Zbigniew Brzozowski
W miasteczku, które jak ogród Andersena...
Kogut z przeciwka zbudził chłopca o świcie. Wstał spojrzeć, jaka będzie pogoda. Kogut wydostał się był widać z kurnika, a może zapomniano go tam zamknąć. Siedział na płocie. Pióra miał lśniące. W brzasku odzyskiwał kolory, ale jeszcze oczy zasnuwały mu się białą błonką.
Nagle chłopiec zobaczył wóz cygański. Wóz zbliżał się szybko, ale zupełnie bezgłośnie. Chłopiec pogmerał palcem przy jednym uchu, przy drugim, podskoczył na jednej nodze, nie pomogło. A zresztą słychać już było polne koniki i brzęk komara. Z przodu wozu siedział Cygan z Cyganką, przez szybę mignęły kędzierzawe głowy, a z tyłu drzemał chłopiec cygański. Głowę miał opartą o żółtą ścianę wozu. Śniade nogi majtały nad ziemią.
— Ccu... ccu... — cmokał cicho Cygan na konia. Koń
miał kopyta w wielkich płóciennych łapciach. Koła wozu też były okręcone szmatami.
Wóz zniknął po chwili we mgle, która szła od rzeki. kogut się zapodział. Świt był czerwony jak krew ptaka. Ludzie dużo potem mówili o przejeździe Cyganów. Dawno nie widziano cygańskiego wozu. Z tego przejazdu — jak z pojawienia się komety wojnę — wróżono rychły wojny koniec.
Cyganie zapadli w lasach. Szybko dowiedzieli się o tym wszyscy chłopcy. Jednemu z nich Cyganka, która podeszła wieczorem aż pod sady, obiecywała pokazać coś niesłychanego za cukier, słoninę lub w ostateczności choćby za czarny chleb „z kartek”.
Chłopcy trochę chleba w domu podkradli, mieli też parę pastylek sacharyny. Wybrali się rano do lasu. Właściwie las był im zabroniony, bo do ludzi, którzy w las chodzili lub z niego wracali, zdarzało się — strzelano. Wymknęli się więc w tajemnicy, szli przez olszyny, przez torfowisko. Stała tam warstwa ciepłej wody. Darń pod tą wodą ugi-
nała się. Spod niej uciekały bąbelki powietrza i łaskotały palce nóg.
W samym lesie było już bezpiecznie. Trochę kłuły zeschłe gałęzie. Chodzili, szukali, bali się, że zabłądzą. Bardzo rzadko bywali w lesie. Ładnie pachniało, muchy były większe niż domowe, miały tułowie w biało-czarną drobną szachownicę.
Cyganka zjawiła się zupełnie niespodziewanie. Od tyłu, cicho.
— Czego tu?
Chłopcy trochę się bali, odpowiadali grzecznie, choć ta Cyganka jeszcze nie była dorosła. Wzięła chleb, zważyła w dłoni.
— Mało — powiedziała.
Wtedy zjawiła się druga Cyganka, starsza, coś do siebie mówiły. Ta starsza pochwaliła, że przynieśli.
— A nie widzieliście, nie kręci się tu kto?
— Nie.
— A wy nie będziecie gadać?
— My?
— Czekajcie, powróżę wam.
Wróżyła z kart, wiedziała wszystko. Chłopcy stali półkolem, drapali się po nogach, słuchali w milczeniu. Wojna miała się skończyć, a ich czekało szczęście i bogactwo, ale pod warunkiem zachowania tajemnicy, bo inaczej mogło się zdarzyć coś strasznego.
— Nie wierzycie? — spytała Cyganka.
Wierzyli. Mimo to kazała, aby nakreślili krzyżyk na małej jasnej plamie piachu wśród darni i kapnęli na niego krwią. Wyciągnęła kozik, końcem ukłuła jednego z nich w rękę, nawet nie cofnął się, nie krzyknął. Czerwona kropelka powoli urosła na dłoni, oderwała się, wsiąkła w piach. Piach stał się w tym miejscu rudy jak sierść lisa.
Kiedy kopali, pod warstwą piachu zaczęła się ziemia przerośnięta korzeniami. Grzebali patykami, dłońmi wygarniali ziemię. Właziła im za paznokcie. Dołek pogłębiał się powoli.
Cyganka siedziała z papierosem w kącie ust, patrzyła na nich spod zmrużonych powiek. Zaciągnęła się ostatni raz, niedopałek był maleńki, ale go nie wyrzuciła.
— Nie umiecie — powiedziała.
r
Wstała, zanurzyła obydwie ręce, szukała, nagle podniosła dłoń. Leżała na niej niewielka figurka. Była ni to że smoły, ni to z czarnej świecy. (Ale przecież świece są białe.) Figurka miała czerwone błyszczące oczka, zagięte rożki. Grube, kluchowate ręce były złożone na brzuchu. Z tyłu sterczał ogonek z czarnego włosia. Chłopcy odsunęli się
o krok.
— Bengoro — powiedziała Cyganka, też jakby przestraszona i zdziwiona — wielkie nieszczęście jest gdzieś blisko.
Najmłodszy z chłopców wychlipał: — Ja nie chcę. Po co tu przyszliśmy...
Cyganka zamyśliła się. Może jedzeniem da się przebłagać. Jedzenia trzeba, chleba, słoniny, jajek. On jak zje, będzie spokojny. Nikomu nie mówić. A jego zakopać. On tak sobie pod ziemią wędruje gdzie chce i złe wróży.
— Co będzie, przyniesiemy — obiecywali chłopcy.
— Tylko pamiętajcie, ani słóweczka nikomu, bo wtedy nic na całym świecie nie mogłoby pomóc.
Ziemia była gorąca, wracali przez las, bagno, łąki, tyłami ogrodów. Bali się cygańskiego diabełka. Bali się również, że ich rodzice czy babki, czy ciotki dowiedzą się
o niedozwolonej wyprawie do lasu i będą bić. Nikomu nic nie powiedzieli.
*
Godzina policyjna wypadała o ósmej. Ludzie kładli się wcześnie. W nocy często się budzili. Dzieci leżały w pościeli spocone. One też się budziły. Czasem budząc się krzyczały..
Jeden z chłopców, którzy wzięli udział w wyprawie do lasu, ocknął się pełen nagłego lęku. Z ciemnego kąta wcale jednak nie wyłaził Bengoro. Nie mógł tu dotrzeć.
Było bardzo cicho tej nocy.
Z daleka, z ulicy, dobiegł stuk podkutych butów. Kroki pewne, nie szybkie, milkły na chwilę, znowu odzywały się. Widocznie ci, co szli, przystawali.
Chłopiec na palcach podszedł do okna. Okno zasłaniała roleta z czarnego papieru, ále z boku była jaśniejsza szpara. Tę szparę chłopiec poszerzył. Na ulicy przystanęła po
stać w smolistym mundurze. Przy niej parę innych w hełmach, z nastawioną bronią. Ten czarny ręce miał oparte na biodrach. Podniósł głowę w kierunku księżyca, który świecił gdzieś po drugiej stronie domu, siodlasta czapka zsunęła się w tył.
— Zdrowaś Maria, łaskiś pełna, nie będę kłamał, będę słuchał starszych, chroń mnie od złego — modlił się chłopiec.
Serce zdawało się rosnąć mu w piersiach, cisnęło na żołądek, podłoga pod stopami stała się ciepła i spocona.
Uliczka była prawie jak w dzień jasna, tylko zupełnie pusta. Nie drgały nawet źdźbła trawy w szparach chodnika. Chłopiec pomyślał sobie przez moment, że ci z ulicy go widzą, ale nie, to było niemożliwe.
Ten w siódlastej czapce opuścił głowę, powiódł wzrokiem po drzewach, po ogrodach, zamkniętych furtkach i bramach. Uliczka oślepiona zasłoniętymi oknami milczała jak grobowiec.
Znów rozległ się stukot butów, poszli dalej. Chłopiec przełknął zgęstniałą ślinę. Oni maleli w uliczce. Znów przystanęli, już mniejsi. Siodlasta czarna czapka była przez chwilę z boku podobna rogom na głowie.
To byli mali chłopcy, mimo to tak bardzo ich w domach nie pilnowano. Bawili się na podwórzach, na ulicy, na łąkach. Karczmarkowie podebrali ojcu papierosy, Wiesiek trzy jajka kurom chrzestnej. Było też trochę chleba. Wymknęli się drugi raz.
Cyganka przyjęła ich teraz z większym zaufaniem. Zaprowadziła krętymi, mylącymi ścieżkami w głąb lasu. Była tam polanka i małe źródełko. Także parę Cyganiątek i ognisko. Ognisko maleńkie, bez dymu.
— Tutaj będzie najlepiej.
Chleb podzieliła szybko między Cyganiątka. Zapaliła papierosa, wyciągnęła szklankę z grubego szkła. Napełniła ją po brzegi wodą ze źródełka. Nakryła szmatką. Wywróciła szklankę dnem do góry. Woda się nie lała.
:— Słuchajcie — powiedziała.
W szklance woda szumiała jak w maleńkim szklanym ulu.
— Niedobrze — zmartwiła się Cyganka.
Wylała wodę i postawiła szklankę na ziemi. Wybrała starannie jedno jajko, obejrzała je pod słońce. — Chyba w tym — mruknęła. Uderzyła o krawędź szklanki. Skorupka pękła. Zakryła szklankę fartuchem. Powiew wiatru przytulił fartuch do dłoni. Odsłoniła.
Do szklanki wylało się żółtko i białko, obok leżał cygański diabełek. Chłopcy wytrzeszczyli oczy.
Cyganka jednym haustem wypiła jajko. Pozbierała parę chlebowych okruchów, które zostały na ziemi. Była chuda. Nos miała jak dziób ptaka. Chłopcom wyjaśniła, że jajko wypić musiała dla ich dobra.
Według Cyganki Bengoro wędrował długo pod powierzchnią ziemi. W drodze oczywiście przepływał obok kamieni, odwiedzał krecie nory i wszystkie cmentarze. Mógł się wynurzyć gdzie chciał.
— A co nam może zrobić? — spytał Wiesiek.
— Może wejść w człowieka, może w ciebie też wejść.
Podszedł chłopiec cygański, był bosy, też chciał coś pokazać. Chciał handlować, ale Cyganka go przegoniła.
Potem znowu wiodła chłopców krętymi ścieżkami. Las manił lilią złotogłowiem i poziomkami. Pokazała ze skraju lasu kościelną wieżę, a wokół niej miasto. Wiedzieli, jak wrócić do swoich domów, ale kłócili się, w której stronie zostało obozowisko cygańskie.
Jeżeli tej nocy w lesie płonęło ognisko, musiało się żarzyć czerwoną plamką w mroku jak oko czujnego zwierzęcia.
*
Następnego dnia na rynek wjechały trzy ciężarówki z żandarmami. Siedzieli w hełmach, z bronią u kolan. Miasto zrobiło się bardzo ciche i puste. Ludzie ostrożnie wyglądali zza firanek.
— Będą brali?
— Może nie będą...
— Na coś czekają.
Potem zajechał samochód pancerny i czteroosobowa
amfibia. Samochody odjechały w stronę lasu. W amfibii zepsuł się silnik, została. Kręcił się przy niej kierowca. Podniósł blachę z przodu. Reperował.
Chłopcy zbliżyli się ostrożnie. Byli ciekawi samochodu. Kierowca zażądał od nich wody. Gdy ją dostał, powiedział: „dobre chłopcy”. Porozmawiał nawet z nimi łamaną polszczyzną. Mówił, że chodzi tu jedynie o porządek. On, jego koledzy i oficerowie o ten porządek walczą. On także był kiedyś chłopcem. Z fotografii, którą pokazał, był nawet podobny do Wieśka. Gdyby Wiesiek urodził się kilkaset kilometrów stąd, to kto wie. A za wieść o Cyganach można by dostać wielką nagrodę. Bogactwo i rower, i zegarek.
Mimo wszystko chłopcy odeszli i nic nie powiedzieli. Z podwórka od Karczmarków widać było las.
— Złapią ich?
— Nie wiadomo.
Liście akacji drżały w upale. Gdzieś pod ziemią wędrował mały cygański diabełek. Może i nie. Naprawdę nic nie było wiadomo. Nawet czy ci Cyganie ocaleją. Chłopcy siedzieli na sągu drzewa. Zamilkli. Przygarbili się jak dorośli.
Pożar
Organiścina akurat tłumaczyła matce Karczmarków przepowiednię:
— Kiedy Turek, proszę pani, konia w Wiśle napoi, będzie wolność. To proste.
Wpadł Wiesiek i powiedział, że u Grzybowskich się pali, i to już dawno. K
— U których Grzybowskich?
— Koło mostu.
Więc pobiegliśmy. Stał tam słup powietrza, wysoki, pełen ciepłych wirów. Ludzi było sporo. Wiesiek upatrzył dobre miejsce na murku, gdzie nikt nie zasłaniał.
Dziadek Kostecki był zgorszony: — Taki pożar... taki pożar..: Powinni płakać, ręce łamać, a oni... Co za czasy! — machnął ręką, splunął i poszedł sobie.
— Bo i racja; Gdzie takiemu pożarowi do przed wojeii- nych — powiedział ktoś z boku.
— Grzybowscy to też mają szczęście. Żadna tam ekspedycja karna, tylko zwyczajnie, od sadzy — komentowali inni.
Grzybowscy kręcili się, przenosząc meble w bezpieczniejsze miejsca. Już się tak bardzo nie miało co palić i powoli ogień przygasał. Zostały ściany pokryte sadzą, a za murkiem u sąsiada spłonęła drwalka i przywiędły słoneczniki.
Sklepikarz wysłał był dziewczynę z cukierkami i lemoniadą. Butelki stały już puste, a dziewczyna liczyła pieniądze.
— A ciekawe, co będzie, jak sąsiad Grzybowskich wróci? — zastanawiali się jacyś dwaj, oparci o murek.
— Chyba nie wróci.
— Słyszałem, że się ukrywa.
— Może się ukrywa, ale tak zupełnie to nie. Wieczorem przychodzi.
Kobiety zagadnęły Grzybowską: — Nie martw się pani, u każdego może się zdarzyć.
Grzybowska przystanęła i otarła ręką usmolone czoło:
. — Zawsze szkoda.
— A co z córką?
— Pisała z obozu. Po niemiecku, ale przetłumaczyli mi. Podobno zdrowa.
— No, widzi pani!
., I— Zdrowie, pewnie, że najważniejsze.
— Idziesz czy nie! :— krzyknął Grzybowski do żony. — Dom się jeszcze pali, a ty nic, tylko żeby gadać.
— Cicho, ty stary — zgromiła go Grzybowska, ale odeszła.
Grzybowski też nie był lepszy. Po chwili sam podszedł do znajomych. Zapalili papierosy.
— A co tam z synami, panie Grzybowski?
— Jak to chłopaki, tylko kłopot. Z soboty na niedzielę mają robić napad na posterunek. Może na chwilę i do domu wpadną.
R— Dobrze, że się ta cała wojna kończy. Ze wszystkich stron idą.
HC9 Żeby jakiś desant albo ęo...
Zbliżył się kierownik szkoły.
— Wiem z pewnego źródła. Będzie desant. I to z bronią pancerną.
— Nie dadzą rady. Czołgu samoiot nie uniesie.
— Pewnie, że nie — wzruszył pogardliwie ramionami kierownik. — Spuszczą pociągi pancerne. Ale na kolej wąskotorową. Pójdą od Kocmyrzowa i Chmielnika.
Tymczasem po zwęglonych krokwiach przelatywał jeszcze chwilami płomień.
— Na Zaduszki będzie po wszystkim.
— Zaduszki? Co też pan gada, przed jesienią się skończy.
Wiesiek biegnąc rozbił sobie duży palec u nogi. Przechylił głowę, obejrzał. Poślinił. Liściem starł krew i kurz. Na chwilę paznokieć zalśnił matowym blaskiem odbitego słonecznego promienia.
A szła godzina policyjna. Słońce zniżało się. Przecięły je wpół chmury. Stało się podobne do tego wschodzącego czy zachodzącego z pudełek od zapałek. Słońca podpisanego „Polski Monopol Zapałczany” i czarnym nadrukiem „Generalgouvernement”. Robiło się coraz ładniej. Jedni ludzie przychodzili, inni już szli do domu. Ktoś z nowych
zapytał raz jeszcze o tego sąsiada Grzybowskich. Tego od spalonej drwalki.
— Przyjdzie, przyjdzie. Tylko co go patrzeć.
Zjawiła się i żona organisty z przepowiednią. Przypomniała, że jeśli tylko Turek konia w Wiśle napoi... ;
Zjawiła się na moście kolumna samochodów. Niektóre ciągnęły działa. Powiał wiatr, zapachniało benzyną i holz- gazem. Zgniłą zieleń mundurów ubielił kurz.
— Chyba Wehrmacht — patrzyli ludzie spod daszków dłoni.
Samochody przejechały mostem z głuchym łoskotem.
— Już niedługo. Wszystko pewne. I Turek napoi “ powtarzała organiścina.
Wreszcie zaszło słońce. Zjawił się i ten sąsiad. Nazywał się akurat Jan TUrek. Konia prowadził. Jak zobaezył spaloną drwalkę, to przeklął.
Z koniem poszedł do rzeki. Ale nasza rzeka to nie była Wisła. Zsunęliśmy się z murku. Poszliśmy za nim:; Rzeka była tuż, tuż. Kolorowa, trochę czerwonawa od zachodu. Było płytko. Woda chłodziła nam stopy, koń powoli pił wodę. Co chwila podnosił głowę, jakby nadsłuchiwał.
Turek wyglądał na bardzo zmęczonego.
Jeden dostał to od kolejarza. Kolejarz kłaniał się z daleka matce małego i pytał często, czy jej czego nie trzeba. Raz wetknął małemu w ręce to okrągłe, błyszczące. Owoc. Ale nie jabłko. Skądś to ukradł, skąd, nie powiedział, co dał, nawet nie wyjaśnił.
— Co to?
— A... to mam!
— Pokaż.
Obstąpiliśmy małego. Tacy jak on i trochę więksi.
— Ale masz...
— Mam.
«— Daj potrzymać!
I— Mnie!
Starszy Karczmarek podrzucił, wzleciało w górę, kolorowe, lżejsze od piłki „lanki”, i spadło w nadstawione ręce. Ten mały chciał, żeby mu oddać, ale mu powiedzieliśmy, że nie zabierzemy. W oknach od podwórza stały doniczkowe petunie, a w otwartych skrzydłach okien odbijało się niebo granatowe jak woda po praniu. Trochę pachniały akacje i trochę dym kolejowy. Zbierało się na burzę. A ziemia była bardzo ciepła.
— Dasz trochę? >
— On powiedział, żebym sam zjadł.
— Trochę możesz dać. Nikt mu nie powie.
Szliśmy ścieżką przez zdziczały ogród. Karczmarek niósł, miał głowę schyloną, włosy mu spadały na czoło. Podbiegaliśmy, zaglądaliśmy w jego ręce.
— Ale ładne!1.
— Żeby mnie dał..;
— Kolejarze to mają dobrze.
Ścieżka rozszerzyła się, potem zwęziła i znów zielska ustąpiły na dwie strony.
— Ja go poproszę, to może i wam da.
— To poproś.
— On jeszcze nie wracał.
Wracał zwykle tą ścieżką na przełaj, więc siedliśmy przy
niej. Kulę owocu położył Karczmarek w trawie. Prawie świeciła, niepodobna do niczego. Miała tylko jedno małe wgłębienie, które układało się jakby w czarną gwiazdę. Na tę gwiazdę weszła mrówka. Wiesiek ją strącił.
— Żeby dał każdemu!
—Jak ma to może dać.
— Ty go poprosisz, no nie? . . Powiał wiatr.. Palcami stóp żłobiliśmy w ziemi dołki.
Przed nami był tor. Lśnił, choć zaczynało się. ściemniać.
— Daj, a jak nam da, to my ci damy.
— Jak da, to da.
— No, daaj! , , .
— Nie dam. _
— To my ci nie damy teraz.
Chciał wziąć, ale go Wiesiek odepchnął. Chciał wydrzeć, ale go Karczmarek uderzył. •, .
— Pójdee do matkiii... ) fgO. •—
— A idź, idź, poskarż!
Pobiegł z bekiem. K°szula wysunęła mu się ze spodenek. Migały, malały jego stopy. Karczmarek wyjął, scyzoryk, dzielił sprawiedliwie. Sok mu kapał po palcach,. więc je oblizywał. , .. ...;
, Wracaliśmy. Szliśmy wolno. Przed nami domy i ogrody. Domy coraz większe. Zapalały się światła.
, — Lepiej... lepiej mu było nie brać. j , ^
— To po co się stawiał? . '• .Vi..;
— Ja nie chciałem brać. * j ssail -
— Ten kolejarz może by nam naprawdf dął...
— Głupi jesteś, wcale by nie dał. : ;
— Mpżna było poczekać. . . : . ■ ..
. — I to było gorzkie,,» v/ .
— Bo ze skórką.' ,., v • . ■ .
— Sami chcieliście. loitors! aiA •
— ...i to chyba grzech. j . Ci
Trochę mniejsi i trochę więksi od nas krzyczeli na podwórkach, bawiąc się - w chowanego i gonitwy. .¡Kpbiety ściągały ze sznurów bieliznę." Sznury biegły poprzek podwórek jak linię, telęgrafięzne. Zaczynały kąpać duże krople deszczu. 1 fcotooa oT -
— Umyj ręce, , ....... y , mt
y . rr-Już się umyłem. ;, , . / , -
Podłoga pod kolanami jest twarda. „...Panie Boże, przepraszam cię...”
Tymczasem już po tych pustych sznurach od prania biegła wiadomość: brali na kolei.
Nazwisko kolejarza w kilka dni potem zjawiło się na słupie wśród innych. Tych, „którzy początkowo przewidziani byli do ułaskawienia”.
Ludzie dobrej woli
— I kto wie, czy na święta nie będzie po wszystkim — powiedział Nowaczek.
Wiesiek zakasłał.
— Twój ojciec by też wrócił — Nowaczek schylił się, zastanowił — i kto wie nawet, czy nie wróci.
Brzegi przerębli błyszczały ciemną zielenią. Ryby czerniały grzbietami, połyskiwały brzuchami. Niektóre podskakiwały, potem znów leżały nieruchomo. W świetle zapałki karp jakby zamyślił się na chwilę. Otwierał pyszczek, zwilżał wargi, nic jednak nie powiedział.
Na zakolu błysnęło przez moment światło latarki. Coś stukało o lód.
— Nie, nic, też tylko kują w lodzie, żeby coś wyciągnąć na święta — powiedział Nowaczek.
Widzieliśmy wracając ślady w cienkiej warstewce szronu. Otwory w lodzie były małe i niezmierzenie głębokie. Woda w nich czarna i spokojna. Kiedy tamci byli już dalej, znów błysnęła latarka. Widać zwinęła się komuś w ręku, przez moment jej światło było jak żółta kometa opadająca w suche zarośla.
Dawno zrobił się wieczór i godzina policyjna. Nowaczek kazał, żeby w domu powiedzieć: „U mnie byliście” — bo po co się mają denerwować. Pytał, czy jesteśmy zadowoleni.
— Żeby nas pan jeszcze kiedyś zabrał — prosił Wiesiek — albo tylko mnie.
— Zobaczymy. Jak się nie wygadasz.
Wyjrzał zza rogu pierwszej ulicy. „O, cholera” — szepnął.
Powiał wiatr i rzucił lodowatymi drobinkami. Kroki zbliżyły się, lecz po chwili zaczęły oddalać. Nowaczek zapalił papierosa. Machnął ręką.
— Zresztą nie tacy oni już groźni.
Skręciliśmy w ścieżkę za tyłami domów.
— A tu masz — podał rybę Wieśkowi — będziecie mieli na wigilię.
U Karczmarków jest na kwaterze lejtnant. Właściwie to nie lejtnant, tylko podoficer, a lejtnantem zostaje przez grzeczność. Właściwie podobno zupełnie porządny. Mówi trochę po polsku. Może Ślązak albo choć Austriak. Zagaduje jednak, że jest bez rodziny, że święta. Rodzice Karczmarków się boją, że może wpakować się na wigilię.
I mówił, że oni też mają kolędy. Jedna tak się zaczyna: „O Tannenbaum, o Tannenbaum”.
— Mówił, że u nich to wystawia się pończochy. Ze jego dzieci w tych pończochach znajdują prezenty — opowiada młodszy Karczmarek.
— Ty chytrusie!
— Jak by mi dał, to co?... No, bo u nich ma się marnować?
— Ale nie weźmiesz nic!
— A ty byś poskarżył ojcu?!
i
Bardzo wcześnie pojawiają się gwiazdozbiory, które prawie pachną cukrem waniliowym. W wietrze skrzypi złotawy talerz nad drzwiami u fryzjera. Karczmarkowie zaś niosą blachy, pożyczone u weterynarzów. Bębnią na nich palcami. Bielińska się chwali, że u nich będzie dużo strucli.
— A z czym?
— No, z marmoladą. Ale i z makiem też.
— Ja to lubię kruszonkę — mówi Wiesiek.
Matka Karczmarków z matką Bielińskiej rozmawiają
o cukrzę i sacharynie. O cukier trudno. I jak się dostanie, to strach, ile chcą. Do tego jeszcze niby sklepikarz ma i na boku handluje, ale cukier niepewny. Z cukrowni wynoszony chyba — czyli że nie workowy, tylko portkowy.
Wiesiek musi iść do chrzestnej. Idziemy razem. On mówi:
— A jak będzie z sacharyną zamiast cukru, to co? Sacharyna też słodka. Mama mówiła.
Depczemy skorupkę lodu na kałuży.
— A skąd wiesz — mówi jeszcze Wiesiek — może na
święta naprawdę będzie koniec. I... i jakby ojciec wrócił, toby pewnie przywiózł cukru i jeszcze czekolady.
*
Już tylko dzień czy dwa. Pojutrze... jutro wigilia. Karp pływa u Wieśka w miednicy. Od góry wydaje się smukły. Jest czarno-zielonkawy, ale zmęczony czy już osłabły, zaczyna pokazywać kremowy, lśniący brzuch.
Na uliczkach mijamy formy od ciast. Coraz ich więcej. Już są pełne, nakryte kawałkami płótna i papierem. Niosą je kobiety i chłopcy.
Spotykamy małego Jabłońskiego. Biegnie do domu, za chwilę w bramie pokazuje nam wydmuszki, które zamieniły się w indora i pajaca. Wynosi także kolorowy łańcuch.
Ten „lejtnant” — podoficer podszedł cicho od tyłu. „Bum!” — krzyknął Karczmarkom i śmiał się, że go nie zauważyliśmy. Odszedł.
Zjawił się wreszcie kościelny u Karczmarków.
— Niech będzie pochwalony.
— Na wiek wieków. Już myśleliśmy, że pan nie przyjdzie.
— Cóż... tyle domów, tyle ludzi.
Opłatki są delikatne: ze żłobkiem, z aniołami. Są i kolorowe.
— A?...
— Ano, co łaska — odpowiada kościelny.
Kiedy światło pada z boku, na opłatkach widać wszystko wyraźniej. Pod światło zaś prawie nic nie widać. Kościelny też uważa, że już lada dzień... Słyszał od jednego, który ma wiadomości z pewnego źródła...
— Życzę tego co wszystkim — mówi na pożegnanie. — Co wszystkim ludziom dobrej woli.
Wychodzi. Stuka laską, laska błyszczy na mrozie.
— A ten Niemiec to mi wczoraj mówił, że oni też już mają dość. Chciałby wrócić do domu — opowiada matka ,Karczmarków.
Ich ojciec kiwa głową^
— Ostatecznie to też człowiek. Oni też ludzie.
Drzewko mają weterynarzowie ładne. Od „kobiety pewnej”, więc wiadomo, że nie z boguckiego lasu, gdzie rozstrzeliwali.
Wieczorem wigilijnym bardzo wysoko odzywa się samolot. Może „nasz”, bo zjawia się z pierwszą gwiazdą.
Zaczyna padać drobny śnieg. Za jego zasłoną powoli niknie willa Gestapo.
W wigilię śpiewają „Gloria, gloria” w obu kościołach.
Wieczorem wymykają się z domu obaj Karczmarkowie, zapalają sztuczne ognie, biegną przez podwórze, wyprzedzani snopami iskier...
*
Na pierwszy dzień świąt rodzice Karczmarków zaprosili również matkę Wieśka. Przychodzi o zmierzchu. Wiesiek jest bardzo czysty. Kiedy dorośli siadają do stołu, starszy Karczmarek mówi, że moglibyśmy iść właśnie do Wieśka.
— A pewnie, co się będą pętać — mówi jego ojciec.
— Tylko żeby... — zgadza się Wieśkowa matka.
— Nie, nie. Będziemy się spokojnie bawić.
Matka Karczmarków daje nam jeszcze ciasta. My bierzemy tekturowe pudełka.
Idziemy. Niesiemy pudełka z napisem „Wojsko metalowe” i jedno z naklejką, na której żołnierz rzymski. W pudełkach ołowiana piechota.
Okazuje się, że ten lejtnant nie był na wigilii.
— Może się bał swoich?
— Może się bał.
Może nie przyszedł dlatego, że się ich jeszcze bał. Może chciał przyjść dlatego, że już bał się Karczmarków i No- waczków, i innych.
— A dał wam co — pytał Wiesiek.
Okazuje się, że w kuchni obok pończoch Karczmarków zawiesił w wigilię jedynie swoje skarpetki.
Wchodzimy do mieszkania Wieśka.
— Matka to myślała, że będzie od ojca choć list na wigilię.
Na stole bieleją talerze, stoją resztki wigilii. Zapalamy światło. Oddziela się światło w pokoju od ciemności za oknem. Zasłaniamy okno. Sprzątamy talerze, okruchy. Białe ości, resztki szkieletu ryby. Tworzymy góry z książek. W szczelinach między nimi — okopy.
Stawiamy żołnierzy. Celujemy uważnie.
— Zabity, zabity! Nie oszukuj! — woła do Wieśka starszy Karczmarek.
Oni
Oni na plakatach wyglądali bardzo nieprzyjemnie, ale nikt się jakoś nie wybierał, żeby pomóc Wehrmachtowi. Już drugi dzień słychać było głuche dudnienie, a Nowacz- kowie mieli dom murowany wyjątkowo solidnie, z mocno sklepioną piwnicą. Z piwnicy wychodził dodatkowo korytarzyk, bo Nowaczek w czasie pierwszej wojny światowej poznał twierdzę Przemyśl i słoneczne nad okopami niebo Italii.
Nowaczkowie byli gościnni. — Dobrze — zgadzała się Nowaczkowa — przyjdźcie państwo.
My dobrze nie wiedzieliśmy, jacy oni są. Byliśmy ciekawi. Czasy miały być zupełnie inne. Zegar z kościelnej wieży został już dawno zdjęty przez Niemców. Południe wybił pocisk, który się rozerwał koło mostu. Raz wybił, ale mocno.
W piwnicy zjawił się Wiesiek ze swoją matką.
— A, witamy — przyjęła ich Nowaczkowa — lepiej późno niż wcale.
— Na rynku są dwa niemieckie transportery — powiedział mi Wiesiek.
— I co?
— I nic. Będą transportować.
Nowaczek z pomocą weterynarza zatkał piwniczne okienko workami. Zapłonęły świece. Zrobiło się przytulnie. Ale my, chłopcy, wolelibyśmy widzieć lub choć słyszeć. Znaliśmy głosy mauzerów, szmajserów, a także pepesz, które trafiały się u partyzantów.
— Długo będzie czy niedługo? — zastanawiali się ludzie.
— Może być rozmaicie — stwierdził Nowaczek.
— U nich każdy jest zawzięty — dodał sklepikarz, weteran Brusiłowa. — Masą idą.
— A tak ogólnie to jacy są?
— Teraz to komisarze u nich najważniejsi.
— Też nie wiadomo, jak będzie.
Od krańców miasteczka narastał huk. Przez worki do
chodziło stłumione gdakanie działek szybkostrzelnych i grzechot karabinów maszynowych. Górą zaczęły przenikliwie gwizdać pociski armatnie. Stękały głucho gdzieś na szosie. Dorośli nadal zgadywali w ciemno (jeśli nie liczyć tych świec).
— A oczy rzeczywiście mają wszyscy skośne?
— I tak, i nie.
— Jedzą to co my?
— Najwięcej to oni lubią sało, czyli słoninę.
— Niedobrze. O słoninę trudno.
— Ale kolacji nie jedzą. Oni użynajut.
Nowaczkowa aż się wystraszyła: — E... bo wy też... Worki w okienku trochę się obsunęły. Ostrożnie, powoli, żeby nie zauważyła Wieśkowa matka, przedostaliśmy się bliżej. Musieli już być koło drugiego kościoła, bo z tamtej strony niósł się gwałtowny trzask wystrzałów.
— Jezus, Maria! — Nowaczkowa zauważyła szczelinę. — Zatkajcież to okienko, bo jeszcze co wpadnie.
Dorośli zaczęli worki wpychać głębiej. Okienko jakby zamilkło, ale cały dom trząsł się już leciutko. Gdzieś zdaje się leciały szyby.
— No to?... — Nowaczek puścił w krąg butelkę. Wróciła po chwili do niego. Lśniła w świetle żółtych płomyków świec. Ważył ją na ręce. Musiała być pusta, cisnął w kąt.
— Na szczęście — powiedział.
— Oszalał! — zdenerwowała się jego żona. — Tłuc dobre butelki. A kto potem będzie sprzątać?
— Raz się żyje — Nowaczek wyciągnął drugą, pełną, a i sklepikarz nie okazał się człowiekiem bez honoru.
Po kolejnej butelce weterynarz powiedział ocierając usta:
— Jak Oni przyjdą, to niech wiedzą, że mamy tradycje... „Miarowo bagnetów kołysze się łan...” — zanucił.
Huk narastał ciągle. Rozkładał się na wybuchy, serie, to znów łączył się w jedno. — A jak nam SS na pożegnanie będzie podpalać? — powiedziała matka Wieśka. Świece stały się małe, płonęły jak „na intencję” w kościele.
Niepostrzeżenie nadszedł na kieszonkowym zegarku weterynarza wieczór. To był styczeń, wieczory przychodziły wcześnie. Mężczyźni opróżnili jeszcze jedną butelkę. Słychać jUż było stłumiony przez worki krzyk: „Ura, ura’’.
Kiedy zamknęło się oczy, można było sobie wyobrazić, jak Oni idą. Szara masa w szpiczastych czapkach. Na tych czapkach pełno czerwonych gwiazd. Gwiazdy świecą w mroku.
Gdzieś blisko, za murem, przetoczył się łoskot żelaza.
— Czołg!...
■— Jaki czołg?
Oczy Nowaczkowi błyszczały. Wstał, trochę się kiwał na P^oki:
— Pójdę!
— Gdżie ty głupi pójdziesz? — spytała Nowaczkowa.
— Na barykady!
— Nigdzie nie pójdziesz!
Wiesiek szepnął: — Słyszysz?...
— Co?
— Coś puka...
Musiało wyjątkowo mocno pukać, bo i dorośli usłyszeli. Strzelanina trochę jakby cichła, może oddalała się.
— Puka.
— Słuchajcie, puka!
— Nie otwierać!!
Zapukało dwa razy i nic. Potem znowu raz. Nowaczek korzystając, że żona przestała zwracać na niego uwagę,, zanurkował w ten swój korytarzyk. Wyjście było w krzakach porzeczek. Tam spod ziemi wynurzyła się w styczniową noc Nowaczkowa głowa i wytrzeźwiała. Wrócił.
— Czołg pukał!
— Czym pukał?!
— Lufą pukał w róg domu, wieżą kręcił. Bokiem lufy pukał. Pewnie za celem.
— A teraz?,
— Już nie szuka.
— A czołg jaki?1
— A ich!
— Oni!!!
Wszyscy wspinali się po schodach na górę. Nowaczek otworzył drzwi. Wdarło się mroźne nocne powietrze. Pa- [ chniało benzyną i przypalonym pierzem, ale ładnie. Nam dorośli zasłaniali plecami. Przewinęliśmy się dołem. Gwia- \ zdy były nadal białe, choć trochę przesłaniał je dym.
— Do oficera mówić: „Wasze Błagarodje” — wyjaśnił szybko sklepikarz Nowaczkowi.
Z czołgu wynurzył się kierowca czarny jak diabeł: —, W Bierlin, skolko jeszczo kiłamietrow?
— Tysiacz bez troszkif^r wyjaśnił sklepikarz.
■— Nieczewo. Dajediom.
Silnik prychnął spalinami. Czołg ruszył powoli. Oni ukazali się teraz pieszo. Nie mieli tych szpiczastych czapek, tylko hełmy i uszanki. Prowadzili na tyły gromadę spo- korniałych Niemców. Byli w burych szynelach. Język, którym Oni mówili, był łatwy i brzmiał przyjemnie. Popędzali tych prowadzonych:
— Skariej, skariej, ...waszu mat'!
Naszą szkołę znowu wyrzucili ze szkoły. Na przerwie zjawił się pan w tyrolskim kapelusiku i dwu w mundurach. Jak szli, to się wszyscy uspokajali. Żeglowali przez korytarz, gdzie podstawialiśmy sobie nogi, u kapelusika chwiało się pióro.
Po dzwonku długo nie przychodziła pani, wreszcie zastukały na korytarzu jej pantofle. Weszła do klasy, powiedziała:
— Nasza szkoła będzie przejściowo zamknięta. Schowajcie ołówki i pióra do piórników. I gumki schowajcie, i zeszyty. Atrament weźcie ze sobą...
My klasę mieliśmy na końcu korytarza. Nasza klasa wychodziła ostatnia. Przed nami szii, a za nami korytarz cichł i pustoszał. Pani na czele, z dziennikiem pod pachą. Nie skręciła do pokoju nauczycielskiego. Piórniki grzechotały w tornistrach i torbach.
— Do widzenia, dzieci — powiedziała pani. j^ffcDo-wi-dze-nia pa-ni —- odpowiedzieliśmy na schodach.
Po południu ulicą w stronę szkoły jechały ciężarówki. Każda za szoferką miała piecyk. Pod górę pchał je holz- gaz i słaba nadzieja. Na ciężarówkach wieziono skrzynki. Skrzynie zwożono też podwodami.
Torba z szarego płótna leżała w kącie. Tej jesieni starszy Karczmarek zdobył raz gazetkę. Uczyliśmy się trochę czytać na tej gazetce z cienkiej bibułki, która była zupełnie tajna i ciekawa. Uczyliśmy się trochę rachować na dywizjach — 29 dywizji odjąć dwa razy po 4 dywizje... — E, głupi jesteś,’ ty tak sobie liczysz wszystko razem, zwykłe i pancerne.
— A wiesz, ile wczoraj bombardowało Berlin?
— No, ile, ile?
— Tysiąc dwieście.
— No to co? Tysiąc dwieście to wcale nie dużo.
Tymczasem wzdłuż ogrodzenia chodzili wartownicy
w hełmach, z których skapywał listopadowy deszcz. By
Jl
liśmy parę razy pod szkołą, patrzyliśmy na budynek z di-i leka.
Pani spotkała nas kiedyś na ulicy:
— Macie przyjść do mnie rano. Weźcie zeszyty i ołówki. Byliśmy dumni, że będziemy mieli komplet, jak gimnazjaliści; Idąc rano rozglądaliśmy się uważnie. Naprzeciw nas szedł żandarm. Karczmarek szepnął,- żeby nie żwraćać uwagi. Zeszliśmy na pobocze chodnika. Żandarm był trochę pijany i kazał sobie powiedzieć ,*Gutmorgen”.:
Na podwórku spotkaliśmy Janyszkównę i Mroczkowską. Udawaliśmy, że ich nie znamy. Pukaliśmy W drzwi cicho. Trzy razy. Pani posadziła nas wokół stołu.
Pani nie miała męża. Nosiła włosy w kok, jak to nauczycielki; Maskowały nas pelargonie w oknach.
— 'Ci ' ze starszych klas to mają lepiej —‘ Westchnął młodszy Karczmarek po tajnej lekcji -^ jakbyś był W starszej klasie, tobyś należał do harcerzy. Harcerze to mają dobrze. Na1 zbiórkach okradają samochody.
Ci wartownicy, którzy wartowali przy szkole, mieli Widać piranie'. Przyszły pierwsze przymrozki. W powiewie zimnego wiatru bielizna wymachiwała rękawami i nogawkami, jakby zbierając się do ucieczki.
W początku stycznia pani powiedżiałai Frónf-iuszył! My już wiedzieliśmy, oczywiście, że wiedzieliśmy, sżyłkowaliśmy się z Wieśkiem i Karcżmarkami, sile front przetoczył się nad piwnicami domów.
A niedługo potem zagrała przed szkołą na mosiężnych trąbach — strażacka orkiestra/ '
— Dzieci — mówił kiefównik^-i. dżieci, teraz, kiedy •Aą- deszła «wolność..*- ■
Na sali było zimno. Przestępowaliśmy z nogi ha nogę. Pani poprowadziła nas parami do klasy. Korytarz1 był bat- dziej obdrapany niż na jesieni, ale klasa ta sama. Tylko ławek mało. Kto mógł, to się wcisnął, a reszta na podłodze'. Dlatego wydawało się, że pani jakby trochę urosła.'
— Dzieci—- niektórzy się trochę Uczyli, a niektórzy nie. Ale na pewno sporo nauczyliście się sami..’ ■
Podłoga była zimna, ale po chwili buty zaczęły nam tajać. .OŁiiL>*in shżuiwii •*
— Dzieci — mówiła pani — nie słychać już frontu. Będziemy powoli zapominać o wojnie. Będziecie grać
w piłką na szkolnym boisku. Już naszej szkoły nikt nigdy nie wyrzuci.
Pani była wzruszona. Siedzieliśmy cicho, ale nie wszyscy uważali.
— A wy czym się tam bawicie? — spytała pani. — Ci... ■Ten w tyle...
— Taki Ty! Do ciebie mówię!
ht— Wstań!
Wstał.
— Czym ty się tam bawiłeś?— spytała raz jeszcze pani.
Ten chłopak zrobił się czerwony. Pani powiedziała jeszcze stanowczo:
. tyr Czemu chowasz ręce do tyłu? Oddaj to, bo ci wyrzucę.
— Już nie będę — poprosił Wiśniewski.
— Powiedziałam, że wyrzucę, to wyrzucę — zmarszczyła brwi pani i zrobiła krok w jego kierunku.
; Chłopcy, którzy siedzieli z Wiśniewskim, zaczęli prosić: „Niech pani nie wyrzuca!”
Wiśniewski miał bowiem granat. Z granatu wyciągnął zawleczkę. Jakby puścił tę dźwigienkę, toby od razu wybuchło.;
Pani była już zła. Podeszła. Wyszarpnęła mu ten granat z ręki i wyrzuciła przez okno.
Ratlerka nienawidziliśmy od dawna. Trochę dlatego, że kiedyś bez powodu ugryzł młodszego Karczmarka w nogę. Więcej za to, że mógł to zrobić zupełnie bezkarnie!
Teraz kiedy byliśmy na podwórku, coś zaszeleściło za śmietnikiem. Ukazało się ostrożne, błyszczące oko i ucho. Żarł.
— Jest — szepnął Wiesiek i pokazał go Karczmarkom.
—i Spokojnie...
Zbliżaliśmy się wolno, stąpając ostrożnie po zamarzniętej w grudy ziemi. Chcieliśmy... wykonać okrążenie. Wydostał się w ostatniej chwili.
— Za nim!
Jeszcze koło stosu belek zatrzymał się i Zaczął poszczekiwać. Łapy oparł jak ręce na maleńkiej trybunie. Wynurzył się górą tułowia. Prawie jakby przemawiał w obcym języku. Gdy się zbliżyliśmy, puścił się truchtem- :
Na moment zniknął za nasypem kolejki, wychynął przy ogrodach. Uszy miał duże, schudł przez tych parę dni. Biegł nadspodziewanie dobrze. Przy płocie już byśmy go mieli.- Płot miał jednak między deskami zbyt duże1 szczeliny. Wcisnął się ratlerek w jedną. I wycofał Się na w- z góry upatrzone pozycje.
Karczmarkowie potykali się o gałęzie, z tyłu dyszał Wiesiek, a on uciekał wytrwale. Ogonek, właściwie kikut ogonka, miał podtulony, prawie niewidoczny. Był o kilkadziesiąt metrów w przodzie. Oczy łzawiły się nam od mrozu, więc chwilami zlewał się z suchą trawą i liśćmi.
Potem wybiegł na pole. Zwolnił. Był za to lepiej widoczny, bo tam leżało trochę śniegu. Skręcał w prawo. Byliśmy bliżej. Wiesiek rzucił bryłą ziemi, ale nie trafił.
Ratlerek zdążał na łąkę koło mostu, gdzie jeszcze było zaminowane.
— Może potrącić — powiedział starszy Karczmarek i przystanął.
Kucnęliśmy za drzewami, jego brunatny grzbiecik przesuwał się teraz ostrożnie. Mimo że już zmierzchało, można
było zauważyć druty przy zapalnikach. Miny założono późno i niedbale.
— Dzisiaj to nie ucieknie! — zaręczyli Karczmarkowie.
On przebrnął wśród min, dalej szedł łukiem, ciągle lekko w prawo. Przy moście stał jeszcze żołnierz z chorągiewką, ale już nie tłoczyły się ani czołgi, ani samochody wojskowe, czasem tylko przejechał motocykl.
Gdyby ratlerek biegł tędy przed tygodniem, może by go ta „Fräulein”, która wiernie trwała do końca przy mężu, zabrała ze sobą. Gdyby biegł cztery dni temu, może by wpadł na przykład pod jakieś działo z długą lufą podrygujące po bruku za Zisem, pełnym żołnierzy w uszankach.
Na rynku znowu zdawało się, że go już mamy. Zakręcił się przed rozbitym transporterem. Transporter osiadł na ziemi. Koła mu poodpadały. Z przodu w blachach był otwór o postrzępionych brzegach.
Ratlerek wskoczył do środka. Karczmarek ściągnął szybko kurtkę, otwór zatkał. Wspięliśmy się na maskę silnika. Na siedzeniu kierowcy były zapiekłe smugi krwi. Śmierdziało spaloną benzyną i czymś jeszcze.
Ale okazało się, że inny pocisk wybił dziurę z boku. A ratlerek był po drugiej stronie rynku koło betonowego słupa ogłoszeń. Znowu zniknął, ale już się domyśliliśmy, że robi koło i wraca do siebie.
Dołączali się do nas inni chłopcy, którzy też widzieli ratlerka. Mieliśmy kije i bagnety. Słup był biały od ogłoszeń i plakatów. Buraczkowe obwieszczenia ze sznurami nazwisk tkwiły gdzieś w skorupie z kleju i papieru.
Szliśmy gromadą do willi, koło której bezpieczniej było do niedawna nie przechodzić. Tam wisiał jeszcze napis. Litery miał smukłe. Mówiono nam kiedyś, że te litery mają krój gotycki. Napis był przekłuty kulami.
Furtka zleciała z zawiasów. Na wąskim chodniczku między grządkami spod butów umykało pierze. W środku skrzypiało szkło pod nogami. Ratlerek siedział, jak gdyby nigdy nic, przy rozwalonym piecu.
Poczuł się tu pewniej, bo zaszczekał jazgotliwie, ale kiedy dostał kawałkiem deski, zaskomlał i zaczął się kręcić w miejscu, powłócząc tylną łapką.
— I co?
— Moglibyśmy się tak bawić, żeby on był niby zakładnikiem— powiedział młodszy Karczmarek» ■
— E... lepiej go wziąć przed dom i pod ścianę. i
Zbieraliśmy kawałki gruzu.
— A jak go weźmiesz? Ugryzie...
Nie ugryzł. Widocznie się bał. Trząsł się, ale czy ze strachu, czy z zimna, czy tylko tak jak zawsze ratlerki... Był jeszcze brzydszy niż wtedy, gdy pewny siebie, wyłu- piastooki, złośliwy dreptał był na smyczy.
Nieśliśmy go przez pokoje z jasnymi plamami po zdjętych obrazach. Brzuch miał zapadnięty, ale ciepły. Powoli stawał się psem. Skomlał...
Dlatego tylko przeżył ten dzień i następne.
Kolędnicy
Starszy Karczmarek wiedział, że mają wyjść z któregoś domu na tej ulicy, ale z którego, nie był pewny. To znaczy, najpierw mają się zebrać, a potem wyruszyć. Ze śniegu wystawały suche badyle. Słońce zjeżdżało powoli nad niski płot.
Najpierw zjawił się jeden z białym tobołkiem.
— Chyba śmierć — powiedział Wiesiek.
Potem przyszedł Żyd, już z garbem, z pejsami, bardzo do Żyda podobny, a za chwilę ułan. Ułan miał czako z orłem. Szablę niósł w ręce. Szedł szybko, za nim paru chłopaków, ale mniejszych od nas, więc się nie dołączyliśmy.
Ułan skręcał właśnie w ogródek przed domem, kiedy odezwał się i w mgnieniu oka wzmógł do grzmotu dźwięk motorów. Samolot mignął nad ulicą. Działka zaniosły się nagłą czkawką, odezwały się serie karabinów maszynowych i pepesz. Także z domu, na którego strychu miało wieżyczkę obserwacyjną sześć „diewoczek”, posypał się grad złotych łusek.
Po chwili samolot zawracał. Leciał wolniej, motory przerywały. Na niebie rozciągał ciemne, grube pasma dymu. Jeszcze strzelano, ale już mniej. Łuski, które przytoczyły się do nas, były ciepłe.
Ludzie powybiegali z domów. Mówili „skurwysyn”. Z drugiego piętra ktoś krzyknął: — Niedaleko! Na górkach się rozbił!
Karczmarek ruszył pierwszy, Wiesiek się potknął. Smuga na niebie prowadziła nas przez parę krótkich ulic i pole, i pagórki. Ale wyginała się w powiewie wiatru. Dym zjawił się nad ziemią. Biegliśmy na przełaj, gałęzie biły po twarzach, jednych ludzi mijaliśmy, inni mijali nas. Ślina stawała się kwaśna i gorzka. Zwolniliśmy, oddychaliśmy obłokami pary. Na górkę pierwszy wdrapał się Karczmarek i krzyknął ze szczytu:
— Tam!
Milicjanci i rosyjscy żołnierze rozciągali cienki łańcuszek kordonu. Krzyczeli, żeby nie podchodzić.
Dym był czarny, pachniał benzyną. Wiatr zwiał go na drugą stronę. Z przodu, z kabiny samolotu, wystawało coś czarnego, podobnego do ręki. Znaki na kadłubie miały ramiona z szerokich czarnych pasów. Białe obwódki pożółkły w ogniu.
Kordon rozciągnął się, powiększył koło. — Do tyłu — krzyczeli milicjanci.
Musieliśmy się trochę cofnąć. Ludzi było coraz więcej, cienie stawały się rozmazane i niebieskawe. Zmierzchało.
Ktoś krzyczał: — Jezuuu!
— E, chodźcie tam! — powiedział starszy Karczmarek.
— Jezuuu! Uu!...
Ten, co krzyczał, wił się pod płotem. Ubranie miał popalone, twarz miał jak ochłap mięsa. Ciało na plecach bardzo różowe. Przytrzymywali go.
— Nie mogeee... uu...
Podjechał po grudzie Willys. Wciągnęli go na tylne siedzenie. Rzucał się jak ryba. Willys wykręcił i odjechał.
Ci, co stali koło nas, skręcali papierosa w mosiężnych maszynkach.
— Ale go popaliło — kręcili głowami.
— Może się wyliże...
— Może i nie.
Podbiegli kolędnicy: — Kto, kto? — pytali. — To ten? Ojej, on?
— A co, znacie go?
— Pewnie, że znamy.
Ten poparzony dawniej chodził z kolędnikami. Miał chodzić i teraz, ale się rozmyślił, uważał, że już mu nie wypada. Tym kolędnikom pożyczył „role” do przepisania.
W samolocie trzaskały naboje, kordon zepchnął nas jeszcze dalej. Szukaliśmy dobrego miejsca, żeby lepiej widzieć. Ludzie cofnęli się na górki, stali w gromadkach. Mówili:
— Po co lazł?
— Może chciał co wydostać, zanim inni wezmą?
— Pierwszemu zawsze lepiej.
— E, on nie taki chytry.
— A może z jaką kłonicą szedł?
— Chybaby poczekał.
— A może... chciał ratować?
— Oni tylu ludzi popalili.
— Ale może jak zobaczył, to chciał.
Słup dymu wyprostował się i zaróżowił na dole. Patrzyliśmy teraz z daleka. Kolędnicy stali blisko, byli dużo starsi od nas, mogli mieć po piętnaście, szesnaście lat. Rozmawiali o tym samolocie, jaki był, i o tym poparzonym. Każdy z nich wiedział, ale każdy trochę inaczej, jak było. Mówili:
— Ja to go znam.
— Na pewno nie dlatego.
I też pytali, co chwila: „Dlaczego i po co?”
Samolot już się dopalał, migotały gwiazdy, skrzypiał śnieg. Ludzie się rozchodzili. Szliśmy za tymi kolędnikami. Koło szpitala szliśmy, ale krzyku tego poparzonego nie było słychać. W jednym domu płonęły świeczki na choince. Gdzieś śpiewano trochę spóźnione kolędy.
Kolędnicy skręcili w sień. Starszy Karczmarek wsunął się za nimi, my zostaliśmy pod oknem. Było słabo widać, ale znaliśmy przecież tę historię o pasterzach, o królu, który mordował dzieci. Czekaliśmy, aż wystąpi Śmierć i Diabeł.
Karczmarek wrócił.
— Wyrzucili cię?
— Niee! Coś ty!
Może go jednak wyrzucili. Karczmarek mówił, że grają słabo i że mylą im się role.
— Ciekawe też, jaka będzie pogoda.
— Co ma być zła.
— Starzy ludzie... — zaczął Grzybowski i zamilkł.
— W styczniu samoloty nisko latały, to pewnie i wiosna szybko wypadnie.
— A znowu czołg to na odwilż niedobry.
— Po odwilży wysycha.
Karczmarek ojciec podniósł szklankę. — No, to... żeby się wiosna zrobiła.
Paliła się lampa naftowa, bo elektrowni jeszcze nie uruchomiono po zdobywaniu. Siedzieli ludzie u Karczmarków, gwarzyli. Żeliwny piecyk miał czerwone fajerki. Było ciepło.
Nowaczek opowiedział o jednym zdolnym nieuczonym, który dzięki zręczności palców rozbroił ludziom prawie czterysta min, ale do okrągłej liczby nie doszedł.
— Starzy ludzie mówili — wtrącił Grzybowski — „na świętego Kazimierza to front do morza zmierza”.
Siedzieliśmy z Wieśkiem i braćmi Karczmarkami w kącie przy taborecie. Wytrząsaliśmy proch na kartkę od zeszytu. Zsypywaliśmy w małe pyszczki dział.
Karczmarkowie mieli kolekcję różnych prochów. Żółte, artyleryjskie, podobne do słomy lub wałeczków z siedmioma otworkami, szkliste czarne kwadraciki i kółeczka. Te były z łusek karabinowych. Mieli nawet najrzadsze rodzaje drobniutkiego zielonkawego prochu z nabojów stenów.
Zatkaliśmy strzępem bibuły dwie armatki z łusek. Wiesiek wyciągnął zapałki. Podpalił. Fuknęło, posypały się nie dopalone odrobiny. Ołowianym żołnierzom osmaliło mundury, a jeden konny się przewrócił.
Wiesiek dostał był znowu od matki za rozbieranie pocisków. Jeszcze był obrażony.
— Jak rodzice są mądrzy, to się pozwolą choć karabinowymi bawić. Jak nie, to pewnie, że będę chodził na pociski.
Karczmarek ojciec i jego goście siedzieli przy stole, pociągali bimber i popijali kawą zbożową.
— No, z tego czołgu, co stał pod lasem, to już sklepikarz odkręcił koła. Sprzedał chłopom do wozów.
— A gdyby tak i działo odkręcić?
—J E, to na nic. Na dyszel za ciężkie.
Tymczasem siostra Karczmarków, jeszcze niemowlak, zaczęła postękiwać:
— Mmm... mm...
Matka wzięła ją pod paszki, obróciła w ręku, odwinęła i wysadziła gołą pupką na hełm z dwoma błyskawicami SS.
— Starzy ludzie mówili — odezwał się Grzybowski — wojna, wojna i po wojnie.
Wiesiek westchnął: — A mnie to matka nie dość, że pasem wojskowym bije, ale jak się wczoraj zdenerwowała, to nie patrzyła jak. Pociski to pociski, ale po tej klamerce...
Podciągnął koszulę, pokazał — rzeczywiście po klamrze „Gott mit uns” miał siniaki.
Żarówka pod sufitem była tajemnicza i ciemna. Odbijała czerwonawe blaski pieca i żółte lampy naftowej. Płomień czemuś się wydłużył i zaczął kopcić. Karczmarek pokręcił mosiężną śrubką:
— No, to jeszcze po jednym. Żeby już w kwietniu. Bym pojechał do Berlina albo Hamburga i co przywiózł.
Przechylili. W Grzybowskim zabulgotało. Przemógł się, przełknął. Myślał. Nowaczek zagadał:
— Ciekawe, co będzie. Rozgrużone wszystko. Jedni do tego mówią, że tak będzie, inni, że inaczej. Żeby tak mieć choć radio i słuchać.
— W radiu podobno mówili, że jakoś to będzie.
— Albo żeby choć gazety już były.
— Jeden, słyszałem, kupił gdzieś gazetę. Ale tylko swoim sąsiadom pożycza.
— Ludzie są chytrzy.
— Żeby tylko pogoda była. Jak będzie pogoda, to się wszystko szybciej skończy.
— Teraz to już i bez pogody.
— Ale zawsze jak pogoda, to szybciej.
Nowaczek zagryzł chlebem i solą:
— Niektórzy ludzie to też głupi. Słyszałem, że jeden
znalazł panzerfausta. I wie, że do strzelania, ale nie wie jak. Wziął jak karabin, wcisnął rurę w ramię i odpalił.
Mężczyźni się roześmiali, a kobiety wyszeptały: — Wieczne odpoczywanie...
— Starzy ludzie, myślę, to sporo wiedzą i rozumieją... — Grzybowski znowu zadumał się i dodał po chwili: — ...albo i nie.
Naładowaliśmy drugi raz działka. Karczmarkowa spojrzała na nas niechętnie: — Co będziecie w mieszkaniu smrodzić, żebym musiała znowu wietrzyć i wyziębiać.
Więc wybiegliśmy na ulicę. Tam byli i inni chłopcy. W gęstniejącym mroku puszczali prochowe laski. Najlepsze były te cienkie, zielonawe. Zapalone i puszczone spod buta syczały, robiły pętle, zostawiając za sobą warkocze słodkawo pachnącego dymu.
— Żeby już ojciec wrócił — powiedział Wiesiek. — Z matką trudno wytrzymać, nic nie rozumie.
Pogoda była taka:
Najgorzej w pierwszych tygodniach, mało śniegu, duże mrozy. Wtedy to nawet matka Wieśka parę razy rozpalała wilgotny torf trotylem, który został w niemieckich składach. Trotyl kostki miał żółtawe, gorzkie. Pozbawiony zapalnika nie wybuchał i palił się dobrze. Bardzo kopcił.
A potem to już pogoda była inna. Zaczynała się odwilż, powietrze już nie bardzo zimowe. Śnieg jeszcze leżał cienką warstwą, ale miały już kwitnąć wiązy, topole. Ręce nie marzły...
Tej wiosny niebo między chmurami bywało niebieskie jak nowiutkie dziesięciozłotowe banknoty.
Po Chaberównie, jak się skończyła wojna, dostała matka Wieśka na pokój takiego Miączkowskiego. Obiecywał stale, że zapłaci.
Tej wiosny parę razy na dobę szumiało, gwizdało, jak był wieczór, to sypały się iskry, jak rano, to sadze. Przyjeżdżał pociąg. Z dachów wagonów schodzili ludzie ubrani dziwnie, także i szabrownicy z tajemniczymi tobołami. Szabrowniczki usmolone bywały sadzą, a mówiono, że niektóre posiadają prawdziwe złoto.
Raz szły ulicą ciągnęły wózek okryty płachtą, a z wózka nagle: „Ku-ku, ku-ku” — kukułka.
Tej wiosny kukułki kukały w lasach i zegarach.
— Mama by mnie też wzięła i pojechała — powiedział Wiesiek.
— Że co?
— Zwyczajnie. Na szaber by mama pojechała. Ja bym pomógł. Chaber tylko trzy lata starszy i był.
— Co ty tam... — machnęła ręką.
— Bo tu nudno.
— Głupi jesteś.
Tej wiosny nie wrócił Wieśkowy ojciec. On wyraźnie zmalał, poszarzał za szkłem i powoli już zaczynał zmieniać się w fotografię.
— A Miączkowski dał pieniądze? — pytała matkę Wieśka jego chrzestna.
— Jeszcze nie.
— I zobaczymy, czy da. A w pracy jak?
— Pieniądze w pracy nie najważniejsze.
— A co?
Tej wiosny naprawdę „ludzie nie pytali o pieniądze za pracę”. Nikomu tak bardzo nie zależało na pieniądzach za pracę. Więcej na deputatach.
Tej wiosny chłopi tylko czasem przywozili na targ masło. Zdarzały się wprawdzie w kobiałkach chude wystra
szone kury, ale częściej handlowano bimbrem i białym jedwabiem, który spadał z nieba, a w każdym razie był do spadania z nieba przeznaczony. Jedwab występował w postaci klinów nadających się na bluzki.
Co do pocisków, to rozbierało się je tak: Pod koniec czuba podkładało się kamień. W miejsce złączenia czuba z łuską biło się drugim kamieniem. Dzwoniło, czub się wreszcie powoli zaczynał wykrzywiać, obluzowywał się. Mosiądz w miejscu uderzeń połyskiwał złotawo. Potem biło się z drugiej strony i można było wytrzeć spocone czoło i czub wyjąć, i mieć dużo prochu.
Nikt nie naskarżył, ale koszulę Wieśka czuć było spalonym prochem. I nie powiedział matce, gdzie idzie, i tę koszulę rozerwał.
— Gdzie byłeś? — spytała go.
— A tak sobie chodziliśmy.
— Ja cię pytam, gdzie byłeś!
Wiesiek się plątał, spoglądał na nas. Karczmarkowie cofali się, kazała zostać.
— To nie wiesz, gdzie byłeś?
— Wie... wiem.
— To ściągaj spodnie i kładź się.
Przyklęknął. Spody stóp miał jak dwa czarne półksiężyce, zaświecił nad nimi gołymi pośladkami. Zamierzyła się pasem, złożonym we dwoje.
Na pośladkach odbiła się pierwsza pręga, podobna do dużych zaciśniętych ust. Druga pręga wypadła niżej, bokami zgięta w dół, jak usta skrzywione do płaczu.
— Już nie będę... Mamuniu, już nie...
Tej wiosny mówili nam w szkole o ciemnocie i przesądach, które podczas wojny jeszcze narosły.
Na podwórku Wiesiek pochlipywał i mówił o matce, że wiedźma, że jak wiedźma.
Tej wiosny deputat dostała Wieśkowa matka mniejszy, niż się spodziewała, a Miączkowski nie zapłacił. Wyprowadził się. Przedtem jeszcze podobno kupił litr spirytusu, ale nie wypił. Zdobył święconą kredę i ponurą nocą udał się na rozstajne drogi, gdzie teraz staje PKS, a wtedy nic nie stało.
Wiał wiatr, chmury pędziły po niebie.
Zjawił się ktoś, ubrany czarno. Jedna kobieta, znajoma
chrzestnej, która wracała tej nocy od zepsutego w drodze samochodu, słyszała ponoć urywek rozmowy: „...dobra, niech będzie, pomogę wam, Miączkowski. Zresztą... możesz mi mówić Lucek.”
Przeżegnała się ta kobieta i uciekła.
Tej wiosny matka Wieśka chodziła w drewniakach i żakiecie, podobnym do marynarki. Jeżeli chodzi o Miącz- kowskiego, to wyjechał z naszego niewielkiego miasta do miasta wielkiego. Mówiono, że sypie mu diabeł pieniądze i nominacje. Pierwsze dwa razy w czapkę, potem w pilśniowy kapelusz.
U matki Wieśka zjawiła się Karczmarkowa. Karczmarek ojciec zaczął pracować w starostwie. Dostawał deputat w papierze kancelaryjnym i sprzedawał go ludziom na podania. Karczmarkowa jednak też mówiła, że trudno.
Przyszła i matka Ducha.
— Będzie lepiej.
— Ano będzie.
— Ale mleko, żeby mleko.
— Dla dzieci potrzebne jest mleko.
— Nie ma mleka.
— Skąd wziąć mleko?
Po tym laniu Wiesiek miał jeszcze czerwone oczy i jeszcze raz powiedział nam, tylko nam:
— Może nie wiedźma, ale jak wiedźma, ciągle zła.
Bawiliśmy się do wieczora na jego podwórku. Nie mógł
nigdzie iść. Miał zabronione. Kryliśmy się z metą na bramie. O zmroku wyszła matka Wieśka, nie zauważyła nas. Rozglądnęła się. Podeszła do drzwi drwalki, gdzie wisiał powróz. Udoiła dla Wieśka mleka na kolację, z tego wiszącego na drzwiach drwalki powroza.
Kino
Gdzie indziej to w czasie okupacji patrioci nie chodzili do kina. U nas nie chodził nikt. Kino bowiem zostało spalone jeszcze w trzydziestym dziewiątym.
Więc kiedy miał być pierwszy po wojnie i w naszym życiu film, Wiesiek przypomniał sobie, że Bielińska była kłótliwa i skarżyła. Akurat bawiła się samotnie i udawała, że nie zwraca uwagi.
— Ona jeszcze nic nie wie — wzruszył Wiesiek ramionami.
— Właśnie, że wiem — powiedziała Bielińska.
— Tylko że miejsca dla ciebie nie będzie.
— A będzie.
— Chodź — kiwnął na mnie Wiesiek — niech ona zostanie. My sobie zajmiemy.
Szliśmy wolno, uliczki były pustawe. Łatwo było wejść do środka przez szerokie otwory okien bez futryn. Pod ścianami kwitły pokrzywy i jaskółcze ziele. Gruz kłuł w stopy. Były tu i ślady po przypadkowych kulach. W oczekiwaniu na Bielińską oglądaliśmy dziury w tynku.
— Patrz, to od cekaemu.
— Głupi, od zwykłego automatu!
— Ale się znasz!
Trochę się jednak znaliśmy. Bielińska zjawiła się po chwili. Siedliśmy na bryłach z tynku i cegieł, zwróceni w stronę ekranu, wymalowanego na ścianie. Ekran miał smugi z sadzy, a nad nim były obłoki. Cienie stały się długie.
Potem Wiesiek kazał Bielińskiej: — To my teraz pójdziemy, a jakby kto chciał siąść, mów, że zajęte.
— Jak mi się będzie podobało — odpowiedziała. Przedostaliśmy się z powrotem przez dziurę w zardzewiałym żelaznym ogrodzeniu. Pobiegliśmy do remizy strażackiej, gdzie film miał być naprawdę. Przy wejściu kłębili się dorośli i dzieci. Był Chaber i wszyscy Karczmar- kowie.
— No to już po wojnie. A nie mówili, kiedy następna? —
zagadnął Grzybowski sklepikarza, który miał już ogromne radio Telefunken.
Sklepikarz nurkował sprawnie wśród ludzi. Po chwili wynurzył głowę: — Wie pan, nie słuchałem. Coś nie tak. Chyba mi ta dwudziesta ósma lampa u dołu nawala.
— Hej, rup! — wołali od tyłu.
Wepchnęło nas do środka. W remizie nie było krzeseł. Weterynarz, aptekarz i komendant milicji siedzieli na beczkowozie. Aparat filmowy stał na stole. Był niepodobny do niczego. Może najwyżej trochę do bunkra. Maleńkiego bunkra z grubą lufą.
Ten człowiek, który go obsługiwał, miał minę, jakby mu nie zależało. Gryzł drewienko czy zapałkę, spluwał lekko.
— Zaczynać, zaczynać — krzyczano zewsząd.
Przepchnął się kierownik szkoły.
— Obywatele — zaczął.
Trochę ucichło, ale po jakimś czasie znowu odezwały się głosy: — Zaczynać, zaczynać.
— ...pokonaliśmy hydrę — podsumował wreszcie kierownik i wyciągnął rękę. Przed szklanym okiem soczewki wisiała wstęga.
— Nożyczki.
— Nożyczki... nożyczki — niosło się po remizie.
Nie było. Wreszcie kierownik przeciął wstęgę scyzorykiem.
Jeszcze przez jakiś czas ten, który obsługiwał, trzaskał wielkimi blaszanymi kręgami. Światło zgasło, potem niespodziewanie zjawiły się na płachcie z prześcieradeł liczby i znaki, a po nich wybuchy. Film nie miał dźwięku, wybuchy były nieme. Zjawili się żołnierze niemieccy, a w drugiej godzinie flagi w trzech kolorach, białym, szarym i czarnym. To było o wyzwoleniu Francji.
Wracaliśmy z chłopakami. Bruk stał się już chłodny. Latami nie było. Tylko z okien świeciły żółtawo szwedzkie żarówki o brzydkiej nazwie.
Spotkała nas matka Bielińskiej: — Mojej małej nie widzieliście?
— N...nie... nie widzieliśmy.
Kiedy poszła dalej, skręciliśmy z Wieśkiem w boczną uliczkę. Biegliśmy.
Była jeszcze tam. Zasnęła. W ruinach kina pachniało
rumiankami i jaśminem. Cienie murów czarne, między nimi wszystko zielone lub niebieskawe.
U stóp małej Bielińskiej bawiła się mysz w spodniach na szelkach. Mysz z wielkimi uszami i śmiesznym pyszczkiem. Tę mysz znaliśmy z jakiegoś starego obrazka.
Na łączce są jeszcze nie zasypane leje od pocisków. Koza Ducha zeszła z pobocza nasypu, skubnęła chwast, który wślizgnął się do leja. Siedzimy na łące. Biedronka przegięła źdźbło trawy i po kawałek chleba uleciała w niebo.
Miedzą ktoś nadchodzi. Chyba Karczmarkowie, ale ich jeszcze nie widać. Karczmarkowie mają włosy jasne. W zbożu trudno ich dojrzeć. Wiesiek leży na boku, gryzie ziarno.
— Ale gorąco!
— Ja lubię, jak gorąco.
Kiedy się mruży oczy, blask słońca strzela kręcącymi się śmigami. Kiedy się je zamknie zupełnie i do słońca obróci twarz, widać tylko czerwień.
— Patrzcie, co mamy — mówią Karczmarkowie.
— Co to?
— A takie coś żydowskie.
Mają to coś. Czarne, podobne do urwanego obcasa. Dostali od jednego. Duch mówi, że w środku jest bardzo mocny papier i na nim znaki.
— Oni to zakładali na czoło — opowiada starszy Karcz- marek.
— Chodźcie, rozbijemy to!
Szarpiemy zębami, ale za duże. Szukamy kamieni. Kładziemy na ziemi. Bijemy kamieniem. Ale nie daje się rozbić.
— Do czego im takie?
— No, mówię, że zakładali na czoło, jak się modlili. Co, nigdy nie widziałeś?
*
Bóg z bożnicy — wiedzieliśmy to już wtedy, kiedy jeszcze oni byli — spokrewniony był z Trójcą Świętą. Był niby Bogiem Ojcem, a jednocześnie tylko jakby jego dalekim krewnym, do tego odpowiedzialnym za zabicie Syna.
W mieszkaniu na parterze cała rodzina w czapkach. Kiwali się siedząc. Przeciąg pochylał płomienie świec.
— Co oni tak?
— Tak się modlą.
— W czapkach?
...Albo Boże Ciało. Bardzo gorąco. Bardzo dużo ludzi. Procesja. Biją dzwony. Ludzie popychają. Na murku już lepiej. Niebo bladoniebieskie. Ksiądz pod baldachimem. Złoto, żółto i biało. Dziewczynki sypią kwiaty. Za murem dalej — stoły z lizakami. A jeszcze dalej — przemykali się Żydzi. Na ramionach opaski, na opaskach gwiazdy, podobne czemuś do zimowych. Raczej kontury gwiazd.
Słońce bardzo wysoko. Blacha na kościelnym dachu błyszczała oślepiająco.
♦
Siedzimy na łące, wspominamy.
— Był taki stary, co sprzedawał ogórki. On to nawet nie był chytry, jak się podeszło, to dał tej wody — czasem za darmo.
— A tego Szmula — mówił Wiesiek — to pamiętacie? Ale ja to go nie lubiłem. Podlizywał się, skarżył.
— Może ktoś z nich wróci.
— Mama mówi, że chyba nie wrócą. Ktoś by już mógł wrócić.
Mówi Duch: Jego babka opowiadała, że kiedyś spytała jednego Żyda, co im pomoże ich Pan Bóg. Radziła nawet, żeby się pomodlił do naszego.
— A on?
— On chyba, że Pan Bóg jest nieśmiertelny, a babka mu... Zresztą, tak dobrze to nie pamiętam.
*
Wspominała kiedyś Nowaczkowa: „Oni mówili: tylko Pan Bóg może nam pomóc.” Kłócimy się siedząc na łące, czy każdy Pan Bóg jest nieśmiertelny.
Duch twierdzi, że może być fałszywy, ale sam jest nieśmiertelny. Tyle, że nie może zapewnić nieśmiertelności ludziom.
I jeszcze opowiadają Karczmarkowie, że ich rodzice nosili jedzenie do stogu, gdzie się ukrywali ci... no, z rodziny tego cholewkarza. Ojciec Karczmarków obiecywał synom bicie „na gółkę” za podchodzenie do stogu, ale starszy Karczmarek i tak wiedział.
— Ja też wiedziałem.
— Wtedy to wcale nie wiedziałeś.
— Właśnie, że wiedziałem!
W sprawie Boga, czy był nieśmertelny, też nie możemy się pogodzić. Ale że ludzie są śmiertelni, to pewnie, że są.
Ludzie są śmiertelni i byli śmiertelni. Ludzie śmiertelni mogli tak naprawdę pomóc niewiele i na krótko. Nowacz- kowie na przykład dwa miesiące, dzięki wolnej piwnicy.
Ale ludzie śmiertelni przez taką pomoc stawali się śmiertelni jeszcze bardziej. Nowaczkowie mieli szczęście...
— Jedni to się więcej bali, drudzy mniej... ^
— Ja to bym... — zaczyna Wiesiek.
— Głupi jesteś!
*
Dzień, chyba dzień przed tym, kiedy mieli się wszyscy zgłosić. Ta bieganina. To powierzanie rzeczy.
— Poduszki może się przydadzą. Można używać spokojnie. Wrócimy, to odbierzemy.
— Nie, nie — bez obawy.
Jedna siostra, która czemuś nie została zapisana, chce iść jako ta druga. Żeby ta druga nie musiała pójść. Biegające po podwórku dwie żydowskie dziewczyny. Kłótnia w mieszkaniu na drugim piętrze. Krzyki w mieszkaniu na parterze. Ten dzień zrobił się był pod wieczór parny...
Mali chłopcy na podwórku, przed nimi rzędy okien.
Cienie w oknach. Trzaskanie drzwi. Powiew wiatru. Wiatr, który uderza w gołe nogi.
— Do domu!
*
Ten pochód.
Szli jezdnią, ale jeszcze nie ci z naszego miasta. Inni. Nieznajomi. Szli w stronę dworca, zakurzeni, pejsaci, z pakunkami. W szeregach, ale nierówno. W czapkach... spocone twarze.
*
Duch chwycił za sznur od kozy. To coś, podobne do obcasa — leży.
— Żeby był scyzoryk.
— Już próbowałem, ale mi się koniec złamał.
— A na pewno to w środku to ich modlitwy?
— Ja na pewno wiem, że modlitwy.
— A może to grzech?...
*
Według tego, co opowiada potem Nowaczkowa — Rózia, ta siostra, co została — zupełnie jak wariatka. Nowaczkowa jej mówi, żeby siedziała spokojnie, a ta jakby nie do niej. Nowaczkowa raz krzyknęła na nią, ale przecież krzyczeć za głośno nie mogła. Do tego jeszcze Nowaczka akurat w domu nie było. W końcu już taka złość ją wzięła, że sobie pomyślała: „A niech idzie na złamanie karku.” Ale i bała się, że Rózia wygada, u kogo była. Na drugi wieczór, kiedy trochę ciemniej, zgodziła się. Wyszły. Szły tyłami ogrodów. Nowaczkowa się bała, bo księżyc i dość jasno, a tu godzina policyjna.
Na drodze jeszcze niebezpieczniej. Całe szczęście, że zupełnie pusto.
I siedzi jakiś pod drzewem z boku. Rózia chwilę się waha. Nowaczkowa do niej, żeby się nie ważyła. „To nasz — mówiła Rózia — ja go znam.” I podchodzą. Siedzi. Siedzi i nie odwraca się do nich. Rózia do niego półgłosem: „Czy nie widział sióstr albo matki, albo ojca, albo choć Szmula, jej brata?”
On nic.
Ona targnęła go za ramię.
Jak opowiadała potem Nowaczkowa, on wcale nie spał, tylko był trupem. Gdy go ta Rózia chwyciła za ramię, głowa mu opadła, jakby skinął tą głową i pokazał, gdzie poszli...
Upał. Siedzimy na łące.
— Chodźcie, pobawimy się w gonitko.
— Mnie się nie chce.
— No to w chowanego.
— Głupi, gdzie się będziesz chował?
Włosy mamy prawie złote od słońca. Ukazał się dym pociągu i zbliża do stacji.
— Ja już muszę iść — mówi Wiesiek.
— To idziemy*
— Ale ziemia gorąca...
Jesteśmy boso. Lubimy biegać boso w ciepłe dni. Ścieżka jest miękka. Przechodzimy drogą, potem nasypem toru, tam gdzie drobne kamyki. Szyny aż parzą. Ściągamy koszule. Jesteśmy prawie nadzy.
— A wiecie — mówi starszy Karczmarek — Żydom to obcinali skórkę..
Rozglądamy się, czy nikt nas nie widzi — pokazujemy sobie. Żaden z nas nie ma obciętej.
Kiedyś w niebie otrzymamy nasze nagie ciała i włożymy białe koszule, i będziemy nieśmiertelni.
I jeszcze rozmawiamy o tym, czy Pan Jezus był Żydem. Żydzi mieli ciemne włosy, a Jezus — nie. I jeszcze Kar- czmarkowie się kłócą, który z nich i gdzie zostawił na łące to „coś” żydowskie.
Na dworcu po pociągu zapach dymu. Stoi dwoje ludzi z walizkami. Rozglądają się. Stacja pusta. Zobaczyli nas.
— Chłopaki! Chłopaki!
Podchodzimy.
— Powiedzcie, czy nie wiecie...
My oczywiście wiemy i tłumaczymy, i nawet chcemy pomóc nieść walizkę. Idziemy przez dworzec. Ten pan nas pyta, jak się u nas, w naszym mieście, żyje, bo oni tu będą mieszkać.
— Jakoś się żyje — odpowiadamy rzeczowo.
Ta pani do męża półgłosem:
— Miłe chłopaki... Takie blondasy...
Pachnie smołą. W trójkącie przydasza dworcowego budynku okrągłe okno, rozjarzone słońcem, jak oko Opatrzności.
Twarz
Dłubiemy przy sękach bariery, stoimy na moście, patrzymy, od strony lasu idą dwaj Karczmarkowie z kuzynem, który do nich niedawno przyjechał.
Właściwie Karczmarkowie z tym kuzynem nie tyle idą
— co jakby go prowadzą. On, najmniejszy, w środku, a oni coś mu mówią. Coraz bliżej Karczmarkowie. Wiesiek pyta:
— Gdzie byliście?
— A tam! — machnął ręką za siebie młodszy Karczma- rek.
Ten ich kuzyn, ten mały, stanął jak słup i dygocze. Ma takie oczy, jakby niczego nie widział.
— Co z nim?
Starszy Karczmarek pokazuje na młodszego:
— Bo to jego wina, „weźmiemy go, weźmiemy, co nam szkodzi”. A ja mówiłem...
— Tyś też się zgadzał — broni się młodszy.
— A może mu w kark dać — radzi Wiesiek.
Karczmarkowie wzruszają ramionami. Może mu i dali,
ale nie pomogło.
Słońce zachodzi, Karczmarkowie się boją, za tego kuzyna mogą tak dostać w domu, jak nigdy.
— Powiedz coś, no... — prosi starszy Karczmarek.
A mały kuzyn milczy.
— Zobaczysz, damy ci, co będziesz chciał, tylko powiedz coś, jakieś słowo, jakie bądź.
Kuzyn dalej dygocze. Młodszy Karczmarek opowiada,, jak było. Wyruszyli zaraz po obiedzie. Wiedzieli, że w lesie będą odkopywać. Myśleli nawet Karczmarkowie, że kto wie, czy nie znajomych. Jak już dotarli do tej polany, to jakiś chłop do nich: „Czego tu! Do domu, ale już!”
Wtedy chcieli nawet wrócić, ale im było szkoda, że taki kawał drogi na darmo. Okrążyli, zaszli z drugiej strony. Stamtąd było gorzej widać, bo i dalej, i trochę krzaki zasłaniały. Dużo zwłok już wydobyto, kobiety nawet nie
bardzo płakały. Ci, co wyciągali, mieli na twarzach maski...
Tak, takie wojskowe z gumowymi wężami. I rękawice. Karczmarkowie podpełzli bliżej, ten ich kuzyn był z tyłu, myśleli, że to będą już tylko kości, bo to, co było wydobyte, zakryto płachtami.
Ci w maskach wyciągali właśnie z dołu jakąś kobietę. Można było poznać po włosach. Twarz miała, ale czarną. I bez oczu. Wtedy coś stuknęło. Oglądnęli się Karczmarkowie do tyłu, ich kuzyn leży.
— A gdyby nie ja — mówi starszy Karczmarek — to byś uciekł zamiast cucić.
— Wcale nie.
— Po co w ogóle było go brać!
— Skąd mogłem wiedzieć, że on taki.
— Ty — szturcha małego Wiesiek — powiedz co. Starszy Karczmarek już prawie zrezygnowany, ale jest
nie tylko starszy, lecz tu i najstarszy. Podnosi małemu brodę. Mówi spokojnie:
— No, już minęło... Co ty, nigdy trupa nie widziałeś?... Las rzeczywiście daleko na horyzoncie, gruby na dwa
palce. Most pachnie smołą belek. Lato.
I co zrobić? Jak go takiego Karczmarkowie zaprowadzą? Oni obaj nadrabiają minami, ale zdaje się, że niedługo będą beczeć. A gdyby spróbować wodą małego opryskać, przy brzegu z nim choć pobrodzić, kto wie?
No i schodzimy z nim w dół, czepiając się krzewów czarnego bzu, który rośnie na zboczu. Woda ciemna. Bardzo cicho. Na zachodzie obłok dość krwawy, ale spokojny. Żaby plusnęły w wodę. Kiełb jasną smugą umknął od brzegu. Nasze twarze się do tej spokojnej wody zbliżyły. W wodzie się odbiły.
Ten mały wrzasnął, wyrwał się i zaczął uciekać. My za nim. Dopadliśmy go dopiero przy rynku. Dyszał. Ale już było dobrze.
— Boście mnie straszyli — powiedział Karczmarkom.
— Kiedy, kiedy?! — krzyczeli bracia. — Na pewno nie! Szliśmy dymiąc ciepłym kurzem z rynsztoków. — Nic
nie mów nikomu. Nic się nie stało — radziliśmy małemu.
On miał z siedem lat. Kiwał głową. Tu na ulicach lato było jeszcze prawdziwsze niż koło mostu i nic złego nie
mogło się zdarzyć. Ludzie stali pized domami, rozmawiali, palili papierosy.
Tu nawet w zeszłych latach w takie letnie wieczory wartownik przed willą Gestapo siedział na krzesełku z rozluźnionym rzemykiem od hełmu.
— „Skąd idziesz?”
Przed tronem płonęły złote świeczniki i przesuwały się powoli obłoki.
— „A przypatrzyłeś się Hiobowi?” :
Szatan wrócił z przechadzki, widział Hioba.
— „...ale gdyby mu wszystko zabrać, na pewno by złorzeczył. — Możesz spróbować.”
Tak ksiądz opowiada, a my słuchamy. Prawie widzimy. Jest w tej opowieści niżej, na ziemi, napad, ogień, zagłada zwierząt i śmierć Hiobowych dzieci. Mimo wszystko Hiob rozdziera jedynie płaszcz i składa pokłon. I zwraca się do Boga z pokorą.
Być może chmury wschodu lub zachodu składają się w wielkie różowe ucho, nadsłuchujące ciekawie jego płaczu.
Po chorobie zaś i trzech przyjaciołach wreszcie nadchodzi ten wicher. Z jego wnętrza słychać słowa. Wiatr jest pełen łaski.
— No... o co chciałeś zapytać.
— A proszę księdza, czy on się nie bał, że jeszcze raz.
— Nie, dziecko, chyba się nie bał.
Religii uczy proboszcz siwy i wysoki. My lubimy lekcje religii, bo ładnie opowiada.
— „I żył potem dużo, dużo lat.”
Ksiądz zastanawia się chwilę, a potem każe się zastanowić nam:
— ...i czy ta historia czegoś wam, dzieci, nie przypomina? Pomyślcie, ilu ludzi niedawno potraciło rodziny i cały dobytek. Pomyślcie...
Więc my podnosimy palce i mówimy rozmaite nazwiska, a ksiądz kiwa głową i wzdycha.
Ale żeby się wszystko zgodziło, to nie. Na przykład jak komuś zabili dzieci, to nie tyle naraz. Jak stracił trzy córki, to mu akurat synowie ocaleli. I z tym dobytkiem też niezupełnie tak. A jak już prawie by pasowało, to Hiob byłby kobietą.
Długi wąż guzików księdza w górze sutanny połyskuje, kołysze się w słońcu.
— Tak, dzieci — to zło, które ludzi spotyka, powinno się przyjąć z pokorą.
Dzwonek, więc przyjmujemy po cichu, dopiero za drzwiami rozpędzamy się do biegu na dużą przerwę. Jest ciepło, trochę się chmurzy. Zrywa się wiatr. Skręca się w wir. Z wiru słychać tylko szelest. W wirze unosi się tylko kurz ze szkolnego boiska i strzęp gazety. Strzęp opada. Podchodzimy z Karczmarkiem. Czytamy:
— ...dbędzie się w Norym-ber-dze.
Jest i Wiesiek.
— Bawicie się?
— A w co?
— A w co bądź.
— Ta-ta-ta-ta... Pach, pach! — krzyczy Wiesiek, a my słaniamy się, nim padniemy.
Na przerwie można się także gonić i grać w zielone.
— Zielone?!
— Mam, a ty?
W zielone gramy od tygodnia. Za siatką idzie jeden z tych podobnych do Hioba. Idzie ulicą, a guzik od koszuli rozpiął, bo gorąco. Ma szyję w zmarszczkach, dość starą i zmęczoną, na niej łańcuszek z drobnych ogniw.
— Dzień dobrry! — kłaniamy się grzecznie.
— Dzień dobry, chłopcy — odpowiada i nawet lekko się uśmiecha. Mija nas, skręca przechodząc przez jezdnię. Wiatr rozwiewa mu włosy.
— Meble sobie przywiózł z Zachodu.
— Jakby miał młodszą żonę, toby jeszcze mógł mieć dzieci, no nie?
Wszystko jest ciepłe, i murek pod siatką, i wiatr, i trochę już jesienna trawa. Boisko jest ogromne. Na boisku są nas setki. Biegniemy w głąb.
— Wiecie — mówi Wiesiek — założymy się na „stój” i na „rozkazy”.
— A w zielone też?
— Też.
— Ja się tam nie zakładam — mówi Karczmarek — lepiej się bawmy w łapankę.
„Ściągnij tylko rękę Twoją a dotknij wszystkiego, co ma... obaczysz, jeślić w oczy złorzeczyć nie będzie...” Tymczasem ksiądz wyszedł ze szkoły, przebrnął przez boisko. Ten podobny do Hioba akurat zawrócił, spotkali się z księdzem.
Ó czymś rozmawiają. Nie słyszymy. Ale widać, że kiwają głowami. Wygląda na to, jakby się zgadzali, że w tej całej historii chodziło tylko o zakład.
Mucha
Kierownik wszedł i szepnął do pani. Pani zadała ćwiczenie i wyszła. Siedzieliśmy po troje w jednej ławce. Książek było mało. Stały zwrócone grzbietami w stronę tablicy.
Drzwi zostawiła pani otwarte. Razem z kierownikiem stali na korytarzu weterynarz z żoną. Ubrani ciemno, poważni. Coś opowiadali, a pani kiwała głową. Prócz nich na korytarzu nie było nikogo. Pusto i słonecznie. Gdzieś skandowało głośno czytanym wierszem.
— Strzeleckiii — zawołał półgłosem Lasota.
— Coo?
— Strzeeelec, weź se strzel.
— Ja ci... ja cię... strzelę — zająknął się Strzelecki.
Duch ugryzł Biskupa.
Pani wróciła.
— Słuchajcie! — powiedziała.
Słuchaliśmy.
— Jutro przyjdzie do szkoły nowy kolega. Nazywa się Mucha. Mucha dużo przeżył w czasie wojny. Jego ojciec zginął, resztę rodziny, całą rodzinę... i nikogo już nie ma. Państwo weterynarzostwo, którzy go wzięli do siebie, chcieliby, żeby zapomniał o wszystkim i czuł się dobrze. Żeby mu nikt nie dokuczał. Bywa, że dokuczacie nowym, ale myślę...
Janyszkówna podniosła rękę:
— Bo proszę pani, Topolski to się ciągle chwali, że jego stryjek i ciocia to byli w konspiracji. A ja wiem, że ich rozstrzelali tylko tak, jak zakładników.
— Bo zazdrościsz...
— A wcale nie. Tato, zanim go wywieźli do Oświęcimia, był razem z Topolskim. I tato wrócił i tato mówił.
— Dzieci — powiedziała pani — kłócić się to bardzo brzydko. Pokażcie ćwiczenie.
Po lekcjach spotkał nas Wiesiek. Duch miał mu przynieść znaczki. Wiesiek chciał handlować znaczkami, oglądał.
— E, same z Generalgouvernement. Hitlerów to wszędzie pełno.
— Mam i inne — powiedział Duch.
— Te?! Ty głupi! Polskie?
— Bo co?
— Wszędzie tego pełno, możesz sobie schować.
Przechodzili koło nas z klasy „C”. Któryś zawołał:
— Duchu, Duchu, co masz w brzuchu.
Duch zerwał się do pogoni. Zagrzechotały drewniane piórniki. Duch wpadł za przezywającym do bramy i obaj znikli.
Znaczki zostały. Polskie były nie ząbkowane. Na każdym po prawej stronie budynki całe, w środku kreska — po lewej ruiny.
Wiesiek obejrzał jeszcze raz wszystkie: „Nie warto brać”
— pokręcił głową.
Szliśmy razem. Na niebie bardzo wysoko drobne białe obłoki. Była wiosna i niektórzy chodzili już boso do szkoły-
— Do nas do klasy przyjdzie jutro taki jeden — pochwalił się młodszy Karczmarek.
— A skąd?
— Nie wiem. Pani mówiła, że mu wszystkich zabili. Weterynarzowie go wzięli do siebie.
— Może krewny?,
— Nie, tak go wzięli.
— Ciekawe, czy ma znaczki? — zastanowił się Wiesiek.
Szliśmy, przeciągając patykami po sztachetach. One odpowiadały prawie jak karabin maszynowy.
— Mucha. On się nazywa Mucha — dodał po chwili Karczmarek.
Mucha przyszedł przed samym dzwonkiem. Przyprowadziła go weterynarzowa, a pani posadziła w pierwszej ławce, bo nieduży. Miał długie rzęsy. Był ubrany przez weterynarzów bardzo ładnie. Siedział poważnie, nie oglądał się, podnosił palce, odpowiadał dobrze.
— E, taki jakiś — szepnął młodszy Karczmarek.
Biskup opluł Ducha. Pani postawiła ich obu w kącie.
Na przerwie otoczyliśmy Muchę. Jedni go pytali, skąd
jest, inni mówili mu na wszelki wypadek, że zobaczy, co będzie.
Wzruszał ramionami. Okna w klasie były otwarte, kwitły pierwsze bzy.
— A ja umiem chodzić po ścianie — powiedział nagle Mucha.
I zaczął chodzić.
Na skos.
Wszystkim się spodobał ten Mucha i nikt mu potem nie dokuczał.
Byliśmy jeszcze zupełnie mali.
Kosmalowa pochylona nad grządkami wypinała się w kierunku ulicy. Obok niej kręcił się jej siostrzeniec, Chaber. Chaber nas zauważył.
— EeL.
— Co?
— Chodźcie!
Nam nie zależało, więc weszliśmy do ogródka. Gałęzie jabłoni zwisały dość nisko, ale nie musieliśmy się schylać.
— Możecie pomóc — powiedziała Kosmalowa.
Wyrywaliśmy małe roślinki o dwu listkach z wijącym
się bladym korzonkiem. Kosmalowa nas pochwaliła. Ładny był ten ogródek. Na krawędzi cienia latał paź królowej. Grządki wspinały się pod górę, a szosę zasłaniały liście porzeczek. Bardzo ciepło. Obłoki na niebie.
Do płotu podeszła Wieśkowa chrzestna. Też pochwaliła Wieśka, że pomaga. Kosmalowa odgarnęła kosmyk włosów z czoła. Podeszła do płotu.
— I co nowego? — spytała chrzestna.
— Ano nic nowego. Jakoś się żyje.
— Czemu pani teraz na kółko różańcowe nie chodzi?
— Czasu nie ma — westchnęła Kosmalowa.
— I na sumie pani nie była.
— Co robić. Czasu nie ma. Latam rano na szóstą.
— A szkoda. Ksiądz miał takie ładne kazanie o bezbożnikach, o Wolterze.
— I co mówił?
— Ładnie mówił. O nich to źle mówił, ale mówił to ładnie.
Powiał wiatr, rozchylił gałęzie porzeczek. Wiesiek spojrzał. Oczy mu błysnęły.
— A ja coś zobaczyłem — pochwalił się.
— Gdzie?
— A na drodze.
Ale to był tylko jeden powiew i zanim się z Chaberem obejrzeliśmy, nic już nie było widać.
— Co widziałeś?
— A ooś szło.
— E tam, co by mogło iść...
Wieśkowa chrzestna pogadywała z Kosmalową. Od rynku słychać było, że coś gulgocze w głośniku. Słowa zlewały się. Nie rozumieliśmy.
— Byście wody przynieśli! Co? — powiedziała Kosma- lowa.
Chaber chwycił za pałąk konewki z jednej strony, my we dwóch z drugiej. Wolne ręce wyciągnęliśmy na zewnątrz. Woda chlupała nam na stopy i znaczyła ciemnymi plamami ścieżkę.
— I jakoś się żyje.
— Cóż! Żyć trzeba.
— Czas na mnie — westchnęła chrzestna.
— Dobrze, że człowiek ma choć swój ogródek — podsumowała Kosmalowa.
Schyliliśmy się nad grządkami.
— A ja coś widziałem — upierał się szeptem Wiesiek.
Chaber obejrzał się na ciotkę i szybko wspiął na drzewo.
Wiesiek zaczął się wdrapywać za nim.
— Gałęzie połamiecie! — krzyknęła Kosmalowa.
Zleźli.
— Coś jakby szło — przyznał Chaber.
— Pewnie, że szło — zaperzył się Wiesiek.
— Ale dobrze nie widać, bo kurz.
— A jakie jest?
— Z daleka na drodze to tak jakby jakaś wielka, wielka gąsienica.
— No, chłopaki — przerwała nam Kosmalowa — popie wicie jeszcze trochę — to dam wam rzodkiewki.
I znowu rwaliśmy małe chwasty z liśćmi okrągłymi, z liśćmi pierzastymi i podobne do małych choinek. Chaber już chodził do szkoły, ale też miał czas, bo szkolny budynek od miesiąca był zajęty na jakiś skład.
Znowu zjawiła się Wieśkowa chrzestna. Szła szybko.
— Prowadzą jeńców — powiedziała.
Wtedy pobiegliśmy naprzeciw. Ludzie patrzyli, ale nie zbliżali się. Ustępowali idącym. Szli bardzo wolno, szurali nogami. Wypełniali całą ulicę. Po bokach eskorta z pistoletami maszynowymi. Ci z eskorty byli eleganccy, a jeńcy zarośnięci.
— ...W zimie ich chyba wzięli... . ¿¡y, j.
Bure strzępy szyneli wlokły się za nimi w kurzu.
— Jakie grube nogi — zdziwił się Wiesiek.
Rzeczywiście, wielu miało tak grube nogi i ręce,, że
ciało nie mieściło się w nogawkach i rękawach. Połyskiwało żółtawo i sino.
Gdzieś z boku, chyba z okna weterynarzów, wżlęciąła w górę bułka, po niej druga. Były złotawe, w środku miały wklęśnięcia. Zaświeciły przez mgnienie oka w słońcu jak maleńkie pupki aniołków i wpadły w tłum.
Zatrzymali się przed sklepem. Część eskorty weszłą do sklepu. Sklepikarz i wtedy, w tych latach, miał kolorowe lemoniady, a było ciepło.
Jeńcy przysiedli na bruku. Nagle zrobiło się zamieszanie. Jeden z eskorty strzelił. Wszyscy zaczęli uciekać, ale za chwilę się uspokoiło. Ludzie podeszli znowu, tylko że jeszcze ostrożniej. Okazało się potem, że za murkiem, który odgradzał pustą parcelę, skrył się niejaki Nowaczek i rynsztokiem wytaczał bochenki chleba.
Sprytny Nowaczek dobrze sobie jednak wszystko obliczył, że tak się ustawił, że nie mogła go dosięgnąć kula, i choć szukali tego, który wytaczał chleb, nie mięli kogo spytać, kto to był i dokąd uciekł.,
Kiedy już ostatni z eskorty wypili lemoniadę, jeden z nich chciał, żeby ci jeńcy zaśpiewali. Pokrzykiwał na nich, pokazywał także na migi, tak wyraźnie, że nawet my z Wieśkiem domyśliliśmy się, o co chodzi. Mieli zaśpiewać, to dostaną obiad.
— Może oni... — zaczął Wiesiek.
— Głupi jesteś! — powiedział mu Chaber. — Pewnie, że rozumieją, ale wiedzą, że on tylko żartuje..
Kazali im wstać. Wstali. Kazał iść. Ruszyli. Po drodze na zachód mieli ogród pani Kosmalowej. Jak to w maju, zieleniły się w nim rozsady, wschodziła marchew, kapusta, kwitły tulipany.
Jeden z eskorty otworzył furtkę, zaczęli wpędzać jeńców. Oni się potykali, ale włazili po dwóch, po trzech. Zmieścili się wszyscy. Kiedy ich potem; wygoniono, | ogródka znikło wszystko, nawet kwiaty. Zjedli cały starannie uprawiony ogródek.
Rano drogą, szosą od wzgórz, wpadli na rynek konni. Kurz był gęsty i biały. Mundury mieli doskonale znane | obrazków i właśnie dlatego niezwykle dziwne. Konie różnej maści, ale zupełnie prawdziwe.
Potem weszła cała kolumna. Ludzie płakali na ulicach. Bo front był. jeszcze daleko, a to stało się już. W południe ich sztab zajął dwie wille przy rynku.
Karczmarkowie i Wiesiek urodzili się jeszcze przed wojną, ale nic nie pamiętali. Chaber mówił, że jest tak samo jak wtedy.
Ktoś powiedział, że weterynarz, który przed trzydziestym dziewiątym zbierał składki dla Funduszu Obrony Narodowej na budowę pancernika, teraz ofiarowuje wojsku bryczkę.
Wiesiek co chwila gubił się w tłoku i wynurzał koło tych, co mieli broń. Mieli bardzo różną broń, nie wszystko poznawaliśmy. Chodniki były bardzo gorące, a ludzie deptali po nogach.
— Nie widziała pani mojego męża? — spytała profesorowa żonę Nowaczka.
— Nie, a czy...
— Wyszedł z domu. Nie może wychodzić, a wyszedł.
— Wróci, nic mu nie będzie — pocieszała Nowaczkowa.
Na domach zaczęły się zjawiać flagi. Te flagi, pomięte,
trochę zniszczone, leciutko łopotały w gorącym powietrzu. Pachniało smołą z podkładów kolejowych.
Na skwerku broń stała w kozłach. Były karabiny maszynowe i bojowo dymiła prawdziwa, zdobyczna chyba, kuchnia połowa.
Nowaczek i Grzybowski rozmawiali z tymi od cekaemu. Cekaemiści byli prawie jak regularni żołnierze. Mieli rogatywki i furażerki.
Chłopak, uzbrojony w rakietnicę i lornetkę, przyklejał na murach białe powielaczowe kartki z rozporządzeniami. Szli za nim dorośli i dzieci. Minął nas profesor.
— Proszę pana, proszę pana — zawołał Wiesiek.
— Co?
— Panie profesorze, bo żona pana szuka.
— Jak spotkacie, to powiedzcie, że potem przyjdę. Zbliżył się kierownik szkoły. Oczy mu błyszczały, chyba
i trochę wypił.
— Kolego... kolego, wy z gimnazjum, ja z powszechnej... No cóż, stało się dzisiaj...
Niespodziewanie pocałowali się.
— A co pan, profesorze, w halsztuku, i ten płaszcz jak peleryna?
Nagle zahuczał ogromny, bo nisko leciał, górnopłat.
— Nasi! Lotnicy! — krzyczano.
Ktoś wyjaśnił: — E, nie. To „suchotnik” — Storch. Byliśmy znów przy rynku. Po chwili koło drugiego kościoła, potem przy rogatce. Profesorowa jeszcze nie spotkała męża. Szła z żoną weterynarza. Żaliła się: — Schowałam koszulę i marynarkę, to wziął szalik pod płaszcz. Co za brak rozsądku! I wie, że chory. Ja już nie
mogę... .. H
A my biegniemy dalej, a my widzimy jeszcze, jak ludzie częstują partyzantów czereśniami. A my widzimy, jak na furmankach wiozą oliwkowe skrzynki z amunicją, słyszymy turkot kół... A my jeszcze pomagamy nieść kartoflankę w fajansowych talerzach. Talerze są gorące. Ostrożnie niesiemy, ostrożnie...
Drugi raz spotkaliśmy profesora. Stał z kierownikiem szkoły i jeszcze z jakimś człowiekiem, który mówił:
— I co, kieliszek zaszkodził?
— W taki dzień?
— Niech się choć stan nauczycielski jednoczy — powiedział kierownik.
Profesor zatrzymał Karczmarków:
— Chłopcy, już dawno mówiłem. Rok czterdziesty czwarty, pamiętajcie. To jest początek...
Tymczasem ten trzeci wbiegł do domu, wrócił z drewnianą tabliczką, stolarskim ołówkiem zaczął mazać na niej litery: „Ulica Wieszczów”. Przybił tę tabliczkę, powiedział:
— No, to chodźmy, oblać te chrzciny.
Flaga na rogu naszej ulicy zafarbowała widać przez lata, gdy leżała schowana, miała kolor amarantowy. My dalej biegliśmy.
Nagle gdzieś daleko odezwały się serie karabinów maszynowych. Dobiegł starszy Karczmarek.
— Jeden obiecał, że mi da pistolet — krzyknął.
— Nie bój się, nasi im dadzą radę.
Daleko wybuchały granaty. Ale zanim minęliśmy drugi kościół, ucichło.
Nowaczkowa wiedziała już i mówiła Chaberom, że to była dywizja SS i że poniosła klęskę.
Potem byliśmy koło szpitala. Przywieźli paru rannych
1 na furmance płachtę, spod której zwisała ręka.
1— I co, panowie?! I co?! — pytały kobiety.
Oni nic nie wiedzieli o klęsce dywizji SS. Znów zjawił się samolot, krążył wyżej. Dość długo, widać było wyraźnie krzyże i swastyki. Ale w końcu uciekł.
Słońce błyszczało na dachach, potem na kominach, wreszcie na obłokach. Zmierzchało.
Matka Karczmarków, matka Wieśka, matka Bielińskich
i inne kobiety stały przed bramą.
— Do domu, do domu — pokrzykiwały.
Zbliżyliśmy się. Patrzyły dalej w wylot ulicy.
. — No, jeszcze nie wiadomo, jak będzie.
— E, co też pani?
— Żeby trochę zapasów...
— Chleb mam i trochę mąki.
— A wie pani, że z profesorem źle?
Byliśmy zmęczeni. Zasnęliśmy szybko. W nocy załomotała do drzwi matka Wieśka. On też był przestraszony. Niebo stało się niespodziewanie purpurowe, ale to jeszcze nie była łuna — tylko samolot zrzucił rakietę na spadochronie. W jej świetle widać było, jak odchodzili.
Szli chodnikiem, po obu stronach ulicy, blisko płotów
i murów. Mieli ubrania cywilne albo mundury i zdobyczne panterki. Byli niezwykle kolorowi w tym nocnym czerwonym blasku.
Cienie drzew ogromniały powoli, kiedy rakieta opadała rja. łąki. Ludzie ściągali już flagi. O bruk klekotnęła drewniana tabliczka z nazwą „Ulica Wieszczów”.
Potem, tej nocy, żona profesora biegła po księdza. Potem, w jesieni, dorośli mówili najczęściej o nowych samolotach i czołgach.
Pani Tarnawska
— Nie, to nie z tych od nas. Jakiś nowy.
— Gdyby nie ten kapelusz...
— Właściwie nie kapelusz, tylko woalka...
— Ale doktor mówił, że nie jest źle.
Oczywiście znamy panią Tarnawską. Zawsze elegancko ubrana, nawet na wiosnę w rękawiczkach, rękawiczki cienkie, nie wełniane. Kiedy przechodziło się obok niej, tak ładnie pachniało perfumami.
Że w młodości była bardzo przystojna — jak twierdzi pani Nowaczkowa? My się na tym dobrze nie znamy. Włosy ma siwe. Oczy duże. Jest szczupła.
A jej dom... O tym domu starszy Karczmarek kiedyś powiedział: „Ładny ten dom.” Mówił, że może sobie kiedyś taki zbuduje. Ten dom nazywają dworkiem. Ma ściany obrośnięte dzikimi winogronami, ma ganek i podjazd przed gankiem, i klomb. Winorośl obrasta też płot. Liście są delikatne, kwaskowe. Ale do jej ogrodu nie wchodziliśmy. Trochę dlatego, że to byłby grzech, a zresztą mało tam jabłoni, raczej krzewy. Są róże. I jeszcze z drugiej strony domu, jesienią, wysokie malwy kolorowe, jak żołnierze z obrazków.
— Bo Niemcy to, proszę pani, jakiś szacunek dla takich ludzi jak Tarnawska mają.
— Ale widać, że nie wszyscy.
— Wszyscy to pewnie, że nie, ale mieć to mają.
O pani Tarnawskiej mówiono, że jeszcze w trzydziestym dziewiątym, zaraz po zajęciu miasta, wybrała się do biblioteki gimnazjalnej. Koło rozwalonej bramy stał w rozkroku wartownik. Spod okapu zielonego hełmu patrzył w ulicę, ale przy gimnazjum był dziedziniec i kawał ogrodu, w nim drzewa i krzewy, a w murze zapomniana furtka. Pani Tarnawska weszła właśnie tą furtką, potem bocznymi drzwiami, przy których też nikogo nie było.
Dopiero za drugim czy trzecim razem dostrzegli ją wracającą z naręczem książek. „Halt! Halt!” Ona przystanęła. Zbiegło się ich kilkunastu. Zaczęli dziko potrząsać
bronią i krzyczeć. Kiedy na chwilę przestali, żeby nabrać oddechu, pani Tarnawska zapytała w ich ojczystym języku: „Kto was, młodzi ludzie, uczył mówić po niemiecku?” Gdy umilkli zupełnie, dodała: „Powinniście czytać książki, słuchać radia, to najlepszy sposób, żeby wyzbyć się błędów gramatycznych.” I odeszła.
— Co jej trzeba przyznać, że te książki, i nie tylko te, ale i swoje, rozdawała ludziom. I młodzież uczyła języków. Niektórych to nawet darmo.
— Zna języki. I tłumaczyła, jak ktoś poprosił.
— I zawsze taka odważna, nawet żandarmów się nie bała.
— I jeden oficer, którego dali jej na kwaterę, mówił
0 niej „Weltdame”, to znaczy, że wielka dama.
— Dużo rzeczy jej uchodziło.
— A słyszała pani, że jak do tego oficera przyszli inni... U Tarnawskiej też byli goście. To te szkopy im wlazły
1 zaczęły się po pijanemu przechwalać, że już Polskę podbili, Francję podbili, teraz już, już Anglię... Ze jak wszystkich podbiją, to będzie wszystkim naprawdę dobrze. A Tarnawska im podobno na to tylko dwa słowa, i to z angielskiego hymnu: „God save...” A to znaczy — „zachowaj Boże” czy też „Boże zachowaj”.
— Tak, tak, komu innemu by nie uszło, a jej uchodziło.
— Nawet w tej łapance...
— Tylu ludzi wtedy pobrali...
— I Gestapo też się z nią chyba liczyło.
— Ale ten żandarm był obcy.
— I to jeszcze szczęście, że ją znali inni i wytłumaczyli. Mógł i zastrzelić.
— p, jakoś to będzie. Doktor mówił...
Ten żandarm zaczepił panią Tarnawską z powodu woal- ki. Wziął ją za ukrywającą się Żydówkę i skopał.
w
Chaberówna Ofelia
Późną jesienią Chaberówna przestała wyjeżdżać na handel. Słonina była po czterysta, cukier zwykle koło dwustu, ale były tygodnie, że szedł bardzo w górę. A Chaberówna dostała gdzieś parę słoi kwaszonych ogórków.
Widzieliśmy ją raz na podwórzu, bardzo zamyśloną, z wilgotną łodygą kopru w ręce. Chodziła często na spacer w stronę rzeki, przybladła. Oczy zrobiły się jej jakby większe, pod nimi niebieskie cienie.
Ale zaraz po świętach rzeka stanęła. Zresztą Chaberówna zawsze bała się wody i piszczała, gdy ją latem, dla żartów, ciągnęli w nią kawalerowie.
A innym razem spotkaliśmy ją u piekarza. Piekarz, w białym kitlu, w sandałach na gołe nogi, trzaskał drewnianymi łopatami. Kobiety czekały z blachami ciasta, wśród nich i Chaberówna.
U drzwi załomotało. Drzwi się otwarły. Buchnął kłąb pary. Weszło dwu „żółtków” z organizacji Todta. Pokrzykiwali na piekarza, ale nie bardzo. On zaś rozkładał ręce:
— Ni ma, ni ma — tłumaczył.
Rzeczywiście na stojakach leżały deski przyprószone tylko mąką. Ci dwaj sobie poszli. Piekarz macał łopatą w czerwonym otworze. Zmierzchało. Na tle ognia można było zauważyć, że Chaberówna przytyła. Kobiety kłóciły się, która pierwsza w kolejce. Żar z pieca barwił krwiście ich twarze.
— Ty... Zobacz! — trącił mnie Wiesiek.
Drobiny grubej mąki wędrowały po deskach jak maleń- i kie mrówki. Kiedy wyszliśmy w mroźne powietrze, słychać było bardzo daleki łoskot dział.
Potem przeszedł front.
Granatowej policji już nie było. Zjawili się milicjanci. Przyszli z lasu. Mieli biało-czerwone opaski na cywilnych ubraniach. Chaberówna niektórych z nich chyba znała, oni jednak zdaje się jej unikali.
Jeszcze w styczniu zmarł stary Chaber, ojciec Chabe- równy. Aż się wszyscy dziwili, że akurat wtedy i że tak
jakóś cywilnie. Ten pogrzeb można było zapamiętać, bo pierwszy po wyzwoleniu. Ludzi przyszło dużo. Śpiewali fałszując, Dwie czarne chorągwie łopotały w wietrze.
To trwało długo. Marzły nogi. Kiedy ksiądz śpiewał po łacinie i kropił, grabarz usunął się w tył. Stał oparty
o łopatę. Nie ogolony i chyba zły.
Grzybowski zagadnął go półgłosem: — No, ale zawsze to... Pierwszy pan kopał wolną naszą ziemię.
— Ale twarda, panie. Twarda jak cholera.
— No... I tak pan ładnie, głęboko wykopał.
— Ano — rozpogodził się trochę grabarz — jak się człowiek postara...
— A tak ogólnie to co słychać?
— Jakoś idzie.
Grabarz miał smutny zawód, ale lubił sobie pogadać
o pracy i życiu.
Niedługo po pogrzebie Chaberówna pokłóciła się z resztą rodziny. Wynajęła pokój u matki Wieśka. Może szukała odosobnienia? Wyraźnie przytyła, nie przyznawała się jednak do niczego.
Wiesiek podglądał ją czasem przez szparę w drzwiach spiżarki. Co zobaczył, opowiadał w zaufaniu chłopcom, oczywiście tak, aby nie dowiedział się brat Chaberówny.
Jeżeli chodzi o znajomych milicjantów, to się jej nie narzucali. Salutowali wprawdzie Chaberównie, ale byli jacyś jakby zakłopotani. Ba, raz trzyosobowy patrol schował się przed Chaberówną do bramy.
Milicjanci mieli zresztą dużo zajęć. Wyjeżdżali na wieś. Niektórzy ludzie z miasteczka zdobywali wysokie stanowiska, ale i niektórych aresztowano.
Pod koniec marca przyszła wiosna. Znikali warszawiacy, a w lasach pojawiły się i zaczęły śpiewać rdzawo-żółte trznadle. Milicjanci dostali mundury, ale takie jak wojsko. Raz nocą pod posterunkiem wybuchła gwałtowna strzelanina. Byli zabici i ranni.
A jak przyszły na Chaberównę bóle, matka Wieśka nastawiła gar wody na ogniu i poszła szukać pomocy. Nie znalazła lekarza, ale zaczęły się zbiegać kobiety. Dużo było kobiet tej wiosny. Nawet po froncie zostało jeszcze sześć „diewoczek”, które miały na jednym strychu wieżyczkę z nieheblowanych desek. Miały również pepesze
i lornetki. Przez nie obserwowały samoloty, chmury i gwiazdy. Teraz z innymi kobietami przybiegły i te „die- woczki”, które nie miały służby.
Tylko w spiżarce nie było nikogo prócz nas. Siedzieliśmy tam z Wieśkiem.
— Jezu! Jezu! — albo: — Żeby was cholera wzięła — pokrzykiwała Chaberówna na zmianę. To trwało bardzo długo. A my z tej spiżarki nie mogliśmy wyleźć, bo jak tu prosto w tłum kobiet. No więc podglądaliśmy, nie tyle już z ciekawości, ile z obowiązku, żeby móc opowiedzieć chłopakom, jak to jest.
Zresztą mało było widać, bo kobiety zasłaniały. Parę stanęło przy drzwiach. Rozmawiały o Chaberównie i o tym, kto to był. Bo Chaberówna miała wielu znajomych. A więc:
— Czy to jacyś od Maślanki?
(O maślankowcach słyszeliśmy sporo w czasie wojny.)
— Czy może ci od Barabasza?
(Oni mieli nawet własną piosenkę, w której powtarzały się słowa: „...bośmy tacy Barabasze, hej!”)
— A może ze zwiadu, który się przedarł przez front latem?
— A może nawet, kiedy Chaberówna skupowała mąkę lub mięso, spadli w pobliżu „cichociemni”?
I urodziło się dziecko. Myśmy się na tym nie znali, lecz pewnie podobne do swego ojca. Zdawało się nam, że ono, marszcząc swą maleńką, brzydką buzię, namyśla się: „Żyć czy nie żyć...”
Było całe we krwi, czerwonosine jak trupek. Jakoś jednak wyżyło.
Zaduszki
Stoją w alejce kobiety i dziecięcy wózek.
Przysiedliśmy na murku z Wieśkiem i Karczmarkami. Słuchamy.
Kiedy do balii leje się gorącą wodę, unosi się para i nic nie widać. Kiedy Felska dolała zimnej, ciepła mgła się rozwiała, a dno balii podniosło ku górze. Felska spróbowała ręką. Zamknęła oczy. I czuła w wodzie kształt ramionka, i czuła śliski od mydła karczek. I jakby coś pluskało rączką. A przecież właściwie Felska miała robić tylko przepierkę...
— Jak się trochę odchowa, to już lżej — mówią kobiety.
Obok przechodzą ludzie z doniczkami białych astrów.
Przypalają się gdzieś liście, płoną znicze w słoiczkach.
Albo... usłyszała Felska krzyk w ogrodzie przed domem. Rzuciła robotę. Wybiegła. Wszędzie pusto, cicho. Tylko kołysały się gałęzie, tylko jedna złamana, jakby ktoś z niej spadł przed chwilą.
— A jak dziecko pójdzie do szkoły — mówią kobiety — to jedno się chce uczyć, a drugie nie.
— Czasem to pasa trzeba — wzdycha matka Karczmar- ków.
Albo... czyściła Felska rondel. Ten rondel błyszczał, stawał się prawie lustrem. W tym rondlu — w dnie tego rondla widać było wszystko coraz wyraźniej. Drzwi do pokoju otwarte. Jakby siedzieli synowie Felskiej nad lekcjami — cienie w rondlu. Cienie od stołu się podniosły. Szły ku drzwiom... Już się nie znajdzie takiego rondla. Stary, dobry rondel...
— Takie życie — kiwają głowami kobiety.
— Dzieci, jak podrosną, pilnować trudniej.
— A ta pani mała dobrze się chowa? — pytają Kar- czmarkową.
— A nie narzekam, dobrze. Szybko rośnie.
— Ja też — zwierza się matka Wieśka — w wojnę nieraz się budzę, kładę rękę na poduszkę, mówię: „Odezwij się choć słowem.” A jego... a męża nie ma. Zupełnie nie ma.
r
Z głębi alejki nadchodzi wikary. Przystaje. Wszyscy Boga pochwalają.
— A co to za sejm jakiś? — pyta wikary. — Stoją tu panie, widzę, i o czymś radzą. Ciekawe, o czym.
I do nas odzywa się wikary: — A, to i chłopcy słuchają. Ale o czym rozmowa?
— Taka rozmowa o szczęściu i nieszczęściu.
— Na nieszczęście — stwierdza wikary — najlepsza jest modlitwa i pokora.
— E, czy ksiądz może wiedzieć, co dla kobiety najważniejsze — wyrywa się którejś kobiecie.
— I co dla kobiety najlepsze z całego świata, ze wszystkiego na całym świecie — dodaje matka Wieśka.
Może ksiądz wiedział, co najważniejsze, może i wiedział, co najlepsze, a może nie wiedział. Obraził się, zawstydził się. Odszedł.
Przed domem grabarza stał jego rower. Wikary rower ogląda, sprawdza. Sutannę podkasuje, spod niej ukazują się niespodziewanie spodnie. Odjeżdża.
Na szyi ma biały kołnierzyk, jak sztywną obróżkę.
(Potem, po paru latach wikary kupi sobie motocykl marki „Jawa”.)
Albo... albo pytała swoje dzieci Felska, gdzie idą i po co. A one jej tylko, że już nie są dziećmi, więc ona, że ojcu powie, ale one się już ojca nie boją. Czekała Felska z obiadem, czekała z kolacją. Nie było ich. Słyszała, jak przejeżdżał samochód, i znowu cisza. Kroki patrolu za oknem, zasłoniętym czarnym papierem. Nocą wracali, po godzinie policyjnej wracali. Wracali, a nie było wiadomo, czy wrócą.
— Małe dzieci -— mały kłopot, duże dzieci— duży kłopot — mówią do Felskiej kobiety.
Karczmarkowa wyciąga butelkę z mlekiem. Karmi małą, jest ciepło, jak na początek listopada. Mała składa buzię do ssania. W butelce robi się piana. Niebo jest już ciemne. Ludzie jeszcze przechodzą, ale ich twarze szybciej znikają w mroku. Płomienie na grobach wydłużają się, kopcą, schylają w powiewie wiatru.
— Słuchaaaj... Wierzysz, że umarli mogą przychodzić? — szepce Wiesiek.
— ...Trochę... trochę to wierzę.
Albo... Już po wojnie, niedawno, zbudziła się nagle Fel-
ska i siadła po ciemku w oknie. Patrzyła przed siebie. Wtedy oni stanęli za płotem. A mówili, że ich nie ma... Felska od razu ich poznała, ale nie mogła krzyknąć. Felska sama nie wie, jak znalazła się na ulicy. Oni przed nią
0 parę kroków. Odwrócili się i szli, ale ich kroków nie było słychać. Szła za nimi. Szła za nimi i nie mogła ich dogonić. Oni ją gdzieś wiedli... I żeby choć powiedzieli: „Niech nam mama da spokój.” Nic nie powiedzieli. Znikli.
— Mieli obaj głowy we krwi. O Jezu! Jezu! — chlipie Felska.
— Było, nie wróci — pocieszają kobiety — niech pani nie płacze.
I ściskają Felską i płaczą. Cicho mówią do siebie: Lepiej oczywiście, lepiej, że synowie Felskiej znikli. Mogli ją bowiem zaprowadzić tylko do takiego domu, gdzie lekarze są wyrozumiali, a pielęgniarze silni.
Stoimy z Wieśkiem i Karczmarkami. Przed nami kobiety. Przy nich wózek z małą. Popłakują kobiety. W oczach tej maleńkiej świece odbijają się błękitnie.
Karczmarkowa poprawia jej kapturek. Ona zamyka oczy
1 otwiera, rozgląda się wkoło i też zaczyna płakać:
— ...aaa...a
Połów
Chaber zabrał nas na ryby. Mieliśmy naganiać brodząc w wodzie. Sieć była mała, z powiązanych sznurków. Oka miała nierówne, może dlatego nie mogliśmy nic złapać. Bo chyba były. W czterdziestym piątym, kiedy ludzie mieli granaty i kostki trotylu, płynęły po rzece srebrnymi ławicami. Chaber ciągnął tę sieć ze starszym Karczmarkiem, krzyczał na nas.
Szliśmy naprzeciw chlapiąc. Rękami zagarnialiśmy wodę. Robiło się zimno. Wreszcie zmarzli i oni.
Kiedy wracaliśmy, spotkała nas chrzestna Wieśka. Może i wolelibyśmy iść bez niej, ale dała nam wszystkim po jabłku i świętym obrazku. Chrzestna opowiadała o rybach. Ościsty leszcz — według tego, co mówiła — został zapisany diabłowi. Można czasem zobaczyć, jak szatan go przy szuwarach ściga. Szczupak zaś jest sam prawie święty. Ma we łbie z ości drabinę, krzyż, gwoździe, młotek, obcęgi. Całą mękę Chrystusa. Prócz tego chrzestna zalecała nam pobożność.
My słuchaliśmy, a Chaber, najstarszy z nas, wykrzywiał się i mamrotał. Chrzestna była trochę głuchawa. Błoto na kolanach zmieniało nam się w piach i osypywało. W wodzie przekwitały już lilie wodne i żółte grążele. Zuchwale sterczały kolby pałek wodnych.
*
Tej jesieni Wiesiek bardzo chciał być ministrantem. I ministrantem został. Nauczył się wszystkich odpowiedzi po łacinie. Dowiedział się także, że znak ryby miał znaczenie tajemne.
Chrzestna była bardzo zadowolona, że Wiesiek jest zdolny. Czuła się odpowiedzialna za jego duszę. Kiedyś napomknęła Wieśkowej matce, że choć niezwykle trudne, byłoby jednak możliwe, żeby w przyszłości jej syn został prymasem, a choćby nawet tylko i kanonikiem.
A proboszcz przywiózł dzwonki. Dzwonków było po
sześć na jednej rękojeści, niklowanych. Ministranci kłócili się o nie po cichu w zakrystii. Wyszli w sześciu, uroczyście. Ksiądz na końcu. Zagrały organy.
— Bracia moi — mówił ksiądz z ambony — szerzy się bezbożność.
Ludzie śpiewali: „My chcemy Boga, Panno święta...” Dwunastu drewnianych apostołów, pokrytych pozłotką, stało sztywno. Twarze mieli zwrócone w stronę głównego ołtarza.
Po kazaniu ręka Wieśka zaczęła powoli wędrować w stronę tych dzwonków. Jego sąsiad przytrzymał. Obaj chwycili razem. Dzwonek brzęknął. Ksiądz od ołtarza usiłował kątem oka zobaczyć, co się dzieje.
Wiesiek puścił. Sąsiad uspokoił się i zagapił. Może się nawet modlił? Kiedy po drugiej stronie już się szykowali, Wiesiek trzepnął go w czoło i chwycił dzwonki. To stało się tak szybko, że nikt chyba w kościele, nawet chrzestna w pierwszej ławce nie zauważyła.
Do końca klęczeli spokojnie, mieli się potem bić, ale niespodziewanie wtrąci! się Chaber. Uderzył Wieśka. Wiesiek nie miał szans, zaczął go wyzywać i ledwie uciekł.
Wieczorem jednak Chaber przyszedł sam. Stanął w półmroku i zagwizdał. Wiesiek się bał, ale Chaber go kusił:
— No chodź, nic ci nie zrobię.
Na wszelki wypadek Wiesiek podchodził bokiem, zatrzymał się o dwa kroki, ale okazało się — niepotrzebnie.
— Czego chcesz?
— Zobaczysz — powiedział Chaber.
Szliśmy torami kolejki przez ciemniejący już wieczorny most.
— Matka mnie zleje — wymawiał się Wiesiek.
— Nic ci nie będzie — pocieszał go Chaber.
Ogród chrzestnej pachniał zwiędłymi liśćmi. Dom był ciemny, tylko w jednym z okien leciutko różowiła się mała łuna, od lampki przed świętym obrazem.
— Jakbym poprosił, toby mi dała — powiedział Wiesiek.
— Ale mnie nie — tłumaczył Chaber — mnie by nie dała. A do tego, pies cię zna.
Co miał Wiesiek robić? Wlazł na drzewo i narwał śliwek
0 kolorze ciemnobiskupim. Ten Chaber był dużo od nas starszy, właściwie nie lubiliśmy go. Lubił się rządzić. 1
Podkradał też swojej siostrze unrowskie papierosy „Camel” z żółtym wielbłądem. Za nim miał nadzieję wśliznąć się kiedyś do nieba. Przez ucho igielne.
* . , . i :
I pierwszy raz na wagarach byliśmy przez Chabera. Rano Chaber stał przed furtką na szkolne boisko. Pod bluzą z prawej strony widać było prostokątne zarysy książek
1 zeszytów. Miał też sieć.
— Po co wziąłeś? — zagadnął Wiesiek.
— Jak to po co? — zdziwił się Chaber.
— Ja tam idę na lekcje — zdecydował Wiesiek.
Staliśmy z boku z młodszym Karczmarkiem. W oknach
szkoły oślepiająco odbijało się słońce.
— Boisz się? — spytał Chaber.
— Czego miałbym się bać?
— No to co, chcesz iść?
—» Jak oni pójdą, to ja też pójdę -— wskazał na nas brodą Wiesiek..
— Oni to się chyba boją.
Dzwonek słyszeliśmy z bardzo daleka. Ostatnie polne koniki grały na łąkach. Trawa już przywiędła, przyżółkła, nad rzeką rozwinęliśmy sieć. Chaber wzmocnił ją sznureczkami z rozplecionych linek spadochronowych. Weszliśmy raz, drugi, trzeci w wodę. Cienie stały się krótkie, jak w cząsie dużej przerwy.
— Żeby złapać szczupaka. Chciałbym zobaczyć —t powiedział Wiesiek.
— E tam! Co byś zobaczył? — wzruszył ramionami Chaber. — Zresztą... widziałem w gazecie rysunek. Szczupak to na nim był imperialistą.
— Ale szczupaka stworzył Pan Bóg czwartego dnia razem z innymi rybami.
— Skąd wiesz? — powiedział Chaber.
— Ksiądz mówił.
— A tam... Ksiądz, ksiądz...
— No, a ciebie to może Bóg nie stworzył? —- stawiał
się Karczm arek.
j — Głupi jesteś!; Może tak, a może nie. A wiesz, kto to Darwin?
My o Darwinie już słyszeliśmy, ale rozmaicie.
— On mówił, że człowiek powstał z człowieka, a ten człowiek z małpy.
Chaber wyciągnął zza bluźy książkę do przyrody. Chodził do siódmej klasy. W książce były rzeczywiście rozmaite małpy i portret starszego pana, siwo uwłosionego, z dużą brodą.
Patrzyliśmy, jeszcze parę razy daremnie zarzuciliśmy sieć. Niespodziewanie zrobiło się bardzo późno. Zmierzchało. Baliśmy się, że wszystko się wykryje. Trochę szliśmy, trochę biegliśmy przez wilgotne łąki.
Rano w szkole Wiesiek mówił, że też dostał lanie, ale nie wiem, czy naprawdę śnił mu się nasz włochaty przodek Darwin, który skakał z drzewa na drzewo.
*
— To przez tęgo Chabera, niech mi się tylko pokaże — mówiła matka Wieśka.
Chaber się nie pokazał. Wiesiek obiecywał, że ze szkoły „już nigdy, nigdy...”. Na ryby wybierali się Karczmarko- wie, a Wiesiek miał iść „na kółko” do ministrantów. Mieliśmy kije, sznurki i spławik.
„Kółko” to nie była szkoła. Ze szkoły rzeczywiście w tym roku Wiesiek nie uciekł.
Bo bardzo chcieliśmy łowić ryby. Na robaki, na chleb, na haczyki z drutu. Wyciągać je z wody. One miotałyby się po piachu. Chcieliśmy czuć na ręku szorstkość ich łusek. Wrzucić parę małych do słoja z wodą. W słoju mogłyby krążyć.
Prąd znosił korki. Woda była koloru popiołu. Niosła pożółkłe liście. Nagle w wodzie zjawił się długi cień. Podnieśliśmy głowy, na drugim brzegu stała chrzestna.
— Matka wie, że tu jesteś?!...
Wiesiek grzecznie udał, że głos przez wodę nie doszedł.
— Słucham?!
Zaczęliśmy z Karezmarkami krzyczeć, że tak, że wie, że kazała. Chrzestna stała jeszcze przez chwilę, patrzyła. Ko
rek starszego Karczmarka zaczął drgać, tańczyć po drobnej fali. Poszła. Ale Wiesiek się bał.
— Powie.
— Może nie powie.
— Ja wolę iść.
Im bliżej byliśmy domów, tym bardziej Wiesiek był niespokojny. A „kółko” i tak musiało się już skończyć. „Może powiedzieć księdzu, że pomyliłem godziny” — zastanawiał się Wiesiek. Starszy Karczmarek wątpił, czy się opłaci.
— No to wstąpię do kościoła.
— Po co?
— A tak.
Weszliśmy z nim. My się też modliliśmy. Chcieliśmy się jakoś zabezpieczyć. Wiedzieliśmy dobrze, że człowiek w końcu umiera. Młodszy Karczmarek zbierał nawet święte obrazki.
W kościele było chłodno i bardzo cicho. Po lewej Bóg Ojciec strącał aniołów w ogień. Po prawej, na obrazie, gdzie byli święci młodziankowie, ludzie zbrojni w miecze zajmowali się swoimi sprawami. Drzwiczki tabernakulum świeciły jak złote lustra.
— Ty... czy tam naprawdę jest Bóg? — szepnął młodszy Karczmarek.
Przyklękliśmy. Wstaliśmy. Czerwony „wieczny” płomyk przed głównym ołtarzem zważył się w lampie wiszącej na łańcuchu jak na szali.
Palce mieliśmy wilgotne od wody z kropielnicy i brudne od nadrzecznej gliny. Słońce padało pochyłymi smugami z drobnego kurzu. Te smugi nie były już strome. Z okien po jednej stronie sięgały w ławki po drugiej.
Nawa — tłumaczył kiedyś ksiądz — to znaczy łódź. Kościelna nawa wyglądała prawie na wielką łódź, wyciągniętą na brzeg, obróconą dnem do góry.
Chrzestna przyszła przed nami. Siedziała w ławce. To była stara kobieta. Drzewa traciły już liście, ich nagie gałęzie splatały się swoim cieniem w sieć z cieniami ram okiennych. Sieć cieni kładła się na Wieśkową chrzestną. Wyglądała na schwytaną w ostatnim jesiennym połowie.
Dziedzic
Karczmarkowie czekali na ojca. Na ławeczce przysiadła też stara Pawłowska, która trochę handlowała i potrafiła stawiać kabałę. Zagadywała. O ojcu Karczmarków wypowiadała się bardzo dobrze.
Wreszcie samochód wynurzył się zza zakrętu. Z daleka trzeszczał. Ludzie z bagażem siedzieli na skrzynkach. Wystawały nogi kobiece i róg lustra. Ojciec Karczmarków zrobił wkoło rynku rundę dla wyhamowania. Lustro błysnęło oślepiająco. Samochód zatrzymał się. Ludzie przełazili przez burty. Wręczali dyskretnie pieniądze Karczmar- kowi.
Pawłowska od razu poznała mężczyznę, który chusteczką otrzepywał kurz z ubrania. Zdziwiła się: „Dziedzic?...” My go nie znaliśmy.
Nagle znowu coś błysnęło, słabiej niż lustro, ale Wiesiek się obejrzał:
— Chyba z UB.
Szef UB miał piękną, dużą, wojskową lornetkę.
— Pójdziemy kawałek — zdecydował Wiesiek — co nam zależy?
Dziedzic nie był jeszcze bardzo stary. Kroczył wolno, rozglądał się, miał walizeczkę. Szliśmy kilkadziesiąt metrów za nim. W uliczkach stały parterowe, drewniane dom- ki i piętrowe kamieniczki, pokryte szarym tynkiem i rdzawymi liszajami grzyba. W ogrodach dojrzewały jabłka.
Mieliśmy nadzieję, ale nie stało się nic ciekawego.
— Musimy na obiad — powiedział starszy Karczmarek.
Przed ich domem spotkaliśmy matkę Wieśka. A matkę
Wieśka spotkała Pawłowska:
— Wie pani, kto przyjechał?
— Właśnie słyszałam.
— Taki mieli majątek... — westchnęła Pawłowska.
*
Wynajął pokój — dwa domy za rogiem.
— Zawsze przyjemnie, że mieszka — powiedziała No- waczkowa. — Takie ładne nazwisko...
— E, mnie tam wszystko jedno — wzruszył ramionami Nowaczek.
Podobno dziedzic tłumaczył komuś, że przyjechał w te strony, bo mu przypominają młodość. Podobno mówił, że ludzie są mu u nas życzliwi. Podobno rzeczywiście stara Pawłowska przyniosła mu parę razy żeberka wieprzowe i nie chciała pieniędzy. „Przecież wszystkim nam ciężko. Ja zaczekam. Mogę choćby i na wiosnę. Nawet lepiej w dolarach, bo te nasze złote niepewne.”
A pewnego razu wybrał się do starosty. Długo nie wracał. Pawłowska powiedziała Nowaczkom: „Zobaczycie jeszcze, zobaczycie...”
Kiedy wrócił, podobno pytał Bielińskiego, na czym właściwie polega praca referenta.
Biegliśmy z Wieśkiem i Karczmarkami rano do szkoły.
— Patrz — szepnął Wiesiek.
— Gdzie?
— Patrz, idzie...
Szedł z teczką, skręcił w stronę starostwa.
Można jeszcze powiedzieć o planowanym przyjeździe księdza biskupa, o tym, jak się ludzie zastanawiali, czy go zaproszą na plebanię. W końcu jednak biskup nie przyjechał.
A raz młodszy Karczmarek powiedział: — Wiecie, przyjdzie do nas.
— Po co?
— Jeszcze nie wiem. Ma rozmawiać z ojcem. Pawłowska coś załatwiała. Pawłowska też przyjdzie.
Ta rozmowa odbyła się w wielkiej tajemnicy. Nikt o niej nie wiedział, tylko obaj Karczmarkowie podsłuchiwali. Dziedzic przyszedł wcześniej. Pawłowska w chwilę po nim, z butelką w torbie. Wódka była kolorowa, bo Pawłowska umiała się zachować. Wypili po parę kieliszków. Pawłowska nachyliła się życzliwie.
— Co tu dużo mówić, tak nie można. Kraj się rozwija. Ludzie coś robią, dorabiają się. A pan?
— No tak, ja... ale właściwie...
— Z panem Karczmarkiem już obgadane. Samochód służbowy, ale da się wszystko zrobić. Koszty ja poniosę. Rozliczymy się potem.
I stało się tak, że za parę dni prosili Karczmarkowie ojca:
— Tato, zabierz nas też...
— A dajcie mi święty spokój.
Wtrąciła się Pawłowska: — Zgódź się pan, niech się dzieciaki przejadą. Życie poznają. Mogą się i przydać.
Bracia cieszyli się bardzo. Ciężarówka minęła ostatnie domy.
Na szosach tej jesieni zaczęły się coraz częściej zjawiać ciężkie wozy z demobilu. Przelatywały też czarne Che- vrolety i mniejsze Simki.
— Widzicie, chłopaki — tłumaczyła Karczmarkom Pawłowska — tam u nich to jednak kultura. Ten ich Washington taki nawet z twarzy dostojny.
Dziedzic powiedział, że jego rodzina lokowała raczej w ziemi. Lokata zdawała się być pewniejsza.
— Zawsze się może coś znajdzie — powiedziała Pawłowska.
Wszędzie już było pusto na polach. Palono suche badyle, snuło się babie lato. Lasy mieniły się kolorami. Na łąkach porykiwały krowy. Jesień szła coraz głębsza, złota, polska jesień. Gdzieniegdzie stały jeszcze porozbijane czołgi-
Karczmarkowie wszystko o tej wyprawie potem opowiedzieli. Co do auta, które prowadził ich ojciec, to zepsuło się w drodze tylko raz.
Pawłowska, korzystając z przerwy w podróży, wyciągnęła karty. Rozłożyła na trzy kupki. Przekładała lewą ręką. Niespodziewanie wyszło jej dla dziedzica powodzenie w służbie państwowej.
— No, no. Ciekawe, jaka to będzie kariera.
Karczmarek ojciec grzebał przy motorze. — Drut, psiakrew, trochę drutu.
— My mamy sznurek — zaofiarowali się synowie.
Karczmarek ojciec zreperował. Wytarł ręce. Pojechali
dalej i już wkrótce skręcili w bok, w drogę — aleję, wysadzaną starymi drzewami. I stanęli znowu.
— Nie, nie wypada, żeby pan sam szedł do wsi — zdecydowała Pawłowska.
— No, ale któż... pani, kobieta?
— ...No i tato się zgodził — opowiadał nam potem star
szy Karczmarek — żebym ja poszedł. Bo ja mówiłem, że na pewno załatwię, że nic takiego. Chodziło o to, żeby znaleźć takiego Łozika, ten Łozik kiedyś służył we dworze i bardzo mu ufali...
Starszy Karczmarek skręcił w krzewy, szedł wąską dróżką. Trafił. Izba czysta, bielona.
— Czy tu mieszka Łozik?
Od kuchni z okapem odwróciła się ku niemu kobieta:
— Tu.
— Ja od pana dziedzica.
— A ty co? Jego krewny?
— Nie, tylko mi kazali. On czeka.
— To siadajże, dziecko, boś zdrożony.
— Ale ja, żeby pan Łozik szedł.
— Pojedz sobie, dziecko — Łozikowa wzięła srebrną chochelkę i nalała gościnnie zsiadłego mleka. On siadł.
Nożem z grawerowaną koroną Łozikowa ukroiła chleba. A gdy jadł, wrócił z pola Łozik.
— Co za chłopak?
— Dziedzic go przysłał, żebyś szedł.
— No i?...
— Ano myślę, że trzeba iść.
Wziął Łozik czapkę i poszli. Tymczasem przy samochodzie denerwował się ojciec Karczmarków. Pawłowska układała kabałę, z której nic nie wychodziło. A młodszy Karczmarek cieszył się po cichu, że jak ich wszystkich wsadzą, to dopiero będzie co opowiadać. Wreszcie ukazali się na ścieżce starszy Karczmarek i człowiek z sumiastym wąsem.
— I co? — zapytał dziedzic.
— I nic — skłonił się Łozik. — Rozparcelowali.
— Wszystko?! — krzyknęła Pawłowska.
— Wszyściutko.
— O kuhwa — powiedział dziedzic.
♦
Karczmarkowie opowiadali potem, że drogę powrotną samochód odbywał szybko i pewnie. Prawie cały czas było z górki. Rozżalona Pawłowska wysiadła na rynku. Ojciec Karczmarków odstawił samochód, potem, idąc w jedną
stronę, rozmawiali jeszcze z dziedzicem. My szliśmy znowu z obu braćmi trochę z tyłu. Dziedzic zatrzymał się z ojcem Karczmarków przed ich domem. Nie byli może zadowoleni, ale przysiedli na chwilę demokratycznie i zapalili papierosy.
Wtedy właśnie zjawił się od rynku szef UB z jednym ze swoich podwładnych. Szli, jak zawsze, pod bronią. Słońce zniżało się w perspektywie uliczki.
Zbliżali się do siedzących. Wyjrzała z okna Karczmarko- wa i w oknie pozostała. A szef UB był już o parę kroków od ławki. Wreszcie zobaczyli go rozmawiający. Umilkli.
Szef przystanął i zaczął się przyglądać. Brwi miał ciemne, krzaczaste. Pas lekko zwisły w bok od strony pistoletu. W tyle o krok stanął ten drugi.
Ojciec Karczmarków nerwowo przełknął ślinę.
A dziedzic przybladł, ale po chwili wstał. Na jego twarzy wyraźnie odbiła się myśl: „I tak, i tak...” Zmierzył wzrokiem szefa UB.
Patrzyliśmy z otwartymi ustami. Słyszeliśmy już o swawoli i warcholstwie szlachty, ale też i o... Kircholmie.
Szef UB, mimo że pod bronią, wyglądał przy dziedzicu niepokaźnie. Wiadomo było, że niegdyś, przed wojną, ten szef pracował jako czeladnik krawiecki. Nie patrzył też w nieulękłe oczy dziedzica. Lustrował jego ubiór.
— Jeżeli ma ryngraf... — szepnął starszy Karczmarek.
— To co? — cichutko spytał Wiesiek.
— Głupi jesteś. Ryngrafy to noszą nie modlący, ale strzelający...
Gdyby dziedzic był młodszy, gdyby nosił bryczesy... Gdyby na jego piersiach znać było zarys odbicia, cień zarysu odbicia ryngrafu... Gdyby dziedzic miał choć na sobie garnitur z wełny angielskiej...
Dziedzic był jednak ubrany skromnie, choć schludnie. Nosił wiatrówkę unrowską i spodnie z materiału, który można było dostać na kartki.
Szef UB odszedł. Nie powiedział: „My wszystko wiemy.” Przechodząc obok nas, mruknął tylko, nie wiadomo, czy do siebie, czy do swego towarzysza:
— A bo ja wiem?
Zza przepierzenia słychać było delikatne postukiwanie, głosy: gru... gru..., ale przez szparę widzieliśmy tylko kłaniające się w marszu łebki gołębi.
— Obiecał, że mi da jednego. Nie wierzysz? — szepnął Wiesiek.
Tymczasem zjawił się dozorca, chwycił wielką żerdź — płótno u szczytu zakręciło się w wietrze.
— Fju... wiu... — gwizdnął.
Załopotało. Poderwały się.
— Lepiej chodźmy — powiedział Wiesiek.
Po południu zjawiła się doczka z demobilu i przywiozła rzeczy nowej lokatorki. Miała ondulację i strój z krawatem. Dozorczyni stwierdziła od razu, że ma również krzywe nogi. Dozorca pozornie nie zwrócił uwagi, ale na trzeci dzień pomógł jej zrzucić węgiel do piwnicy.
Wiesiek zagadnął go na schodach. Dozorca czesał właśnie włosy i robił miny do lusterka.
— Może ci i dwa dam.
Wieczorem zaś wrócił i śpiewał hymn spółdzielców:
Z dłonią w dłoni jak żywe ogniwa Świat opaszem łańcuchem swych rąk,
Sprawiedliwość zakwitnie prawdziwa,
W radość pracy zmienimy znój mąk.
Przed domem jednak nie zamiótł. Jego żona z pasją machała miotłą po końskich łajnach i wzywała półgłosem Opatrzność na pomoc.
Była wiosna. Goniliśmy z Wieśkiem po kałużach. Wybiegaliśmy na tory i za rogatkę. Nad miasteczkiem krążyły stada gołębi. Także i dozorczyni zwierzyła się matce Wieśka, że pojedzie aż do Częstochowy.
Czy miało to jakiś związek z jej mężem? On sam zagadnął nas kiedyś, że najgorzej, jak kobiety są zacofane. Senat miał samych takich zacofanych i dobrze, że rozwiązali.
Gołębie były nie karmione. Wiesiek wybrał się na górę, w mieszkaniu była tylko żona dozorcy.
— Proszę pani, mam trochę ziarna i grochu, to bym mógł...
— A niech je też cholera weźmie — zapłakała dozor- czyni. — Ale idź, dziecko, idź, serce masz dobre. Matka Boska ci wynagrodzi.
Spacerowały pod drucianą siatką. Wojskowym krokiem wchodziły na drewnianą pochylnię ze szczebelkami.
— Ale ładne... — szepnął oczarowany Wiesiek.
Staliśmy długo, aż ich pióra zrobiły się różowe w zachodzącym słońcu, a okrągłe oczy zaczęła przesłaniać delikatna błonka.
Kiedy oddawaliśmy klucz, dozorczyni zamyśliła się i westchnęła: — Żeby to gdzie nogi połamał!
— Niech się pani nie martwi — pocieszał Wiesiek — opamięta się. A jak nie, to co? Zacznie pani pracować, albo na budowie, a choćby i za elektryczną dojarkę...
Tymczasem jednak pod koniec kwietnia zjawił się w podwórku pan, ubrany w jasny płaszcz i bryczesy. Zapytał
o tę nową lokatorkę.
Bawił u niej do późna. Na murach kwitły jeszcze czerwone napisy ze znakiem mnożenia po zeszłorocznym referendum, ale już i rozwijały się kwiaty jabłoni.
Oj, nie spodobało się to dozorcy. Upił się i mówił znowu nie tak bardzo antypaństwowo, ale jednak trochę reakcyjnie.
Potem zjawili się dwaj panowie, ubrani podobnie jak ten pierwszy, ale pytali właśnie o dozorcę. Wrócił po dwu dniach. Słyszeliśmy, że tłukły się talerze, a gołębie gruchały niespokojnie. Ale się dozorcostwo pogodzili.
Na Pierwszego Maja ubrali się odświętnie i poszli na pochód. Byli też razem na procesji w Boże Ciało. Dozorca, człowiek wiarołomny, nie dotrzymał jednak obietnic danych Wieśkowi. A zwabił czy kupił śliczną sztukę o srebrzystych piórach, podobną trochę do Ducha Świętego, a trochę do gołąbka pokoju.
Ból
Rano ludzie siedzą na łóżkach, niektórzy klęczą.
...ranne wstają zorzee...
...ziemia, Tobie morzee..
Chłopiec nie zna dobrze słów, ale porusza ustami.
...my się jeszcze obudzili...
Rdzawe plamy słoneczne kładą się na ścianie, a że szyby są nierówne, więc w odbiciach widać fale.
...byśmy Cię, Panie, chwaalilii.
Zjawiają się zakonnice. Szumiąc skrzydłami kornetów, roznoszą termometry. Sala jest duża i biała. Dwu młodych pod drugim oknem rozmawia:
— Pepesze w tym okrągłym mają 72. Ale się ten okrągły lubi zacinać. Te proste magazynki, no, właściwie trochę zakrzywione — lepsze. I trzymać wygodniej.
— A tak ogólnie, to bergmany chyba lepsze.
— Bergmany dobre.
Chłopiec ma zeszyt z okładką, na której ludzie toczą globus. Chłopiec trochę słucha, a trochę rysuje. Wybuchy, ludzi z paru kresek, potem na drugiej stronie okręty.
Nagle zaczyna boleć. Ten ból trochę pulsuje, ma swój rytm prawie jak melodia. Tamci coś jeszcze mówią, jakby w takt tej bólowej melodii.
— ...bergmany i, proszę pana, visów szczęk. Nie?
Wtrąca się stary z sąsiedniego łóżka: — Oj, panie, żeby
tak nasz kraj był gdzie indziej. Za morzem gdzieś.
— To pan ucieknij.
— Nie żeby uciec, żeby nasz kraj.
Ból znowu cichnie, maleje. Czerwone żmijki wykresów gorączki spełzają rano w dół. Zakonnice w krochmalonej
bieli rozwożą śniadanie. Biały pokład wózka przepływa między poręczami łóżek.
— Mały!
— Co?
— To wyruszysz w podróż czy nie?
Chłopiec miał być z kolegą w Szwecji. Pojechać i potem popłynąć przez morze. Szwedzi zabierają dzieci na swoje szwedzkie turnusy. Ale nie popłynął. Jest w szpitalu.
Idzie do ubikacji. W korytarzu czuć karbolem. Płytki są śliskie. Ogląda się. Z personelu nie ma nikogo, korytarz jest prawie pusty. Na korytarzu jest tylko wartownik. Siedzi na krzesełku. Chłopiec rozpędza się trochę i przejeżdża kawałeczek na szpitalnych kapciach.
Wartownik siedzi na krzesełku pod drzwiami jednej separatki. Ma broń. Naprzeciw, w drugiej separatce, leży ranny milicjant.
Kiedy chłopiec wraca do łóżka, zaczyna go znowu trochę boleć, ale tylko głowa. Przed obiadem wślizgują się dwaj Karczmarkowie. Matka Karczmarków zaczęła pracować w szpitalu. Oni powiedzieli portierowi, że idą do matki. Karczmarkowie przysiadają na łóżku. Boją się, czy ich ktoś nie wyrzuci. Rozglądają się.
— Fajnie tu masz...
— Tak sobie.
Karczmarkowie ukradkiem wpychają pod kołdrę jabłka. Jabłka są nadspodziewanie chłodne.
— Co się tak trzęsiesz.
— Zimno mi.
— Ciepło jest.
— A Wiesiek... Wiesiek nie pisał?
Nie, Wiesiek nie pisał, ale wrócił jeden, co był na poprzednim turnusie. Opowiadał, jak płynęli, jak było. Spotykali się z zagranicznymi chłopakami. Ten, co wrócił, wie, jak jest po szwedzku „dzień dobry” i „do widzenia”. Dużo słów zna. Chwali się. A znowu tamci chłopacy szwedzcy to się naszych słów nie potrafili nauczyć. Nawet najprostszego słowa „wojna” nie potrafili porządnie wymówić.
— A jakie mundury mają szwedzcy żołnierze?
— O wojsku nie mówił.
Karczmarkowie nie mają czasu. Boją się zostać, odcho
dzą. Chłopiec wygląda przez okno. Jest pogoda, ale świat jest taki jakby trochę zamazany.
Karczmarkowie zatrzymują się na chwilę pod murem, gdzie kornet siostry ogrodniczki pochyla się nad kwiatami. Chwilę się gapią. Szałwie kwitną krwawo. Karczmarkowie idą do bramy.
— Mały!
— Co?
— Oczy ci się świecą. Masz gorączkę. Idź do łóżka.
Chłopca lubią, bo jest najmłodszy na sali. Dają mu czasem cukier w kostkach, częstują nawet unrowską czekoladą.
— A raz — opowiada ten, który leży na łóżku w kącie — a raz, na wiosnę, jak jechałem, zabrali się w jedną stronę okazją tacy z lasu, co to jeszcze byli w lesie, i milicjanci. W drodze to się oczywiście na siebie boczyli, ale szofer im przetłumaczył, że nie ma zapasowych opon. Jak mu postrzelają, to stanie. Dopiero jak już byliśmy na miejscu, rozłożyli się tyralierkami po obu stronach drogi i zaczęli.
— I co?
— Nie wiem. Chyba się pozabijali. Blisko mieli.
Obiad jest zupełnie niesmaczny. Po obiedzie robi się bardzo zimno i bardzo gorąco. Ludzie rozmawiają. „WIN” — mówią — a może tylko „win”. Że jeden miał w czterdziestym czwartym przygodę, że gdzieś był i właśnie przypadkowo znaleźli parę win. Win...
A znowu Karczmarkowie, rano, mówili jeszcze, że tamten, co wrócił ze szwedzkiego turnusu, opowiadał: tam dużo lasów. Za morzem lasy tam i lasy. Chłopiec na to, że źle, niebezpiecznie. A Karczmarkowie: ten chłopak mówił, że nie.
Wyciągają chłopcu termometr:
— Ho, ho! — mówią. Kiwają głowami z podziwem i uznaniem. — Najlepiej śpij sobie, śpij.
Koc w poszwie kołysze się, faluje przed oczami. Chłopiec oczy zamyka. Zjawia się jakby okręt, płynie pod żaglami, wieje wiatr upalny, to znów mroźny.
Otwiera oczy. Jest prawie ciemno.
— Chłopak... masz spać — mówi stary z sąsiedniego łóżka.
Znowu zamyka oczy. Okręt płynie przez ciemne morze w wichrze maligny. Boh... dziwnie... wilgotnie, jakby srebrnymi rybami... wodorostami z baśni. Ooo... boli.
Otwiera oczy. Noc. Słychać dużo szybkich kroków na korytarzu. Za szybą drzwi migają białe cienie. Rozmawiają ci, co się obudzili. Ktoś pyta:
— Co się stało?
— Zdaje się, umiera jeden z separatki.
— Z której?
— A skąd mogę wiedzieć?
Znowu okręt. Ster. Ogromne koło. Fale, jak czarne góry, jak z rysunku. Chłopiec zaczyna się strasznie bać. Zaczyna płakać:
— Ja... ja nie chcę... nie chcę...
— Cicho... cicho. Głupi jesteś... Ty nie umrzesz.
Rano niebo jest niebieskie jak flaga.
r
Inwalidzi
Inwalidzi byli przedwojenni i wojenni. Często spotykaliśmy jednego niewidomego. Siadywał na skwerku. Skwerek prawie wypełniał rynek. Przechodziliśmy obok. Wiosną długie witki wierzb zwieszały się nisko i łaskotały. On przekrzywiał głowę. Nadsłuchiwał. Czasem zagadał:
— Kupi mi który papierosów?
— A jakich?
— Tryumf.
— Paczkę czy na sztuki?
— Może być paczka.
Wreszcie wrócił Jabłoński. Ojciec tego małego, który mieszkał za rogiem.
Nie wiedzieliśmy, kto to. Wyszedł ze sklepu. Chował kartkę z wyciętym kuponem do kieszeni. W torebce miał chyba cukier. Robił parę kroków mocno, stanowczo i potykał się. Można było pomyśleć, że pijany. Laskę miał zwykłą, brązową.
Szedł przy murze. Ramię miał ubielone, kostki dłoni ze startą skórą. I blizny na twarzy.
— E, patrz — szepnął Karczmarek.
— No...
Zagapiliśmy się. Akurat ten mały wybiegł z bramy. Jabłoński go chwycił za rękę. I ‘tak było, jakby on małego prowadził, a nie był przez niego prowadzony. Prócz tych blizn miał sino-czarny paseczek od Virtuti na klapie marynarki.
Jabłońska wstąpiła kiedyś do Karczmarków. Mówiła:
— Nie, nic nie wiedziałam. Nie wracał i nie wracał. Listy pisał na maszynie. Pisał, że tak pisać wygodniej.
— Na maszynie?
— Jak się ktoś dobrze nauczy, to może na maszynie.
Jabłońska westchnęła i poszła.
— Kobieta młoda jeszcze, zdrowa, a on... Wolałabym
rękę, nogę stracić — powiedziała matka Karczmarków.
Jabłońska ze dwa tygodnie chodziła często z mężem, potem rzadziej. Zresztą nie miała dużo czasu, bo pracowała.
Jabłoński zaczął przychodzić na skwerek. Spotykał się
z tym niewidomym, który siadywał tu przedtem. Rozmawiali czasem do wieczora. Słońce rdzawo odbijało się w ich czarnych okularach.
W rogach skwerku kwitły, żółte forsycje. Były kwiaty i żywopłot, wyżej zaś niebo wyblakłe w upale, ale słyszało się też głosy ptaków i kroki ludzi, a z kwiatów niektóre pachniały.
Byliśmy trochę ciekawi, co mówi Jabłoński, bo ten jego syn, kiedy go spytaliśmy powiedział, że jego ojciec, zanim przestał widzieć — widział wiele krajów. Chcieliśmy posłuchać i o miastach, które płonęły, i o tym, jak wyglądają z wysokości, bo my większych liczb, pięćset, tysiąc — uczyliśmy się parę lat przedtem na bombowcach.
Przysiadamy więc raz i drugi na ławce obok. Siedzimy cicho. Kijkami kreślimy znaki na piasku, ale Jabłoński i ten drugi mówią o szpitalach i lekarzach. Jabłoński także, że on jeszcze da sobie radę.
Potem widzimy go z ogromną księgą, w której mnóstwo wypukłych kropek. Wodzi po nich palcami.
— Nie, żeby tak bardzo chciał mi opowiadać, to nie — twierdzi mały Jabłoński — czasem to coś powie...
. Czasem miewamy lekcje na ósmą, czasem na późniejsze godziny. Idziemy ze szkolnymi książkami przez skwerek. Kiedy Lasota chciał stuknąć małego Jabłońskiego, to Wiesiek stuknął Lasotę. Ten mały Jabłoński zaczął do nas trochę przychodzić, ale starszy Karczmarek się krzywił, właśnie dlatego, że mały i za mały.
Wokół rynku stały domy jedno- i dwupiętrowe. Nad bramami dwu z nich białe orły na emaliowanych tabliczkach. Raz na ławce zobaczyliśmy jednego pana, który był funkcjonariuszem. Ten pan też nadsłuchiwał, co mówi Jabłoński. Ale po chwili odszedł. Opowiedzieliśmy o tym w domach.
Karczmarkowie, matka Wieśka, państwo Nowaczkowie oburzali się: — Wstyd! Takiego Jabłońskiego do szkoły powinni zaprosić na jakąś akademię, a nie żeby tak!
Ale potem nikt się Jabłońskiego nie czepiał. Jego żona znowu przyszła do Karczmarków. Mówiła, że mają założyć spółdzielnię dla inwalidów.
— A co będą... to znaczy, na przykład, co by pani mąż mógł...
Okazuje się jednak, że mogą i niewidomi. Jabłońska wyjaśnia, że na przykład szczotki albo koszyki.
— A mąż chce?
— Oczywiście zadowolony.
— Pewnie, że lepiej. Lepiej, bo człowiek coś musi robić. Nie można tylko siedzieć i myśleć o nieszczęściach.
My uważamy, że Karczmarkowa ma rację. Miała rację i co do tego, że powinni Jabłońskiego zaprosić do szkoły. Pani od polskiego pyta nas kiedyś w klasie o ludzi, którzy byli odznaczeni w czasie wojny. Mówi, że takich, kogoś z takich ludzi można by zaprosić na lekcję. Że trzeba ich bardzo szanować. Pisze nawet o tym na tablicy, a my maczamy pióra i zapisujemy w zeszytach.
— Mogłem powiedzieć o Jabłońskim — żałował po lekcji młodszy Karczmarek.
— E, on by chyba nie przyszedł.
Tymczasem zaczynają remontować jeden dom, w którym przedtem był sklep i zakład krawiecki. Widzimy, jak kręcą się murarze i malarze, jak zmieniają rynny.
I na jesieni ta spółdzielnia jest otwarta. Ma być zebranie. Zjawiają się inwalidzi. Przychodzą o kulach albo ich przyprowadzają. Jest też paru garbatych. Znikają w drzwiach. Jest wiatr, pełno rdzawych liści, ale jeszcze dość ciepło.
Zdaje się, że inwalidzi przedwojenni usiłują się chwalić, iż są wojennymi.
Kiedy wracamy ze szkoły, zebranie się już kończy. Chyba niektórzy trochę wypili. Są już na rynku, siadają na ławkach. Jest jeszcze dwu niewidomych, jeden z nich ma pięknego psa. Pytamy małego Jabłońskiego, czy to prawda, że jego ojciec ma zostać wiceprezesem. Ale on nie wie. Wiatr przesuwa liście ze skweru na jezdnię. Ludzie się uśmiechają, bo inwalidzi zaczynają podśpiewywać.
I ten pies, kiedy się zbliżaliśmy do ławki, unosił kąciki warg, jakby chciał warknąć albo jakby się ironicznie uśmiechał.
I po południu Jabłoński idzie z synem. Jest ożywiony, coś mu tłumaczy. Rękę mu trzyma na ramieniu. Ale syn odwraca głowę i patrzy ku nam. Puszczamy w jesienne niebo latawiec.
Efenka
Wiesiek podszedł do Chabera i powiedział: — Oddaj!
— Odczep się, nie mam czasu — odparł Chaber i przyspieszył.
— Jak nie oddasz, to zobaczysz!
Chaber spojrzał na niego wyraźnie zły.
— ...i powiem twoim starym, że palisz!
Chaber jakby się uspokoił, wzruszył ramionami:
— Możesz mówić — potem zatrzasnął za sobą furtkę i zniknął.
— Ja sobie na niego zaczekam — zaciął się Wiesiek. Chmury szły już od paru dni, zrobiło się parno, mogła
być burza. Na ulicę wyszedł sklepikarz. Stanął pod swoim szyldem. Rozglądał się niespokojnie. Coś zdaje się przewidywał czy przeczuwał. A miał jeszcze u siebie puszki po „Enrillo”, bibułki „Solali” i nawet dziwnym trafem zachowane papierosy „Mewa”, ustawione na sztorc w okrągłych pudełkach.
— Wiesz, kto on jest? — zapytał Wiesiek.
— Głupi! Pewnie, że wiem.
— Ty jesteś głupi! On jest prywatna inicjatywa. Sklepikarz nosił wąsiki i czesał się gładko na bok, ale
w odwrotną stronę niż Hitler.
Chaber nie wychodził. Wiesiek czekał dlatego, że przed miesiącem pochwalił mu się „efenką”. Efenka, jak to efenki, o małym kalibrze, ale zgrabna.
Wtedy Chaber wziął ją był do ręki. Wycelował w niebo, ale nie ściągnął spustu.
— Skąd ją masz? — zapytał.
— Znalazłem.
— Daj mi!
— Nie mogę.
— To pożycz. i
— Ale oddasz?
— Pewnie, że oddam.
W ciągu tego miesiąca, kiedy Wiesiek się upominał, Cha
ber tylko się dziwił: „Coś taki chytry?” Wieczorem zaś miał wyjechać.
W końcu ulicy pojawiła się Wieśkowa matka. Wiesiek nie zdążył się schować. Machała rękami i pokrzykiwała. Ruszył niechętnie, przeszliśmy na drugą stronę. Sklepikarz był ostatnio przystępniejszy. Gdy go mijaliśmy, zagadał:
— Chłopcy...
Wiesiek przystanął, sklepikarz mimo wszystko trochę się wahał:
— Podobno... podobno Bierut powołał „Służbę Polsce”.
— To już zimą! — powiedział Wiesiek i pobiegł na obiad.
Po południu Chaber zniknął z domu, ale Wiesiek wiedział, gdzie go szukać. Przed tą ich komendą stało dużo takich w wieku Chabera. Poprzyjeżdżali i ze wsi. Był również najstarszy z Duchów.
— Mówili, że biorą od szesnastu, a Duch, wiem, że dopiero skończył piętnaście.
— Może się zasłużył i mu rok dodali? — zastanowił się Wiesiek.
Kręciły się rodziny tych, co wyjeżdżali. Nad drzwiami komendy wisiał transparent: „Walczymy o trwały pokój z całej siły.” Niektóre kartonowe litery poprzekrzywiały się w wietrze.
Chaber dojrzał Wieśka, doszedł i szepnął:
— Won, gówniarzu. Bo zatłukę...
Wiesiek trochę się bał, obeszliśmy z drugiej strony przez ogród Grzybowskich. Kucnęliśmy za murkiem, z boku był chropowaty, pełen szczelin tynk, a w górze obłoki.
Nacierały szybko, podbijał je wiatr. Jeden postrzępiony kolisty zakręcił się jak turbina i rozwiał. Kasztan przy murze giął się i sypał niedojrzałymi owocami.
Na dziedzińcu stanął już chyba dwuszereg, odliczali ostro: — Raz! dwa! raz...
— Teraz nic nam nie zrobi — powiedział Wiesiek. Pobiegliśmy z powrotem do bramy. Za chwilę wychodzili czwórkami. Szli w nogę. Przemykaliśmy się chodnikiem między odprowadzającymi rodzinami. Chaber nie odwracał głowy. Trochę ich wyprzedziliśmy.
Na rogu stał słup ogłoszeniowy. Dziadek Kostecki ustawił wiaderko z klajstrem. Zakleił afisz filmu: O szóstej
wieczorem po wojnie — plakatem. Na plakacie był rysunek i napis: „Precz z bronią atomową!”
— Duży ten atom!
— E... widziałem większe atomy!
Sklepikarz miał mały ruch, bo ludzie odprowadzali. Stał znowu oparty o futrynę. Wiesiek miał mimo wszystko dobre serce.
— Podobno z zagranicy mówili wczoraj źle o socjalizmie — powiedział mu półgłosem, przechodząc.
Sklepikarz konspiracyjnie udał, że nie słyszy. Patrzył na nadchodzący hufiec.
Skręcając ci z naszej strony zaczęli drobić w miejscu, po drugiej zachodzili szerokim łukiem.
— Trzy-cztery! — poddał takt ich komendant. Zaczęli śpiewać o bojowych traktorach.
Na dworcu stały już czerwone wagony z napisem ,,To- wos”. Wszystko zaczęło się kłębić, mieszać. Krzyczeli, ci, co wsiadali, i ci, co odprowadzali. To trwało z pół godzi-
— Nie odda — zagryzł wargi Wiesiek — ale jak u niego znajdą, to na urlop nie wróci. Będzie gorzej niż czarną reakcją.
Zaczęły padać wielkie, ciepłe krople. Zmierzchało. Pociąg ruszył. Za semaforem zgiął się jak harmonia, wyprostował. Wiesiek o mało nie płakał. Była to trochę zepsuta efenka, bez iglicy, z uszkodzonym zamkiem, ale ładna. Wtedy już było bardzo trudno o jakąś broń.
Do tego jeszcze zazdrościliśmy Chaberowi. Po półkolistym dachu dudniła mu teraz ulewa. Jechał daleko, a jeśli palił papierosa, to czerwony punkcik żaru rozdmuchiwał wiatr z otwartych drzwi wagonu.
Pokrzyk — wilcza jagoda (atropa belladonna)
Grzybowska opowiadała Karczmarkowej:
— Pani — ale tak czasem bywa, że lekarze ręce rozłożą... Moja matka to była taka już chora, że wydawało się: nic nie pomoże. I niech tam sobie mówią, co chcą — też jest propaganda — znachor popatrzył, popatrzył, powiedział, co jest.
— I co z matką?
— Pewnie, że umarła, ale ile lat potem...
W szkole na przerwie rozmawiamy o Kuciakach, bo wszyscy o nich mówią.
— Wcale nie. Ja wiem najlepiej, jak było. To znaczy młodego Kuciaka nie było, tylko starzy Kuciakowie. I to stary Kuciak nie chciał żadnego lekarza, tylko do dziecka wezwali Rucińską.
— A młoda Kuciakowa?
— Ona też głupia...
*
Odwilż, ale wieczory jeszcze wczesne i ciemne. Na kółku popisuje się Bączyńska. Bączyńska oczywiście zaczyna od tego, jak rozwijają się rośliny w gospodarce uspołecznionej, a jak w nie uspołecznionej. Jakie są osiągnięcia i prawidłowe podejście. Potem omawia rodzinę psiankowatych, do których należy również ziemniak, w języku ludu zwany też pyrą albo grulą. Do tej rodziny należy także pokrzyk — wilcza jagoda. Z pokrzykiem związane są legendy i przesądy...
Jak wyjaśnia pan od kółka, kiedyś leczyli dziurawcem.
I to nawet nie szkodziło. Było mądrością ludową. Leczyli dziewięćsiłem i widłakiem. Kiedy bolały oczy, kiedy robiły się wrzody i bolał brzuch, próbowali leczyć również pokrzykiem. Pokrzyk wykopywano nocą po nowiu. Rozrzucano ziemię na cztery strony świata. Pokrzyk krzyczał. Oczywiście to wszystko przesądy. Niektórzy ludzie są jeszcze przesądni, ale to relikt starego...
Wychodzimy i kółka. Przed szkołą nie ma latarni. Idziemy przez szkolne boisko. Duch straszy dziewczyny. Wołają:
— Głupi jesteś tyj
On się śmie jej
— Zobaczysz ty, że powiem w szkole! Ty, Duchu!
Rozchodzimy się z Duchem. Idziemy z młodszym Kar-
czmarkiem. Do domu Kuciaków kawał drogi, ale rozmawiamy, co by było, gdyby trzeba było akurat tamtędy przechodzić...
— Trochę to nieprzyjemnie, nie to, żebym się bał...
— E tam, co się znowu takiego stało?
— Pewnie, że znówu nie takie...
*
Matka Karczmarków opowiada, co wie o Rucińskiej. Przyszli do Rucińskiej, spytali, czy to ona jest Rucińska.
Ona: a bo co?
Oni: czy ona leczy?
— A bo co?
Oni byli po cywilnemu. Zapytali jeszcze, czy to o niej mówią, że jest „wiedząca”. Rucińska już się zaczęła domyślać i odpowiedziała:
— Ja tam nic nie wiem.
Wtedy oni się domyślili, że ona wie. I do niej:
— My wszystko wiemy!
Rucińska zgodziła się od razu: —No pewnie, że musi być ktoś wiedzący.
*
Starszy Karczmarek opowiada, że Kuciak nie umiał czytać ani pisać. Karczmarek wie, że po wojnie trzydzieści procent ludzi nie umiało czytać i pisać. Wie dobrze, bo go ze szkoły wysyłali na walkę z analfabetyzmem.
Jego brat zaś opowiada, że jak wysyłali starszego Kar- czmarka, to kiedy przyszedł do jednych, zapukał i powiedział, że przyszedł walczyć, to go zaczęli wyzywać. Analfabeta chwycił kij i chciał bić Karczmarka i jego kolegę. To oni w nogi. On spuścił psa. Pies dopadł Karczmarka przy płocie.
— Głupi jesteś, co ty tam wiesz! — obraża się śtarśży Karczmarek.
— Co, nie wiem, jak przez płot uciekałeś?
— E tam, z tobą gadać!.
Wiesiek się jeszcze pyta, czy Karczmarek był u Kućia- ka.
— Nie, u Kuciaka nie byłem. Ale wiem, że był w wykazie analfabetów.
♦
Grzybowska do Karczmarkowej:
— Bywa, że lekarze ręce rozłożą, a ktoś wiedzący...
— Gorzej to, proszę pani, jak jeszcze rąk nie mogli rozłożyć, bo nie widzieli. Albo jak rozłożyli potem. Bo najpierw to lecą do znachora, a dopiero jak znachor nie pomoże, do lekarza.*
Kiedy Rucińska odwiedziła wnuka Kuciakowego, stwierdziła, że dziecko jest tylko „uchynięte” i trzeba go „przemierzyć”. Kazała go rozwinąć i go „przemierzała”, i w kątach pokadziłaj
— Ale że też oni w takie coś wierzyli... Radio nawet mieli. Radia słuchali...
— Och, żeby takie coś w połowie dwudziestego wieku — wtrąca się starszy Karczmarek.
— A ty coś taki mądry?!
— Kuciakowie chcieli dobrze, tylko...
— Jezus, Maria, bo ci starzy to świata też za wnukiem nie widzieli.
— Takie nieszczęście!
*
Pokrzyk jest podobno niezwykle rzadki. Rośnie na uroczyskach, czasem pod jakimś drzewem na miedzy, gdzie się ktoś powiesił...
— A tam, bajki...
Tak naprawdę zakwita w czerwcu. Kwiaty ma brązowo- fioletowe, a jagody pod jesień. Tak naprawdę, to się o mało nim Lasota nie zatruł kiedyś. Opowiada nam. W naszym małym mieście wyrósł bowiem kiedyś w zapuszczonym ogrodzie samotny pokrzyk...
Lasota opowiadał, że patrzy sobie, a tu takie jagódki. To wziął i zerwał jedną i drugą. Dosyć słodkie, ale nie bardzo. Więc tylko trzy czy cztery zjadł. Potem mu się zrobiło dziwnie jakoś, ale dosyć wesoło, tylko tak sucho w ustach. Przyszedł do domu, a w domu do niego: „Coś taki czerwony?” Pije wodę i mu się źle zrobiło, więc od razu go spytali, co zjadł. W domu nie wiedzieli, co robić. Rany boskie, co się działo! Lekarza nie było...
— I co?
— Nic, żyję. Szczęście, że Rucińska pomogła.
— A o wilczej jagodzie to mówili, że wyrasta, jak się wisielec zesika albo na grobie takiego, co popełnił zbrodnię i umarł bez rozgrzeszenia.
— E tam, bajki.
— No to co, że bajki? Tak tylko mówię.
— Lekarz też nie zawsze pomoże.
— Ale jak za późno, to już nawet najlepszy lekarz nie może pomóc.
Młodego Kuciaka nie było, tylko jego żona i starzy Ku- ciakowie. Młody Kuciak dobry nawet człowiek. Czasem wypił, ale stwierdza Grzybowska: „Był bardzo za tym dzieckiem, aż się z niego śmiali.” Wózkiem sam woził, taki dumny, ale go nie było wtedy, jak dziecko zachorowało...
Widzą starzy, że choć Rucińska była raz i drugi, nic nie pomaga. Dzieciak krzyczy i krzyczy. Na śmierć się tak może zakrzyczeć. Wtedy do lekarza. Przyszedł lekarz i ręce rozłożył: „Teraz mnie wzywacie?!” Kuciakowie coś bąkali, a lekarz: „Do szpitala natychmiast!” W szpitalu też ręce rozłożyli: „Ludzie, to dopiero teraz?!” To dziecko, jak krzyczało, tak nagle ucichło. I zaczął krzyczeć stary Kuciak.
*
Oczywiście chcemy zobaczyć. Idziemy tą błotnistą uliczką, gdzie prawie zawsze pusto, czasem tylko wóz przeje- dzie. Mijamy dom, w którym starszy Karczmarek walczył z analfabetyzmem.
— O, patrzcie — kpi sobie brat młodszy ze starszego.
— Tu na płocie są chyba jeszcze jego spodnie.
— Bo ty sam durny jesteś jak analfabeta.
— Tyś strasznie mądry.
Mijamy ten dom, idziemy dalej, już dom Kuciaków. Jest parterowy, z pociemniałego drzewa. Stoi w ogrodzie. Przed domem jakieś kobiety.
— Co to będzie, co będzie?
— I ogród mieli taki ładny, i kto to teraz uprawi?
— Ogród pójdzie na marne.
I mówią o młodym Kuciaku, że jak wrócił, to nic jeszcze nie wiedział.
— Coś trzeba zrobić!
— Ale co?
— Jak tak krzyczy, to trzeba coś zrobić.
— Wrócił człowiek i się dowiedział, że mu dziecko zmarnowali. Z siekierą za starymi gonił...
— Też zbrodnia! Na rodziców z siekierą!! Dobrze, że go wzięli. Staremu Kuciakowi niewiele brakuje.
— Może wyżyje.
Młoda Kuciakowa chciała się powiesić. Tak mówią. Ktoś krzyczy w domu. Prawie wyje, jak pies na śmierć.
Kiedy Wiesiek rano wstaje, do drzwi stuka mleczarka. On zapina spodnie i otwiera. Mleczarka albo Boga pochwali, albo mówi dzień dobry. Wiesiek podstawia rondelek. Mleko biało się pieni. Wchodzi matka Wieśka i pyta:
— Co słychać?
— Żeby tam co było słychać,,to nie.
— A pogoda?’
— W krzyżach pogoda łupie. Jak to na wiosnę, albo i na jesień.
Potem mleczarka, kobieta od mleka, gosposia, „ta baba, co do nas nosi” — zawiązuje wielką białą chustę, w której bańka blaszana, i wzdycha:
— Dużo ludzi polami dziś szło.
— I dokąd?,
— Tak szli.
Potem kobieta idzie przez podwórze. Ma na sobie zapaskę, a ta bańka w chuście kołysze się jak biały garb. Odwiedza jeszcze Karczmarków i Nowaczków, i innych. Po jej odejściu wznosi się w garnkach do góry, próbuje uciec mleko. Mleko...
*
My zaś w chustach chodzimy na zbiórki. Chusty wkładamy pod kołnierze. Chusty stają się w całym mieście jednakowe, a zastępy zmieniają się w ogniwa. Dla naszego ogniwa potrzebny jest referat. Do referatu potrzebne są dane. Zaczepiamy więc mleczarkę:
— Ja się tam nie znam — mówi.
— Ale to potrzebne tylko do szkoły.
— A co?'
Młodszy Karczmarek wyciąga z kieszeni karteczkę. Spogląda i chowa.
— Czy... e... występuje na tej wsi... e... problem kułaka.
— Kułaka?
— Tak, chodzi o kułaka.
— Ano jest tam u nas parę kułaków, ale wsźystkie średniorolne.
Karczmarek ponownie zagląda do karteczki:
— A jaka jest postawa kleru?
— Jakiego kleru?
— No, ksiądz jaki, niechętny czy może patriota?
— Ksiądz jak to ksiądz. Zwyczajny. Organista to znowu postępowy.
*
Raz mleczarka przychodzi spłakana. I płacze, i płacze, i nalewa. Łza jej spadła na rękę.
— Co się stało?
— Złe się stało.
— Ale co?i
— Brata mi do więzienia wzieni.
— Za co?
— Za cukier z cukrowni.
— Jaki?
— A państwowy.
— Cukier ukradł?
— On nie ukradł, ino wzion! A mleka to mogę nie nosić.
— Niech się gosposia nie obraża. A z bratem będzie dobrze.
— Daj Bóg.
Łzy ociera zapaską. Twarz ma w zmarszczkach. Drugiego brata ma w Łodzi. Do miasta się przeniósł, może i pomóc. Dziecko ma w gimnazjum, a drugie do gimnazjum pójdzie w jesieni. Męża nie ma, bo umarł. Lecz to dziecko wspomina, że dobre. Uspokaja się. Wychodzi. Idzie do Karczmarków, Nowaczków...
i
Starszy Karczmarek chodzi już do gimnazjum i tak go przy okazji pytamy:
— Tego syna mleczarki znasz?
— Pewnie, że znam.
— A jaki jest?
Starszy Karczmarek mówi jeszcze, że dużo jest tych ze wsi. W klasie Karczmarka i w innych klasach, jak się zaczynają stawiać, nazywają ich „kobiałami”. Karczmarek wie od jednego, że na przykład w Krakowie mówią na nich „kmioty”*
— A jacy są ci ze wsi?
— U nas w klasie?.
h— W klasie i tak w ogóle.
— Jedni lepsi, drudzy gorsi — rozmaici.
♦
Nasza szkoła idzie na wieś. Nie cała, tylko starsze klasy. Wyruszamy rano. To jest wycieczka. Mamy ze sobą grzebienie i lusterka. Grzebienie są aluminiowe, a lusterkami puszczamy zajączki. W oziminę i na dziewczynki.
One się odgrażają: — Bo was opiszemy w gazetce.
— To opiszcie.
— Uspokoicie się czy nie?! — pytają nas panie.
Uspokajamy się. Dziewczynki zaczynają śpiewać, a my
kopiemy kamienie, łamiąc pary. Jest gorąco, a nad horyzontem gromadzą się obłoki. Szosą idziemy i drogą. I miedzami. Dość długo. Przez zielone fałdy pagórków. Czerwono kwitną w zbożach miłki, a powój pachnie olejkiem migdałowym. I przez wieś. Brzęczą pszczoły i leciutko łopocze transparent nad drzwiami.
W sali stół obity dyktą przemienił się w trybunę. Sied- liśmy na ławce. Przewodniczący czytał długo z maszynopisu o ucisku, o burżuazji. Pod koniec przeszedł do wydarzeń drugiej wojny.
Nerwowe stada much snuły się po suficie. Kiedy spojrzenia naszych pań uciekały w okno, strzelaliśmy papierkami z aptecznych gumek. Dziewczynki chichotały.
W części artystycznej mówiliśmy wiersze. Wszystko było zorganizowane. W ramach czynu społecznego organista akompaniował na harmonii do postępowych piosenek, które przygotowały dziewczynki. Robiło się coraz bardziej parno. Od drzwi uderzył nagle wiatr pełen kurzu.
Mieliśmy jeszcze w programie godzinę na zaprzyjaźnienie się z dziećmi z tej wiejskiej szkoły, ale trzeba już było wracać.
— Ustawiać się! Idziemy.
Niebo ciemniało;“ ż łąk pędzili krowy.
— Szybciej, szybciej —• krzyczały na nas panie.
Zostawaliśmy z Wieśkiem i młodszym Karczmarkiem
z tyłu. Tuż za wsią spotkaliśmy mleczarkę. Wracała z miasta, nie zauważyła nas. W niebo spoglądała, oczy osłaniała dłonią, a ten garb z bańki i wydętej wiatrem zapaski przypominał garb przesądów minionej epoki.
Pierwsze krople dosięgnęły nasze klasy pod gruszami, a nas przy stogu. Wieś majaczyła daleko za ścianą deszczu. Dachy miała kryte słomą lub czarnymi gontami. Niebo pękało upiornym błękitem. Woda ściekała ze słomy za koszule, a piorun mógłby strzelić nawet w Jahka Muzykanta ze szkolnej lektury.
Po burzy doganialiśmy szkołę na miedzy. Szli długim wężem. „Gdzieście byli?”' — pytały panie ostro. Miedza była wąska, a trawa wysoka i mokra. Nasze panie zawinęły wyżej spódnice. Dwie z nich miały łydki buraczanoczer- wone, wiejskie. Niebo było szare i nisko wisiało nad nami Błoto lepiło się do nóg.
Idziemy znowu za plecami pań. Wiesiek zaczyna się wygłupiać, przedrzeźnia nauczycielki i przewodniczącego,
i tę mleczarkę.
■— ...Tędy polami... . r
— Co?
— ...tędy polami idzie dużo ludzi.
Pani przyszła pó wakacjach z ondulacją. Karczmarek się na nią zapatrzył. — Fajna jest... nie? — spytał po cichu.
Powiedziała, że ma dla nas niespodziankę, i kazała, żeby dwu silnych pomogło. Za chwilę przynieśli do klasy duży, bardzo płaski pakunek. Spod sznurka i papieru wyłonił się prawdziwy obraz.
— To dla naszej klasy,
—; A skąd jest? •— pytały dziewczyny.
Pani tylko - się uśmiechała. — To dla zachęty, żeby w naszej, klasie uczono się coraz ładniej rysować i malować. Ładnyr prawda?
Niektórzy powychodzili z ławek.
— Jest to obraz realistyczny. Artyści realiści malują życie takie, jakie jest naprawdę. Na tym obrazie widzimy pracę w polu. Na polu pracują ludzie. Pracują razem. Są zmęczeni, ale zadowoleni. Zbierają z pola. A kto mi powie, co ważnego dla gospodarki narodowej zbiera się na polach?!
Dziewczyny wyciągały ręce jedna przez drugą i zgłaszały się do odpowiedzi: „Ja, ja, proszę pani!”
— Widzę, że w naszej klasie rośnie aktywność — pochwaliła pani i wskazywała ręką: — Proszę, co się zbiera?
— Buraki.1
— Pomidory!
— Cebulę?
— I ziemniaki się kopie!
— Bardzo dobrze. A kto mi powie, co jeszcze się zbiera? Takie malutkie, ma paseczki, w gazetach o tym piszą. Co się jeszcze zbiera?'
— Ty, co się jeszcze zbiera? — rozpytywał po cichu chłopaków Karczmarek.
— Nikt nie wie? No?
— Na polach zbiera się jeszcze stonkę — powiedziała Mroczkowska pełnym zdaniem i usiadła zadowolona.
— Bardzo dobra odpowiedź. Zbiera się stonkę, żeby nie zjadała ziemniaków i nie zaniżała wskaźników wzrostu.
Ci ludzie na obrazie zbierają właśnie stonkę, i Obraz jest realistyczny. Jest pięknie namalowany.
— Chciałbym się nauczyć malować — westchnął na przerwie Karczmarek.
Przechodząc wieczorem obok kina, widzieliśmy naszą panią z młodym mężczyzną. Włosy miał długie, ale spodnie nienagannie szerokie.
— To jest artysta malarz — powiedział Wiesiek. — Ja go znam.
♦
Artysta miał dużo tematów do malowania. Na płotach rzeczywiście wisiały kolorowe plakaty. Na paru balkonach nawet hasła. Ludzie starali się wyglądać pozytywnie. Był to pierwszy artysta malarz, który przyjechał do naszego miasta. Traktowano go życzliwie. On też nie wywyższał się.
Przy końcu naszej ulicy budowano dom. Na rusztowaniu kręcił się ojciec Ducha, stary Duch, i pomocnicy.
— Jak idzie praca? — spytał Ducha artysta malarz.
— Ano dobrze idzie.
— Chciałbym malować. Można?
— Czemu niel
Malarze wtedy lubili murarzy, a murarze malarzy. Artysta rozstawił sztalugi.
— Nie lepiej to trójką murarską? — zagadał.
— Ano. My przecież trójką — odpowiedział Duch podnosząc kielnię. — Tylko jeszcze szwagier się dołączył na czwartego, bo robota pilna.
Przyglądaliśmy się Duchowi i artyście. Nie odganiał nas. Murarze powstawali na wyprężonym płótnie w plamach, w cieniach. Byli podobni.
— Dobrze maluje — szepnął Wiesiek.
Młodszy Karczmarek się skrzywił.
♦
Pod koniec miesiąca jednak nasza pani stała się dziwnie nerwowa. O byle co krzyczała i stawiała dwójki. Kiedyś po południu graliśmy w piłkę. Byli Karczmarkowie, Wiesiek. Był także jej młodszy brat. Ten brat trochę się mądrzył, choć piłka była Karczmarków. Kiedy wracaliśmy razem,
tłumaczył, że jest technika olejna, plener i malarstwo sztalugowe. Usiłowaliśmy coś od niego wyciągnąć.
— Ty, czy oni chodzą ze sobą jeszcze, czy nie?
— A co mi tam — wzruszał ramionami.
Odłączył się, skręcił.
Zachodziło akurat słońce, pięknie jak na ilustracji. Szliśmy wprost na nie. Różowy obłok stał się niespodziewanie podobny do piersi leżącej kobiety. Starszy Karczma- rek spytał nagle Wieśka:,
— Ci stoi?
— Bo co?'
•— Bo mi stoi.
*
f
A z naszą panią było coraz gorzej. Następnego dnia na czwartej godzinie wzdychała i ukradkiem odsuwała mankiet bluzki. Spoglądała i przez okno. Zegar na kościelnej wieży szedł jednak również wolno.
— Jesteście zmęczeni, prawda? — spytała nas.
— Taaak!!
— No, to po przerwie pójdziemy na wycieczkę.
Szliśmy parami w stronę rzeki. W drugiej parze szła
Bielińska. Ona urosła. Karczmarek zagapił się czemuś na Bielińską.
— Ty! Patrz! Fajne ma włosy, nie... — powiedział po cichu.
Nad rzeką na stołeczku siedział malarz. Przechylał głowę, przyglądał się, szkicował. Nie spojrzał na panią. Staliśmy chwilę. Pani powiedziała nam z wysiłkiem:
— Realizm jest mimo wszystko postępowy. Artyści realiści odtwarzają rzeczywistość.
Głos się jej załamał. Wracaliśmy. Pani nie miała szczęścia w miłości. Jej poprzedni narzeczony zginął tragicznie. Zabiła go mina. Właśnie nad rzeką.
Było to zaraz po wojnie. Tak go rozniosło, że tarcza zegarka przylepiła się na balustradzie mostu, a jedno oko wleciało aż w grzęzawisko. Było dziwnym trafem całe. Trwało tam parę dni. Gdy je znaleziono, patrzyło jak żywe, zagubione wśród dziewięciorników i manny bagiennej...
Słoniki
Siostra Karczmarków opowiada, że widziała wieelkiee, takie wieelkiee zwierzęta. Ale jest bardzo mała i głupia. Albo mówi, że z daleka słyszała tupot czy tętent.
Ma dobry słuch, a Karczmarkowie drażnią się z nią, że z baardzo, baardzo daleka słyszała. Wiosna jest ciepła,
0 długich, pogodnych wieczorach, ale dość nudna. Nawet w Grecji się już nie biją. Siedzimy i trochę w karty gramy, tylko, że coraz ciemniej.
— E, słyszycie?'
— No!
— Chodźmy!
A to Jakubik się upił. Gwiazdy się zjawiają na niebie. Flagi ciemnieją na domach. Początek maja. Jakubik pod apteką (gdzie jest i aptekarzów mieszkanie) .stoi. Stoi
1 kołysze się.
— Wy... — pokrzykuje — wy... — chrypi. j
Oczy ma podpuchnięte, ale nie od płaczu. U aptekarza cicho. W pokoju od ulicy światło zgaszone.
— Ja to bym się tak nie bał — mówi Wiesiek.
Gromadzą się ludzie. Jeden papierosa zapalił, drugi od
niego odpalił. Palą, więc tu i ówdzie takie czerwone punkciki. Przez obłoczki dymu patrzą to na Jakubika, to w okna.
— Coś pan robił — krzyczy Jakubik — jak ja walczyłem!
Cisza.
On się chwilę namyśla i sam sobie odpowiada: — Piguły! Ludzie kiwają głowami. Przypatrują się, rozmawiają.
— Porządnie wypił.
— Trochę to walczył.
— E tam... W czterdziestym czwartym miał ze siedemnaście lat.
— Na więcej wyglądał. Ale nawet jeżeli siedemnaście, to co przeszkadza?
— No, zawsze jednak walczył.
Tymczasem Jakubika gniew znowu ogarnął. — Wy... —
i pięścią ciemnemu światu grozi. A najwięcej aptekarzowi.
108
1
Wiatr majowy szeleści w kwiatach jabłoni. — ...Wy, skurwysyny!
— Meble, cholery, macie, zegar na ścianie macie, sssło- niki sss kości słoniowej macie...
— E, Jakubik!
— Bo co?J
— Uspokój się pan!
— Wy do mnie?! — dziwi się Jakubik. — Żeby tak wojna jeszcze z parę lat potrwała, to ilu by zostało volks- deutschami. No, ilu?i
— Uspokoisz się ty, Jakubik, czy nie?!
Jakubik usta wykrzywia w uśmiechu, Jakubik rękami się w pasie podpiera:
— No chodźta, ilu was tam w cieniu. Po jednemu albo wszyscy naraz!
Dużo już jest tych w cieniu, ale nikt nie wychodzi. Tłumaczą sobie półgłosem, że co go bić, jak się upił. A może to dlatego, że Jakubik bary ma szerokie? Może i myślą, że broń ma jakąś i wyciągnie.
On prostuje się. Jego własny cień ogromnieje powoli.
— Boją się — szepce Wiesiek.
— Na pewno by im nie dał rady.
— Głupi jesteś!
Milknie Jakubik na chwilę, zamyśla się.
— Bo jak się chłopak nie ożeni, to się zmarnuje — mówią o nim.
— Pewnie, że mógłby.
— I dorobiłby się czego. A tak, co pieniądze dostanie, to przepije.
Tymczasem w oknie aptekarzów coś błyska. Przysuwamy się pod samo okno. Jesteśmy pomiędzy oknem a Jakubikiem, ale Wiesiek mówi, że on nam przecież nic nie zrobi.
Aptekarz nie chce widocznie awantury. Światła w pokoju nie zapala i szuka czegoś, błyskając tylko latarką. Przez mgnienie oka widzimy rząd małych kremowych słoników. Potem ich wielkie cienie na ścianie. Cienie kręcą się spłoszone*
Jakubik poruszył się również, latarka u aptekarza zgasła. Latarnia rzuciła na dom aptkarzów cień Jakubikowej głowy i ramion.
Ale już zjawia się i jego rodzina. Biegnie uliczką mama
Jakubikowa i jego bracia. Biorą go i wymyślają mu, a óń choć się odgraża, odchodzi.
Tego Jakubika lubimy. Ten Jakubik jeszcze nieraz po pijanemu będzie robił awantury obcym ludziom. Wyjedzie też na parę lat pod Kraków. Ale oczywiście w naszej wczesnej dorosłości i on się uspokoi, założy rodzinę, dorobi się, urządzi mieszkanie jak ludzie.
Za wiele lat także siostra Karczmarków wyjdzie za mąż. Mieszkanie urządzą z mężem nie gorzej niż kiedyś apte- karzowie. Oczywiście o wiele, wiele nowocześniej.
Na razie patrzymy, jak odprowadzają Jakubika.
Co do siostry Karczmarków, to tej wiosny mogło jej się tylko zdawać, że słyszy jakiś tętent.
Maszyna
Wiosna właściwie była jak co roku. Robiło się coraz cieplej, kwitły czerwono tulipany i biało narcyzy. Chabe- rzątko mówiło już dobrze. Bawiło się najczęściej samo. Dawaliśmy mu czasem landrynki i trochę drażniliśmy się z nim, a ono, cztero- czy pięcioletnie, mówiło nam: „cho- lela”, „cholela”.
Coś czasem szumiało, kiedy wieczorami uciszali się ludzie, ale to może nie powstająca daleko fabryka, tylko wiatr w drobnych liściach, w sadach. Wyrosły jednak szybko i niespodziewanie na krańcach łąk kominy fabryczne.
Ludzie wiedzieli, że tu chodzi o maszyny, ale nikt nie mówił o tym jawnie, bo to była tajemnica. Jedynie aptekarz — reakcjonista wyrażał się śmiało i negatywnie:
— Iii — przy czym machał ręką.
A my bardzo lubiliśmy maszyny, widzieliśmy sieczkarnię i lokomobilę, i wnętrze wąskotorowego parowozu. Kochaliśmy serca motocykli i wszystkich aut, które się psuły na drodze.
Zaczęły się rozchodzić wiadomości ze źródeł pewnych, choć sprzecznych ze sobą, a na murach zjawiły się nowe afisze z liczą 6. Szóstka była dwa razy większa od trójki, a może nawet więcej niż dwa razy. Chodziło o plan.
My też mieliśmy swój plan. Oczywiście nasz plan był maleńki i tylko na jeden dzień. Chcieliśmy iść i zobaczyć, bo miał być pokaz. Maj stawał się niezwykle kolorowy, zrobił się upał. Wyruszyliśmy rano.
Kwitł mlecz i niezapominajki na torfowisku. Kwitł rdzawo szczaw. Zrywaliśmy jego listki, krzywiliśmy się jedząc, zrywaliśmy nowe, w ustach robiło się zielono i kwaśno.
Starszy Karczmarek tłumaczył nam, że są maszyny rozmaite, proste i mniej proste. Wśród tych drugich były silniki, parowe, elektryczne i takie od samochodów i samolotów.
Wierzyliśmy Karczmarkowi.
p
Okazało się, że nie tylko my się wybraliśmy.; Przez łąki brnęli Nowaczkowie. Powiedzieliśmy „dzień dobry”. Z olszyny wynurzył się stary Grzybowski, kroczył poważnie. Słońce świeciło miliard razy jaśniej od odpustowej piłeczki na gumce, owiniętej celofanem.
Trawy cięły nam kolana. Karczmarkom na nosach ukazały się drobne, kropelki potu. Ściągnęliśmy koszule. Ludzi było coraz więcej. Aptekarz-reakcjonista wachlował się słomkowym kapeluszem. ' :. x ' i.
Z przodu szła Chaberówna z Chaberzątkiem. ehaberząt- ko oglądało się do tyłu i musiało co chwila podbiegać. Kierowca z cegielni,, człowiek poważny, pokazywał mu na palcach zające i psy, które kłapały zębami. Obejrzała się i Chaberówna.
— Miłe to pani dziecko — zagadał kierowca.
— A już siły do niego nie mam.
Kierowca zrównał śię, Chaberówna wzięła dziecko na plecy, zasiadło zupełnie gołe,J bó matka rozebrała go na gorąco. Było jeśzcze dość mizerne tej wiosny. Włosy miało jasne. Ładne było to Chaberzątko.
Kierowca mówił Ohaberównie, że lubi dzieci i nie zna u nas w mieście -nikogo.
Wieśkowi urwał się rzemyk od sandała.' Musieliśmy przystanąć. Gdy ich doganialiśmy,. kierowca powiedział właśnie:
— Teraz ja go wezmę na trochę. -
Chwycił małego pod paszki. Nagi chłopczyk przefrunął prawie od Chaberówny do niego. Szli dalej razem.
Niewykluczone, że wśród idących byli też agenci obcych wywiadów w półbutach na grubych podeszwąęh, kolorowych skarpetkach i krawatach. Wiedzieliśmy jednak, że bez wątpienia szli też czujni funkcjonariusze po cywilne- mu.
Skądś zaczęły się zjawiać flagi i hasła wypisane na dykcie, niesione na kijach. Śpiewano: „Tysiące rąk, miliony rąk, a serce bije jedno...” Robiło się coraz gęściej, prawie tłoczno. Na ostatniej wierzbie widniało wyrżnie ostrzeżenie: „Wróg nie śpi.”
Wiadomo było powszechnie, że aptekarz-reakejonista cierpi na bezsenność*
Kobiety zjawiły się ubrane w kolorowe sukienki. Budynki fabryki świeciły tynkiem i czerwoną cegłą.
Ludzie stali grupkami. Kierownik szkoły opowiadał właśnie Grzybowskiemu, że tu przed wojną nie było Polski na „A”, tylko na jakąś dalszą literę alfabetu. Woleliśmy, żeby nas kierownik nie widział. Poszliśmy dalej.
Bardzo chcieliśmy, zobaczyć, jak ta maszyna wygląda. Na wszelki wypadek kłóciliśmy się;
Widziałem; już.takie maszyny, że gdybyście wy widzieli...
-tt-' Ja też....
— Coś ty tam widział! i
Koło południa ludzie zaczęli się niecierpliwić. Ci z fabryki kręcili się we wszystkie strony, zaaferowani. Przemawiał starosta, który stał się przewodniczącym Rady,
i przedstawiciel województwa.
Można by jeszcze wspomnieć, że Ćhaberzątko obsiusiało temu kierowcy koszulę, ale on się potem z Chaberówną ożenił. I był,niezłym ojcem dla Chaberzątka.
.Odszukaliśmy (kawałek nie zajętego jeszcze cienia, bolały nas nogi, : Oparliśmy brody o twarde zakurzone kolana. Pełno było żółtych motyli. Brzęczały muchy. W głośniku chrypiało i mówiło dość monotonnie.
Maszyna oślepiającp błyszczała metalem i lakierem. Miała zegary i pokrętła, Rozpędzana się wolno, parskając parą, strzelając spalinami, iskrząc elektrycznością. Ludzie pątrżyli z otwartymi ustami. Łopotały flagi.
Może i nie była tak nowoczesna, jak się nam wydawało wtedy. Ale wtedy wystartowała. Leciała nad łąkami jak samolot holujący transparent.
Sodoma
Anioł się poruszył, stopy miał nagie. Anioł zszedł z ołtarza. Ludzie byli w kościele, ale niewielu. Tak jakby to już po mszy. Szedł środkiem...
Wieśkowa chrzestna o swoim śnie opowiedziała na spowiedzi.
— A ksiądz co?
— Ksiądz mówił, że to znak łaski.
— I co dalej?
Zbudzili ją, bo to jeszcze przed północą. I grali na tej ich zabawie. Ach, żeby już atom na to wszystko. Zepsucie takie, jak nigdy nie było.
♦
Kiedyś wymykamy się wieczorem. Niebo po zachodzie, ale nie jest różowe, tylko żółtawe jak siarka pod zwałami chmur. Bezgłośnie błyska. Wślizgujemy się przez ogród chrzestnej. W płocie jest dziura. Pachną zielska z tyłu budynku.
— Fajnie grają — szepcze Wiesiek.
Przemykamy się do okna. Akordeonista rozciąga łokcie, zza nich ukazuje się co chwila czarny rząd połyskliwych guziczków. W sinawej mgiełce dymu przesuwają się koszule organizacyjne i marynarki.
— Jak się to tańczy?,
— Jak walca.
— Też nie umiesz tańczyć.
— Ale wiem, jak co.
Skończyli. Wstał ten od pianina. Kontrabasista usiadł. Jego instrument o obfitych kształtach schylił w bok cienką szyjkę. Środek sali opustoszał. W krzakach, za nami, ktoś odbił butelkę. Kilka par wyszło na ganek. Jedna zniknęła w mroku.
— Może się będą... — szepnął Wiesiek.
— Może jej zrobić dziecko.
— Albo i nie. Wiesz, jak się nazywa ta mała kieszonka w spodniach?1
— Pewnie, że wiem.
— A jeden z naszej klasy to wziął i kupił...
— Nie bał się?
— Nie, on wygląda na siedemnaście albo i osiemnaście. Poszedł do apteki i poprosił o gumę. I mu dali bez niczego.
Na sali z kąta zaczęli wołać: „Jazz... jazz!...” Z drugiego „dżezu, dżezu”.
Musieli też złożyć kartki z żądaniami, przez „j” i przez „dż”, bo z kartkami w ręku wyszedł na podium jeden z organizatorów w koszuli organizacyjnej. Powiedział, że tego nie będzie. Pochylił się, spojrzał w stronę wołających, jakby chcąc ich rozpoznać. Podsumował:
— I nie szurać mi tu, bo wyrzucimy! Zrozumiano?!
Podeszliśmy w stronę drzwi, ale nie można się było
wślizgnąć. Stali ludzie z papierosami. Ktoś powiedział:
— Tacy gówniarze i już się pchają.
— Niech pan nas pocałuje w dupę! — odparł Wiesiek.
Zaczęliśmy uciekać. Niebo było ciemne, tylko wąski
paseczek zrobił się z siarkowego ciemnokrwisty. Zerwał się wiatr. Za chwilę runęła na nas ściana ciemnego deszczu.
*
Wieśkowa chrzestna nie może sypiać. W sobotę grają do północy, a ona przywykła kłaść się wcześniej. Ale najgorsze jest to, że nie ma sprawiedliwych. Chcą jej zabrać kawał ogrodu. Nie mogą jej zabrać takiego kawała ogrodu. To jest prawie ćwierć ogrodu.
— A co mówi adwokat?
— Żebym się nie martwiła.
— Ale pomoże czy nie?
— Mówi, że jest nadzieja.
— E, ci adwokaci to tylko pieniądze potrafią wyciągać
— oburza się Wieśkowa matka.
Chrzestna zaciska wargi: żeby tak siarką i ogniem to wszystko wypaliło. Zuchwalstwo! Prawdziwa Sodoma!
*
Mały Cha berek już wie wszystko. Pytaliśmy go tak dla żartu, ale nawet Wiesiek jest trochę zgorszony, że taki mały i już wie.
Janyszkówna z naszej klasy pomaga matce wieszać bieliznę. Jej piersi wznoszą się ku górze, kiedy staje na palcach. Wyszła bosa. Kiedy się po bieliznę schyla, widać jej pośladki opięte różowym jedwabiem. Patrzymy nie widziani, póki nie rozwiesi wszystkiego.
Nasze miasto, nasza Sodoma, stoi bosa w ciepłym piasku. Nad nią tego lata niebo prawie pali się jasnobłękitnym płomieniem.
Plujemy pestkami kradzionych czereśni na chodnik. W domu naprzeciw chrzestnej, gdzie rodzice byli porządni, ich córce, która jest panną — brzuch jak strąk dojrzewa lekceważeniem Boga.
Idziemy przez łąkę pachnącą trawą i upałem nad rzekę. Idziemy na dziką plażę. Mali chłopcy wbiegają nadzy w wodę. Albo zatrzymują się na chwilę na brzegu, zasłaniając rękami swoje przyrodzenia. I krzyczą do siebie:
— Zoba, zoba, ile przepłynąłem!
— Wyście się też kiedyś kąpali na goło — mówi Wiesiek.
— A ty nie? — odpowiadają Karczmarkowie.
Matka Karczmarków i matka Wieśka bały się, że oni potoną. Latem sprawdzały im spodenki, czy nie wracają w mokrych.
Ci mali krzyczą, cały czas pryskają się wodą. Próbują pływać pieskiem. Twarze mają błyszcząće od wody i skrzywione od wysiłkuj
— Zoba, zoba, tera ja! — krzyczą.
Obciągamy slipy, skaczemy w głębię. Powierzchnia wody otwiera się przed nami, zamyka nad nami i znów otwiera. Pływamy chwilę. Wynurzamy się. Wspinamy się na brzeg. Słońce razi w oczy.
— Czy to nie Chaber? — pyta Wiesiek.
— Gdzie?
— Tam.
— Pewnie, że Chaber.
Idzie Chaber, zdjął koszulę. Koszulę ma białą, spodnie w kant. Ubrany jak w niedzielę. Stajemy, podchodzimy do niego.
— Cześć, Chaber! Co, się zwolniłeś?
— E tam, tak tylko, na urlop.
Opalony jest Chaber na Murzyna. Zupełnie dorosły. 116
Muskuły wyraźnie większe niż przed rokiem.
—-Fajnie tam macie?
— Można wytrzymać.
U Chabera w brygadzie dobrali się równi. Majster do nich raz z pyskiem, a oni nic. To on widzi, że tak dalej nie pójdzie. I inaczej, a oni nie frajerzy. Co ich będzie pod pic brał? I postawili sprawę na zebraniu. Majstra im zmienili. A tak ogólnie, to nawet można zarobić. I wypiją. Jeden jest z Łodzi. Ten to ma gadkę! To zawsze, jak sobie pójdą gdzieś w paru, on zagai jakieś dziewczyny. Pyta się tylko: „O zakład, że was z nimi zapoznam.” — „O co?”
— „O wino?” Teraz to już się nawet nie zakładają z nim.
— A ty się nie żenisz?
— Coście wy, głupi? Jak kto chce kubek mleka, to musi zaraz krowę kupować czy co?
My się od razu zgadzamy. I śmiejemy się.
Tu na urlopie, wczoraj, Chaber też poznał już jedną. Ale wygląda, że będzie twarda sztuka. Za to ma wszystko jak należy.
— Nie chcesz wrócić? U nas też zaczęli budować.
— Tu?! Tam to jest życie!
— To już nie wrócisz?
—Zresztą... Może, kiedyś...
Siedzimy przed Chaberem, który opala plecy. Przed nami jest też słońce. Wszystko jest jasne jak słońce. Chaber wypuszcza kółka dymu. Kółka rozpływają się w bladym błękicie. Chaber przerywa. Przypomina sobie coś o Wieśkowej chrzestnej. Mówi do Wieśka:
— A ona to się doczeka kiedyś. Ludzi zaczepia. Wygraża. Za dużo jej się nie podoba.
Przyszli koledzy Chabera. Odchodzi od nas. Rozmawiamy jeszcze o rozmaitych biustach. Dopalamy papierosy, którymi poczęstował nas Chaber. Wieśkowi slipy wypięły się na podbrzuszu. Jego chrzestna uważa, że i on jest bardzo grzeszny. Zupełnie zepsuty.
Chrzestna przymilkła. Po tygodniu znowu wyklina, ale już mniej i ciszej.
Do naszego miasta przywieźli prawdziwą koparkę. Jest
to koparka uniwersalna i ma nazwę KU. Ci od koparki byli na zabawie. Zagubieni trochę u nas, w naszym mieście, nawoływali się wychodząc:
— Janek, chodź, ku...
— Zara idę.
— Janek!
— Janek, ku..., idziesz czy nie!
Chaber już odjechał. Chrzestnej rozebrali płot. Może będzie wojna. Chrzestna wie, że będzie — bo musi być. Musi być kara. Nad naszym miastem też uniesie się grzyb dymu. Będzie padał deszcz z płonącej siarki i stopionego żelaza. Chrzestna widziała już myszy uciekające. Ich ostre pyszczki odczytywały z ziemi wyrok, zygzak ich śladów go podpisywał*
Chrzestna stoi na ganku. Odwraca głowę od kopiących. Matka wysłała Wieśka do chrzestnej na obrywanie wiśni.
— Ciekawe, czy tu też puszczą koparkę.
— Ja tam niczego nie jestem ciekawa — odpowiada Wieśkowi chrzestna.
Wiesiek ją jeszcze zachęca, żeby spojrzała, jakie duże będzie to, co budują. A ona, że kara może spotkać nawet za samo patrzenie. I nie chce patrzeć na nic. Jakby się bała zamienić w słup soli.
Ojciec Karczmarków cygarniczkę przytrzymuje ścięgnem kciuka. Klaszcze w dłonie. Niedopałek wypada i tli się jeszcze przez chwilę na wilgotnej ziemi.
— Coś pan zmizerniał ostatnio.
— Źle się czuję. Pójdę chyba do lekarza.
— No, pewnie. Od czego oni są.
— Zresztą... wie pan... — mówi Nowaczkowi ojciec Karczmarków — ot, żyje człowiek i żyje... a właściwie...
Za tydzień czy dwa Karczmarkowie mówią, że nie mogą iść z nami, bo starego wzięli do szpitala. Widzimy od furtki obu braci z matką. Są uczesani na wilgotno. Niosą torbę z kompotem, matka o krok z tyłu.
— I co? — pytamy, gdy wrócili.
— Może po niedzieli go wypiszą.
— Trochę jakby lepiej — odpowiada Nowaczkowej Karczmarkowa.
♦
Ojciec Karczmarków wraca ze szpitala. Wszyscy mówią, że mu dobrze szpital zrobił, bo odmłodniał i zeszczuplał. Do pracy jeszcze nie chodzi, ale siada przed domem. Kiedy z Wieśkiem przychodzimy do nich na podwórko, zagaduje nas:
— I co nowego, chłopaki?
— A, tak... nic.
— Uczcie się dobrze. A jak skończycie szkołę, to co?
— Jeszcze nie wiemy.
— Najważniejsze, żeby jak dorośniecie...
Woła go żona. A my odchodzimy zadowoleni, że go wołała, bo nie wiedzieliśmy, co mówić. Ale stwierdzamy, że zrobił się taki fajniejszy.
*
Karczmarkowie opowiadają, że ojcu zrobiło się takie coś pod pachą i na boku. Już nie wychodzi na podwórko.
Odprowadzamy to młodszego, to starszego Karczmarka, kiedy chodzą do apteki.
Ta choroba to chyba... to chyba... Lecz nie cofa się do tyłu, tylko posuwa naprzód. Może to zresztą coś innego? Pocieszamy Karczmarków:
— Coście wy? Teraz to ludzie tak nie umierają. Wojna się skończyła. Każdy żyje.
A oni znikają w drzwiach. Kiedyś mówi do nas Karcz- markowa;
—> Wejdźcie, pytał o was!
Ściągamy pilotki i wchodzimy. Wita nas z łóżka.
— Widzicie, przyszło na mnie;
— E, tak to pan dobrze wygląda — mówi Wiesiek.
Na taborecie serwetka, na niej buteleczki. Kafel pieca
pęknięty jak rózga. Deszcz spływając po szybach układa się w żyłki. Ktoś zapukał do drzwi. — A, pani Grzybowska — cieszy się w kuchni matka Karczmarków.
My milczymy, bo nie wiadomo, o czym mówić z ich ojcem.
Karczmarek ojciec niespodziewanie zaczyna opowiadać, że najlepiej... Na przykład ktoś wyskakuje z okopu. Raz, dwa i nawet nie wie kiedy. Czasem na wojnie człowiek ma przeczucie, że go zabiją. Ale i tak lepiej. Nawet jak rozstrzeliwali, to człowiek krzyknął: „Za...” Wiedział za co. Też lżej.
Karczmarek ojciec uważa, że jego sytuacja jest bardziej beznadziejna.
I milknie.
Siedzimy.
— Zresztą umierać i na wojnie... czy lepiej...
Znów milknie.
Grzybowska w kuchni: taki dobry człowiek.
Karczmarkowa: święty człowiek!
My zaś spoglądamy po sobie. Święty to on tak może zupełnie nie był. Nad wezgłowiem łóżka wisi jednak ślubna fotografia w owalnej złoconej ramie. Ta rama lśni prawie jak aureola,
W kuchni Grzybowska: — Jak jest u niego samiec, to na pewno wyzdrowieje, gorzej, jak samica.
— Ot, wojnę człowiek przeżył... — zwierza się nam, czemuś właśnie nam, Karczmarek.
Przychodzi Nowaczek, jest wesoły, otwiera drzwi do pokoju.
— Dzień dobry! A pan, widzę, lepiej wygląda!
— E tam...- ,
— Panie Karczmarek, o penicylinie pan nie słyszał? Co jak co, ale penicylina to panu na pewno pomoże.
— No, panie Karczmarek, co jest?! Głowa do góry.
Wychodzimy potykając się w ciemnej sionce. Pada
deszcz.
*
Za parę dni — mówią, że już.
— Kiedy ?\
— W nocy. Właściwie nad ranem.
Na drzewach biała szadź.
— Każdy umiera — mówi Wiesiek.
Wieczorem wchodzimy. Stajemy z boku. Ojca Karczmar- ków pilnują dwa płomienie świec. Ręce ma złożone. My widywaliśmy ludzi, którzy nie żyją, ale teraz możemy się spokojnie przyglądnąć. Stoimy cicho. Za chwilę zamykamy za sobą drzwi.
— Żeby można było nie umierać...
— Głupi. Nikt cię nie zwolni. Zresztą... to jeszcze dużo lat.,
— Ale kiedyś też umrzesz.
Powietrze bardzo chłodne, dni coraz krótsze, czuć, że nadejdzie zima.
*
Na przedwiośniu stoimy z Karczmarkami, Wieśkiem
i Muchą koło drwalek. Rozmawiamy o tym, jak jest właściwie łatwiej umierać, czy wtedy, jak człowiek wierzy, czy jak nie wierzy.
Czy lepiej jest umierać tak sobie, czy lepiej, jeżeli umierający myśli, że dla kogoś.
— Fajny był wasz stary.
Kaczmarkowie potakują, ale nie chcą mówić.
— Żeby tak żyć, żeby zwiedzić kawał świata...
— I mieć kupę pieniędzy.
— No i co by ci z tego przyszło? Lepiej... lepiej, jak się jest sławnym...
Wiesiek miał przedwojenną czy tankę. W niej o takim Jasiołdzie, który dał się powiesić, a mógł się uratować, gdyby skłamał. Pod spodem było narysowane drzewo.
— E, taki to trochę frajer.
Jest odwilż. Zmierzcha. Jest czarno i sinawo. Ślady na śniegu są głębokie.
— Żyje człowiek i co?... I jak żyć, i jak umrzeć?
— E tam, będziecie filozofować — machnął ręką starszy Kaczmarek. — Chodź — mówi bratu — musimy iść.
Rozchodzimy się w różne strony. Jakby jednak szukając odpowiedzi.
Janyszkówna, kuzynka Chaberówny
— Ty się już bujasz?
— E tam, zaraz się bujać.
-— Bujasz, że się nie bujasz.
Słońce nagle pada skosem w szyby okien na piętrze
i rozżarza je rudym płomieniem. Zza rogu zjawia się mały Chaberek, który ma siódmy rok i zaczął jesienią chodzić do pierwszej klasy.
*
W klasie starszego Karczmarka przerabiają lekturę Przedwiośnie. Pełno jest postrzępionych chmur nad ulicą. Ich szybki przemarsz trwa już trzeci dzień. Zaczyna się otwieranie okien. Wiatr unosi żółte strzępy oklein. Emerytowana nauczycielka spod szóstego gra na przemian marsze i tanga ą
Chłopiec spotyka się z kolegami. Wychodzą na ulicę. Ich odcinek ma kilkaset metrów. Spotykają innych.
— Co robicie?
— A tak...
A gdyby zapalić? Po zmroku czerwone punkciki. Niektórzy palą w rękawach. Pojawiają się też patrole dziewczęce. Wszystkie prawie dziewczęta bardzo ładne.
Płaszcz jest rozpięty. Dym przepływa koło łokcia i wychodzi kołnierzem.
*
— Ty... a może... a może byś mi pożyczyła gazetę?
— Mam tylko dwie do prasówki.
— W kinie jest taki film. Mówili, że fajny.
— E, jakbym z tobą poszła, toby mówili, że z sobą chodzimy.
Jest to już liceum. Jest w nim też Janyszkówna (kuzynka Chaberówny). Do Janyszkówny podchodzi koleżanka.
— A ja ci coś powiem.
— Co?
— Przy nim nie powiem.
Odchodzą.
*
Podobno mały Chaberek (taki pętak!) uciekł z domu. Z kolegą z trzeciej klasy uciekał, ale namówił jednak Chaberek. Nie na długo, niedaleko mogli uciec. Spotkał ich przy pekaesie znajomy milicjant i zabrał do domu. Podobno pytał, dokąd chcieli uciec. Mały Chaberek przyznał, że do Ameryki. „Taaak?” — zdziwił się milicjant. Mały, sprytny Chaberek powiedział milicjantowi, że chciał walczyć z imperializmem.
*
— Ty piszesz wiersze?
— Wcale nie.
— Ale napisałeś? ' : .
— Coś ci Karczmarek nagadał i zaraz wierzysz.
— Bo mnie powiedzieli, że ja sobie na pewno dam radę z gazetką. Powiedzieli, że Janyszkówna to sobie ze wszystkim daje radę. Może byś mi do gazetki co napisał? Potrafisz?
— Pewnie, że potrafię.
*
Są wiersze napisane, inne w gazetkach, jeszcze inne w podręczniku. Te można rozbierać i analizować. Oczywiście nie ma już ławek, lecz krzesła i stoliki. Na czarnych blatach jednak zamalowane kontury inicjałów i kobiet. Rozebranych.
Plamy słońca na ławkach. Przed końcem lekcji trzeba zapisać do zeszytu:
„W postaci dziewicy przedstawił poeta ojczyznę. Świadomość poety była ograniczona rzeczywistością historyczną, ale...”
Dzwonek!!!
— „...ale...” — zresztą skończymy później.
— Wiesz, był u nas wuj.
; — No to co?
• |— I wuj (on pracuje w ministerstwie) powiedział, że jesteśmy na piątym miejscu w świecie pod względem przemysłu. Już jesteśmy albo prawie jesteśmy. Mają ogłosić w gazetach*
— Znam jedną, co też ma krewnych w ministerstwie.
— Ale wuj przyjechał z Warszawy i pracuje naprawdę w ministerstwie, i powiedział, że piąte miejsce...
Wiesiek po szkole przyznawał, że Janyszkówna jest ładna, ale że się lubi chwalić — też mówił.
*
— Ty! Potrzymaj szturmówkę.
— Że co?
— Coś ty, frajera znalazłI
A jednak ten marsz ulicą, a jednak nie tylko dlatego, że lepiej nie uciekać. Na zmianę grają majowe orkiestry, drzewa są jasnozielone i kwitną skrzynki na balkonach. Zaraz po pochodzie mają być występy. Ma występować Janyszkówna. „Gdzie ja się przebiorę”, „muszę się przebrać” — mówi.
— Ta sala, gdzie składaliśmy flagi, jest wolna.
— Ale nie ma klucza.
— To ja mogę popilnować.
— A nie będziesz podglądał?
— Coś ty! Odwrócę się.
Idzie Janyszkówna za flagi. Zza flag raz noga, na chwilę bluzeczka i przez moment jej piersi, niczym nie okryte...
— Świnia!! Ty masz lusterko!!!
Chłopiec budzi się w nocy. Skądś dźwięk zegara. Dźwięk biega po mieszkaniu. Przez korytarzyk, potem częścią przez dziurkę od klucza, a częścią przez szczelinkę, którą wygryzły myszy, dostaje się tam, gdzie śpi chłopiec.
Dźwięk się łączy. Staje wiotki w kącie. Chwieje się przez chwilę. Potem znika.
W swojskiej, w naszej — w ciszy — w mieście i chyba dalej — ciszy, nie ciszy — wydaje się chłopakowi, że słychać bicie jego serca. Noc jest przecięta jakby na pół.
...Gdzie ja jestem? ...Tak, jestem tu.
...Była dziewczyna... gdzie ta dziewczyna?... Czy to była dziewica?
Chłopiec usypia.
— Wcale nie chciałem cię podglądać. Tylko tak się sam przeglądałem. Chcesz, to ci zafunduję bilet do kina.
— Żeby się z nas śmiali?
— No to co? I z czego zresztą?
— Ja tam nie wierzę. W miłość to wierzę, ale chłopcy to tak naprawdę kochać nie potrafią.
— Skąd wiesz?
— Miłość to powinna być... platoniczna.
— Trochę to tak, ale trochę... to... może być i fizyczna. I...
— Co ty tak mówisz ironicznie?
— A ty się obrażasz. Wcale nie.
Kwitną bzy, ktoś zaszeleścił za krzewami. Uciekł.
*
Mały Chaberek podsłuchiwał. Słowa były trudne, więc wszystko pokręcił. Dlatego potem spytał kogoś: czy może być miłość ironiczna?
Wyruszamy, wychodzimy, wyjeżdżamy z tego niewielkiego miasta jak z zielonego ogrodu. Mamy jajka na twardo i butelki z herbatą.
— Byliście wczoraj na jabłkach?
— No.
— To dajcie.
Jabłka są małe^
*
Spotykamy się w dorosłości, przypadkowo. Może w pociągu...
— Dobrze, że chociaż złapałem miejsce. W ostatniej chwili wpadłem.
— Wszędzie pełno.
— Dwa wagony zarezerwowali dla wycieczek.
— Zapali pan?
— A może mojego, mam radomskie.
— Radomskie są najlepsze.
— A może jabłko?\
— Wiesiek?! To ty?!
*
...lub może w restauracji:
— No, jesteś i
— Jestem.
— Dobrze, że złapaliście ten stolik. Wszędzie pełno.
— Sezon wycieczek.
— No, to nasze... Za spóźnienie!
Siedzą Karczmarkowie, z bakami, lecz w górze podły- siali, siedzi Wiesiek, zjawił się nawet Mucha.
— Żeby nam się!
— Wiecie, miesiąc temu spotkałem tego małego Cha- berówny.
— I co?
— Ożenił się. Syna ma i córkę.
Potem trochę się wszystko miesza. Już nie wiadomo dobrze, kto mówi, co mówi. Kto opowiadał, jak było. (Stąd ta niechęć do używania formy „ja widziałem”.) Ludzie jednak niewątpliwie dorośli, absolwenci i na stanowiskach.
— Pan pozwoli jeszcze jedną kolejkę — mówi któryś z nas do kelnera kulturalnie.
*
Wracamy znowu. Nie z wycieczki wracamy, lecz na wycieczkę, na którą wyruszyliśmy z naszego małego miasta jak z andersenowskiego śmiertelnego ogrodu.
Prowadzą nas nasza pani, kierownik szkoły i przewodnik. Przez miasto. Wielkie miasto z szynami tramwajowymi. Szyny jeszcze w jednym miejscu kończą się W gruzach.
— „Gdziekolwiek jednak spojrzeć — cytuje nasza pani tekst z Ćwiczeń — wszędzie widać olbrzymi rozmach i ruch odbudowy.”
Spokorniali idziemy, przejęci, cichymi prawie parami. Kończymy podstawową, a jednak...
— Trochę mi się chcę — szepcze młodszy Karczmarek.
— Mnie też.
— Jak będzie muzeum, to się odlejemy.
W przedsionku przy kapciach wbija się w nas druga szkolna wycieczka. Wszystko się skłębią i miesza. Ruszamy. Trochę naszych i trochę nie naszych. Przewodnik też inny. Przed tą salą, gdzie są ogromne narodowe obrazy, zawracamy. Już musimy.
— Tylko żeby się nie zgubić.
— Ee, muszą wracać.
Czekamy potem na nich, nadchodzących gromadą z głębi. Patrzymy na taki obraz, niewielki . obraz. • Czytamy, że malował go Krzysztof Lubieniecki. Obraz ma tytuł: Mojżesz, wydobywający wodą ze skały. Patrzymy uważnie. Po uderzeniu wytrysnęła rzeka. Ludzie rozłożyli się nad brzegami, a w środku obrazu i w środku rzeki stoi mały chłopiec.
Już w dorosłości wspominamy nasze niewielkie miasto.
— A pamiętacie, jak chodziliśmy na jabłka?
Pnie drzew w ogrodach były szorstkie. Tę szorstkość czuło się wspinając między kolanami i przez płótno koszuli.
♦
Wyjechaliśmy na wycieczkę z inicjatywy pań od polskiego i historii. Wyjechaliśmy na wycieczkę z naszego miasta podobnego trochę do ogrodu.
Stoimy chwilę przed obrazem. Chłopiec na pierwszym planie, Mojżesz w głębi. Chłopiec siusia srebrnym łukiem w rzekę.
— Masz jeszcze jabłko?
— Mam.
Karczmarek wyciąga z kieszeni.
To jabłko jest małe. Oby było cierpkie i soczyste.