu wdzięczny umiech odrzekła:
- Czerwone Serce zawsze zostanie naszym bratem. Hugh.
- Bywajcie, na nas już czas…
- Bywajcie, niech Nabash-cisa owieca waszš drogę.
Dosiedli mustangów. Opuszczali tymczasowe obozowisko Kriksów, kierujšc się na północ, ku
siedzibom Seneków i kanadyjskiej granicy.
PO NOWE ŻYCIE
Jesień 1819 roku sišpiła deszczem. Wiatr stršcał z drzew pożółkłe, wilgotne licie. Po niebie wlokły
się ociężałe obłoki.
Ociekajšcy wodš Kos zastukał do drzwi werandy okazałej willi w Malden. Pojawiła się Murzynka.
Poznał jš bez trudu.
- Witaj, Betty - rzucił pozdrowienie. - Pan Lavel w domu?
- Gdzieżby poszedł w takš pogodę? - krytycznie przyglšdała się mokremu ubraniu, zniszczonym
prawie doszczętnie i obłoconym butom gocia.
- Powiedz panu, że przybył Ryszard Kos.
Betty znikła, a on wszedłszy na wyczyszczonš do połysku podłogę spoglšdał z zakłopotaniem na
pozostawione lady. Czuł się nieswojo w tym komforcie, od którego zupełnie odwykł na bezdrożach
puszczy. Nie wiedział, co ma zrobić z ociekajšcš kurtkš.
W progu gospodarz przyglšdał się przybyszowi przez ułamek sekundy.
- Rzeczywicie, Kos! Co za wizyta! - zawołał wycišgajšc ramiona.
- Jestem mokry i brudny - zaczšł niezręcznie Ryszard.
- Głupstwo. Zaraz znajdziemy co suchego - ciskał dłoń dawno nie widzianego przyjaciela. - Lee,
słyszysz?! Kos przyjechał…
Rozległy się drobne kroki.
- Boże, jak pan wyglšda! Hej, Betty, przygotuj kšpiel i wieżš bieliznę… -
wołała kobieta.
W godzinę póniej Ryszard siedział w salonie wyszorowany i odwieżony, w ubraniu Lavela. Na stole
dymił posiłek.
- Teraz opowiadajcie, sir, bo usychamy z ciekawoci - zachęcała Lee.
- Mylelimy, że pan zginšł na Południu, przecież wojna skończyła się cztery lata temu.
- Wojna między Wielkš Brytaniš i Uniš w zasadzie zakończyła się bitwš pod Nowym Orleanem, ale
Indianie walczyli dalej - odrzekł Kos.
- Nie mogłem ich opucić.. Jestem przecież z wyboru Szawanezem.
- …i Kanadyjczykiem - dodał Ludwik.
- Przede wszystkim Polakiem - umiechnšł się Kos.
- Tak, to prawda - Lavel oparł się o stół. - Skoro pan jest z nami, to rozumiem, że Indianie złożyli
broń.
- Plemiona Kriksów i Seminolów nie zawarły pokoju. Liczš na Hiszpanów zagrożonych utratš
Florydy.
- Zawiodš się znowu - powiedział Ludwik. - Przed paru dniami przybył do Malden Thomas Talbot1.
Pamiętacie go, sir?
- Walczylimy razem w rejonie Niagary.
- On przyniósł wjadomoć, że Hiszpania zrzekła się Florydy za sumę pięciu milionów dolarów.
- Niemożliwe?
- To pewne - odrzekł Lavel. - Oto koniec wojny, Kanada wyszła z niej bez terytorialnych strat, ale
zginęło niepotrzebnie wielu ludzi. Unia zagarnęła Florydę, a co zyskali Indianie?… - zawiesił-na
chwilę głos. - Utracili wielkie tereny plemienne, ponieli ofiary… Przykre.
- Unia wieci triumfy, a mogło być inaczej. Wielka Brytania była o krok od zwycięstwa - z goryczš
mówił Kos. - Za wczenie zawarto ppkój w Gandawie.
- Nikt nie zawróci już koła historii.
Umilkli. Wtedy Lee zwróciła się do Ryszarda: - Niech pan opowiada o swoich przeżyciach. Taka
jestem ciekawa. Jedzšc opowiadał
o Swoim bojowym szlaku, o przebiegu bitew, których uczestniczył i o których słyszał. Słuchali go z
głębokim zainteresowaniem.
- Pożegnawszy Czarnš Strzałę w puszczach nad jeziorem Erie -r kończył Ryszard -
przybyłem do Malden, liczšc na pomoc przyjaciół…
- Nie odmówimy. Jakże moglibymy? - powiedział Ludwik i dodał: - Amerykanie rugujš
czerwonoskórych za Missisipi. Czarna Strzała odnalazł swych Seneków?
- Szuka ich. Podobno sš u Mohawków. Tak twierdzš Irokezi.
- Unia toleruje plemiona, które stanęły po jej stronie - mówił Lavel - ale dawnych przeciwników
nienawidzi. Szawanezów nie ma już nad Wabash River.
- Słyszałem.
- Kanada otworzyła dla nich granicę. Sš ‘u nas.
- Gdzie?
- Powędrowali w okolice Jeziora Manitoba.
- A mój brat, Robert, zginšł na Południu - odezwała się Lee, a w jej oczach zabłysły łzy. - Stało się to
w Mims.
- Smutne - szepnšł ze współczuciem Ryszard. - Fort zdobyli Seminole. - Po chwili dodał w formie
usprawiedliwienia: - W tym czasie szedłem z Kriksami pod Nowy Orlean.
Zapadło milczenie. Przerwał je Lavel:
- Mam doskonałe francuskie wino. Spróbujemy?
- Dziękuję.
- Nie nauczył się pan pić?
- Nie.
- Cišgle ten sam Ryszard Kos, Czerwone Serce - powiedział Ludwik, chcšc zmienić ten smutny
nastrój. - Co teraz pan zamierza?
- Włanie… Chcę osišć w Kanadzie.
- Cudownie. Praca znajdzie się w Malden. Przecież ma pan szlify pułkownika naszej armii.
- Cišgnie mnie do Minnesoty-odrzekł Kos. - Czeka tam moja dziewczyna…
- Zorza Ranna? - ożywiła się Lee.
- Tak.
- Możecie razem tu zamieszkać. Odzyskałabym dawnš przyjaciółkę - zaiskrzyły się oczy Lavelowej.
- Wolę samotnoć - powiedział w zamyleniu Kos. - Na pograniczu nigdy nie będzie spokoju. Pragnę
zaszyć się w ciche ustronie i założyć tam gospodarstwo.
- Thomas Talbot akurat werbuje osadników. Zakłada gdzie nowš osadę - podsunšł
myl Ludwik.
- Osada? Nie. Muszę mieć farmę, ale z daleka od ludzkich siedzib.
- To niebezpieczne.
- Dlaczego? Nie obawiam się ani Indian, ani kanadyjskich władz - odparł Ryszard.
- Zamierzam formalnie zakupić kawał ziemi, tylko tu włanie chciałem prosić o pomoc…
- Służymy - szepnęła Lee.
- Otóż ja - zaczšł z zakłopotaniem -jestem bez centa… Pożyczcie mi trochę gotówki. Oddam z
należnym procentem.
- Pożyczyć możemy, to nie problem - powiedziała Lavelowa. - Ale przecież ziemia należy się panu
bezpłatnie.
- Wiem, to indiańskie tereny. Lecz ja pragnę formalnie nabyć osadniczš parcelę od kanadyjskiego
rzšdu, a czerwonoskórym zapłacę oddzielnie. Inaczej nie mógłbym spokojnie spać.
- Jeszcze dzisiaj pomówię z Talbotem - Ludwik przyjacielsko położył dłoń na ramieniu Kosa. - Jest
pan zmęczony, chyba czas odpoczšć po dalekiej podróży, prawda?
Ryszard po kšpieli i goršcym posiłku czuł znużenie. Lavelowie nie wiedzieli, że ostatnie tygodnie
szedł z Senekami forsownym marszem, a potem mocował się z jesiennymi falami jeziora, płynšc
łódkš do Malden. Skorzystał więc z uprzejmoci gospodarzy i położywszy się w miękkim łóżku usnšł
twardym, krzepišcym snem.
Na drugi dzień Ludwik zbudziwszy Ryszarda powiedział: - Ubierajcie się, Talbot pragnie uciskać
waszš dłoń, a pilno mu, bo opuszcza Malden.
Bez niadania obaj poszli do rezydencji gubernatora. Kos pamiętał ten budynek.
To włanie tu generał Izaak Brock zawierał przed laty sojusz ze Zwišzkiem Oporu Tecumseha.
Talbot zerwał się na widok wchodzšcych.
- Witam was, sir - wołał wylewnie - i cieszę się, że wracacie do Kanady.
Siadajcie.
Ryszard chciał co mówić, ale sekretarz gubernatora nie dopucił go do głosu.
- Wiem wszystko od Lavela. Żałuję, że nie mogę powięcić wam zbyt dużo czasu.
Wzywajš mnie obowišzki. Za kilka minut odpłynę statkiem. Nie gniewajcie się, pułkowniku -
wyjaniał Talbot. - Gdy na dobre urzšdzicie się na farmie, będš warunki na wspomnienia. A teraz,
proszę - wycišgnšł dokument i plik banknotów. -
Oto akt nadania zjemi. Miejsce obierze pan sobie sam. I żołd, którego, sir, nie pobieralicie od roku
1812 Za szeć lat uzbierało się tego sporo. U nas nic przepać nie może - Ależ ja nie mogę tego przyjšć
- zakłopotanie brzmiało w głosie Ryszarda.
- Czemu? - Talbot umiechnšł się zaskoczony. - Walczył pan w randze pułkownika, żołd cierpliwie
czekał. A weteranom ostatniej wojny ziemię pod osadnictwo przydzielamy za zasługi. Proszę
pokwitować, sir - podsunšł papiery do podpisu.
Kos z zażenowaniem chował do kieszeni pienišdze i akt nadania gruntów.
- Dziękuję, sir - powiedział, ciskajšc z wdzięcznociš dłoń Talbota. - Zaproszę was na farmę, gdy
tylko będzie gotowa.
- Przyjadę. Obiecuję.
Wracał do willi Lavelów z burzš myli, kłębišcych się pod czaszkš. Pozostał mu jeszcze jeden kłopot:
poczynić potrzebne zakupy i dotrzeć na kraniec Jeziora Górnego. Jak? Z dużym bagażem nie było to
proste. Zwrócił się do Ludwika: - Chciałbym wynajšć barkę. Czy jest to możliwe? Jak kiedy.
- Kupców tu sporo - odparł Lavel. - Zawsze znajdzie się amator dobrego zarobku.
- Znacie jakiego uczciwego żeglarza?
- Owszem. Toma Bartona.
- Prowadcie.
Skręcili do rzecznej przystani. W kabinie schludnego statku przyjšł ich ciemnowłosy człowiek w sile
wieku. Z fajkš w kšciku ust słuchał propozycji Kosa.
- Zacznijmy najpierw od rodzaju ładunku i ceny - powiedział. - Jeli ta podróż będzie opłacalna,
popłynę, choć to jesień i wracać mi przyjdzie zimš.
- Ładunek niewielki, parę skrzyń ze sprzętem i narzędziami, trochę drobiazgów i… cztery konie -
wyliczał Ryszard.
- Mam na barce stajnię - rzekł, widzšc pytajšce spojrzenie Kosa. - Dojdzie pasza dla zwierzšt.
- Oczywicie. Jakiej żšdacie ceny?
- Hm… - zamylił się Barton. - Dwiecie pięćdziesišt dolarów. Ani krzty mniej.
- Well. Połowę mogę uicić teraz - zaproponował Ryszard. - Pozostałš czeć u celu podróży.
Chciałbym wypłynšć jutro.
- Będę gotowy.
Kos przy pomocy Lavelów dokonywał zakupów. Lee wyszukała piękne tkaniny na suknie, misternš
biżuterię na prezenty dla Zorzy Rannej i Indian, paczuszki igieł, nieodzowne na pustkowiach, różnej
wielkoci garnki i rondle, sznury korali, kilka grzebieni i zwierciadła oprawione w metalowe ramki,
wełniane koce, nawet poduszkę wypełnionš mięciutkim puchem, a mężczyni ładowali skrzynie
narzędzi - piły i młotki, siekiery i gwodzie, kilka nowiutkich sztucerów, proch i sztabki ołowiu na
kule, noże z doskonałej stali, wreszcie masywne sanie, koła do przyszłego wozu, pług z żelaznym
lemieszem i cztery silne rumaki.
Następnego dnia Kos pożegnał przyjaciół, obiecujšc zaprosić ich za rok do nowo zbudowanej farmy.
Marynarze Bartona rozwinęli żagle i barka odbiła od przystani.
Jesienny wiatr dmuchał w rozpięte płótna pchajšc statek dalej i dalej przez rozległe wody
Hurońskiego Jeziora, ku olbrzymiemu basenowi Superior Lakę. W
pobliżu Michipicoteon Island musieli stoczyć walkę z huraganem i znowu płynęli gnani podmuchami
wichru. Już dawno nieg ubielił dalekie brzegi i pokład, a mrozy pokryły szronem olinowania
masztów. Ryszard się nudził. Pracował więc z marynarzami i opowiadał im o swoim burzyliwym
życiu.
W miejscu, gdzie do Jeziora Górnego wpływajš wody Saint Louis River, zarzucili kotwicę. Pomogli
Kosowi dowieć łodziami bagaże i wystraszone konie. Na brzegu, załadowawszy cały dobytek na
sanie, Ryszard uregulował należnoć i pożegnał się uciskiem dłoni z Bartonem. Barka zawróciła, a
Kos ruszył w zanieżony bór, trzymajšc się koryta rzeki. Czwórka koni szła rano. Otulony kożuchem
jechał na wyczucie, przed siebie, liczšc, że wreszcie natknie się na ludzi i zasięgnie języka. Sauków i
Foxów mógł spotkać tutaj wszędzie. Jako plemiona koczownicze wędrowali po rozległym terytorium
swej ojczyzny - od siedzib Czipewejow na północy do kraju Dakotów na południu i zachodzie.
Po tygodniu włóczęgi zatrzymał się w zimowym obozowisku Czipewejow, którzy dowiedziawszy
się, że nosi imię Czerwonego Serca, podejmowali go z niezwykłš serdecznociš. Kiedy odpoczšł,
poprowadzili go do Sauków Czarnego Jastrzębia, gdzie spodziewał się spotkać Zorzę Rannš i jej
przyjaciółkę Niskuk.
Wjeżdżał do obozu, gdy grube płaty niegu spływały wolno na ziemię, utrudniajšc widocznoć.
Pozostawił sanie z zaprzęgiem pod opiekš czipewejskich przewodników, a sam wyszukawszy
najokazalszy namiot uchylił zasłonę i miało wszedł do rodka.
Przy ogniu siedzieli młodzi wojownicy. Z rysów twarzy odgadł, kim sš, byli bowiem podobni do
Czarnego Jastrzębia. Zgodnie ze zwyczajem położył prawš dłoń na lewej piersi, mówišc:
- Witam synów wielkiego wodza i cieszę się, że dotarłem do obozu mych braci.
- Witaj - odrzekł najstarszy z nich. - Jadła dla goci nie zbraknie. Kim jeste?
- Czerwone Serce.
Zerwali się popiesznie, przybierajšc postawy pełne szacunku.
- Radoć nasza jest wielka - powiedział najstarszy. - Ojciec jest u szamana, zaraz go powiadomimy.
Njech biały brat spocznie.
- Mam wielki tobogan, mustangi i skrzynie - wyjanił Kos. - Chciałbym to gdzie
złożyć. Konie sš zdrożone i głodne.
- Ugh - odparł pierworodny dajšc znaki swym braciom, którzy opucili tipi, a on wskazał miejsce
obok siebie.
Po krótkim milczeniu Kos spytał:
- Zorza Ranna jest z wami?
- Cišgle czeka.
- A Niskuk?
- W zdrowiu. Wychowuje syna Tecumseha.
- Jakież imię nosi mój brat?
- Nazywajš mnie Orłem Prerii.
- Jeste pewnie najstarszym synem Czarnego Jastrzębia?
- Ugh.
Dalszš rozmowę przerwało wejcie wodza. Wycišgajšc ramiona, z promieniejšcš radociš twarzš,
mówił:
- Radoć to wielka gocić mego brata na rodzinnej ziemi. Wszystkie tipi otworem stojš dla
Czerwonego Serca.
- Witaj, Jastrzębiu - odrzekł Kos, obejmujšc Sauka. - Pędziła mnie tutaj przyjań i uczucie…
- Do Zorzy Rannej - dodał z umiechem Sauk.
- Zgadłe, wodzu.
- Mój syn pobiegł po niš - rzekł stary Indianin i zaraz usłyszeli skrzypišcy pod stopami nieg. - Idzie
twoja squaw, bracie.
Dziewczyna z zarumienionš twarzš stanęła w drzwiach. Jej czarne oczy płonęły przedziwnym
blaskiem. Przez chwilę oboje mocowali się wzbierajšcym wzruszeniem i padli sobie w objęcia.
- Wróciłe - szepnęła.
- Widzisz.
- Mylałam, że zapomniałe…
- Kochanie…
Synowie wodza dyskretnie opucili tipi, a Czarny Jastrzšb wsunšł się w kšt, szukajšc czego wród
domowych przedmiotów. Kiedy minęło pierwsze uniesienie, młodzi usiedli przy ogniu.
- Co z ojcem? - spytała z niepokojem.
- .Wrócił ze mnš - odparł Ryszard. - Szuka rozproszonych rodów, z którymi miał
pocišgnšć za Missisipi. Wiosnš przybędzie tutaj, aby uczestniczyć w naszych zalubinach.
Przycisnęła splecione palce ršk do falujšcej piersi.
- Zgadzasz się? - spytał.
- Ugh - szepnęła, opuszczajšc z zażenowaniem powieki.
- Moi ludzie rozbijajš dla mego brata wodzowskie tipi - odezwał się Czarny Jastrzšb. - Czerwone
Serce zostanie wród mego ludu?
- Do wiosny, wodzu.
- A potem?
- Po tamtej stronie granicy widziałem kiedy żyznš dolinę nad Jeziorem Seul. Tam pojadę z mojš żonš.
- Po co?
- Założymy w dolinie farmę - mówił Kos - i zaczniemy z Rannš Zorzš nowy rozdział
życia.
- To niedaleko od łowieckich pól mego plemienia - odparł Jastrzšb. - Będziemy się widywać.
- Oczywicie, przecież braterstwem złšczył nas wojenny szlak.
Z chłopczykiem weszła do tipi Niskuk i po ceremonii powitania usiadła w kręgu ciepła bijšcego od
ogniska.
- Czerwone Serce wrócił. Przepowiedziałam to Zorzy Rannej - mówiła - i cieszę się waszym
szczęciem.
- Ileż-lat liczy już syn Skaczšcej Pumy?
Dziecko z zainteresowaniem patrzyło na Kosa.
- Mija pišta zima - odparła Niskuk - jak umila mi życie.
- Szybko płynie czas.
- Szybko - przytaknęła i z naciskiem dodała: - Niskuk doczeka chwili, gdy zmężnieje ramię i
wyostrzy się myl nowego Tecumseha.
- Ugh - z przekonaniem w głosie potwierdził wódz Sauków.
Jeszcze rozmawiali jaki czas, potem poproszono Ryszarda do specjalnie dla niego ustawionego tipi,
w którego wnętrzu znalazł przywiezione skrzynie i pakunki.
W słodkim spokoju płynšł Kosowi dzień po dniu. Otoczony szacunkiem mieszkańców osiedla i
troskliwociš Zorzy przytył i coraz rzadziej wracał mylami do okrucieństw wojny. Kiedy wiosna
zazieleniła prerie i gałęzie drzew, a wezbrane wody rzek opadły, z gromadš wojowników, kobiet i
dzieci przybył wódz Seneków, Czarna Strzała. Obok Sauków rozbił obóz. Zorza Ranna promieniała
radociš. Kos załadowawszy na dwa wierzchowce prezenty i odwiętnie ubrany zbliżył się do
wodzowskiej chaty, przed którš siedział Seneka z córkš.
- Wielki wodzu - zaczšł uroczycie -przyszedłem prosić cię o rękę Zorzy Rannej.
Pragnę jš wprowadzić do swego wigwamu jako żonę. Spełnij mš probę.
Seneka zwrócił się do dziewczyny:
- Słyszała, Zorzo? Pragniesz tego wojownika za męża?
- Tak, ojcze.
- Z czym przychodzi Czerwone Serce? Tylko z probš?
- Oto przywiodłem dwa mocne wierzchowce dla ciebie, wodzu, jako dar.
- Cóż znaczš dwa mustangi? - odparł Czarna Strzała krzyżujšc ramiona na piersi.
- Zorza Ranna będzie doskonałš żonš: umie ršbać drwa, aby nigdy w wigwamie nie wygasł ogień, zna
tysišce lenych owoców i jagód, które zbierze ria zimowe zamiecie; nikt tak jak ona nie potrafi
przyrzšdzić polewki z kukurydzy i ryżu, słodkiego napoju z klonów i pieczeni z mięsa. Doskonale
garbuje skóry karibu i bizonów, szyje stroje, pokrywa je haftem i tka najtrudniejsze wzory
wampumów…
Dwa mustangi to za mało, mój synu.
- Wiem, ojcze - odparł Kos. - Oto wymienity sztucer wzięty wprost z ršk rusznikarza, kule i proch.
Seneka pokręcił głowš.
- Dodam jeszcze wojenny topór i doskonały myliwski nóż, i… własne serce, także dla ciebie, ojcze.
Twarz wodza rozjaniła się umiechem, odrzekł ze wzruszeniem: - Teraz wystarczy, synu. Niech jutro
szaman lubem połšczy was na wieki. Zorzo -
zwrócił się do córki - oto twój narzeczony.
Na drugi dzień sędziwy szaman Sauków na oczach mieszkańców obozowiska, po odprawieniu
tajemnych czynnoci, zwišzał uciskiem ręce Ryszarda i Zorzy wypowiadajšc rytualne słowa z
midewiwimr:
- Idcie razem przez życie, oczyszczajcie swoje serca i spełniajcie sen życia…
Potem uczta trwała cały dzień, a gdy dobiegła końca, młoda para chodziła po namiotach,
obdarowujšc rodziny Sauków, Foxów i Seneków drobnymi upominkami: metalowymi igłami,
wisiorkami paciorków, naczyniami i innymi przedmiotami. Gdy wrócili, całe ich tipi zawalone było
setkami prezentów, które znieli im współplemieńcy na zapoczštkowanie domowego gospodarstwa.
Ryszard Kos zdjšł z sań płozy i dokręcił koła. Na wóz załadował cały swój dobytek i którego dnia,
pożegnawszy czerwonoskórych przyjaciół, wraz z żonš ruszył na pomoc. Kluczšc przez stepy i
puszcze, dotarli do szmaragdowej łški okolonej od wschodu bielš brzozowego boru, na zachodzie
przylegajšcej do srebrnego roztocza jeziora. Chybkie rybitwy cięły błękit, gdzie zerwało się z
trzepotem skrzydeł stado dzikich gęsi, dzwoniły chóry żab, z lasu wynurzyła się rodzina dorodnych
łosi…
- Pięknie tutaj - szepnęła Zorza.
- Tak, to nasza ziemia. Tu wzniesiemy drewniany wigwam - zajrzał jej w czarne renice.
- I tu zaczniemy nowe życie - odrzekła, z ufnociš kładšc głowę na ramieniu męża.
Czule przygarnšł jš do siebie.
Nad nimi w ulewie słonecznych promieni przemknęła jaskółka - jak zwiastun szczęcia.