Glover Wright
Bracia i wrogowie
- Posadźcie go - rozkazał Cade.
Niebieskie lampy na dachu radiowozu obracały się nadal. W ich świetle Cade wydawał się być jakąś upiorną zjawą z koszmarnego snu i by ć może dlatego mężczyźni w samochodzie siedzieli jak sparaliżowani.
- Proszę! - jęknął policjant, gdy lufa browninga głębiej wbijała się w jego bok.
Sierżant pochylił się do przodu i spojrzał Cade'owi prosto w oczy . Wahał się tylko chwilę, po czymszarpnął Parmintera za włosy, podciągając go do góry.
Do środka samochodu wsunęła się lufa browninga. Huknął wystrzał.
Przełożył Witold Matuszewski
PHANTOM PRESS INTERNATIONAL
GDAŃSK 1991
Tytuł oryginału Blood Enemies
Redaktor Aleksandra Dqbkowska
Ilustracja Radosław Dylis
Opracowanie graficzne Maria Dylis
© Copyright by Glover Wright 1987
© Copyright for the Polis h edition by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL
GDAŃSK 1991
PRINTED IN GREAT BRITAIN
Wydanie I
ISBN 83-85276-93-9
Johnowi E. Powellowi,
z wyrazami wdzięczności
" Niepodobna być za ostrożnym, jeśli chodzi o wybór wrogów."
Oscar Wilde
PODZIĘKOWANIA
Pragnę serdecznie podziękować niżej wymienionym osobom za bezcenna pomoc, jakiej udzieliły mi w trakcie przygotowania niniejszej powieści.
Wyrazy wdzięczności kieruję, między innymi, do głównego inspektora policji z Thames Yalley w Reading, Johna Webba; do mojej siostry Reny Sparks, jej męża Cyryla i ich syna Rogera za gościnność okazana podczas mego pobytu w Gloucestershire i za trud włożony w załatwianie licznych spraw, gdy byłem zajęty praca pisarska w Jersey; do rzecznika prasowego Rządowego Centrum Łączności GCHQ i pracowników służby bezpieczeństwa, którzy nie aresztowali mnie jako szpiega, gdy filmowałem tajne obiekty, jak również do innych osób, które udzielały odpowiedzi na moje liczne i trudne pytania; do Dereka Hitchina, który dopomógł mi w zrozumieniu wewnętrznej struktury 22-go Specjalnego Pułku Powietrzno-Desantowego, a także do wszystkich osób po obu stronach Atlantyku, które pragną zachować anonimowość.
Szczególna wdzięczność chciałbym wyrazić Kawalerowi Orderu Imperium Brytyjskiego, członkowi parlamentu, Jego Ekscelencji Joh-nowi Enochowi Powellowi za to, iż zechciał poświęcić mi tak wiele swego cennego czasu, wskazał właściwa drogę, gdy początkowo zmierzałem w błędnym kierunku, oraz pozwolił mi łaskawie skorzystać ze swego olbrzymiego doświadczenia, wyobraźni i intuicji.
Jemu właśnie dedykuję niniejsza książkę.
Geoffrey Glover Wright
JERSEY
FAKTY
26 października 1982 roku premier Wielkiej Brytanii była indagowana w Izbie Gmin w sprawie wyraźnych przecieków tajnych informacji z Rządowego Centrum Łączności (GCHQ) w Cheltenham, Gloucestershire, w okresie minionych czternastu lat.
Dzień wcześniej były prezydent USA, Jimmy Carter, składając wizytę w Londynie, nawiązał do tej potencjalnej afery szpiegowskiej. Broniąc swej własnej opinii z okresu, gdy sprawował władzę w Białym Domu, oświadczył: "Nie miałem żadnych dowodów na istnienie przecieków w takiej skali". Dodał też: "Wydaje się, że jest to sprawa poważna".
Brytyjski prokurator królewski odpowiadał już wcześniej na serie pytaii dotyczących rzekomego przeniknięcia agentów sowieckich do ściśle tajnej bazy wywiadu elektronicznego, prowadzącej wymianę informacji i ściśle współpracującej z amerykańską Agencją do spraw Bezpieczeństwa Państwa (NS A).
Jeden z labourzystowskich członków parlamentu poprosił panią premier o udzielenie bliższych informacji na temat oświadczenia w sprawie naruszenia przepisów bezpieczeństwa, które złożyła w lipcu 1982 r.
Powiedział on: "Powodem mojej prośby jest znaczne zaniepokojenie rządu Stanów Zjednoczonych oraz podejrzenie, że pani premier nie była szczera wobec członków Izby Gmin. Sprawa ma o wiele głębsze podłoże, niż pani premier zechciała ujawnić w lipcu, co sugeruje próbę zatuszowania skandalu."
W tym samym czasie, gdy w GCHQ miało miejsce naruszenie przepisów bezpieczeństwa, to znaczy w lipcu 1982 roku, policja, wspomagana przez zawodowego tropiciela, osaczyła uzbrojonego przestępcę. Bandyta, który uprzednio zamordował dwóch funkcjonariuszy policji i jednego cywila, zginął w trakcie wymiany ognia.
Podczas obławy ujawniono fakty, które po zestawieniu utworzyły obraz nader intrygujący.
Morderca - były żołnierz Specjalnego Pułku Powietrzno-Desanto-wego, który przez długi czas wymykał się z najlepiej zastawionych
8
pułapek policyjnych, miał, jak się okazało, nieokreślone powiązania z tajnymi ośrodkami łączności w Wielkiej Brytanii i USA.
O faktach tych donosiła ówczesna prasa brytyjska, określając je jako zbieg okoliczności. Mimo to nie podjęto żadnej oficjalnej akcji -a przynajmniej nie podano tego do wiadomości publicznej - celem ustalenia, czy wspomniane związki były czymś więcej niż dość dziwną serią przypadków.
Ich analiza wykazuje niepokojącą zbieżność w czasie, co zdaje się wykluczać wszelką możliwość ślepego trafu.
Po pierwsze: bandyta zabił policjanta w odległości nie przekraczającej dwustu jardów od jednego z masztów należących do amerykańskiej bazy lotniczej w Menwith Hill.
Po drugie: bandytę widziano w pobliżu tajnych obiektów RAF-u w Lincolnshire, niedaleko miejsca, gdzie zamordowano cywila.
Po trzecie: wiadomo, że morderca udał się do Dalby Forest, miejscowości położonej na skraju mokradeł w północnej części Yorkshire, w pobliżu Stacji Wczesnego Ostrzegania Fylingdales, która jest istotną częścią systemu radarowego Zachodu, połączoną z północnoamerykańskim Centrum Obrony Powietrznej NORAD w Colorado Springs. Ponadto w trakcie śledztwa policja ujawniła, że przestępca podróżował po Ameryce, biwakując w górach, w pobliżu bazy NORAD-u.
Po czwarte: podczas długotrwałych poszukiwań mordercy policja otoczyła teren West Drayton, gdzie znajduje się inny brytyjski ośrodek łączności specjalnej. Obserwowano należącą do przestępcy furgonetkę mieszkalną marki Volkswagen, która stała tam zaparkowana przez parę tygodni. Widywano ją w tym miejscu również w innych okolicznościach.
Po piąte: numer rejestracyjny furgonetki został zanotowany przez funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa, gdy niejednokrotnie pojawiała się przy ogrodzeniu okalającym siedzibę GCHQ w Cheltenham.
Jeszcze jeden intrygujący fakt, związany z centrum GCHQ w Cheltenham i mający miejsce w lipcu 1982 roku, wyszedł na jaw, gdy prasa brytyjska poinformowała 28 października 1982 roku (tzn. w tym samym czasie, gdy oskarżono panią premier o zatuszowanie przecieku informacji w GCHQ), że wyżsi rangą funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa prowadzą śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci byłego pracownika ośrodka wywiadowczego w Cheltenham. Widziano, jak człowiek ten owego fatalnego dnia, w lipcu 1982 roku wystartował na
awionetce typu Fournier, by ćwiczyć akrobatykę lotniczą, zaspo upływie godziny wolno odleciał w stronę doliny koło Cheltenham, gdzie jego samolot uległ rozbiciu. W trakcie śledztwa stwierdzono, że maszyna była technicznie sprawna, a oficer wywiadu nie miał żadnych problemów natury zdrowotnej.
Jak donoszono po jego zagadkowej śmierci (komisja dochodzeniowa orzekła, iż był to nieszczęśliwy wypadek), funkcjonariusze brytyjskiego kontrwywiadu badali przeszłość denata, jak również niektórych innych pracowników GCHQ.
Później, w listopadzie 1982roku, Geoffrey Prime, długoletni oficer wywiadu zatrudniony w GCHQ, został skazany na trzydzieści osiem lat więzienia; trzydzieści pięć za szpiegostwo i trzy za przestępstwa seksualne popełnione na nieletnich dziewczętach.
Od tego czasu ani w siedzibie głównej GCHQ w Cheltenham, ani w żadnej z placówek pomocniczych nie wykryto agentów sowieckich.
Powyższe fakty zostały stwierdzone oficjalnie. Dalsza część niniejszej książki stanowi fikcję literacką, która wszelako mogłaby gdzieś wydarzyć się naprawdę.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Mężczyzna pracował szybko i zręcznie, z wprawą zawodowca. Kiedy kończył swe zadanie, butla gazowa, napełniona i przywieziona do domu poprzedniego dnia, była już czymś innym - śmiercionośną bombą.
Ani przez chwilę nie zdejmował gumowych rękawic chirurgicznych, naciągniętych do granic wytrzymałości na jego płaskich, szerokich dłoniach. W słabym świetle miniaturowej latarki, którą przykleił plasteliną do metalowej półeczki tuż nad głową, widać było butlę gazową, połyskującą jaskrawożółtym blaskiem. Zdmuchnął z jej powierzchni drobny, srebrny nalot - pozostałość wiercenia - rozpraszając go w chłodnym powietrzu. Uważnie obejrzał tę część butli, w której znajdował się zawór. Maleńki otworek zaklejony szybko schnącym żelem i mikroskopijna kropelka pewnej substancji, którą uprzednio wstrzyknął do wnętrza butli, były praktycznie niewidoczne, o ile patrzący nie wiedział dokładnie, czego szuka. Ten rodzaj pułapki był nie do wykrycia nawet dla naj wytrawniejszego fachowca. Bomba taka miała ponadto tę zaletę, że jej wybuch niszczył wszelkie ewentualne dowody rzeczowe.
Mężczyzna wstał i odkleił latarkę. Następnie zebrał plastelinęi rozwałkował ją na półeczce, by usunąć wszelkie pozostałości, po czym włożył miękką kulkę do kieszeni. Przesunął się wzdłuż przedniego zderzaka vauxhalla, którego zwarta bryła zajmowała dwie trzecie mrocznego garażu i nie dotykając go dotarł do bocznych drzwi prowadzących na mały dziedziniec, wyłożony kamiennymi płytami.
Nim zgasił latarkę, oświetlił jej promieniem podłogę garażu i podeszwy swych sportowych pantofli. Samochód był nowy, bo zaledwie trzymiesięczny, zaś jego właściciel pedandycznie porządny. Na betonowej posadzce nie było ani jednej plamki oleju lub smaru pozostawionej przez ten czy inny pojazd, którego był uprzednio posiadaczem. Mężczyzna spodziewał się tego - informacje, których mu dostarczono na temat obiektu akcji, były wyczerpujące i drobiazgowe - tym niemniej weszło mu już w krew, by sprawdzać wszystko, co robił, przynajmniej dwukrotnie. Zadowolony, iż nie pozostawił żadnego dowodu swej obecności, zgasił latarkę.
11
Przez kilka chwil stał absolutnie nieruchomo, wstrzymując oddech, dopóki jego oczy nie przywykły do ciemności. Ściągnął gumowe rękawice i wsunął po kolei do zamykanej na suwak kieszeni w rękawie wiatrówki. Zasunął zamek i, by upewnić się, że wszystko w porządku, dotknął lekkiego zgrubienia. Następnie w innej kieszeni wymacał parę lekkich, skórzanych rękawiczek do prowadzenia samochodu i nałożył je. Zadowolony z siebie wyciągnął pewnie rękę ku drzwiom. Mimo całkowitej ciemności jego dłoń natychmiast natrafiła na klamkę. Nacisnął ją i uchylił drzwi na tyle, by przez wąską szparę poczuć na twarzy delikatny, chłodny powiew. Zawahał się przez moment, po czym wyślizgnął na zewnątrz, przemykając po cichu wzdłuż szklarni. Przez jej wilgotne szyby dostrzegł mnóstwo ciemnych, wysoko wybujałych kwiatów. "Orchidee - pomyślał. - Czego jak czego, ale kwiatów to ci, draniu, nie zabraknie. Będziesz miał cholernie kosztowną śmierć."
Parkan wokół ogrodu nie stanowił przeszkody. Wystarczyło uchwycić go z góry jedną ręką i podciągnąwszy ciało, przerzucić je daleko na drugą stronę. Po skoku przykucnął, delikatnie dotykając dłońmi trawy, niczym sprinter w oczekiwaniu na sygnał startu. Ciągle zgarbiony, przeszedł tyłem przez trawnik sąsiedniej posesji, wygładzając palcami źdźbła zgniecione jego stopami.
Z szeroką rabatą przy następnym ogrodzeniu uporał się, opierając stopę wysoko ponad kwiatami o mocny słupek parkanu i wyciągając obie ręce wzdłuż nogi niczym baletnica ćwicząca przy poręczy. Uchwycił słupek palcami, odchylił ciało, zaparł siei mocno odepchnął nogą od płotu. Przenosząc ciężar ciała na ręce, lekko przesadził ogrodzenie. Znalazł się w alejce łączącej dwie uliczki na wschodnim krańcu osiedla, wzdłuż której ruszył natychmiast miarowym truchtem.
Nim dotarł do swego samochodu, zaparkowanego jakąś milę dalej, natknął się na dwóch ludzi. Pierwszym był starszy mężczyzna w płaszczu, spodniach od piżamy i kapciach, niecierpliwie czekający przy czarnym, tłustym wyżle, który drżąc na całym ciele usiłował wypróżnić się w rynsztoku. Drugim - spóźniony jogger biegnący w przeciwnym niż on sam kierunku, podobnie jak wyżeł gruby i sapiący z wysiłku. W czwartek, tuż przed północą, w tak szacownym i poważnym miejscu jak Cheltenham, niewielu mieszkańców można było spotkać na ulicy. Mężczyzna starannie wybrał czas akcji, bowiem w Cheltenham, gdzie znajdowało się Centrum Łączności Rządu Wielkiej Bryta-
12
nii, newralgiczny ośrodek wywiadu elektronicznego - patrole policyjne spotykało się częściej niż gdzie indziej.
Mężczyzna dotarł do swego samochodu. Była to kupiona z drugiej ręki furgonetka mieszkalna marki Volkswagen. Kilka sekund po północy ruszył, wycofał samochód z zaułka i wyjechał na główną drogę. Mijając wysokie latarnie, oświetlające ulicę bursztynowym blaskiem, przypomniał sobie intensywną żółć butli gazowej.
Harold Thurstone wrócił do domu następnego ranka o godzinie siódmej dziesięć. Pozdrowił skinieniem głowy jednego z sąsiadów, który - jak on sam i wielu innych - zajmował się nadawaniem i przyjmowaniem zaszyfrowanych depesz w centrum GCHQ w Cheltenham. Kilka lat temu Thurstone zaproponował kolegom, by jeździli do pracy razem, używając po kolei samochodów każdego z nich. Pomysł ten spotkał się z uznaniem wszystkich pracowników tajnego centrum, którzy mieszkali w pobliżu. Codzienny kontakt z ludźmi, pełniącymi swe odpowiedzialne funkcje w innych działach niż komórka Thurstone'^ był mu na rękę. Pozwalało mu to rozszerzyć zakres wiadomości, jakimi sam dysponował, będąc specjalistą od łamania szyfrów, o cały szereg spraw, którymi zajmował się ośrodek.
Thurstone przestąpił próg swego schludnego, jednorodzinnego domu, powiesił w hallu płaszcz nieprzemakalny, a następnie bezpośrednio przez kuchnię wyszedł na dziedziniec wewnętrzny. Z miejsca, w którym przystanął, dostrzegł przez drzwi wnętrze szklarni. Chrząknął zirytowany i podszedł bliżej. Duży grzejnik gazowy zainstalowany w cieplarni charczał, jakby kończyło się paliwo. Uwagę Thurstone'a przyciągnęło nierówne migotanie płomienia. W wilgotnym powietrzu unosiła się mdła woń gazu. Otworzył drzwi na oścież i zabezpieczył je haczykiem. Nowa butla znajdowała się w garażu, więc już po upływie kilku minut przydźwigał ją na miejsce. Łapiąc z trudem oddech, wcisnął przewód gazowy na króciec zaworu.
Sąsiad, którego dom znajdował się za posesją Thurstone'a, właśnie wchodził do jadalni - a była to oszklona przybudówka domu - gdy nastąpił wybuch. Odzyskał przytomność leżąc na wznak, przy wtórze pisków i krzyków żony i dwojga dzieci, które przykucnęły na podłodze zasłanej odłamkami szkła. Dopiero gdy dotknął dłonią twarzy, zrozumiał, dlaczego w ich oczach maluje się przerażenie.
13
Karetki pogotowia, wozy straży pożarnej i policyjne radiowozy zjawiły się szybko. Policjanci - ze względu na stałe zagrożenie atakami terrorystycznymi w rejonach o znaczeniu strategicznym - byli dyskretnie uzbrojeni. Następnie spokojni ludzie w kombinezonach przystąpili do ponurego zadania, jakim było sortowanie i składanie w całość przerażających fragmentów szkła, ludzkich mięśni i kości, metalu, ziemi i szczątków roślinnych. Skończyli tuż przed godziną ósmą, tak by telewizja mogła przekazać w głównym wydaniu dziennika ich pełne satysfakcji oświadczenie, że był to po prostu zwykły wybuch gazu opałowego. Przyczynę stanowiła usterka butli, nie sieci. Nie było zatem żadnego powodu, by ewakuować z okolicy większą ilość rodzin. Przed północą sąsiedzi Thurstone'a znaleźli się z powrotem w swoich domach, wstrząśnięci i przygnębieni.
- Przez kilka nocy będą mamie spali - zauważył jeden ze speców od środków wybuchowych, trzydziestoletni weteran, który widział znacznie gorsze rzeczy. - Tragiczna śmierć sąsiada to jedno, ale jak się zbiera jego kawałki rozrzucone po całym ogrodzie, to coś całkiem innego.
O wypadku donosiła następnego dnia prasa centralna, podkreślając jego związki z GCHQ i zamieszczając artykuły na temat niebezpieczeństw eksploatacji butli gazowych. Jednak niedzielne wydania gazet nie komentowały już tej sprawy.
Człowiek, który wyprawił Harolda Thurstone'a w kawałkach na tamten świat, zbudził się w sobotę rano w swojej furgonetce campingowej. Zewsząd dobiegały odgłosy życia angielskiej wsi. Czuł się rześko, gotów do stawiania czoła kolejnym wyzwaniom losu, zadowolony, bez poczucia winy czy jakiegokolwiek wyrzutu sumienia. Nie zamierzał też włączać radia, by przekonać się o wyniku swej pracy. Jeżeli już coś robił, robił to dobrze.
Nie był złoczyńcą ani bezdusznym rzezimieszkiem. Nie wykonywał też swego zadania dla osiągnięcia korzyści materialnych. Prowadził spartański tryb życia i nie miał żadnych dalekosiężnych pragnień. Gdyby ktoś próbował znaleźć w jego charakterze jakieś wady, mógłby dopatrzeć się reakcyjnych poglądów i tendencji do przyjmowania uproszczonych rozwiązań. Jednakże z identycznymi postawami można spotkać się z łatwością w każdym pubie, jak kraj długi i szeroki. Różnica polegała na tym, iż pewne mroczne cechy pozwalały mu przekraczać granicę dzielącą zwykłe słowa od śmiertelnego ciosu.
14
Zerwał się z twardego posłania, przez chwilę siedział, zbierając myśli, a następnie pochylił głowę i zeskoczył na wilgotną trawę małego zagajnika, w którym zaparkował furgonetkę. Nie zdejmując dżinsów i swetra, w którym spał, wykonał serię stałych ćwiczeń, pochodzących z podręcznika treningowego armii brytyjskiej, a następnie rozpoczął zaprawę w stylu walk dalekowschodnich.
W końcu przerwał i przykucnął, oddychając głęboko. Krótko przystrzyżone ciemnobrązowe włosy przykleiły mu się do czoła, a dłonie lekko krwawiły z ranek na spękanej skórze. Nagle odwrócił głowę, a w jego oczach pojawił się twardy błysk.
Farmer podniósł strzelbę, przełamał lufę i wsunął do komory dwa lśniące, żółte naboje.
- Chcesz tu zostać jeszcze jedną noc? - zapytał.
- To pańska ziemia? - odpowiedział mężczyzna pytaniem na pytanie, nie podnosząc się z przysiadu.
- Lepiej zabieraj się stąd - rzekł farmer groźnie, spoglądając na połamane gałęzie dwóch drzewek. Mężczyzna wstał.
- Przykro mi z tego powodu.
- Im mniej gadasz, tym lepiej. Zabieraj się. Mężczyzna wgramolił się za kierownicę furgonetki i włączył silnik. Motor ryknął na pełnych obrotach. Farmer szedł z boku.
- Zagraniczny, co? - zapytał, wskazując kierownicę umieszczoną z lewej strony.
- Niemiecki.
- Ale ty nie jesteś Niemcem?
- Niemieckie wozy są tańsze. Chociaż myślę, że trudno go będzie sprzedać.
Dotarli do skraju zagajnika. Mężczyzna wyjechał na wąską, stromą drogę, ostro wykręcił i zahamował.
- Jak pozwolę jednemu, to wszyscy będą tu nocować. Następnym razem zwalą mi się na głowę Cyganie. Będą kraść i śmiecić dookoła, a mnie nie wolno będzie usunąć ich siłą, jeśli zechcą zostać. Prawo już nie chroni człowieka, tylko różnych łazików. Uważają ciężą łajdaka tylko dlatego, że masz kawałek gruntu.
Farmer poklepał znacząco swoją strzelbę.
- Ja nie wzywam policji. Póki co, nie musiałem jeszcze tego robić. Wystarczy, że po prostu mam to.
15
Cofnął się o krok. - No to zabieraj się stad.
Mężczyzna włączył bieg i ruszył z miejsca, spoglądając uważnie w lusterko wsteczne, dopóki nie znalazł się za zakrętem drogi. Był głodny, lecz zdecydował się poczekać ze śniadaniem, aż dotrze do zajazdu przy autostradzie za Oksfordem. Sprawiało mu przyjemność wystawianie własnej wytrzymałości na trudną próbę; dawało mu to poczucie wygranej, a w przypadku, gdy pokonywał głód - wrażenie oczyszczenia. Z doświadczenia wiedział, że długotrwały post daje jasność umysłu.
Przypomniał sobie - a do przeszłości, która ciągle była mu niebezpiecznie bliska, potrafił uciekać z łatwością, niczym przez magiczne drzwi - co mówił ich arabski informator. "Post - twierdził on, używając klasycznego języka, jakim mówiono na brzegach Zatoki Arabskiej - kurczy ciało, lecz rozwija dusze". Zabili go później za to, że pracował na dwie strony. Zrobili to bez pośpiechu, bo chcieli wiedzieć do jakiego stopnia ich zdradził. Arab to rozumiał, przyjął wyrok i swój ostateczny los ze stoickim spokojem, ba, nawet z odwagą. Próbował się, oczywiście, zastrzelić, co obie strony uznawały za rzecz normalną, lecz przeszkodzili mu. Wówczas Arab przygotował się na ciężką śmierć. Wszyscy ludzie z patrolu podziwiali sposób, w jaki, milcząc, znosił tortury i w końcu ulitowali się nad nim. Wpakowali mu jedną, precyzyjnie wymierzoną kulę. Później trochę go dla postrachu pokiereszowali, ale wówczas było to już dla nich tylko ludzkie mięso, z którego uleciała dusza.
Mężczyzna mknął teraz dobrą, dwupasmową autostradą w kierunku Londynu. Wnętrzności skręcał mu głód. Przez chwilę bawił się przyjemną myślą o jedzeniu, po czym zdecydowanie ją odrzucił.
Od spotkania zaplanowanego na wieczór dzieliło go jeszcze wiele godzin. Wyruszył wcześniej ze względu na farmera, więc trzeba było coś zrobić dla zabicia czasu. Postanowił, że pojedzie zobaczyć grób na cmentarzu. Kupi gdzieś kwiaty i w razie potrzeby usunie chwasty. Czuł ulgę, będąc blisko niej, chociaż przeszywający ból wywołany wspomnieniami był nie do zniesienia. Tylko to jedno sprawiało mu jeszcze cierpienie - nic innego nie było go już w stanie zranić.
Ogarnięty boleścią, skulił się za kierownicą, gdy samochód znienacka wpadł na ruchliwe rondo. Zahamował gwałtownie, robiąc ostry skręt. Biały policyjny rover, stojący nieruchomo na zewnętrznym obrzeżu ronda, wyrzucił z rur wydechowych chmurę spalin i włączył się
16
w strumień pojazdów. Mężczyzna zaklął pod nosem. Zły z powodu własnej nieuwagi obserwował w lusterku, jak radiowóz wyjeżdża za nim na autostradę. Zatrzymano go trzysta jardów dalej.
Wiedział, co należy robić. Trzymając w pogotowiu prawo jazdy i polisę ubezpieczeniową, wysiadł z volks wagena, nim podeszli do niego policjanci.
- Za bardzo się pan nie spieszył, co? - zapytał jeden, podczas gdy drugi minął go i obszedł furgonetkę dookoła.
- Czemu jeździ pan tą gablotą z kierownicą po lewej? - drugi policjant starał się przekrzyczeć klakson wielkiej, szesnastokołowej ciężarówki.
- Tańsza - odpowiedział mężczyzna, podając dokumenty stojącemu przed nim funkcjonariuszowi.
- Dokąd pan jedzie? - zapytał policjant nie przerywając czytania.
- Do zajazdu. Chcę zjeść śniadanie i doprowadzić się do porządku. A potem do Londynu.
- Mieszka pan w tym pudle? - zainteresował się policjant, wsuwając głowę do wnętrza samochodu.
- Chwilowo.
- A jaki jest pański adres?
- Jest na prawie jazdy.
- Mieszka pan tam na stałe?
- Dom jest mój.
Policjant podniósł wzrok znad polisy.
- Żyję w separacji z żoną - rzekł mężczyzna, unikając spojrzenia funkcjonariusza.
- Aha! - odparł policjant, któremu nieobce były problemy zarówno osobiste, jak i zawodowe.
- Mogę spojrzeć? - zapytał jego kolega. Mężczyzna skinął głową.
- Co pan robi w tej okolicy? - zapytał pierwszy policjant, zwracając dokumenty.
- Zwiedzałem stare rzymskie ruiny w okolicy Cheltenham. Trochę jeździłem, biwakowałem, rozmyślałem.
- Tym się pan interesuje? Starymi ruinami? Mężczyzna wzruszył ramionami.
- To jest historia, no nie?
17
Drugi policjant zatrzasnął drzwi furgonetki i przeszedł na drugą stronę kręcąc głową.
• Zdaje się, ze wszystko w porządku - rzekł, najwyraźniej rozczarowany.
Radio policyjnego rovera ostro zabrzęczało.
- Niech pan w przyszłości uważa, jak pan jeździ - ostrzegł pierwszy policjant, gdy obaj zawracali do radiowozu. Zanim zatrzasnął drzwi, dodał jeszcze: -1 niech pan zwraca uwagę na drogę, zamiast myśleć o niebieskich migdałach.
Mężczyzna uśmiechnął się słabo i wsiadł z powrotem do volkswa-gena. Gdy radiowóz przemknął obok niego, włączył się ponownie do ruchu. Jechał pasem wewnętrznym, dopóki nie pojawiły się zabudowania zajazdu, po czym skręcił w drogę prowadzącą na parking.
Po wyjściu z samochodu skierował się do łazienki, zabierając ze sobą świeżą koszulę. Rozebrał się do pasa i dokładnie umył, a następnie ogolił zarośnięty podbródek elektryczną maszynką. Nałożył czystą koszulę i skierował się do baru kawowego. Kupił na śniadanie coś gorącego i usiadł samotnie przy stoliku. Weszła jakaś rodzina w kolorowych, odświętnych strojach. Trójka dzieci rzuciła się z wesołym okrzykiem w stronę samoobsługowego kontuaru z daniami. Jedno z nich, którego akurat w tym momencie nie widział, potknęło się i ciężko upadło. Usłyszał głośny okrzyk bólu i poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku. Mimo iż ludzie siedzący wokół obrócili głowy, on nie podniósł wzroku znad talerza.
Wziął do furgonetki plastykowy kubek pełen herbaty i oparty o kierownicę popijał gorący płyn, spoglądając przed siebie bystrym, lisim wzrokiem. Następnie zgniótł kubek, zapalił papierosa i ruszył wzdłuż drogi dojazdowej, dodając gwałtownie gazu. Wjechał na pas wewnętrzny, skręcił w drogę, którą przyjechał, zawracając na autostradę.
CM momentu, gdy zbliżył się do przedmieść stolicy, tempo jego jazdy zmalało, jako że była to sobota, a i pogoda dopisywała. Panował jednak nad zniecierpliwieniem, jadąc spokojnie i ostrożnie. Nie chciał więcej spotkań z policją. Na przydrożnym stoisku kupił trochę kwiatów, po czym ruszył w dalszą drogę.
Cmentarz był otoczony metalowym ogrodzeniem. Jego skorodowana, wielokrotnie malowana powierzchnia przypominała rdzawą skorupę, co nadawało mu żałosny wygląd. Chód czarny, tu i ówdzie
18
był upstrzony przez wandali jaśniejszymi plamami. Za ogrodzeniem znajdowała się niezliczona ilość grobów, zaniedbanych i rozrzuconych nieregularnie niczym gruz pozostawiony na polu. Szeroka aleja prowadząca do bramy była utwardzona, a jej pobocza uporządkowane.
Umarli nie byli całkiem zapomniani - gdzieniegdzie leżały świeże kwiaty i z powagą pochylały się ludzkie głowy. Przeważnie jednak widać było oznaki obojętności. Życie zapewne biegło zbyt szybko, by można było pamiętać o śmierci.
Dotarł do małego grobu, położonego nieco w głębi cmentarza, blisko muru. Białe, marmurowe płyty były wyczyszczone, a trawa przycięta trochę nierówno wzdłuż krawędzi grobu. Napis na nagrobku brzmiał: AMY CADE, a z zamieszczonych dat wynikało, iż dziewczynka żyła sześć lat. Poniżej wyryto słowa: UKOCHANA NA WIEKI. Nigdy dokładnie nie wiedział, co ma robić, kiedy patrzył na tę mogiłkę. Wzbierał w nim płacz, lecz czuł, że jeśli raz się załamie, będzie zgubiony. Stał więc jak zawsze, z wyrazem pustki i niedowierzania na twarzy, ni to we śnie, ni to na jawie. Wreszcie delikatnie, jak gdyby starając się nie zbudzić śpiącego dziecka, przykucnął. Kłykcie jego twardych dłoni przybrały barwę kości słoniowej, gdy mocno przycisnął do piersi kwiaty. Dopiero po dłuższej chwili był w stanie wyciągnąć rękę, by położyć je na kamiennej płycie.
Kobieta, która przybyła nieco wcześniej, widziała, jak podchodził do mogiłki i obserwowała go potem uważnie, porządkując inny grób - swojej matki. Teraz zbliżyła się do niego.
Młodzieżowy strój nie pasował już do jej wieku, a blond włosy, choć bujne i lśniące, były najwyraźniej farbowane. Mała twarz, otoczona chmurą kędzierzawych włosów, miała ostre rysy i delikatne zmarszczki, charakterystyczne dla szczupłych, starzejących się osób. Brązowe kozaczki na wysokich obcasach, wykonane z miękkiej skóry, układały się w fałdy przy kostkach, a krótka, prosta spódniczka wysoko odsłaniała jej uda. Za to płaszcz przeciwdeszczowy, który miała na sobie mimo mocno grzejącego słońca, sięgał niemal do ziemi. Był to drogi, beżowy burberry, pasujący do wełnianego golfu z puszystej angory, miękko otaczającego jej szyję. Miała w sobie spory ładunek seksu.
Podeszła i stanęła nad mężczyzną w pozie niemal wyzywającej, gdy ten ciągle jeszcze trwał przykucnięty przed grobem. Wreszcie zagadnęła:
19
-Jack!
Być może przez cały czas zdawał sobie sprawę z jej obecności, ponieważ kiedy wstał i obrócił ku niej głowę, nie odczuł żadnego zdziwienia.
- Mamie wyglądasz - rzekła, po czym wystudiowanym mchem odrzuciła z czoła kilka loków. - Ładne kwiaty. Połamałeś niektóre. Mówiła z mocnym londyńskim akcentem. Odwócił się ponownie w kierunku grobu.
- Wiedziałeś, że tu jestem - powiedziała oskarżycielskim tonem. -Dziś jest sobota. Zawsze przychodzę tu w soboty.
- Nie jestem tu dla ciebie - odparł brutalnie.
- Nie chcę się kłócić, Jack. To już się skończyło. W każdym razie jest już ktoś inny.
Dopiero teraz odwrócił się.
- Dlaczego mi to ciągle powtarzasz?
- Żebyś wiedział. Chyba powinieneś, co?
- Wiem. Mówiłaś mi ostatnim razem, a potem jeszcze przez telefon. Wiem! Rozumiesz?
Jej rysy stwardniały, choć wargi były wykrzywione w uśmiechu.
- Po prostu, żebyś wiedział, o co chodzi.
Zaczął oddalać się od grobu. "Ona nie powinna tego słyszeć - pomyślał mimowolnie. - Co za cholerny wariat ze mnie! Przecież ona nie żyje."
Kobieta podążyła za nim.
- Chciałabym, żebyś mnie podwiózł - rzekła, jakby to należało do jego obowiązków.
- A gdzie jest twój facet?
- Prowadzi zakłady totalizatora. Dziś jest sobota, więc ma pełne ręce roboty. Fajnie mu się powodzi. Na Boże Narodzenie kupił mi futro.
Przed bramą cmentarza dostrzegła jego wysłużoną furgonetkę.
- Śpisz w tym? Pewnie dlatego tak kiepsko wyglądasz.
- Zamknij się.
Stała za nim, gdy otwierał drzwi. Była malutka, nawet w porównaniu z jego przeciętnym wzrostem.
- Z drugiej strony - rzekł.
Nie zwracając na niego uwagi wślizgnęła się do wnętrza i przesunęła za kierownicą na siedzenie pasażera. Jej krótka spódniczka unios-
20
ła się przy tym do góry, lecz kobieta nie uczyniła żadnego gestu, by ją obciągnąć.
Zerknął na jej uda. Pochwyciła jego spojrzenie i uśmiechnęła się.
- Dokąd? - zapytał.
- Do domu.
- Nie wyprowadziłaś się do niego?
- Nie twój pieprzony interes!
- Żyjecie razem?
Rzuciła przekleństwo pod jego adresem.
Jechali w milczeniu, kierując się w stronę centrum Londynu. Kobieta pierwsza przerwała ciszę, a w jej głosie brzmiało napięcie i tłumiony gniew.
- W każdym razie podwozi mnie aż na cmentarz. Nie musi tego robić. W końcu to było twoje dziecko, nie jego.
-1 twoje - odparł czując, że zaczyna w nim wzbierać złość. Tak zresztą było zawsze. "Chce, żebym sprał ją pasem - pomyślał. - Tego jej potrzeba." Był w stanie przewidzieć dalszy tok wydarzeń. Kobieta przez chwilę manipulowała przy radiu, po czym zapytała:
-Jadłeś?
- Tylko śniadanie.
- Nakarmię cię w domu.
- Nie musisz.
- Nie bądź tak cholernie nastroszony.
- Nie mam apetytu.
- Na nic?
To było właśnie to. Przebiegało zawsze tak samo. Musiała ciągle na nowo rozdrapywać tę ranę, nie mogła darować sobie okazji. Nie chodziło tylko o niego. O innych też. Czasem myślał, że może to być ktokolwiek. Pożądał jej, choć dobrze wiedział, że później nastąpi uczucie niesmaku i potrzeba oczyszczenia.
Dojeżdżali do celu.
- Chodź! - przynagliła.
Wyczuwał ze sposobu jej zachowania i z brzmienia głosu, kiedy była spragniona mężczyzny. Zatrzymał wóz, nie wyłączając silnika.
Nie wysiadała. Przesunęła dłoń w kierunku biustu i lekko poruszyła palcami. Zgasił silnik i wyskoczył z samochodu, kierując się bezpośrednio ku drzwiom frontowym. Zapomniał, że nie ma już klucza.
Podeszła z tyłu i otworzyła drzwi.
21
- Szybko - rzuciła.
Dobrze wiedział, o co jej chodzi. Rozebrał się do pasa, obnażając muskularny, silny tors, i położył się na łóżku.
Stanęła nad nim i ściągnęła przez głowę sweter z puszystej angory. Sutki jej nagich piersi były mocno podrażnione przez miękką wełnę. Pociągnął ją ku sobie, mocno, tak jak chciała.
Zanim wyszedł, zaczął padać deszcz. Ich rozstanie przebiegało tak jak zwykle: ona była uszczypliwa i niemal oskarżała go o gwałt; on -apatyczny i z uczuciem wewnętrznej pustki. Przy niej był słaby. Uświadomił to sobie za pierwszym razem, lecz to stwierdzenie niczego nie zmieniło. Zwykle wmawiał sobie, że wykorzystuje ją tak jak ona jego, lecz ten wygodny wykręt już nie skutkował. Po fakcie prawda była równie widoczna, jak kobieta leżąca na zmierzwionej pościeli. Chciał od niej seksu - i ona chciała... po prostu chcieli tego. To ich kiedyś łączyło - gdy było dziecko - lecz od kiedy... Zamknął się w sobie głęboko, by jej krzyki i awantury, które słyszał tysiące razy, nie doprowadziły go do szaleństwa.
Odjechał w kierunku centrum Londynu, wybierając dłuższa trasę, by zabić czas, jaki pozostał do umówionego spotkania. Zatrzymał się przy małym sklepie spożywczym, aby uzupełnić zapasy w spiżarce furgonetki, potem na stacji benzynowej zatankował paliwo i kazał sprawdzić parę drobiazgów w silniku. Gdy ponownie wyjechał na drogę, ruch zaczynał się wzmagać. Do West Endu dotarł z półgodzinnym zapasem. Powiedziano mu, że spotkanie ma odbyć się o siódmej dwadzieścia, a w razie wpadki - godzinę później w innym umówionym miejscu.
Miał problem z zaparkowaniem samochodu, gdyż w tej dzielnicy było kilka teatrów, do których w sobotni wieczór waliły tłumy ludzi. Wreszcie znalazł miejsce, które najpierw próbował zająć właściciel ogromnego mercedesa. Gdy w końcu rozdrażniony zrezygnował i odjechał z piskiem grubych opon, Cade zaparkował swoją furgonetkę. Zamknął drzwi na kluczyk i w padającej mżawce pośpieszył ku Covent Garden. Gdy dotarł do winiarni, miał jeszcze w rezerwie trzy minuty.
Umówiona osoba czekała już na niego. Był to starszy z dwóch ludzi, którzy go zwerbowali, i prawdopodobnie nazywał się Harlow. Stał w głębi winiarni z lampką wina, nie zwracając uwagi na wysoki stołek barowy obok niego, oparty o wąską półeczkę biegnącą wzdłuż
22
ściany. Trzymał parasol, z którego kapały krople deszczu. Dżentelmen w każdym calu: dobrze wychowany, dobrze odżywiony, z gładką, zadbaną skórą, nie wskazującą na jego wiek, nieco zwiotczałą u dołu pulchnych policzków, w miejscach trudno dostępnych dla brzytwy. Dziś był ubrany nieoficjalnie, lecz równie starannie jak zawsze. Miał na sobie tweedową marynarkę'i spodnie z diagonalu, zaś szyję owinął chustką w takim samym deseniu jak krawat, który nosił podczas ich pierwszego spotkania. Na półeczce za jego plecami leżała jedna z krajowych gazet i stała druga lampka białego wina. Harlow opuścił swój kieliszek, skinął głową, a następnie potrząsnął parasolem.
- Parszywy deszcz - rzekł. - Wszystko w porządku?
Cade kiwnął głową i usiadł na stołku. W fałdach gazety dostrzegł dużych rozmiarów kopertę. Sięgnął po lampkę z winem. Tłum w winiarni gęstniał tak szybko, że przez głowę przemknęła mu irracjonalna myśl, czy nie jest to jakiś fortel Harlowa. Ten schylił się, zbliżając twarz do Cade "a.
- Jakikolwiek sposób wybierzesz, musi to być przekonywujące.
- To mój problem - odparł Cade.
Harlow odwrócił głowę, a po chwili znów się przysunął. Ktoś potrącił go i przeprosił, lecz on nie zwrócił na to uwagi.
- Nie wątpisz chyba, że konieczne jest, aby... Cade przerwał mu z odcieniem pogardy w głosie.
- Robię to, co zostało zlecone. Nie możecie użyć własnych ludzi, więc zlecacie to mnie. Tylko niech mnie pan nie przesłuchuje. Robię to, co jest słuszne, no nie?
- Oczywiście, że to jest słuszne.
- Więc niech mi pan oszczędzi swoich wyrzutów sumienia. Harlow zaczerwienił się.
- To nie ma nic wspólnego z sumieniem. Jestem o tym tak samo przekonany jak ty.
- To pan mnie o tym przekonał - odrzekł chłodno Cade.
- Wszystko jest tutaj. - Harlow dotknął gazety. - Pieniądze też. Zabierz również gazetę.
- Nie chcę zapłaty - rzucił krótko Cade.
- Wiemy. To nie jest majątek. Będziesz potrzebował pieniędzy na bieżące wydatki. Cade skinął głową.
23
• Następnym razem, być może, spotka się z tobą Brock. Tb zwykła ostrożność. - Harlow zawiesił sobie parasol na przedramieniu.
Gdy przepchnął się przez tłum i zniknął na zewnątrz, Cade dokończył swojego drinka. Rozejrzał się wokół. "Gnojki - pomyślał, taksując wzrokiem obecnych. - Wszyscy jesteście na pieprzonej tonącej łajbie, ale za tępe macie łby, żeby dojrzeć w niej dziury albo zainteresować się, kto je robi." Podniósł się, wsuwając gazetę i tkwiąjcą w niej kopertę pod pachę, a następnie zaczął niezbyt delikatnie torować aobie drogę do wyjścia.
Gdy znalazł się ponownie w furgonetce, otworzył szary, zalakowany pakiet, wsunął plik instrukcji pod gumową wycieraczkę na podłodze i zaczął wytrząsać fotografię. Wiedział, że powinna znajdować się wewnątrz. Były trzy, umieszczone razem na jednej podłużnej odbitce: en face i oba profile, lewy i prawy. Mężczyzna, czterdzieści parę lat, z zaciśniętymi wargami, ciężkimi, uniesionymi jakby ze zdziwienie brwiami ("Pewnie przez błysk lampy" - pomyślał Cade) i jasnobrą-zowymi oczami. Jego przerzedzone włosy miały miedziany odcień, choć nie były całkiem rude. Twarz niegdyś prawdopodobnie szczupła, z wiekiem stała się mięsista. Cade przypuszczał, że jego ciało nadal jest w dobrej formie. Oczy zdradzały dyscyplinę, jaką narzucają sobie ludzie próżni, przywykli do kontrolowania wagi ciała, oraz, co Cade instynktownie wyczuwał, "skłonność". W instrukcjach człowiek ten był rzeczywiście określony jako "potencjalny homoseksualista", z dopiskiem, który brzmiał: "Dokładnie sprawdzony w ciągu dłuższego okresu czasu. Nie ma homoseksualnych przyjaciół, znajomych, nie spotyka się też z przygodnymi partnerami. Kawaler, mieszka samotnie, poświęca się pracy, w zasadzie nie ma życia osobistego poza rozrywkami organizowanymi przez GCHQ. Żadnych obciążających dowodów. Wynik badania pozytywny. Uznany za czystego."
- Ze skłonnością - głośno mruczał Cade. Nie znosił współczesnego określenia "pederasta".
Wepchnął kopertę razem ze zdjęciami i pieniędzmi pod siedzenie. Instrukcje przestudiuje później, gdy rozłoży się na noc w jakimś ustronnym miejscu, jadąc z powrotem do Cotswold Hills.
Był głodny. Dobra! Zje przyzwoity gorący posiłek i może wypije jakiegoś drinka. W końcu zasłużył na to. Sprawdził okna przedziału mieszkalnego, zamknął furgonetkę na kluczyk i ruszył przez zatłoczone ulice w stronę Leicester Sąuare. Przy placu była niegdyś restaura-
24
cyjka, do której czasem wpadał przed i po okresie swojego małżeństwa. Pamiętał, jak zabierał ze sobą Carol, jak przedstawiał i popisywał się nią, dopóki jej ciągłe flirty nie zepsuły mu opinii wśród znajomych. Zdecydował się zjeść obiad właśnie tam nie z powodu jakichś masochistycznych ciągot, lecz dlatego, że wszystko wokół zdawało się teraz inne. Czuł się jak obcy w znanym sobie kraju. Gdy podszedł bliżej, okazało się, że lokal zniknął. Na znajomym rogu stał teraz mur z czerwonej cegły, choć kiedyś były tu okna z grubymi szybami, a za nimi zasłony z prawdziwego, choć wyblakłego, aksamitu, za którymi rozbrzmiewała muzyka ze starych, trzeszczących płyt, odtwarzanych na gramofonie z tubą w kształcie naparstnicy. Teraz pozostała tylko ta ściana. I napisy, naniesione fosforyzującą farbą, z których wynikało, że Londyn jest obecnie strefą wolną od broni atomowej, że rządzą punkowie, że pederaści to też ludzie i że naród wkrótce będzie wolny. A ponadto, że rząd to faszyści.
Odszedł.
Czuł w sobie gniew, głęboki, jak w obliczu zdrady, która szerzyła się wokół niego. Na rogach ulic pełno było dziwacznie ubranych i ufryzowanych istot, wyglądających jego zdaniem, jakby przybyły z innej planety. "Nie było mnie tak długo - przemknęło mu przez głowę. - Za dużo rygoru, treningu, jednostajności. Straciłem kontakt" Lecz refleksja ta zgasła, nie podtrzymywana dłużej przez jego tęsknotę za dobrze zorganizowanym życiem w starym stylu.
Gdzieś tam, ukryte przed wzrokiem zwykłych ludzi, przebiegłe mózgi decydowały o kształcie, jaki będzie miała przyszłość. Jego przyszłość. Pięści Cade'a zacisnęły się w twarde kule, a umysł stężał. Przeszło mu to dopiero, gdy przeciskał się bezceremonialnie przez blokującą chodnik grupę młodych ludzi, którzy wtykali w jego (Ilonie ulotki głoszące radykalne rozwiązania wszelkich możliwych bolączek. Wiedział, że on przynajmniej coś robi, gdy tymczasem wszyscy inni tylko płyną tam, dokąd popycha ich byle podmuch.
Złapał ulotkę, zmiął nawet nie zerknąwszy na jej treść i rzucił przez ramię.
Ktoś krzyknął: "Faszysta!", więc odwrócił się i, nim odszedł, podciął nogę najbliższego skina. Postać poderwała się i z wrzaskiem skoczyła na Cade'a. Nie potrafił określić, czy był to mężczyzna, czy kobieta, zresztą nie miało to znaczenia. Kilku skinów ruszyło ku niemu,
25
lecz cofnęli się momentalnie, gdy uczynił gwałtowny obrót, przy-gważdżając ich wzrokiem.
Znalazł jakiś pub, w którym na oko niewiele się zmieniło, zamówił duży kufel ciemnego, gorzkiego piwa i dwa paszteciki podgrzewane w kuchence mikrofalowej. Klientelę stanowili tu głównie aktorzy i bywalcy teatrów, wpadający na przekąskę między przedstawieniami. Tu i ówdzie widać było dobrze znane twarze, otoczone tłumkiem przymilnych fanów, ostrożnie ważących słowa, gdy przychodziło im odpowiadać na bezpośrednie pytania sław. Wszyscy oni wychodzili ze skóry, by zająć jak najwyższą grzędę w tym kurniku.
Cade uważnie przyglądał się im, żując paszteciki i sącząc piwo. "Pedalce!" - mówiły jego jasne oczy. Kilku z nich pochwyciło jego wymowne spojrzenie, lecz żaden nie miał ochoty na nie odpowiedzieć.
Zaspokoił już głód, więc odstawił kufel i zamówił dużą szkocką w charakterze "utrwalacza". Obsługujący go młody barman nalał kieliszek uczciwie, prawdopodobnie dlatego, że w tym środowisku jego piękna twarz gwarantowała mu wyższe zarobki niż nocne sztuczki z serwowaniem drinków.
Cade zamówił jeszcze jedną whisky, przełknął ją jednym haustem i wyszedł. Wypił już za wiele, by prowadzić samochód, lecz głowę miał wystarczająco mocną, aby się tym faktem nie przejmować. Zdawał sobie sprawę, że brutalnie łamie ustalone przez siebie zasady samodyscypliny, lecz jego drugie ja mówiło: "Pieprz to!".
Wrócił na Leicester Sąuare i wszedł do tancbudy, gdzie jakiś duży zespół grał muzykę, która przypadła mu do gustu. Wewnątrz kilku wykidajłów krążyło po zatłoczonym parkiecie niczym rekiny patrolujące ludną plażę, gotowe w każdej chwili do ataku. Wszedł na górę do baru, z którego widać było grający zespół, zamówił piwo i wsłuchał się w dźwięki trąbek i puzonów. Zbliżyła się do niego grupka rozbawionych dziewcząt, które przekrzykując hałaśliwą muzykę, rozprawiały na temat podrywanych tego wieczoru chłopaków. Jedna z nich, o ciemnych, lśniących, mocno tapirowanych włosach, w których połyskiwały jaśniejsze pasemka, odłączyła się od grupy i skierowała do baru. Siadła obok Cade*a, opierając oba łokcie na wilgotnym kontuarze. Miała obfity biust, widoczny z boku przez szerokie, rozchylające się rękawy jej bawełnianej koszulki.
26
- Wódkę z tonikiem - rzuciła do barmana. Ten oderwał się od grupki młodych, krótko ostrzyżonych mężczyzn w koszulkach z podwiniętymi rękawami, spod których wyłaniały się potężne bicepsy.
- Ej! - wrzasnął jeden z nich.
Barman nachylił się ku dziewczynie ze spojrzeniem, które w jego mniemaniu było absolutnie uwodzicielskie, a następnie odskoczył i błyskawicznie przygotował drinka.
Podgolony facet, który przed chwilą zaprotestował, podszedł z groźnie zmarszczonymi brwiami, pochwycił szklankę i pchnął ją z powrotem w stronę barmana.
- Najpierw obsłuż nas, koleś - zażądał. Dziewczyna syknęła:
- Odpieprz się! Wyciągnęła rękę po drinka. Podgolony trzepnął ją mocno po dłoni.
- Bądź grzeczna, mała! - rzekł.
Barman cofnął się, wypatrując rozbieganym wzrokiem zbawczego widoku sylwetek w czarnych smokingach i białych koszulach. Na odgłos klapsa Cade obrócił głowę.
- Coś ci się nie podoba? - zapytał groźnie skin, pochylając tułów nad dziewczyną i przybliżając twarz do twarzy Cade'a. W tym momencie dziewczyna uderzyła go znienacka kolanem w podbrzusze. Skin zawył z bólu, przyciskając obie dłonie do krocza. Jego kumple zareagowali natychmiast Sądząc, że przyczyną zajścia był Cade, runęli na niego gwałtownie.
Pierwszy, szeroko mierzony cios wylądował na głowie Cade'a. Stoczył się na podłogę, usiłując zdobyć nieco miejsca. Ten, który go uderzył, rzucił się do przodu, by ponowić atak, lecz Cade złapał go za rękę i złamał ją w łokciu, po czym błyskawicznie kopnął innego przeciwnika w twarz. Dziewczyna krzyknęła przeraźliwie, gdy bryznęła na nią krew i posypały się odłamki zębów. Cade odzyskał równowagę, czując jednocześnie na ciele liczne kopnięcia. Nie cofając się ani kroku pod gradem uderzeń, zadawał kantami obu dłoni potężne ciosy, z których każdy dosięgał celu. Przewaga napastników malała szybko, w miarę, jak drętwiały mięśnie ich obolałych ud. Dwóch z nich osunęło się na kolana tuż przed nim. Zadał serię krótkich, mocnych ciosów w twarz każdemu z nich. Teraz pozostał już tylko jeden przeciwnik, który cofał się przed nim powoli, z rękami uniesionymi do góry. Pięść
27
Cade'a uderzyła nisko i tak szybko, że jego ofiara nie zdążyła uniknąć ciosu. Młokos zawył, chwytając się gwałtownie za krocze.
Przybiegło czterech wykidajłów, lecz stanęli oni na uboczu, z pochylonymi ramionami i rękami skrzyżowanymi na piersiach. Cade przycisnął wolna dłoń do ust skina, by go uciszyć, po czym, przekrzykując ogłuszający harmider muzyki, zawołał do porządkowych:
- To nie moja wina! Sprowokowali mnie!
- W porządku chłopie. Puść go. Nic się nie stało. Wszystko w porządku - rzekł jeden z nich.
Spod twardej dłoni dobiegał charkot skina.
Cade spojrzał szybko na każdego z wykidajłów, po czym ze wstrętem odepchnął od siebie dygocące ciało.
- Jest wasz - rzekł. - Nie mieszajcie mnie w to.
Odszedł, pozostawiając na barze swój niedokończony drink.
Dziewczyna, ciągle w szoku, osunęła się na stołek barowy, skubiąc zakrwawioną koszulkę. Wokół niej gromadzili się znajomi, wypytując o szczegóły..
W tym momencie Cade był już z powrotem na placu, próbując wewnętrznie zbagatelizować incydent, zadowolony, że znów opuszcza zdemoralizowaną metropolię.
Zanim doszed do furgonetki, ruch uliczny zwiększył się i dopiero po dłuższej chwili udało mu się włączyć w strumień pojazdów.
Dwie godziny później wyjechał z plątaniny ulic na autostradę. Czuł się fatalnie. Odczuwał coraz większą depresję i samotność, choć do tej drugiej za nic by się nie przyznał. W wyobraźni widział siebie jako zawodowca: samowystarczalnego, zdecydowanego, chłodnego, nie dającego upustu emocjom. Od chwili śmierci dziecka zamknął się w sobie niczym w twardej skorupie, jaką zapewniała mu absolutna pewność siebie. Czasem jednak pojawiały się w niej pęknięcia.
Prowadził wóz jak automat, w mrocznym nastoju, odrętwiały po wypitym alkoholu. Z tego stanu niczym snu, wyrwał go dopiero widok drucianego ogrodzenia i domków z prefabrykatów. Za nimi dostrzegł oświetlone okna masywnego bloku, w którym mieszkali niektórzy z jedenastu tysięcy pracowników Rządowego Centrum Łączności, położonego w pobliżu Cheltenham.
Zaklął szpetnie.
Zbliżał się właśnie do rozległego ronda, które było usytuowane tuż przed bramą tego mocno strzeżonego obiektu. W jakimś miejscu, któ-
28
rego nie mógł sobie teraz przypomnieć, musiał skręcić w niewłaściwą drogę. Jadąc nią mógł zostać dostrzeżony i być może narażał siebie i swoją misję na niebezpieczeństwo.
Wjechał na rondo i zanim skierował się w stronę uzdrowiskowej części Cheltenham, okrążył je dwa razy. Był wściekły z powodu własnej głupoty. Wiedział, że na którymś z dyskretnie rozmieszczonych punktów obserwacyjnych lub w jednym z nieoznakowanych samochodów służby bezpieczeństwa ktoś mógł zanotować numer rejestracyjny jego furgonetki, choćby ot tak, na wszelki wypadek. Sam postąpiłby podobnie. Było już późno i z rzadka tylko jakiś pojazd przejeżdżał drogą. Sama furgonetka nie rzucała się w oczy, lecz charakterystyczny dźwięk umieszczonego z tyłu, chłodzonego powietrzem silnika volks-wagena słychać było wyraźnie w nocnej ciszy. Z doświadczenia wiedział, że strażnicy i obserwatorzy nudzą się niemiłosiernie podczas służby i skłonni są traktować każde zdarzenie, choćby nieznacznie tylko odbiegające od normy, z nądzwyczają podejrzliwością. Nie miał żadnej wątpliwości, że numer furgonetki został zanotowany.
Popełnił błąd, więc teraz należało ocenić potencjalne straty.
Numer rejestracyjny i opis furgonetki mogły zostać wprowadzone do policyjnego komputera. No więc co z tego? Był jej właścicielem. Zapewniała mu łatwe przemieszczanie się i tymczasowe schronienie, co by potwierdzało, iż podróżuje, zwiedzając stare, rzymskie budowle, w które obfituje tamta okolica.
Ruszył, lecz zaraz gwałtownie nacisnął hamulec. Przypomniał sobie dwóch policjantów na autostradzie - oni też mogli zanotować jego numer. Dwie kontrole komputerowe jednego dnia. Bardzo niedobrze. Zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko. "Głupcze! To przez nią. Ona cię w to wrobiła*'. Ruszył dalej, wściekły na siebie. Wiedział, że drogo może zapłacić za chwilowe zaniedbanie dyscypliny.
Więc może pozbyć się furgonetki?
Jeszcze nie. Śpiąc w zwykłym samochodzie straciłby wkrótce normalny wygląd, co mogłoby wywołać podejrzenia. Poza tym, policja krzywo patrzyła na ludzi śpiących w samochodach zakładając, że są to pijaczkowie dochodzący do siebie po jakiejś libacji. Z drugiej strony, nocowanie w hotelach i pensjonatach oznaczało konieczność rejestrowania się w księgach meldunkowych, a więc było niebezpieczne, gdyby sprawy zaczęły źle się układać. Nie bardzo wierzył w podawanie fałszywych nazwisk - policja rzadko rozpoczyna dochodzenie od
29
nazwiska. Jeżeli ma cokolwiek w zanadrzu, to jest to zwykły opis - a personel hotelowy zapamiętuje twarze.
Nie! Zatrzyma furgonetkę jeszcze przez jakiś czas. W przypadku aresztowania będzie nadrabiać bezczelnością. Uspokoił się, czując że zaczyna myśleć jaśniej, na chłodno, tak jak zwykle. Narobił trochę bigosu. Dobra, naprawi to jakoś. Trzeba tylko myśleć.
Nie licząc homoseksualisty, pozostały mu tylko dwa zadania -Brock i Harlow powiedzieli mu jeszcze na samym początku, że w sumie będą cztery. Najpierw więc weźmie się za pedała. Wykończy go najpóźniej do poniedziałku, zakładając, że drań nie dał nogi po przeczytaniu porannych gazet. Cade uśmiechnął się kwaśno. Nie ma mowy. Odwalił zbyt dobrą robotę. O tym wybuchu gazu zawsze będą myśleć jak o zwykłym wypadku. Wiedział, czego szukają po eksplozji ekipy dochodzeniowe. Znał te sprawy na wylot. W swoim czasie nauczył się zarówno wysadzać w powietrze rzeczy i ludzi, jak i składać do kupy pozostałe szczątki.
A zatem, dokąd teraz? Podjechać nieco dalej i zaparkować furgonetkę na terenie publicznym? Przecież jej numer figuruje na liście pojazdów podejrzanych, którą dysponuje każdy patrol policyjny w okolicy. A ten farmer dziś rano - co on takiego powiedział? "Ja nie wzywam policji". I poklepał wymownie swoją strzelbę. Zrobiłby to z pewnością.
Cade zaczął uważać na znaki. Dostrzegł wreszcie ten, którego wypatrywał, skręcił w bok i po dwudziestu minutach wyjechał na właściwą drogę. Pół godziny później był znów na wąskiej dróżce, lecz tym razem minął zagajnik i zatrzymał samochód, gdy w świetle reflektorów ujrzał bramę zrobioną ze stalowych prętów. Cofnął wóz, otworzył bramę, wjechał do środka, znów zatrzymał samochód i zamknął bramę. Farmerzy nie lubili, gdy wrota prowadzące do ich gospodarstw pozostawiano otwarte.
Przyświecając sobie miniaturową latarką, zaczął majstrować przy silniku volkswagena, umieszczonym w tylnej części wozu. Po chwili, gdy rozległ się nierówny warkot motoru, Cade ruszył z miejsca, posuwając się z wolna wzdłuż źle utrzymanej, zrytej koleinami drogi dojazdowej.
Dom mieszkalny i budynki gospodarcze farmy były ustawione wokół błotnistego dziedzińca, na którym walały się resztki siana. Grzęznąc w błocie, furgonetka podjechała do czegoś w rodzaju głównego
30
wejścia. Cade nie wyłączał silnika, który teraz pracował z ogłuszającym rykiem i choć wewnątrz domu nie paliło się ani jedno światło, mocno zakołatał do drzwi. Nad jego głową zabłysła umieszczona na długim wysięgniku żarówka, rzucając na niego snop światła. Gdy w końcu drzwi uchyliły się, Cade zauważył, że są one zabezpieczone masywnym łańcuchem, czarnym i naoliwionym dla ochrony przed korozją. Fakt ten w znacznym stopniu potwierdzał wcześniejszą opinię Cade'a na temat gospodarza.
- To znowu ty? - zapytał oschle farmer, nie wysuwając twarzy. Cade domyślał się, że w grubych drewnianych drzwiach jest otwór. Wiedział też, że dubeltówka z dwoma lśniącymi nabojami znajduje się gdzieś w pobliżu.
- Tym razem proszę o pozwolenie na nocleg. Z moim silnikiem jest coś nie w porządku, a nie mogę go naprawić po ciemku. Jeśli pojadę dalej, to długo nie wytrzyma.
- Dlaczego nie poszukasz warsztatu?
- Tutaj? Zresztą te, które mijałem po drodze, były wszystkie zamknięte. Chcę tylko gdzieś zaparkować i przespać się do rana. Wtedy się zobaczy.
- Potrafisz sam naprawić?
- Jasne, znam się na mechanice.
- Ile by w warsztacie wzięli za naprawę? Cade wzruszył ramionami.
- Skąd mam wiedzieć? Najpierw muszę rozebrać silnik. Twarz farmera wyłoniła się zza drzwi, lecz łańcuch pozostał na swoim miejscu.
- Tam z tyłu, gdzie ta duża szopa. W środku są maszyny. - Wskazał skinieniem podbródka. Zniknął z pola widzenia Cade'a, a po chwili ukazał się znowu, przeciskając przez szczelinę w drzwiach ciężki, mosiężny klucz. - Tylko przynieś go zaraz z powrotem - ostrzegł. - Masz tam solidne podnośniki i narzędzia. Zapłacisz mi połowę tego, co wzięliby w warsztacie. Tylko bez kantów.
- Załatwione - odrzekł Cade.
- No to idź już i nie zapomnij przynieść klucza.
Cade podjechał rzężącą furgonetką pod szopę, która znajdowała się na drugim krańcu dziedzińca. Był to w rzeczywistości duży, podobny do stodoły budynek z solidnymi, podwójnymi drzwiami. W świetle reflektorów ujrzał zamek, który podobnie jak klucz wykonany był z
31
mosiądzu i równie masywny jak łańcuch na drzwiach frontowych. To samo dotyczyło zasuw i śrub. "Jak w fortecy" - pomyślał Cade. Spotykał już w życiu ludzi mieszkających na ustroniu, zazwyczaj samotnie, których cechowała mentalność obrońcy oblężonej twierdzy. Widział nawet gorsze przypadki.
Wprowadził furgonetkę do środka, po czym ruszył ciężko z powrotem do domu farmera. Drzwi zastał szeroko otwarte. Łańcuch był już niepotrzebny, jako że na wysokiej skrzyni, tuż przy ręce gospodarza, leżała w pogotowiu dubeltówka.
- Trzymam ją w nocy przy łóżku - oznajmił farmer. Cade skinął głową.
- Pochwalam to. - Obrócił głowę w kierunku stodoły. - Może coś z pańskich maszyn trzeba naprawić? Mogę się tym zająć.
- Nie mówię nie.
- Pójdę w takim razie zdrzemnąć się.
- A klucz? - zapytał farmer.
- Jasne! - Cade podał żądany przedmiot Farmer miał na nogach gumowe buty.
- Zamknę cię na klucz - rzekł.
W oczach Cade'a pojawił się błysk, lecz momentalnie zgasł.
- Jeżeli tak pan woli - odparł roztropnie.
Poszli obaj w kierunku stodoły. Farmer trzymał przed sobą strzelbę. Czynił to niedbale, tak jakby niósł płaszcz przeciwdeszczowy, jednakże w nocnej ciszy wyraźnie zabrzmiał chłodny metaliczny trzask odwodzonych kurków.
- Jeszcze raz dziękuję - rzekł Cade z wnętrza stodoły.
- Otworzę cię z samego rana - oświadczył farmer, zamykając drzwi i przekręcając ze zgrzytem klucz.
- Dobranoc! - zawołał Cade.
W odpowiedzi usłyszał jedynie mlaskanie gumiaków i głośne trzaśniecie drzwi. Czekał daremnie na szczęk zakładanego łańcucha, wiedział jednak, że jest on już na swoim miejscu. Wyciągnął spod siedzenia kopertę otrzymaną od Karłowa i położył się wygodnie na tylnym siedzeniu furgonetki. Włączył oświetlenie wewnętrzne i zaczął czytać.
Numer 2 mieszkał razem z matką. Jej wieku w instrukcji nie podano, lecz skoro syn miał lat pięćdziesiąt jeden, to z pewnością nie była podlotkiem. Musiała być jednak ciągle sprawna, skoro sama prowa-
32
dziła małego morrisa. On jeździł do pracy własnym samochodem. Był to stary rover typu 3500V8. Agent nazywał sięMaurice Bertram Blai-kley. Aktualne stanowisko w GCHQ nie było podane. Tej informacji brakowało również w przypadku Numeru 1. Nie przejmował się tym. Wiedział, kim są jego zleceniodawcy i że nie zajmują sięoni drobnymi płotkami. Przypomniał sobie słowa Brocka - młodego, twardego faceta o błyskotliwej inteligencji i spokojnych oczach - wypowiedziane w czasie ich pierwszego spotkania, po którym już nie było odwrotu:
- GCHQ jest jak gęste sito, pod którym czekają Rosjanie. Jest faktem, że ostatnio udało im się zdobyć wiele istotnych informacji. Sito ma cztery dziury, co do których jesteśmy absolutnie pewni. Trzeba je zatkać i to raz na zawsze. Chcemy, żebyś ty to zrobił, zanim Jankesi zwietrzą, co się dzieje i załatwią nas na cacy.
- Dlaczego nie chcecie użyć swoich ludzi? - zaciekawił się Cade.
- Yerboten - odparł z miejsca Brock, przenosząc wzrok na Karłowa, który skinął głową.
Teraz Karłów podjął temat.
- Spójrz na te paskudne artykuły. Przecieki informacji, wzajemne obwinianie się przez poszczególne działy, oficjalne śledztwa wdrażane pod naciskiem środków masowego przekazu. To jest tylko to, o czym się pisze. W rzeczywistości nikt nie ujawnia, że za kulisami istnieje stan bliski paniki, ciągła obawa, że ktoś ze względu na swoją uczciwość lub przekonania polityczne wetknie malutki liścik, oczywiście anonimowy, w spragnione łapy jakiegoś producenta telewizyjnego czy wścibskiego reportera.
- Nawet na waszym podwórku? - zapytał Cade, mocno poruszony, mając na myśli służbę bezpieczeństwa, czyli MI5, do której obaj rozmówcy należeli, co zresztą potwierdzili, okazawszy legitymacje służbowe.
- Szczególnie na naszym podwórku - zjadliwie syknął Brock.
- Problem polega na tym - ciągnął Karłów, pochylając się do przodu z wyrazem rozczarowania na gładkiej twarzy - że metody, o których mówimy, a które w większości przypadków nie są całkowicie zgodne z prawem, więc nikt nie chce ich oficjalnie aprobować, przypominają nieco drażnienie byka przy pomocy czerwonej płachty.
- Czerwień to dobry kolor - rzucił oschle Brock.
- Więc dlaczego ja? - zapytał po dłuższym zastanowieniu Cade czując, jak wzbiera w nim gniew.
33
- Ponieważ dokładnie sprawdziliśmy cię - wyjaśnił Harlow. - Ty mógłbyś to zrobić ze słusznych powodów. Jesteś patriotą, to widać wyraźnie z twoich akt wojskowych. Jesteś patriotą, mimo że potraktowano cię tak wrednie.
-1 ponieważ - wtrącił Brock - przeprowadziłeś już pewną akcję. Zrobiłeś to cholernie dobrze.
- Cholernie gładko dałem się wpakować do pudła - zareplikował Cade. - Na całe cztery lata.
- Niesamowite - rzekł Harlow.
- Typowa sprawa - zauważył Brock.
- Byłem bohaterem - pienił się Cade. - Zanim to się stało, byłem bohaterem. Nie chciałem sławy za żadne skarby tego pieprzonego świata - nie po to człowiek wstępuje do Pułku, żeby szukać rozgłosu.
- Byłeś i jesteś bohaterem - wtrącił ze współczuciem Harlow. - Wielu jest nieznanych bohaterów wśród tajnych agentów. Szczególnie w Północnej Irlandii.
- Przedstawili cię pani premier - przypomniał Brock. - To przypadek bez precedensu.
- Chciała poznać kogoś z tajnych agentów. Akurat byłem pod ręką. Nie na wiele to się później przydało.
- To kwestia taktyki politycznej - rzekł Brock.
- Zastrzeliłeś czterech młodych Irlandczyków i to spowodowało rozruchy wtedy, gdy potrzebny był spokój, gdyż akurat prowadzono delikatne negocjacje.
- Zastrzeliłem czterech zbirów z IRA, którzy najechali na mój motocykl, bo mnie rozpoznali. Nie interesowały ich negocjacje. Chcieli mojej śmierci.
- Ale to ty strzeliłeś cztery razy - mruknął Brock - i położyłeś ich trupem.
- Nie docenili cię - podsunął Harlow.
- Raczej przecenili siebie - szorstko wtrącił Brock.
Cade nie odrzekł nic. Nie miał zwyczaju wygłaszania komentarzy.
- Więc zrobisz to? - naciskał Harlow, domagając się potwierdzenia ze strony Cade'a.
- Rozumiemy, że możesz mieć jakieś obiekcje - rzekł Brock, tracąc na chwilę swoją drapieżność.
- Nie mam - skwitował Cade.
34
Był gotów zrobić to, czego żądali, nawet z chęcią, lecz jak każdy człowiek w obliczu ciężkiej próby wahał się przed podjęciem ostatecznej decyzji.
- Jeżeli chodzi o pieniądze... - zaczął Harlow, lecz Brock przerwał mu gwałtownie.
- Cade nie przyszedł tu, żeby domagać się od nas forsy!- prawie wrzasnął. - Z jego akt jasno wynika, że nie można go kupić.
- Oczywiście, przepraszam - zgodził się Harlow, nieco poruszony.
"Harlow jest starszy - pomyślał wtedy Cade - ale to Brock podejmuje decyzje. Brock i ci, którzy stoją za nimi i nad nimi." Cade nie był głupcem. Ci dwaj znali się na rzeczy, ale w grze toczącej się na tej szachownicy byli co najwyżej gońcami. Jak wysoko są postawieni ich zwierzchnicy? Kto ma aż taką władzę, że może kazać zabijać? Zastanawiał się nad tym, choć nie chciał znać odpowiedzi. Ani wtedy, ani tym bardziej teraz, gdy operacja była już w toku, a on sam szczególnie narażony na niebezpieczeństwo.
Przeczytał dokładnie informacje na temat Maurice'a Blaikleya, po czym zabrał się do nich jeszcze raz. Na początku interesowały go fakty, później zaś chciał wyczuć tego człowieka. Problem polegał na tym, że zlikwidowanie Numeru 2 stwarzało bardzo realne niebezpieczeństwo spłoszenia zwierzyny. Innymi słowy, jeżeli wszyscy czterej byli pracownikami tej samej komórki - czego Brock i Harlow nie potwierdzili - a nawet jeżeli pracowali oddzielnie i mieli innych przełożonych, ale wiedzieli, co robią ich koledzy (było to mało prawdopodobne, lecz możliwe, jak orzekł Harlow, który uważał się za eksperta w sprawach sowieckiego wywiadu) wówczas nagły zgon zarówno Thurstone'a jak i Blaikleya niechybnie spowodowałby panikę w obecnej i tak już dość nerwowej atmosferze. Cade wiedział, że musi stworzyć taką sytuację, w której śmierć Blaikleya nie wzbudziłaby absolutnie żadnych podejrzeń. Na tyle przekonywującą, by wyprowadzić w pole jego matkę, policję śledczą, a ponadto służbę bezpieczeństwa, gdyż jak ostrzegał Harlow, nie będą w stanie powstrzymać MIS od wszczęcia dochodzenia. Do tego dochodzi jeszcze Moskwa.
Przez ponad godzinę analizował intensywnie całą sprawę i dopiero nad ranem znużenie wzięło górę. Ocknął się pod wpływem pewnej myśli. Miał ją w zanadrzu od dłuższego czasu i często zastanawiał się nad jej realizacją, choć w końcu zawsze odrzucał. Teraz jednak, gdy wczesnym rankiem jego umysł pracował jasno i wyraźnie, zrozumiał,
35
że jest to wyjście logiczne. Cały plan był najeżony niebezpieczeństwami, które powinny by go jako bezpośredniego wykonawcę zupełnie zniechęcić. I to raz na zawsze. Cade jednak uśmiechnął się od ucha do ucha i usiadł na posłaniu zarzuciwszy na ramiona stary wojskowy koc - w pozbawionej okien stodole panował przejmujący chłód. Był zadowolony i nic a nic nie zaskoczony własną przebiegłością. Jeżeli się uda, to tak zagmatwa sprawę, że nawet ci pieprzeni Rosjanie potracą głowy. Pomysł był bardzo prosty i polegał nie na ukryciu związku pomiędzy jedną i drugą śmiercią, lecz - wręcz przeciwnie - na podkreśleniu go.
- Hej, tam w środku! - wrzasnął farmer, a za chwilę coś drewnianego zagrzechotało kilkakrotnie o drzwi stodoły.
- Słyszę! - odkrzyknął Cade.
Szary i martwy świt przyniósł deszcz i nastój przygnębienia. W uchylonych wrotach stał farmer. Był ubrany w staromodną nieprzemakalną pelerynę w kolorze jaskrawożółtym, przypominającym butlę gazową, która unicestwiła Thurstone'a, oraz w gumiaki. Nisko przy brzuchu dzierżył oburącz ciężki, sękaty kij.
Cade wysiadł z furgonetki.
- Dzień dobry. Biorę się do roboty.
- Masz coś do jedzenia w tym pudle?
- Nie ma sprawy - odrzekł Cade.
- Jeżeli masz dla mnie pracować,.to jest. Chcę, żeby wszystko było jak trzeba. Robotnik z pustym brzuchem to tak jak pół robotnika.
- Mówi pan jak kiedyś mój sierżant - zauważył Cade z krzywym uśmiechem.
- Jesteś żołnierzem?
- Byłem.
Farmer spojrzał na niego podejrzliwie,
- Ale chyba nie zwiałeś? Nie jesteś dezerterem?
- Daj pan spokój! Bardzo lubiłem wojsko.
- Tak? No to dlaczego odszedłeś? Jesteś jeszcze młody.
- Mam trzydzieści pięć lat. Jak się tam zostaje zbyt długo, to już nie ma się do czego wracać.
-1 ja tak myślę - zgodził się farmer, znów przybierając pozę człowieka twardego, lecz rozsądnego. - W dzisiejszych czasach dość trudno o pracę.
- To fakt
36
Farmer wskazał kijem na budynek mieszkalny za ścianą stodoły.
- Ona coś ci przygotuje. Moja siostra, znaczy się. Przy niej to można nawet z armat strzelać, a nie obudzi się. W ogóle nie słyszała tego hałasu, którego narobiłeś wczoraj swoją maszyną. Myślę, że traci słuch. Idź, ona tam już czeka.
- Dziękuję - rzekł Cade z wdzięcznością.
- Podziękujesz mi, jak naprawisz którąś z tych rzeczy. Wskazał kijem traktor i coś, co wyglądało na prądnicę z napędem spalinowym.
- Potrafisz to zrobić? Cade wzruszył ramionami.
- Zależy, co jest zepsute, no nie?
- Jasne... No, to idź już. I nie marudź za długo przy jedzeniu, bo będzie ględzić z tobą cały ranek.
- Niech pan mi da piętnaście minut
Gdy farmer wychodził z powrotem na deszcz, Cade zaczął naciągać sweter.
- A to, co wczoraj ćwiczyłeś tam w lesie... - krzyknął z zewnątrz farmer, który człapiąc gumiakami po błocie obchodził budynki gospodarcze.
- O co chodzi? - odkrzyknął Cade z głową w furgonetce, naciągając wiatrówkę.
- No, o tę japońską walkę. Widziałem coś takiego w telewizji. Gdzieś się tego nauczył? W wojsku?
- Chińską - sprostował Cade, wychodząc do niego na deszcz z kapturem naciągniętym na głowę - a właściwie tybetańską. Tam powstała. Tak, w wojsku.
- To teraz tego uczą? Za moich czasów nikt o czymś takim nie słyszał.
Szli w kierunku domu, wolnym krokiem, nie zwracając uwagi na deszcz. Wyglądali jak ojciec z synem.
- To znaczy, że pan też służył. A gdzie? - zagadnął Cade.
- Ech, dawne dzieje. W czasie wojny. Byłem w piechocie. Nic szczególnego.
- Sądziłem, że farmerów nie powołują, że są zwolnieni od służby. Wie pan, ze względu na braki żywności.
37
- To mój staruszek był farmerem. Ja tylko mu pomagałem. Tak czy owak, gdybym nie chciał, to bym do wojska nie poszedł - odparł ase-kuracyjnie.
- Zgłosił się pan na ochotnika?
- Spełniłem swój obowiązek.
- Oberwał pan?
Farmer łypnął na niego z ukosa. Cade wyczuł zakłopotanie, a nawet wstyd i był pewien, że tamten kłamie.
- Był pan ranny?
- Miałem szczęście • burknął farmer zamykając temat Jego siostra stała w otwartych drzwiach z boku budynku, w polietylenowym czepku na głowie.
- Przyprowadź go tutaj - pisnęła wysokim głosem. - Nie widzisz, że on jest cały mokry? Will! Ja z tobą nie wytrzymam. Farmer kiwnął w jej stronę kijem.
- Gorsza jak żona, ale nigdy jej się nie poddaję. Mimo że weszli już do środka, mówił dalej o siostrze, tak jak gdyby jej przy tym nie było.
- Nigdy nie wyjeżdżała. Spędziła życie między tym domem a wsią. Gdyby nie telewizor, to by myślała, że jeszcze trwa wojna.
- Mam na imięLettie - rzekła kobieta, wycierając dłonie w fartuch, lecz nie podając ręki na powitanie. - A na nazwisko Sullivan. O tym pewnie też ci nie powiedział. On we wszystkim przesadza. Raz pojechałam do Londynu...
- W pięćdziesiątym drugim - wtrącił brat - Bóg wie, po co!
- Myślę, że była to jakaś wystawa. "Idealny Dom" czy coś takiego.
- Wróciła zalana jak wszyscy. A pojechała autokarem cała wioska. W każdym razie wszystkie baby.
Na wargach Lettie Sullivan zaczął pojawiać się uśmiech, a jej oczy rozbłysły.
- Wariatka - wyjaśnił brat.
- Sullivanowie? - zaciekawił się Cade. - Na pewno pochodzicie z Irlandii.
- Zgadza się - burknął Sullivan. - Z rodziny biednych farmerów, co gospodarzyli na mokradłach.
- No, to była całkiem duża farma - zaprotestowała kobieta. - Tyle, że to dawne dzieje.
- Byłeś tam kiedy? - zagadnął Sullivan. - W wojsku, czy tak?
38
- Spełniałem swój obowiązek - uśmiechnął się Cade.
-Aha!
- Daj chłopcu zjeść, Will!
- Chłopcu? Lepiej, żeby się wziął za męską robotę!
- Nie zwracaj na niego uwagi - poprosiła Lettie Sullivan. - On tak tylko warczy.
- Może też ugryźć - rzekł Cade żartobliwie, nie mogąc jednak zapomnieć zimnego spojrzenia farmera i jego groźnej strzelby.
Sullivan otworzył drzwi i przyjrzał się bacznie szarym chmurom.
- Idę na pole - oznajmił. - A ty zobacz, co jest z tą zagraniczną furgonetką, a później weź się za traktor i inne maszyny.
- Ten traktor nigdy nie był na chodzie - rzekła Lettie. - Nawet wtedy, kiedy go kupował.
Sullivan był już na zewnątrz. Krople deszczu bębniły po jego nieprzemakalnej pelerynie.
- Chodził dobrze przez pierwszych dziesięć lat! - krzyknął. - Ona ciągle myśli, że żyjemy w latach pięćdziesiątych.
- Spróbuję naprawić, co będę mógł! - zawołał Cade w ślad za odchodzącym S ul Iwanem.
Lettie przyniosła mu gorące śniadanie i kiedy jadł, stała obok, dokładając wciąż na talerz, mimo że miał pełne usta.
- Musisz dobrze rozpocząć ten dzień - mamrotała w kółko.
Było mu dobrze. Przyjęto go serdecznie, po domowemu. We wnętrzu czuł jednak niepokój. Krzątali się przy nim troskliwi, odpowiedzialni ludzie. Prawie jak rodzice. Było to coś, czego mu zawsze brakowało. Nagle, jak wezbrana fala, ogarnęło go poczucie osamotnienia. Zerwał się z wrażeniem chłodu i ucisku w przepełnionym żołądku.
- Dziękuję, mamo - rzekł do niej. - Czegoś tak wspaniałego jeszcze nie jadłem. Teraz muszę brać się do roboty.
- Przyniosę ci duży kubek gorącej herbaty - rzekła, energicznie potrząsając głową. - W tej starej szopie jest wilgotno.
Cade wyszedł na zewnątrz i gdy tylko zatrzasnął za sobą drzwi, puścił się biegiem do stodoły. Mroczny nastrój, jaki teraz nim owładnął, zmącił uczucie zadowolenia z siebie, każąc myśleć o niebezpiecznym przedsięwzięciu, jakie zaplanował.
39
- Pierdolę! - rzucił na głos, choć rzadko bywał ordynarny, po czym wziął się do naprawy starego traktora. Pracował do południa z małą tylko przerwą na herbatę, którą przyniosła mu Lettie Sullivan.
Przed obiadem silnik traktora zaczął działać, choć nieco dychawi-cznie. Uszkodzenie nie było poważne. Ot, po prostu niesprawna cewka. Sullivan najwyraźniej nie posiadał elementarnych wiadomości z zakresu mechaniki. Cade zatrzymał silnik, wykręcił świece, oczyścił je i wyregulował odstępy między elektrodami. Ponownie wkręcił świece i silnik zaczął pracować na regularnych obrotach. Przyjrzał się teraz małej prądnicy spalinowej, lecz wkrótce doszedł do wniosku, że tu potrzebne będą części zapasowe.
- Dobra - rzekł do siebie - jeżeli chce, żebym zrobił tę fuchę, będę musiał zostać trochę dłużej.
Lettie Sullivan przyszła, gdy leżał pod furgonetką, majstrując przy silniku. Pociągnęła go za buty i zawołała:
- Hej, hej, chodź ze mną, a coś dostaniesz.
Cade podążył za nią w kierunku domu. Deszcz niemal ustał, a w powietrzu unosiła się tylko mgiełka z wilgoci parującej w mocnym popołudniowym słoiku.
Sullivan siedział już przy stole zajadając.
- Ten nigdy nie czeka - poskarżyła się Lettie, niemal siłą sadzając Cade'a na krześle.
- A więc naprawiłeś to stare żelastwo? - odezwał się Sullivan.
- Zaciął się rozrusznik - wyjaśnił Cade, patrząc z przerażeniem na olbrzymią porcję jadła przed sobą.
- Pozwól chłopcu zjeść - przerwała im Lettie. - Nałożę ci jeszcze, jeżeli chcesz.
-1 to wszystko? - Sullivan uniósł krzaczaste, siwiejące brwi.
- Trzeba było oczyścić świece. Zrobiłem to. Musi pan też zmienić olej. Nigdzie nie mogłem znaleźć świeżego.
- Nie wiedziałbym nawet, jak się do tego wziąć. Zrobisz to, jeżeli przywiozę ten olej. Hę?
Cade kiwnął głową, żując kęs smakowitej wołowiny.
- W prądnicy trzeba wymienić parę części. Bez nich nie mogę jej naprawić.
- A co z twoją furgonetką? Zreperowana?
- Ten sam problem. Nie da rady bez części. Muszę poszukać dealera od Yolkswagena w książce telefonicznej.
40
- Leży przy telefonie w hallu - wymamrotał Sullivan z pełnymi ustami.
- Chce pan w końcu, żebym naprawił tę prądnicę?
- Jak już zacząłeś, to dokończ. Dajemy ci wikt i spanie. Cade wyszczerzył zęby uśmiechając się do Lettie.
- Lepsze tu jedzenie niż w jakiejkolwiek restauracji, mamo. Kobieta promieniała radością.
- Obliczę koszt naprawy yolkswagena - te słowa Cade skierował do Sullivana. - Tak jak pan powiedział - połowa ceny warsztatowej za narzędzia.
Lettie żachnęła się, uderzając nożem i widelcem o wyszorowany blat drewnianego kuchennego stołu.
- Nie będziesz brał pieniędzy od tego chłopca! Sullivan z lekka wciągnął głowę w głąb znoszonej kraciastej marynarki.
- To było wczoraj. Dziś już co innego. Stary traktor jest na chodzie.
- On go naprawił - rzuciła ostro Lettie cała w pąsach. Choć była zaskoczona swoim wybuchem, lecz nie odczuwała skruchy.
- Sęk w tym - przerwał Cade - że jest niedziela.
- Będzie musiał tu zostać - powiedziała kobieta.
-1 będę musiał oderwać pana od roboty, żeby mnie pan podwiózł aż do Cheltenham - zaznaczył Cade.
- Może wziąć motor - rzekła zdecydowanie Lettie, wywołując zdumienie w oczach brata.
- Jest prawie nowy - wyjaśnił Sullivan. - Znaczy się, ma swoje lata, ale był rzadko używany.
Brat i siostra przerwali jedzenie i w milczeniu wymienili spojrzenia.
- Jeżeli potrafisz go uruchomić, to możesz nim jeździć - rzekł w końcu Sullivan. - Z tyłu ma torby na bagaż.
- Należy do pana? - zapytał Cade, lecz nie doczekał się odpowiedzi.
- Jesteś żonaty, synu? - zainteresował się Sullivan. - Pewnie nie, bo to wojsko i inne rzeczy.
- Jestem w separacji już od paru lat.
- Nie rozwiodłeś się? Cade westchnął.
- Powinienem. Ona to wnosi pozew, to wycofuje. Sam przy tym nigdy nie chodziłem. A naprawdę powinienem.
41
- Jakie to smutne - rzekła Lettie.- Szczególnie, kiedy są dzieci. Biedne maleństwa. To one zawsze cierpią najbardziej. Twarz Cade'a znieruchomiała. Sullivan odłożył nóż i widelec na opróżnionym talerzu.
- Mieliście z żoną dzieci?
- Moje dziecko nie żyje - z trudem wymamrotał Cade. Lettie gwałtownie zakryła usta szczupłą, czerwoną dłonią. Sullivan podniósł się.
- Pokażę ci motocykl.
Obaj mężczyźni ruszyli przez dziedziniec, pozostawiając Lettie siedzącą przy stole, z wyrazem smutku na pomarszczonej twarzy.
- Sama miała dziecko - wyjaśnił Sullivan, zerkając z ukosa na dom, jak gdyby obawiał się, że siostra może go obserwować. - Zaszła w ciążę. Potem było już za późno, żeby coś z tym zrobić. - Wzruszył ramionami. - Nasz staruszek o mało jej nie zabił. I to nie rękami, rozumiesz, bo nigdy nikogo nie tknął, ale słowami. Katolik, kapujesz? Oboje byli katolikami. Ja nie, teraz już nie. Ona po dziś dzień nie zbliża się do kościoła. Staruszek właściwie ją wykończył. Prawdę mówiąc, chłopaka też. Dzieciak zginął.
Sullivan podniósł kamień i cisnął nim w trzy tłuste wrony, które przysiadły na dachu stodoły. Udało mu się trafić jedną z nich. Ptak wywinął koziołka, drapiąc pazurami po dachówkach, a następnie wzbił się ciężko w powietrze i zniknął.
- Sam to zrobił - rzekł Sullivan. - Oho, to już wiele lat Poszedł na ryby i więcej nie wrócił. Motocykl należał do niego. Policja znalazła go na brzegu rzeki razem z wędką. Zjadł śniadanie i wypił herbatę, którą wziął ze sobą na piknik - wszystko na raz - a potem pewnie skoczył do wody. Motocykl przyprowadzili jeszcze tego samego dnia, ale chłopaka szukali przez tydzień. Sam im musiałem pomagać. Ojciec odmówił, a ona nie mogła. Tak sobie myślę, że gdyby go zobaczyła martwego, to by naprawdę uwierzyła, że Bóg pokarał ją na całe życie.
- Ile miał lat?
Przystanęli na moment. Sullivan prześliznął się wzrokiem po dachach budynków. Nie wiadomo było, czy szuka następnych wron, czy sprawdza, co w jego posiadłości wymaga naprawy.
- Lat, powiadasz? Osiemnaście, jeśli się nie mylę. Już dużo czasu upłynęło.
42
Cade ruszył z miejsca.
- Niech mi pan pokaże ten motor. Muszę wiedzieć co i jak, jeśli mam nim jeździć.
Suilivan podążył za nim.
- Działa dobrze. Ona każe mi go regularnie zapuszczać, ale nie umiem prowadzić. Mogę kopnąć rozrusznik i to wszystko. Nigdy nie przepadałem za motocyklami. Do transportu mam swojego land-rove-ra. Pożyczyłbym ci go, ale teraz, skoro ona powiedziała, żebyś wziął motor, to chyba naprawdę musisz to zrobić. Nikt inny od śmierci chłopaka na nim nie jeździł. Rozumiesz, co to oznacza, prawda?
- Tak sądzę.
Weszli do stajni, w której nie było koni. Motocykl stał w jednym z boksów, przykryty brezentową płachtą. Był to stary, ciemnobrązowy triumph, którego chromowane części błyszczały, jak gdyby dopiero co opuścił salon wystawowy.
- Pucuje go co tydzień - wyjaśnił Sullivan.
- Dzisiaj takie coś ma niezłą wartość.
- Prędzej by umarła, zanim by się zdecydowała go sprzedać. Raczej mnie by się pozbyła, ale nie dziwię się. Potrafisz na tym jeździć?
- Jasne.
- No to spróbuj. Będę miał na nią oko, gdy będziesz robić rundę dookoła dziedzińca. Właściwie nie wiem, jak ona to przyjmie. Cade odkręcił korek wlewowy i powąchał, zaglądając do środka.
- Zbiornik, jest w połowie pełny - krzyknął Sullivan oddalając się w głąb dziedzińca. - Musi być trochę paliwa, żebym mógł go zapuszczać.
Triumph zaskoczył przy pierwszym kopnięciu, rycząc wściekle w zamkniętym pomieszczeniu stajni. Wokół Cade'a zawirowały źdźbła słomy, uniesione z kamiennej posadzki podmuchem spalin. W tym momencie przypomniał sobie lata, gdy jako młody urwis ukradł motocykl marki BSA, aby pojechać nim w niedzielę na południowe wybrzeże. Żołądek miał wtedy ściśnięty ze strachu, przez co gnał jeszcze szybciej, jakby chciał pokonać lęk i znaleźć się w tym dziwnym czyśćcu pomiędzy absolutnym przerażeniem a śmiercią, w którym człowiek nie dba już o nic, gdyż uwierzył, że to co ma się wydarzyć, nastąpi tak czy inaczej. W takim stanie Cade spędził połowę życia.
- Uhuuu! - zawołał najpierw w myśli, a potem na głos, ile miał tchu w piersiach, choć nie był w stanie przekrzyczeć ryku motoru.
43
Lettie wyszła na dziedziniec, by popatrzeć, jak Cade zatacza koła, a rozbryzgujące się błoto i wiechcie siana padają na wszystkie strony, najczęściej na gumiaki Sullivana. Stary początkowo marszczył brwi, lecz, ujrzawszy szeroko roześmiana twarz siostry, rozpogodził się i odrzucając głowę do tyłu, zawtórował jej głośnym śmiechem.
Cade podrzucił w pędzie przednie koło maszyny robiąc stójkę. Lettie przycisnęła z wrażenia obie pięści do policzków, lecz uśmiech nie znikał z jej twarzy, dopóki motocykl nie zahamował tuż u jej stóp.
- Dzięki, mamo! - krzyknął Cade, uśmiechając się od ucha do ucha. - Czuję, jak mi ubyło lat.
Po, jej dłoniach przyciśniętych do twarzy spływały łzy. Odwróciła się i weszła do domu.
- Wystarczy jak na jeden dzień - rzekł Sullivan stajać obok niego.
- Zaprowadzę go z powrotem - skinął Cade i tym razem już spokojniej odjechał ku stajni. Nakrył motor płachta i wrócił do farmera stojącego na podwórzu.
- Podobało ci się? - zapytał Sullivan.
- Było fantastycznie!
- Mam mały kłopot z land-roverem - rzekł Sullivan, wskazując dłonią gdzieś poza dziedziniec.
- Dobra. Możemy popatrzeć.
Ruszyli w stronę jednego z okolicznych pól. Lettie obserwowała ich z kuchni. Oczy miała zaczerwienione, lecz na twarz powracał już uśmiech. Rzuciła się do drzwi.
- Tylko nie spóźniajcie się na herbatę! - krzyknęła w ślad za nimi. Sullivan odezwał się:
- Jeżeli zostajesz, to lepiej, żebyś spał w domu. Zrobisz jej przyjemność.
- Doskonale - odrzekł Cade.
Czuł się znacznie lepiej niż kiedykolwiek. Zadanie stojące przed nim miał wykonać dla takich ludzi jak ci: dobrych, statecznych, uczciwych, uprawiających tę ziemię, która kochał. Zabiłby z radością każdego - mężczyznę czy kobietę - kto zechciałby sprzedać ten kraj wrogowi.
Cade był dumny, że ojczyzna właśnie jemu powierzyła egzekucję zdrajców.
ROZDZIAŁ DRUGI
Był poniedziałek. Długi letni dzień wlókł się niemiłosiernie. Jack Cade siedział w kącie pubu, oczekując nadejścia wieczoru i powoli sączył piwo. Nieco wcześniej przeprowadził z automatu telefonicznego dwie rozmowy. Najpierw zadzwonił na farmę Sullivanów i powiedział, że ma kłopot z motocyklem, że to nic poważnego, ale w związku z tym wróci późno. Dodał, zwracając się bezpośrednio do Lettie, która koniecznie chciała go usłyszeć, jak bardzo mu przykro, że nie zdąży na przygotowana przez nią kolację. Poza tym wszystko w porządku, zje coś w mieście i niedługo wróci. Ktoś słuchający z boku mógłby odnieść absurdalne wrażenie, iż jest to rozmowa między członkami zgodnej rodziny o mocnych więzach i ustalonych zwyczajach, prowadzona przez syna, który nie chce, by domownicy martwili się z jego powodu, i rodziców, szczęśliwych, że wychowali go na troskliwego i odpowiedzialnego człowieka. Cade sam na wpół uwierzył w tę fikcje, żyjąc w atmosferze matczynego ciepła, jakie przeniosła na niego Lettie oraz mrukliwej ojcowskiej surowości Willa Sullivana. Ich zaufanie do niego było niesamowite, co trwożyło go bardziej niż niebezpieczeństwo oczekujące go wieczorem. W jego życiu nie było już miejsca na miłość czy przyjaźń, lecz w tym przypadku brał na siebie odpowiedzialność - przynajmniej częściową - za ich przywiązanie.
Następnie zatelefonował do domu swej pierwszej ofiary, Harolda Thurstone'a. Sygnał dźwięczał przez dłuższą chwilę, lecz nikt nie podnosił słuchawki. Zadowolony wrócił do swego kąta i zabrał się do drugiego piwa. Gdy zbliżyła się pora zamknięcia lokalu, wyszedł na ulicę i skierował kroki do miejsca, gdzie w bocznej uliczce zaparkował triumpha. Uczynił to zgodnie z wyraźnymi instrukcjami oficera do zadań specjalnych, udzielanymi podczas szkolenia tajnych agentów w 22-gim Specjalnym Pułku Powietrzno-Desantowym: "Waszą obecność można dostrzec nie tylko przez fakt, że istniejecie fizycznie, lecz również przez rodzaj używanego przez was sprzętu - co dotyczy zwłaszcza środków transportu. Nigdy nie korzystajcie z przedmiotów, które ludzie zapamiętują. Jeżeli musicie użyć pojazdu - niech będzie on szary i zwyczajny. W przeciwnym wypadku parkujcie go gdzieś
45
indziej. Sami też bądźcie szarzy. Przeciętny człowiek nie chce pamiętać zwykłych, niczym nie wyróżniających się rzeczy: za bardzo mu one przypominają jego samego."
W myśl tej znakomitej rady fakt, iż Cade jeździł furgonetką przystosowaną do ruchu prawostronnego, był błędem. Jednak w czasie gdy ją kupował, Brock i Harlow jeszcze nie zwrócili się do niego, więc nie sposób było przewidzieć obecnej sytuacji. Pojazd był tani, lecz sprawny i odpowiadał potrzebom Cade'a w tym dość trudnym okresie jego życia. Pozostawał wówczas bez mieszkania i pracy, a na znalezienie nowej, po niehonorowym wyrzuceniu z wojska i pobycie w więzieniu, miał nader niewielkie szansę. Jego zasoby pieniężne były bardzo ograniczone. Pieniądze, jakie otrzymał od Brocka i Karłowa na "wydatki", nie pozwalały na zakup nowego samochodu, a on sam naturalnie nie zamierzał prosić ich o więcej. Nie dla pieniędzy przyjął ich ofertę. Nie stanowiły one dla niego ani podniety, ani logicznego powodu. Uważał po prostu, że zdrajcy zasługują na śmierć.
Martwił go trochę połysku'wy brąz i blask chromowanych części maszyny, jak również okoliczność, że tak klasyczny motor jak triumph wyraźnie różni się od współczesnych wyrobów japońskich, które obecnie dominowały na rynku. Z tym problemem mógł jednak jakoś się uporać. Jechał tak ostro, że deszcz, błoto i uliczny kurz zmieniły wygląd motocykla. Dla pewności wziął ze sobą płachtę brezentową, którą wyciągnął z bagażnika i narzucił na motocykl, gdy parkował go na końcu cichej, podmiejskiej uliczki.
Kiedy dotarł do motoru, zdjął płachtę, zadowolony, że nikt nie ukradł kasku, który Lettie Sullivan znalazła w jakimś domowym zakamarku, po czym ruszył w stronę domu Thurstone'a.
Zatrzymał się tuż przed osiedlem. Przedtem, gdy preparował butlę gazową, mógł w razie potrzeby ukryć się w furgonetce. Teraz musiał korzystać wyłącznie z naturalnej osłony. Wybrał doskonałe miejsce: gęsty, ciemny żywopłot wybiegał aż na leżące odłogiem pole. Nie będzie zatem problemu z błotem. Bardziej sucho i jasno byłoby zapewne w jednej z toalet publicznych, których kilka widział po drodze z pubu. Przebieranie się w nich było jednak niebezpieczne, a Jack Cade przedkładał bezpieczeństwo ponad wszystko. W przeszłości taka postawa ratowała mu życie częściej niż teraz mógł sobie przypomnieć.
46
Po chwili wyłonił się spoza żywopłotu w przebraniu joggera. Motocykl, leżący na boku i przykryty brezentową płachtą, zupełnie nie rzucał się w oczy.
Ruszył przed siebie w szybkim tempie, by trochę się spocić i stłumić strach, który odczuwał zawsze, gdy przystępował do akcji niezupełnie przygotowany.
Nie miał żadnego powodu, by przypuszczać, że dom Thurstone'a jest pod obserwacją tajnej policji lub służby bezpieczeństwa, lecz nie chciał nadmiernie ryzykować. Postanowił, że gdy dobiegnie do osiedla, okrąży je dwukrotnie: za pierwszym razem, by wypatrzyć ewentualnych obserwatorów, a za drugim, by wejść do domu. Jeżeli tam wewnątrz rzeczywiście są ludzie z MI5 - być może wykryli sprzęt szpiegowski Thurstone'a i mają nadzieję, że jego stróże z KGB zechcą odzyskać jakieś ukryte wyposażenie, które przeoczyli spece z sekcji A l (D) kontrwywiadu - wówczas on sam będzie musiał podjąć jakieś błyskawiczne i być może drastyczne decyzje.
Paradoks, iż musi wystrzegać się teraz kolegów z MI5, gdzie sam niegdyś pracował jako tajny agent, nie przeszkadzał mu wcale. Brock i Harlow postawili sprawę jasno: "Góra podjęła decyzje, które ze względu na obecną, godną pożałowania sytuację związaną z przeciekami informacji, są znane tylko garstce wybrańców. W związku z tym może się zdarzyć, że za przeciwników będziesz miał naszych ludzi. Jeżeli do tego dojdzie, działaj zależnie od okoliczności. Szeregowi pracownicy służby bezpieczeństwa, a nawet starsi oficerowie nie mają pojęcia o tej operacji. Jeżeli zostaniesz złapany lub zdemaskowany, pod żadnym pozorem nie wolno ci przyznać się do powiązań ze służbą bezpieczeństwa czy jej oficjalnymi pracownikami. Nieoficjalnie zrobimy co w naszej mocy, by ci pomóc, lecz formalnie nie możemy przyznać się do ciebie. Nas nie ma, nasze nazwiska nie figurują w żadnym komputerze. Nasze stanowiska są tak tajne, że nawet przy naj wnikliwszym śledztwie ani my, ani nasi zwierzchnicy nie zostaniemy wykryci. Nasze spotkania, nawet jeśli zostaną ujawnione, łatwo można przedstawić jako wytwory twojej chorobliwej wyobraźni, spowodowane dawnymi urazami. A zatem, dla własnego dobra, nie daj się złapać!"
"Cóż - myślał Cade, uderzając rytmicznie stopami o twardą nawierzchnię - wszystko sprowadza się do jednego: jak dalece mogę się starać, by mnie nie złapali?"
47
Biegł dalej, na razie pozostawiając pytanie bez odpowiedzi.
Po lewej stronie pojawił sio dom, lecz Cade nie zwrócił na niego uwagi. Lustrował wzrokiem samochody zaparkowane w pobliżu pod ulicznymi latarniami, szukając jakichś oznak świadczących o pułapce. Najbliższy teren wydawał się być czysty, jeżeli chodzi o pojazdy, lecz faceci z MIS mogli zająć któryś z domów naprzeciwko. Prawowici właściciele spędzaliby teraz darmowy urlop gdzieś na słonecznej plaży. Wszelako wątpił w taką ewentualność. Przygotowując się do sprzątnięcia Harolda Thurstone'a zapamiętał wszystkie pojazdy regularnie parkujące na ulicy, w alejkach dojazdowych i w garażach. Nic siew tym względzie nie zmieniło. Nie zauważył również w ten brzydki, deszczowy, poniedziałkowy wieczór żadnych samochodów, które mogłyby należeć do spóźnionych gości lub kryć we wnętrzu tajnych agentów. Poczuł wzrastającą pewność siebie. Wszystko wydawało się być w porządku - przynajmniej na zewnątrz. Na to, co go czekało wewnątrz domu, nie miał żadnego wpływu.
Robił właśnie drugie okrążenie i w ostatnim momencie skręcił w wąską alejkę łączącą ulice biegnące równolegle do ogrodu Thurstone-'a. Była to trasa, którą poprzednio uciekał. Gdy minął zakręt i był już niewidoczny z domów po drugiej stronie ulicy, przeskoczył ostrożnie przez poobijany, drewniany płot Ogrodzenie, uszkodzone w czasie eksplozji, zostało ponownie ustawione i podparte przez policję ze względów bezpieczeństwa. Gdy wylądował na trawniku, rozległ się cichy chrzęst. Zapomniał o szkle. Mnóstwo ostrych odłamków leżało wokół niczym ziarnka gradu. Policjanci szukający szczątków ciała Thurstone'a zostawili je tam, gdzie spadły.
Zamajaczyła przed nim bryła domu. Jego eleganckie, białe, stiuko-we ściany były osmalone wybuchem, a wszystkie tylne okna zabite naprędce deskami, Cade postanowił zostawić deski w spokoju i wejść przez drzwi od strony garażu. Był przygotowany na sforsowanie prostego zamka, lecz ktoś widać zapomniał przekręcić klucz. Dziwna rzecz, ale było to jedyne wejście, którego przezorny Thurstone należycie nie zabezpieczył. Na wszystkich innych drzwiach i oknach Cade zauważył wewnątrz solidne sztaby.
Stał absolutnie cicho i nieruchomo w małym, obwieszonym płaszczami przedsionku, z którego wchodziło się do hallu. Po chwili ruszył bezszelestnie do przodu, nasłuchując oddechów innych ludzi. W nocnej ciszy, w zamkniętym pomieszczeniu wprawne ucho mogło naty-
48
chmiast wyłowić odgłos oddechu. Zmysły Cade'a były w stanie najwyższego pogotowia. Jednak nic nie usłyszał. Cade był pewien, że dom jest równie martwy, jak sam Harold Thurstone. Tym niemniej posuwał się do przodu, tak jak gdyby za każdymi drzwiami czaiło się śmiertelne niebezpieczeństwo. Robiąc użytek ze swoich rąk, a także wykorzystując inne zmysły, które zastępowały mu teraz miniaturową latarkę, spenetrował parter i pierwsze piętro. W każdej chwili spodziewał się ciosu i gotów był uskoczyć w bok. Wreszcie zapalił latarkę i rezygnując z ostrożności, opuścił schody prowadzące na strych, gdzie też dokonał oględzin.
Z uczuciem ulgi wyciągnął z kieszeni dresu treningowego tabliczkę gumy do żucia, której opakowanie wyrzucił wcześniej i usiadł na szczycie schodów. Żując gumę, powoli zszedł na dół. Po paru chwilach znów przystąpił do działania, szukając tego, o co mu chodziło. Było tam sporo albumów fotograficznych. Cade przejrzał je krytycznym wzrokiem, odkładając na bok te fotografie, które najbardziej odpowiadały jego zamierzeniu. "Dobrze - pomyślał. - Cholernie dobrze." Każda z nich miała jakiś szczegół czyniący pomysł Cade*a bardziej prawdopodobnym. Zauważył wiele luźnych zdjęć. Thurstone był najwyraźniej zapalonym fotografem amatorem o więcej niż przeciętnych umiejętnościach. "Cóż, miał cholernie dobrych nauczycieli** - pomyślał z furią Cade. Luźnymi zdjęciami zapełnił puste miejsca. Na koniec, ze stołu w salonie zastawionego dużymi, oprawnymi w ramki kolorowymi fotografiami wziął mocno pozowany, artystyczny portret Harolda Thurstone'a, który nieco wyniośle uśmiechał się do aparatu.
Cade był zadowolony z tego, co znalazł. Wsunął za pazuchę portret oprawny w srebro i zacierając za sobą ślady, ostrożnie rozpoczął odwrót. Idąc w kierunku garażu, pokiwał z zadowoleniem głową, a następnie szybko wydostał się do ogrodu. Minął prostokątny, ceglany fundament będący jedyną pozostałością po szklarni i jednym susem przeskoczył przez płot. Po chwili zaczął oddalać się miarowym truchtem od miejsca akcji.
"Gotowe - pomyślał. - Teraz bierzemy się za następnego łajdaka.**
Maurice Blaikley mieszkał w domu swej owdowiałej matki w pobliżu wierzchołka Chosen Hill na skraju Gloucester, z którego roztaczał się widok na autostradę A40, biegnącą wprost do Cheltenham i
49
dalej, poprzez mocno strzeżoną strefę, do samej bramy GCHQ. Taki układ, biorąc pod uwagę idylliczne stosunki z matką, odpowiadał Blaikleyowi wybornie. Z natury był człowiekiem afektowanym, a jego matkę cieszyły liczne drobne uprzejmości, jakie jej okazywał.
Nieboszczyka Ralpha Blaikleya wspominano rzadko, a jeżeli tak się działo, czynili to inni - zwykle goście proszeni na obiad, jako że wystawne przyjęcia odbywały się w tym domu często. Starszy pan Blaikley był rasowym brygadierem z kolonialnej armii indyjskiej, co widać było z odległości tysiąca jardów, nawet gdy miał na sobie cywilne ubranie lub, jak zwykł był mawiać, "mufti".
Dom był duży i rozłożysty, wypełniony pamiątkami z Indii, które po śmierci Ralpha Blaikleya jego żona i syn z radością wyrzuciliby na śmietnik, gdyby nie fakt, iż nie było czym zapełnić tak wielu pustych miejsc, więc nigdy do tego nie doszło. Naturalnie ani matka, ani syn nie zdradzali się ze swym wewnętrznym pragnieniem, utrzymując pozory szacunku i podziwu dla "brygadiera". Jego przypadkowa śmierć pod kołami cysterny z mlekiem parę lat temu niewiele w tym względzie zmieniła. Pozostał również ich strach. Wiszący nad kominkiem portret Blaikleya z wąsami i w pełnym uniformie powodował, iż nadal drżeli pod jego twardym spojrzeniem, jakby to był on sam we własnej osobie, a nie jakieś olejne malowidło.
W rzeczywistości Ralph Blaikley nie był despotą w wiktoriańskim stylu. Jego surowość nie przekraczała norm uznawanych w dzisiejszych czasach za słuszne i konieczne. Faktyczny problem, który spowodował rozbicie rodziny, polegał na przekonaniach Edith Blaikley. Należała ona do wyznawców liberalnych poglądów i uważała, że upośledzenie pewnych grup społecznych jest bezpośrednio spowodowane znieczulicą klasy posiadającej, do której ona sama, ku swemu wiecznemu utrapieniu, się zalicza. Ralph Blaikley unicestwił w niej owego ducha demokracji, a ściślej rzecz biorąc spowodował, iż w jego obecności musiała go zawsze ukrywać pod maską swych nienagannych manier. Skutek takiego postępowania był do przewidzenia - jedyne dziecko z tego niefortunnego związku chętnie przyswajało niezrealizowane ideały matki, będące niczym otwarta brama do czegoś, co przypominało wolność.
Nic więc dziwnego, że gdy do Maurice'a Blaikleya podczas jego studiów w Cambridge, zwrócił się łowca młodych talentów z sowieckiego KGB, ten skwapliwie przyjął propozycję wieloletniej penetracji
50
brytyjskiego establishmentu, co nieuchronnie musiało prowadzić do zdrady. W istocie ta chęć popełnienia zdrady spędzała sen z powiek jego kontrolera, z obawy, iż zwerbował jakiegoś szczególnie inteligentnego adepta brytyjskiego kontrwywiadu. Jednak wielka gorliwość, z jaką młody Blaikley poświęcał się sprawie komunizmu oraz częste spektakularne sukcesy, jakie odnosił podczas wieloletniej kreciej działalności, przeczyły tego rodzaju podejrzeniom. Pieniądze nie wchodziły tu w grę, z wyjątkiem ściśle określonych zastrzyków gotówki, które miały agentowi pomóc w jego oficjalnej karierze. Był przez to bez porównania cenniejszy dla centrali w Moskwie, która słusznie uważała agentów "dających" za bezpieczniejszych i oczywiście głębiej zaangażowanych niż agentów "biorących". Rosjanie mieli jedynie zapewnić - i czynili to skwapliwie - inną formę zapłaty: młodych mężczyzn, atrakcyjnych, czarujących i chętnych. Ze względu na ostrożność i bezpieczeństwo agenta zawsze byli to Rosjanie. Żadnego spotkania nigdy nie zorganizowano na Wyspach Brytyjskich, a zatem z konieczności musiały odbywać się podczas corocznego urlopu Blaikleya, który spędzał wraz z matką na kontynencie. Na oczyszczenie i przygotowanie terenu Rosjanie potrzebowali co roku sześć tygodni i trzydziestu ludzi, lecz wysiłek taki coraz lepiej procentował, w miarę, jak wzrastała ranga sukcesów Blaikleya. Zawsze wprawdzie istniała obawa, że Blaikley może wymknąć się spod kontroli Rosjan, by zaspokoić swe pragnienia z jakimś innym młodzieńcem, lecz jego zaangażowanie polityczne i świadomość grożącego mu niebezpieczeństwa raczej wykluczały taką ewentualność. Centrala moskiewska nierzadko miała powód, by życzyć sobie, żeby więcej agentów odznaczało się tak żelazną dyscypliną jak Maurice Blaikley.
Jego matka nie wiedziała o niczym. Mimo głębokich liberalnych przekonań byłaby zapewne przerażona taką rewelacją. I to nie z powodu homoseksualizmu syna, którego istnienie zawsze podejrzewała, choć sądziła, że skłonność ta jest tłumiona. Chodziło o zdradę. Edith Blaikley należała do liberałów tego rodzaju, którzy najpoważniej głoszą, że zróżnicowanie klasowe jest moralnie naganne, tym niemniej paradoksalnie wierzą, iż bez istnienia klas uprzywilejowanych nigdy nie pojawiłyby się jednostki wybitne wśród grup upośledzonych. W związku z tym robiła dobre uczynki, wspomagała określone ugrupowania/przy czym, zgodnie z jej ograniczoną wiedzą, żadne z nich nie było zanadto lewicowe/ i rozkoszowała się miłością syna, który nie
51
szukał głębszego związku z żadna inną kobietą. Życie takie uważała za doskonałe i szczerze wierzyła, że nigdy nie ulegnie ono zmianie.
Rezydencja Blaikleyów była położona z dala od spadzistej drogi, na niewielkim, należącym do rodziny skrawku ziemi. Cade łatwo zbliżył się do domu, przechodząc przez okoliczne pola. Dla ostrożności przed pokonaniem ostatnich stu jardów zdjął pantofle treningowe i posuwał się dalej w grubych, wełnianych skarpetkach. Nie chciał zostawiać na rozmiękłym gruncie charakterystycznych śladów obuwia. Stąpał wyłącznie po trawie, traktując ziemię jak pole minowe, które należy obejść lub, w razie konieczności, przeskoczyć.
Ciemność nie przeszkadzała mu. Widział w nocy doskonale, a słaba poświata księżyca wystarczająco rozjaśniała teren. Przemknął bezszelestnie wzdłuż tylnej ściany domu, przystając w zacienionych miejscach. Na parę chwil zamarł w bezruchu przy chropowatej powierzchni budynku, wsłuchując się cierpliwie w odgłosy życia, któremu miał wkrótce położyć kres.
Sunął dalej. Minął rynnę i gdy obchodził narożnik, dostrzegł słabe światło sączące się przez ciężkie zasłony. Zbliżył twarz do grubej szyby, nie dotykając jej jednak. Dobiegł go przytłumiony, wysoki głos, któremu w odpowiedzi zawtórował inny, niższy. Następnie zapadła cisza. Być może usłyszał jeszcze odgłos zamykanych drzwi, lecz przy obecnym napięciu nerwowym dźwięk ten mógł równie dobrze powstać w jego wyobraźni.
"A zatem dziś" - pomyślał. Nie jutro ani w przyszłym tygodniu czy roku. Dziś. Nieodwołalnie. Zdjął pantofle zawieszone na szyi i nałożył na wilgotne skarpety.
Drzwi kuchenne nie były jeszcze zamknięte na klucz. Cade wślizgnął się bezszelestnie do środka i przez wąski korytarz wszedł do dużego, oświetlonego hallu. Na chwilę przystanął, by zorientować się w sytuacji, po czym szybko przemierzywszy hali wsunął się do pokoju za grubymi zasłonami.
Maurice Blaikley siedział przy dużym biurku z żaluzjowym zamknięciem, zwrócony plecami do drzwi. Przy jego stopach stała elegancka aktówka z czarnej skóry. Przed nim, na biurku leżały arkusze maszynopisu, a obok nich długie zwoje wydruku komputerowego.
- Zaraz kończę, mamo - rzekł nie odwracając głowy. - Wpadnę do ciebie przed snem.
52
Cade powoli zamknął drzwi i stanął z rewolwerem w prawej dłoni, trzymając go nisko przy udzie. Odbezpieczył broń.
Gdy Blaikley obrócił się, Cade uniósł ramię sztywno zgięte w łokciu, kładąc palec drugiej ręki na ustach.
Blaikley siedział w osłupieniu. Stojąca na biurku zielona lampa oświetlała jego błyszczącą czaszkę z rzadkimi, zaczesanymi do tyłu, przyczemionymi włosami. Po chwili strach w jego oczach przeszedł w nieme błaganie, by wreszcie ustąpić miejsca tępej akceptacji.
Zawsze wiedział, że któregoś razu przyjdą po niego, choć nigdy nie wierzył, że wytoczą mu publiczny proces. Nie będą mogli ujawnić zakresu spowodowanych przez niego szkód. Nie odważą się.
- Tylko nie ją - powiedział bardzo spokojnie. - Jej nie zabijaj, proszę.
- Chodzi tylko o ciebie - odrzekł Cade matowym głosem.
- Wyprowadź mnie gdzieś. Niech ona nie będzie świadkiem. Proszę cię!
Cade był zaskoczony odwagą tego człowieka. Spodziewał się czegoś wręcz przeciwnego.
- Będzie ci potrzebne pióro i to takie, jakim piszesz swoje najważniejsze listy. Poza tym, doby papier - żadna tam makulatura. Przynieś też coś do picia. To, co najbardziej lubisz.
Gabinet był wyłożony dębową boazerią, a przy dwóch ścianach stały regały z książkami. Widać było opasłe tomiska w ciemnych oprawach, przez które i tak dość mroczne pomieszczenie nabierało jeszcze bardziej ponurego wyglądu. Cade poczuł się osaczony i zapragnął mieć to już za sobą.
- Szybko! - zakomenderował.
Blaikley wstał, opierając się ręką o boazerię. Twarz miał zszarzałą, a jego skóra zdawała się być kompletnie wysuszona. Przypominała papierową maskę, która za chwilę pęknie. Nagle otworzył usta i zaczął poruszać szczękami, jak gdyby zakrztusił się własną śliną.
Cade zgiął mu gwałtownie kark, wpychając głowę między kolana. Na parkiet spłynęła plwocina, lecz wymioty, mimo skurczów żołądka, udało mu się w ostatniej chwili opanować. Cade podciągnął go do góry i bez zbędnej brutalności oparł zwiotczałe ciało o drewnianą ścianę.
- Całkiem nieźle - rzekł.
53
- Zawsze tak się dzieje ? - wychrypiał Blaikley. • Widziałeś takie rzeczy. Powiedz mi.
Jego ręka musnęła kurtkę Cade'a i rewolwer, który tkwił między nimi wymierzony w serce ofiary. Z boku przypominało to objęcie.
- Jesteś lepszy niż większość - odpowiedział Cade. - Jesteś całkiem niezły.
- Jak mnie nakryli? Muszę wiedzieć. Przecież byłem ostrożny. Powiedz! Chcę wiedzieć.
- Nie pytaj mnie.
- Nie chcesz mi powiedzieć?
- Nie wiem.
Blaikley kiwnął głowa z wyrazem znużenia.
- Nie powiedziałbyś. Jasne, że nie powiedziałbyś.
- Już czas - rzekł Cade. - Weź swoje rzeczy i kluczyki od samochodu.
- Obiecaj mi, że jej nie zabijesz. /
- Powiedziałem ci: chodzi tylko o ciebie. Gdzieś na górze, lecz tak wyraźnie jakby tuż obok, rozległy się miękkie dźwięki muzyki.
- Ona uwielbia muzykę - rzekł Blaikley, zbierając materiały, których zażądał Cade. - Czasami zasypia z włączonym gramofonem.
- Czy ona zejdzie na dół, żeby powiedzieć ci dobranoc?
- Ja chodzę do niej. - Blaikley spoglądał na niego, gotów już do wyjścia.
- A dziś? Byłeś tam już?
- Jeszcze nie.
Cade wpatrywał się w niego przez kilka długich sekund.
- Pozwolisz mi? - poprosił błagalnie Blaikley. - Nie pisnę słówka. Ostatecznie, co ona może zrobić?
- Zorientuje się, jak spojrzy na twoją twarz. Blaikley uśmiechnął się desperacko.
- Jestem szpiegiem i byłem nim, jak sięgnę pamięcią. Nigdy tego po mnie nie poznała. Nigdy nie dowiedziała się, że tak wiele przed nią ukrywam. Pozwól mi! Zrobię, co zechcesz.
-1 tak będziesz musiał.
- Ułatwię ci. Pozwól mi. Proszę!
- Pójdę za tobą na górę - rzekł Cade. - Będę stał zaraz za drzwiami. Mów wszystko wyraźnie. Jeżeli będziesz szeptał, zabiję was oboje. Rób wszystko tak jak zwykle.
54
- Dziękuję ci - powiedział Blaikley.
Gdy znaleźli się w hallu, Blaikley postawił na stoliku butelkę brandy, a obok położył skórzane etui z przyborami do pisania. Następnie zaczął wspinać się na schody, przy każdym kroku chwytając mocno za błyszczącą drewnianą poręcz. Cade szedł za nim z gotowym do strzału rewolwerem. Gdy Blaikley zapukał i wszedł do pokoju, zostawiając drzwi uchylone, Cade usunął się na bok i stanął za framugą oparty plecami o ścianę. Dzierżył rewolwer prawie na wysokości twarzy, patrząc przed siebie niewidzącymi oczami. Wątpił, czy będzie w stanie zabić starą kobietę w przypadku, gdyby jej syn zdradził się jakimś gestem czy słowem. Przypomniał sobie, co przed laty mówił jeden z jego instruktorów sztuk tajemnych: "Wszyscy jesteśmy zabójcami, każda istota na tej ziemi. Różnica polega na tym, że większość tylko myśli o morderstwie - przynajmniej raz w życiu. To jednak wystarcza, by upodobniła się do nas. Jeżeli ta potrzeba jest jak nóż, to my jesteśmy jego ostrzem. My ją realizujemy. Tylko nie myślcie, że to takie łatwe. Nikt, ani mężczyzna, ani kobieta, dziecko czy pies, nie rezygnują dobrowolnie z całego życia w parę sekund. Będą z wami walczyć do ostatniego tchu, a nawet po śmierci ich wzrok będzie was zabijać."
"O, Chryste!" - pomyślał Cade, który upewnił się co do prawdy tych słów więcej razy niż przyszło mu obchodzić własne urodziny.
Przez otwarte drzwi wyraźnie słyszał głos BlaikJeya:
- Dobranoc, mamo, śpij spokojnie. Przed zaśnięciem nie zapomnij wyłączyć gramofonu. Edith Blaikley odrzekła:
- Ty to zrób, kochanie, tak jak zawsze. - Urwała. - Wyglądasz na zmęczonego, synku. Chyba bierzesz sobie zbyt wiele na głowę. Szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego tak dużo pracujesz. Przecież sam wiesz, że nie warto tak się dla nich poświęcać.
Blaikley szedł już w stronę drzwi.
- Dla kogo, mamo? - zapytał.
- Nie bądź głuptasem. Dla rządu, przecież wiesz dobrze. Oni są za surowi. Za wścibscy. Ot, choćby ta szkoła podglądaczy, w której pracujesz.
"Wyłaź stamtąd!" - krzyknął w duchu Cade.
- Śpij smacznie - rzekł Blaikley.
55
Muzyka była teraz bardzo cicha i schodząc w dół Cade zastanawiał się, dlaczego poprzednio słyszał ja tak wyraźnie.
"Na podłodze stoją głośniki - pomyślał - a dźwięk przenosi się przez dźwigary. Spokojnie!"
Blaikley wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Dostrzegł wyraźne ostrzeżenie we wzroku Cade'a i szybko potrząsnął głową. W oczach miał łzy.
"Nawet zdrajcy mają kogoś, kogo mogą opłakiwać - pomyślał Cade - lecz nie ronią łez nad tymi, których sprzedają. Pamiętaj, że on jest egoistycznym łajdakiem, który robił, co mu się podobało i pieprzył całą resztę." Wskazał głową na schody.
Opuścili dom drzwiami kuchennymi i przez przerwę w wysokim do kolan murku skręcili w lewo, na żwirową alejkę prowadzącą do garażu.
- Nie próbuj żadnych sztuczek - odezwał się Cade, gdy ich kroki zachrzęściły po kamykach.
- To chyba nie ma sensu?
-Nie.
- Czy moglibyśmy się jakoś dogadać?
-Nie.
Cade zastanawiał się, czy lodowaty spokój Blaikley a wynika z odwagi czy też ze znużenia, jakie odczuwa, stojąc na końcu swej potajemnej drogi, którą kroczył przez tyle lat.
Znaleźli się przy drzwiach garażu. Nie było w nich zamka, a jedynie zwykły, podwójny skobel.
Gdy weszli do środka, Blaikley wyciągnął rękę, by zapalić światło, lecz Cade powstrzymał go. Stali więc w ciemności, zamknąwszy za sobą drzwi, zwróceni twarzami do siebie. W przeciwległej ścianie było'tylko jedno, wysoko umieszczone okienko, przez które padała bla-doszara poświata i odbijała się na lśniącej powierzchni dachu rovera.
- Chcę ci powiedzieć, dlaczego - oznajmił Blaikley. - To ważne, żebyś zrozumiał.
- Odpieprz się! - uciął Cade. - Nie interesują mnie twoje uzasadnienia. - Odepchnął Blaikleya. - Daj kluczyki.
- Nigdy go nie zamykam.
Cade otworzył drzwi od strony kierowcy mrużąc oczy, jeszcze nim wnętrze wozu zalało jaskrawe światło. Usiadł tyłem do środka i zaczął macać dłonią w skrytce na rękawiczki, pod deską rozdzielczą i pod
56
przednimi siedzeniami, trzymając w drugiej ręce rewolwer wycelowany w Blaikleya. Podobnie sprawdził tył wozu.
- Nie mam broni - rzekł Blaikley. - Nie mam pojęcia, jak jej używać.
- Jesteś kłamcą.
- Naprawdę. Chcieli mnie nauczyć na wypadek, gdyby coś było nie tak, ale nie mogłem. Nie mógłbym nikogo zabić.
-Kłamca.
- Spróbuj zrozumieć, że mówię prawdę. Mam pewne ideały...
- Właź na tylne siedzenie!
Blaikley zaczął skomleć, a z nosa spłynęła mu na górną wargę kropelka śluzu. Załamanie trwało dłużej, niż Cade oczekiwał.
- Zamknij się - rzucił oschle.
- Nie mogę w to uwierzyć! - szlochał Blaikley roniąc rzęsiste łzy. Jego twarz zrobiła się nagle bardzo wilgotna, a mięśnie zwiotczały, jakby mężczyzna cały topniał pod wpływem strachu.
"To wszystko gra - myślał Cade. - Przez lata wyobrażał sobie, jak się zachowa, gdy go capną. I teraz ta chwila nadeszła." Posadził Blaikleya na tylnym siedzeniu, a sam wsunął się na fotel obok kierowcy.
- Nalej sobie drinka - rozkazał.
- Zemdli mnie - szepnął Blaikley, sztywny z przerażenia.
- Nie zemdli. No, jazda!
Blaikley miał ze sobą kryształowy kieliszek. Nalał do niego koniaku, nie patrząc na rękę. Sporo trunku rozlało się przy tym na jego spodnie i zielony, aksamitny smoking.
"Wszystko ma wyreżyserowane - myślał Cade obserwując go. -Popisuje się na koniec swoją godnością i klasą."
- Wypij to - powiedział.
Blaikley wypił wszystko krztusząc się, lecz nie wymiotując.
- Zakorkuj butelkę i połóż razem z kieliszkiem na siedzeniu. Weź teraz pióro i papier i pisz, co ci powiem.
- Chcesz, żebym napisał spowiedź? - zapytał Blaikley. Wydawał się być wdzięczny.
- Po prostu pisz.
Blaikley rozłożył skórzane etui z przyborami do pisania. Zdrętwiałymi palcami zdjął nasadkę ze złotego parkera.
- Jeżeli masz kochanka, to jak się do niego zwracasz?
- Och, nie! - krzyknął Blaikley przymykając oczy. - Tylko nie to!
57
- Jak byś się do niego zwrócił?
- Nie powiem.
- W ten sposób obejdzie się bez bólu - oznajmił Cade. Bleikley wytrzeszczył oczy. Zdawało się, iż jest niezdolny do myślenia. W końcu odezwał się:
- Zwróciłbym się do niego po imieniu.
- W liście miłosnym? Blaikley osunął się bezsilnie:
- Gdybym go kochał głęboko, napisałbym: "mój ukochany**.
- To napisz tak. Widziałem twoje pismo i wiem, jak wygląda. Parker Blaikleya skrzypiał w ciszy, a on sam wyprostował się i odetchnął głęboko, odzyskując panowanie nad sobą.
- Napisz: "Nie mogę dłużej bez ciebie".
- Napisałbym raczej: "Nie mogę żyd bez ciebie" - rzucił opryskliwie Blaikley, jakby nie miał już nic do stracenia. Cade niejednokrotnie już widywał, jak w takich sytuacjach gwałtownie może zmienić się ludzki nastrój. Najgorsi byli zawsze Irlandczycy.
- To napisz: "żyć". Teraz twoje imię. Napisz tylko: "Maurice". I daj mi to.
Cade wziął arkusz papieru, spojrzał nań i rzekł:
- Wykończ to, co zostało w butelce.
-Nie!
Po raz pierwszy w oczach Blaikleya pojawił się twardy, wyzywający błysk. Cade złapał go dłonią za przerzedzone włosy i pociągnął ku sobie. Wcisnął lufę rewolweru w krocze Blaikleya, niemal miażdżąc mu genitalia.
- W ten sposób będzie bolało - rzekł.
- Nie! -jęknął Blaikley.
- To zależy od ciebie.
- Proszę! Cade puścił go.
- Wszystko - zarządził. - Z butelki.
Zachłystując się, Blaikley przechylił butelkę. Wypił połowę zawartości i próbował ją odstawić, lecz Cade wcisnął mu szyjkę z powrotem do ust Gdy Blaikley zaczął się krztusić, Cade cofnął swą twardą dłoń pozwalając, by ten bezwładnie opadł na siedzenie i zwymiotował. Dzieło zniszczenia zostało już dokonane: ofiara była wyczerpana, a w jej organizmie pozostało sporo alkoholu. Wymioty były przekonywa-
58
jącym dowodem. Wielu samobójców wymiotuje przed śmiercią. Cade przewidział to.
Pozostawiając Blaikleya rozciągniętego na tylnym siedzeniu samochodu, Cade wysiadł i sprawnie odwinął długi odcinek płaskiego, ogrodniczego węża zakończonego nasadką. Z kieszeni wiatrówki wyjął specjalnie przygotowany kawałek płóciennej taśmy izolacyjnej. Wepchnął nasadkę na rurę wydechową rovera i owinął ją ściśle taśmą. Drugi koniec węża wsunął do wnętrza wozu przez uchylone tylne okno.
Blaikley jęczał i czkał niezupełnie świadomy czekającego go losu. Cade nie zwracał na niego uwagi, rad, iż garaż jest na tyle oddalony od domu, że nie dochodzą tam żadne dźwięki, a stara dama albo już zasnęła, albo słucha muzyki. Tak czy owak czuł, że jest bezpieczny. Przypomniał sobie zabójstwo, które popełnił wiele lat temu, gdy służył w SAS. Było to w Irlandii Północnej. Użył wtedy tej samej metody, lecz ofiara broniła się zaciekle. Blaikley początkowo udawał od-ważniaka, lecz szybko okazało się, kim rzeczywiście jest: nędznym, rozklejonym zdrajcą. Tym razem oporu nie będzie.
Cade sięgnął do samochodu po Blaikleya i posadził go w pozycji wyprostowanej, zwracając jego uwalaną wymiotami twarz w swoją stronę. Blaikley wybałuszył oczy z przerażenia, a jego usta i szczęka drżały jak galareta.
- Odwróć głowę - rozkazał Cade, lecz do tamtego nie docierały już żadne słowa. Widział przed sobą jedynie bezbarwne, prawie martwe oczy. Przez jego mózg przemknęła myśl, że mężczyzna nie trzyma już w dłoni rewolweru, choć bez niego wydawał się jeszcze straszniejszy.
- Obróć głowę - powtórzył Cade.
Głowa Blaikleya z wolna obróciła się, lecz oczy pozostały utkwione w Cade'a. Dostrzegł ruch jego ręki, a nawet zauważył, że środkowy kłykieć jest wysunięty do przodu bardziej niż inne. Zanieczyścił się na ułamek sekundy wcześniej, nim cios zadany z niewielką siłą trafił go tuż za prawym uchem, w miejsce najczęściej porośnięte włosami.
Cade posadził ciało luźno na poduszkach samochodu i obejrzał okolicę ucha. Nie będzie dużego sińca, a może nawet w ogóle. Nie ma też żadnych uszkodzeń skóry. Zamknął drzwi, a następnie popchnął od przodu nieprzytomną postać na tylne okno w ten sposób, by uderzone miejsce zetknęło się z szybą. Ot, zwykłe stłuczenie na wypadek, gdyby jakiś cwaniak z ekipy dochodzeniowej przyczepił się do tego.
59
Pozostało jeszcze odpowiednio umieścić list "samobójcy" i skradzioną fotografię Harolda Thurstone'a, rozsypać pozostałe zdjęcia na siedzeniu, niczym w akcie rozpaczy i włączyć silnik. Opary tlenku węgla dokończą dzieła.
Po wykonaniu tych czynności Cade wyszedł z garażu, posłuchał przez chwilę, jak za zamkniętymi drzwiami nisko i miarowo pracuje silnik rovera i znana już sobie drogą wrócił do miejsca, gdzie u stóp wzniesienia zostawił motocykl.
Tam zdjął gumowe rękawice, włożył je do kieszeni na rękawie wiatrówki i dla pewności raz klepnął. Fosforyzująca tarcza zegarka - pamiątki z Pułku - wskazywała za cztery minuty północ. Niemal dokładnie w tym samym czasie dochodził do furgonetki po załatwieniu Harolda Thurstone'a. Nałożył pantofle i kask, uruchomił triumpha i skierował go w stronę Cotswold Hills, zadowolony, że spędzi parę dni z S ul Iwanami, jeżeli tylko będą tego chcieli. Myśl o farmie i majster-kowaniu przy maszynach sprawiała mu przyjemność. To mogło zająć jego umysł. Nie chciał niczego pamiętać. Niczego. Chciał tylko, żeby dzień* dzisiejszy trwał, jeżeli już musi, zaś żeby jutrzejszy nie miał żadnego znaczenia. W szczególności nie chciał oglądać żadnych małych dzieci, gdyż ten widok był dla niego najtrudniejszy do zniesienia.
Później, po paru dniach, gdy gazety napiszą już wszystko, co mają do napisania, jeżeli cokolwiek będą miały, o Blaikleyu, zadzwoni pod numer sekretariatu, otrzymany od Harfowa i Brocka, by ustalić datę zajęcia się Numerem 3.
Sprawiało mu przyjemność, że jest potrzebny, że jeszcze raz pozwalają mu spełnić obowiązek na rzecz Królowej i Ojczyzny. Żołnierza można pozbawić munduru, honoru nawet, lecz nie sposób odebrać mu poczucia obowiązku. Było to jedno z ostatnich niewzruszonych przekonań Jacka Cade'a. Kiedyś w Pułku nazywano go supersierżan-tem i być może sam jeszcze w to wierzył.
ROZDZIAŁ TRZECI
Sekcja brytyjska Urzędu Bezpieczeństwa Łączności (OCS), zajmującego się kontrwywiadem na rzecz amerykańskiej Agencji do spraw Bezpieczeństwa Państwa (NSA), ma swoją siedzibę przy Gros-venor Sąuare na zapleczu Biblioteki Amerykańskiej.
NSA stanowi najważniejsze źródło informacji wywiadowczych w Stanach Zjednoczonych, większe i nowocześniejsze pod względem techniki elektronicznej od Centralnej Agencji Wywiadowczej CIA w Langley, w stanie Yirginia.
Centrala NSA znajduje się w Ford Meade, między Waszyngtonem a Baltimore w Maryland, zaś jej personel liczy około siedemdziesięciu tysięcy osób. Jej władza i wpływy w amerykańskich kołach rządowych są, zdaniem osób zorientowanych w działalności wywiadu, niesamowite.
Brytyjskim odpowiednikiem NSA jest Rządowe Centrum Łączności (GCHQ) w Cheltenham, Gloucestershire. NSA i GCHQ są nadzwyczaj blisko powiązane, jeżeli chodzi o sposób zbierania elektronicznych informacji wywiadowczych: od zwykłego podsłuchiwania rozmów telefonicznych, poprzez rozszyfrowywanie ważnych depesz dotyczących spraw wojskowych i dyplomatycznych, aż po stosowanie satelitów szpiegowskich (ELINT) i wywiadu radiolokacyjnego (RADINT).
Szefem sekcji kontrwywiadu NSA (OCS) w Wielkiej Brytanii był Max Weidenstein, były Żyd niemiecki, którego rodzice cudem tylko pozostali przy życiu, gdy jako bezpaństwowcy umykali przed zwycięskimi armiami Trzeciej Rzeszy, podbijającymi kolejne państwa europejskie. Ostatecznie Weidensteinowie znaleźli się w kraju, o którym dotąd nie mogli nawet marzyć - w nowo powstałym Izraelu. Tu prędko doszli do wniosku, że ich kłopoty bynajmniej nie zakończyły się. Jedyny syn, dziecko prawie, zaczął zadawać się z dorosłymi ludźmi, którzy, jak się okazało, w sposób bezwzględny kształtowali przyszłość ich ziemi obiecanej. Ową bezwzględność zdołali już w znacznym stopniu zaszczepić w charakterze uzdolnionego chłopaka. Jego rodzice, liberałowie, którzy nienawidzili gwałtu i wojującego nacjonalizmu,
61
przewidywali zrujnowanie jasnej i konstruktywnej przyszłości ich syna. Szybko podjęli zatem decyzję i załatwili chłopcu wyjazd do krewnych w USA, gdzie w ich spokojnym domu na wschodnim wybrzeżu mógłby on pilnie studiować i z czasem, być może, lepiej zrozumieć i zaakceptować ideały ludzkości.
Max Weidenstein był zapewne pilnym uczniem, skoro szybko pojął, iż Ameryka kocha ludzi sukcesu, zaś w pogardzie ma nieudaczników. Wszelako ideały ludzkości nigdy naprawdę nie zapłodniły umysłu Maxa. Jego ograniczone, choć bardzo konkretne doświadczenia z życia u dołu społecznej drabiny sprowadzały się do jednej tylko zasady: wykiwaj innych, zanim zdąża wykiwać ciebie.
Ameryka kochała go. Po matce był niedużego wzrostu, lecz jego głowa zawierała spory intelekt, którego z pewnością mogliby mu pozazdrościć silniejsi fizycznie rówieśnicy z college'u. Ameryka kochała przede wszystkim jego utajona bezwzględność. Osiągał swoje cele. Był typem zwycięzcy, który nie cierpiał porażek, lecz zdawał sobie sprawę, że zwycięzcy musza umieć z porażek wyciągać wnioski. Nie dyskredytował żadnego ze swych życiowych doświadczeń, nawet tych ponurych, wszystkie bowiem były kapitałem, który inwestował w swa przyszłość.
Było rzeczą nieunikniona, że jako wysoko wykwalifikowany absolwent college'u otrzyma atrakcyjna propozycję pracy w tajnej służbie, gdyż wiedział, że w tej dziedzinie jedyna licząca się wartością jest szerokość horyzontów umysłowych.
Wstąpił do CIA i jeszcze pracując tam przewidział, iż nowo utworzona i prężnie rozwijająca się organizacja NSA zdominuje w końcu jego macierzysta organizację. Całkowicie zgodnie ze swym charakterem, choć nie bez wyraźnych obiekcji ze strony pracodawcy w Lan-gley, rzucił posadę i pojechał prosto do Ford Meade. Dobrze wiedział, że w NSA zatrudnia go z miejsca.
Obecnie, jako szef brytyjskiej sekcji kontrwywiadu NSA (OCS) mieszczącej się w Londynie, czuł, że jest na tyle silny i bezpieczny, by myśleć o dużo wyższych celach.
Owo dobre samopoczucie zmieniło się jednak gwałtownie w samym środku niefortunnego lata, gdy we wtorek rano na szklanym blacie jego masywnego biurka pojawiła się zaszyfrowana depesza. Znienacka pojął, iż znalazł się w politycznym bagnie i zaczyna tonąć.
62
Natychmiast wezwał swojego zastępcę i gdy ten przybył, kazał mu usiąść.
Wśród tajnego bractwa Max Weidenstein zdobył sobie przydomek "Srebrny Lis". "Srebrny" - ze względu na jego długie, przyprószone przedwczesna siwizna włosy, zaś dlaczego "Lis" - to już nie wymagało objaśnień dla tych, którzy mieli okazję z nim obcować. W tym momencie lis w jego wnętrzu poczuł się całkowicie osaczony oraz sfrustrowany, gdyż nie był w stanie rozpoznać myśliwych. Miał wszelako pewne podejrzenia.
- Ktoś napisał - mruknął schylony nad depesza leżąca na biurku -że raz to czysty przypadek, dwa to zbieg okoliczności, ale trzy razy to już robota nieprzyjaciela. - Zmiął depeszę i rzucił ja na biurko.
Zastępca nie odrzekł nic. Dobrze wiedział, jak należy reagować w sytuacjach kryzysowych. Na pamięć znał regułę głosząca, że ci, którzy stoją niżej w jakiejkolwiek hierarchii służbowej powinni zachowywać milczenie. Ich rola polega bowiem na udzieleniu niemego poparcia zwierzchnikowi bez wypowiadania żadnych konkretnych sugestii, które mogłyby zgubić ich samych, gdyby zaczęła działać zasada domina.
Simon Adeane był szczupłym, eleganckim mężczyzno, którego rodzina dysponowała bardzo poważnym kapitałem, a on sam błyskotliwym intelektem i wyczuciem sytuacji. Podobnie jak zwierzchnik był człowiekiem ambitnym i miał w sobie cośz polityka gotowego w razie potrzeby elastycznie traktować swoja lojalność, a także, gdy stawką były znaczne korzyści, podejmować ryzyko. W tym momencie zastanawiał się, czy własna ambicja nie doprowadziła go zbyt blisko niebezpiecznej granicy i jak dalece posunięta lojalność może wykazać, nim sprawa podstawowa stanie się własne bezpieczeństwo.
Weidenstein rozpoczął znowu:
- To Brytyjczycy.
Oparł ostry podbródek na splecionych palcach, po czym niecierpliwie potrząsnął głowo.
- Nie chcę, żeby diabli wzięli największa od czasów zimnej wojny operację dezinformacyjno tylko dlatego, że maja u siebie burdel. Adeane jeszcze raz przebiegł oczami depeszę.
- Dwa razy to zbieg okoliczności, Max. Sam to powiedziałeś. Weidenstein pochylił się do przodu, nieco unosząc swa niewysoko postać nad skórzanym, dyrektorskim fotelem.
63
- Sęk w tym, że w tej grze nie ma zbiegów okoliczności. Mamy tu dwa elementy, a mianowicie Harolda Thurstone'a i Maurice'a Blai-kleya. Lecz jaki jest między nimi związek?
Adeane znał sposób rozumowania swego szefa i kręte ścieżki, jakie wybierała jego myśl, by dojść do pożądanego wniosku. Rozluźnił nieco mięśnie, nie tracąc jednak koncentracji uwagi, gdyż Weidenstein nigdy nie zajmował się rzeczami małymi czy nieistotnymi.
- Wiemy, że obaj byli sowieckimi agentami - potwierdził oczywiste fakty. - Nasz człowiek współpracował z nimi dla nas. - Po chwili dodał: - Dla ciebie, Max. Ty sprawujesz władzę. Ja jestem zorientowany tylko dlatego, że muszę. W razie gdybyś pojechał do Stanów, wpadł pod samochód albo zmarł. Brytyjczycy nic nie wiedzą. Nigdy by nam nie pozwolili, żebyśmy trzymali "Wyrocznię" na ich suwerennym terytorium, wewnątrz najtajniejszej organizacji wywiadowczej.
Adeane świetnie orientował się, jaką burzę polityczną mogłaby spowodować operacja prowadzona przez NSA i jego dodatkowe oświadczenie było przeznaczone dla magnetofonu, który rejestrował każdą rozmowę prowadzoną w zacisznym gabinecie Weidensteina.
Weidenstein oczywiście wiedział o tym, lecz zadufany w swoją siłę i polityczne poparcie, oznajmił:
- Tak czy owak zdecydowaliśmy się to zrobić.
- Nielegalnie. Nielegalna operacja prowadzona przez zaprzyjaźnione mocarstwo na terytorium kraju sprzymierzonego bez żadnego prawa czy pozwolenia. - Adeane przerwał na chwilę. - Max, gdyby Brytyjczycy wiedzieli, o co chodzi, to pewnie by nam już tu rozwalili ściany. W końcu mówimy o GCHQ. Wyobraź sobie, jak my byśmy wrzeszczeli, gdyby oni mieli w NSA agenta bez naszej zgody.
- A więc Moskwa? Przekupili "Wyrocznię". Wiemy, że coś takiego jest możliwe. Sprzątają swoich trefnych agentów. W końcu mogą ich poświęcić.
- Z aktualnych doniesień wynika, że wszelkie informacje, które przekazujemy "Wyroczni" trafiają słowo w słowo do Moskwy - skonstatował Adeane.
- Dezinformacje - sprostował Weidenstein. - Centrala moskiewska nie przyjęłaby zupełnej fikcji.
Adeane zmarszczył brwi i lekko potrząsnął głową.
- Przyjmują wszystko, jakby to sam Lenin pisał doniesienia. Nasz * materiał jest poparty bardzo konkretnymi, rzeczywistymi tajemnica-
64
mi brytyjskimi, które każemy "Wyroczni" przekazywać. To nie są żadne plewy. Wiesz o tym lepiej niż ja, w końcu to twój obowiązek.
- Nie miałem wyboru. Ci z centrali w Moskwie zaraz odkryliby, że informacje są lipne, gdyby tylko zastanowili się, dlaczego chcemy wcisnąć im ten kit. Im ładniejsze opakowanie, tym bardziej adresat obawia się lipy w środku.
- Myślę, że Moskwa wierzy nam, Max. Po prostu chce nam wierzyć, a to jest najważniejsze. Wiemy, jak dalece spenetrowali GCHQ i pozwalamy ich agentom działać swobodnie. Nie wtrącamy się, nie wykurzamy. Siedzą sobie jakby nigdy nic, więc doceniają to. Tak samo zrobiłaby CIA i SIS. Może nawet MOSSAD.
Weidenstein wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Izraelczycy nie wierzą, że mięso jest koszerne, chyba że jakiś rabin sprawdzi to osobiście. Ich w to nie mieszaj. Mają swój własny sposób myślenia, który nie przypomina żadnego innego. A zatem, co sądzisz o naszym przypadku, Simon? Koszemy?
- Może sprawa jest prosta. Mamy dwóch zabitych. Obaj byli sowieckimi agentami. Obaj przeniknęli do tej samej brytyjskiej organizacji wywiadowczej. Może rzeczywiście byli kochankami? Może Blaikley nie potrafił wytrzymać napięcia, gdy zabrakło Thurstone'a?
- Mamy dowody, że Blaikley był homoseksualistą. Ale Thurstone - w żadnym przypadku. Próżny, nawet narcystyczny, ale heteroseksu-alny. Któregoś razu, pamiętasz, nawet sami podsunęliśmy mu dziewczynę. Po prostu, żeby zorientować się. Zabawiła się wybornie i wróciła kompletnie wyczerpana. To był niezły samiec.
- Policja brytyjska wierzy, że byli kochankami. Mają dowody: notatkę, którą Blaikley napisał przed śmiercią i fotografie. Thurstone był szpiegiem, Max. Umiał się maskować.
- Policja tylko mówi, że wierzy.
- Max! Mówisz o tym jak o jakiejś konspiracji na wielką skalę, co jest nieuzasadnione. Przynajmniej dla Brytyjczyków. Oni nie wiedzą o siatce. Nie mają żadnego punktu zaczepienia. Nie mają przeciw czemu konspirować.
- Być może.
- Gdyby rzeczywiście byli świadomi, to zaraz wiedziałaby o tym CIA i na zasadzie wymiany informacji powiadomiłaby nas.
- Agencja nie wie, że jesteśmy tą sprawą zainteresowani.
65
- Oczywiście, że nie. Tym niemniej powiadomiliby nas zaraz po wykryciu przez Brytyjczyków paru sowieckich agentów wewnątrz GCHQ. Przez Cheltenham przechodzi cholernie dużo naszych własnych materiałów. Agencja wpadłaby w histerię.
Weidenstein nie wydawał się skłonny do przyznania racji swemu rozmówcy.
- Może Angole dopiero co wykryli sprawę? Może to Rosjanie im powiedzieli? Może Moskwa nakłoniła ludzi z MIS, żeby zrobili za nią mokrą robotę?
- To niedorzeczne, Max! Gdzie tu logika?
- Podejrzenia. Być może nasza fikcja jest zbyt oczywista, żeby była prawdziwa? Może wiele rzeczy wygląda inaczej? Być może coś spowodowało, że przestali ufać całej siatce? Tak już kiedyś bywało. Wystarczy cień podejrzenia i próbują ograniczyć straty do minimum. Rąbią wtedy własnych ludzi. Być może tym razem chcieli to zrobić nie brudząc rąk. Ale jak? Spreparowali przeciek? Przeznaczony wyłącznie dla uszu decydentów? To nadałoby sprawie niezłą rangę, no nie? Ten konkretny rząd brytyjski zrobiłby wszystko, żeby uniknąć długofalowej penetracji GCHQ przez Rosjan. Zgodziłby się na likwidację całej siatki, żeby tylko cała historia nie dostała się do prasy. Przecież wkrótce wybory.
Simon Adeane był zgorzkniałym anglofilem i to takim, który wierzył, że zna na wylot podziwianą przez siebie rasę. Jego niezrównana znajomość brytyjskiego establishmentu, której zresztą często dawał dowody, wymagała, by zakwestionował ostatnią wypowiedź przełożonego.
- Tu jest Wielka Brytania, Max - rzekł. - Ich administracja jest za słaba, by utrzymać tego rodzaju tajemnice. Nawet na szczeblu rządowym. - Adeane odsłonił w uśmiechu ładne zęby. - Tutaj nie zdasz egzaminu z administracji, jeżeli nie skłonisz się trochę ku lewicy.
- Takie dowcipy krążą po Whitehall w dzisiejszych czasach? - zapytał Weidenstein.
- Taka jest prawda, Max: dawać albo brać. Potrzebujesz dowodu? Przeczytaj sprawozdanie CIA na temat administracji brytyjskiej. Nie znaczy, broił Boże, że wszyscy są tam mocno lewicowi, choć dostają więcej niż im trzeba od tych, których wykorzystują. Są po prostu zbyt liberalni, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo.
66
Weidenstein odpowiedział uśmiechem na uśmiech Adeane'a, lecz nie ustąpił.
- lak mówi prawdziwy konserwatysta. Adeane dotknął swej prążkowanej kamizelki.
- Tak mówi realista.
Weidenstein nacisnął guzik aparatu dyspozycyjnego.
- Kawy! - zażądał szorstko. - Dobra, jeżeli to nie są Rosjanie ani Angole, to kto?
- Nikt. Może po prostu śmierć?
- Zbieg okoliczności? To byłoby ciekawe.
Rozległ się ostry stuk damskich obcasów i z jakiegoś pomieszczenia położonego tuż za masywnymi, akustycznie izolowanymi drzwiami, wyszła młoda kobieta. Odznaczała się nieprzeciętną urodą, którą maskowały proste oprawki okularów i zwykły, służbowy kostium: standardowy uniform noszony pod rządami Weidensteina. Obdarzyła szefa ciepłym uśmiechem, który zniknął, gdy stawiała filiżankę przed Adeanem. Ten zerknął na nią szelmowsko.
- Mam nadzieję, że jej nie podrywasz - rzekł Weidenstein, gdy dziewczyna wyszła.
- Nie łamię przyjętych zasad - odparł z uśmiechem zastępca.
- Ona o tym wie?
- Jeszcze nie.
-To jej powiedz.
- Dobrze, Max.
- Zależy mi na tym.
- Max, może powinieneś trochę poluzować?
- Dobra. Po prostu nie lubię tego w pracy. Weidenstein sięgnął znowu po depeszę.
- Co to za jeden ten Rattray?
- Oficer łącznikowy NSA w Cheltenham. Jest tam po to, żeby nie było żadnych zgrzytów pomiędzy nami a Brytyjczykami. Naturalnie on nie wie o niczym.
- Wie tylko tyle, że to było samobójstwo, że z rana, że zatrucie spalinami i że to śmierdząca sprawa?
- Prawdopodobnie. Drążenie sprawy nie należy do niego. A już na pewno nie przy pomocy policji brytyjskiej. Powinni go tylko poinformować o aspekcie, który powoduje, że sprawa ta jest również naszą
67
sprawa. Masz rację, kwestia pederastii gmatwa ją jeszcze bardziej. Musimy czekać, aż brytyjska służba bezpieczeństwa wyczyści ją.
- Jasne! Przy pomocy silnego środka odkażającego. Za pięć miesięcy otrzymamy sterylne, ładnie oprawione sprawozdanie.
- Jeżeli zakładasz, że za jedną i drugą śmiercią stoją ludzie z MIS. Oznaczałoby to, że cała sowiecka operacja wewnątrz GCHQ została zdemaskowana, podczas gdy fakty wskazują na coś wręcz przeciwnego. Nasz agent żyje, ma się dobrze i działa, zaś Rosjanie połykają wszystko, co im się podsunie. Powtarzam więc: jeżeli "Piątka" rozwaliła siatkę, wówczas my i CIA zostalibyśmy poinformowani. Na tej zasadzie opierają się nasze wzajemne stosunki, o czym sam dobrze wiesz.
- Mów dalej - wtrącił Weidenstein z ledwo dostrzegalnym uśmieszkiem. - Przekonaj mnie, że Angole są czyści.
Adeane żachnął się widząc, że Weidenstein kpi sobie z niego. Takie rozmowy zdarzały się już wcześniej i niezależnie od tego, jak bardzo starał się nie być manipulowany przez zwierzchnika, w końcu zawsze dostrzegał, że stoi na przegranej pozycji. Tym razem nie było wyjątku.
- Jeżeli mówisz o konspiracji, poleceniu, żeby coś zakończyć, które otrzymujesz od samej góry, czy o jakiejś intrydze w rządzie lub kołach zbliżonych, to zwykle mówisz o próbie zatuszowania czegoś. Jakiejś krwawej Watergate, Max. To poważna sprawa.
- Możliwe. Wrzuć ten problem na komputer. Otrzymasz swoją wersję jako jeden z możliwych scenariuszy.
W oczach Adeane'a pojawiło się rozdrażnienie.
- Brytyjczycy mieli wiele afer szpiegowskich, nawet bardzo wiele, ale zawsze ujawniali je. To znaczy ujawniali w granicach rozsądku, tak by nie ucierpiało bezpieczeństwo. Rządy brytyjskie wytaczają zdrajcom procesy, stawiają czoła opozycji i mają nadzieję, że wyborcy, gdy sprawa już przycichnie, pozostaną im przychylni i najlepiej o wszystkim zapomną. W ten sposób postępuje się tutaj i, ogólnie biorąc, również u nas. Nikt z nas nie myśli i nie działa jak Rosjanie. Gdyby tak było... ale do cholery, czego my właściwie mamy bronić?
- Nawet idealizmu! - wykrzyknął Weidenstein z rozbawieniem, malującym się w jego szarych oczach.
Znienacka przybrał ton śmiertelnie poważny.
- Dwaj wyżsi oficerowie brytyjskiego wywiadu pracujący w GCHQ zginęli w tym samym tygodniu. Nieszczęśliwy wypadek i sa-
68
mobójstwo. Nie takie to niezwykłe biorąc pod uwagę, że pracuje tam parę tysięcy ludzi. Obaj, jak wiadomo, prowadzili długoletnią współpracę z KGB. To zwiększa prawdopodobieństwo ich śmierci, no i rzeczywiście giną. Obu mężczyzn łączy związek homoseksualny, o czym jakoby mają świadczyć fotografie i pełen żalu list samobójcy. I co, Simon, czy to ci czasem nie śmierdzi?
- Śmierdziałoby, gdybym chciał wywąchać coś konkretnego, na przykład sposób, w jaki KGB załatwia ludzi. Tylko, że obaj faceci są, to znaczy byli, agentami KGB. Dlaczego mieliby załatwiać własnych pracowników? Dlaczego rozbijać operację, która przebiega pomyślnie i jest bardzo ważna?
Weidenstein odchylił się w fotelu.
- No właśnie, dlaczego? Tu nie ma logiki. A zatem, pozostaje tylko jedna zainteresowana strona: Brytyjczycy. Simon, ta historia z pedałami to tylko brudny i zagmatwany scenariusz wysmażony przez cwaniaków z MI5 na użytek publiczny, a być może i nasz. Wykryli naszą operację, a ponieważ wiedzą, że mamy ich w dupie, więc starają się nam przeszkodzić. Robią to jednak po cichu, udają Greka, a być może nawet wierzą, że jako naród paranoidalny, półcywilizowany i w gruncie rzeczy faszyzujący musimy szukać wrogów na wschodzie, że czerwień musi nas doprowadzać do pasji. Wszystko po to, żeby zachować między nami owe "szczególne stosunki", które - o oczym wiedzą nawet maluczcy - chronią ich przed znalezieniem się na śmietniku. Podziwiasz ich kulturę i elegancję, Simon, lecz pozwól, że coś ci powiem. Brytyjczycy może i lubią, gdy myśli się o nich jako o ludziach kulturalnych i honorowych, ale jeszcze nigdy historia nie potwierdziła, że są oni rzeczywiście kulturalni i honorowi.
Adeane przez chwilę studiował szew swoich ręcznie wykonanych pantofli.
- Więc co zrobimy z tą sprawą? - zapytał wreszcie, patrząc zwierzchnikowi w oczy.
- Jedź do nich, jesteś bliskim kuzynem. Ja jestem Żydem, stoję daleko w kolejce do żłobu, a Brytyjczycy nie mają zaufania do mojej rasy. Pokaż im, jak wiele dobrej woli mają Amerykanie. Połechtaj ich, udaj, że wierzysz w nich. To nie powinno być trudne. I przez cały czas patrz im w oczy. Oni kłamią, a ja chciałbym wiedzieć, jak dalece. Kto dał rozkaz? Na jakim szczeblu? Jeżeli to tylko jakieś prywatne porachunki wewnątrz "Piątki", żeby komuś uratować skórę, to damy sobie
69
radę bez trudu. Jeżeli rozkaz został wydany wyżej, wówczas wezmę pod uwagę rozwiązanie alternatywne.
- Nic mi nie powiedzą. - oświadczył Adeane. - Dlaczego mieliby to zrobić? Jeżeli sprawa jest tajna, oczywiście.
- O nic nie pytaj bezpośrednio. Pojedziesz tam, by wzmocnić ich zaufanie. Bardzo ich kochasz, tylko martwi cię ten aspekt homoseksu-alny łączący obie śmierci, co jest uzasadnione w naszej branży i pragniesz upewnić się, że dwaj nieszczęśnicy kochali tylko siebie, a nie jeszcze jakieś wyższe ideały.
Adeane przyglądał się prążkowi na nogawce spodni, przesuwając po nim palcem wskazującym. Następnie zaczął pracowicie wyłamywać sobie palce.
- Jak wysoko sięga ta sprawa po naszej stronie, Max? Jeżeli mam podrażnić pacjentowi nerw, to chciałbym wiedzieć, kto jest na tyle silny, by go przytrzymać, jeśli ten zareaguje gwałtownie.
- Daruj, Simon. Być może wkrótce będziemy musieli złamać parę reguł, ale tym razem najważniejsze, żebyś wiedział tylko tyle, ile musisz.
Adeane spojrzał na niego bystro.
- Informowałem "Wyrocznię", Max. Dyrygowałem wszystkim, kiedy musiałeś jechać do Stanów. Wiem cholernie dobrze, że ta lipa, którą przekazujemy do Moskwy, zapewni nam w przyszłym stuleciu osłonę przed każdym atakiem ze strony Rosjan. Gwarantujemy im porażkę i długotrwałe problemy, więc to co mówisz, to nie argument. Powiedziałbym, że nawet NATO - a więc również Brytyjczycy - nie wie, jak daleko poszliśmy do przodu. A zatem, patrząc na tę sprawę, muszę mieć stuprocentową pewność, że jeżeli operacja nie powiedzie się i prawda wyjdzie na jaw, nie zostanę na lodzie, gdy cała reszta da drapaka. Jesteś ambitny, Max i dlatego zgadzałeś się, żeby cała ta afera trwała, aleja też nie wypadłem sroce spod ogona. Mogę odgadnąć, jak wysoko sięgają powiązania po naszej stronie. Jeżeli Brytyjczycy mszczą siatkę, bo wiedzą, jaka jest nasza rola, to nie myśl, że chodzi o kogoś z "Piątki", kto osłania swój tyłek. Z pewnością zaangażowany jest ktoś ważniejszy. O wiele ważniejszy! A ja nie chciałbym znaleźć się pod ogniem tak potężnego wroga.
- Nie masz wyboru. Ja też nie. W związku z tym musimy zabezpieczyć operację.
- Zabezpieczyć wszelkimi środkami?
70
- Takimi, jakie okażą się konieczne.
- Czy takie jest stanowisko góry?
- To jedyne stanowisko - odrzekł z naciskiem Weidenstein.
- Brytyjczycy to nasi sprzymierzeńcy na dobre i złe. Przyjaciele.
- Rosjanie też kiedyś byli naszymi sprzymierzeńcami. Czasy zmieniają się, okoliczności też. Nie muszę cię uczyć historii. Brytyjczycy zmienili się. W tym kraju istnieją silne tendencje socjalistyczne, które należy traktować poważnie przy podejmowaniu decyzji. Jeżeli zwycięży tu radykalny socjalizm, wyślą nas do Stanów najbliższym samolotem. Paru ludzi w Waszyngtonie uważa, że jest to całkiem możliwe, nie są oni jednak skłonni pozostawiać w Wielkiej Brytanii szczegółów dotyczących naszych najnowocześniejszych technologii w charakterze prezentu dla Wschodu, bo tam przecież by z pewnością trafiły.
- Brytyjczycy nigdy nie dopuściliby, żeby w Parlamencie zasiadał motłoch.
- Zdaje się, że ktoś powiedział to samo o rzymskim senacie.
- Mobile vulgus. Pospólstwo jest zmienne - przyznał sucho Adeane.
- Sam więc widzisz - odrzekł Weidenstein i wstał. - Jedź na Charles Street i uświadom ich, że bardzo nas martwi, gdy oficerowie brytyjskiego wywiadu, których działalność może mieć wpływ na bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych, okazują się być zakochanymi w sobie homoseksualistami. Przypomnij im takie nazwiska, jak Burgess, Maclean i dorzuć jeszcze Blunta. Niech wbiją sobie do głowy, że mamy ich na oku. Tylko zrób to stylowo: uśmiechaj się ładnie, kiedy będziesz ich prześwietlał. Potem wrócisz i opowiesz, jak to przyjęli. Ważne jest każde słowo, każdy niuans, wszelkie miny, grymasy i spojrzenia.
Weidenstein odwrócił głowę i spojrzał w okno. Zamontowane tam żaluzje uniemożliwiały stosowanie najwymyślniejszego nawet podsłuchu elektronicznego, a ponadto stanowiły zaporę dla pocisków i odłamków bomb. Adeane nie widział, żeby kiedykolwiek były otwarte w okresie pięciu lat, gdy był zastępcą szefa placówki NS A w Wielkiej Brytanii.
Adeane podszedł do drzwi i przystanął.
- Max, kiedy byłeś chłopcem - jeszcze w Izraelu - co myślałeś o Brytyjczykach?
Weidenstein zachichotał.
71
- Prawdopodobnie to samo, co niektórzy z nich myślą teraz o potędze USA. Odpowiedź na twoje właściwe pytanie brzmi: nie. Nie czuję żadnej ukrytej czy podświadomej nienawiści do Brytyjczyków. Po prostu to my mamy teraz władzę i musimy zacząć się uczyć, jak ją spożytkować z równym skutkiem, jak oni to kiedyś robili. Podziwiałem ich - dawniej. Nikt naprawdę nie nienawidzi Brytyjczyków. Można ich tolerować lub bać się, bo w gruncie rzeczy jest to najtwardsza, najbardziej zimnokrwista rasa pod słońcem. Dlatego właśnie sądzę, że to oni stoją za kulisami sprawy. Ty kochasz Brytyjczyków, Simon. Ja ich rozumiem. Na koniec jeszcze jedno: jeżeli dojdzie do wyboru pomiędzy ojczyzną a przyjaciółmi, to zdecyduj się, psiakrew, czy wybierasz ojczyznę.
-Jestem Amerykaninem, Max.
- To tylko chciałem usłyszeć. Lecę dzisiaj do Waszyngtonu. Wrócę jutro wieczorem i będziemy działać stosownie do tego, co uda ci się wycisnąć z "Piątki".
Max Weidenstein był samotnikiem, który nie miał czasu na towarzystwo, jeżeli go ono w jakiś sposób nie wzbogacało. Jego niewzruszona zasada głosiła, iż każde spotkanie powinno powiększać zakres informacji przechowywanych w mózgu, a nie tylko obwód w pasie. Jako człowiek niedużego wzrostu, nie mógł sobie pozwolić na tycie i zbędne kilogramy musiał natychmiast zrzucać. Z tego względu na przyjęcia regularnie organizowane przez urzędników z Whitehall zwykle chadzał Simon Adeane, który prezentował angielski styl bycia.
W takiej sytuacji krąg znajomości Adeane'a rozrósł się do niezwykłych rozmiarów. Byli to różni ludzie: od środka służbowej hierarchii poczynając, aż do niemal samej góry, jak tego wymagała jego własna pozycja osoby nr 2. Dlatego właśnie Weidenstein chciał, by pojechał na Charles Street do centrali MI5, co w rzeczywistości znaczyło kontakt z ludźmi mającymi powiązania ze służba bezpieczeństwa. Chodziło o powiązania nie zawsze nacechowane dobrą wolą, gdyż wzajemne podchody, intrygi i gryząca zazdrość to chleb powszedni organizacji rządowych na całym świecie.
Jest powszechnie przyjęte, że ci, którzy koordynują działania wywiadu, mają władzę najwyższą i są najbardziej drażliwi w świecie tajnych służb. Są to funkcjonariusze mający bezpośredni kontakt z do-
72
stojnikami państwowymi, a za ich pośrednictwem - z głową rządu. Oni sami nie zbierają informacji wywiadowczych ani nie rozpoczynają operacji mających na celu ochronę bezpieczeństwa państwa. Nie cierpią z powodu napięć czy rozczarowań. Ferują wyroki, oceniają, są nobilitowani, nobilitują innych, a także udzielają nagany - lub gorszej kary - za błędy popełnione przez podwładnych na służbie, by do ich własnych akt personalnych nie zakradło się podejrzenie o nieudolność. Są to zdolni ludzie, nierzadko czarujący, kuci na cztery nogi, którzy umieją w każdej chwili usunąć się w cień lub odroczyć każdą potencjalnie niebezpieczną lub kontrowersyjną operację.
Jednym z takich ludzi był William Salisbury, zastępca koordynatora do spraw wywiadu w biurze Gabinetu.
- Zdajesz sobie sprawę, że w tym tygodniu roi się tu od ludzi z KGB? - rzekł Salisbury, gdy owej środy kelner prowadził ich do stolika w restauracji hotelu "Mayfair" w Londynie. - To tydzień węgierski - wyjaśnił, wskazując na żwawych muzyków w ludowych strojach, którzy kręcili się pośród stolików z równą zręcznością jak przy cygańskich tańcach.
- A więc jest to najbezpieczniejsze w Londynie miejsce na poważną rozmowę - odparł Adeane z promiennym uśmiechem. - Agenci KGB będą zbyt zajęci obserwacją przejawów zachodniej zgnilizny u swoich podopiecznych, żeby mogli zająć się nami.
- Wy, Amerykanie, jesteście cholernie dowcipni. Pewnie Departament Stanu prowadzi kursy w zakresie udzielania ciętych ripost.
- Jasne. Do tego celu importują brytyjskich specjalistów.
- Zapisz mnie, dobra? Z miejsca płacę grube honorarium.
Adeane wziął kartę dań od kelnera, który natychmiast rozpoznał Amerykanina, i zamówił dużo potraw, zachęcając Salisbury'ego, by uczynił to samo.
- Mam nadzieję, że jestem tego wart - rzekł Anglik, gdy kelner odszedł do kuchni. - Choć Bóg świadkiem, że nikt nie próbował mnie kusić przez całe wieki.
- Najlepiej mają żonaci, nie muszą się ograniczać. A propos, jak to u ciebie wygląda?
- Jeszcze nie wiem. Jak się miewa ta czarująca istota, którą Weidenstein zapakował w gorset? Przy niej nie wahałbym się.
- Surowo wzbronione.
- Bardzo drakońskie.
73
- Masz na myśli Maxa czy zasady jego domu?
- Jedno i drugie.
Adeane spróbował wina, które kelner nalał do kieliszka, i kiwnął głową z aprobatą.
- A więc? - zapytał Salisbury, gdy znów zostali sami.
- Otrzymaliśmy wiadomość, że policja z Gloucestershire ma dowód na istnienie homoseksualnego związku pomiędzy oboma denatami z GCHQ, którzy zginęli w ubiegłym tygodniu - przystąpił do rzeczy Adeane.
Salisbury nabrał do ust bordeaux, przez chwilę delektował się nim, po czym przełknął.
- Tak, my też.
-1 co powiesz na ten temat?
- Homoseksualiści są teraz wszędzie. Cóż dziwnego, że znaleźli się też w GCHQ?
- Oczywiście chodzi o aspekt bezpieczeństwa.
- No cóż, nie przesadzałbym.
- Wygląda, że jesteś nadzwyczaj pewny siebie. Salisbury pociągnął w tym momencie łyk wina i wytarł usta serwetką.
- Nie martwimy się, jeśli o to chodzi.
- Braliście to więc pod uwagę?
- Oczywiście, ale jeżeli istnieje jakaś organizacja wywiadowcza, która jest dla nas pewniakiem pod względem bezpieczeństwa, to tylko GCHQ. Nie przejmuj się. "Piątka" posłała tam już swoich ludzi, żeby rozebrali na czynniki pierwsze życiorysy obu szacownych nieboszczyków.
- Więc biorą to na serio.
- "Piątka" to w gruncie rzeczy policjanci reprezentujący wiktoriańskie postawy moralne. Dla nich homoseksualista nie jest po prostu wesołym chłopczykiem czy dziwakiem. Uważają, że ma skłonności przestępcze jak jakiś łajdak. Zwichrowany, nie przestrzegający prawa. Będą obrabiać ten przypadek, jak pies obrabia świeżą kość, lecz gdy już wyschnie i straci smak, zakopie ją. Czy jestem pierwszy, do którego zwracasz się w tej sprawie? - zapytał Salisbury z nutką ostrości w głosie.
Adeane wiedział, że nie ma sensu kłamać.
74
- Prawdę mówiąc, zanim zaprosiłem cię na lunch, dzwoniłem do jednego z naszych wspólnych przyjaciół.
- Doprawdy? Któż to taki?
Amerykanin wymienił nazwisko znanego dziennikarza, utrzymującego kontakty z tajnymi służbami.
- O rany! - jęknął Salisbury. - Teraz przez najbliższe dwa tygodnie będziemy słyszeć tylko skandalizujące plotki. Szkoda, że wy, Amerykanie, nie ufacie odrobinę bardziej źródłom rządowym.
- Może to dziwne, ale wykazał nadzwyczaj nikłe zainteresowanie. Chodziło mu o to, że w dzisiejszych, bardzo liberalnych czasach "Piątka" wie dokładnie, kim są "królowe" - to jego określenie - lecz nie chce z nimi obchodzić się zbyt brutalnie, by nie naruszać ich praw obywatelskich.
- Ma rację. Zajmujemy obecnie umiarkowane stanowisko i zakładamy, że jeżeli pracują dobrze i nie biorą się za jakieś plugawe sztuczki, które mogłyby spowodować gwałtowną reakcję KGB w dobrym, starym stylu, to zostawiamy ich w spokoju. Zwróć uwagę, że wszyscy zostali dość gruntownie sprawdzeni, dokładniej niż przewidują normy, choć nikt tego oczywiście nie potwierdził oficjalnie.
-1 od czasu do czasu każesz ich obserwować.
- Od czasu do czasu. W praktyce okazuje się, że są to lepsi patrioci niż my, osobnicy heteroseksualni.
- Lepsi niż sam czort - rzekł z uśmiechem Adeane.
- Można i tak powiedzieć.
Gdy jedli pierwsze danie, węgierski zespół grał tuż przy ich stoliku, w związku z czym rozmowa była niemożliwa.
- Brawo! - wykrzyknął Salisbury spoglądając na dwóch mężczyzn, ubranych w klasyczne garnitury, którzy siedzieli cztery stoliki dalej, tak by mieć dobry widok zarówno na osoby wchodzące jak i wychodzące z restauracji. Pochylił się do przodu.
- Podwyższono im diety, żeby godniej reprezentowali nowy, bardziej "oświecony" Kreml. Pierwsza rzecz, którą zrobili, to pognali do tego cholernego magazynu Simpsona. W "Piątce" wrzało jak w ulu, tak starali się znaleźć tymczasowych pracowników do działu garderoby męskiej. Stwierdzili jedynie, że po lewej stronie ubierają się dobrzy chłopcy z KGB.
Adeane zaśmiał się.
- A jeżeli chodzi o złych?
75
- Ci źli to byli prawdziwi zawodowcy. Spletli tylko palce na brzuchach i nie zdradzili się.
Drugie danie rozpoczęli w milczeniu, lecz po jakimś czasie Adeane rzekł:
- Max chciałby zerknąć na raport policyjny z Gloucester. Wiesz, on wietrzy we wszystkim konspirację. Salisbury łypnął sponad talerza.
- Chcesz powiedzieć, że nie ufa nam?
- To nie jest sprawa zaufania. Chciałby po prostu przejrzeć materiały dowodowe. Taki już jest, jak każdy Żyd.
- Raczej Niemiec - odparł Salisbury. - Jakie materiały go interesu-
jtf
- List Blaikleya, fotografie.
- To nie żadna pornografia, jeżeli tego się spodziewa. Portret artystyczny i trochę zwykłych fotek. Thurstone był fanatykiem sprawności fizycznej. Miał wspaniała kondycję, podnosił ciężary, wyrobił sobie świetną muskulaturę. Tego typu sprawy.
- I taki człowiek miałby być pedałem?
- A dlaczego sądzisz, że nie? Adeane nie odpowiedział na pytanie.
- A zatem widziałeś te fotografie? List też?
- Znam jego treść. Oryginał ma policja z Cheltenham, a w tej chwili chyba "Piątka".
-I to cię przekonało?
- O czym? Że Blaikley był nieszczęśliwym kochankiem Thurstone^, czy że naprawdę udusił się?
- O jednym i drugim.
- W obu przypadkach odpowiedź brzmi: "tak". Max jest nieufny, prawda? A także niecierpliwy. Nie może poczekać na raport "Piątki"?
- W "Piątce" wszystko toczy się zbyt wolno, a mózg Maxa działa z prędkością światła.
- Co chyba utrudnia mu przestawienie się, jeżeli jego myśl biegnie w złym kierunku.
- Jakoś dziwnie często miewał rację.
- Tym razem jednak myli się.
Adeane spojrzał na grajków, którzy właśnie otoczyli stolik z mężczyznami w klasycznych garniturach. Ci nie wyglądali na zachwyconych takim zainteresowaniem.
76
- Jeden zero dla Madziarów - zażartował Salisbury, widząc skrępowanie agentów KGB. - No, ale później i tak za to zapłacą. Pomiędzy brwiami Adeane'a pojawiła się mała zmarszczka.
- A zatem nie podzielasz mojego zdania w sprawie Blaikleya i Thurstone'a? Ciągle sądzisz, że jestem zbyt pewny siebie? Czy cała NSA sądzi podobnie, czy to tylko Max gra kolejny raz rolę szczwane-golisa?
Przyszła pora na deser, z którego obaj zrezygnowali, zamawiając za to kawę i koniak.
Adeane pociągnął łyk kawy, starając się precyzyjnie sformułować myśl. To, co miał powiedzieć teraz, mogło zostać później powtórzone na najwyższym szczeblu. Kiwnął głową w stronę dwóch agentów KGB.
- Postawię pewną hipotezę. Ci tam i im podobni są zdolni do robienia różnych brzydkich rzeczy.
- To fakt, nie hipoteza - przerwał Salisbury.
- Daj mi skończyć. Jeżeli Thurstone i Blaikley pracowaliby dla Moskwy i Rosjanie odkryli, że ich dwaj agenci zapałali do siebie niebezpiecznym uczuciem, które zostało, że tak powiem, uwieńczone aktem płciowym, to czy nie uważasz, że w interesie Moskwy leżałoby pozbycie się takich, używając ich żargonu, emocjonalnie chwiejnych i potencjalnie niebezpiecznych i niemoralnych elementów?
Salisbury bawił się pękatym kieliszkiem koniaku.
- Twoja hipoteza ma rację bytu tylko wtedy, gdy założymy, że GCHQ jest całkowicie spenetrowane przez jedną lub więcej siatek szpiegowskich. Jak również, że Blaikley i Thurstone niewiele znaczyli dla Moskwy i można ich było poświęcić na amen bez większego uszczerbku dla całej operacji.
Spróbował koniaku i ciągnął dalej:
- A zatem, skoro mówisz, że Amerykanie wierzą lub podejrzewają właśnie taką prawdę, to jestem zmuszony stwierdzić, iż wasza niekompetencja jest karygodna. Każdy głupiec rozumie, że gdyby wasze podejrzenia były uzasadnione, to zagrożone byłyby szyfry, jak też wasze i nasze tajemnice. Byłbyś wariatem nie zgłaszając takich obaw służbie bezpieczeństwa. Tak naprawdę nie wierzysz w to, co mówisz, prawda, Simon? W przeciwnym razie dostałbym pewnie rostroju żołądka po tak wpaniałych wrażeniach gastronomicznych. Lecz mój niesmak byłby niczym w porównaniu z tym, co czuliby ci, którzy zajmują
77
przednie ławy w Parlamencie. Powiedz mi więc, że nie jest to nic innego jak kolejny przypadek amerykańskiej paranoi. Adeane uśmiechnął się szeroko.
- Paranoja Weidensteina. Cała reszta Amerykanów nie ma z nią nic wspólnego.
Salisbury, najwyraźniej odprężony, rozparł się wygodnie w fotelu.
- Sądzę, że Ministerstwo Skarbu USA jest mi winne jeszcze jedną kolejkę tego wspaniałego trunku, lecz z przykrością muszę stwierdzić, że nie nastąpi to dziś. Anglia wymaga, by każdy człowiek robił, co do niego należy - nawet po takim lunchu jak ten.
Adeane skinieniem dłoni poprosił o rachunek, który przyniesiono natychmiast. Gdy podpisywał go, Salisbury zrobił parę min, naśladując przy tym dźwięki skrzypiec, po czym zaczął bid brawo węgierskim artystom. Pomachał nawet ręką groźnie spoglądającym agentom KGB.
- Pokaż mi Rosjanina z poczuciem humoru, a ja pokażę ci antypar-tyjnego reakcjonistę - mruknął Salisbury, gdy kierowali się ku wyjściu z"Mayfair."
- Chyba, że będzie to Gorbaczow - zauważył Adeane, gdy portier wzywał dwie taksówki.
- To nie poczucie humoru, tylko przebiegłość - wykrzyknął Anglik, sadowiąc siew samochodzie. Zdążył jeszcze dojrzeć nikły uśmieszek na twarzy Adeane'a, nim ten odjechał w swoją stronę.
- Dokąd, szefie? - odezwał się taksówkarz. Salisbury spojrzał na zegarek.
- Znajdź mi szybko jakiś czynny automat telefoniczny, a płacę podwójny napiwek.
- Na Berkeley Sąuare jest jeden, który działał jeszcze dziś rano. Można tam dojść piechotą.
- Zawieź mnie tam i czekaj.
Plac był zaraz za rogiem. Salisbury wysiadł trzymając w pogotowiu monety. W śmierdzącej budce wykręcił jeden z londyńskich numerów. Gdy już chciał zrezygnować, w słuchawce rozległ się kulturalny głos.
- Mówi Brock - rzekł Salisbury.
- Tak? - głos zabrzmiał pytająco.
- Nasi kuzyni martwią się. Nie z naszego powodu.
78
- Zakładaliśmy, że wezmą pod uwagę istnienie konkurencji. Wydaje się to logiczne. Niech idą w tym kierunku - i tak nie dojdą do niczego. Wkrótce pogodzą się z tym, co mają.
- "Niebieski" chciał być cwany.
- Tak, to godne ubolewania. Nie komplikujmy jednak sprawy. Kontroluj sytuację. Nie daj się ponieść nerwom. Te rzeczy nie są już tak skandaliczne jak dawniej, raczej wzbudzają litość. Czy "Niebieski" jest jeszcze bezpieczny?
- Nie ma powodu, by w to wątpić.
- Czy jest jakaś po ważna przyczyna, aby opóźniać dalsze akcje? W tym momencie?
- Właściwie nic ważnego...
-Ale?
- Być może nasz program jest zbyt napięty?
Na drugim końcu kabla rozległ się jakby trzask bicza.
- Każdy kolejny dzień to dzień stracony. Oni niszczą nas, zdradzają, robią z nas idiotów, żeby osiągnąć własne cele. Upuszczają nam krwi, a ty chcesz im dawać więcej czasu?
-Nie!
- To musi być zrobione!
- Następnym razem reakcja może być wroga - ostrzegł Salisbury.
- Nie w stosunku do nas.
- Zaczną podrzynać sobie gardła.
- Ale nie nam.
- Padnie wiele pytań. Sprawa może dojść aż do szczebla Gabinetu.
- Dopóki "Niebieski" działa przekonywująco, nie powinno być żadnego problemu. Nawet jeśli istnieją podejrzenia, to nie dotyczą one nas. Nie mamy przecież nic do zyskania. Po dziś dzień tylko tracimy.
Salisbury pocił się w dusznej, obskurnej budce.
- Numer 3 - rozkazał głos.
Salisbury odłożył słuchawkę i z ulgą wyszedł na świeże powietrze.
- Ten automat załatwią jeszcze dzisiaj - zawyrokował taksówkarz. - Teraz dokąd, szefie?
- Na Downing Street - zarządził Salisbury.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Całe życie Geralda Parmintera upływało pod brzemieniem dwóch ponurych tajemnic. Pierwsza stanowił fakt, iż wiele lat temu sprzedał swoją duszę sowieckiej KGB, a drugą - być może jeszcze ohydniejszą - że był aktywnym pedofilem, owładniętym obsesją w stosunku do małych dziewczynek.
Ludzie z KGB sądzili, że całkowicie kontrolują jego życie. Wyciągali od Parmintera każdą informację, jaką udało mu się zdobyć podczas pełnienia tajnej funkcji w Szkole Języków Technicznych GCHQ w Oakley i częstych wyjazdów do Behall, głównego obiektu Centrum. Był dla nich łatwym do manipulowania brytyjskim renegatem, który trafił do sowieckiego wywiadu z pobudek idealistycznych, lecz na zasadzie klasycznego przykładu kontynuował współpracę z Rosjanami z powodu chciwości i... strachu. Zdumiewające, że zupełnie nie podejrzewali u niego istnienia tak mrocznych zainteresowań.
Owego czwartkowego poranka Parminter nie był już w stanie opanować seksualnego głodu. Choć wiedział, że na jego biurku w Oakley zgromadzi się sterta ważnych depesz, przez godzinę zwlekał z wstaniem z łóżka. Minuty płynęły, lecz jego umysł gorączkowo odpędzał wszelkie myśli o obowiązkach służbowych. Dłońmi ściskał genitalia, jakby odmawiał im prawa do zaspokojenia zboczonych potrzeb.
O dziewiątej trzydzieści wiedział już, że nie pojedzie do żadnego Oakley.
Z hallu na dole odbył dwie rozmowy telefoniczne. Najpierw do miejsca pracy żony, by poinformować ją, że wkrótce po jej wyjściu miał atak biegunki, co zresztą było zgodne z prawdą, gdyż dostawał rozstroju żołądka na samą myśl o tym, co chce zrobić. W związku z tym najprawdopodobniej zamiast do pracy uda się do lekarza lub apteki. Następnie połączył się z działem kadr GCHQ i wyjaśnił przyczyną nieobecności. Po załatwieniu tych niezbędnych czynności wrócił na górę i opuścił schody wiodące na strych domu. Tam pośród rupieci odszukał ubranie, które specjalnie trzymał w ukryciu i wziął je ze sobą do łazienki. Umył jedynie twarz i ręce, lecz nie kąpał się ani nie golił. Następnie nałożył garnitur, który, choć nowy, zalatywał stęchlizną z
80
powodu przechowywania go w dusznym pomieszczeniu. Wszystkie części ubrania miały być jeszcze tego dnia spalone i w stosownym czasie zastąpione innymi, kupionymi w różnych sklepach i starannie ukrytymi wśród starzyzny poniewierającej się na strychu.
Ubrał się, przygotował i zjadł lekkie śniadanie, po czym szybko, jakby śpiesząc się do pracy, wyszedł ze swego bliźniaka. Na nowy garnitur założył zwykły płaszcz przeciwdeszczowy. W jednej ręce trzymał aktówkę, a w drugiej parasol rozpostarty nad głową dla osłony przed poranną mżawką.
Prowadził swego trzyletniego forda cortinę tą samą trasą, którą w ubiegłym tygodniu jechała furgonetka Cade'a, lecz przy rondzie zjechał z dwukierunkowej autostrady i skierował się bezpośrednio do Gloucester.
Parminter dobrze wiedział, dokąd i kiedy ma jechać. Miał jeszcze przed sobą dwie godziny pełne psychicznej i fizycznej męki. Zaparkował samochód w centrum miasta i wałęsał się bezczynnie. Mimo skurczów żołądka wmusił w siebie ciastko i kawę, po czym w pubie wychylił dwie szybkie kolejki brandy.
Około południa podjechał pod bramę przedszkola i obserwując, jak rozgadane mamy wyprowadzają swe pociechy, wybrał ofiarę. Czuł, jak zawartość żołądka wraca mu do gardła. Oparł szybko głowę na kierownicy, starając się opanować mdłości. Chwila ta minęła jednak. Zawsze tak się działo. Ruszył z miejsca i powoli podjechał pod bramę przedszkola.
Dziewczynka denerwowała się. Zwykle zostawała w przedszkolu najdłużej, co było przedmiotem kpin ze strony innych dzieci. Jej matka nie mogła przyjechać wcześniej, ponieważ pracowała na pół etatu. Dziewczynka trącała bucikiem metalową bramę, starając sieją otworzyć, lecz ta, zabezpieczona solidnym ryglem, nie ustępowała. Dziecko nie odznaczało się niczym szczególnym poza zadzierżyście wystającą dolną szczęką i żywym błyskiem w oczach.
- Mama źle się czuje - rzekł Parminter przez otwarte drzwi z prawej strony samochodu. - Przysyła mnie, żebym ciebie zabrał.
Dziewczynka odwróciła się od bramy, lecz rączkami nadal ściskała żelazne pręty.
- Mamusia jest w pracy - rzekła. - Wiem, że rano poszła do pracy. Parminter uśmiechnął się ze zrozumieniem.
81
- Wiem, widziałem się z nią. Później poczuła się źle. Wysłała mnie, żebym cię zabrał, bo sama nie mogła.
- Miała atak astmy?
- Właśnie, i to bardzo ostry. Naprawdę źle się czuje - musisz szybko do niej pojechać.
- Jesteś jej kierownikiem? - zapytała dziewczynka, puszczając bramę i podchodząc nieco bliżej.
- Tak - odrzekł szybko Parminter, widząc jak żwirowaną alejką zbliża się do bramy młoda, rudowłosa kobieta. Ogarnęła go panika. Jego nogi spoczywające na pedałach zadygotały, jakby otrzymał cios w głowę.
- Susan! - zawołała kobieta wysokim tonem, rozdzielając sylaby, przez co wezwanie zabrzmiało jak uderzenie dzwonu. Parminter przemówił bardziej stanowczo:
- Susan! Pośpiesz się proszę! Mama jest chora. Jeżeli sienie pospieszysz, poczuje się jeszcze gorzej. Szybko!
Dziewczynka wgramoliła się do samochodu. Jej podejrzliwość zniknęła pod wpływem rozkazującego tonu Parmintera i nagłego strachu, że już nie zobaczy matki.
- Susan! - Nauczycielka rzuciła się teraz biegiem w stronę bramy. Dojrzała już jednak tylko tył oddalającego się pośpiesznie ciemnoniebieskiego samochodu, obłok czarnych spalin i przybrudzoną tabliczkę rejestracyjną.
- Boże, tylko nie to! - zawołała i na uginających się nogach pobiegła w stronę budynku. Jej płacz i krzyki nie milkły, dopóki nie przybyła policja, a potem matka dziecka z bladą jak śmierć twarzą. Dopiero pod wpływem szorstkiego tonu inspektora policji doszła na tyle do siebie, by zrelacjonować fakty, które zapamiętała.
To, że nie potrafiła zupełnie opisać samochodu ani nie odczytała jego numeru rejestracyjnego, nie dziwiło inspektora. Wszelako wkrótce odkryto rzecz bezcenną, która mogła oznaczać ocalenie życia dziewczynki: rudowłosa nauczycielka posiadała nieprzeciętne uzdolnienia malarskie. Jedno z jej płócien było nawet wystawiane w rodzinnym Edynburgu. Otóż jedyną rzeczą, którą zapamiętała i którą wciąż miała przed oczami z całą wyrazistością, była przerażona twarz Ge-ralda Parmintera, wychylającego się z otwartych drzwi samochodu ku młodocianej ofierze.
82
Tego czwartkowego wieczoru Cade był gotów pojechać swym triumphem do Londynu na następne spotkanie z człowiekiem noszącym nazwisko Harlow. Oczywiście poprosił o pozwolenie zarówno Lettie jak i Willa Sullivanów, podając jako powód chęć zobaczenia się z żoną w sprawie rozwodu i przy okazji uporządkowania grobu córki. Cade czuł się podle, że musiał oszukiwać tych ludzi, którzy przygarnęli go jak syna, lecz ze względu na bezpieczeństwo nie chciał używać furgonetki, którą mogła obserwować policja.
- Jeszcze nie naprawiłeś tej swojej furgonetki? - zapytał Will Sulli-van zrzędliwym tonem. - Powinieneś był kupić coś angielskiego. Za moich czasów tylko wyroby brytyjskie były coś warte. Służyły jak się patrzy. No, następnym razem będziesz już wiedział, prawda?
Cade posłusznie kiwnął głową. Wyruszał wczesnym rankiem, mając nadzieję, że uniknie największego ruchu na drogach.
Lettie narwała gdzieś na farmie całe naręcze kwiatów i przyniosła je teraz ze łzami w oczach.
- Biedne maleństwo - powiedziała, bardzo delikatnie wkładając kwiaty do toreb bagażowych triumpha razem z liśćmi, żeby łagodziły wstrząsy.
- Nie napadaj na chłopca, Will. Na tym motocyklu trzeba jeździć. On powinien to robić, bo jest dobrym cyklistą.
- Cyklistą? - burknął Sullivan. - Chyba nie myślisz, że będzie pedałował całą drogę do Londynu, co?
Wszyscy roześmieli się, więc Lettie nie wybuchnęła płaczem, czego obawiał się Cade.
Jazda autostradą była wspaniałym przeżyciem, tym bardziej, że przez prawie cały czas utrzymywała się dobra pogoda. Rzeczywiście odwiedził grób Amy Cade, choć fakt, że czyni to powtórnie w ciągu zaledwie paru dni wywołał w nim uczucie wewnętrznej pustki i smutku. Doskonały nastrój, jaki towarzyszył mu u Sullivanów, zniknął. Nie miał jednak wyboru: nigdzie na świecie nie było lepszego miejsca, w którym mógłby zostawić otrzymane od Lettie kwiaty.
Simon Adeane wynajmował w Chelsey mieszkanie z widokiem na Tamizę. Lubił sobie wyobrażać, że gdzieś w zamierzchłej przeszłości jakiś utalentowany artysta trudził się, by stworzyć budynek, w którym teraz mieszkał. Jego salon posiadał olbrzymie okno, wysokie na dwanaście stóp i szerokie na dwadzieścia cztery. Już dawno zdecydował,
83
że tylko malarz lub rzeźbiarz mógł potrzebować aż tyle naturalnego światła.
Tego czwartkowego wieczoru, gdy Max Weidenstein jeszcze przebywał w Waszyngtonie, Simon postanowił oderwać się od obowiązków służbowych.
Adeane uwielbiał oglądać filmy. Miał w domu całą kolekcję celuloidowych taśm "szesnastek", wśród których wiele było ciekawych i rzadkich tytułów. Cieszył się teraz na myśl, że przygotuje przyzwoity posiłek - a gotować potrafił dobrze - postawi go na niskim marmurowym stoliku i wyciągnie się wygodnie na skórzanej kanapie, by, po raz nie wiadomo który, obejrzeć apokaliptyczną historię Garsona Ka-nina i Carol Reed o wojnie w Europie Zachodniej pod tytułem "Prawdziwa chwała".
Ustawił już projektor i ekran, więc teraz nalał sobie bardzo wytrawnego sherry i czekając, aż dosmaży się kotlet, zapalił papierosa i z kieliszkiem w ręku podszedł do ogromnego okna, by przez chwilę popatrzeć na statki płynące wzdłuż Tamizy. Przechodząc obok telewizora wziął pilota i włączył kanał czwarty, jako że zbliżała się pora wiadomości.
Fascynowała go Tamiza z jej różnobarwnymi łodziami i statkami. Czasem spędzał całe niedzielne popołudnia obserwując leniwy nurt rzeki i uwijające się po jej powierzchni jednostki.
Ze stojącego za nim odbiornika płynęły wiadomości o nowych, dużych i małych katastrofach, które trapiły świat w końcu dwudziestego wieku. Wprawnym uchem oficera wywiadu potrafił uchwycić informacje istotne dla niego i odrzucić całą resztę. Na podobnej zasadzie funkcjonowały urządzenia elektroniczne w stacjach NSA: potrafiły wysłuchać całej rozmowy telefonicznej, lecz reagowały wyłącznie na pewne zaprogramowane kluczowe słowa.
Stał właśnie przy swoim "malarskim" oknie i być może dlatego na dźwięk słów "szkocka malarka" odwrócił głowę. Przez moment ujrzał opuchniętą, najwyraźniej od płaczu, twarz rudowłosej dziewczyny, a zaraz potem na ekranie pojawił się starannie wykonany węglem rysunek, przedstawiający czterdziestoparoletniego mężczyznę.
Adeane stał w osłupieniu. Dopiero po paru sekundach zwiększył siłę głosu na pilocie. Spikerka kontynuowała:
"... policja z Gloucestershire będzie wdzięczna za udzielenie wszelkiej pomocy związanej z odnalezieniem mężczyzny zamiesza-
84
nego w porwanie czteroletniej Susan Franks sprzed bramy przedszkola Marydeane, które miało miejsce dziś, kilka minut po godzinie dwunastej. Prosimy dzwonić pod numer..."
Adeane wdusił przycisk wyciszający telewizor i skierował się do telefonu. Podniósł słuchawkę, lecz pod wpływem zawodowego instynktu odwiesił ją z powrotem. Jeżeli, jak podejrzewał Weidenstein, spisek został uknuty przez ludzi z MI5, wówczas jego telefon jest z pewnością na podsłuchu. Mogli to uczynić oficjalnie na podstawie nakazu z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W takim przypadku musieliby niedawno wejść do jego domu i tak spreparować telefon, by działał jak mikrofon przekazujący wszelkie dźwięki z pokoju do sterowanego głosem magnetofonu. Taka operacja nosiła kryptonim "Urządzenie specjalne" lub "Lazur"."Piątka" mogła ewentualnie podjąć w celu ratowania własnej skóry akcję nieoficjalną pod kryptonimem "Cynamon", która, przeprowadzona w sposób tajny, z pominięciem MSW, polegałaby na założeniu podsłuchu w skrzynce przyłączeniowej. Tak czy inaczej, rzecz była możliwa do przeprowadzenia.
Był w stanie przeszukać mieszkanie, by odnaleźć urządzenia podsłuchowe, lecz teraz nie miał na to czasu. Czynność tę mógł zlecić rano grupie techników z londyńskiego oddziału CIA. Jeżeli podsłuch istniał rzeczywiście, to Weidenstein miał rację. Ostatni raz dokładnie sprawdzał mieszkanie dwa i pół miesiąca temu. Zespoły techniczne wykonywały kontrolę co kwartał, więc w tym czasie możliwe było założenie mikrofonów. W ten sposób sprawdziłaby się teoria Maxa o operacji MI5 skierowanej przeciwko nim.
Gdy szybkim krokiem zmierzał do swego sportowego wozu produkcji brytyjskiej, po głowie krążyła mu myśl o zdradzie. Jego kraj zdradził i nadal zdradzał swego największego przyjaciela i historycznego sojusznika. Brytyjczycy podjęli akcję nie bez powodu. Tak samo zrobiliby Amerykanie. Czuł gorycz na myśl o tym, co można zniszczyć i co już zostało zniszczone, lecz wiedział, że w ostateczności musi postawić ojczyznę ponad przyjaciółmi.
Pomknął jak strzała w kierunku Grosvenor Sąuare. Gdy zatrzymała go policja, opryskliwie przypomniał funkcjonariuszom o dyplomatycznym immunitecie i nacisnął gaz do deski. Dotarł do biura w niezwykle krótkim czasie i połączył się z Waszyngtonem.
85
Z drugiej strony "bezpiecznej" linii rozległ się glos Weidensteina. Był zirytowany, gdyż telefon wyrwał go z ważnego zebrania, zapytał wiec oschle:
- Simon? Co tam, u diabła?
- Akcja nieprzyjaciela - rzekł Adeane.
-Co?!
- Przypadek, zbieg okoliczności...
- Akcja nieprzyjaciela - powtórzył Weidenstein i umilkł. - Ale nie "Wyrocznia"? - zapytał bardzo spokojnie tonem, w którym brzmiał lęk zabarwiony rezygnacją.
- Nie "Wyrocznia". Jeszcze nie.
- Jak go dostali? - Wojowniczy temperament Weidensteina znów zaczynał brać górę.
- On żyje.
- Rozpracowali go?
- Nie próbowali. Ścigają go. Za dziewczynki.
- Gadaj do rzeczy!
- Podejrzewają go, że porwał dziecko. Jego twarz pokazują wszędzie w telewizji.
Znowu zapadła cisza.
- No, fajnie. Za takie coś zamkną go w pojedynce. Dla nas to oznacza, że facet wypada z gry, a "Wyrocznia" zostaje narażona na niebezpieczeństwo. Powinienem był sobie zdawać sprawę, że Angole są zbyt przebiegli, żeby uderzać trzy razy pod rząd. W ten sposób też można uśmiercić Numer 3. Dostaną go, kiedy będzie w pudle. Naślą na niego jakiegoś oprycha. Mordercy dzieci nie żyją w więzieniu zbyt długo.
- A może to prawda?
- A może Gorbaczow jest świętym Mikołajem? Czekaj! - Adeane usłyszał, jak słuchawka uderzyła o drewniany blat stołu. Czekał.
- Simon? Spotkamy się w bazie lotniczej Ruislip w Middlesex.
- Wiem, gdzie to jest, Max. Kiedy?
- Polecę najszybszym samolotem, jaki tu mają.
- SR-71. One bazują w Beale w Kalif orni. Osiągają trzy Ma, ale stracisz czas na przelot do Beale. Spróbuj dostać się na najbliższy Concorde wylatujący z Nowego Jorku.
- Mam obijać się po cywilnych lotniskach, gdy Angole dobierają się do "Wyroczni"? W takim stanie rzeczy mam prawo poprosić o
86
każdy samolot Przelot Blackbirdem z Kaliforni do Waszyngtonu to pryszcz.
- W porządku. Pojadę do Ruislip i zatrzymam się w kwaterach dla samotnych oficerów. Obudź mnie, kiedy przyjedziesz.
- "tylko bez żadnych drinków w klubie oficerskim. Nie idź też od razu spać, bo masz na parę godzin roboty. Będziemy potrzebować pomocy.
- Agencja?
- Ależ skąd. Nie jestem skłonny do poszerzania ich wiedzy na ten temat CIA zadaje zbyt wiele kłopotliwych pytań, zanim zdecyduje się ruszyć dupę.
- Parę dni w Stanach, Max i mówisz jak prawdziwy Amerykanin.
- Jestem prawdziwym Amerykaninem. A ty, Simon? Ciągle jesteś zbyt zakochany w Brytyjczykach, żeby pohamować ich zapędy?
- Jakoś sobie poradzę.
- To nie wystarczy. Musisz się zobowiązać. Jeśli chcemy być pewni, że nasz kanał do Moskwy działa, akcję trzeba podjąć zaraz. Stracili akurat trzech agentów, co oznacza, że są nerwowi. Musieli się do tej pory zorientować. Wiedzą, że to Angole.
- Albo my.
- My nie. W głębi duszy wierzą, że nasz związek z Brytyjczykami jest święty. Nigdy nie będą nas posądzać o działanie na własną rękę.
- Może sami zlikwidują "Wyrocznię"?
- Nigdy. Biorąc pod uwagę materiały, jakie Rosjanie otrzymują, uważając je za autentyczne, Moskwa nigdy nie wyrazi zgody na likwidację "Wyroczni", jeżeli jeszcze może działać. Pamiętasz Philby'ego? Zostawili go zapijaczonego, załamanego, podejrzanego, zawieszonego w obowiązkach. Nie miał wtedy nic wspólnego z jakąkolwiek tajemnicą, a oni wierzyli, że wróci do branży. Mieli rację. Wrócił.
- Co chcesz, żebym zrobił?
- Przekaż wiadomość dla "Wyroczni" i to dziś wieczorem. Chcę, żeby z całą rodziną wyniosła się z tego terenu. Niech pojadą gdzieś, gdzie będą bezpieczni. Zastosuj wariant nadzwyczajny pod kryptonimem "Hartford". Zadzwoń do kliniki, żeby udzielili ci pomocy. Potem jedź do CIA i załatw jakąś nieruchomość. Ponoć mają gdzieś na wsi odpowiednią posiadłość z czystym terenem ze wszystkich stron. Powiedz im, że Max Weidenstein jest chory, to się ucieszą i być może od
87
razu dadzą ci klucze w ładnym opakowaniu. Najpierw jednak zadzwoń do "Wyroczni", bo trzeba będzie przygotować to i owo.
- Moskwa nie zrozumie i uderzy na alarm.
- Ależ oczywiście, że Moskwa zrozumie. "Wyrocznia** to kobieta. Kiedy kobiety wpadają w panikę, zwykle chowają się gdzieś w nadziei, że sprawa przeminie i ucichnie. Moskwa będzie oczekiwać dokładnie takiego zachowania. Dlatego właśnie musi to być cała rodzina. Żadna kobieta ogarnięta przerażeniem nie porzuca swojej rodziny. Moskwa napewno to zrozumie.
- Zabezpieczyłeś się na wszystkie strony, Max.
- Z wyjątkiem śmierci "Wyroczni" i zaproszenia nas na pogrzeb.
- Będziesz dziś wieczór potrzebował ludzi do ochrony "Wyroczni**? Weidenstein zastanawiał się przez kilka chwil.
- Nie, to zbyt ryzykowne. Uważam, że w tej chwili zachowanie w tajemnicy jej kryjówki jest sprawą ważniejszą niż utrzymanie jej samej przy życiu. Jeżeli miejsce ukrycia wyjdzie na jaw, ona sama stanie się dla nas bezużyteczna. Nie sądzę, by Angole zdecydowali się na jakieś posunięcie dziś w nocy.
- To ona będzie ponosić ryzyko, Max.
- Dobrze jej płacimy. Zresztą ta branża jest ryzykowna dla wszystkich. Liczy się tylko sama operacja. Jeżeli chodzi o Agencję - zrób co potrafisz. Muszę mieć tę bezpieczną metę najpóźniej do jutra. Spotkamy się w Ruislip. Tylko nie śpij. Wyśpisz się, kiedy zabezpieczymy . "Wyrocznię**.
W słuchawce rozległ się ostry gwizd, a następnie przeciągłe buczenie. Jego trzyoktawowy ton oznaczał, że rozmowa została zakończona i następuje zmiana częstotliwości roboczej.
Adeane podszedł do terminalu komputerowego i zażądał potrzebnych informacji. Następnie podniósł słuchawkę innego telefonu i wykręcił numer. Odebrał mały chłopiec, który był gotów poprosić ojca.
- W zasadzie pragnąłbym rozmawiać z panią James - rzekł Adeane. - Z panią Rhodą James. - Mówił z akcentem charakterystycznym dla Anglików z wyższych klas średnich.
- Jedną chwilę. Kogo mam zapowiedzieć? - rozległ się nieco nosowy męski głos.
- Panie James, mówi John Hartford. Hartford - powtórzył Adeane. Było to hasło, które miało oznaczać stan najwyższego zagrożenia dla agenta. - To znaczy, doktor John Hartford.
- Doktor? Czy my się znamy, doktorze? Czy coś jest nie w porządku? Jakoś nie mogę sobie przypomnieć pańskiego nazwiska.
- Pańska żona z pewnością to wytłumaczy, panie James. Zechce pan teraz dać ją do telefonu. Proszę powiedzieć, że dzwoni doktor Hartford.
Adeane czuł, że zaskoczony mężczyzna nadal trzyma w ręku słuchawkę. Pamiętał z akt, że jest bankierem, a właściwie dyrektorem jednego z miejscowych banków clearingowych. Z analizy danych wynikało, że zdecydowanie brakuje mu siły charakteru.
- Kochanie! Rho! - w oddali rozległ się przytłumiony męski głos. -Dzwoni do ciebie jakiś facet i mówi, że jest doktorem. Twierdzi, że wyjaśnisz, o co chodzi.
Adeane aż zawrzał ze złości. "Nie gadaj do tego cholernego telefonu! Powiedz jej: Hartford!"
- Tak, słucham? - w słuchawce rozległ się zaciekawiony głos kobiecy. Był niski, wpadający w kontralt i absolutnie opanowany.
- Pani James? Mówi Hartford. Doktor Hartford. Pamięta pani ostatnie badania w Londynie? Uczyniłem to wtedy na pani specjalne życzenie. Chodziło o informację.
Słowo "informacja" było drugim hasłem, które znaczyło: "Nie przerywaj i wykonaj wszystko, co usłyszysz".
- Oczywiście, doktorze. Prawie już zapomniałam. Tylko proszenie mówić, że coś ze mną jest nie w porządku.
"Dzięki Bogu, ma mocne nerwy - pomyślał Adeane. - Ale nie chciałbym być teraz w jej skórze".
- Prawdę mówiąc, pani James, na pani miejscu poważnie zastanowiłbym się nad oderwaniem się na jakiś czas od obowiązków służbowych. Sądzę, że powinna to pani zrobić natychmiast, niezależnie od tego jak bardzo absorbująca jest pani praca. Nie chciałbym przed panią niczego ukrywać. Badania wykazały zakłócenia w pracy pani serca, które, aczkolwiek obecnie nie zagrażają życiu, należy bacznie obserwować i, że tak się wyrażę, wyciszyć. Powinna pani spędzić jakiś czas na wsi, w spokojnej i beztroskiej atmosferze. Pani organizm bardzo tego potrzebuje.
- Rozumiem - odrzekła Rhoda James poważnym tonem. - Proszę jednak zauważyć, doktorze Hartford, że nasz dom jest właściwie położony na wsi. Peter, wszystko w porządku! Za chwilę ci wyjaśnię. Przepraszam, doktorze, ale mój mąż jeszcze nie wie o niczym.
89
- Tak sądziłem. No cóż, myślę, że przebywanie w pobliżu miejsca pracy na nic się nie zda, pani James. W dalszym ciągu będzie na pani spoczywał ciężar odpowiedzialności, a zatem nie jest to rozwiązanie. Potrzebuje pani całkowitej zmiany otoczenia. Tak się szczęśliwie składa, że jeden z moich kolegów ma na wsi dom, który akurat jest wolny. Kolega wyjechał na roczny urlop do Stanów Zjednoczonych i wiem, że byłby zachwycony, gdyby w tym czasie ktoś* u niego mieszkał, choćby po to, żeby odstraszać myszy i króliki.
- Wspaniała propozycja. Czy mogłabym wprowadzić się tam od razu?
- Poczynię wszelkie niezbędne przygotowania. Chciałem jedynie uzyskać pani potwierdzenie. Proszę wprowadzić się tam natychmiast. W dalszej kolejności omówimy sposób leczenia. Biorąc pod uwagę okoliczności, powinna pani zabrać ze sobą rodzinę.
- No cóż... Doprawdy nie sądzę, żeby mąż mógł mi towarzyszyć, doktorze. Zamknij się, Peter! Wie pan, on jest dyrektorem banku i akurat ma u siebie rewidentów księgowych. Nie widzę sposobu, by nakłonić go lub spodziewać się, że zaniedba obowiązki służbowe z powodu mojego zdrowia.
- Wobec tego może dzieci? Myślę, że dobrze czułaby się pani w towarzystwie dzieci. W pani sytuacji pobyt w dość ustronnym miejscu bez kogoś bliskiego nie byłby najszczęśliwszym rozwiązaniem.
- Dzieci, oczywiście, tak. Och, będą bardzo zadowolone. Spakujemy się dziś wieczorem i pojedziemy jutro moim samochodem. Proszę mi podać adres, doktorze.
- Nie mam go w tej chwili przy sobie, pani James. Czy mogłaby pani skontaktować się jutro rano z moim sekretariatem? Otrzyma pani adres, trasę i wszystkie szczegóły. Na miejscu będzie nasz starszy kan-sultant, który zajmie się panią. Wszelkie pozostałe czynności proszę zostawić mnie.
- Och, bardzo panu dziękuję, doktorze Hartford. Doprawdy, to tak miło, gdy ktoś troszczy się o nas. Oczywiście będę musiała powiadomić swoich przełożonych z pracy, lecz w tych okolicznościach nie przewiduję żadnych utrudnień z ich strony. Spodziewam się, że mógłby pan wystawić jakieś zaświadczenie? Jestem urzędnikiem państwowym, a jak wiadomo instytucje państwowe są w tej kwestii dość rygorystyczne.
90
- Proszę uważać sprawę za załatwioną. Zaświadczenie wyślę pocztą i to z samego rana. Czy skierować je na ręce pani bezpośredniego przełożonego?
- Uchowaj Boże! On się tym nie zajmuje. Do działu kadr. Ma pan adres?
- Tak, w kartotece. Załatwię to z samego rana. Bardzo nam na pani zależy, pani James. Czym byśmy byli bez tak cennej pacjentki?
- A zatem, rano dzwonię do pańskiego sekretariatu. Myślę, że gdzieś mam zapisany numer telefonu. Dziękuję za wszystko, doktorze Hartford. Podzielę się teraz nowinami z rodziną. Do widzenia!
Adeane odłożył słuchawkę, po czym ruszył w stronę innego telefonu. Był to zielony aparat na potężnej podstawie, który nie posiadał tarczy numerowej, a jedynie dwa przyciski. Mimo spóźnionej pory w słuchawce natychmiast rozległ się bełkotliwy głos dyżurnego funkcjonariusza CIA. Simon Adeane westchnął i zapalił papierosa. Zanim połączono go z kompetentną osobą, upłynęło parę minut i przez ten czas papieros wypalił się. Sięgnął po następnego, po czym przekazał smutną wiadomość o tym, że "Srebrny Lis" nie czuje się zbyt dobrze, więc czy Agencja nie mogłaby, jako dobra siostrzyczka, którą przecież zawsze była, przekazać kluczy do jednego ze swoich miłych letniskowych domów dla chorego człowieka, który potrzebuje bezpiecznego schronienia.
Nie, Agencja nie dysponuje obecnie wolnymi i bezpiecznymi domami - no cóż, interes idzie pełną parą - ale gdyby ten łajdak Weiden-stein naprawdę czegoś na gwałt potrzebował, to niech zgłosi się do byłego pracownika Agencji, który zaszył się w pewnym lesie. Miejsce nazywa się New Forest, a ten facet był kiedyś niezły. Obsunął się po wojnie wietnamskiej. Już nie jest na służbie, ale dzięki Bogu nadal można na nim polegać. Maluje się i z ukrycia obserwuje zwierzęta i ptaki. Ptaki, na rany Chrystusa! Nie poluje, tylko obserwuje. Poroz-ciągał druty sygnalizacyjne. Cała kupa weteranów z Wietnamu i Kambodży robi coś takiego. Nic innego Agencja nie może zaoferować, ale dom powinien odpowiadać Weidensteinowi w zupełności. Nikt nie podejdzie do niego na odległość stu stóp bez wszczęcia alarmu.
- Tamten facet naprawdę dobrze go zabezpieczył. Jeżeli chcesz, możesz ten dom wziąć. Nic innego nie mamy.
- A jeżeli facet odmówi? - zapytał Adeane, naśladując ton typowego amerykańskiego chłopaka.
91
- Nie ma mowy, nie odmówi. Agencja dała mu ten dom pod warunkiem, że sama będzie z niego korzystać, gdy tylko zaistnieje taka potrzeba. Zawsze była taka umowa i nic się tu nie zmieni. Agencja troszczyła się o niego, teraz on troszczy się o Agencję.
- Max weźmie ten dom - rzekł Adeane. Nie miał wyboru, chyba żeby zdecydował się sam coś wynająć. Trwałoby to jednak zbyt długo i nie zapewniałoby żadnego bezpieczeństwa. Tu potrzebował tylko adresu - tam musiałby wejść w kontakt z agentem handlu nieruchomościami i nie mógłby zawczasu wyeliminować ryzyka. Poprosił o szczegóły.
- Jak on się nazywa?
- Wilder. Declan Wilder. Dziwak, choć kiedyś był niezły.
- Może jeszcze jest?
- Za bardzo odszedł od realnego świata - padła chłodna odpowiedź.
Adeane odłożył słuchawkę i przygotował informację dla Rhody James, która zgodnie z obowiązująca zasada miała dzwonić z budki telefonicznej.
Następnie udał się w drogę do Ruislip, z góry wiedząc, że Weiden-stein nie będzie zachwycony z powodu włączenia do operacji byłego członka CIA, emerytowanego komandosa z Wietnamu.
Wszelako, nie miał wyboru. Mógł być albo Declan Wilder, albo nikt. Dobry interes dla Agencji. Może i on sam powinien zredukować straty i porzucić NSA? Może. Ale jeszcze nie teraz. "Wyrocznia" nadal stanowiła obietnicę awansu. Max wiedział, o co chodzi, a Simon Adeane miał ciągle możliwość jechać z nim na tym samym wozie.
William Salisbury, człowiek, którego Cade znał pod nazwiskiem "Brock", również dostrzegł w telewizji twarz Geralda Parmintera, gdy oglądał wiadomości w czwartek wieczorem. Jednakże, w przeciwieństwie do Simona Adeane'a, bynajmniej nie był sam.
- To straszne! - wykrzyknęła premier. - Po prostu nie wiem, do czego dojdzie w kraju, w którym można w biały dzień porwać dziecko z przedszkola. To nic innego jak nowa forma terroryzmu. Czym to się skończy?
Salisbury, podobnie jak Adeane, oniemiał.
- Dobrze się pan czuje? - zagadnęła premier, przyglądając mu się bacznie zatroskanym wzrokiem.
92
Znajdowali się w jej prywatnym mieszkaniu, a ona sama siedziała na wygodnej, wzorzystej sofie, trzymając na kolanach czerwoną teczkę z cienkim skoroszytem na wierzchu.
- To zmęczenie, pani premier. Wszyscy nadmiernie staramy się przewidzieć i zapobiec problemom, jakie z pewnością wyłonią się przy realizacji porozumienia z Dublinem.
Premier ze znużeniem uniosła brwi.
- Wiem, ale to po prostu musi być zrobione. Doprawdy, nie ma innego wyjścia. Musi się udać. Irlandia pochłania tak wiele naszego czasu, który można i trzeba przeznaczyć na inne sprawy.
- Robimy, co w naszej mocy, pani premier.
- Oczywiście, że tak. Oczywiście. Wszyscy tak robimy.
Jej oczy ponownie skierowały się na olbrzymi ekran telewizyjny.
- Gloucester - zauważyła, widząc numery telefonów policyjnych. -Mam nadzieję, że ten paskudny człowiek nie okaże się pracownikiem GCHQ. Wielu z nich mieszka przecież w tamtej okolicy.
Zwróciła skoroszyt Salisbury'emu, lecz zatrzymała czerwoną teczkę.
- Sądzę, że takie odchyłki czy zboczenia jak to, powinny wychodzić na jaw podczas gruntownego badania zatrudninych. Pytania są wprawdzie bardzo dokładne i wszechstronne, lecz osobiście czułabym się o wiele bezpieczniejsza, gdybyśmy stosowali do tego celu wykrywacze kłamstwa.
Salisbury wetknął skoroszyt pod pachę.
- To prawda, dopóki jednak nie będziemy w stanie czytać ludzkich myśli, dopóty nie będziemy niczego naprawdę pewni. Premier wstała, wygładzając dłońmi spódnicę.
- Nie chciałabym żyć w świecie, w którym moglibyśmy odczytywać wzajemnie swoje myśli. Czy wyobraża pan sobie, co wyczytałabym z głów członków opozycji?
Salisbury uśmiechnął się grzecznościowo i wyszedł z apartamentu. Zszedł na dół, kierując kroki do sali posiedzeń Gabinetu. Tu ustalił szczegóły, które miały być dyskutowane podczas wieczornego spotkania w sprawie nowych propozycji dla Irlandii Północnej.
Gdy wychodził, natknął się na ministra spraw wewnętrznych i ministra obrony, którzy akurat przybyli.
93
- Mam nadzieję, że nasze róże nie maja żadnych cierni, Salisbury? - zapytał surowo minister spraw wewnętrznych, krzywiąc wargi w uśmiechu.
- Tylko takie, które zgodnie z oczekiwaniami już na nich były, panie ministrze.
Minister obrony nie odezwał się ani słowem. Jak zwykle był ubrany w kosztowny, prążkowany garnitur z kolekcji Savile'a Rowa, pasujący do kamiennego wyrazu jego twarzy. Żarcik krążący wśród personelu na Downing Street głosił, iż jego uśmiech zarezerwowany był wyłącznie na spotkania z partią torysów. Wówczas to szczerzył się od ucha do ucha, chód nie dotyczyło to jego niebieskich oczu. "Są jak ze szkła" - zauważył któryś z dowcipnisiów. "Wyjmuje je na noc i poleruje, by później tak promiennie spoglądać na Amerykanów, których uważa za dar od bogów, a może nawet za samych bogów". Minister skinął głową, świdrując wzrokiem zastępcę koordynatora do spraw wywiadu.
Salisbury minął obu ministrów i skierował się do biura Gabinetu. Tam, w zaciszu swego prywatnego pomieszczenia, zadzwonił bezpośrednio do wydziału służby bezpieczeństwa MIS.
- Henderson? Dobrze, że cię złapałem. Czy moglibyśmy spotkać się dziś wieczorem? Tak, to ważne. Coś, czym interesuje się pani premier. Powiedzmy, o ósmej trzydzieści. Nie, nie u ciebie. Może w klubie, będziemy mieli okazję coś zjeść. Dobrze, niech będzie o dziewiątej.
Na drugim końcu miasta, w biurze przy Charles Street, pułkownik Elwyn Henderson, oficer do spraw łączności (K7) pomiędzy służbą bezpieczeństwa (MI5) a tajną służbą wywiadowczą (MI6) odłożył słuchawkę swego "bezpiecznego" telefonu i zmarszczył czoło. Gdyby oglądał dziennik telewizyjny, natychmiast rozpoznałby twarz Geralda Parmintera, jako należącą do tego samego człowieka, którego fotografia i dane personalne znajdowały się akurat w jego aktówce.
Ponadto, gdyby znał przyczynę, dla której policja ścigała Geralda Parmintera, to jego twarz przybrałaby zapewne wyraz głębokiej konsternacji. Jako były kontroler agentów wiedział doskonale, że ludzie ci, pracujący w ciągłym napięciu, jakie towarzyszy tajnej działalności, są podatni na całkowite załamanie, gdy dotykają ich nagłe niepowodzenia osobiste.
94
"Hartów", podobnie jak "Brock", wiedział, że człowiek, któremu polecili dokonać egzekucji, miał niegdyś sześcioletnią córkę. Pewnego letniego dnia dziewczynka zniknęła gdzieś po drodze z przedszkola do domu. Odnaleziono ją trzy tygodnie później, martwą i potwornie zmasakrowaną. Przed śmiercią została zgwałcona i poddana torturom.
-.Dzięki Bogu, że już nie żyła - stwierdził główny inspektor policji przed kamerami telewizyjnymi, starając się stłumić targające nim emocje. Po chwili jednak, odwróciwszy nieco twarz, dodał gniewnie: - Ten drań zabijał ją przez trzy tygodnie. Jeżeli go dopadnę, to będę to robił przez całe życie.
Inspektorowi udzielono później nagany za tak "nieprofesjonalne" zachowanie.
Mordercy małej Amy Cade nie znaleziono nigdy. Jej ojciec, który przyjechał na cmentarz w pożyczonym cywilnym ubraniu i stał przed grobem blady, ostrzyżony po więziennemu, z dyskretnie założonymi kajdankami, nigdy już całkiem nie wrócił do siebie ani też nie przebaczył.
Pułkownik Henderson wyszedł natychmiast ze swego biura przy Charles Street dzi wiqc się, że Salisbury tak nalega na nie przewidziane programem spotkanie. Nie miał zupełnie pojęcia, jak daleko idące konsekwencje wynikną wkrótce z ich konspiracji.
Napis na tablicy informacyjnej w kiosku z gazetami, który właśnie mijał, głosił: "Wojny gwiezdne problemem prezydenta USA". Wpatrzył się jadowicie w podstarzałą twarz amerykańskiego przywódcy, widniejącą na pierwszych stronach gazet, lecz nie zamierzał kupować prasy. Nie miał ani chęci, by czytać te łgarstwa, ani też czasu do stracenia. Najważniejszą sprawą było dla niego spotkanie z Cade'em, które miało odbyć się w Soho. Operację należało przyspieszyć. Henderson znał swoje rozkazy.
O godzinie dziewiątej dwadzieścia owego czwartkowego wieczoru William Salisbury alias "Brock" siedział naprzeciw "Harlowa" w ich londyńskim klubie przy St James Street. Mimo iż otaczali ich koledzy z tajnych służb, rozmawiali przyciszonym głosem. Nikt nie komentował tego ogólnie przyjętego sposobu zachowania.
Salisbury szybko wyjaśnił powód ich nadzwyczajnego spotkania. Jego partner osłupiał.
- No to już po nim - jęknął z przerażeniem.
95
- Mów ciszej! Główny problem polega obecnie na tym, czy "Niebieski" będzie w ogóle w stanie go odszukać. Facet musi teraz ciągle uciekać. Bóg jeden wie, gdzie znajduje się w tej chwili. A jeśli dostanie go policja, to mam poważne przeczucie, że załamie się całkowicie. Wypapla wszystko o KGB, NSA - wszystko!
- Jeżeli to ten. Nie wiemy, który z całej czwórki pracuje dla Amerykanów.
- Jakie to ma znaczenie? Wszyscy są zwerbowani przez KGB, a my nie chcemy, żeby o tym pisały wszystkie brukowce. Zresztą, wiesz cholernie dobrze, że nie musiał to być tylko jeden z nich. Waszyngton mógł przekupić całą siatkę. Amerykanie są do tego zdolni i mają odpowiednie środki. Bóg świadkiem, że to by im się opłaciło - dodał ze złością Salisbury.
- Widziałeś* wieczorne gazety? Piszą coś o niepowodzeniach ich gwiezdnego programu. Oficjalne przecieki z Waszyngtonu, zamieszczone na czołowych stronach.
- Nic dziwnego. Im dłużej Rosjanie w to wierzą, tym lepiej dla Amerykanów. Któregoś dnia wszyscy obudzimy się i stwierdzimy, że zainstalowali już swój ochronny parasol, lecz możesz założyć się o swoje czy moje szlachectwo, że gdy nadciągnie burza, parasol ten będzie chronił tylko to, co Amerykanie posiadają lub dzierżawią, no i samą Amerykę. Greenham Common, bazy SAC, wszystkie te amerykańskie enklawy w Wielkiej Brytanii, owszem, te będą chronione. Natomiast Londyn, Birmingham, Manchester i całą resztę możesz spisać na straty. Nie mogą zabezpieczyć wszystkiego, więc zabezpieczą to, co należy do nich. Wiesz, co będzie, Henderson? Wszystkie te biedaki z Greenham i płaksy z Komitetu Obrony Narodowej rzucą się na łeb na szyję do amerykańskich baz, żeby ich Jankesi przyjęli. Ci wszyscy też ocaleją. Przecież wiesz, że pokorni dostaną ziemię we władanie.
- Już po "Niebieskim" - powtórzył Henderson, ignorując wizję przyszłości roztoczoną przez Salisbury'ego. - Powiadam, że po tym, co zrobili z jego córką, weźmie się za Numer 3, nawet jeśli policja złapie tego zboczeńca.
- To będzie nam bardzo odpowiadać.
- Absolutnie nie. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebujemy, jest morderca bez piątej klepki napadający w pojedynkę na komisariaty policji.
- Prawdopodobnie będą musieli go zabić, biorąc pod uwagę jego uzdolnienia. Sprawdzą akta personalne i wszelkie akcje, jakie podej-
96
mię, złożą na karb żądzy odwetu i roztroju psychicznego. Jest wystarczająco dobry i ma odpowiednie motywy, by zabijać. Będziemy musieli znaleźć kogoś innego dla Numeru 4.
- To ty nie wiesz? - Henderson był zdumiony. - "Szary" nie powiedział ci? Nie kontaktowałeś się z nim od naszej wczorajszej rozmowy?
- Nie, nie rozmawiałem z nim. Co się stało?
- Po waszej rozmowie telefonicznej zadzwonił do mnie. Był zaniepokojony, bo myślał, że chcesz zwolnić tempo realizacji programu. Rozumiem, że przedstawiłeś taki pogląd?
- Powiedziałem, że być może nasz plan jest zbyt napięty. Zbyt wiele zgonów w zbyt krótkim czasie. To chyba brzmi sensownie, prawda?
- "Szary" nie czuje się usatysfakcjonowany. Jego zdaniem Amerykanie zdradzają za wiele tajemnic, z naszymi włącznie. Moim zdaniem ma rację. Powiedział mi, żeby przyśpieszyć operację. To był rozkaz.
- Przyśpieszyć?
- "Niebieski" ma wszystko. Przekazałem mu szczegółowe instrukcje na temat Numeru 4.
- Kiedy? - wykrzyknął Salisbury.
- Dziś. Spóźniłem się właśnie dlatego, że po drodze tutaj miałem spotkanie z "Niebieskim".
- Ależ to wbrew wszelkim naszym uzgodnieniom. On miał otrzymać tylko jedno zadanie na raz i niszczyć poprzednie instrukcje. Kilka zadań to czyste szaleństwo. Jeżeli złapią go z informacjami na temat Numeru 4, policja wezwie służbę bezpieczeństwa. Na Boga, takich danych nie ma w książce telefonicznej, tylko w tajnych kartotekach. Z własnego komputera "Piątki". A kiedy zaczną sprawdzać, kto ostatnio wyciągał te informacje, dotrą do kogo tylko będą chcieli. Wiesz, jacy oni są. "Szary" zwariował. Wiem, że chce odegrać się na Janke-sach, wszyscy chcemy, ale na Boga!
Wściekły szept Salisbury'ego spowodował, że zaczęto ku nim odwracać głowy. Salisbury szybko obejrzał się i pochylił do przodu.
- Musimy coś z tym zrobić. Nie można dopuścić, by "Niebieski" wziął się za Parmintera. Odwołaj go!
- Wiesz doskonale, że to zupełnie niemożliwe. Ustaliliśmy, że nie będziemy wiedzieć, w jaki sposób działa. To zależy wyłącznie od niego. Zresztą - tak jest dla nas bezpiecznej.
- Tym razem jest to cholernie niebezpieczne.
97
- Nie sposób było przewidzieć taka sytuację. Nie mieliśmy pojęcia, tak samo zresztą jak KGB i NSA, że Numer 3 - nie używaj więcej jego imienia - ma niezdrowy apetyt na małe dziewczynki. Nawet gdybyśmy wiedzieli, to i tak prawdopodobnie użylibyśmy "Niebieskiego", mimo jego przeszłości. Był po prostu świetnym narzędziem do takiego zadania. Potrzebowaliśmy patriotyzmu i lojalności, a także pewnego poczucia żalu w stosunku do establishmentu. Miał w sobie wszystkie trzy cechy. Powtarzam, nie można było przewidzieć tego, co się stało.
Kelner przyniósł gorące dania, które obaj mężczyźni zignorowali.
- To co mamy robić? Co ty zamierzasz zrobić? Ty wyciągnąłeś informacje, więc będziesz przesłuchiwany. Jeżeli stwierdzą, że jesteś zamieszany, to złamią cię. Każde bohaterstwo ma pewne granice, Henderson.
- W takim razie przyjdzie kolej na ciebie, a potem na "Szarego".
- Wówczas upadnie rząd i zawali się sporo innych rzeczy. Weź na przykład "szczególne stosunki" z USA, weź też NATO. Nikt nikomu nie będzie ufał. W ciągu tygodnia będziemy mieli socjalistów w Izbie Gmin i to w olbrzymiej większości, a trockiści - ta skrajna lewica -zacznie wygrywać swoją melodyjkę pod tytułem "Żegnaj Waszyngtonie, witaj Moskwo!"
- Przyjęliśmy taki, a nie inny kierunek działania, bo baliśmy się, że rząd nie przetrzyma konsekwencji wykrycia tak mocno rozbudowanej siatki szpiegowskiej w GCHQ ani też paraliżującej waśni z Amerykanami. W każdym razie, jeżeli chodzi o mnie - oświadczył Henderson.
- To nie ma teraz znaczenia. Musimy zastanowić się, co zrobić. Ewentualna reakcja "Niebieskiego"...
- Prawdopodobna - przerwał Henderson.
- Dobrze, prawdopodobna reakcja "Niebieskiego" zmusza nas do działania. Trzeba go powstrzymać i nie obchodzi mnie, jak to zrobimy.
- Przyczyną jest rozkaz "Szarego", żeby wydać instrukcje dotyczące Numeru 4. To, co robi lub zrobi "Niebieski", jest lub będzie wyłącznie skutkiem.
- Chryste Panie! Nie czas teraz na ćwiczenia z logiki. "Niebieski" musi być powstrzymany.
- Możemy jedynie czekać. Jeżeli "Niebieski" dopadnie 'Trzeciego", a policja zabije go w czasie akcji, to wszelkie informacje dotyczące na przykład samochodu i innych spraw będzie można stosunkowo łatwo przechwycić. Musimy być tam jednak pierwsi.
98
- A jeżeli dostaną go żywcem?
- Wtedy będziemy musieli go zabić. Przynajmniej będzie wiadomo, gdzie jest
- A jeżeli uda mu się rąbnąć "Trzeciego" i uciec? Sam powiedziałeś, że jest zdolny do czegoś takiego.
- W takim przypadku będzie mordercą, człowiekiem ściganym przez prawo. W końcu policja zabije go, a jeżeli nie, to my to zrobimy.
- Policja nie może znaleźć kartoteki dotyczącej Numeru 4 - sapnął Salisbury.
Henderson uniósł widelec i dotknął nim jedzenia.
- Nawet gdyby mieli kartoteki, to byłoby im trudno udowodnić cokolwiek bez współudziału "Niebieskiego". W zasadzie wszystko sprowadza się do wyeliminowania "Niebieskiego". Na razie jednak pozwolimy mu działać. Może mu się powiedzie z Numerem 4.
Henderson odłożył widelec.
- Ta ryba jest całkowicie zimna.
Salisbury spojrzał ze zdumieniem na Hendersona, zdając sobie sprawę, że nie doceniał wspólnika. Nie tylko ryba na talerzu była całkowicie zimna.
W czwartek późnym wieczorem Cade wjechał na dziedziniec farmy Sullivanów. Zaparkował motocykl w stajni, przykrył go płachta i wszedł do domu.
Lettie siedziała przy stole kuchennym, trzymając pomiędzy łokciami miejscową gazetę. Jej piąstki były wciśnięte w policzki, a oczy iskrzyły się gniewem, choć tym razem nie było w nich łez.
- Co tam, mamo? - zapytał Cade. - No, co się stało?
- Bestia! - syknęła przez zaciśnięte zęby.
- Powinni takich wieszać - rzekł Will Sullivan, który siedział naprzeciw, trzymając w sękatych dłoniach wygasłą, staromodną fajkę.
- To mało! - dorzuciła Lettie. - Ich trzeba kastrować jak zwierzęta.
- Kogo? - zapytał Cade.
- Takich plugawców jak ten. - Lettie uderzyła dłonią w gazetę i obróciła się z furią ku niemu, rozdzierając pierwszą stronę. W tym momencie dopiero zalała się łzami.
Przez krótką chwilę fala wspomnień pozbawiła Cade'a jasności umysłu. Gdy zrozumiał, o co chodzi, poczuł, jak w jego piersiach bu-
99
dzi się ryk wściekłości i rozpaczy. Nie wydał z siebie jednak żadnego odgłosu, tylko jego ciałem zaczęły wstrząsać gwałtowne dreszcze. Lettie zerwała się na równe nogi:
- Will, chłopcu niedobrze!
Cade nie słyszał jej.
Posadzili go na fotelu i pochylili się nad nim. Will Sullivan próbował bezskutecznie wcisnąć mu głowę pomiędzy kolana, gdyż widząc jego bladość, był pewien, że zbiera mu się na wymioty.
- On jest chory, Will. Wezwij lekarza. Will! Lecz Will Sullivan usadowił się na stole nieco powyżej głowy Ca-de'a i, by podnieść go na duchu, położył mu dłoń na ramieniu.
- Zrób herbatę, Let - zarządził ciepłym tonem, przesuwając rękę na głowę Cade'a. - Nie spiesz się, synu. Cade nie odpowiedział.
- To samo zdarzyło się z twoją córeczką, prawda? Głowa do góry, chłopie, jej już nic nie przywróci życia. Możemy tylko mieć nadzieję, że to maleństwo będzie uratowane. Nic nie poradzisz. Ani ty, ani nikt z nas.
- Możemy się tylko modlić - dodała Lettie z załzawioną twarzą, stawiając na stole tacę z herbatą. Cade podniósł ostrzyżoną głowę.
- Zmówiłem wszystkie modlitwy. Modliłem się tak gorliwie, jakbym wierzył, że Bóg siedzi tu przede mną, że oderwał się od innych obowiązków, by mnie wysłuchać. Ale on nie uczynił nic. Nigdy nie zamierzał niczego robić. Moje dziecko torturowano, a Bóg siedział, obserwował mnie i nie zrobił nic. Nie mówmy o Bogu, mamo. Tak, modliłem się do niego, ale to było dawno.
- Napij się herbaty, synu - nalegał Sullivan. Lettie pociągała nosem, zaszokowana opinią, jaką Cade wygłosił na temat jej Boga.
- Dobrzy z was ludzie - rzekł Cade. - Najlepsi. Tylko że ja nie jestem dla was dobry. Za długo się u was zasiedziałem.
- O to będziesz się martwił jutro - odrzekł Sullivan.
- Może zostać, jak długo będzie chciał - rzekła Lettie.
- Nikt nie mówi, że nie. Jest sporo pracy i solidny dach nad głową.
- Jest głodny - przypomniała Lettie. - Wszystkie te jazdy tam i siam i nic gorącego w żołądku.
Odwróciła się w stronę kuchenki.
100
- Zostawiłam trochę obiadu, tak na wszelki wypadek.
- Później pozmywam - rzekł Cade. - Dziękuję wam obojgu.
Siedzieli obok niego, gdy jadł w milczeniu. Gazetę Lettie cichcem wetknęła pod poduszkę. Po posiłku, mimo że oboje protestowali, Cade wrócił do stodoły twierdząc, że musi coś jeszcze zrobić przy furgonetce.
Z bagażnika triumpha wyciągnął gruby pakiet, który otrzymał od Karłowa i zabrał go ze sobą do stodoły.
Włączył wewnętrzne oświetlenie volkswagena, usiadł z tyłu i otworzył pakiet Wewnątrz znajdowały się dwie zalakowane koperty. Otworzył tę, na której grubym flamastrem napisano "Numer 3", ignorując jak i poprzednio podkreśloną uwagę, by po przeczytaniu zawartość zniszczyć. W dalszym ciągu uważał, że treść każdej instrukcji, choć obciążająca, stanowi pewną formę zabezpieczenia. Gorzkie doświadczenia przeszłości podpowiadały mu, że być może ze względów politycznych zechcą go poświęcić. Tym razem jednak nie mógł sobie na to pozwolić.
Przestudiował fotografie Geralda Parmintera i stwierdził, że rysunek na czołowej stronie gazety przedstawia twarz tego samego człowieka.
Wpatrzył się w wielkie otwarte drzwi stodoły i mrok zapadający na zewnątrz.
- Wybrałeś trudną drogę - mruknął.
Siedział nadal nieruchomo, dopóki pierwszy brzask nie oświetlił brudnego siana na posadzce stodoły. Nie spał i nie zamierzał spać. Czekał.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W Waszyngtonie było już późne popołudnie, gdy Max Weidenstein zajął wreszcie miejsce obserwatora w ciasnym kokpicie odrzutowego samolotu zwiadowczego typu Lockheed SR-71A.
Błękitna, monstrualnie wielka maszyna z dwoma ogonami i skrzydłami w kształcie delty, przeznaczona do lotów na dużych wysokościach, czekała już niemal od godziny. Jej dwa turboodrzutowe silniki z dopalaczami typu Pratt and Whitney J58 były rozgrzane od falstartów spowodowanych przez niezdecydowanie Białego Domu.
Max Weidenstein był rozgrzany jeszcze bardziej.
Poprzednio czekał w biurze komendanta bazy, z trudem panując nad swym wojowniczym temperamentem. Gdy wreszcie otrzymał decyzję - nie telefonicznie, lecz przez kuriera, który przyjechał limuzyną Białego Domu z eskorta po obu stronach - nie mógł już powstrzymać wybuchu gniewu.
Wąska koperta opatrzona pieczęcią prezydencką zawierała wszystko, czego Weidenstein mógł zapragnąć. Dokument był napisany osobiście przez prezydenta i sporządzony w jednym tylko egzemplarzu.
Weidenstein zażądał połączenia przez bezpieczną linię bezpośrednio z Białym Domem, lecz kurier poinformował go, że prezydent nie zechce z nim rozmawiać. Podobnie minister obrony, doradcy i wszyscy ludzie z bezpośredniego otoczenia prezydenta, których by szef londyńskiej placówki NSA nie wymienił. Kurier oświadczył, że do niego należy wyłącznie dostarczenie wiadomości, nie zaś polityka, którą nie zajmuje się ani też nie ma na to ochoty. Oraz, co podkreślił z naciskiem, że owszem, decyzja prezydenta jest ostateczna i to polecono mu przekazać.
"A zatem tak to wygląda" - myślał Weidenstein. W starannie dobranych słowach, napisanych niebieskim atramentem, kazano mu iść do diabła i cierpieć za grzechy popełnione przez znaczniejszych od niego. Robiono z niego typowego kozła ofiarnego. W tym momencie czuł się naprawdę jak prześladowany Żyd, nareszcie rozumiejący zawsze żywe obawy swych rodziców.
102
Wszelako Weidenstein ma możliwość uratowania skóry, jak napisał prezydent w ostatnim, jakby łaskawszym akapicie. Powinien tylko wyznać swe grzechy ludziom, których skrzywdził, zrobić wszystko, by zrekompensować ich straty i ewentualnie pozwolić, by trochę na tym skorzystali.
"Innymi słowy, trzeba przekazać operację w ręce Brytyjczyków" -myślał Weidenstein. Należy podtrzymać "szczególne stosunki" i próbować wyjaśniać im, że to, co uczyniono, miało przynieść korzyść zarówno bogatym, jak i biednym kuzynom. Przeszłość była zła, ale przyszłość może być jaśniejsza. Inaczej mówiąc, wszystko skończone, lecz niekoniecznie pogrzebane, więc należy ratować operację, a może i osobistą karierę wraz z nią.
Weidenstein poczuł, jak potężne przyśpieszenie blackbirda wgnia-ta go w fotel. Następnie spiczasty dziób samolotu uniósł się niemal pionowo do góry i przez chwilę niebiesko-czarny potwór przypominał rakietę. "Cóż znaczy ta odrobina nacisku, gdy człowiek i tak już tkwi w kleszczech?" - pomyślał Weidenstein, gdy wzrok zachodził mu mgłą pod wpływem narastającego przeciążenia.
Nim olbrzymi samolot osiągnął pułap lotu, na Downing Street 10 zadźwięczał telefon.
Była dopiero za dziesięć jedenasta, lecz premier udała się już do swej sypialni. Usiadła na łóżku. Tuż obok, na dywanie piętrzyła się nieodłączna sterta czerwonych teczek. Na kołdrze po obu stronach jej bioder leżały skoroszyty z dokumentami rządowymi. Doszła do wniosku, że potrzebuje mocniejszych szkieł, gdyż znów zaczynała gorzej widzieć.
- To okropna praca - poskarżyła się mężowi, który jeszcze nie poszedł spać. - Rujnuje mój wzrok.
- Ale kochasz ją - zauważył z uśmiechem. Wtem zadźwięczał telefon. Premier podjęła słuchawkę i ze zdziwieniem uniosła brwi.
- Bardzo dobrze, odbiorę tutaj - rzekła i przełączyła rozmowę na inny aparat. - Jak pan się miewa, panie prezydencie? Nie, nie, wszystko w porządku, właśnie pracowałam. - Zaśmiała się. - Nie, dziękuję, wystarczy mi pracy. - Słuchała z zaciekawieniem na twarzy. - Hamlet? Tak, sądzę, że znam Szekspira. Dlaczego pan pyta?
103
Zamilkła na dłuższą chwilę, a rysy jej twarzy stężały. CM czasu do czasu spoglądała niewidzącym wzrokiem na męża. Wreszcie odezwała się lodowatym tonem:
- Doceniam pańską szczerość, panie prezydencie, jednakże tej sprawy nie rozstrzygniemy telefonicznie. Oczywiście, spotkam się z pańskim człowiekiem, gdy tylko przybędzie.
Odłożyła słuchawkę.
- Hamlet? - zaciekawił się mąż, próbując rozweselić ją po tej najwyraźniej trudnej rozmowie. Do takich sytuacji był zresztą przyzwyczajony. - Wywnioskowałem, że jedyny cytat, jaki mu się z tym imieniem kojarzy, pochodzi z "Polowania Dana McGrew".
Spojrzała na niego wzrokiem oznaczającym, że sprawa jest poważna i... kłopotliwa.
- Jakiś doradca znalazł mu odpowiedni cytat - rzekła z goryczą. -"Wypuściłem strzałę ponad domem i ugodziłem mego brata."
- O Boże! To brzmi złowieszczo.
- Gorzej. To katastrofa. Chryste, uchowaj nas od urzędników i instytucji państwowych, którzy sądzą, że wszystko wiedzą najlepiej. Jaki jest twoim zdaniem główny powód, dla którego nas wybrano?
- Żebyśmy im służyli, kochanie. Powinnaś to już wiedzieć. Obawiam się, że w związku z tym będziesz pracować dalej?
- Nie mam wyboru. Ty idź spać.
- Oczywiście, moja droga - odpowiedział patrząc, jak się ubiera.
Porządkując dokumenty, pomyślała z goryczą, że trudno było o gorszy moment na zaistnienie takiego kryzysu.
Nie dość, że miała wkrótce stanąć do wyborów, mając do zaproponowania program, który przyniósł jej tylko połowiczny sukces, lecz musiała również stawić czoła nasilającej się walce o władzę w łonie jej własnej partii. Jeżeli to, co oględnie przekazał jej amerykański prezydent było prawdą, to najpotężniejszy sojusznik jest lub, przynajmniej do tej pory, był nastawiony do niej wrogo.
Najbliższe dni mogły oznaczać koniec jej politycznej kariery.
Lockheed SR-71A typu Blackbird wylądował w bazie sił powietrznych USA w Ruislip w piątek, tuż przed godziną drugą w nocy. Kadłub samolotu rozwijającego prędkość przelotową 3 Ma był rozgrzany do temperatury trzystu stopni Celsjusza i jego dotknięcie mogło spowodować dotkliwe oparzenie.
104
Simon Adeane czekał na przełożonego w pobliżu rozświetlonego hangaru na terenie przeznaczonym dla lotów ściśle tajnych. Niski warkot, jaki wydobywał się z rur wydechowych jego klasycznego kabrioletu typu Jaguar-E, był niczym w porównaniu z ogłuszającym rykiem potężnych silników zbliżającego się odrzutowca. Gdy pilot włączył hamulce, spiczasty nos opadł i diaboliczna maszyna zatrzymała się.
Max Weidenstein już z daleka dostrzegł tradycyjny kształt brytyjskiego samochodu i wyłonił się z samolotu, ledwie ucichły silniki.
Zatrzasnął za sobą niskie drzwi jaguara i rzekł:
-Jedź!
Adeane ruszył ku głównej bramie bazy.
- Na Grosvenor Sąuare? - zapytał, koncentrując się wyłącznie na drodze, gdyż czuł tłumioną wściekłość siedzącego obok małego człowieka.
- Na Downing Street. Tak szybko jak lubisz.
-1 co, w Waszyngtonie nie pogłaskali? - zagadnął Adeane, z góry znając odpowiedź.
- Jedziemy do cioci, żeby nam dała po łapach.
-A "Wyrocznia"?
- Angole ją dostaną. Może pozwolą nam brać udział w tej grze, jeżeli tak im się będzie podobało.
- Jak to?
- Ano, tak to. To się nazywa zręczność polityczna. Ja to określam inaczej. Nie możesz jechać szybciej?
- Już mnie dziś, to znaczy wczoraj w nocy, zatrzymano.
- Łamaliśmy już ważniejsze przepisy niż zakaz przekraczania dozwolonej prędkości - warknął Weidenstein.
- No, a jeśli chodzi o Waszyngton? I Ford Meade?
- Czy spotkałeś kiedyś polityka, który chce brać na siebie winę? Meade? Cóż, jest kilku takich, którzy uważają, że Miami to niezłe miejsce. Za łapówkę gotowi są spędzić tam parę lat, wygrzewając się na słońcu.
- Ale bagno - mruknął Adeane.
- A my w nim tkwimy.
Weidenstein osunął się nieco w głębokim fotelu i przymknął oczy.
- Klawy był ten lot - wymamrotał. -1 drogi.
- Waszyngton zapłacił.
105
Weidenstein otworzył ze znużeniem jedno oko.
- Po raz ostatni. Obudź mnie, gdy dojedziemy do numeru dziesiątego. I nie wpakuj się na szlaban. Angole tylko czekają, żeby nas zniszczyć.
Adeane wcisnął pedał gazu, rozkoszując się mocą rozwijaną przez dwanaście cylindrów jaguara. W swej beztrosce gotów był wyprzedzić każdy radiowóz policyjny, który by chciał ich zatrzymać. Do Whitehall dojechali szybko i bez żadnych incydentów, jeżeli nie liczyć cudem unikniętego zderzenia z wjeżdżającą na ich pas ciężarówką. Fakt ten zresztą Weidenstein przespał. Teraz Adeane podjechał od tyłu do rezydencji pani premier i zaparkował jaguara przed Horse Gu-ards pod czujnym okiem dwóch funkcjonariuszy służby ochrony.
Weidenstein z trudem dochodził do siebie, starając się przygotować wyczerpane ciało i umysł do czekających je zadań. Uzbrojeni funkcjonariusze zatrzymali ich na parę minut i zażądali przez radio potwierdzenia danych na ich przepustkach, a także zapewnienia, iż pani premier jest gotowa przyjąć gości o tak dziwnej porze.
Pod eskortą strażników szli tą samą drogą, którą niegdyś przemierzali szpiedzy i kupcy. Mieli stanąć przed obliczem kobiety, której decyzja mogła zniszczyć zarówno ich samych, jak i skompromitowaną operację dezinformacyjną, jaką prowadzili od lat.
- Sądzę, że powinien pan usiąść - rzekła premier do Weidensteina, używając jego roboczego imienia, które wcześniej podał prezydent. Chłodno odniosła się do obecności Adeane'a.
- To mój zastępca, pani premier - rzekł Weidenstein, nim przyjął jej zaproszenie. - Jest zorientowany w całej operacji i polecono mi przekazać mu treść naszego spotkania po jego zakończeniu.
- W takim razie może wysłuchać wszystkiego bezpośrednio. Odwróciła się i usiadła za biurkiem. Jej surowe oczy spoglądały na obu Amerykanów z nieukrywaną podejrzliwością.
- Rozumiem, że to wy jesteście tymi dżentelmenami, którzy przekazali Rosjanom tajne informacje. To znaczy brytyjskie tajne informacje.
- Ja kierowałem operacją na terenie Wielkiej Brytanii.
- Bardzo proszę! - przerwała mu niegrzecznie. - Nie jestem w nastroju, by wysłuchiwać, jak panowie przerzucacie winę jeden na drugiego. W swoim czasie wyjaśnimy, kto jest bezpośrednio odpowiedzialny i sprawa zostanie załatwiona oficjalnie, a winny bezwzględnie
106
ukarany. W tym momencie chciałabym jedynie usłyszeć Jaki jest rozmiar szkód i co proponujecie, aby je zmniejszyć do minimum. Weidenstein westchnął i rozpostarł dłonie.
- Nie mogę obiecać, że wszystkie szkody zostaną zmniejszone do minimum. Oczywiście, można zmienić niektóre szyfry, lecz to zależy od pani i pani ludzi. Jednak taki krok zaniepokoi Rosjan, którzy zorientują się, że już wiecie, że oni wiedzą.
- Jakiż nudny wywód! Jestem na tyle inteligentna, by przewidzieć ewentualne skutki.
Weidenstein wzruszył ramionami.
- W takim razie orientuje się pani również, że zostanie wstrzymany ważny strumień fałszywych informacji, którymi karmiliśmy Rosjan. Jeżeli nagle zmienimy szyfry, to znaczy, że rozpracowaliśmy ich siatkę.
- Siatkę, o której nas nie poinformowaliście. Przypuszczam, że działa ona nadal?
Weidenstein zerknął na Adeane'a, który siedział sztywno wyprostowany w swoim fotelu, z wyrazem głębokiego szacunku dla otoczenia i kobiety, na którą patrzył. Wydawać się mogło, iż przyjął stanowisko obserwatora, nie zainteresowanego bezpośrednio poruszanymi kwestiami.
Weidenstein potarł kark.
- No cóż, to właśnie, jeśli pani pozwoli, było katalizatorem, który spowodował, iż prezydent ujawnił pani szczegóły naszej operacji.
- Proszę mówić jaśniej. Nie należę do ludzi, którzy uważają szpiegów za obrzydliwców. Rozumiem być może lepiej niż inni, jak bardzo są oni potrzebni i jak ważną, ogólnie biorąc, pracę wykonują. Jednak, prawdę mówiąc, uważam, że wasze pokrętne wyjaśnienia są po prostu nudne.
Weidenstein skinął głową.
- Oczywiście, pani premier. Dwaj agenci z siatki KGB już nie żyją. Nieszczęśliwy wypadek i samobójstwo. Trzeci jest w tej chwili ścigany przez waszą policję pod zarzutem porwania dziewczynki, prawdopodobnie z pobudek seksualnych. Za wszystkie trzy wypadki odpowiedzialność ponosi brytyjska służba bezpieczeństwa.
Adeane zaczął z głębokim zainteresowaniem wpatrywać się w jakiś punkt na suficie.
107
Na szyi pani premier, od okalającego ją sznura pereł wzwyż, wy-kwitł szkarłatny rumieniec, który z wolna ogarniał jej twarz.
- Czy może pan to powtórzyć? - spytała, ledwo powstrzymując napad furii.
- Oczywiście - odparł Weidenstein. - Ludzie z MIS zgładzili dwóch agentów KGB, a trzeciego oskarżyli o przestępstwo, w wyniku którego zostanie osadzony w areszcie śledczym, podczas gdy oni wezmą się za czwartego. Numer 4 jest naszym człowiekiem. Teraz, bo poprzednio był agentem Moskwy.
- Nie wierzę w ani jedno pańskie słowo.
- Wiara, pani premier, łączy się z zaufaniem, a to już teren bardzo śliski. Pani ma zaufanie do swojej służby bezpieczeństwa i wierzy pani w nią. Proszę jednak nie zapominać o okolicznościach omawianej kwestii.
- Jeżeli moja czy nasza służba bezpieczeństwa ponosi odpowiedzialność za te "wypadki", jak pan je określił, to z pewnością coś bym na ten temat wiedziała. Ma pan słabe pojęcie o sposobie funkcjonowania naszego rządu, bo w przeciwnym razie nie wysuwałby pan tak absurdalnych oskarżeń.
Weidenstein odchylił się na oparcie prostego, niewygodnego fotela i z kieszeni pomiętego garnituru wyciągnął chustkę do nosa. Przetarł nią załzawione oczy.
- Bardzo przepraszam, ale miałem szybki i niewygodny lot z Waszyngtonu. Odczuwam skutki różnicy czasu.
- Ja też od dawna nie wypoczywałam. Pański stan nie wzbudza mojego współczucia. Żądam natychmiastowego wyjaśnienia lub też wycofania oskarżenia i przeprosin. Zdam pańskiemu prezydentowi relację z naszej rozmowy. Postąpi z panem tak, jak uzna za stosowne.
- Och, już to zrobił - odparł Weidenstein z niewesołym uśmiechem. - Pani premier, jest pani prawniczką. Czy zechce pani dla wspólnego dobra wysłuchać tego, co mam do powiedzenia i zapoznać się z dowodami, choć może robią one wrażenie tylko pośrednich. Potem może pani odrzucić moją argumentację bez przesądzania sprawy.
Pochyliła się do przodu, trzymając ołówek uniesiony nad notatnikiem.
- Proszę niczego nie zapisywać - poprosił Weidenstein.
- No dobrze. Nie przesądzajmy sprawy.
108
Adeane oderwał wzrok od bezpiecznego miejsca na suficie czując, że przełożony zaczyna podstępnie usypiać czujność surowej kobiety za biurkiem. Gdyby była tłustą, zadowoloną z siebie kurą, to z pewnością "Srebrny Lis" dobrałby się jej do gardła w okamgnieniu. Rzecz miała się jednak zgoła inaczej. Adeane był teraz więcej niż zaciekawiony. Od wyniku rozmowy zależała jego przyszłość.
Max Weidenstein przedstawił swoją "sprawę", wyjaśniając na czym, ogólnie rzecz biorąc, polegała amerykańska operacja dezinfor-macyjna. Zrobił to zgodnie z instrukcjami otrzymanymi od prezydenta.
Bez pośpiechu wyjaśnił motywy podkreślając, że Rosjanie mają swój własny program nowoczesnej obrony kosmicznej, który powstał w tym samym czasie, co amerykański.
Ponadto, agenci moskiewscy dokonali udanych operacji w Silicon Yalley w Kalifornii, kradnąc Amerykanom sprzed nosa technologie przyszłości, które natychmiast zastosowali w swoim programie.
Następnie ujawnił, jak pewne wpływowe, zaniepokojone istniejącą sytuacją osoby amerykańskiego establishmentu doszły do wniosku, że jeżeli nie są w stanie skutecznie przeciwstawić się sowieckiej machinie szpiegowskiej, pozostaje jedynie wykorzystać ją do własnych celów.
Dać Rosjanom to, czego chcą.
Nie całą prawdę, lecz z pewnością jakąś jej część.
Przekazywać informacje o wszystkich własnych niepowodzeniach, nawet wymyślać trochę więcej i wyolbrzymiać je.
Moskwa chce wierzyć, że Ameryka doznaje niepowodzeń. Jeżeli będzie się przekazywać Rosjanom wybrane informacje, a w gruncie rzeczy dezinformacje, to z pewnością przynajmniej częściowo w nie uwierzą.
Jednakże, w miarę upływu czasu, aby zapewnić operacji większą chwytliwość, Ameryka musiała od czasu do czasu przekazywać również informacje o swoich sukcesach. Dotyczyło to jednak wyłącznie tych osiągnięć, o których Rosjanie dowiedzieliby się i tak w pewnym określonym czasie.
Dzięki takim poczynaniom, wysiłki Amerykanów, zmierzające ku zapewnieniu w przyszłości bezpieczeństwa, przyniosłyby wspaniałe rezultaty i któregoś dnia Ameryka stałaby się mocarstwem nie do pokonania. Jej sojusznicy oczywiście również zyskaliby na tym.
109
Wpływowe osobistości przeforsowały projekt, w związku z czym Ameryka wyprzedza obecnie Związek Radziecki. Wyprzedza znacznie i, być może, już nieodwołalnie. Już nie pozwoli okradać się przez bezczelnego wroga.
Czujność KGB została skutecznie uśpiona.
- Jednak ktoś, pani premier - rzekł na zakończenie Weidenstein -ktoś po stronie brytyjskiej wykrył nasza, operacje.. Nie jesteśmy w stanie udowodnić, jak to zrobił, zresztą nie ma to większego znaczenia. Chodzi o to, że ta osoba lub osoby - załóżmy, że gdzieś w łonie MIS, gdyż tylko ludzie z MI5 mieli dostęp do tajnych informacji, a także dysponowali środkami do przeprowadzenia takiej operacji - odkryła również, że Rosjanie nadal otrzymują tajemnice brytyjskie, dostarczane przez podwójnego agenta, którego obecnie mamy w GCHQ. Myślę tu o rzeczywistych tajemnicach brytyjskich, przekazywanych równolegle z naszą dezinformacją. Każdy gotów jest uwierzyć w kłamstwo, jeżeli jest ono podane razem z łatwą do weryfikacji prawdą. Nawet Rosjanie.
Premier nadal trwała w pochyleniu. Ołówek wyginał się niebezpiecznie w jej dłoniach.
- Wasz prezydent - rzekła zimno - poinformował już mnie, jak dalece Związek Radziecki dał się nabrać na waszą dezinformację. Położyła ołówek na biurku i spojrzała wprost na Weidensteina.
- Czy po takim wyznaniu nadal spodziewa się pan, że uwierzę w jego teorie na temat brytyjskiej służby bezpieczeństwa? Dlaczego miałaby to być nasza akcja? Dlaczego nie mieliby tego zrobić sami Rosjanie? Może już nie wierzą w waszą dezinformację? Mogą podejrzewać, że skaptowaliście jednego z ich agentów. W takim przypadku podejrzenie padłoby natychmiast na wszystkich członków siatki. Rosjanie nie mają skrupułów. Szybciej zgładziliby tych szpiegów niż my. To nie w naszym stylu.
- Zwracałem uwagę na ten akspekt - wtrącił z szacunkiem Adeane.
- Doprawdy? - Premier spojrzała na milczącego dotąd, młodszego z gości, który wydawał się pozować na Anglika.
Instynktownie nie ufała mu, wyczuwając w nim prowokatora, wroga o brytyjskiej powierzchowności, przebiegłego i czekającego, by zadać podstępny cios.
Było to zresztą przyczyną, dla której Max Weidenstein pragnął, by Simon Adeane brał udział w rozmowie. Domyślał się, że siedząca
110
przed nim kobieta nie dopatrzy się w jego zastępcy anglofila, lecz amerykańskiego szpiega o brytyjskim wyglądzie. Dla odmiany on sam, Weidenstein zostanie odebrany jako stuprocentowy Jankes, wprawdzie o nieco mieszanym rodowodzie, ale to obecnie w Ameryce rzecz normalna. Premier dostrzeże w nim zuchwałego, lecz twardego bojownika słusznej sprawy. Zdolnego, ale walczącego czysto, a zatem - prawdopodobnie uczciwego. To znaczy na tyle, na ile mogą być uczciwi ludzie wywiadu. To jemu, Weidensteinowi, a nie przystojnemu, fircykowatemu Adeane'owi zaufa ona w ostatecznym rozrachunku. Tego w każdym razie oczekiwał. Premier odezwała się do Adeane'a:
- A zatem sądził pan, że może to być sprawa Rosjan, czy tak? Odwróciła się do Weidensteina.
- A pan takie przypuszczenie odrzucił? Weidenstein wzruszył wąskimi ramionami.
- Oczywiście odrzuciłem teorię, że mogli pozabijać własnych ludzi. KGB poświęca długi czas - w niektórych przypadkach aż dwadzieścia lat - na znalezienie i sprawdzenie agentów oraz ugruntowanie ich pozycji. W jakim celu mieliby niszczyć tak sprawnie działającą i ważną siatkę wyłącznie na podstawie podejrzeń? Gdyby zdecydowali się na zrobienie takiego kroku, świadczyłoby to niewątpliwie, iż mają wewnątrz GCHQ inne siatki, lepiej działające i głębiej zakonspirowane. Czy pani premier w to wierzy? Ja, oczywiście, nie.
Zrobił pauzę, by nieprzyjemna sugestia uczyniła odpowiednie wrażenie, po czym ciągnął dalej:
- Możliwe, że w Cheltenham lub w oddziałach terenowych GCHQ działają inni agenci KGB, lecz w moim odczuciu ta właśnie siatka była najważniejsza i ona dostarczała Rosjanom wszystkich informacji. Nasz agent, najwyższy rangą spośród całej czwórki, jest znakomicie zakonspirowany i dlatego jestem pewien, że KGB nie podejrzewa niczego i nie zabija własnych szpiegów. Nie wierzę także w potrójne zbiegi okoliczności dotyczące członków tej samej siatki. Moim zdaniem nie ulega wątpliwości, że winę ponoszą wasi ludzie. Taka myśl może być nieprzyjemna i dlatego nie chce pani przyjąć jej do wiadomości, lecz proszę mi wierzyć, przyzwyczai się pani do niej.
- Być może przekonałby mnie pan, gdybym wiedziała, gdzie umieściliście waszego agenta.
111
- Czy mogę odmówić na podstawie Piątej Poprawki? - zapytał We-idenstein z półuśmiechem.
Premier była śmiertelnie poważna.
- Piąta Poprawka nie ma zastosowania w prawodawstwie brytyjskim, zaś nad wami ciążą poważne zarzuty. Możemy was oskarżyć o działalność szpiegowską na szkodę Wielkiej Brytanii i założenie nielegalnej siatki wewnątrz ściśle tajnej organizacji, a to oznacza trzydzieści lat więzienia.
Wydawało się, że Weidenstein spuścił z tonu. Przez chwilę trwał głęboko zatopiony w myślach, po czym wyznał:
- Agentka, która poprzednio pracowała dla Moskwy, przeszła na naszą stronę, gdy zaoferowałem jej dużą zachętę materialną. Występuje pod kryptonimem "Wyrocznia" i jest osobistą asystentką człowieka, którego władza w całej organizacji jest najwyższa. Mam oczywiście na myśli dyrektora naczelnego GCHQ. Wszyscy inni sprawowali pomniejsze funkcje, pani premier. Niech pani przeczyta sprawozdanie z działalności wywiadu na terenie RFN.
- Nie muszę - odparła spokojnie, tonem już nie tak zimnym, lecz raczej niepewnym. - Znam szczegóły. - Umilkła, zastanawiając sięnad całą powagą rewelacyjnych wyznań Weidensteina. Czuła się jednocześnie zdesperowana i pokonana.
W końcu uniosła wzrok znad biurka.
- Przypuszczam, że ma pan jakąś propozycję? Ludzie z waszej branży zawsze mają. Myślę, że za to właśnie wam płacą. Weidenstein wydawał się być śmiertelnie zmęczony.
- Propozycje? Pani premier, mam tylko jedną propozycję: żebyśmy nie robili absolutnie nic. Nic.
- Niemożliwe. W zaistniałych okolicznościach to zupełnie wykluczone.
Weidenstein zaczął podnosić się z fotela.
- Wobec tego muszę pozwolić, żeby pani zrobiła to, co zamierza.
- Jeszcze nie skończyłam! - rzuciła oschle. - Co zyskujemy, nie podejmując żadnych kroków? Oczywiście Ameryka zyskuje. Wasza operacja trwa nadal, mimo śmierci tamtych agentów, ale my, Brytyjczycy, będziemy nadal tracić.
Weidenstein zajął ponownie miejsce, po czym odezwał się, starannie wymawiając słowa:
112
- Jeżeli udałoby się wmówić Rosjanom, że ich trzej agenci padli ofiarą intrygi uknutej przez "Piątkę" lub jakąś reakcyjną grupę w jej łonie, lecz mimo to ich najlepszy człowiek nie został zdemaskowany... - urwał na chwilę.
- Wówczas "Wyrocznia" byłaby dla nich cenna w dwójnasób -wtrąciła premier. - Być może jeszcze bardziej zwiększyłaby się jej rola. Służba bezpieczeństwa, czy ktokolwiek inny stojący za tą sprawą, nie wykryła jej, a zatem pozycja takiej agentki stałaby się rzeczywiście bardzo mocna. W jakich odstępach czasu prowadzone są gruntowne badania? Co pięć lat? Jeżeli ma być wkrótce poddana kontroli, to zapewne przejdzie ją z łatwością, zaś jeśli ostatnio była sprawdzana, ma przed sobą kilka lat na prowadzenie szpiegowskiej działalności.
- Niedawno była sprawdzana - rzekł Weidenstein. - Daje to zarówno brytyjskiemu, jak i amerykańskiemu kontrwywiadowi masę czasu na wspólnie przekazywanie Moskwie dowolnych fałszywych informacji, jakie nasze rządy uznają za stosowne.
Weidenstein przyjrzał się swoim wypielęgnowanym dłoniom.
- Rzecz jasna krąg osób wtajemniczonych powinien być ograniczony do minimum i muszą one być absolutnie pewne. Premier zerknęła na Adeane'a.
- Kto poza pańskim zastępcą, panem i mną wie o istnieniu "Wyroczni"?
- Na to pytanie w obecnej chwili może odpowiedzieć jedynie prezydent, jednak tylko nasza trójka orientuje się, jakie stanowisko zajmuje "Wyrocznia" w GCHQ. Jej tożsamość może pani oczywiście sprawdzić przez telefon.
- Nie zamierzam sprawdzać jej tożsamości. W pewnym sensie żałuję, że zostałam tak dalece wtajemniczona.
- Takie było pani życzenie - przypomniał Weidenstein.
-1 zagroziłam panu. Tak, pamiętam. Teraz pytanie: kto jeszcze powinien o tym wiedzieć?
- Czy rzeczywiście ktoś powinien?
Spojrzała ostro sponad notatnika, na którym zaczęła machinalnie coś kreślić.
- Nie rządzę sama tym krajem. Istnieje jeszcze Gabinet Oczywiście, nie chciałabym informować wszystkich ministrów, lecz niektórych muszę. To nie tylko operacja kontrwywiadowcza, jak panu wia-
113
domo, lecz również konspiracja polityczna z udziałem dwóch państw sojuszniczych. Chyba nie muszę panu mówić, że w rękach opozycji byłby to prawdziwy dynamit Boję się nawet pomyśleć o skutkach ewentualnego przecieku.
- Ten problem moi zwierzchnicy przedstawili prezydentowi, gdy doszli do wniosku, że operacja jest zagrożona przez pani ludzi. Dlatego właśnie telefonował on do pani i dlatego jestem tu teraz, by przedstawić całość faktów.
Premier zachmurzyła się.
- Moim najgorszym problemem jest ewentualna konieczność poinformowania przywódcy opozycji, a być może nawet szefów partii Al-liance. Z pewnością zdaje pan sobie sprawę, że gdybyśmy, nie daj Panie Boże, przegrali nadchodzące wybory, każdy następny premier musiałby poznać fakty. I to wszystkie.
- Z całym szacunkiem, pani premier, ale pierwszą i może nawet ważniejszą sprawą jest przyjrzenie się konspiracji wśród służb brytyjskich. Tylko pani może to zrobić bez zdemaskowania całej operacji. Konspiracja, o której mówię, powstała w waszej służbie bezpieczeństwa i prowadzona jest, być może, w imię najszlachetniejszego i najbardziej niebezpiecznego celu, jakim jest patriotyzm.
- Choć nie całkiem bez dodatkowej motywacji w postaci korzyści politycznych - rzekła spokojnie, jakby do siebie.
- "tylko pani może załatwić tę sprawę - powtórzył Weidenstein.-Zanim jednak cokolwiek pani zrobi, proszę najpierw głęboko zastanowić się.
- Zawsze zastanawiam się głęboko, nim cokolwiek zrobię - odparła, podnosząc się z fotela. - Myślę, że ma pan jakieś własne plany w tej materii. Nie chcę ich znać ze zrozumiałych powodów. Pragnę jedynie pańskiego zapewnienia, że w okresie kampanii przedwyborczej gazety nie doniosą o żadnych przykrych dla mnie niespodziankach.
- Powinna pani jedynie wiedzieć, że "Wyrocznia" będzie bezpieczna i poza wszelkimi podejrzeniami. W tym momencie zamierza ona wziąć urlop zdrowotny - proszę się nie martwić, pozostanie na terenie Wielkiej Brytanii. Rosjanie nie będą niczego podejrzewać. W gruncie rzeczy liczą się z ewentualnością jej natychmiastowej ucieczki w razie zagrożenia. Będą po prostu niespokojni, tak samo jak my. Oczywiście, liczą na to, że nie przerwie pracy, jak długo to będzie możliwe.
- Chciałabym znać miejsce jej pobytu.
114
- Myślę, że to dość nierozsądne, pani premier.
- Ocenę proszę pozostawić mnie.
- Nie podjąłem jeszcze wiążącej decyzji co do miejsca - odparł wymijająco Weidenstein.
- Więc proszę ją podjąć i natychmiast mnie o tym powiadomić. Osobiście. A teraz, co z tym człowiekiem podejrzanym o porwanie dziecka? To jego twarz pokazano w telewizji? W jaki sposób MIS mógł zorganizować taką akcję? Wydaje się to nieprawdopodobne.
Weidenstein spojrzał jej prosto w oczy.
- MI5, jak pani premier wiadomo, potrafi zaaranżować wszystko. Jedyną rzeczą nieprawdopodobną jest fakt, że centrala moskiewska miała przez dwadzieścia lat agenta, który był niebezpiecznym zbo-czeńcem. Z pewnością Rosjanie nie podjęliby takiego ryzyka. Człowiek o takich skłonnościach może być zawsze aresztowany i poddany brutalnemu przesłuchaniu, o ile tylko zechce pofolgować swej chuci. Zbyt łatwo można go wówczas złamać.
- Być może zwerbowano go pod groźbą szantażu?
- Z moich informacji wynika, że nie. Pracuje z pobudek ideologicznych. Płacą mu tyle co kot napłakał. Nie, to nie był szantaż. Premier zastanawiała się przez chwilę.
- A zatem sądzi pan, że nie należy nic robić? Zostawić sprawę tak jak jest? Pozwolić im wykręcić się sianem?
- Właśnie tak. Na dłuższą metę, biorąc pod uwagę nasz obopólny interes, takie podejście będzie bezpieczniejsze.
- Tak myślałam. Dziękuję panu za szczerość, choć wolałabym, żeby cały ten epizod nigdy nie miał miejsca, niezależnie od korzystnych jego stron. Z całą pewnością pozostaniemy w kontakcie, choć nie bezpośrednim.
- Jedynie poprzez wyniki pracy "Wyroczni**. Poza tym, mam nadzieję... - zawahał się, jakby szukał odpowiednich słów.
- Tak? - wyczekująco zagadnęła premier.
- Jedno ostrzeżenie. Główny inicjator tych zabójstw musi zajmować wysokie i wpływowe stanowisko w brytyjskich kołach rządzących. Na pani miejscu zachowałbym nadzwyczajną ostrożność, jeżeli chodzi o najbliższych współpracowników. Przypuszczam, że ktoś w Waszyngtonie - nie mam zresztą pojęcia kto - doszedł do wniosku, że działalność "Wyroczni" jest nadmiernie szkodliwa dla współpracy po-
115
między naszymi krajami i napomknął o tym jakiejś wpływowej osobistości w Wielkiej Brytanii.
- Sugeruje pan, że uczynił to ktoś z mojego Gabinetu? Weidenstein z powagą pokiwał głową.
- Istnieje wielkie prawdopodobieństwo.
Uniosła się z fotela, lecz nie podała ręki rozmówcom.
- W ciągu dnia będę oczekiwała adresu - rzekła rozkazującym tonem.
Gdy wychodzili z mieszkania na Downing Street 10, Adeane mruknął z wyraźną ulgą.
- Owinąłeś ją dookoła palca, Max. Weidenstein potrząsnął siwą głową.
- Cóż mogła zrobić? Jej pozycja polityczna nie jest teraz najsilniejsza. Jeżeli przegra wybory, to następny przywódca brytyjski, którego spróbujemy ukrzyżować, może nie poddać się tak łatwo.
- "Piątka" zabije Parmintera. Wiedziałeś o tym. Czemuś jej nie powiedział? Była przygotowana na najgorsze.
- Już o tym wie. Nie może się jedynie zdecydować, czy chce tych facetów powstrzymać.
Na zewnątrz wstawał już świt, a policja odholo wała jaguara sprzed Horse Guards. Adeane jęknął.
- Mówiłem ci, że Brytyjczycy nie są dżentelmenami - rzekł Max Weidenstein.
116
Posterunkowy Philip Jones już od blisko roku pracował jako pełnoetatowy funkcjonariusz policji w Gloucestershire. Był młody, inteligentny i nadzwyczaj wysoki, jako że mierzył aż sześć stóp i cztery cale i to bez regulaminowego obuwia.
Posterunkowy Jones był człowiekiem bardzo łagodnym, a dzieci, które spotykał w czasie służby, mówiły o nim "miły". Jego widok zdumiewał malców, a jednocześnie sprawiał im przyjemność.
Gdyby tamtego piątkowego ranka ktoś zapytał Jonesa, czy zechce dobrowolnie porzucić obrany zawód, uśmiechnąłby się zapewne i stanowczo odpowiedział, że nigdy.
Znalazł małą S u sań Franks leżącą twarzą do ziemi z rączkami i nóżkami okrutnie skrępowanymi na wygiętych plecach. Przyciągnęła go w to miejsce rozhisteryzowana kobieta, która akurat nieopodal tresowała swego teriera.
Sina twarzyczka dziecka dobitnie świadczyła o tym, że zostało uduszone. Płuca Jonesa również odmówiły posłuszeństwa. Stał z zapartym tchem zastanawiając się, co robić. Wyleciały mu z głowy wszystkie wiadomości zdobyte podczas intensywnego szkolenia.
- Jeszcze żyje! Na miłość boską, niech pan coś zrobi! - krzyczała kobieta. Jej pies był również zdenerwowany. Zaczął skakać i obszczekiwać zarówno swoją panią jak i Jonesa, po czym wetknął nos w strzępy odzieży leżące na nieruchomej postaci dziewczynki.
Jones wymierzył mu kopniaka.
- Nie rób tego! - krzyknęła kobieta.
Jones ukląkł na rozmiękłej darni tuż przy dziecku.
- Nie żyje - odezwał się.
- Przed chwilą jeszcze żyła! Widziałam, jak oddycha. Mógł pan coś zrobić!
Z trudem panował nad rękami, lecz w końcu udało mu się wyciągnąć z kieszeni scyzoryk, którym zaczął gorączkowo przecinać sznury. Powoli wracał mu oddech, a z nim świadomość, że na szczęście nie musi ruszać więzów.
Jakby z oddali dobiegł go głos kobiety:
117
- Niech pan wezwie przez radio karetkę.
Zdawało mu się, że mokre źdźbła przy bladych ustach dziecka drżą lekko. Sznury były wilgotne, a malutkie ostrze praktycznie bezużyteczne. Kobieta wysunęła się zza jego pleców i przewróciła dziewczynkę na bok, pochylając się ku jej sinym wargom.
- Przetnij sznury! Trzeba ją położyć na plecach - zakomenderowała. Jakimś cudem udało się. Nadal drżąc na całym ciele, wezwał przez radiotelefon karetkę pogotowia.
- Proszę w niczym nie przeszkadzać - zwrócił się do kobiety.
Ta odsunęła się od dziecka, lecz nadal siedziała na ziemi z opuszczonymi ramionami i twarzą mokrą od błota, łez i śliny. Jej ciałem wstrząsał tłumiony szloch. Znienacka zaciśniętą pięścią uderzyła Jo-nesa w twarz, omal nie strącając mu kasku. Żaden mężczyzna nie zadał mu jeszcze tak silnego ciosu.
- Teraz nie żyje - rzekła kobieta, uspokoiwszy się nagle. Jej pies szalał, skomląc i warcząc na przemian. Jones nie patrzył na dziecko.
- Jest pani pewna?
Nie odpowiedziała. Trzymała psa tuż przy obroży i coś do niego mruczała. Dziecko leżące pomiędzy nimi przypominało zepsutą lalkę.
Gdy wreszcie przyjechała karetka i zjawiła się policja, kobieta podniosła się z ziemi. Jej odzież była w opłakanym stanie.
- Przepraszam pana - rzekła dopiero teraz, widząc krew na twarzy młodego policjanta.
Jones wydawał się nie zwracać uwagi ani na zadaną przez nią ranę, ani na nic, co działo się wokół.
Kobieta otrzepała grudki ziemi z ubrania, po czym obróciła się w kierunku nadbiegających ludzi.
- Nie żyje - oświadczyła im. - Przez chwilę jeszcze żyła, a teraz już nie.
W tym momencie załamała się nerwowo i jeden z funkcjonariuszy odprowadził ją do karetki.
- Zaopiekujcie się psem - rozkazał ktoś. Gdy rozpoczęły się normalne czynności śledcze, sanitariusz z karetki pochylił się nad Jonesem.
- Chodź, bracie - rzekł. - Coś marnie z tobą. Posterunkowy Jones nie ruszał się z miejsca.
- Jeszcze żyła - mamrotał.
118
Sanitariusz potrząsnął głową.
- Spójrz na nią, chłopie. Już dawno była martwa, zanim ją znalazłeś.
- Widziałem, jak oddycha.
- Tak się zawsze ludziom zdaje. Opanuj się. Niczego nie mogłeś już zrobić. My też już nic nie możemy. Ten łajdak wykończył ją. Róbcie chłopcy, co do was należy.
Jones potrząsnął głową, lecz dał się podnieść i odprowadzić na bok.
- Chyba pierwszy raz? - zagadnął sanitariusz stojącego nieopodal policjanta.
- Wygląda na to, że i ostatni. Niektórzy nie wytrzymują. Ten chłopina musi teraz pojechać razem z ciałem do kostnicy, żeby ustalić tożsamość dziewczynki, a potem sam zidentyfikować ją w obecności patologa i jeszcze raz przed koronerem. Tak mówi paragraf dwunasty, najgorszy ze wszystkich, dotyczący czynności pierwszego funkcjonariusza na miejscu przestępstwa. A jest jeszcze trzynaście innych. Widzi mi się, że to na nas spadnie cała czarna robota.
- Mam nadzieję, że macie u siebie jakiegoś oblatanego faceta -rzekł sanitariusz.
Fotograf policyjny robił już w międzyczasie zdjęcia miejsca zbrodni, wykonując zbliżenia wszystkich ran zarówno na taśmie czarno-białej, jak i w kolorze. Odsunął się potem nieco, by sfotografować teren w szerszym ujęciu, wraz ze wszystkimi dróżkami. Pracował systematycznie, bez żadnej widocznej emocji. Wykonywane czynności nie były mu obce. Po zakończeniu pracy odszedł, gdyż musiał wykonać odbitki dla starszego oficera śledczego, centrali operacyjnej i wydziału zabójstw.
Starszy oficer śledczy przybył już na miejsce i przejął kierownictwo nad dochodzeniem. On miał decydować, czy potrzebni będą dodatkowi ludzie i sprzęt. Wezwał teraz jednego ze swych podwładnych.
- Czy zmierzono temperaturę ciała i powietrza? - zapytał.
-Tak jest, sir.
- Przekazano wstępny komunikat? Założono dziennik sprawy? Funkcjonariusz skinął głową.
- Co z tym posterunkowym, który pierwszy przybył na miejsce zbrodni?
- Jest w karetce, sir. Ta kobieta uderzyła go, prawdopodobnie w napadzie histerii.
119
Policjant spojrzał w bok, nie podając żadnych innych informacji.
- Lepiej niech szybko weźmie się w garść. Będziemy go potrzebować.
- Wiadomo coś na temat łajdaka, który to zrobił?
- Było jak zwykle trochę różnych telefonów. Sprawdzamy właśnie kilka informacji. - Oficer odwrócił się w kierunku karetki. - Chciałbym, żeby ten młody posterunkowy pojechał z ciałem do kostnicy. Jeżeli chce pracować w tej branży, to musi przygotować się na jeszcze gorsze rzeczy. Niech pan prowadzi dochodzenie dalej, ja skoczę na wydział do centrali operacyjnej.
Małe, okaleczone ciało S u sań Franks zostało wreszcie odwiezione do kostnicy, co obecni funkcjonariusze przyjęli z ulgą. Jej widok był zbyt wstrząsający nawet dla twardych fachowców z wydziału kryminalnego. Nie znali gorszej zbrodni niż ta, nad którą pracowali obecnie.
Posterunkowy Jones zdecydował się później stawiać czoła życiowym trudnościom w nieco innej roli. Odszedł ze służby w policji i być może dla zmazania prawdziwej czy urojonej winy zdobył kwalifikacje sanitariusza w pogotowiu ratunkowym.
Wysiłki policji w celu ujęcia mordercy dziecka, pomijając fakt zebrania dowodów rzeczowych, poszły jednak na marne, albowiem jeszcze tego samego wieczoru o godzinie szóstej trzydzieści pięć Gerald Parminter, rozczochrany po niespokojnym śnie, z zadrapaniami na twarzy, rękach, a jak się później okazało również na organach płciowych, wszedł z ciężkim sercem do budynku komendy głównej policji w Cheltenham i przyznał się do popełnienia zbrodni. Jego głos był tak niski i bełkotliwy, że musiał powtórzyć swą wypowiedź dwukrotnie. Dwaj przypadkowi cywile, którzy dosłyszeli, o co chodzi - jednym z nich był ojciec dwojga dzieci, a drugim siedemdziesięcioletni staruszek - zaatakowali go z furią, nim policja zdołała im przeszkodzić.
Parmintera przewieziono pod eskortą do centrali operacyjnej komendy policji w Gloucester, gdzie około ósmej wieczorem rozpoczęło się przesłuchanie prowadzone przez dwóch detektywów, z których jeden był w stopniu sierżanta. W ciągu jednej godziny Parminter przyznał się do szeregu zarzutów dotyczących maltretowania i czynów nierządnych popełnionych na małych dziewczynkach, choć gorączkowo zaprzeczał, jakoby miał zabić którąś z nich. Wkrótce laboratorium sądowe na podstawie przeprowadzonych badań* fragmentów skóry
120
znalezionych pod malutkimi paznokciami i pomiędzy zębami Susan Franks potwierdziło w całej rozciągłości winę Parmintera.
Obaj detektywi ze zdumieniem i cynicznym niedowierzaniem przyjęli wyjaśnienie Parmintera, że powodem jego perwersyjnego zachowania było napięcie nerwowe na skutek dwudziestoletniej czynnej działalności w charakterze sowieckiego agenta na terenie GCHQ w Cheltenham. Dla pewności postanowili wezwać przedstawicieli tajnej policji. Nim do tego jednak doszło, podjęli niezbyt trafną decyzję. Otóż świadomi faktu, że na mocy ustawy o policji i zeznaniach (PACE) podejrzanego wolno przesłuchiwać tylko przez sześć godzin, a następnie należy zrobić przerwę na posiłek, wypoczynek i kontrolę celi, postanowili mocno przycisnąć Parmintera, by ten wyspawszy się, nie cofnął wszystkiego, co do tej pory powiedział. Mieli już takie przypadki w swojej karierze.
- A zatem cały czas broniła się, Geraldzie? Próbowała rozerwać cię na kawałki? Ostra dziewczynka, co? Jej matka powiedziała, że nigdy nie dawała za wygraną. Była uparta. Prawdziwa tygrysica. Więc jak ją w końcu załatwiłeś? No dalej, powiedziałeś, że przestała oddychać, bo wcisnąłeś jej twarz w ziemię, kiedy robiłeś swoje. Ale wiesz i my wiemy, że tak nie było, bo ślady na jej szyi mówią co innego. Przecież chcesz nam o wszystkim powiedzieć, Geraldzie? Zaraz poczujesz się lepiej, obiecuję ci. Nie zrobiłeś tego rękoma, prawda? Po palcach zostają charakterystyczne sińce, których tu nie ma. A zatem, co to było? Rajstopy twojej żony? Lubisz takie rzeczy, co?
Sierżant z wydziału kryminalnego mówił te słowa z twarzą tuż przy twarzy Parmintera, uparcie wpatrując się w jego przerażone oczy.
- Nie lubię takich rzeczy - odpowiedział pośpiesznie i niemal szeptem Parminter.
- To nie w twoim stylu? Więc jak?
Parminter spojrzał na młodszego detektywa, który opierał się o ścianę pokoju przesłuchań i najwyraźniej grał rolę spokojniejszego z tej dwójki.
Na jego twarzy odmalowała się teraz troska.
- Możesz nam z powodzeniem powiedzieć całą prawdę. Resztę już znamy. Nie ma sensu niczego ukrywać. Po co się tak męczyć?
- To był pasek klinowy od samochodu. Zawsze wożę ze sobą jeden zapasowy. Kiedyś na autostradzie pękł mi taki pasek, gdy jechałem na spotkanie z kontrolerem. Nie stawiłem się wtedy na czas i nie zdąży-
121
łem nawiązać kontaktu awaryjnego. Kontroler sądził, że zdradziłem. Myślałem, że mnie wtedy zabiją. Muszę się zobaczyć z kimś z MI5.
- Jasne, Geraldzie. Zajmiemy się tym, ale najpierw chcemy mieć ten pasek klinowy.
- Jest w twoim samochodzie, prawda? - sierżant włączył się ponownie do przesłuchania. - Gdzie, w bagażniku? Pod siedzeniem? A może go wyrzuciłeś?
- Zakopałem go.
- Gdzie go zakopałeś?
- Pokażę wam. Nie wiem dokładnie gdzie, ale mogę wam pokazać to miejsce, jeśli mnie tam zawieziecie.
- Jest już ciemno, Geraldzie. Zapadła noc. Jak możesz wiedzieć, że znajdziesz to miejsce? Nie chcemy godzinami babrać się w błocie.
- Jest tam bocznica kolejowa, niedaleko Great Witcombe, gdzie stoi stara rzymska willa. Zatrzymałem się tam i trochę zdrzemnąłem. Musiałem. Najpierw jednak zakopałem ten pasek, zaraz obok, na wypadek gdyby obudziła mnie policja i zaczęła zadawać pytania.
- No to miałeś szczęście, bo my zawsze budzimy ludzi śpiących w samochodach. To zwykle pijaczkowie, którzy dochodzą do siebie po jakiejś libacji.
- Ja nie piję - odparł Parminter niemal z oburzeniem. - To byłoby zbyt niebezpieczne.
- Dla szpiegowskiego fachu?
- Oczywiście.
- Co byś powiedział, gdybyśmy zaraz poszukali tej bocznicy, Geraldzie? Posłuchaj, pojedziemy tam, tylko my trzej i kierowca, odko-piemy pasek, a potem pogadasz sobie z kumplami z bezpieki. Zanim tu przyjadą, zjesz coś i odpoczniesz.
- Już bym coś zjadł, a poza tym jestem zmęczony.
- Co byś powiedział na kanapkę w samochodzie? Zaspokoisz pierwszy głód.
- A herbata?
- Herbatę dostaniesz teraz, a kanapkę w samochodzie. No jak?
- Dobrze.
- Zajmę się tym - rzekł młodszy detektyw.
Zeznania podejrzanego zostały zaprotokołowane i po piętnastu minutach wszyscy trzej wraz z kierowcą i jeszcze jednym, umundurowanym policjantem w charakterze obstawy opuścili komisariat. Wkrótce
122
wyjechali na polną drogę. Umundurowany funkcjonariusz utyskiwał, gdyż jego dyżur miał się już ku końcowi.
- No to popracujesz w nadgodzinach - odezwał się z tylnego siedzenia sierżant.
Parminter siedział ściśnięty pomiędzy nim a młodszym detektywem.
- Jedzie za nami motocykl - oznajmił kierowca. Młodszy detektyw odwrócił się.
- Ktoś z naszych? - zapytał policjant.
- Nie prosiliśmy o eskortę - rzekł sierżant. - Kiedy go dostrzegłeś? Kierowca wpatrywał się w lusterko, obserwując przednie światło motocykla.
- Przed chwilą.
Teraz i sierżant odwrócił się.
- Zwolnij trochę. Przyjrzymy się facetowi.
Warkot silnika samochodu osłabł. Parminter poruszył się nerwowo.
- Spokojnie, Geraldzie - rzekł sierżant.
- To mogą być moi ludzie - wyjawił Parminter. - Pewnie nie chcą, żebym odpowiadał na pytania.
- Masz na myśli Rosjan? Sądzisz, że jeden z ich satelitów obserwuje areszt w Gloucester? Nie bądź dzieckiem, Geraldzie, mają ważniejsze obiekty. No wiesz, bazy pocisków Polaris i inne tego rodzaju rzeczy.
- Pokazywali go dziś wieczorem w telewizji - odezwał się policjant z przedniego siedzenia. - W wiadomościach o dziewiątej. W Chelten-ham uważają, że ten facet, który pierwszy go przesłuchiwał, zarobił parę funciaków, dzwoniąc do telewizji i gazet.
- Szybciej! - Parminter niemal krzyczał.
- Dogania nas - rzekł kierowca.
- Włącz światła i zatrzymał się - rozkazał sierżant
- Nie! - wrzeszczał Parminter.
- Geraldzie, jesteś w policyjnym samochodzie z czterema gliniarzami. Uspokój się!
Kierowca przyhamował i włączył migające, niebieskie światła. Motocykl zbliżył się z dużą prędkością i gdy zrównał się z nimi, sierżant rozkazał:
- Zatrzymaj go!
123
Policyjny radiowóz skoczył do przodu, błyskawicznie nabierając prędkości. Kierowca włączył syrenę i zapalił znak nakazujący zatrzymanie się. Motocyklista zjechał na pobocze.
- No widzisz, Geraldzie - odezwał się sierżant - Możesz sobie nawet popatrzeć na kawałek przyzwoitej policyjnej roboty i oderwać się od własnych problemów.
Ktoś w samochodzie zachichotał.
- Zajmij się nim - nakazał sierżant policjantowi.
- Nic na niego nie mamy. Nie przekroczył prędkości.
- Za podejrzane zachowanie na drodze publicznej. Zresztą wymysł coś. Po prostu chcesz sprawdzić jego prawo jazdy, no nie?
Wokół panowały egipskie ciemności, a w najbliższym sąsiedztwie nie było żadnych domostw. Motocyklista, widoczny w świetle reflektorów policyjnego samochodu, siedział okrakiem na maszynie i nie odwracając się grzebał w kieszeni skórzanej kurtki, prawdopodobnie w poszukiwaniu dokumentów.
Policjant szedł właśnie ku niemu. Światło migających, obrotowych lamp nadawało jego ruchom dziwny, psychodeliczny efekt. Zatrzymał się przy motocykliście i wtedy ujrzał, że ten trzyma w lewej dłoni czarny, automatyczny pistolet, mocno przyciśnięty do skórzanej kurtki i zupełnie niewidoczny spoza jego masywnych pleców. Policjant spojrzał na pękaty, staroświecki kask ochronny ze skórzanymi nausz-nikami i szerokim paskiem pod brodą. Widział takie kiedyś na fotografii przedstawiającej gońców z okresu drugiej wojny światowej. Usta i nos motocyklisty zasłonięte były czarną chustką, lecz mimo to jego słowa zabrzmiały bardzo wyraźnie.
- W lufie mam kulę dum-dum. Nie przeznaczyłem jej dla ciebie, więc nie strugaj bohatera.
- O, cholera! - wymamrotał policjant
- Wrócimy teraz do samochodu. Idź za mną, jak gdyby nigdy nic. Nie będą widzieli pistoletu, ale pamiętaj, że jestem gotowy do strzału. Jeżeli zrobisz fałszywy krok - zabiję cię. Teraz poproś mnie o prawo jazdy.
Policjant zamrugał powiekami i chrząknął, najwyraźniej przestraszony.
- Czy mogę zobaczyć pańskie prawo jazdy?
- Powiedz, żebym je wyciągnął z portfela.
Policjant czuł, że robi mu się sucho w ustach. Znów chrząknął.
124
- Proszę wyciągnąć je z portfela.
- Popatrz na nie i każ, żebym poszedł z tobą do samochodu. Oczy pod wysokim policyjnym kaskiem posłusznie skierowały się na prawo jazdy. Dane personalne były zasłonięte kawałkiem papieru.
- Trzymaj tak, żeby mogli je widzieć, a teraz każ mi iść. Policjant spojrzał na niego pustym wzrokiem.
- Każ mi iść ze sobą. No już!
- Ehm, zechce pan podejść ze mną do samochodu. Powinien pan wyłączyć silnik.
- Nie! Idziemy.
Jack Cade zsiadł z motoru, oparł go o nóżkę, a następnie skierował się w stronę oślepiających reflektorów i migających niebieskich świateł. Z lewej strony, nieco z tyłu, podążał policjant.
Kierowca wysunął głowę przez opuszczone okno:
- Co się stało? - zapytał i w tym momencie ujrzał, jak spod rozpiętej skórzanej kurtki wyłania się lufa browninga.
- Wyłącz silnik! - rzekł Cade, a słysząc, że kierowca zwiększa obroty, rzucił gwałtownie: - Nie próbuj sztuczek!
Jedną ręką schwycił policjanta i przyciągnął go ku sobie, a drugą wcisnął mu pistolet między żebra.
- Rzuć kluczyki najdalej, jak możesz.
Silnik umilkł i w nocnej ciszy słychać było tylko nierówny warkot starego triumpha.
Parminter szlochał, zgięty wpoi pomiędzy swoimi opiekunami. Cade rzekł:
- Posadźcie go.
- Nie! - odparł młodszy detektyw, który siedział bliżej Cade'a. Znienacka odezwało się radio policyjnego wozu i wszyscy z wyjątkiem Cade*a spojrzeli w tę stronę.
- Czy to był wasz sygnał wywoławczy? - zapytał kierowcy. Funkcjonariusz spojrzał mu w oczy i postanowił nie ryzykować.
-Nie.
- Wyrwij mikrofon.
Kierowca szarpnął sznur, lecz ten nie ustępował.
- Obiema rękami - powiedział Cade, a gdy wyrwany mikrofon znalazł się wreszcie w dłoniach kierowcy, rozkazał:
- Wyrzuć go.
125
L
Parminter, skulony na podłodze samochodu, wydawał jakieś przytłumione, mlaszczące dźwięki. Bił od niego silny fetor, lecz nikt nie zwracał na to uwagi.
- Posadźcie go - powtórzył Cade.
Niebieskie lampy na dachu radiowozu obracały się nadal. W ich świetle Cade wydawał się być jakąś upiorną zjawą z koszmarnego snu i być może dlatego mężczyźni w samochodzie siedzieli jak sparaliżowani.
- Proszę! - jęknął policjant, gdy lufa browninga głębiej wbiła się w jego bok.
Sierżant pochylił się do przodu i spojrzał Cade'owi prosto w oczy. Wahał się tylko chwilę, po czym szarpnął Parmintera za włosy, podciągając go do góry.
- Nie! - krzyknął jego kolega z wydziału_zabójstw, przytrzymując aresztowanego.
- On nie żartuje. Więc albo ten łajdak, albo my. Jeżeli chcesz pożegnać się z życiem z powodu tej szumowiny, to proszę bardzo.
Parminter był teraz niemal w pozycji pionowej i szamotał się gwałtownie. Do środka samochodu wsunęła się lufa browninga. Huknął wystrzał, a pusta łuska uderzyła o podsufitkę. Wnętrze wypełniło się ostrynl zapachem prochu i spalenizny. Parminter spoglądał wytrzeszczonymi oczami na podbrzusze, a z ust ciekła mu ślina. Przez chwilę trwał w tym stanie, pomiędzy szokiem a potworną męczarnią. Rozporek w jego spodniach tlił się jeszcze. Po chwili z piersi nieszczęśnika wyrwał się straszny krzyk, bardziej zwierzęcy niż ludzki i, gwałtownie wymiotując, mężczyzna runął niemal na przednie siedzenia.
Młodszy detektyw, blady, z kroplami potu na czole, powtarzał w kółko:
- Jezus! Jezus!
Cade zaczął ciągnąć umundurowanego policjanta w stronę maski samochodu.
- Proszę, nie! - wyrzęził tamten, nie zrozumiawszy jego intencji.
- Nic ci nie grozi - rzekł Cade.
Z wnętrza samochodu nadal dochodziły obłąkańcze krzyki Parmintera. Cade wystrzelił jedną kulę w chłodnicę radiowozu, nad którym wzbił się zaraz obłok pary, po czym, otaczając nadal ramieniem szyję policjanta, strzelił w przednie opony samochodu.
126
- Potrzeba mi trochę czasu - wyjaśnił twardo ledwie żywemu funkcjonariuszowi, wlokąc go w stronę motocykla.
Jedne z tylnych drzwi samochodu otworzyły się i wypadł z nich Parminter, nie wiadomo czy z własnej woli, czy wyrzucony. Po przeciwnej stronie wymiotował młodszy detektyw. Sierżant również wysiadł. Zrobił to bez pośpiechu, ze wzrokiem utkwionym w Cade'a i jego zakładnika, jak gdyby zastanawiając się nad podjęciem jakiejś akcji. Zamiast tego odwrócił się jednak tylko w stronę Parmintera, który zgięty wpół, tak że jego głowa dotykała kolan, leżał na trawie błagając o ratunek. Jego plecy w okolicy lędźwi wyglądały jak krwawa miazga.
- Załatwiłeś go tą cholerną kulą dum-dum! - ryknął sierżant
- Niech się pomęczy! - odkrzyknął Cade, po raz pierwszy tracąc zimną krew.
- A my tu mamy sterczeć i słuchać, jak umiera!
Cade odciągnął swego zakładnika na bok i wskoczył na motocykl. Sierżant ruszył ostro w jego kierunku, był to jednak tylko daremny gest. Biegł za motocyklem, dopóki jego warkot nie ucichł w oddali, a wówczas, ciężko dysząc, osunął się na kolana. Potem, pomagając sobie rękami, wstał i powlókł się do przodu. Nie było już sensu wracać. Teraz musiał znaleźć najbliższy telefon.
Jack Cade dowiedział się o niespodziewanej wizycie Geralda Parmintera w komendzie policji w Cheltenham z telewizji. Komunikat utrzymany w ostrożnym tonie stwierdzał po prostu, że do tamtejszej policji zgłosił się człowiek, który wziął na siebie odpowiedzialność za śmierć S u sań Franks. Fakt, iż w pobliżu prowadzono w tym czasie akcję policyjną, określono jako przypadek. Nie ustalono jeszcze żadnych konkretnych szczegółów poza tym, że w sprawę zamieszany jest wspomiany osobnik.
Siedząc wraz z Sullivanami w wygodnym salonie, Cade patrzył na ekran beznamiętnie, lecz jego słuch uważnie łowił wszystkie szczegóły. Niewiele więcej jednak dodano. Z czasów, gdy służył w pułku powie trzno-desantowym, dobrze znał sposób postępowania policji i był pewien, że Parminter zostanie przetransportowany do Gloucester, gdzie popełnił zbrodnię, a następnie przesłuchany przez detektywów z wydziału kryminalnego.
127
Oświadczył, że ma ochotę na nocna przejażdżkę motocyklem i spokojnie wysłuchawszy próśb Lettie, by uważał na siebie, oraz jej brata, że "odbiło mu z powodu jakiegoś kawałka żelastwa", szybko ruszył do Gloucester. Gdy przyjechał na miejsce, wybrał w okamgnieniu najlepszy punkt obserwacyjny i przygotował się na długie czekanie. Kiedyś podziwiano go za umiejętność spędzania w bezruchu wielu nudnych godzin, gdy leżał zaczajony w jakiejś kryjówce. On jednak po prostu wyłączał swą świadomość.
Po raz pierwszy w życiu nie miał żadnego planu, z wyjątkiem mocnego przeświadczenia, że Parminter musi umrzeć z jego ręki, zaznawszy przy tym jak najwięcej bólu. Służące do tego celu środki miał w skórzanej kurtce, trochę za ciasnej w ramionach i z przydługimi rękawami, która poprzednio należała do zmarłego nieślubnego syna Lettie. W ciągu pięciu minut od opuszczenia farmy Cade wyciągnął spod podłogi furgonetki przymocowaną tam skrzyneczkę z nierdzewnej stali, oczyścił ją z brudu, dzięki któremu była prawie niedostrzegalna nawet dla bystrego oka, i wyjął z niej 9-milimetrowego automatycznego browninga i dwa magazynki. Jeden z nich zawierał normalne naboje, drugi zaś - pociski dum-dum. Wsunął do komory nabojowej jedną z kuł, po czym założył normalny magazynek.
Widział, że z komendy wyjeżdżają rozmaite wozy patrolowe, lecz w żadnym z nich pasażerowie nie siedzieli tak, jak tego oczekiwał: trzech z tyłu i prawdopodobnie dwóch z przodu. Ci z tyłu musieliby z pewnością mieć na sobie cywilne ubrania, zaś jego ofiara - siedzieć w środku. Nie miał żadnej pewności, że Parmintera wywiozą z komendy właśnie tego wieczoru, lecz uważał, że prawdopodobnie zabiorą go pod eskortą do domu, by dopomógł w przeprowadzeniu rewizji. Jego adres Cade znał z informacji dostarczonych przez Karłowa.
Zaczynał już rozważać ewentualność przeprowadzenia następnego dnia drastyczniejszej akcji, gdy naraz pojawił się wóz z pasażerami siedzącymi w oczekiwanym przez niego układzie. Był prawie pewien, że samochód policyjny pojedzie drogą A40, stał zatem daleko z tyłu i zanim dobiegł do motocykla, prawie stracił radiowóz z oczu. W podnieceniu wywołanym jego nieoczekiwaną trasą zbliżył się doń kilkakrotnie na niebezpieczną odległość. Wkrótce zdał sobie sprawę, że policja jedzie prawdopodobnie do miejsca, w którym popełniono zbrodnię lub tam, gdzie Parminter schował jakiś ważny dowód rzeczowy.
128
Wypadki, które nastąpiły później, wydawały mu się czymś nierealnym. Były jak upragniony, lecz koszmarny sen, po którym, gdy wreszcie wrócił na farmę, czuł się całkowicie odurzony. Zaparkował motocykl i usiadł na pokrytej sianem posadzce dawnej stajni zastanawiając się, czy przekroczył już granice szaleństwa. Ryzyko, które podjął, było olbrzymie. Doświadczenie nakazywało odrzucić je z miejsca. A jednak udało się. Siedział tu teraz, wprawdzie oszołomiony i drżący, ale wiedząc, że zadanie wykonał. Nagle uświadomił sobie, że ogarnia go przykre uczucie rozczarowania i zawodu. Jego Amy już nic nie wskrzesi, a człowiek będący mordercą dzieci i zdrajcą prawdopodobnie nadal gdzieś tam wije się po ziemi błagając, by go dobić. A więc? Amy nie żyje, a on sam, mając przed sobą bezcelowe życie, też może umrzeć.
- Dobrze się czujesz? - zapytał Will Sullivan, oświetlając latarką postać Cade'a skuloną na kamiennej posadzce. Miał na sobie piżamę wpuszczoną w gumiaki i sfatygowany kożuch na ramionach, a w rękach trzymał gotową do strzału dubeltówkę.
Cade spojrzał prosto w światło latarki, po czym odwrócił wzrok.
- Miałeś wypadek? - Sullivan oświetlił motocykl sprawdzając, czy nie jest uszkodzony. - Wyglądasz jak trup. Znów skierował światło na Cade'a.
- Zrobiłem coś. Policja może tu przyjść, bo widziała ten motocykl, a takiego się nie zapomina.
- Taak? Potrąciłeś kogoś?
- Nic w tym rodzaju.
- No to co?
- Lepiej nie pytaj.
- Od razu wydawałeś mi się podejrzany, jak tylko cię zobaczyłem. Te twoje chińskie chwyty i w ogóle. Więc uciekasz przed kimś i dlatego przyszedłeś do nas? Posłużyłeś się nami?
Cade słuchał ze zwieszoną głową.
- Czy zasłużyliśmy, żeby nas okłamywać? Co?
- Nie! - Cade gwałtownie podniósł głowę. - Przyszedłem do was, żeby ukryć furgonetkę. Zostałem, bo chciałem zostać.
- A może nie wierzę ci? Może cały czas nas wykorzystywałeś? W szczególności moją Lettie. Przywiązała się do ciebie, a ty wiedziałeś o tym. I jeszcze ten motocykl. Pozwoliła ci go używać częściej niż
129
l
komukolwiek innemu, jak tylko sięgnę pamięcią. Powiedz mi, co zrobiłeś, chłopcze, a być może minie mi chętka zrobić to, co zamierzam. Promień latarki był skierowany wprost na Cade'a.
- Oni tu przyjdą, więc lepiej, żebyś o niczym nie wiedział.
- Ja będę decydować. Ty powiedz tylko, o co chodzi.
- Zabiłem człowieka. Zasłużył na śmierć.
- Ustanawiasz swoje własne prawa?
- Prawo mogłoby potraktować go zbyt łagodnie.
- No tak, to się często dzisiaj zdarza. Ale ten człowiek, co on ci zrobił?
- Zabił dziecko.
Sullivan wysunął podbródek.
- A, ten. Zemściłeś się za swoją córeczkę, prawda? To ten, który ją zabił.
Cade wzruszył ramionami.
- Jak to zrobiłeś?
- Zastrzeliłem go.
Cade sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyciągnął browninga i położył go na sianie między nogami. Przymrużył oczy w świetle latarki, patrząc na połyskliwą lufę dubeltówki:
- Celujesz we mnie?
- Mniej więcej. Skąd masz ten pistolet? Zwinąłeś go, jak ciędemo-bilizowali?
- Mniej więcej.
Sullivan umilkł i zmienił pozycję, tak że teraz opierał się o framugę drzwi. Opuścił lufę strzelby i zapalił odrapaną fajkę. Po raz pierwszy, nie oślepiony światem latarki, Cade ujrzał jego twarz i pełne rezygnacji oczy.
- Myślisz, że znajdą motocykl? Wiesz, zarejestrowany był bardzo dawno. Nie płaciliśmy za niego podatku, nigdy nie opuszczał tych okolic. To znaczy nigdy od śmierci chłopca.
- W korfcu go znajdą.
- No tak, teraz mają te wszystkie komputery, co za nich odwalają robotę. Czuję, że zaraz mózgi zaczną nam parować. Lepiej wstaii, chłopcze, nie podoba mi się, jak dorosły mężczyzna tak siedzi na ziemi. Nie wypada. Tylko kopnij gdzieś tę spluwę.
Cade usłuchał.
-1 co teraz?
130
- No cóż, chłopcze, najbardziej martwię się o nią. Załamie się zupełnie, jak policja będzie cię stąd wywozić. Ciągle myśli, że za takie rzeczy wieszają. Lepiej, żeby jej oszczędzić tego widoku. Myślę, że powinieneś wsiąść do tej swojej zagranicznej furgonetki i odjechać z naszej ziemi. Wtedy możesz kłopoty powierzyć innym ludziom. Tak chyba będzie najlepiej.
- Zaraz wyjeżdażm.
- Nie tak od razu. W co jeszcze jesteś zamieszany? Przyjechałeś tu, żeby się ukryć, jeszcze zanim zabiłeś tego faceta.
- Nie mogę ci tego powiedzieć.
- Powiedziałeś mi wystarczająco dużo, żeby cię wsadzić do paki.
- To nie jest sprawa policji.
- Wszystko jest sprawą policji. Ona jest prawem.
- Czasem prawo oszukuje samo siebie.
- Wplątałeś się w jakąś politykę? Tylko politycy mogą ukrywać swoje kłamstwa pod płaszczykiem prawa.
- Nie pytaj, dobra? Nie mieszaj się w to.
Sullivan obserwował siedzącego przed nim, twardego człowieka.
- Chyba tak zrobię. Twój samochód jest na chodzie?
-Tak.
- No to najlepiej wyjedź.
Cade wstał. Ruszył przez podwórze w kierunku stodoły. Sullivan podążył za nim.
- Zabrałeś wszystkie rzeczy? Nic nie zostało w domu?
Cade kiwnął głową i włączył silnik volkswagena. Wokół wyprostowanej postaci Sullivana zawirowały źdźbła siana. Farmer podniósł rękę zasłaniając oczy, po czym kiwnął do Cade'a, pomagając mu wyjechać.
Następnie zbliżył się i przez okno samochodu podał mu browninga.
- Może to, co zrobiłeś dzisiejszej nocy było złe, a może w tym rozmiękłym świecie akurat dobre. Lettie powiedziałaby, że dobre. Ja być może też, ale my nie tworzymy prawa, zgodzisz się? To robią ludzie, którzy mają władzę. Powiem ci coś, synu, uważam, że jesteś uczciwy i tak samo pewnie sądzi Lettie, więc jedź z Bogiem. Nie chcę twojej krzywdy bez względu na to, że nas oszukiwałeś. Pamiętaj tylko, że jeżeli coś robisz dla tych potężnych ludzi, którzy ustanawiają prawa, a potem naginają je dla własnych potrzeb, a być może nawet
131
łamią je, to nietrudno im będzie złamać również ciebie. Zapamiętaj, co mówię. Teraz lepiej już jedź.
Uderzył ręką w bok furgonetki. Cade patrzył mu przez chwilę prosto w oczy, a następnie skinął głową.
- Zapamiętam. Powiedz Lettie...
- Powiem jej, że postanowiłeś wrócić do żony. Będzie zadowolona. Myśli, że życie to historyjka z wesołym zakończeniem. Poza jej własnym, oczywiście.
Cade wcisnął pedał gazu i odjechał.
Will Sullivan wrócił do stajni i zaprowadził motocykl do jednego z opuszczonych boksów. Zatrzymał się, po czym, dla ochrony przed nocnym chłodem, wsunął ręce w rękawy kożucha i zapiął go. Wziął stojące w kącie widły i zaczął przykrywać maszynę sianem.
Gerald Parminter nie umarł od razu. Policja ustaliła później, że od chwili, gdy sierżant znalazł telefon do przyjazdu karetki pogotowia i całej masy wozów patrolowych upłynęły nieco więcej niż trzy kwadranse. Parminter męczył się jeszcze dwadzieścia minut dłużej. W tym czasie chętnie by skonał, lecz nie dano mu takiej szansy.
- Dobrze, wzajemne zarzuty później - oświadczył starszy oficer śledczy, Felix Aske, inspektor z wydziału kryminalnego. - Najbardziej obiecującym śladem jest motocykl, którego używał morderca. Kierowca samochodu patrolowego, który najwyraźniej interesuje się starymi pojazdami, przysięga, że był to triumph bonneville. Mówi, że za młodu miał taki sam. Ten egzemplarz był, zdaje się, w doskonałym stanie technicznym. Ciemnobrązowy. Chcę, żebyście sprawdzili każdą maszynę tego typu i koloni w Gloucestershire i sąsiednich hrabstwach. Biorąc pod uwagę, że zabójca dowiedział się o aresztowaniu Parmintera z dziennika telewizyjnego o dziewiątej, bardzo wątpię, żeby mógł dojechać do miejsca zabójstwa z jakiejś bardziej odległej miejscowości.
- Czy nie należałoby tu uwzględnić Rosjan, szefie? - podsunął sierżant, który uprzednio przesłuchiwał Parmintera. Był rozczochrany, a na jego marynarce i spodniach nadal widniały plamy krwi i innych wydzielin.
- Koledzy z tajnej służby analizują sprawę tego rzekomego agenta, sierżancie Nash. I proszę nie zaprzątać sobie głowy moim sarkazmem. Gdyby pan zwrócił baczniejszą uwagę na fakt, iż pański podejrzany
132
przyznał się do szpiegostwa na rzecz obcego mocarstwa i obawiał się z ich strony ewentualnego ataku, to w obecnej chwili mielibyśmy powód do podwójnego oskarżenia: za napad i zamordowanie dziecka oraz za szpiegostwo.
- Co pan mówi, szefie? Tacy faceci plotą, co im ślina przyniesie na język, jeśli ich tylko przyprzeć do muru. Przecież nieraz już słyszał pan takie rzeczy.
- Nie wziąłbym na ulicę człowieka, który właśnie przyznał się do uprawiania przez dwadzieścia lat szpiegostwa na rzecz Rosjan ot tak, bez eskorty i w nocy, dopóki nie uzyskałbym zgody ze strony przedstawiciela służby specjalnej. Czy nie czas, żebyście razem z detektywem Morrisem zmienili już te brudne ubrania? Zdaje pan sobie sprawę, jak one cuchną?
- Jak gówno - rzekł młodszy detektyw. - W dotyku podobnie. Trzeba było coś zrobić.
- Tak? Co na przykład? Dać sobie wypuścić flaki jak tamten? -zapytał Nash.
- Dość tego, Nash. Powiedziałem, wzajemne żale później. Najpierw zajmijmy się tym łobuzem, dobrze?
- Krwawy Charles Bronson - mruknął Nash. - Zastanawiam się, od kiedy Jankesi przekabacili któregoś z naszych na strażnika praw obywatelskich.
Aske zainteresował się tymi słowami.
- Sądzi pan więc, że to nie była sprawa polityczna?
- Ni cholery, szefie. Osobista. Patrzyłem temu facetowi prosto w ślepia. Niech mi pan wierzy, to była sprawa osobista.
- To znaczy ktoś, kto znał Parmintera.
- Nie w tym sensie. Mam na myśli osobistą zemstę.
- Krewny jakiegoś dziecka, które Parminter mógł zaatakować wcześniej? Dobrze, możemy przyjąć taką linię. Niech pan zbierze informacje dotyczące wcześniejszych napadów na dzieci. Proszę zacząć od tych, które miały miejsce ostatnio. Krewny mógłby nadal być zdolny do zabójstwa w afekcie. Najpierw Gloucestershire, potem hrabstwa sąsiednie. Być może uda nam się znaleźć krewnego, gdy już będziemy mieć ten motocykl.
Weszło dwóch mężczyzn w cywilnych ubraniach. Jeden z nich odezwał się:
133
- Był autentycznym szpiegiem. W jego domu znaleźliśmy wystarczająco dużo, żeby go wsadzić na czterdzieści lat. Czego tam nie było: krótkofalówka, magnetofon, miniaturowy aparat fotograficzny. I ta kapitalna, skórzana aktówka. Mówię wam, ręczny wyrób z podwójnym dnem, aż szkoda było rozrywać. Sam bym chciał taką mieć. I jeszcze małe bloczki w kratkę, które znaleźliśmy w jego portfelu. Takie masowo produkuje się w ZSRR. Trochę dziwne, gdy człowiek natrafia na nie tutaj, no nie?
- Nie każdy jest Jamesem Bondem - rzekł sierżant do oficera służby specjalnej.
-1 nie musi być zaraz tak dobry jak tutejsi policjanci. Nash uniósł się szybko, z groźbą w oczach.
- Dość tego! - rzucił ostro Aske. - Dziękuję za informację. Zajmiemy się naszą działką, a politykę zostawimy wam. Oficer służby specjalnej potrząsnął przecząco głową.
- Ta sprawa przechodzi bezpośrednio w ręce służby bezpieczeństwa. My wycofujemy się.
Aske wydawał się być zaskoczony.
- To znaczy, że już ich powiadomiono?
- Przejęli całość sprawy.
- Wygląda na to, że to coś po ważnego.
- Poważnego? Pracował w GCHQ. Trudno sobie wyobrazić coś poważniejszego.
Aske skinął potakująco głową.
- No cóż, sądzę, że nadal interesuje was zabójca. Być może motywy były polityczne.
- Oczywiście tak.
- Sierżant Nash uważa, że Parmintera zabił z zemsty krewny tej zamordowanej dziewczynki lub jakiegoś innego dziecka, które tamten napadł.
Oficer służby specjalnej uniósł brwi, spojrzał z ukosa na swojego kolegę i uśmiechnął się.
- Taki przeciętny wujaszek łapie 9-milimetrowego browninga, spokojnie zatrzymuje radiowóz, a czterej gliniarze mają portki pełne ze strachu? Tak dalece panuje nad mrożącą krew w żyłach sytuacją, że nie traci żadnych zbędnych naboi, z wyjątkiem jednej kuli dum-dum przeznaczonej dla ofiary i trzech zwykłych, którymi niszczy samochód. Historia jak w kinie. Taki wujaszek to prawdziwy smok. Przyj-
134
mierny go z miejsca, żeby trenował naszych chłopców, jeżeli uda wam się go złapać, nie tracąc przy tym połowy ludzi...
- Wobec tego, gdzie zacząłby pan najpierw sprawdzać? - wtrącił Nash kwaśno, lecz z zainteresowaniem.
- W miejscu, gdzie ćwiczą ludzi do podobnych zadań.
- To znaczy w Moskwie?
- Niekoniecznie. Jest tu całkiem niedaleko takie miejsce.
- Hereford? Pułk powietrzno-desantowy? - spytał z niedowierzaniem Nash.
- Zgadza się. Każdy z tych chłopców mógłby robić podobne rzeczy z zamkniętymi oczami.
- Proszę tam pojechać, Nash - zarządził Aske. - Niech pan sprawdzi ojców dziewczynek do lat, powiedzmy, piętnastu. Później zwykle stają się kobietami.
- Sporo z nich jeszcze wcześniej - skomentował drugi oficer tajnej policji.
- Proszę zacząć od tych, którzy mają najmłodsze dzieci. Nie muszą być oczywiście bezpośrednio zamieszani. Wystarczy, że będą to ci, którzy są w stanie coś takiego zrobić. Chcemy mieć nazwiska ludzi, którzy w tym czasie byli poza bazą i nie mają solidnego alibi. I proszę nie zapominać o motocyklu. Taka maszyna rzuca się w oczy. Ktoś niech sprawdzi kluby motorowe. Detektyw Morris, pan niech zajmie się stroną cywilną sprawy. Aczkolwiek może to się wydawać nieprawdopodobne, nadal istnieje możliwość, że jakiś całkiem zwykły człowiek był na tyle zdesperowany, a może na tyle wstrząśnięty, by popełnić morderstwo. Aspekt polityczny pozostawiamy służbie bezpieczeństwa.
Aske skinieniem głowy podziękował obu oficerom służby specjalnej.
- Dziękuję wam za pomoc. Bardzo jej potrzebujemy.
- Jak mocno naciskają was od góry? Aske sposępniał.
- Tak, że ledwie już zipię. Nash odezwał się:
- Pójdę już, szefie.
Drugi oficer potrząsnął głową.
- Myślę, że zaoszczędzicie masę czasu, jeżeli przyjmiecie moją sugestię. Sierżant Nash nie ma szans na dostęp do akt personalnych
135
SAS. Nikt nie da mu w tym względzie carte blanche. Nie macie nazwisk, a to oznacza, że Nash bądzie musiał przejrzeć wszystkie obecne i dawniejsze dokumenty pułku, świadczące o jego sile. Gwarantuję, że nie pozwolą mu na to bez zezwolenia kogoś z góry. Nie mam tu na myśli okręgowego komisarza policji. Chodzi o samą górę. Akta personalne SAS kwalifikuje się jako tajemnicę wojskową.
- No to dotrzemy do samej góry - odrzekł z naciskiem Aske. - Prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa przy podejrzeniu o szpiegostwo, co oznacza, że zagrożone jest bezpieczeństwo kraju. Zdobędziemy te akta.
- Tak właśnie należy, szefie - wtrącił Nash.
- Tak nie należy, proszę pana. Żołnierze SAS to gatunek chroniony. Będą panu mydlić oczy i robić uniki, aż machnie pan na wszystko ręką. Ze służbą powietrzno-desantową można postępować dobrze lub źle. Wy akurat zamierzacie obrać złą drogę. Chcecie przyglądać ich akta, nie mając ustalonego nazwiska? Nie ma o czym gadać. Ale jeżeli poprosicie o przysługę, na przykład chcecie pogawędzić z ich dowódcą lub z kimś chętnym do współpracy, to istnieje lepszy sposób.
- Mianowicie? - zapytał Aske, zżymając się na samą myśl o kanałach nieoficjalnych.
- OK, najpierw zacznijcie wertować akta spraw kryminalnych, że niby postępujecie zgodnie z procedurą. Przekażcie SAS ogólny zarys sprawy, a oni dzięki swoim komputerom zacieśnią zakres poszukiwań. Kiedy zaczną się wykręcać, poproście jednego z naszych, żeby zadzwonił do kolegi w Cheltenham, który w ramach służbowych powiązań pija whisky z oficerem SAS do spraw wywiadu w Hereford. Jeżeli w tym właśnie momencie rozmawiają ze sobą, możemy załatwić, żeby sierżant Nash, czy ktoś inny dostał się do Stirling Lines i spokojniutko omówił całą sprawę.
- Nie jesteśmy za kumoterstwem. To sprawa policji i mamy prawo prowadzić śledztwo wszelkimi dostępnymi środkami.
- Warto spróbować, szefie - wtrącił Nash. Aske zastanawiał się przez chwilę.
- No cóż, jeżeli miałoby to zaoszczędzić nam czasu, to moglibyśmy poprosić o pomoc kontrwywiad z Cheltenham.
- W porządku - rzekł pierwszy oficer i wyszedł wraz ze swym kolegą.
Do pokoju wpadł z rozognioną twarzą główny inspektor.
136
- Mam nadzieję, że prowadzicie już jakąś akcję - warknął, gdy wszyscy zerwali się na równe nogi. - Rozmawiałem właśnie telefonicznie z okręgowym komisarzem policji i kazał mi wbić wam do głowy, że utrata aresztowanego więźnia jest zbrodnią, za którą on domagałby się kary śmierci.
- Próbujemy wszelkich sposobów, sir - rzekł Aske.
- Mam nadzieję, że w trosce o własną skórę cholernie szybko znajdziecie ten właściwy. Ostatni wypadek ma wszelkie znamiona huraganu politycznego, co zwykle rujnuje niektóre kariery. Znajdźcie więc szybko mordercę, nim zasilimy wielką armię bezrobotnych!
Cade wiedział, że na drogach znajdą się zapory, broniące granic hrabstwa. Był pewien, że policja przepuści go bez trudności, lecz furgonetka mogła ciągle figurować w pamięci komputerów jako pojazd podejrzany. Pomyślał, że warto się zabezpieczyć, znalazł więc ogrodzone pole, otworzył żelazną bramę i wjechał do środka, by zaparkować furgonetkę przy wysokim żywopłocie. W ciemnościach samochód był niewidoczny, a Cade zamierzał wynieść się przy pierwszym brzasku. Jeżeli farmer jest rzeczywiście rannym ptaszkiem i nakryje go, to przyzna się do wejścia na jego ziemię, powie, że był zmęczony, a parkowanie na wąskiej wiejskiej drodze jest niebezpieczne. Jakoś w końcu wyłga się. Wszystko zresztą jest lepsze od sfory podejrzliwych gliniarzy, którym niedawno zastrzelił więźnia.
Wyciągnął się na poduszkach z tyłu furgonetki, podłożył ręce pod głowę i przez okno patrzył na rozgwieżdżone niebo. W latach siedemdziesiątych, gdy był w Omanie, często kładł się na plecach, by godzinami obserwować gwiazdy, lecz nigdy nie miał tak silnego uczucia własnej nicości, jakie ogarnęło go teraz.
- No to rób dalej swoje - mruknął na głos i pomyślał: "Nie ma już odwrotu. Teraz zajmij się Numerem 4 i zakończ sprawę. A potem nogi za pas.** Może wróci na pustynię albo w góry. Czemu właściwie miałby tu tkwić? Anglia - nigdy nie myślał o ojczyźnie jako o Wielkiej Brytanii - skończyła się. Zupełnie jak on sam. Piękną przeszłość zastąpiła parszywa teraźniejszość, która miała ustąpić miejsca cholernie niepewnej przyszłości.
Sięgną} do schowka po następną kopertę otrzymaną od Harfowa. "To dwaj ostatni - mówił Harlow. - Załatw ich i szybko się wynoś.
137
Proszę tylko bez żadnych jatek.** Cade przypomniał sobie, jaką miazgę zrobił z Parmintera, i uśmiechnął się blado.
Obejrzał uważnie drugi zestaw informacji, przyświecając sobie miniaturową latarką. Jak zwykle były tam trzy fotografie, en face i z obu profili. Kobieta była bardzo atrakcyjna, mimo oficjalnej, poważnej miny. Rudawe włosy, pełne usta i głęboko osadzone oczy. Żywa. Musiała mieć trzydzieści parę lat, lecz wyglądała młodo. Cade złożył papiery i przymknął oczy. Po chwili znów zajął się lekturą i czytał, aż wreszcie, czując wewnętrzną mękę, wsunął akta do schowka i bezskutecznie spróbował zasnąć. Gdy wreszcie zapadł w drzemkę, przywidziało mu się, że zabija matkę Maurice'a Blaikleya.
Obudziło go bębnienie o dach furgonetki. Drgnąwszy zerwał się na równe nogi.
Ulewny deszcz sprawił, że było ponuro i ciemno, lecz jeden rzut oka na zegarek uświadomił mu, że spał o wiele za długo. Pośpiesznie, grzęznąc w rozmiękłej ziemi, wyprowadził furgonetkę na twardą nawierzchnię drogi. Nacisnął gaz do deski i zostawiając bramę otwartą, pomknął w stronę Londynu.
Premier otrzymała raport na temat Geralda Parmintera w niedzielę rano, zaraz po zjedzeniu skromnego śniadania. Oficer służby bezpieczeństwa, który przekazał jej wiadomość o potwierdzonym udziale Parmintera w akcji szpiegowskiej, opuścił Downing Street z przeświadczeniem, iż przyjęła ona tę rewelację bardziej z rezygnacją niż z zaskoczeniem. Był on wszelako przekonany, że głęboko wstrząsnęło nią nieoczekiwane, dokonane prawdopodobnie przez zawodowca zabójstwo szpiega z GCHQ. Nie podzielił się jednak z nikim tymi spostrzeżeniami, będąc całkowicie świadomym, że w jego zawodzie istnieją liczne ukryte niebezpieczeństwa, nie miał zamiaru narażać się na żadne z nich.
Po wyjściu oficera kontrwywiadu premier zaczęła wydzwaniać do ludzi, którym postanowiła ujawnić rewelacje uzyskane od Weiden-steina. Na szczęście był weekend i w mieszkaniu pod numerem 10 panował spokój. Pracował jak zwykle tylko najniezbędniejszy personel. Następnie premier zadzwoniła do Williama Salisbury'ego, przypomniawszy sobie, iż jego zwierzchnik, koordynator Gabinetu do spraw wywiadu, przebywa akurat w Irlandii Północnej.
138
Salisbury zjawił się natychmiast, bez śladu swej zwykłej pewności siebie. Przed opuszczeniem mieszkania przy Kensington Street sarn wykonał pewną rozmowę telefoniczną, która jednak absolutnie nie podniosła go na duchu. "Szary" potwierdził, że on również otrzymał wezwanie.
Znalazł premier siedzącą przy długim stole w sali obrad Gabinetu. Ponad kominkiem znajdującym się za jej plecami wisiał obraz Walpo-le'a. Tym razem nie miała przy sobie czerwonych teczek, które wydawały się być nieodłączną częścią jej osoby. W rękach trzymała jedynie z rzadka zapisany notatnik. Była jakby nieobecna, czymś zaprzątnięta i zamknięta w sobie, co źle wpływało na skołatane nerwy Salisbu-ry'ego.
Pokrótce zapoznała go z ustaleniami służby bezpieczeństwa, dodając znużonym tonem, że to ona wyraziła w swoim czasie obawę, iż Parminter - choć wtedy nie znała jeszcze jego nazwiska - może być zatrudniony w GCHQ. Następnie zapytała:
- Jak długo możemy zachować ten fakt w tajemnicy, nim dowiedzą się o nim środki masowego przekazu?
- Nie możemy w ogóle. Parminter, zgodnie z obawami pani premier, był pracownikiem GCHQ. Prasa i telewizja wywęszą wszystko jeszcze przed południem, a może nawet już wiedzą. O zabójstwie donoszono w wiadomościach porannych. Nie było mowy o stanowisku Parmintera, wspomiano jedynie, że przyznał się do zamordowania dziecka. To jednak nie stanowi przeszkody dla reporterów. Wie pani, jacy oni są, kiedy zwietrzą skandal. A jeżeli go nie znajdą, to go wymyślą.
- Chcę przygotować notę dotyczącą sposobu przedstawiania wszystkich aspektów tej sprawy poza morderstwem dziecka.
- Wydawcom to się nie spodoba. Kiedy pochwycą wątek GCHQ, nie zrezygnują tak łatwo.
- Służba bezpieczeństwa prowadzi aktualnie śledztwo. Proszę wykorzystać ten fakt dla powstrzymania zapędów dziennikarzy i wydawców.
- Spróbuję.
- W jakim czasie moglibyśmy otrzymać szacunkową ocenę szkód spowodowanych przez tego okropnego człowieka?
- Gdyby Parminter żył i chciał nam pomóc, to sprawa byłaby stosunkowo prosta. Teraz jednak służba bezpieczeństwa będzie musiała
139
odtworzyć bardzo wiele faktów z przeszłości. Powiedziała pani, że przyznał się do dwudziestu lat? Szczerze mówiąc, myślę, że nigdy nie poznamy całego ogromu strat wynikłych z jego zdrady.
- Być może w tym przypadku z politycznego punktu widzenia czas będzie przemawiać na naszą korzyść?
- Tak, pani premier.
- Czy wierzy pan, że zabójstwo zostało zorganizowane przez KGB?
- A przez kogóż innego, pani premier?
- Rozmawiałam z komisarzem okręgowym policji w Gloucesters-hire. Jego ludzie twierdzą, że zabójca był zawodowcem...
- Co potwierdzałoby hipotezę, że akcję przeprowadziła KGB -przerwał Salisbury.
Spojrzała na niego ze złością.
- Niech mi pan da skończyć. Komisarz zasugerował, że Hereford znajduje się dość blisko Gloucester.
- SAS? To śmieszne! • Salisbury poczuł, jak po plecach spływają mu krople zimnego potu, a koszula przykleja się do ciała.
- Dlaczego? Ci ludzie są świetnie wyszkoleni, a przy tym często mają dzieci. Są ojcami, braćmi, wujami. Policja uważa, że motywem zbrodni mogła być zemsta i jest obecnie w kontakcie ze Stirling Lines sprawdzając, czy któryś z żołnierzy Pułku nie znajdował się w pobliżu lub nie był zamieszany w napad czy mord na dziecku.
- Rozumiem, ale to tylko teoria.
- Wszelako bardzo prawdopodobna.
- Nie zgadzam się, pani premier. Komandosi z SAS są tak wyszkoleni, że nie działają pod wpływem afektu. Dlatego właśnie są najlepsi na świecie.
Premier umilkła i przez parę chwil bębniła piórem po blacie stołu.
- Być może ma pan rację, ale ciekawa jestem, czy ktoś na świecie może być pewien reakcji człowieka, który w tak potworny sposób stracił dziecko? Sądzę, że w tej sytuacji moje własne myśli byłyby również bardzo mroczne.
Wstała i wygładziła spódnicę granatowego kostiumu.
- Wezwałam dziś rano członków ścisłego Gabinetu na zebranie w sprawie kryzysu rządowego. Jeżeli otrzyma pan jakieś nowe informacje od służby bezpieczeństwa, proszę powiadomić mnie natychmiast. W przypadkach nie cierpiących zwłoki może pan przerwać zebranie.
140
Na zewnątrz sali posiedzeń, w ponurym przedsionku Salisbury ku swemu zdumieniu natknął się na czekającego S im ona Adeane'a.
- Co tu robisz, do diabła? - zapytał ostro. - To niezgodne z przepisami.
Adeane wyglądał na zmieszanego.
- Kiedy zobaczyłem, jak wychodzisz, pomyślałem, że właśnie poinformowano cię o tej sprawie. Mam dla twojej szefowej ważną wiadomość, którą obiecaliśmy przekazać podczas wczorajszego spotkania. Jeżeli jednak nie powiedziała ci, o co chodzi, to lepiej mnie nie wypytuj.
- Rozumiem. Słuchaj, wybacz, jeśli byłem zbyt obcesowy, ale musiałem właśnie zmienić plany na weekend. Mojej żonie wcale nie jest do śmiechu, przypuszcza, że mam inną kobietę. Rzeczywiście mam. -Salisbury wysunął głowę spoza podwójnych drzwi. - Co byś powiedział na jeszcze jedno śniadanie na koszt Ministerstwa Skarbu USA?
Adeane uśmiechnął się kwaśno.
- Jeżeli tylko pozwolą nam bratać się dalej.
Salisbury zmarszczył brwi, lecz nie usiłował zastanawiać się nad dziwnymi słowami Amerykanina. 'Twoja wizyta będzie cholernie krótka. Za parę sekund premier oczekuje swoich najważniejszych ministrów". Wyszedł, zostawiając Adeane'a przy podwójnych drzwiach i łamiąc sobie głowę, co też to wszystko może znaczyć.
Do jego świadomości zaczynała docierać straszna myśl. Max We-idenstein jest organizatorem spisku wymierzonego przeciw Wielkiej Brytanii. Ale w jaki sposób zamieszana jest premier? Nie chciał nawet myśleć o ewentualnych następstwach. A przecież "Szary" też otrzymał wezwanie. Z trudem panując nad przerażeniem, Salisbury zastanawiał się, czy nie należałoby uprzątnąć wszystkiego z biurka i uciec. Jak na ironię losu taka możliwość istniałaby, gdyby sam był agentem siatki. Wtedy na myśl przyszedł mu Cade i po cichu podziękował Bogu, że nim nie jest
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Premier siedziała przy ogromnym, wyglądającym jak trumna stole, na swoim zwykłym miejscu pod ozdobnym zegarem ustawionym na kominku. Po jej prawej stronie siedział sekretarz Gabinetu, który być może nie dysponował najwyższą władzą w królestwie, lecz z pewnością był najlepiej poinformowany. Naprzeciw nich siedzieli ministrowie spraw zagranicznych, wewnętrznych, sprawiedliwości i obrony.
- Przejdę od razu do rzeczy - rozpoczęła zwięźle. - Wczoraj o godzinie jedenastej w nocy otrzymałam telefon od prezydenta USA. Poinformował mnie, nie wchodząc w szczegóły, o tajnej operacji prowadzonej w naszym kraju przez amerykańską Agencję Bezpieczeństwa Państwowego. O operacji dopiero co mu doniesiono. Powiedział, że kieruje do mnie londyńskiego szefa tejże akcji, który przedstawi mi dokładne informacje. Spotkałam się z nim dziś o świcie i to, czego się dowiedziałam, w pełni uzasadnia zwołanie tego posiedzenia. Mówiąc całkiem po prostu, nasz największy sojusznik zdradził nas i stan taki trwa od dłuższego czasu. Faktem jest, iż do tej pory wmawiano nam, że amerykańska inicjatywa obrony strategicznej SDI, czyli tak zwany system "wojen gwiezdnych", który popieraliśmy, gdyż oznaczał on dla nas szereg kontraktów na prowadzenie badań i produkcję sprzętu, znajduje się w bardzo wczesnym, eksperymentalnym stadium. To nieprawda. Program SDI jest już mocno zaawansowany. Co więcej, podczas wstępnych rozważań nad samą koncepcją powiedziano nam, że system obrony kosmicznej jest tylko jedną z możliwych alternatyw, a już na pewno nie podstawowym elementem jakiejkolwiek przyszłej polityki obronnej. Obecnie wydaje się jednak, że Amerykanie koncentrują swe główne wysiłki właśnie na SDI.
Minister spraw zagranicznych przerwał jej wypowiedź.
- Wyjaśnia to usztywnienie stanowiska Rosjan w sprawie SDI. Przypuszczalnie KGB odkryła zamiary Amerykanów. Nie nazwałbym jednak tego zdradą. W końcu Amerykanie nie są zobowiązani do ujawniania nam wszystkich szczegółów swych planów dotyczących supernowoczesnej obrony.
142
- Proszę pozwolić mi skończyć. Jak nam wiadomo, KGB skoncentrowała wysiłki na rozpracowaniu systemu od strony technologicznej. Dlatego właśnie pewne osobistości w Waszyngtonie bez wiedzy prezydenta przygotowały plan mający na celu udareminienie prób wywiadu sowieckiego lub, jak powiedział mój nocny rozmówca, uśpienie KGB. Amerykanie zrobili to bardzo skutecznie, lecz niestety z dużym uszczerbkiem dla naszych interesów.
Wypowiedź pani premier ministrowie przyjęli w milczeniu. Znając jej temperament, żaden nie kwapił się, by znów wpadać jej w słowo. Kontynuowała więc:
- Mała, lecz potężna klika w Waszyngotnie zaplanowała wieloletnią akcję dezinformacyjną. Dla jej realizaji należało przede wszystkim zwerbować pewną agentkę wywiadu sowieckiego, zajmującą bardzo odpowiedzialne stanowisko.
- Agentkę? - mimo woli zdziwił się minister sprawiedliwości, unosząc krzaczaste brwi.
Premier zignorowała jego pytanie.
- Pewien starszy oficer KGB, który przeszedł na stronę Amerykanów dwa lata temu, podał im nazwiska członków głęboko zakonspirowanej siatki szpiegowskiej. O uciecze tego oficera nie zostaliśmy poinformowani.
- Zdaje się, że w ogóle bardzo słabo nas informowano, pani premier - odezwał się zjadliwie minister obrony, wzbudzając zdumienie kolegów swą odwagą.
Zgodziła się, skinąwszy głową.
- Wszystkie ich starania zmierzały ku pozyskaniu jednego członka tej siatki, który pracował dla Rosjan z pobudek finansowych. Wydawać się mogło, że taki agent powinien wzbudzać najmniejsze zaufanie Kremla, lecz umieszczono go, a właściwie ją, na tak dobrym stanowisku, że niepodobna było lekceważyć dostarczanych przez nią informacji. Jej osiągnięcia pozwoliły Rosjanom przymknąć oczy na brak zdrowej podstawy ideologicznej. Gdy tylko Amerykanie kupili tę kobietę, stało się konieczne, by Moskwa wierzyła w przekazywane przez nią fałszywe informacje. Z tego względu należało dbać o odpowiednią jakość i ilość przekazywanego materiału. Innymi słowy, powinna była nadal dostarczać swym sowieckim chlebodawcom te same informacje, co poprzednio.
143
- Boże święty! - wymamrotał minister spraw zagranicznych. - Przecież ona należy do naszego personelu.
- Do naszego najważniejszego personelu - przyznała premier. -Agentka, o której mowa, jest osobista asystentką dyrektora GCHQ.
- Jak w Niemczech Zachodnich - westchnął ciężko minister spraw wewnętrznych.
- Boże drogi! - sapał minister spraw zagranicznych.
- Czy zatem Rosjanie przejęli nasze szyfry, częstotliwości i wszystko inne? - zapytał sekretarz Gabinetu.
- Mają bardzo dużo, choć na obecnym etapie nie mogę dokładnie stwierdzić, co. Waszyngton ma poinformować nas tak szybko, jak to będzie możliwe.
- Pani premier - rzekł minister obrony. - Z pewnością rozmiar szkód jest bardzo ograniczony. GCHQ jest tak ściśle powiązane z amerykańską Agencją Bezpieczeństwa Państwowego, że przekazanie zbyt wielu informacji godziłoby w samych Amerykanów.
- Zastanawiałam się na tym, lecz powiedziano mi, iż wzajemna wymiana informacji jest ograniczona do poziomu wykluczającego spowodowanie realnych strat - po stronie amerykańskiej, oczywiście. Z przykrością muszę stwierdzić, że nasze informacje nie podlegają takiej kontroli.
- Napawa mnie optymizmem fakt, że w sprawę nie był zamieszany prezydent - rzekł minister obrony. - W przeciwnym razie rozmiary kryzysu byłyby potworne.
- Za pozwoleniem, panie ministrze - rzekł sekretarz Gabinetu - pańskie sympatie proamerykańskie nie mogą panu przysłaniać całej powagi sytuacji. Niezależnie od tego, czy prezydent jest zamieszany, czy nie, pozostaje faktem, iż bezpieczeństwo naszego kraju doznało trwałego uszczerbku. Od dłuższego czasu zwracałem uwagę, że prezydent USA nie ma całkowitej władzy nad swoją administracją. Ustrój amerykański nie jest oparty na odpowiedzialności zbiorowej, tak jak nasz. Z tego powodu prezydent może być zupełnie nieświadomy tworzenia się tuż pod jego nosem pewnych ugrupowań dysponujących władzą -przykładem może tu być FBI i CIA za prezydentury Kennedy'ego -tym niemniej dobrze poinformowany prezydent ma obowiązek kontrolowania tych spraw.
- Nie zebraliśmy się tu po to, by dyskutować na temat zalet i wad amerykańskiego systemu rządowego - rzekła z rozdrażnieniem pre-
144
mier, przerywając wymianę argumentów między dwoma od dawna zwaśnionymi dygnitarzami.
- Oczywiście, najmocniej przepraszam - powiedział szybko sekretarz Gabinetu, rzucając ostre spojrzenie na ministra obrony, który wzruszył szerokimi ramionami.
Minister spraw wewnętrznych skorzystał z okazji i odezwał się:
- Przypuszczam, że prezydent wydał nakaz wstrzymania tej operacji?
Premier spojrzała na swój notatnik, lecz nie znalazła tam nic, co mogłoby ją wybawić od udzielenia jedynej możliwej odpowiedzi.
- Nie - przyznała i podnosząc głos, by nie dopuścić do zrozumiałych protestów, rzekła: - Pytanie, na które musimy tu sobie odpowiedzieć, brzmi, czy kontynuacja tejże operacji będzie dla nasz korzystna? Proszę posłuchać, co mam do powiedzenia. Zaistniały straty i to znaczne. Nikt nie może mieć co do tego wątpliwości. Teraz jednak, skoro wiemy już o wszystkim, moglibyśmy sami wykorzystać ten moskiewski kanał dezinformacyjny. Być może udałoby się nam odrobić, a przynajmniej zmniejszyć owe szkody.
- Jak u licha chciałaby pani to uczynić, pani premier? - zapytał minister sprawiedliwości.
- Byłoby to zadanie tajnej służby wywiadowczej SIS. Mają tam pracowników, którzy całe życie trudnili się wytwarzaniem fałszywych informacji. Trzeba im przynajmniej dać szansę, żeby sami wykorzystali tę agentkę. Bóg świadkiem, że wystarczająco długo służyła Rosjanom i Amerykanom.
- Nie jestem pewien, czy zaufałbym kurwie, która już dwukrotnie się sprzedała - mruczał minister spraw wewnętrznych. Premier zmarszczyła brwi z dezaprobatą.
- Na jakiekolwiek określenie by nie zasługiwała, musimy skoncentrować się wyłącznie na tym, czy chcemy z niej skorzystać, czy nie. 2& zrozumiałych powodów wolałbym, żeby decyzja została podjęta wyłącznie przez osoby obecne w tym pokoju. Nie sądzę, by rozpowszechnianie tych informacji było celowe.
Zwrócił się do niej sekretarz Gabinetu:
- Z punktu widzenia konstytucji jest to nadzwyczaj śliski teren. Proszę mi wybaczyć, pani premier, ale jeżeli pani partia przegra w nadchodzących wyborach, to nowy premier będzie musiał zostać poinformowany o wszystkich szczegółach sprawy. Po wysłuchaniu
145
ich, może dojść do wniosku, że nie jest to spuścizna, którą chciałby odziedziczyć i ujawni cała rzecz przed Parlamentem.
- Słucham, panie ministrze? - zaciekawiła się premier widząc, jak minister obrony pochyla się do przodu na dźwięk tych słów.
- Chciałbym nadmienić, że żaden premier i żadna partia nie zbiją kapitału politycznego na tej sprawie. Sekretarz Gabinetu odciął się ze złością:
- Nie sugerowałem, że powodem ujawnienia miałby być jakiś zysk polityczny. Wystarczającym argumentem może być choćby sumienie, a także bezpieczeństwo królestwa.
Minister obrony położył dłonie na blacie długiego stołu.
- Chciałem powiedzieć, że być może gra toczy się o wyższą stawkę. A jeżeli tu idzie o jakiś grubszy spisek? Czy nikomu nie przyszło do głowy, że Kreml może wiedzieć o rozwoju sytuacji, ale woli nie czynić żadnych kroków?
- A to niby dlaczego? - spytał figlarnie sekretarz Gabinetu.
- Szczerze mówiąc, nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi - poparła go premier.
Minister obrony usadowił się wygodniej w swoim fotelu.
- Dyskusja na temat, czy Rosjanie wierzą w obecny brak postępu w realizcji programu SDI, czy nie, może okazać się czysto akademicka. W każdym razie od chwili, gdy taki parasol ochronny zostanie rzeczywiście zbudowany, dzieli nas jeszcze wiele lat. Po prostu Amerykanie nie są jeszcze na tyle zaawansowani, by zacząć rozmieszczać sprzęt w kosmosie przed upływem następnej dekady. Jest to podyktowane względami logistycznymi, które mój personel dokładnie przestudiował. Pomijam tu takie czynniki, jak długotrwałe badania, programy prób i tak dalej. Na zwolnienie tempa prac wpłynie również utrata wahałdowca. Proszę łaskawie wziąć pod uwagę, że Rosjanom może chodzić o bliższe cele.
- To znaczy? - wtrąciła premier.
- Zniszczenie więzów anglo-amerykailsldch. Koniec tak zwanych "szczególnych stosunków". Pani premier, w razie konieczności musiałaby pani przyznać, że jedynym powodem, dla którego nie przerywamy natychmiast tej operacji jest fakt, iż wówczas musielibyśmy aresztować zarówno tę kobietę, jak i pozostałych członków siatki. Oznaczałoby to naturalnie proces sądowy, a w konsekwencji publiczne ujawnienie całej intrygi z udziałem Rosjan i Amerykanów. Oburzenie
146
społeczne i wrzawa polityczna wynikłe z takiego posunięcia zniszczyłyby na bardzo długo nasze stosunki z Amerykanami.
- Realnie rzecz ujmując, zadrażnienie z czasem osłabłoby, lecz wzajemne zaufanie pozostałoby już na zawsze nadwątlone. Moje stwierdzenie, że żaden nowy premier z politycznego punktu widzenia nie zyska nic na poruszonej kwestii, opieram na założeniu, że jego sytuacja nie będzie różnić się od naszej. Kolejne rządy będą przekazywać sobie wzajemnie tajemnicę, lecz żaden z nich nie odważy się otworzyć tej puszki Pandory.
- A teraz, choć nie chciałbym być złym prorokiem, realia są takie, iż z jednej strony Rosjanie ogromnie zyskają, jeżeli skoczymy sobie do oczu z Amerykanami, z drugiej zaś Amerykanie trzymają nas pod przysłowiową lufą. Od tej chwili będą w stanie kontrolować rząd Wielkiej Brytanii i to każdy rząd, jeżeli ten nie będzie stosować się do wytycznych Waszyngtonu.
Wszyscy patrzyli z napięciem na ministra obrony niczym na umieszczony w pokoju bombę zegarową.
Długq ciszę przerwał minister spraw zagranicznych.
- Sugeruje pan, że była to z góry zaplanowana akcja Waszyngtonu?
- Niekoniecznie musiała być obliczona na taki właśnie efekt Nie trzeba jednak szczególnie błyskotliwego umysłu, by przewidzieć, że może ona doprowadzić w zaistniałych okolicznościach do uzależnienia nas. Przypuśćmy, że owa tajna klika w Waszyngtonie zostanie zmuszona w jakiś sposób do ujawnienia operacji dezinformacyjnej niczego nie podejrzewającemu prezydentowi. Załóżmy też, że jacyś doradcy prezydenta, którzy znali wszystkie fakty, przyjrzeli się dokładnie całej sytuacji. W końcu to ich obowiązek. Po krótkim czasie doszli do wniosku, że dopóki będą mieć w kieszeni klucze do owej puszki Pandory, dopóty będą trzymać w garści tych pyszałkowatych i próżnych Brytyjczyków o socjalistycznych zapędach. Ich zakłopotanie i straty poniesione w tej sytuacji przyniosą na dłuższą metę wymierną korzyść. Rosjanie poniosą same straty, zarówno wierząc nadal w fałszywe amerykańskie informacje, jak i na próżno oczekując naszego zerwania z Ameryką.
Premier pochyliła się ku niemu i spokojnie zapytała:
- A jeżeli Rosjanie zdecydują się ujawnić, że Amerykanie przekupili jedną z ich agentek, by sami korzystać z jej usług, jednocześnie niszcząc Brytyjczyków?
147
- Któż by wziął takie stwierdzenie na serio, pani premier? W przeszłości Rosjanie zbyt często podnosili fałszywy alarm. Amerykanie oskarżyliby ich o kłamstwo i przytoczyli szczegóły wszystkich akcji dezinformacyjnych prowadzonych nigdyś przez Rosjan. Być może pokazaliby nawet tego ostatniego sowieckiego dezertera, każąc mu ujawnić "prawdę** w wypowiedziach Kremla.
Sekretarz Gabinetu obserwował mówiącego te słowa z wyraźnym zainteresowaniem.
- Pani premier, czy minister obrony nie zechciałby nam wyjaśnić, gdzie podziały się jego ogólnie znane sympatie proamerykańskie? To raczej niezwykłe, że ktoś, kto w przeszłości wychodził ze skóry, by otwarcie popierać politykę amerykańską w Gabinecie i Parlamencie, nagle dochodzi do wniosku, że Amerykanie myślą tak nieszczerze.
- Nie nieszczerze - odparł minister obrony. - Pragmatycznie. I bez wrogości. Może zrobili to, co my sami robiliśmy od zarania istnienia Anglii, to znaczy skwapliwie skorzystali z nadarzającej się okazji. A co się tyczy moich sympatii proamerykailskich... no cóż, powiedzmy, że w realnie istniejącym świecie należy dokonywać rewizji wszelkich sojuszy. Wszak zawsze mamy możliwość wyboru wrogów.
Premier odrzekła spokojnym tonem:
- Mówi pan, jak gdyby był pewien, że Amerykanie dostrzegli już tę okazję i zdecydowali sieją wykorzystać. Jeżeli ma pan jakieś poufne informacje na temat tego, co się dzieje, panie ministrze obrony, to byłoby lepiej, żeby pan je nam wyjawił.
- Absolutnie żadnych, pani premier. Wysunąłem po prostu pewną hipotezę i to wszystko.
- A zatem nie ma żadnych propozycji odnośnie rozwiązania problemu bez dalszych niekorzystnych następstw? Czy mamy jedynie godzić się odtąd z faktem istnienia amerykańskiej operacji? Nie wie pan, co zrobić z ową puszką Pandory?
Minister obrony spojrzał jej prosto w oczy. Wolałby w tej chwili być z nią sam na sam.
- Gdyby to całkowicie zależało ode mnie, pani premier, to znalazłbym sposób, żeby zdobyć klucz do tej puszki, a następnie zakopałbym go najgłębiej jak to tylko możliwe.
Odchyliła się w fotelu.
148
- A więc, panowie, w jaki sposób postąpimy? Czy oddamy całość sprawy w ręce ludzi i oczywiście środków masowego przekazu, czy też sami wykorzystamy owo źródło dezinformacji?
- Pierwszy sposób jest wykluczony - oświadczył minister spraw zagranicznych. - Nie możemy pozwolić sobie na taką wyrwę w naszych stosunkach z Amerykanami. Wspomiana przez panią akcja spowodowałaby wiele zamieszania. Musimy zatem wykorzystać tamto źródło do własnych celów.
- Zgadzam się - rzekł minister spraw wewnętrznych.
- Niestety, ja również - dorzucił minister sprawiedliwości.
- A pan, panie ministrze obrony? - zapytała premier. - Jaki jest pański pogląd?
- Z mojego punktu widzenia perspektywy naszego rządu byłyby doprawdy niewesołe bez amerykańskiego wkładu w naszą zdolność obronną.
- A pańska opinia? - zwróciła się do sekretarza Gabinetu.
- Jestem w nadzwyczaj trudnej sytuacji, gdyż przy obecnym stanie rzeczy muszę z pewnością służyć następnemu premierowi, kim by on nie był, choć na szczęście, ze względu na mój wiek, już nie dalszym. Tym niemniej na krótszą metę, być może w czasie, gdy nasz kontrwywiad będzie posługiwał się omawianym źródłem dezinformacji i będziemy mogli pełniej ocenić wszelkie zalety i wady obecnego okropnego położenia, radziłbym, żeby w tym momencie nie nadawać sprawie publicznego rozgłosu.
Premier wstała.
- Bardzo dobrze. Poinformuję prezydenta, że obecnie nie będziemy ujawniać zdradzieckich poczynań Amerykanów - choć nie pozostawię mu cienia wątpliwości co do naszej oceny tej kwestii - i że w dowolnej chwili wykorzystamy prowadzoną operację dezinformacyjną. Oczywiście, natychmiast należy wstrzymać przekazywanie naprawdę tajnych informacji. Jeżeli Rosjanie mają nasze szyfry, należy ten fakt wykorzystać. Takie rzeczy robiono z powodzeniem w czasie ostatniej wojny, więc nie ma powodu, by nie udało się to teraz, szczególnie biorąc pod uwagę nasz postęp techniczny w tej dziedzinie. Oczywiście, będę panów informować na bieżąco o wszelkich wydarzeniach.
Skinęła ministrom głową na pożegnanie, a następnie, jakby pod wpływem nagłej refleksji, przywołała z powrotem wychodzącego już ministra obrony.
149
- Jeszcze jedna, nie związana z tym sprawa - rzekła. - Możemy równie dobrze porozmawiać o niej teraz. To zajmie tylko chwilę. Premier nie siadała, wiec on stał również.
- Czy wiedział pan, że w ciągu ostatnich dziewięciu dni trzej pracownicy GCHQ ponieśli śmierć? Potwierdził skinieniem głowy.
- Pierwszy zginał w nieszczęśliwym wypadku, drugi popełnił samobójstwo, a trzeciego zastrzelono wczorajszej nocy, gdy znajdował się w areszcie śledczym.
- Nie uznał pan jednak za celowe, by o ich zgonie wspomnieć podczas zebrania? Mimo że bardzo intensywnie myślimy o GCHQ?
- O ile pamiętam, pani premier, również pani nie poruszyła tego tematu. Jednak wnoszę z pierwszego pani pytania, że przed zwołaniem dzisiejszego posiedzenia dysponowała już pani faktami.
Postawił swą czerwona teczkę na stole, odczytując z odwróconego do góry nogami notatnika pani premier listę osób obecnych na posiedzeniu. Przy jego nazwisku widniał znak zapytania.
Premier ciągnęła dalej:
- Czy nie uważa pan, że te... przypadkowe zdarzenia mają jakiś związek zprzedmiotem naszych rozmów?
- A czy powinny, pani premier? Milczała przez chwilę.
- Gdyby był pan teraz na moim miejscu, a kto wie, może w niezbyt odległej przyszłości pan będzie, czy nie sądziłby pan, że bardziej bezpośrednia linia działania byłaby korzystniejsza zarówno z politycznego jak i, że użyję tu niemodnego słowa, patriotycznego punktu widzenia? Nie brak panu, podobnie jak i mnie, patriotyzmu. Jest pan ponadto byłym wybitnym żołnierzem. Być może, dla dobra kraju, wybrałby pan rozwiązanie militarne?
- Pozwolę sobie zauważyć, pani premier, że historyczne stanowisko, które pani zajmuje, należy chronić przed koniecznością podejmowania decyzji na pewnych etapach.
- Dziwny punkt widzenia. Premiera wyznacza się właśnie po to, by podejmował decyzje.
- Niekoniecznie wszystkie. Snajper, który widzi w celowniku nieprzyjaciela, nie idzie do najwyższego rangą generała, by prosić o decyzję w sprawie pociągnięcia za spust. Ufa swojej własnej ocenie i spełnia obowiązek, tak jak tego dana chwila wymaga.
150
- A jego generał oczywiście nigdy nie dowie się, czy ten pociągnął za spust, czy nie?
- Generał nie musi o tym wiedzieć. W czasie każdej wojny, jeżeli tylko nieprzyjaciel zostaje pokonany, a jego porażka jest widoczna, cel uważa się za osiągnięty. Środki są sprawą drugorzędną, generał nie może interesować się każdym oddanym strzałem.
- Przez "cel", jak sądzę, rozumie pan zwycięstwo? A może tylko pokój?
- Mam na myśli rozejście się przeciwników i przywrócenie status quo. Jedynie tak, w realistycznych kategoriach, można rozumieć zakończenie jakiejkolwiek wojny.
- Czy prezentowałby pan takie same poglądy, gdyby wkrótce miało nastąpić zawieszenie broni? Uśmiechnął się.
- Uważam, że historia wojskowości udowodniła, iż każde zawieszenie broni stanowi jedynie kompromis spowodowany osłabieniem którejś ze stron, gwarantujący, że musi ona przegrać. By zwyciężyć, należy pokonać wroga, to znaczy pozbawić go możliwości zniszczenia nas samych.
Pod twardą okładką jej notatnika znajowała się zapieczętowana koperta kremowego koloru. Wyjęła ją i podała ministrowi.
- Zdaje się, że szukał pan klucza. Ktoś przekazał nam dziś rano tę kopertę. Być może będzie pasować do pańskiej teczki.
Ze wzrokiem utkwionym nieruchomo w twarz rozmówczyni, przyjął kopertę.
- Dziękuję, pani premier. Zaoszczędzi mi to poszukiwań.
Po wyjściu ministra usiadła na swoim miejscu i ogarnęła wzrokiem pokój obrad. Zastanawiała się, jak długo będzie jej jeszcze dane oglądać to pomieszczenie z tego czy innego fotela. Głęboko rozumiała sens historii i delektowała się teraz swoją chwilą. Przyjemność tę mąciła jedynie troska o przyszłość.
Jak oceni ją historia? Jako premiera, który potajemnie zepchnął Wielką Brytanię do roli milczącego niewolnika amerykańskiej potęgi? A może jako zniesławionego polityka, wykorzystującego swą władzę, by usankcjonować popełnione z zimną krwią morderstwo?
"Jakaż jestem głupia - pomyślała. - Tak czy owak, nikt nigdy o tym się nie dowie."
151
Cade dojechał do centrum Londynu w sobotę przed południem, mniej więcej godzinę po zakończeniu posiedzenia ścisłego Gabinetu na Downing Street 10. Przy St John's Wood znalazł budkę telefoniczną i zadzwonił pod otrzymany numer awaryjny, który Jak upewnił się, był numerem tej dzielnicy. Sygnał dźwięczał przez dłuższą chwilę, lecz nikt nie podnosił słuchawki. W końcu Cade odjechał. Znalazł małą restauracyjkę, w której zjadł porządny lunch. W międzyczasie ponownie spróbował dodzwonić się z wiszącego na ścianie automatu, lecz i tym razem bez rezultatu. Myślał, czy nie połączyć się z sekretariatem, tecz bał się, że zbędą go jakimś grzecznym słówkiem. Chciał zdecydowanie zobaczyć się z Harlowem lub Brockiem, by natychmiast zawiadomić ich o swej decyzji. Zapłacił rachunek, po czym ruszył wzdłuż Edgware Road. Wreszcie znalazł sprawnie działający telefon. W słuchawce rozległ się nieznajomy męski głos, który poinformował go, że nie mieszka tam nikt o nazwisku Harlow.
Cade rzekł:
- Ktokolwiek tam mieszka, powiedz mu, że dzwoni Cade.
Głos, który, jak Cade się domyślił, należał do służącego, polecił mu czekać i umilkł. Czekał więc dłuższy czas. Wcisnął w międzyczasie następną monetę i niecierpliwie rozglądał się po ruchliwej ulicy. Jakiś dziwacznie ubrany i umalowany młody człowiek podszedł do budki i kręcił się przy niej nerwowo.
- Nic nie mów przez ten telefon - odezwał się pułkownik Hender-son. - Gdzie jesteś?
- Harlow?
- Człowieku, gdzie jesteś, do cholery?
- Na Edgware Road, niedaleko Kilburn. Słuchaj, nie chcę wykonywać ostatniego zadania. Chodzi o tę kobietę. Znajdźcie kogoś innego. Powinniście mnie byli uprzedzić.
- Posłuchaj! Musimy się spotkać.
- To nie zmieni mojego postanowienia. Nie załatwię tej kobiety.
- W porządku! Tylko nie mów już nic przez telefon. Są sprawy, które musimy omówić, ale nie w ten sposób. Możemy ci pomóc.
Cade poczuł znużenie i umilkł. Młody człowiek uderzył w szybę budki swą nabijaną gwoździami torbą.
- Potrzebujesz pomocy - rzekł Henderson.
- Dam sobie radę.
152
- Cade, zapewniam cię, że jesteśmy z tobą. Pomożemy ci we wszystkim. Posłuchaj, przyjedź* do mnie, do mojego domu. To chyba jest dowód, że nie zamierzamy wystawić cię do wiatru?
- Przyjechać do twojego domu?
- Tak. I to natychmiast Masz coś do pisania?
- Zapamiętam.
Henderson podał mu adres na St John's Wood.
- Przyjedź od razu - rzekł na zakończenie. Cade odwiesił słuchawkę i wyszedł z budki czując, jak wzbiera w nim wściekłość.
- No, nareszcie! - odezwał się młodzik. - Puściła cię kantem, co? Cade spojrzał na umalowaną twarz i niemal damską odzież.
- Ty pieprzony degeneracie - rzucił mu prosto w twarz i gdy tamten próbował wyprowadzić cios spod swego okutego chlebaka, gwałtownie skontrował. Młokos ciężko runął na ziemię. Cade odszedł, ścigany ordynarnymi przekleństwami.
Po dwudziestu minutach odnalazł adres podany przez Hendersona. Stał tam wysoki dom z czasów króla Edwarda, niemal całkowicie odgrodzony od ulicy wysokim, zielonym żywopłotem. Po obu stronach ulicy stały zaparkowane samochody. Jeden z nich ruszył właśnie i Cade zajął zwolnione miejsce. Wyłączył silnik, odwrócił się w fotelu i przez pięć minut spoglądał wstecz na drogę, którą właśnie przyjechał. Pomyślał o instrukcjach leżących w tyle samochodu pamiętając, ze stanowią one dla niego zarówno materiał obciążający, jak i zabezpieczenie. Z jednej strony chciał je zwrócić, z drugiej zaś był pewien, że powinien je zatrzymać na wypadek, gdyby chcieli go poświęcić. Wysiadł z furgonetki i skierował się w stronę drzwi, pozostawiając instrukcje w ukryciu.
Drzwi frontowe otworzył czerstwo wyglądający mężczyzna około pięćdziesiątki. Mimo liberii lokaja jego postawa wyraźnie zdradzała zawodowego żołnierza, a taksujący wzrok - ochroniarza.
- Jestem umówiony - rzekł Cade.
Mężczyzna skinął głową i zaprowadził go przez wyłożony kamionkowymi płytami hali do jednych z drzwi. W pokoju siedział Henderson ze szklanką w ręku.
- Dziękuję ci, Murray - rzekł, gdy służący zamykał drzwi. - Cieszę się, że przyszedłeś. Whisky? A może coś innego? Zdajesz sobie sprawę, że szuka cię połowa policji w tym kraju?
153
- Szukają kogoś, ale jeszcze nie wiedzą, kogo.
- Zaatakowałeś policyjny samochód i zastrzeliłeś więźnia. Są teraz mocno urażeni w swej ambicji i bardzo chcą dostać tego, kto to zrobił.
- Wycofuję się.
- Myślę, że powinieneś, ale być może jeszcze nie zechcesz tego zrobić.
- Powiedziałem, że wycofuję się. Nie mówmy więcej o tej kobiecie, nie zamierzam jej wykańczać. Zdecydowanie.
- Chciałbym cię jednak przekonać. Ona jest najgorsza z całej czwórki. Poczyniła o wiele gorsze szkody niż cała reszta razem wzięta.
- No to zróbcie to sami. Weźcie swoich ludzi. To tylko jedna sprawa - łatwo ją zatuszować.
- Jak już powiedziałem na początku, ryzyko przecieku jest zbyt wielkie. Przecieki tajnych informacji, jak czytałeś w gazetach, stały się ostatnio modne.
Cade potrząsnął głową.
- Wasi ludzie mogą zrobić wszystko. Musicie podjąć ryzyko. Henderson podał mu dużą szklankę whisky. Cade przyjął ją z wdzięcznością i pociągnął łyk.
- Myślę, że tego ci właśnie potrzeba.
- Wypiję i już mnie nie ma.
- Mam pewne informacje, które mogą cię zainteresować. Mieliśmy je od początku i byliśmy gotowi przekazać ci za twoje usługi. Tak się złożyło, że robiłeś wszystko, o co prosiliśmy, chętnie i to z jak najbardziej chwalebnych powodów, więc nie było sensu tej sprawy poruszać.
- Nie mieliście na mnie nic takiego, o czym nie moglibyście powiedzieć. Nauczyliście się mojego życiorysu jak pacierza.
- Proszę cię, siadaj. Nie mam zamiaru cię szantażować, to byłoby głupie.
- To byłoby cholernie głupie. Słuchaj, wychodzę!
- Cade, mogę zdobyć nazwiska ludzi, którzy torturowali i zabili twoją córkę.
Cade postawił szklankę na niskim stoliku.
- To lepiej mi je podaj.
- Poczekaj. Jeżeli zamierzasz wyciągnąć ode mnie te nazwiska siłą, to lepiej zapomnij o tym. Powiedziałem, że mogę zdobyć dla ciebie
154
informacje, ale nie wcześniej, niż wykonasz uzgodnione zadanie. Ogromnie żałuję, że musimy pertraktować w ten sposób, ale nie mamy wyboru. Ta kobieta, która zdradziła swoją oczyznę tylko przez chciwość, musi umrzeć. Nie masz pojęcia, jakie to ważne dla kraju, który, jak udowodniłeś, bardzo kochasz. W zamian za jej życie ręczę, że otrzymasz - po wykonaniu zadania - szczegółowe informacje na temat morderców twojego dziecka.
Cade pokręcił głową, podniósł szklankę i opróżnił ją jednym hu-stem.
- Nie wiesz nic. Próbujesz mnie nabrać. Henderson przysunął się bliżej i ponownie napełnił szklankę Ca-de'a.
- Mogę ci powiedzieć tylko tyle. Zabiłeś w Irlandii Północnej czterech młodych facetów, którzy niewątpliwie mieli powiązania z IRA. Jest to fakt potwierdzony przez jednego z informatorów MI5. Co do tego nie ma wątpliwości. Skazano cię na parę lat odsiadki, bo twoja akcja spowodowała burzę w tym, mówiąc językiem polityków, szczególnie newralgicznym okresie. Prawica polityczna w IRA świadomie dążyła do zawarcia z nami układu. No, może układ to za mocne słowo, powiedzmy że miało to być porozumienie, które dałoby jej władzę nad silną lewicą, jaka istnieje w ich organizacji. Twoja akcja osłabiła pozycję naszych partnerów w rokowaniach i dlatego musieliśmy ponieść jakieś ofiary. Wybór padł na ciebie.
Cade siedział w absolutnym bezruchu, zacisnąwszy zbielałe palce na szklance z grubego szkła.
- Kto zamordował moją córkę?
- Mogę ci powiedzieć tylko tyle, że twoją córkę porwali dwaj członkowie Irlandzkiej Armii Wyzwolenia Narodowego, gdy odsiadywałeś wyrok w Winchester. Zgwałcili ją, zmasakrowali i w końcu zabili. Jeden z nich był i jest nadal płatnym informatorem MIS. Zeznał szczegółowo, co jej zrobili, twierdząc, że on sam nie miał żadnego wyboru. Musiał robić, co mu kazano, bo w innym razie jego całkowite oddanie dla sprawy IRA stanęłoby pod znakiem zapytania. Wiesz dobrze, co to oznacza w tej strasznej organizacji.
- Nazwiska! - zażądał Cade.
- Nie znam ich. Nie mogę też sam ich zdobyć. Dostęp do tych nazwisk ma wyłącznie ktoś na bardzo wysokim stanowisku. Tamten informator jest ogromnie cenny dla MI5 i dlatego strzegą go jak oka w
155
głowie. Osobiście dysponujępewną władza, ale nawet ja nie wiem, jak on się nazywa.
- Ale znasz człowieka, który wie. Tego, który chce, żeby zabić tę kobietę.
- To prawda.
Cade łyknaj ze szklanki.
- Zdobądź te nazwiska, to wykończę kobietę.
- Zdobędę je po jej śmierci.
- Nie ma mowy. Teraz. Najpierw załatwię ją - tak jak się umówiliśmy. Nie zawiodę cię. Druga sprawa jest osobista. Wykończę tych dwóch łajdaków w odpowiednim czasie, jak wszystko się uspokoi. Powiedz to swojemu człowiekowi.
- Może ci nie uwierzyć.
- To go przekonaj. Taka jest moja cena i chcę, żeby wszystko było jasne.
Henderson obszedł dookoła staromodne biurko i usiadł, wpatrując się w telefon.
Cade podniósł słuchawkę i wyciągnął w jego stronę.
- Zrób to! - zażądał.
Henderson wykręcił numer z oczami utkwionymi w nieruchomą twarz Cade'a. Czekał chwilę, po czym odezwał się:
- "Szary**? Mam problem. Jest tu u mnie "Niebieski**. Nie zgodził się załatwić tej kobiety, więc nie mając wyboru, poruszyłem sprawę tamtych dwóch nazwisk. On chce je mieć natychmiast Zgadza się wykonać zadanie, ale najpierw chce mieć nazwiska. Świetnie!
Wyciągnął słuchawkę do Cade'a.
- Chce mówić z tobą osobiście. W słuchawce odezwał się głos:
- To, co zrobiłeś do tej pory, było bardzo dobre. Czy możesz mi przyrzec, że zakończysz rozpoczętą sprawę, nim weźmiesz się za coś innego... Czas odgrywa tu rolę decydującą.
- Tak jak już powiedziałem. Za swoje osobiste sprawy wezmę się po wykonaniu zadania. Po prostu muszę mieć pewność, że nikt mną nie manipuluje, rozumie pan?
Cade słuchał chwilę, po czym rzekł:
- Chce rozmawiać z tobą.
Henderson ponownie ujął słuchawkę. Po chwili rzekł:
- Bardzo dobrze - i zakończył rozmowę.
156
- Znam ten głos - zauważył Cade.
- Być może - odparł Henderson.
Obszedł biurko i odsunął leżący na parkecie gruby, perski dywan. Pod spodem znajdował się sejf. Henderson otworzył go i spojrzał z dołu na Cade'a.
- Proszę, nie rób niczego pochopnie. W środku są tylko akta, zapewniam cię. Twoje akta.
Cade skinął głową.
Henderson wyciągnął papiery i odnalazł pomiędzy nimi fotografię o rozmiarach kartki pocztowej. Podał ją Cade'owi.
Cade wpatrzył się w promiennie uśmiechniętą twarz córki.
- Na odwrocie - rzucił Henderson.
Cade odwrócił fotografię i ujrzał wypisane ołówkiem dwa nazwiska i jakiś adres w Londynie.
- Miałeś je przez cały czas - rzekł oskarżycielskim tonem.
- Przykro mi, ale nie mogłem sam podejmować decyzji. - Henderson pochylił się nad rzeźbionym biurkiem i wyciągnął z szuflady kopertę. - Numer 4 nie znajduje się już w miejscu, które ci podaliśmy. W tej kopercie znajdziesz aktualny adres. Muszę cię ostrzec, że z pewnością będą jej pilnować, choć według naszych informacji wszystko na zewnątrz ma wyglądać normalnie.
-Ilu?
- Nie powiedziano nam. Wiemy tylko, że tak wszystkim pokierowano, żeby jej nie skompromitować. Oczywiście jej chlebodawcy są mocno zaniepokojeni ostatnimi wypadkami i chcą ją uchronić przed niebezpieczeństwem, ale jednocześnie mieć pewność, że bez żadnych podejrzeń będzie mogła wrócić na swoje miejsce w GCHQ. Nie mamy pojęcia, jaka tam jest sytuacja. Znamy tylko miejsce, które, jak widzisz, jest dość ustronne. Podejrzewam, że ten przypadek będzie trudniejszy od poprzednich.
- To moja sprawa - rzekł Cade, biorąc kopertę. - Jak pewne są wasze informacje?
- Całkowicie. Wskazówki, które tam znajdziesz, są bardzo dokładne. Przekazano mi je dziś rano i jesteśmy pewni, że nie nastąpi żadna zmiana miejscowości. Pamiętaj o jednym: będzie strzeżona, lecz z pewnością jej stróże pozostaną w ukryciu. Obawiam się, że mogą oczekiwać... ciebie lub kogoś podobnego.
- Jak powiedziałem, to mój kłopot
157
- Po załatwieniu tej sprawy potrzebne ci będą, być może, nowe dokumenty podróży, ewentualnie pieniądze na wydatki. Zajmę się tym. Skontaktuj się ze mną jak zwykle.
- Zobaczymy - odrzekł Cade.
Po wyjściu Cade'a Henderson zadzwonił pod ten sam co poprzednio numer telefonu.
- "Niebieski wyszedł" - oznajmił.
- Myślę, że to zrobi - rzekł minister obrony. - Zapewne zechcesz uprzedzić waszego informatora?
- Oczywiście, będą się mieć na baczności.
- Ta akcja to jedyny sposób, żebyśmy sami pozostali incognito.
- Co jest rzeczą podstawową - dodał Henderson.
- Nawiasem mówiąc, będzie musiał bardzo się śpieszyć. Ci z SAS skarżą się, że policja próbuje grzebać w ich aktach personalnych. Domagają się od moich ludzi jakiejś decyzji. Wiesz, jak oni reagują, kiedy ktoś z zewnątrz wsadza nos w ich sprawy. Nie sądzę jednak, żebyśmy w przypadku morderstwa mogli utrzymać z dala chłopców w niebieskich mundurkach.
- Powiedziałem mu, żeby działał natychmiast Biorąc pod uwagę bodziec, który otrzymał, uwinie się z zadaniem szybko i przystąpi do własnej wendetty. Jestem pewien, że nie będzie tracił czasu.
- A co powiesz o przeciwnikach? Da sobie z nimi radę?
- Myślę, że teraz nie powstrzymałby go cały pułk Gurkhów.
- Wymieniłeś niewłaściwą narodowość - zauważył minister obrony.
- Z wyrazu jego oczu wnioskuję, że to nie ma żadnego znaczenia -odrzekł pułkownik Henderson i zakończył rozmowę.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Jaguar-E Simona Adeane'a mknął przez lasy New Forest, zbliżając się już do celu podróży. Silnik samochodu rozgrzał się mocno i chociaż właściciel z niepokojem spoglądał na wskaźnik temperatury, to jednak nie zdejmował nogi z gazu.
- Co właściwie wiemy o tym wybrakowanym facecie z Agencji? -zapytał Weidenstein, budząc się po raz pierwszy od czasu, gdy Adeane doręczył premier kopertę zawierającą adres domu, w którym miała być trzymana "Wyrocznia".
Po besennej nocy Adeane był w kwaśnym humorze.
- Wilder nie jest wybrakowany. Być może ma swoje problemy, ale z tego, co powiedziano mi w Agencji, wnioskuję, że to jeden z ich najlepszych ludzi. Nie jemu jednemu odbiło po Wietnamie.
- Znam jego przeszłość. Ma zaburzenia na skutek stresu pourazowego. To jeden z tych, co żyją samotnie w głuszy i przeciągają druty ostrzegające ich przed intruzami. Dobrze nauczyli się tego sposobu od nieprzyjaciela. Wilder w szczególności. Dowodził grupami specjalnymi działającymi pod kontrolą CIA w Wietnamie Północnym i Kambodży.
- Właściwie jakiego rodzaju pracę wykonywał dla Agencji? Fizyczną czy polityczną?
- Taką, w wyniku której ludzie zwykle tracą życie.
- Aha, polityczną!
Adeane odwrócił się, podchwytując uśmiech Weidensteina.
- Max, Wilder jest świetnie wyszkolonym zabójcą, do tego z zaburzeniami umysłowymi, i wątpię, czy doceni twoje poczucie humoru.
- Myślę, że mógłby je docenić bardziej niż inni. On widział, jak ten system działa. - Weidenstein odchrząknął. - Być może mam na myśli: "nie zdaje egzaminu". A właściwie, co mu dała ta wojna, poza zwichrowaną psychiką?
- Srebrną Gwiazdę i Brązową Gwiazdę z "V".
- Odniósł jakieś rany?
- Nikt nie wspominał o "Purpurowych Sercach". Być może Agencja tego nie liczy.
159
Znaleźli się w miejscu, w którym droga gwałtownie skręcała, opadając jednocześnie w dół. Adeane z trudem zapanował nad kierownicą. Weidenstein podciągnął pas bezpieczeństwa.
- Czy on mieszka w tym domu?
- Głównie, jak twierdzą, poza nim.
- Ma tu jakichś sąsiadów?
- Najbliżsi ludzie mieszkają na campingu - według Agencji dwie mile na zachód.
- A inne posesje?
- Są jeszcze dalej. Najbliższe sklepy znajdują się w odległości sześciu mil.
- Ma jakiś transport?
- Nie potrzebuje.
- Chodzi piechotą sześć mil po żarcie?
- Mógłby, ale tego nie robi. Je to, co znajdzie w lesie i na polu. To normalne u ludzi tego rodzaju.
Weidenstein odwrócił głowę i spojrzał na migający za oknami zielony szpaler drzew.
Adeane odezwał się:
- Może go tam nie bądzie. Tacy ludzie nie potrafią mieszkać z innymi pod jednym dachem.
Weidenstein potrząsnął głową, nie odrywając wzroku od drzew.
- Jeżeli Agencja kazała mu tam być, to będzie. Nigdy nie pracowałeś dla CIA. Ja tak. Oni wiedzą tyle o różnych metodach wywierania nacisku na ludzi, że KGB nie dorasta im do pięt
- Wywieraliby nacisk na kogoś o chorej psychice?
- Skąd wiesz, że Wilder ma zaburzenia psychiki? Czy ktoś go zmuszał, żeby znów pakował się do lasu? Wiesz, kogo my tu mamy? Cwa-nego szczura, który pokochał labirynt, w którym pozwolono mu hasać. Potem labirynt oddano Wietnamczykom, więc szczur poczuł się zagubiony, oszołomiony i zdezorientowany. Nie było już ścian labiryntu, które wskazywałyby drogę. Teraz wie za dużo, żeby pozwolić mu biegać luzem, więc zapakowali go do klatki, a on ją akceptuje, bo czuje się w niej bezpieczny. Prawdopodobnie to lubi. Mogli zadzwonić do niego wczoraj wieczorem i uprzedzić, że przyjedziemy. Z początku pewnie powiedział im, że nie chce o niczym słyszeć, a oni mu na to: "W porządku, witamy wobec tego w realnym świecie". Będzie na nas czekać.
160
- Co się stanie, jeżeli powie im, że Max Weidenstein przywiózł ze sobą kobietę i dwoje dzieci?
Weidenstein wyprostował krótkie nogi.
- Nie uwierzyłbyś, ilu ludzi z naszej branży ma drugą rodzinę za granicą i żyją sobie całkiem szczęśliwie. Celują w tym szeregowi pracownicy CIA. Znałem jednego, który w różnych krajach miał równocześnie cztery domy. Bardzo to sobie chwalił, choć nikt inny o tym nic nie wiedział. Lubią wierzyć, że mają jakieś tajemnice poza środowiskiem wywiadu.
- A zatem "Wyrocznia" i jej dzieci to twoja tajemnica?
- Tak to rozgrywamy. Będą myśleć, że coś mają na mnie, i sprawi im to radość.
Adeane przyhamował.
- Tutaj skręcamy. Dom znajduje się w głębi lasu, jakieś ćwierć mili od drogi.
Weidenstein spojrzał ponad długą maskę samochodu na wąski, kręty trakt niknący w gąszczu.
- Pożegnaj się ze swoimi rurami wydechowymi.
Przy wtórze przekleństw Adeane'a, szorując co chwila niskim podwoziem o ziemię, lecz nie zmieniając basowego warkotu, jego sportowy samochód wychynął wreszcie na małą polankę ze stojącym pośrodku dwupiętrowym, drewnianym domem.
Na kamiennym progu siedział mężczyzna z głową zwieszoną tak nisko, jakby przyglądał się czemuś u swoich stóp.
Adeane zostawił samochód pod drzewami, nie chcąc ryzykować przejazdu przez niebezpieczną polanę.
- Wilder? - zapytał, gdy podeszli bliżej.
- Zostanę, dobra? - odezwał się mężczyzna, ledwie unosząc głowę. - Będę obserwował. Być może nie będziecie mnie widzieć, aleja będę w pobliżu. Macie tam jedzenie. W puszkach. Ja go nie potrzebuję. Wszystko inne musicie przywieźć ze sobą. Jest zamrażarka i telewizor. Może jeszcze działają. Ja ich nie używam. Dwa telefony, jeden zwykły i jeden dla potrzeb Agencji. Jasne, że jestem Wilder. Kto inny miałby tu mieszkać?
Cała przemowa została wygłoszona bezbarwnym, pozbawionym ekspresji głosem, niczym przez pośrednika w handlu nieruchomościami powtarzającego swoją oklepaną śpiewkę. Wilder wstał. Adeane ujrzał, że nie jest tak wysoki, jak się tego spodziewał. Przypomniał sobie
161
jednak, że dla żołnierzy walczących w dżungli nie ma to żadnego znaczenia i że ten szczupły, pełen wewnętrznego napięcia mężczyzna był wśród nich jednym z najlepszych.
Wilder przymrużył swe szeroko rozstawione, brązowe oczy. Były dziwnie rozjarzone, jakby podświetlone od wewnątrz. Wyprostował się, spoglądając na przybyszów z przenikliwością i nieufnością buntownika. Było w nim coś znajomego, coś, co Adeane starał się usilnie określić, szperając w swej doskonałej pamięci. Przypomniał sobie nawet twarze dwóch własnych braci, żadna jednak nie przypominała tej, którą widział teraz przed sobą. Olśniło go dopiero dużo później, ale nawet wówczas nie stało się to za sprawą udręczonej ni to młodej, ni to starej twarzy Wildera, lecz jego niedbałych ruchów, którymi przypominał Jamesa Deana w starszym wieku, z długimi, jasnobrązowymi włosami przetykanymi siwizną. Zastanawiał się, czy siwizna Wildera pojawiła się z wiekiem, czy może była wynikiem urazu i doszedł do wniosku, że chyba jednak chodziło o uraz. Obliczył, iż biorąc pod uwagę służbę w Wietnamie, mógłby mieć on teraz około trzydziestu pięciu lat lub nawet mniej. "Tak między dwudziestką a czterdziestką** - pomyślał Adeane zastanawiając się, ile lat zostało bezpowrotnie straconych w międzyczasie.
- Kto potrzebuje schronienia? - zagadnął Wilder. Weidenstein odrzekł:
- Ja, ale nie będę tu zbyt długo.
- Ty zostajesz? - pytanie padło pod adresem Adeane'a.
-Nie!
Weidenstein wyjaśnił:
- Wkrótce przyjdą tu inni: kobieta z dwójką dzieci. Wilder zerknął w stronę drzew.
- To utrudnia sprawę.
- Mamy sporo zapasów - uspokoił go Adeane. Wilder zlustrował polanę.
- Problem polega nie na zapewnieniu im jedzenia, ale bezpieczeństwa. Jeżeli mam osłaniać całą czwórkę, to mogę czasem kogoś spuścić z oka, W ten sposób traci się ludzi. Lepiej pogadajcie z Agencją.
- To nie jest sprawa Agencji - rzekł Weidenstein.
- Więc kim jesteście?
- Ja jestem kimś, komu Agencja wolałaby zapewnić bezpieczeństwo. To wszystko, co powinieneś wiedzieć.
162
- A kobieta i dzieciaki to twoja rodzina?
- Coś w tym rodzaju.
- Sprowadzisz tu własną obstawę?
- Wolałbym nie. Zależy mi na dyskrecji. Myślisz, że potrzeba mi własnych ludzi?
- Czego się spodziewasz?
- Mam nadzieję, że niczego. Tego miejsca nikt nie zna.
- A jeżeli jest spalone, to jak przyjadą? Jawnie czy w inny sposób?
- Dlaczego sądzisz, że ktoś przyjedzie?
Na pobrużdżonej twarzy Wildera pojawił się uśmiech, z którym wyglądał absurdalnie młodo.
- Ludzie, którzy potrzebują bezpiecznego schronienia, mają poważne powody, by nie czuć się bezpieczni. Weidenstein potwierdził skinieniem głowy.
- Jeżeli przyjadą, to nie jawnie. Całą grupą i prawdopodobnie w nocy.
- Tak jak Yictor Charlie - rzekł w zamyśleniu Wilder. - Yietcong. Oni właśnie tak przychodzili. We trzech, nocą i załatwiali człowieka,
- To były inne czasy - odrzekł Weidenstein. - Lepiej, żebyś o tym zapomniał.
- W ciemnościach to wygląda tak samo. Adeane ruszył ku drzwiom.
- Wejdźmy do środka.
Wilder szedł przodem. Wnętrze domu było ponure i wydzielało zapach pleśni, charakterystyczny dla miejsc niezamieszkałych. Meble we wszystkich pomieszczeniach przykryte były pokrowcami. Wydawało się, że używana była tu jedynie mała kuchenka. W zlewozmywaku leżał jeden brudny talerz, a na sosnowym stole śpiwór z sortów mundurowych armii Stanów Zjednoczonych.
- Śpisz tutaj? - skrzywił się Adeane.
- Kiedy na dworze jest mokro - odrzekł Wilder.
- Zdejmij pokrowce i przewietrz tę chatę - zarządził Weidenstein, lecz Wilder wyszedł już z kuchni, kierując się w stronę lasu.
- Ja to zrobię - zaofiarował się Adeane.
Dobiegł ich dwukrotny klakson samochodu. Weidenstein sięgnął pod marynarkę i w jego dłoni pojawił się tęponosy smith & wesson kaliber 38.
- Pewnie usłyszał ten samochód - rzekł Adeane.
-1 to dużo wcześniej niż my. Może ubijemy interes. Wyjdź do niej, a ja będę cię osłaniać z okna.
163
Adeane otworzył drzwi frontowe domu i wyszedł na otwartą przestrzeń. Skierował kroki w stronę małego, czerwonego samochodu ze ściętym tyłem. Nie było widać ani śladu Wildera, lecz Adeane niemal fizycznie czuł na sobie jego wzrok bacznie rejestrujący każde poruszenie.
Otworzył drzwi samochodu, spoglądając natychmiast na tylne siedzenie.
- Max chciał, żebyś przywiozła dzieci. Powiedziałem ci to przez telefon.
Wysiadła z samochodu, nałożyła okulary przeciwsłoneczne i spojrzała krytycznym wzrokiem na dom.
- Mam nadzieję, że ciepła woda jest stale - rzekła, robiąc smutną minę. - Po twoim telefonie zanosiło się na burzę rodzinną. Przez godzinę musiałam wyjaśniać Peterowi, że nie mam romansu, ale nawet wtedy nie był całkiem przekonany. Dziś rano chciał rozmawiać z kimś z "kliniki". Twoja dziewczyna jest w porządku, całkiem zawróciła mu w głowie. On lubi taki zmysłowy, kobiecy głos. Trochę go zaskoczył jej akcent, ale spryciara powiedziała, że jest Kanadyjką. Diabelnie szybko uwinąłeś się z tą rozmową przez telefon i to mu się ani trochę nie podobało. Gdzie Max?
Miała na głowie chustkę, którą zdjęła, rozpuszczając gęste, kasztanowe włosy.
- W środku - rzekł Adeane. - Gdzie są dzieci? Ruszyła w kierunku domu.
- Z matką. Przykro mi, ale on nalegał. Jest bardzo zmartwiony. Powiedział, że jeżeli mam całkiem zapaść na zdrowiu, to lepiej żeby dzieci pozostały z nim, co oczywiście było niemożliwe, więc w końcu do akcji wkroczyła jego matka.
Weidenstein otworzył drzwi, nie wyłaniając się z mroku.
- Nie przywiozła dzieci - rzekł Adeane.
- Do środka - zakomenderował Weidenstein.
- Przepraszam, Max - rzekła. - Po prostu było to niemożliwe. Mogłam przyjechać albo sama, albo nie przyjechać w ogóle.
- Problem z mężem - wyjaśnił Adeane. Nachyliła się i pocałowała Weidensteina w czoło.
- Nigdy nie widziałam cię w stroju sportowym, Max. Wyglądasz bardzo nieoficjalnie. Gdzie się podziały twoje jedwabne garnitury?
Rzuciła prochowiec na poręcz schodów i wręczyła Adeane'owi kluczyki.
164
- W samochodzie jest walizka. Mógłbyś ją łaskawie przynieść?
Weidenstein wprowadził ją do salonu z belkowanym stropem. Na widok osłoniętych mebli uniosła ze zdziwieniem brwi, po czym ściągnąwszy pokrowiec z sofy, opadła na nią, kręcąc nosem na wzbijający się obłok kurzu. Po raz pierwszy w jej oczach pojawił się strach.
- Max, jestem śmiertelnie przerażona. O co chodzi? Kto ich zabija? Weidenstein zdecydował się usiąść naprzeciwko niej w fotelu, nie zwracając uwagi na pokrowiec.
- A zatem również nie wierzysz w zbiegi okoliczności?
- Jeżeli mam być jednym z nich, to nie, pięknie dziękuję.
- Właściwie nie wiemy, kto za tym stoi, ale zakładam, że Brytyjczycy z MI5. Robią to albo oficjalnie, albo nie.
- No to pogadaj z kimś i niech przestaną.
- Już to zrobiłem, ale nie ma żadnej gwarancji. Właściwie dlatego chcemy, żebyś schroniła się w tym bezpiecznym miejscu. Wyjrzała przez zapuszczone okno.
- Bezpieczne miejsce? Tutaj? Tu, gdzie diabeł mówi dobranoc? Nie widzę nikogo, kto by choć w przybliżeniu wyglądał na ochroniarza.
- Posłuchaj mnie uważnie. Potrafisz ruszać głową, więc zrób z niej teraz użytek. Twoja sytuacja jest niepewna.
- Wiem o tym bardzo dobrze! - rzuciła ostro.
- Musisz zachować zimną krew i przeczekać to wszystko. Rosjanie muszą uwierzyć, że sama wszystko zaaranżowałaś, bo czułaś się zagrożona. Załatwiłaś sobie odskocznię na wypadek, gdyby trzeba było zwinąć interes. Dlatego jest rzeczą ważną, żebyś miała przy sobie dzieci.
- Nie da rady. Peter jest uparty i nie ustąpi.
- Widziałaś się ze swoim kontrolerem?
- Przed spotkaniem z tobą? Oczywiście, że nie.
- Na kiedy masz wyznaczony najbliższy kontakt?
- Na przyszły piątek, w miejscowym kinie, podczas ostatniego seansu. Ma to być w damskiej toalecie, na piętrze.
- Za tydzień. Powinniśmy zdążyć przygotować wszystko do tego czasu. Nie mogą zacząć podejrzewać, że ich zdradziłaś.
- Dlaczego mieliby coś podejrzewać? Wyjechałam na parę dni. Robiłam to już poprzednio, na przykład w lutym. Pojechałam na trzy dni do siostry. Oni nie obserwują domu. To byłoby głupie.
165
- Może nie potrzebują tego robić. Mogą mieć agentów w GCHQ, o których nic nie wiemy. Zorientują się, że nie ma cię w pracy. Pierwszym celem będzie dla nich dział kadr.
- Oczywiście, masz rację. Tak czy owak, biorąc pod uwagę moją obecną sytuację, rozpoczną się plotki. W naszym Tajemniczym Pałacu pracuje wiele kobiet, które miałyby chrapkę na moje stanowisko. O rzekomej chorobie będą mówiły ze śmiechem.
- Dobrze, to nam odpowiada. Musisz zrobić wrażenie, że sytuacja jest całkowicie jasna. Przeszłaś badania i masz na to zaświadczenia, które są do wglądu w londyńskiej klinice. To wszystko jest już załatwione i opłacone z naszego funduszu na wydatki uboczne. Dom należy do CIA, ale nikt nie jest w stanie tego sprawdzić.
Zaniepokoiła się.
- Dałam ten adres pracownikowi kadr w Cheltenham. Musiałam to zrobić, bo taka jest zawsze procedura. Jeżeli za wszystkim stoi służba bezpieczeństwa, to zacznie węszyć i szukać związku pomiędzy "doktorem Hartfordem" a oficjalnym właścicielem tej posesji. Prawdopodobnie mają to miejsce w swoim komputerze jako metę CIA.
- Sprawę doktora Hartforda mogą sobie sprawdzać. Agencja nawet nam nie mówi, jakie posiada nieruchomości, a cóż dopiero Brytyjczykom. To miejsce jest bezpieczne, uwierz mi. Problem polega na tym, żeby nadać mu normalny wygląd.
- Problem polega na tym, Max, że mam grać chorą kobietę, a ty pakujesz mnie do jakiejś chaty w głuszy, skąd do najbliższego lekarza jest tak daleko, że tylko Pan Bóg może mi dopomóc w razie zasłabnięcia. Daj spokój, Max, nie przekonałeś nawet mnie, a cóż dopiero Moskwę czy służbę bezpieczeństwa.
- Nikt nie uważa cię za umierającą. Przeszłaś badania, z których wynika, że przez jakiś czas powinnaś odpocząć z dala od wszelkich stresów. Musieliśmy działać szybko, może zbyt szybko, lecz to miejsce odpowiada naszym celom. Bezpieka z Cheltenham nie przyjedzie aż tu, by cię kontrolować. Możliwe, że sprawdzą klinikę, skontaktują się z twoim mężem, ale to wszystko. Jesteś zbyt dobrze zakonspirowana. Ty wiesz, kim jesteś, ale oni nie. Chcą tylko, żebyś wróciła.
Zapaliła papierosa. Weidenstein zauważył, że jej długie palce lekko drżą.
- Być może nie chcę wracać, Max. Może czuję, że już więcej nie zniosę. Bardzo oddaliłam się od męża. Dzieci rosną, a ja prawie tego
166
nie widzę. Nie mogę już zajmować się domem i dlatego odpychani dzieci od siebie. Myślę, że boję się zbyt mocno do nich zbliżyć w obawie, że je stracę.
- Nie stracisz ich, Rhodo. Obiecuję ci.
- Nikt nie może dotrzymać tej obietnicy, Max.
- Chcemy, żebyś pracowała dalej. Nawet nie wiesz, jak bardzo jesteś ważna dla naszych przyszłościowych planów.
- A co z moimi planami? Chcę się cieszyć pełnią życia.
- Jeszcze parę lat i będziesz mogła to robić. Czy masz pojęcie, ile jesteś warta? Ile pieniędzy w twardej walucie musieliśmy na ciebie wyłożyć?
Rhoda James spojrzała na niego zmęczonym wzrokiem i westchnęła.
- Pieniądze? Max, powinnam była cieszyć się z tego, co miałam.
- Masz pół miliona dolarów i suma ta rośnie, gdy my tu sobie siedzimy.
- Ale nie wolno mi tych pieniędzy tknąć. Żyję z pensji urzędnika państwowego i dyrektora banku, choć potajemnie jestem półmilioner-ką. Świetnie, nie ma o czym mówić! Tylko, że nie mogę tej forsy wydać. Max, jestem ciągle młoda. Mam trzydzieści cztery lata. To wiek w którym kobieta chce wydawać zarobione pieniądze. Chcę mieć drogi, sportowy samochód, a nie jakiś hatch-back średniej klasy. Chcę ubrań, na które inne kobiety nie mogą sobie pozwolić. Chcę opalać się przy basenie w willi, której jestem właścicielką. I chcę to wszystko mieć teraz, a nie mogę mieć nic. Jak mi stuknie czterdziestka, to już będzie za późno. Nie rozumiesz tego?
Weidenstein wstał i podszedł do okna.
- Jasne, że rozumiem, ale pamiętaj o jednym. Przekupiliśmy cię. Pozwoliłaś na to, bo daliśmy więcej niż Rosjanie. W grę wchodził nie kryzys ideologiczny, ale szmal i to w dużej ilości. Zgodziłaś się na ten interes, na ryzyko i na czas, który musi upłynąć, zanim wolno ci będzie dotknąć tej forsy. Wiedziałaś już wtedy, że droga będzie trudna, czasem gorzka, a zawsze pokonywana samotnie. Teraz widzisz, jak to jest, kiedy sprawy wyglądają źle. Nikt jednak na tym świecie nie dostaje pół miliona dolarów za nic.
Rzuciła niedopałek do pustego kominka.
- Po prostu musiałam to z siebie wyrzucić. Jasne, że będę ciągnąć dalej. Jestem twarda, Max. Muszę być twarda, żeby robić to, co chcę, ale nie jestem aż tak twarda, żeby nie widzieć, jak to na mnie wpływa.
167
Wstała f ściągnęła żakiet. Pod spodem miała lekki, wełniany sweter opinający jej zgrabna figurę.
- Trzeba jakoś urządzić to miejsce - rzekła i zaczęła ściągać pokrowce z mebli.
- Wkrótce ja i Adeane bądziemy musieli wyjechać. Nasz dalszy pobyt jest niebezpieczny. Jest tu ktoś, kto będzie cię chronił. Jak sama zobaczysz, nie jest zbyt towarzyski, ale to nie ma znaczenia. Lepiej z góry cię uprzedzę, że jest., no, może nie taki, jakiego byś oczekiwała.
- Co to ma znaczyć?
Weidenstein intensywnie szukał określenia, które by pasowało do Wildera.
- Pamiętasz epokę hippisów?
- Oczywiście, że nie. Jestem szesnastoletnią dziewicą, jeżeli takie niebożęta jeszcze istnieją.
- No właśnie. Długowłosy, w dżinsach i swetrze. Chodzi na bosaka. Zaśmiała się.
- Fantastycznie! Więc co on zrobi, jeżeli przyjdą po mnie? Wsadzi im w spluwy po kwiatku?
- Nie zwracaj uwagi na jego wygląd. Jest dobry. Wokół nie ma ani piędzi ziemi, której by nie znał czy nie mógł obronić. Zwykły ochroniarz nie na wiele by się zdał w takim terenie, ten zaś jest specem. Tylko nie wypytuj go. Najprawdopodobniej zechce mieszkać na zewnątrz, bo taki ma styl, ale postaraj się, żeby był możliwie blisko ciebie, nawet gdyby się wzbraniał.
- Zapewniam cię, że to zrobię.
Weidenstein spojrzał na nią porozumiewawczo.
- Pamiętasz, jak dwa lata temu pojechałaś do Baltimore, bo Moskwa chciała, żebyś dostała się do Fortu Meade?
- Zamknij się, Max.
- Po prostu ci przypominam.
- Raczej ostrzegasz. No dobra, wywinęłam numer. Wiem, że to było cholernie niebezpieczne, ale stało się. Byłam diabelnie przerażona, wiesz o tym. Potrzebowałam mężczyzny i nawinął mi się taki jeden. Ot i wszystko. Zrobiłam wszystko, czego chciała centrala w Moskwie, a także, nawiasem mówiąc, czego wyście chcieli, więc idź do diabła ze swoimi moralnymi osądami. Nie ma sprawy, każę mu zająć się sobą. Oczywiście, w sensie zawodowym.
168
- Tym razem, jeśli ogarnie cię lęk, zadzwoń do Adeane'a. On będzie naszym łącznikiem. Zajmie stanowisko gdzieś niedaleko, ale i nie nazbyt blisko. Zadzwoni do ciebie i poda numer kontaktowy. Jak już ci powiedziałem, miejsce jest bezpieczne, a gwarantują to Wilder i Adeane. Zaufaj mi. Jeżeli bądziesz odczuwać potrzebę rozmowy ze mną, najpierw zadzwoń do Adeane'a. Wilder używa telefonu Agencji. TV trzymaj się od tego aparatu z daleka.
- Wilder to ten ochroniarz?
- Declan Wilder. Rób to, co on ci powie. Wyszli do hali u. Z góry zszedł Adeane.
- Sprawdziłem dom. Był założony podsłuch. Nic specjalnego, standardowy sprzęt CIA. Magnetofon bezbateryjny i urządzenia pomocnicze, zainstalowane w piwnicy. Już nie działają.
- Założyli podsłuch we własnej mecie? - zapytała Rhoda James.
- Agencja podsłuchuje nawet własnych podsłuchiwaczy - wyjaśnił bez uśmiechu Adeane. - Zapytaj Maxa, on dla nich pracował. Weidenstein bez słowa wyszedł na ścieżkę.
- Zapasy wyładowane? - spytał po chwili.
- Wszystko zrobiłem - odrzekł Adeane. - Wilder wrócił do lasu, ale nie proś mnie, żebym go szukał. Nie zrobię kroku w stronę drzew, chyba że za tobą.
- Wilder ma swoje własne pojęcie bezpieczeństwa - wyjaśnił Weidenstein, widząc zdumienie na twarzy agentki. - Można by rzec, że to spuścizna po Wietnamie. Idź do środka i nie wychodź.
Obserwowała przez wykuszowe okno, jak kroczą w stronę samochodu, i czuła rosnące przerażenie. W pokoju znajdował się barek pełen nie napoczętych butelek. Wybrała koniak i drżącymi rękami nalała sobie pełną lampkę.
- O, cholera! - zaklęła i krzywiąc się wychyliła połowę.
Ujrzała, jak miedzy drzewami przemknęła czyjaś postać i po chwili w niezrozumiały sposób zniknęła. Przytuliła się plecami do ściany i, wstrzymując oddech, obserwowała drzewa szeroko rozwartymi oczami, mimo że usilnie starała się niczego nie widzieć. Z hallu dobiegł szmer. Zagryzła dolną wargę, by stłumić okrzyk wyrywający się z gardła.
- Gdzie są dzieci?- zapytał twardo Wilder, stając nagle tuż przed nią. Był w samych dżinsach, a jego nagi tors i stopy były umazane błotem.
Krzyknęła, wypuszczając z rąk kieliszek, który upadł na dywan nie tłukąc się.
169
- Zamknij się! Jestem Wilder. Wybuchnęła śmiechem.
- Ciszej! - rzekł Wilder.
- Nie ma ich tutaj. Nie przywiozłam dzieci - śmiała się nadal.
- Co cię tak rozbawiło?
Uderzyła go mocno w twarz. I jeszcze raz. On jednak nawet nie drgnął. Schyliła się po kieliszek, napełniła go i tym razem wypiła od razu.
- Ty gnoju! Przestraszyłeś mnie! Dlaczego, u diabła, nie zawołałeś?
- Nigdy nie wołam. Nie pij, chcę, żebyś była w pogotowiu. Ignorując go, nalała sobie jeszcze jeden kieliszek.
- iy bądź sobie w swoim cholernym pogotowiu! Zaśmiała się znowu, tym razem złośliwie.
- Masz pojęcie, jak wyglądasz?
- Szanowna pani, mam to gdzieś.
- To widać.
Na jego twarzy pojawiły się ślady po uderzeniu. Wpatrywał się w nią dziwnymi, jasnymi oczami, które nie zdradzały żadnej emocji, nawet błądząc po jej ciele.
Czuła jednocześnie obrzydzenie i nagły przypływ intensywnego, fizycznego pożądania, które, jak przypuszczała, wynikało ze strachu. Dopatrywała się pod warstwą brudu człowieka, lecz widziała tylko nieokiełznane zwierzę w ludzkim ciele. Wszelako, zestawienie to mocno na nią oddziaływało.
- Jestem głodna - rzekła. - Pokaż, gdzie trzymasz jedzenie.
- Załadowali całą zamrażarkę. Ja mieszkam tam - skinął głową w stronę okna.
- Kto by pomyślał?
- Jeżeli chcesz jeść, to przygotuj sobie sama. Postawiła kieliszek.
- No dobrze, źle rozpoczęliśmy. Przepraszam. Wygłupiłam się, ale nikt by mnie nie winił, gdyby też stanął z tobą oko w oko. Nie gniewaj się, dobrze? Byłam chamska i niepotrzebnie cię uderzyłam. Dzieci nie mogły przyjechać.
Wilder zgarbił się i włożył ręce do kieszeni dżinsów.
- W porządku.
- Wildgrave - rzekła, przypatrując się jego twarzy, w szczególności oczom.
- Co takiego?
170
- Wildgnwe. Leśniczy, który został myśliwym. - Drażniła go z półuśmiechem. - Okrutny, rozpustny i rozmiłowany w polowaniu. To taka niemiecka legenda. Moja matka była Niemką. Opowiedziała mi tę historię, kiedy zaczynałam dojrzewać. Boże, nie wiedziała, jaką przysługę czyni małej, niewinnej fraulein. Nigdy o tym nie zapomniałam. TV wyglądasz jak twór mojej niesamowitej wyobraźni, oczywiście, poza ubraniem. Masz właśnie takie oczy. Jasnobursztynowe, jak płomień. Na co ty właściwie polujesz, Declanie Wilder?
- Na wszystko, co się trafi.
- Tak właśnie myślałam. O tak, z tobą będę bezpieczna. Sprytny Maksio.
- Jedź do Beaulieu • zakomenderował Weidenstein, gdy jaguar-E dotarł do głównej drogi. - Do Montagu Motor Museum. Po drodze znajdź hotel i wynajmij pokój. Pierwszy lepszy, nawet jeżeli nie będzie odpowiadał twoim wymaganiom.
- Dlaczego do Beaulieu? To w niewłaściwym kierunku.
- Mamy spotkanie.
Po twarzy Adeane'a przemknął błysk zrozumienia.
- Jeżeli Agencja nas wspiera, to mam nadzieję, że wie, w co się pakuje?
- Nie powiedziałem, że chodzi o Agencję.
- Kontrakt?
- Jedź, nie pytaj!
- W Bogu nadzieja, że będą umieli się schować, bo inaczej Wilder sam ich dostanie. Czy on już wie? A może powiedziałeś "Wyroczni", żeby go ostrzegła?
- Powiedziałem jej, żeby Wilder trzymał się tak blisko niej, jak to możliwe. Nic więcej.
- Wilder? Pewnie w tej chwili jest w lesie.
- Jeśli w tej chwili, to nie szkodzi, ale chcę, żeby na noc był w domu. Ona się o to zatroszczy. Ci, co przyjdą na pomoc, zaczają się dość daleko od domu i drutów Wildera. Na ile było to możliwe, ograniczyliśmy ilość osób znających to miejsce, ale jeżeli w tym macza palce "Piątka", to bez kłopotu zdobędzie informacje w GCHQ. W takim przypadku będziemy na nich czekać.
Adeane ostro skręcił.
- Chcesz ich podpuścić?
171
- Uważaj na drogę - uciął Weidenstein.
- Myślałem, że ona jest niezastąpiona.
-Jest.
-1 chcesz ryzykować jej życie?
- Czy jeszcze nie nauczyłeś się, że w naszej branży czasem jest rozsądniej zaryzykować życie agenta niż go ujawnić? Chcą sprzątnąć "Wyrocznię" - wiemy to na pewno - i tak bądzie do chwili, gdy zdemaskujemy operację "Piątki" lub osoby, które ją prowadzą. Premier być może pracuje nad tym od wewnątrz, ale do nas należy główna rola. Nie możemy dotrzeć do tych, którzy opracowali plan operacji, ale z pewnością możemy dostać ludzi, którzy go realizują. Jeżeli załatwimy ich grupę uderzeniową, to będą musieli zorganizować inną i to szybko, a to oznacza konieczność reorganizacji i wielu przemyśleń, co z kolei wiąże się z podjęciem ryzyka. W naszym środowisku podejmowanie ryzyka bez chłodnej kalkulacji i przygotowania może być fatalne. Ktoś z "Piątki" będzie musiał poprosić o obecny adres "Wyroczni", a skoro zgodnie ze statutem NS A mamy z GCHQ porozumienie o wymianie informacji, to jako troskliwi i lojalni partnerzy zapytamy, dlaczego brytyjska służba bezpieczeństwa przejawia takie zainteresowanie jednym ze starszych rangą pracowników GCHQ.
- Ale dlaczego ni stąd, ni zowąd mielibyśmy się nią sami zainteresować? - kwestionował Adeane.
- Nie akurat nią. Prosimy, co zresztą robimy regularnie, o aktualne dane na temat pracowników zatrudnionych przez GCHQ, których wziął pod lupę kontrwywiad.
Adeane uśmiechnął się.
- To znaczy załatwimy ich grupę uderzeniową i kiedy ci z "Piątki" będą się głowić, kto to zrobił i zacznie im świtać w głowie, to my sprawdzimy, kto w "Piątce" chciał znać miejsce pobytu "Wyroczni"?
- Chyba że, oczywiście, nie muszą działać na ślepo. Być może sami przekazaliśmy im informację.
-My? Kiedy?
- Dziś rano.
- Premier? Jesteś paranoikiem, Max.
- Doprawdy? Ona przechodzi teraz katusze, niezależnie od tego, jak piękne widoki na przyszłość będziemy przed nią roztaczać. - Weidenstein westchnął. - Myślę jednak, że koniec końców nie przegramy. Jeżeli zdecyduje się działać przeciw nam i przekaże informację lu-
172
dziom stojącym za kulisami tej sprawy - co by oczywiście znaczyło, że wie, kim oni są - wówczas będziemy tego pewni, gdyż "Piątka" nie będzie musiała dopytywać się o miejsce pobytu "Wyroczni".
-1 co to niby będzie oznaczać, jeżeli chodzi o panią premier?
- A to, że będziemy musieli ją zniszczyć. - Weidenstein dostrzegł spłoszony wzrok swego zastępcy. - W sensie politycznym, oczywiście.
Parking przy Montagu Motor Museum był niemal zapełniony.
- Objedź dookoła - zażądał Weidenstein. - Rozpoznają twój samochód.
Adeane usłuchał.
- Co oni mają?
- Wynajęty samochód. O ile znam ich gust, to rzucą się na coś wielkiego. O tam, ten mercedes.
- Kubańczycy? - zdziwił się Adeane, widząc wysokiego jak tyka mężczyznę o śniadej, latynoskiej cerze, który wysiadł z samochodu i natychmiast ponownie zajął miejsce za kierownicą. - Kiedy to wszystko zorganizowałeś? Czy nie wczoraj wieczorem?
- To sprawa zabezpieczenia się na wszelkie ewentualności.
- Pytałeś Waszyngtonu? Zanim zorientowałeś się, jak to wszystko wypali?
- Stań tutaj i nie wychodź z samochodu.
Weidenstein wysiadł, podszedł do wielkiego, szarego mercedesa i wśliznął się na tylne siedzenie. W środku siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich palił cygaro, a drugi namiętnie zaciągał się papierosem. Wnętrze było aż szare od dymu.
- Opuśćcie szybę - zażądał Weidenstein. - Macie sprzęt?
Niższy z mężczyzn, który siedział obok Weidensteina, miał twarz o negroidalnych rysach. Nie wyjmując z ust papierosa, z którego osypywał się popiół, odrzekł:
- Mamy wszystko co trzeba, spokojna głowa. A co z tamtymi? Przyjdą w dzień, czy w nocy?
- Bądźcie gotowi na każdy wariant.
- Niezły wózek - skomentował wysoki głosem, który nie zdradzał żadnych naleciałości etnicznych. - To XKE? Brytyjskie wozy są fajne, chyba dlatego, że z dobrej blachy.
Weidenstein wyciągnął fragment mapy, identyczny jak ten, który Adeane dał pani premier, a który obecnie był w posiadaniu Cade'a.
173
Jedyna różnica polegała na tym, że tutaj, na obwodzie polany, pośrodku której stał dom CIA, naniesiono cyfry oznaczające odległości do różnych punktów.
Wysoki Latynos odwrócił się, by spojrzeć na mapę.
- Miejsce akcji czyste? Weidenstein skinął głową.
- Żadnej osłony, żadnych przeszkód.
Masywniejszy z obu mężczyzn zaciągnął się papierosem, zwijając grube wargi w trąbkę.
- Jak kaczki - rzekł. - Ledwie się pokażą, już ich nie ma.
- On ma na myśli, że te kaczki będą martwe, nie że odlecą - wyjaśnił Latynos.
- Jasne, że tak - potwierdził Murzyn. Weidenstein odezwał się:
- Podstawowe zasady. Zajmujecie i trzymacie dwie pozycje. Nie szwen-dać się. Chcę, żeby ich załatwić z dużej odległości, szybko i po cichu. Nasi ludzie w środku nie wiedzą, że jesteście tutaj i tak powinno być.
- Jak oni wyglądają? Ci w środku? Nie chcemy się pomylić - zachichotał Murzyn.
- Jeden jest mężczyzną, nosi dżinsy, długie włosy i chodzi na bosaka. Może mieć na sobie sweter albo być obnażony do pasa.
- Pieprzony Rambo! - znów zachichotał Murzyn.
- Druga osoba to kobieta. Trudno ją pomylić!
- Fajna babka?
- Będziecie za daleko, żeby dokładnie się przyjrzeć. Pełno tam po-przeciąganych drutów, więc nie zbliżajcie się.
- Kto posprząta po akcji? - zapytał Latynos. - Twoi ludzie?
- Wasza rzecz to kropnąć tamtych i wycofać się. Sprzątać będzie ktoś* inny.
- Jak długo mamy czekać? Może nikt nie przyjdzie? - zapytał Murzyn. Zgniótł papierosa i sprawdził, czy coś jeszcze pozostało w paczce.
- Przyjdą. Macie jedzenie?
- Porcje specjalne. Nie ma problemu - odrzekł Latynos.
- A ubranie?
- W bagażniku. Kupiliśmy dziś rano. Z brytyjskiego demobilu. Wyrzucimy po akcji.
- Będzie zimno, więc nie zasypiajcie.
- Zwariowałeś? - obruszył się Murzyn.
174
-1 nie palcie. Ten facet w środku wyczuje dym.
- Myślisz, że spadliśmy z księżyca? - zapytał Latynos.
- Będziecie na jego terenie, więc lepiej wiedzieć, co i jak.
- Nie pieprz! - rzucił Murzyn.
- On przecież wyłącznie żuje gumę - zażartował Latynos. - A co potem? Wycofujemy się na piechotę?
- Zatrzyjcie wszystkie ślady i wycofajcie się na własną rękę. Nie chcę wiedzieć, gdzie jesteście i jak się tam dostaliście, niech to tylko ma ręce i nogi.
- Uprawiamy turystykę pieszą - rzekł Murzyn, wskazując na ich ciepłą odzież.
- Tylko trzymajcie się lasu i nie zatrzymujcie samochodów.
- Po wykonaniu zadania mamy zadzwonić na twój londyński numer? - zapytał Latynos. Weidenstein kiwnął głową.
- "Kain" oznacza "tak", "Abel" - "nie". Nie mówcie nic więcej.
- Nie potrzebujemy żadnego "Abla". Usłyszysz albo "Kain", albo nic.
- Co oznaczałoby, że poszliśmy do ziemi - wyjaśnił Murzyn z tępym uśmieszkiem.
- Poczekajcie - rzekł Weidenstein i wrócił do Adeane'a.
- Wracaj do hotelu i zostań" tam. Zadzwoń do "Wyroczni" i podaj jej numer. Nic nie rób bez porozumienia ze mną. Adeane włączył silnik jaguara.
- Nie uśmiecha mi się tu sterczeć, Max. A poza tym, nie lubię znać tylko połowy prawdy.
- Jesteś tu potrzebny. Jeżeli coś pójdzie nie tak, to chciałbym, żeby "Wyrocznię" szybko stamtąd wydostać. Wiesz wszystko, co potrzeba.
- A co z Wilderem?
- Wilder to sprawa Agencji.
- Myślisz, że mogą go poświęcić?
- Myślę, że to nie nasz problem. To oni chcieli, żeby tam był, my nie mieliśmy wyboru.
Weidenstein wrócił do mercedesa.
- Jedźcie - zakomenderował. - Pokażę wam drogę.
175
Główny komisarz policji James Rand przeczytał poranną gazetę, jedząc spóźnione śniadanie. Był schludnym pięćdziesięciolatkiem, siwiejącym w dystyngowany sposób. Niedawno rozwiódł się i jeszcze nie wstąpił w ponowny związek małżeński, choć jego wygląd i stan majątkowy pozwalały na to w zupełności. Pociągnął łyk kawy i zmarszczył brwi, czytając komunikat umieszczony w połowie czołowej strony. Coś w bystrym umyśle podpowiadało mu, że zna zabójcę Ge-ralda Parmintera. Dostrzegalny był tu związek pomiędzy bezlitosną perfekcją zabójcy, a morderstwem popełnionym przez Parmintera na dziecku. Odłożył gazetę i zaczął szperać w pamięci, lecz nie doczekał się nagłego olśnienia. Skapitulował, myśląc sobie: "To problem dla innych". Nie chciałby teraz być na miejscu tych innych. Przestępstwo tego rodzaju było czymś szczególnym. Tu brały górę emocje, co mogło mieć wpływ na dyscyplinę. Spotykał się z podobnymi przypadkami w okresie, gdy pracował jako inspektor. Jeden z nich był szczególnie przerażający, kiedy to ojciec odsiadywał wyrok za zabójstwo popełnione w Irlandii Północnej, gdzie służył w specjalnej jednostce desantowej.
Schwycił gazetę, jeszcze raz uważnie przeczytał tekst, po czym skierował się do telefonu. Szybko wykręcił numer głównej komendy policji w Gloucester, podał nazwisko i stopień i poprosił o natychmiastowe połączenie z szefem wydziału kryminalnego. Gdy zgłosił się główny inspektor, Rand zwięźle wyjaśnił sedno sprawy.
- Być może znam sprawcę - ciągnął dalej. - Cade, Alan John Cade. Sam mówi o sobie "Jack". Jest lub był sierżantem w Pułku SAS. Siedział w więzieniu w Winchester. Jego córkę porwano i uduszono. Z pewnością była najpierw torturowana. Jako oficer prowadzący śledztwo uczestniczyłem w pogrzebie. Coś strasznego. Powiedziałem wtedy trochę za dużo dziennikarzom o swoich odczuciach i dostało mi się za to. Cade był przez cały czas niewzruszony. Założyliśmy mu kajdanki ze względu na jego umiejętności - wie pan, przeszkolenie w SAS i inne rzeczy - ale nie sprawiał nam kłopotu. Stał jak jakiś cholerny marmurowy posąg. Dopiero kiedy pojawiła się jego żona - ostra babka
176
- popatrzył na nią takim wzrokiem, że mógłby ją zabić. To było spojrzenie mordercy, ale jednocześnie lodowate, nie zdradzające emocji czy jakiejś fizycznej reakcji. Myślałem, że rzuci się na nią i, prawdę mówiąc, nie chciałbym wtedy być w pobliżu. Lecz on tylko stał i zabijał ją wzrokiem.
- Czy mógłby pan tu przyjechać? - zapytał główny inspektor. - Nad tą sprawą pracuje mój człowiek, więc przydadzą mu się wszelkie wskazówki.
- Z pewnością - odrzekł życzliwie Rand. Myślał przez chwilę o kijach golfowych czekających w samochodzie. - W porządku, nie mam żadnych planów weekendowych. Powiadomię tylko moich ludzi, gdzie mogą mnie znaleźć, i jadę prosto do was.
- Być może nie będzie mnie, gdy pan przyjedzie. W każdym razie proszę skontaktować się z inspektorem Aske'em. To dobry pracownik, może trochę zbyt pedantyczny i uczciwy, skoro traktuje podręcznik szkoleniowy jak dziesięć przykazań, ale z pewnością zdolny. Szkoda, że nie zadzwonił pan pół godziny wcześniej, bo Aske i sierżant akurat pojechali do Hereford, żeby zdobyć informację, którą mi pan przekazał.
- Być może mylę się - rzekł Rand. - To jedynie możliwość.
- Oczywiście, ale właśnie teraz potrzebujemy czegoś - czegokolwiek - czego można by się chwycić.
- Znam to uczucie. Dobrze, zaczynam działać.
- Zarezerwuję panu przyzwoity hotel. I proszę nie zaprzątać sobie głowy rachunkiem.
- Zjawię się u was najszybciej, jak będę mógł. Nie zajmie to więcej jak dwie godziny. Drogą M4 dojadę prawie na miejsce.
Rand odłożył słuchawkę, szybko spakował torbę podróżną, po czym przedzwonił do komendy policji w Thames Yalley, a także do kolegi z klubu, żeby odwołać partię golfa. Następnie wsiadł do swego nowego audi coupe i ruszył w stronę komendy głównej w Kidlington.
Zastanawiał się, czy mógłby wziąć udział w obławie na człowieka, gdyby solidaryzował się z ewentualnymi motywami jego postępowania, choć oczywiście takie podejście w zawodzie policjanta było niedopuszczalne. Z drugiej strony, człowiek ten był zimnym, wyrachowanym zabójcą, a jego aresztowanie trudne i niebezpieczne. Niezależnie od moralnej oceny jego czynów, faktem było, iż jest mordercą,
177
który, w razie niepomyślnego rozwoju wypadków, mógłby zabić funkcjonariuszy eskortujących Geralda Parmintera.
Nie, zdecydował, odrzucając wszelkie sentymenty. Nacisnął do oporu pedał gazu, zadowolony, że przystępuje do obławy. Nigdy nie miał dowiedzieć się, że w pewnej chwili, gdy mknął drogą M4, z drugiej strony barierki rozdzielającej pasy autostrady, obok jego audi śmignęła furgonetka campingowa marki Volkswagen, wioząca do Londynu Jacka Cade'a na ostatnie spotkanie z człowiekiem, którego znał pod nazwiskiem "Harlow".
Lettie Sullivan stała przy kuchence, gotując lunch dla brata, gdy dobiegł ją warkot motocykla. Sądząc, że powrócił Cade, oderwała się od swych obowiązków i pobiegła w stronę drzwi.
Na podwórzu stał policjant, który właśnie zdejmował kask. Przez warkot motoru słychać było dźwięki radia.
Lettie osłupiała. Zatrzasnęła drzwi i, drżąc na całym ciele, zaczęła wyglądać przez firanki.
Policjant zsiadł z motocykla, podszedł do domu i, nie zdejmując rękawic, zastukał w drzwi kuchni. Lettie nie uczyniła żadnego ruchu. Policjant zawołał do niej, potem podszedł bliżej i przez okno zajrzał do wnętrza domu, wskazując na drzwi. Ona jednak nie ruszała się nadal.
- Ej! - usłyszała okrzyk brata i szybko powróciła do gotowania. Policjant odwrócił się od okna, stając twarzą w twarz z Willem Sullivanem.
- Czego chcesz? - spytał groźnie farmer.
- Zadać parę pytaii. Pańska żona nie chciała mnie wpuścić.
- Siostra. Jest trochę głucha.
- Patrzyła prosto na mnie.
- Musiałeś ją więc przestraszyć. O jakie pytania chodzi?
- Miał pan kiedyś motocykl marki Triumph. To było dawno temu. W naszych aktach jest informacja, że był zarejestrowany pod tym adresem. Właściciel zginął w wypadku. Utonął w kanale.
- Nie gadaj tak głośno, bo ona się zmartwi.
- Powiedział pan chyba, że siostra jest głucha?
- Ten chłopak był jej synem. Nie może o tym mówić. Najlepiej idź stąd. Oni przyszli kiedyś tak samo, policja znaczy się. Dlatego właśnie schowała się. Ona pamięta, rozumiesz? A motocykl sprzedany, o, już
178
dawno temu. Przecież nie mogłem trzymać go tutaj, no nie? Nie przy niej. Tamta sprawa prawie ją zabiła.
- Komu sprzedano motocykl? - spytał policjant, wyjmując notatnik i ołówek.
Sullivan uniósł krzaczaste brwi.
- Skąd mam wiedzieć? Minęło zbyt wiele czasu. Po prostu wziąłem od tamtego człowieka pieniądze i pozwoliłem mu odjechać. Wtedy był już jego, prawda?
- Przykro mi, ale taki sam motocykl został użyty wczorajszej nocy przy popełnieniu zbrodni. Będę musiał pana poprosić o znalezienie jakiegoś dowodu sprzedaży. To bardzo ważne.
- Nie da rady. Nic nie zapisywałem. Gotówka to gotówka!
- Być może, ale w papierach nie ma żadnej wzmianki o tym, że pojazd zmienił właściciela. Przez wiele lat nie płacono za niego podatku. Muszę pana prosić o pozwolenie rozejrzenia się po obejściu.
- To moja ziemia, moja własność. Jeżeli chcecie robić rewizję, to przynieście odpowiednie papiery.
- Mogę kazać innym funkcjonariuszom przywieźć nakaz, jeśli o to panu chodzi, muszę jednak zaznaczyć, że sam pan sobie utrudnia sprawę.
- Nie martw się o mnie, synu. Jak przywieziecie papiery, to może pozwolę wam przeszukać tę posiadłość.
- Tu nie ma żadnego "może". To jest prawo. Jeżeli zdobędę nakaz rewizji, to będziemy mogli rozebrać tu wszystko na kawałki.
Twarz Sullivana posiniala z wściekłości. Odwrócił się, wpadł do domu i po chwili wrócił, trzymając w ręku dubeltówkę.
- Widzisz, gdzie ja stoję, synu? Pod moimi stopami jest moja ziemia, a ty jesteś intruzem. Ta strzelba to moje prawo. Teraz wsiadaj na motocykl i wracaj do tych, co cię tu przysłali. Powiedz im, że jeżeli mają ochotę wejść na moją ziemię i zniszczyć moją własność, to najpierw będą mieć ze mną do czynienia.
- Celowanie z nabitej broni do funkcjonariusza policji to bardzo ciężkie przestępstwo. Zakładam, że strzelba jest nabita? Sullivan podniósł broń i wypalił z jednej lufy.
- Zabieraj się stąd! - warknął z furią.
- Wrócę tu jeszcze - zawołał policjant, uruchomił motor i szybko wyjechał z dziedzińca.
- A ja będę czekał! - ryknął za nim Sullivan w przystępie szalonego gniewu.
179
Wrócił do sieni, wziął dwa pełne pudełka naboi i wszedł do kuchni.
- Oni wrócą, żeby rozebrać nasz dom! - rzekł do Lettie. - "Rozbierzemy dom" powiedział. Ano, zobaczymy!
Po wystrzale Lettie przycisnęła dłonie do uszu, lecz wystarczająco dobrze słyszała jego słowa.
- Dlaczego, Will? Dlaczego?
- Szukają tego motocykla. No i chcą dostać chłopaka. To proste.
- Co on zrobił, Will?
- Zabił człowieka, który zamordował jego dziecko. Może zrobił dobrze, a może źle, ale nie ma żadnego powodu, żeby rozbierali nasz dom.
Lettie wybuchnęła niepowstrzymanym płaczem, lecz Sullivan nie zwracał na nią, uwagi. Podszedł do telefonu, wykręcił numer pogotowia ratunkowego i rzekł:
- Powiedz swoim ludziom, że Sullivanowie żyją i umierają na własnej ziemi. Słyszysz? - po czym z trzaskiem odłożył słuchawkę.
- Will, to było pogotowie ratunkowe albo straż pożarna - rzekła Lettie przez łzy.
- Nie szkodzi. Wszyscy oni mają takich ludzi jak my za nic. Na naszą ziemię wpuszczamy tylko tych, których zechcemy, na przykład tego chłopca. Nikt inny nie postawi tu swojej nogi bez zezwolenia. A ja nie daję zezwolenia.
- Lepiej pozwól im przyjść - błagała kobieta. - Oni są uzbrojeni, nie tak jak kiedyś.
- Ano, to prawda. Tym gorzej. Nie martw się, Lett, nie damy się. Właściciel ziemski ciągle jeszcze ma jakieś prawa. Na tym właśnie opiera się ten kraj. No, dawaj teraz jedzenie na stół.
Usiadł przy stole w oczekiwaniu na posiłek, a ona drżącymi rękami postawiła przed nim talerz. Na dźwięk syren oboje zamarli. Sullivan podniósł się.
- Idź lepiej na górę, bo tu może być niebezpiecznie - rzekł. - Nie podchodź do okna, połóż się na podłodze. Jazda! - rzucił.
Odwrócił się i wyszedł na podwórze z dubeltówką w swych twardych dłoniach. Na polu dostrzegł jakieś poruszenie: po jego ziemi biegły zwinne, ciemne figurki, a cała droga dojazdowa była zatłoczona samochodami policyjnymi. Z megafonu zainstalowanego na jednym z nich rozległ się głos:
- Tu uzbrojona policja! Rzuć broń!
180
Podniósł dubeltówkę i wystrzelił w stronę megafonu. Przednia szyba najbliżej zaparkowanej, ciemnoniebieskiej furgonetki rozprysła się w kawałki.
- Wynoście się z mojej ziemi! - ryknął, po czym wycelował do jednej z nadbiegających postaci. Wtem upadł, nie usłyszawszy nawet suchego odgłosu wystrzału. Spojrzał na plamę krwi rozlewającą się po marynarce. Nie wiedział, gdzie go trafili. Nie czuł bólu. Był nawet zadowolony. Nigdy nie miał okazji popisać się żadną raną. Przez całą wojnę, gdy znajomi młodzi ludzie wracali do domu i pokazywali swoje rany, czuł się zawstydzony. Mówił im, że praca na rób* jest tak samo ważna, jak ich zajęcie, lecz wolałby jednak mieć jakąś ranę. Teraz wszystko było w porządku.
Spróbował wstać, lecz bezskutecznie. "Niedobrze - pomyślał. -Dziwne, że nie boli. Może rany nie bolą, dopóki nie zaczynają się goić?" Pomyślał, że słyszy szloch Lettie, ale przecież ona zawsze płakała z byle powodu. Ciemne postacie nadbiegły szybko, niczym żołnierze. Stwierdził, że ma w sobie nadzwyczajną siłę. Podniósł się i podbiegł w stronę stodoły. Runął bezwładnie tuż przed wysokimi, podwójnymi wrotami. Dotykając niemal głową kamieni, ukląkł i wyciągnął rękę ku ryglom. Podciągnął się. Górna połowa drzwi była otwarta, więc bez trudu wszedł do środka. Postacie były już na podwórzu, a rana zaczynała boleć. Uniósł z wysiłkiem strzelbę i wtedy poczuł palące uderzenie w bok. Zdołał jednak wycelować w stertę siana kryjącą motocykl i pociągnąć za spust.
Zbiornik maszyny eksplodował, a siano natychmiast stanęło w płomieniach.
Jeden ze snajperów odciągnął Sullivana na bok.
- Spalę wszystko, zanim zdążycie rozebrać - wyrzęził Sullivan i skonał.
- Ty cholerny, stary głupcze! - rzekł snajper i ryknął: - Niech ktoś wezwie straż pożarną!
Straż pożarna była już w drodze.
Po nieco dłuższym niż przewidywał postoju w Kidlington, James Rand przybył do komendy głównej policji w Gloucester, zastając tu istne piekło.
- Co, u diabła, tu się dzieje? - zapytał dyżurnego sierżanta, okazując legitymację służbową.
181
- Wypadek z użyciem broni, sir - odpowiedział ochoczo sierżant, rad, że może zrobić na przybyszu wrażenie.
- Są ofiary?
- Jeden cywil, sir. Kobieta, która brała udział w zajściu, jest cała i zdrowa. Wśród naszych chłopców nie ma ofiar. Mężczyzna zmarł.
- Istnieje jakiś związek z wczorajszym wypakiem?
- Z tą strzelaniną, sir? Zdaje się, że miało to jakiś zwązek z motocyklem, którego używał sprawca.
- Powiedzcie lepiej inspektorowi Aske'owi, że jestem tutaj. Szef wydziału kryminalnego poinformował go, że jestem w drodze.
- Główny inspektor Murray przekazał tę informację, sir. Pan Aske sam wrócił zaledwie kwadrans temu z Hereford.
- Gdzie mogę go znaleźć?
- Na pierwszym piętrze, sir. Ktoś panu wskaże.
- Trafię sam.
Aske siedział za biurkiem, rozmawiając przez telefon. Sierżant Nash spacerował po pokoju, z kubkiem herbaty w dłoni. Miejscowy funkcjonariusz służby specjalnej, sierżant nazwiskiem Simmons, opierał się o wysoką szafę z aktami.
Nash uskarżał się gorzko, jak źle ich potraktowano w dowództwie SAS.
- Najpierw musieliśmy przejść przez jakiegoś gryzipiórka zwanego głównym referentem, potem tego pieprzonego sierżanta sztabowego, później znów jakiegoś czarującego młodzieńca, który gada jak koń i jest pomocnikiem dowódcy...
- Adiutantem - poprawił Aske, zasłaniając dłonią mikrofon telefonu. - Trzeba być dokładnym w szczegółach. Nash uniósł brwi.
- Niech będzie, że adiutantem. Potem jeszcze trochę czekaliśmy, bo pewnie dowódca gawędził z królową...
- Ale dał ci to, czego chciałeś? - przerwał mu Simmons.
- Dał szefowi to, czego chcieliśmy. Co do mnie, to siedziałem za drzwiami. - Nash klepnął się po ramieniu. - Brakuje mi gwiazdek, kapujesz?
- To kwestia protokołu - wtrącił znowu Aske. - W tych sprawach istnieje przyjęta forma.
- Zgodnie z tą formą pół dnia siedziałem na zadku - mruknął do siebie Nash. - No dobra, mówię więc do tego adiutanta: "Myślisz, że
182
jesteśmy Rosjanami, czy co?". A on na to, cały nadęty: "Czemu nie? Oni mają przeszkolonych ludzi, którzy umieją udawać funkcjonariuszy policji". Więc pytam, rozglądając się dookoła: "Kiedy to rozpoczęła się trzecia wojna światowa? Dziś rano?". A na to on wyszczerza zęby: "Nie wiesz, staruszku? W czterdziestym szóstym, kiedy Armia Czerwona miała pieredyszkę w Berlinie". Tak mi powiedział, prosto z mostu. A wy dziwicie się, dlaczego ci cholerni Rosjanie zachowują sięjakparanoicy?
- Oni muszą tak gadać, no nie? - rzekł Simmons. - To są prawdziwi żołnierze - bez akcji rdzewieją. Muszą wierzyć, że nadchodzi wojna. W przeciwnym razie nie mają racji bytu.
Rand wszedł do środka.
- Inspektor Aske? - zapytał. - Jestem główny komisarz Rand z Tha-mes Yalley.
Nash szybko odstawił kubek.
- Przy telefonie, sir - poinformował z ożywieniem. - Ja jestem sierżant Nash z wydziału kryminalnego, a to sierżant Simmons z lokalnego oddziału służby specjalnej.
Aske już wstał, pośpiesznie kończąc rozmowę.
- Inspektor Murray poinformował mnie, że pan przyjedzie, sir. Ca-de, Alan John, zwany również "Jack" jest niczym postać z "Henryka VI" Williama Szekspira.
- Tak? - Rand postawił teczkę na podłodze.
- To buntownik, sir. Pretendent do tronu.
- Ten jest prawdziwy. Byłem na pogrzebie jego córki. Zdaje się, że pamiętam nawet, jaki miał pan wtedy stopień.
- To było dawno temu, sir.
- Nie tak dawno - odparł Rand, podchwytując uśmieszek Nasha. -A zatem, do czego doszliście? Aske sięgnął po notatnik.
- Dowódca 22-go Specjalnego Pułku Powietrzno-Desantowego w Stirling Lines - na wszelki wypadek podali inne nazwisko - nie potrafił udzielić mi żadnej informacji na temat jakiegokolwiek żołnierza pułku, którego dziecko było kiedyś napastowane, porwane czy zamordowane z pobudek seksualnych.
- O tym przypadku nie mógł wiedzieć. Kiedy to się stało, Cade nie był już żołnierzem SAS. Odsiadywał właśnie ośmioletni wyrok w Winchester. Po upływie czterech lat ktoś doszedł do wniosku, że Cade
183
odpokutował już za grzechy. Zwolniono go dyscyplinarnie do cywila i z wilczym biletem w kieszeni miał rozpocząć nowe życie. To twardy człowiek. Niepodobny do tych waszych łajdaków od mokrej roboty. Mam na myśli "twardy pod każdym względem". Jeżeli miałbym stawić mu czoła, to pewnie bym zrezygnował. Na pewno bym zrezygnował.
- Jest pan rosłym mężczyzna, sir. Ma pan jakieś sześć stóp i dwa cale wzrostu i jest pan sprawny fizycznie.
- Cade ma pięć stóp i dziesięć cali, ale z łatwością by mnie rozłożył. Jeżeli to przeciw niemu pan występuje, to radzę przygotować się na poważne kłopoty. A propos, ten incydent z bronią palną, ten, co miał miejsce dzisiaj, czy ma on coś wspólnego z morderstwem popełnionym ubiegłej nocy?
Nash odpowiedział:
- To było na farmie, sir, w Cotswolds. Przypuszczamy, że sprawca ukrywał się tam.
- Blisko miejsca przestępstwa?
- Na motocyklu mógł tam dojechać wystarczająco szybko.
- Rozumiem, że znaleźliście tę maszynę?
- Starszy jegomość, do którego należała farma, podpalił stajnię, gdzie był ukryty motocykl. Wygarnął z dubeltówki. Dookoła było pełno siana i wszystko poszło z dymem w parę sekund. Myślę, że trafił w zbiornik paliwa.
- Naumyślnie?
- Z pewnością. Jeden z naszych chłopców zranił go w bok. Wtedy poleciał prosto do stajni i kropnął w motocykl.
- Przykro mi, że on nie żyje - wtrącił Aske. - Tego jednak nie dało się uniknąć. Wystrzelił z dubeltówki do jednego z naszych samochodów, a potem celował w policajnta. Nie zdążył strzelić, bo trafił go nasz snajper. Dwa razy w tułów.
- Jesteście pewni, że to nie ten facet, którego szukacie?
- Absolutnie - odparł Nash. - Za stary, za głupi.
- Mówiliście też coś o kobiecie - zainteresował się Rand.
- To jego siostra. Oboje byli już w podeszłym wieku. Stary musiał trochę bzikować - rzekł Nash.
- Sąsiedzi powiadają, że żyli jak pustelnicy - rzekł Aske. - To byli ludzie bardzo starej daty. Zdaje się, że cały incydent wywołał młody policjant, który poinformował farmera, że otrzyma nakaz rewizji.
184
- To właśnie powiedział ten policjant? Takie dokładnie były jego słowa?
- Tak przynajmniej podano w raporcie. Rand odchrząknął.
- Starzy ludzie, którzy żyją w ten sposób, bez kontaktu z współczesnym światem, reagują czasem bardzo ostro na niewłaściwie wypowiedziane słowa. Czują się zagrożeni. Choć to w tej chwili nie ma wielkiego znaczenia, myślę, że ta śmierć jest godna ubolewania. Czy jego siostra jest teraz tutaj?
- Policjantka spisuje właśnie jej zeznania - rzekł Aske. - Myślę, że jednak nie na wiele to się zda. Kobieta jest w marnej formie.
- Pan czułby się tak samo, gdyby uzbrojona policja zastrzeliła panu brata i towarzysza życia. Prawdopodobnie był jej jedynym żyjącym krewnym. A zatem, co z tym motocyklem? Można go zidentyfikować?
Aske skinął głową.
- Stary model triumpha. To musi być ten sam, którego użył sprawca. Niewiele już takich maszyn dziś pozostało. Był zbyt mocno spalony, żeby zdjąć odciski palców, ale technicy chodzą cały czas po farmie i szukają. Rozmawiałem właśnie z nimi przez telefon, kiedy pan wszedł, sir. Zadzwonię, jeżeli natrafią na jakieś odciski nie należące do tych staruszków.
- Macie odciski Cade'a? - spytał Rand.
- Tylko komputerowe kopie z archiwum centralnego. Bardzo kier pskie. Główny inspektor Murray załatwił je po pańskim telefonie.
- Przypuszczam, że ma obecnie jakieś kontakty z wyższymi oficerami?
Aske i Nash wymienili spojrzenia. Simmons odezwał się:
- Parminter, ten więzień zastrzelony wczorajszej nocy, był zamieszany w aferę szpiegowską. Pracował w GCHQ i miał dostęp do ściśle tajnych materiałów. Od dawna był na usługach sowieckiego wywiadu, przypuszczalnie już od dwudziestu lat Na potwierdzenie tej hipotezy posiadamy dowody rzeczowe: książki szyfrowe, magnetofon, krótkofalówkę. Wiemy nawet, na jakich częstotliwościach pracował. To nie zostało zaprotokołowane, sir, bo chłopcy ze służby bezpieczeństwa utrzymują rzecz w tajemnicy. Główny inspektor Murray jest w tej chwili z nimi, sir.
Rand przysiadł na blacie najbliższego biurka.
185
- To rzuca, zdaje się, nowe światło na całą sprawę? Parmintera mogła wykończyć grupa uderzeniowa KGB, żeby nie puścił farby. Psiakrew! Gdyby wasz główny inspektor powiedział mi o wszystkim, ft> nie musiałbym na próżno tracić czasu.
Rozległ się dzwonek telefonu. Nash podniósł słuchawkę i wręczył jąAskełowi.
Aske słuchał przez moment, po czym odłożył słuchawkę.
- Mają komplet odcisków nie należących do nieboszczyka ani do jego siostry. Znaleźli je na stole kuchennym, w sypialni i na maszynach w stodole. Zabezpieczyli też ślady pojazdu, który ostatnio w stodole parkował. Na kamiennej posadzce nie zachowało się nic, ale znaleźli wgłębienie na słomie. Do tego plamy oleju. Na dziedzińcu są ślady od kół, które będą sprawdzać, ale już są pewni, że to nie land rover farmera. Porównali znalezione odciski palców z komputerową kopią odcisków Cade'a i wyrażają ostrożny optymizm, choć jeszcze nie mogą ich zidentyfikować ze stuprocentową pewnością. Nie powiedziałbym, że stracił pan czas na próżno, sir. Potrzebna jest nam wszelka pomoc, każda informacja, jakiej może nam pan udzielić.
Rand podniósł się i lepiej usadowił na biurku.
- Dobrze. Będę w stanie pomóc wam, jeśli idzie o odciski, jak tylko powrócą wasi technicy. W międzyczasie opowiem wam wszystko, co wiem o Jacku Cade'em, rzeczy, których nie znajdziecie w żadnym komputerze. Wszystko, co o nim pamiętam. I przyrzekam, że informacje te nie wprawią was w radosny nastrój.
Do pokoju weszła umundurowana policjantka.
- Nic więcej nie mogłam zrobić, sir - zwróciła się do Aske*a. - Całkiem sięrozkleiła. Myśli, że mężczyzna, który z nimi mieszkał, był jej synem. Tylko, że jej syn utonął, gdy miał siedemnaście lat. Mogło to być samobójstwo, choć orzeczenie koronera brzmiało: "nieszczęśliwy wypadek". Ona ciągle nie może w to uwierzyć, mimo że pokazałam jej raport koronera.
- Macie jakiś opis tego mężczyzny? - zapytał Rand.
- Główny komisarz Rand z Thames Yalley - poinformował ją Aske. - Może mu pani powiedzieć.
- Hm... nie, sir. To znaczy, ona opisała syna, jakiegoś młodzieńca o płowych włosach. Najwyraźniej jej syn tak wówczas wyglądał. Cięgle powtarza, że wrócił po motocykl. Za żadne skarby nie chce pogodzić
186
się z faktem, że motocykl był tam cały czas, a teraz został spalony. Twierdzi, że on wyjechał na motocyklu poprzedniej nocy.
- Nie opisała żadnego innego pojazdu?
- Powiedziała, że przyjechał autobusem, ale wolał motocykl i że na nim pojechał do Londynu, żeby pogodzić się z żoną. Tutaj zaczęło jej się mocno mieszać. Z pewnością użyła słowa "żona", potem coś krzyczała o "biednej małej duszyczce", ale gdy przestała płakać, w ogóle nie mogła sobie tego fragmentu przypomnieć. Zakładam, że myślała wówczas o zmarłym synu.
- Autobus? - zaciekawił się Aske. - Przyjechał autobusem? W pobliżu farmy nie przebiega żadna linia autobusowa.
- Z pewnością powiedziała, że przyjechał autobusem, sir.
- Może furgonetką? - zasugerował Nash.
- Mikrobusem - sprostował Rand. - Jeżeli była pustelnicą, to dzisiejszy mikrobus mógł wydać się jej autobusem. Proszę wrócić do niej i zapytać, czy jej syn prowadził autobus lub jeździł nim. Niech pani nie pyta o inne osoby, bo nic do niej nie dotrze. Jeżeli prowadził, to czy autobus był zaparkowany w jednym z budynków farmy, gdy on jeździł na motocyklu? Powiedziała, że wolał motocykl, co sugeruje, iż miał możliwość wyboru na samej farmie, a nie na linii autobusowej. Proszę postarać się uzyskać opis tego pojazdu. Choćby najogólniejszy.
- Przerwała panu, sir - przypomniał Aske, gdy policjantka wyszła.
- Jack Cade - kontynuował Rand - był płomiennym patriotą. Widziałem jego celę więzienną w Winchester. Trzymali go w pojedynczej celi ze względu na jego przeszłość w SAS i na to, co zdarzyło się w Irlandii Północnej. Na ścianach portrety królowej, królowej-matki i całej rodziny. Pięknie oprawione, pod czyściutkim szkłem. I cała cela wypucowana na błysk, nigdzie ani odrobiny kurzu, jakby to był jego pokój w Hereford. Nawet w więziennym drelichu wyglądał jak żołnierz na służbie. Buty miał błyszczące jak lustro. Zawsze pamiętał, żeby je wyczyścić. Zapytałem nawet, ile mu to zabiera czasu. I klnę się na Boga, że nie był papierowym żołnierzykiem. Twardy jak stal, choć nie popisywał się, jak to często robią w więzieniu niektórzy cwaniacy. W pudle obowiązywała zasada, żeby nie mówić źle o rodzinie królewskiej czy o Anglii i jeżeli spojrzenie mogłoby zabijać... Sam widziałem, gdy tak spojrzał na żonę w czasie pogrzebu dziecka. Najprawdopodobniej wypuszczała dziewczynkę samą na dwór, kiedy była w mieszkaniu z przyjacielem. Ale nie zrobił nic. Nie próbował żad-
187
nych rękoczynów, zachował absolutna samodyscyplinę. Wyniósł to, jak przypuszczam, z SAS. Nikt nie wytrzyma tam zbyt długo bez umiejętności panowania nad sobą.
- Myślę, że właśnie ze względu na samodyscyplinę uzyskał zwolnienie warunkowe - zauważył Aske. Rand potrząsnął przecząco głowa.
- To były względy polityczne, jestem pewien. Zabił czterech ludzi w Belfaście. Byli uzbrojeni, jak zeznał w sadzie, ale nie znaleziono, o ile mi wiadomo, żadnej broni poza jego własna. O wypadku doniosła prasa, lecz bardzo oględnie. W tym czasie Cade wykonywał tajna misję. Prowadził właśnie motocykl, kiedy najechał na niego samochód. Tamci byli ponoć uzbrojeni. Cade zeznał - i ja mu wierzę - że położył trupem cała czwórkę, zanim zdążyli oddać choć jeden strzał. Czterech ludzi - żaden pewnie nie przekroczył dwudziestki.
- Większość z nich jest dziś taka młoda - wtrącił Simmons ze służby specjalnej. - IRA werbuje coraz młodsze roczniki. Każdy z tych chłop-tasiów uważa się za Brudnego Harry'ego.
- Tak czy siak, oskarżono go o zabójstwo. Ta czwórka to byli ponoć chłopcy, którzy wybrali się na przejażdżkę i stracili kontrolę nad samochodem.
- Wszyscy czterej? - mruknął Nash. Rand skinął głowa.
- Warto o tym pamiętać, jeżeli okaże się, że to tego człowieka ścigacie.
Nash w zamyśleniu potarł dłonią policzek.
- To ten sam.
- Był pan tam? Rozpoznałby go pan? Nash wzruszył ramionami.
- Miał kask i chustę, więc nie potrafiłbym jednoznacznie stwierdzić jego tożsamości, ale jego oczy zapamiętam na całe życie. Myślałem, że załatwi nas wszystkich.
- Nie widział pan jeszcze fotografii?
- Dopiero co wróciliśmy - rzekł Aske. - Pracują nad nią. Główny inspektor Murray posłał gońca do archiwum. Rand otworzył teczkę.
- Nie wiedziałem, że ktoś z was był wtedy w samochodzie. Wyciągnął z teczki przezroczysta kopertę.
188
- Zbierałem w swoim czasie wycinki prasowe na temat wszystkich moich spraw - wyjaśnił, uśmiechając się z dezaprobato. - To ja na pogrzebie córki Cade'a. Ten facet pomiędzy dwoma gorylami to Cade -jest skuty, choć trudno to poznać. Do eskortowania go wybraliśmy największych drągali w Scotland Yardzie, a i tak myślę, że nie daliby mu rady, gdyby zechciał narobić kłopotu.
- Ma pan szkło powiększające, szefie? - zapytał Nash. Aske otworzył szufladę i wydobył lupę. Nash pochylił się nad fotografio* zakrywając palcami górno i dolną część nieco rozmazanej twarzy Cade*a.
- To ten sam - rzekł spokojnie. - Nie ma wątpliwości. Wie pan, jestem zadowolony, że to tylko fotografia. Mówi pan, że to spojrzenie było przeznaczone dla żony? Jeśli tak, to fotograf złapał odpowiedni moment.
- Cade akurat stracił córkę, która ubóstwiał. Nie miał żadnych wątpliwości, kto ponosi główna winę za jej śmierć. Nigdy o tym nie mówił, lecz mechanizm jego rozumowania można było łatwo rozszyfrować. Co gorsza, kiedy to się stało, on był w więzieniu. Wygląda na to, że ciągle szuka winowajcy.
- Biorąc pod uwagę jego przeszłość, musi być mistrzem w sztuce przetrwania - zauważył Aske.
- To prawda. Fakt, że po wyjściu z więzienia powodziło mu się. dość mamie.
- To znaczy?
- Żył w ciężkich warunkach. Nie mam na myśli opuszczonych mieszkań czy poczekalni dworcowych. Chodzi o lasy i błota we wschodniej Anglii.
- Ostatni raz widział go pan w czasie pogrzebu, sir? - zapytał Nash.
- Nie. Następnym razem spotkałem go, kiedy zorganizowaliśmy nalot na obóz cygański. Cyganie kradli - przynajmniej tak twierdzili okoliczni mieszkańcy. Zgarnęliśmy go razem z innymi i wzięliśmy odciski palców. Należało je zniszczyć, kiedy go wypuściliśmy, ale wiecie jak to jest. Na wasze szczęście zachowały się. Przywiozłem ze sobą kopie, które wasi chłopcy mogą porównać z odciskami na farmie. Wiecie, naprawdę sadziłem, że Cade ustatkuje się po wyjściu z więzienia, ale na nieszczęście stracił dziecko. Powinienem był zdać sobie sprawę, że nigdy się z tym nie pogodzi.
Rozległo się pukanie do drzwi. Weszła uśmiechnięta policjantka.
189
- Miał pan rację, sir. To był mikrobus. Ciemnozielony. Powiedziała, że wszystko w nim było na odwrót. Nie rozumiałam początkowo, co ma na myśli i wtedy wyjaśniła, że widziała, jak naprawiał silnik, który był tam, "gdzie wkłada się bagaż".
- Volkswagen! - wykrzyknął Nash.
- Tak i ja sobie pomyślałam - rzekła policjantka. - Wtedy dodała, że cała reszta też była "na odwrót**. Siedzenia były w poprzek, nie jak w autobusie, bo kiedyś jechała takim trochę większym do Londynu. Poza tym, kierowca tego autobusu siedział po przeciwnej stronie.
- Furgonetka campingowa - rzekł Rand - z kierownicą po lewej stronie. Numeru rejestracyjnego nie zapamiętała?
- Niestety nie, sir. Kazałam jednak sprawdzić, czy w okolicy nie widziano żadnego podobnego pojazdu i okazało się, że jeden zarejestrowano w pamięci komputera. Patrol policyjny zatrzymał go na autostradzie w ostatnią sobotę. Kierowca zachowywał się podejrzanie. Znienacka chciał zjechać z ronda, być może na widok samochodu policyjnego. Prawo jazdy na nazwisko Alan John Cade, zamieszkały przy Mili Hill w Londynie, obecnie nie przebywający pod tym adresem. Zarejestrowany jako osoba bez stałego miejsca pobytu.
- Złapaliśmy drania! - wykrzyknął Nash.
- Nie, jeszcze nie - ostrzegł Rand. - Macie jeszcze jakieś informacje na temat pojazdu?
- Widziano go przy Benhall, sir - recytowała policjantka ze swego notatnika. - Na rondzie przed GCHQ. W tę samą sobotę późnym wieczorem. Zdaje się, że ma kłopoty z rondami. Tym razem objechał je dwukrotnie i dlatego go zanotowano. Oni tam są bardzo nerwowi.
- Teraz nie z rondami będzie miał kłopoty - mruczał zuchowato Nash.
Rand posłał mu krzywy uśmieszek.
- To dopiero początek - rzekł, po czym spojrzał z zaciekawieniem na policjantkę. - Widziano go przed GCHQ? W sobotę wieczorem? Czy to absolutnie pewne?
- Tak, sir. Poza tym, że dwukrotnie okrążył rondo, zauważyli jeszcze, że silnik samochodu pracuje hałaśliwie.
- To z pewnością volkswagen - rzekł Nash, klaszcząc w dłonie.
- Nie mówmy teraz o samochodzie - rzekł niecierpliwie Rand. -Chodzi o ustalenie czasu. Tu też coś nie gra.
190
Komisarz zamyślił się głęboko. Na jego ogorzałej twarzy pojawił się wyraz niezadowolenia.
- Sir? - przerwał milczenie Aske.
- W ubiegłą sobotę? - zastanawiał się Rand. - Jednoznacznie stwierdzono, że w ubiegłą sobotę samochód Cade'a widziano przed GCHQ. Właściciel prawdopodobnie siedział w środku. Dziewczynkę porwano z przedszkola kiedy?
- We czwartek, przedwczoraj - podpowiedział Aske.
- A jej ciało znaleziono w piątek, wczoraj. Zgadza się?
- Zgadza się, sir - odpowiedział zdziwiony Aske.
- Ten Parminter, który przyznał się do morderstwa, pracuje w GCHQ? To pewna informacja?
- Potwierdzona przez Cheltenham - rzekł funkcjonariusz służby specjalnej.
- Pewnie śledził Geralda, nie? - rzekł Nash. Rand uniósł brwi.
- Czyżby? Czy Parminetr był notowany w związku z przestępstwem tego rodzaju? Czy w ogóle był za coś notowany?
- Był czysty, sir - odrzekł Nash, szybko spuszczając z tonu, choć nie wiedział jeszcze, do czego Rand zmierza.
- A zatem, czego Cade tam szukał, przed ściśle tajnym Rządowym Centrum Łączności, w którym pracował Parminter, co najmniej na cztery dni wcześniej, nim Parminter porwał dziewczynkę? Jeżeli szukał Parmintera, bo pragnął zemsty za śmierć córeczki, to kto poinformował go, że akurat Parminter będzie dla niego właściwym obiektem? I że uprawia pedofilię? Kto, jeśli nie ludzie na bardzo wysokich stanowiskach, mający dostęp do poufnych materiałów, dotyczących Geralda Parmintera? Jeżeli wy, sierżancie Nash, jako osoba prywatna, zaczniecie wypytywać o pracowników zatrudnionych na terenie GCHQ, to najpierw będą się wam podejrzliwie przyglądać, a potem jacyś bardzo poważni faceci wezmą was w krzyżowy ogień pytań. Coś tu śmierdzi. Tak jak powiedziała tamta staruszka: "wszystko na odwrót".
Aske wyszedł zza biurka czując, że grunt coraz bardziej usuwa mu się spod nóg.
- Czy pan sugeruje, sir, że Cade mógł nie wiedzieć o perwersji Parmintera i że zabił go z całkowicie innego powodu?
191
- Sugeruję, że jakiś człowiek lub ludzie, mający dostęp do tych informacji, lecz z sobie tylko wiadomych powodów nie ujawniający ich przed policją, mogli napuścić Cade'a na Paimintera jeszcze przed porwaniem i zamordowaniem dziecka. Albo jeszcze inaczej. Może w ogóle nie mieli pojęcia o ciągotkach Parmintera i kazali go zgładzić, gdyż wiedzieli, że jest zdrajcą, sowieckim szpiegiem. W tym drugim przypadku, panie Aske, można by mówić o czymś znacznie większym niż zwykle <morderstwo, a mianowicie o polityce i to na najwyższym szczeblu. Na pańskim miejscu sprawdziłbym, czy w ostatnim czasie nie zaistniały inne wypadki śmiertelne wśród pracowników GCHQ. Jest sprawą tak oczywistą jak fakt, że dziś rano straciłem partię golfa, że tam, gdzie działa jeden agent, tam zwykle można spotkać i innych, robiących swą krecią robotę.
- Chryste, siatka szpiegowska - wymamrotał Simmons.
- Może pani już iść - rzucił pospiesznie Aske do policjantki. -1 proszę nie powtarzać tego, co pani usłyszała. - Twarz Aske4a zrobiła się szara. - Były dwa wypadki. To znaczy, jeszcze dwa. Jeden w Chel-tenham, a drugi na naszej działce. Pierwszy miał miejsce w ubiegły piątek. Chodziło o wybuch butli z gazem. Drugi zdarzył się w poniedziałek. Było to prawdopodobnie samobójstwo - zatrucie spalinami. Znaleźliśmy notatkę, z której wynikało, iż obu denatów łączył związek homoseksualny. Samobójca targnął się na swe życie z żalu.
Simmons kwinął potwierdzająco głową.
- Służba specjalna z Cheltenham powiadomiła Londyn ze względu na aspekt bezpieczeństwa, a w związku z tym został wezwany kontrwywiad. Wydawało się, że wszyscy są zadowoleni. Może nie szczęśliwi, ale zadowoleni. Nie znaleźliśmy nic, co by wskazywało, że ci dwaj zajmowali się szpiegostwem - w przeciwieństwie do Parmintera,
- Być może byli lepsi. Ktoś musiał dostrzec ich związek ze szpiegostwem. W przeciwnym razie jeszcze by żyli. Oczywiście, jeżeli się nie mylę.
- Jeżeli pan się nie myli, sir - odezwał się Simmons - to być może Cade gdzieś tam szykuje się do kolejnego uderzenia. Nie ma żadnej gwarancji, że w siatce było tylko trzech ludzi.
- Absolutnie żadnej. Należy jednak sprawdzić, czy ktoś zatrudniony w GCHQ na ważnym stanowisku nie wziął niespodziewanie urlopu. Osobiście, gdybym był członkiem wrogiej siatki szpiegowskiej i
192
zrozumiał, że ktoś ją dziesiątkuje, to z pewnością dałbym drapaka gdzieś w góry. A wy? Simmons rzekł:
- Jadę do Cheltenham. Rand wstał.
- Nim zaczniecie cokolwiek robić, proponuję, byście zadali sobie pytanie: na jak wysokim szczeblu jesteście gotowi prowadzić dochodzenie? Jeżeli sprawa wygląda tak, jak podpowiada mi intuicja, to śledztwo zaprowadzi was aż do sali posiedzieć Gabinetu przy Do-wning Street 10.
- Oho! - rzekł Aske.
- Ano właśnie - zgodził się Rand, wsuwając wycinek prasowy z powrotem do teczki i kładąc kopie odcisków palców Cade'a na blacie biurka.
- Pan wyjeżdża, sir? - zapytał Aske.
- Oczywiście, że tak. Zaplanowałem na jutro partię golfa, a w poniedziałek muszę wracać do pracy. Tym niemniej życzę wam wszystkiego najlepszego.
Dochodząc do parkingu, Rand uśmiechnął się, patrząc z przyjemnością na sylwetkę swego nowego audi. Wsiadł do samochodu i uruchomił silnik.
"No cóż, powodzenia, chłopcy" - pomyślał. Wszelako, natura łowcy podpowiadała mu, że sprawa, którą pozostawił za sobą, jest nieza-kończona.
Dotknął nogą gazu, słysząc jak łagodny warkot silnika zmienia się w przytłumiony ryk. Znów uśmiechnął się. Życie obchodziło się z nim dobrze. Dlaczego miałby je komplikować, zajmując się nie swoją sprawą, która w dodatku śmierdziała konspiracją? W jego odczuciu nic nie mogło bardziej komplikować życia starszego oficera policji, niż zajęcie się sprawą mającą aspekt konspiracji politycznej. A jednak wahał się.
Jego rozważania przerwało mocne bębnienie w okno. Opuścił automatyczną szybę samochodu i ujrzał czyjąś dobroduszną, zatroskaną twarz.
- Główny komisarz Rand? Jestem Murray, szef wydziału kryminalnego. Czy moglibyśmy zamienić parę słów?
193
L
Rand otworzył prawe drzwi samochodu. Murray przeszedł na drugą stronę i wsiadł do wnętrza.
- Zobaczyłem pański numer rejestracyjny - rzekł Murray - i pomyślałem, że to na pewno pan.
- Przekazałem pańskiemu inspektorowi, Aske'owi wszystkie informacje, które miałem. Myślę, że to na pewno Cade - rzekł Rand, taksując wzrokiem Murraya. "Są coraz młodsi - pomyślał - a u mnie już emerytura za pasem. Ten z pewnością jest absolwentem jakiejś uczelni, to widać z daleka. Nosi krawat prywatnej szkoły, choć trudno określić jakiej. Być może nie był to żaden renomowany uniwersytet, tym niemniej dyplom uczelni bardzo ułatwia karierę."
Murray pochylił się ku niemu konspiracyjnie.
- Coś* tu się dzieje.
- Tak - zgodził się Rand - ale nie mieszajcie mnie w to.
- Potrzebuję paru wskazówek, sir. Po raz pierwszy spotykam się z... czymś takim.
- A ja już raz miałem podobną sprawę. Nie chodziło co prawda o żadne morderstwo, ale o włamanie. Mieliśmy podejrzanego i wszystko było zapięte na ostatni guzik. I nagle, jak grom z jasnego nieba, przyszedł rozkaz o umorzeniu śledztwa! Podejrzanego musieliśmy oczywiście wypuścić. Proszę mi powiedzieć: kazano wam umożliwić Cade'owi ucieczkę?
- Na Boga, jak pan na to wpadł?
- Nie musiałem szczególnie ruszać głowo. Miał pan na swoim terenie dwa zgony pracowników GCHQ. Dopiero co dowiedziałem się tego "u góry". Parminter był Numerem 3, co już nie wygląda na zbieg okoliczności. W związku z tym służba bezpieczeństwa doszła do wniosku, że kropnęła ich jakaś nieznana osoba lub osoby. Taką osobą mógł być Cade, niewykluczone nawet, że jedyną.
Rand wyłączył silnik audi.
- "Piątka" stawia sobie tylko jedno wielkie pytanie: "Dlaczego?". No cóż, dowody rzeczowe znalezione w domu Parmintera świadczą przekonywująco o istnieniu sowieckiej komórki szpiegowskiej. Moje ograniczone doświadczenie w tych sprawach podpowiada mi, że Rosjanie rzadko umieszczają jednego agenta. Jeśli to tylko możliwe, wolą mieć zaplecze. O ile wiem, preferują komórki czteroosobowe. A zatem, jeżeli w tym przypadku sprzątnięto już trzech, to by oznaczało, że pozostał jeszcze jeden. Istnieją szansę, że Cade spróbuje dobrać się
194
do Numeru 4. Jeśli więc uda wam się go wyśledzić, to doprowadzi was prosto do celu - mając oczywiście na karku chłopców z bezpieki. To proste, nieprawdaż? Ale w gruncie rzeczy, przynajmniej na moje wyczucie, cała sprawa jest mocno pokręcona.
- Jak to pokręcona, sir?
- Z rzadkich, lecz kształcących rozmów, jakie miewałem ze służbą bezpieczeństwa, wynikało, że KGB nie zabija własnych agentów, kiedy sprawy mają się źle. Robi wszystko, żeby zapewnić im bezpieczne przetrwanie, a kiedy wszystko wydaje się być stracone, szybko ich wycofuje. W porządku, rozumiem, że Parminetra mogli załatwić ze względu na rodzaj jego przestępstwa. Zmniejszyło się bezpieczeństwo, wzrosło niepotrzebnie ryzyko, więc najlepiej było go zgładzić. Ale dwaj pozostali? Nie, nie idę na taką koncepcję. Czy wie pan, w jaki sposób ludzie z SAS załatwili dom pełen sztabowców i ochroniarzy z ERA? To było jakieś cztery lata temu. Otóż użyli odpowiednio spreparowanej butli gazowej. Taki wybuch to coś fantastycznego. Jeżeli pan wie, jak zastosować minimalną ilość właściwego materiału wybuchowego, to najdrobniejsze dowody rzeczowe zostają zniszczone. A jeśli chodzi o zatrucie czadem? No cóż, jeżeli spije pan denata, to będzie siedział i wdychał spaliny, bo ani jego mózg, ani ciało już nie będą działać. Nie twierdzę, że wydział kryminalny z Cheltenham, czy wy sami powinniście byli coś takiego wykryć. Nie mieliście żadnego powodu, żeby przypuszczać, że oba zgony były czymś więcej niż nieszczęśliwym wypadkiem i samobójstwem, popełnionym na skutek depresji. Nie było powodu, żeby rozszerzać zakres śledztwa, zresztą przy obecnym obciążeniu zabrakłoby na to czasu.
- Co pan chce mi powiedzieć, sir? - naciskał Murray.
- To, że jeżeli wykluczymy Rosjan, odpowiedzialność musi ponosić ktoś inny.
-Kto?
- To już pański problem. Kto zorientował się, że wszyscy trzej nieboszczycy byli agentami KGB? I to od wielu lat? Poza tym, sprawa zaczyna komplikować się, gdy postawimy pytanie: kto zyskuje na ich śmierci? Albo jeszcze inaczej: kto traci przez zdemaskowanie ich, śledztwo i proces sądowy?
- To oznacza sprawę polityczną.
- Z pewnością.
Murray wyglądał na przybitego.
195
- Ale w takim razie zamieszana może być sama służba bezpieczeństwa. To oni mogą chcieć, żeby zgładzić agenta Numer 4. A ja właśnie wyraziłem zgodę na ucieczkę zabójcy. Jeżeli zostanie zabity następny szpieg i prawda wyjdzie na jaw, ja będę uznany za wspólnika...
- W popełnieniu morderstwa. Właśnie dlatego wyjeżdżam.
- Psiakrew!
- Zgadza się.
- Co, u diabła, mam robić?
- To zależy od tego, czy chce pan być stróżem prawa i zaryzykuje nienawiść ludzi, którzy stoją za tym wszystkim, czy pogodzi się pan z istnieniem konspiracyjnej siatki i uratuje, być może, swoją karierę.
- Dlaczego "być może"?
- Niech pan pomyśli. Za parę tygodni możemy mieć u władzy już inny rząd. Rozpoczną się generalne porządki i wówczas z mrocznych zakamarków zostaną wymiecione różne paskudztwa, pozostawione przez ustępującą administrację.
- Co pan zrobiłby na moim miejscu, sir? Rand uśmiechnął się cierpko.
- Jako człowiek nie związany bezpośrednio z tą sprawą, mogę panu oświadczyć, że poszedłbym do samej góry i otwarcie powiedział o swoich podejrzeniach. Nagłośniłbym aferę. Natomiast gdybym zajmował pańskie obecne stanowisko? No cóż, starałbym się zyskać na czasie, a potem, gdy już wszystko wyjdzie na jaw, stwierdziłbym, że nie miałem wystarczających dowodów, by zrobić użytek ze swoich podejrzeń.
- Jak pan rozumie to "zyskiwanie na czasie**?
- Wytropcie Cade'a, stosując normalne metody policyjne, lecz pamiętajcie, że to człowiek nadzwyczaj niebezpieczny i, w ogóle, przypadek specjalny. Nie zbliżajcie się zanadto. Gdy go zobaczycie, to absolutnie nie podchodźcie do niego od razu. Wezwijcie odpowiednie posiłki, otoczcie go, ale nie próbujcie go aresztować, zanim na samej górze nie zapalą wam zielonego światła. Czekajcie. Grajcie na zwłokę.
- Ma pan na myśli stworzenie stanu oblężenia?
- Właśnie. W ten sposób rozpoczną się negocjacje i padną pytania, na które nie będzie odpowiedzi. W ten sposób pan sam zdejmie sobie pętlę z szyi, zaś służba bezpieczeństwa - i kto tam jeszcze jest zamieszany - będzie tylko dyndać nogami w powietrzu.
196
- Dziękuję panu, sir - Murray westchnął z wdzięcznością, nie czując jednak bynajmniej wewnętrznego spokoju. Rand zapytał:
- Czy służba bezpieczeństwa poinformowała pana, że ostatnio wykryto siatkę szpiegowską, czy też, że przez dłuższy czas obserwowano
ja?
- Nie sądzę, żeby cokolwiek na ten temat wiedzieli. Wydawali się być zaskoczeni i bardzo zaniepokojeni. Dopiero po śmierci Parmine-tra uzmysłowili sobie, że coś się dzieje. Rozpaczliwie chcą rozmawiać z Cade*em i bardzo są ciekawi, kto też jeszcze mógł figurować na jego liście. Ale dlaczego pan pyta?
- Po prostu, żeby zorientować się, jak dalece są zamieszani, jeżeli są. Z tego, co pan teraz powiedział, wnoszę, że nie wiedzą niczego i chronią tylko własną skórę. Będą w poważnym kłopocie, jeżeli w GCHQ rzeczywiście od lat gnieździli się sowieccy agenci. Mogą zrobić praktycznie wszystko, żeby zapobiec przeciekom informacji. Taka jest ludzka natura. Nikt nie chce uchodzić za głupca. Brak kompetencji jest chyba najgorszym przestępstwem, jakie może popełnić szef departamentu. Urzędnika państwowego można wylać z posady, jeżeli nie sposób ukrywać dłużej jego niekompetencji. Na pańskim miejscu nie ufałbym nikomu na tym szczeblu. Niech pan gra na zwłokę, Murray. No i pilnujcie swojej skóry.
- Tak zrobię, proszę się nie martwić. Ma pan jakieś sugestie związane z miejscem pobytu Cade*a?
- Jeżeli przymierza się w tej chwili do ataku na Numer 4 lub następnego z siatki, to nie będzie tracił czasu na zabawę w chowanego. W każdym razie nie po jawnym załatwieniu Parmintera. Będzie chciał mieć to już za sobą. Mówiłem pańskim ludziom, żeby sprawdzili, czy ktoś w GCHQ nie brał nieoczekiwanie dłuższego urlopu lub zwolnienia lekarskiego od momentu rozpoczęcia całej sprawy. Oczywiście "Piątka** też będzie zainteresowana tymi informacjami, ale wątpię, czy zechcieliby się nimi podzielić. Sami woleliby podążać tym tropem. Szczerze mówiąc, nie sądzę, by również GCHQ zechciało służyć w tym względzie pomocą. To są sprawy zbyt poufne. Moim zdaniem, ktoś dostarcza Cade*owi informacji, i to aktualnych. Pojedzie tam, dokąd wyruszył Numer 4.0 ile znam Cade'a, wykorzysta on wszystkie możliwości ukrycia się. Przede wszystkim, nie będzie spał w hotelach, tylko w swoim samochodzie - prawdopodobnie w furgonetce campin-
197
gowej marki Volkswagen - lecz może uznać, że nawet to jest zbyt ryzykowne. Zależy, jakimi dysponuje środkami, a te - gdyby wam szczęście sprzyjało - mogą okazać się ograniczone. Zawiadomcie wszystkie jednostki. Postarajcie się rozłożyć odpowiedzialność na tyle osób, na ile to możliwe. Cade jest przyzwyczajony do ciężkiego życia i może przyczaić się gdzieś, jeżeli podejrzewa naszą akcję. Może pan rozgłosić jedna wiadomość: poprzednim razem, po wykonaniu mokrej roboty, schronił się w obozie cygańskim. Może to zrobić znowu, a Cyganie ukryją go, bo zna ich język i zwyczaje. Proszę jednak pamiętać, żeby po wytropieniu go nie zbliżać się do chwili przybycia uzbrojonej jednostki. Cade jest świetnym strzelcem i wyszkolonym zabójca - nie podda się bez walki, mogę to panu przyrzec. Rand ponownie włączył silnik.
- Nie zechciałby pan zostać, sir? - zapytał Murray z nadzieja w głosie.
- To pański problem. Jeżeli Cade wejdzie na moja działkę, to ja zajmę się nim. Ma pan mój numer telefonu, więc proszę dzwonić, gdy będzie pan potrzebował jakiejś rady. Zrobię, co w mojej mocy.
Rand odjechał. Widział w lusterku, jak Murray, zgarbiony i niepocieszony, stoi na parkingu. W pewnej chwili Rand przypomniał sobie, jakiej szkoły krawat nosił jego rozmówca. Nie było to ostatecznie bez znaczenia. No cóż, ta szkoła nie na wiele tu się przyda. To samo, jeśli chodzi o dyplom. Liczył się tylko instynkt i doświadczenie, a żadnego z tych atrybutów nie gwarantowały przywileje czy kwalifikacje intelektualne. Przychodziły one dopiero po wielu latach ofiarnej pracy.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Cade nie miał złudzeń co do swego położenia. Wiedział, że powinien zawrócić furgonetkę i uciekać. Pokonywał jednak kolejne mile, próbując odepchnąć od siebie wątpliwości, gdyż miał wrażenie, że pozostała mu tylko droga do przodu. Musiał nadal wierzyć, że to, co robi, jest słuszne.
Po drodze do New Forest wielokrotnie mijał samochody policyjne i za każdym razem spodziewał się za sobą ostrego ryku syreny. Czy zatrzymałby samochód w takiej sytuacji? Raz po raz zadawał sobie to pytanie, ale chwila, w której musiałby podjąć decyzję, nie nadchodziła.
Myślał o tym. Czy będzie w stanie wykończyć tę kobietę, nie dając się zabić? Harlow ostrzegł, że tym razem będą ochroniarze. Rosjanie? Skąd? Z ambasady w Londynie? Mało prawdopodobne, choćby z tego powodu, że woleliby nie demaskować swojej agentki.
Mogliby jednak użyć ludzi nieznanych służbie bezpieczeństwa: tajnych agentów, twardzieli wyszkolonych w sztuce zabijania. To znaczy ze Specnaz. Nie miał złudzeń, co do ich kwalifikacji. Służba w SAS wpoiła mu zdrowy respekt dla tej dobrze zakamuflowanej grupy sabotażystów i zabójców. Istniała ona niezależnie od ośmieszania jej celów przez różne organizacje pokojowe, którymi Cade gardził, uważając je za strusie chowające głowę w piasek w najlepszym razie, a za zdrajców - w najgorszym. Jak tamta kobieta, przypomniał sobie, starając się zwolnić bieg myśli i dodać sobie animuszu przed czekającym go zadaniem.
A więc, ilu? Zgadywanie było rzeczą głupia i bezowocna. Odpowiedź mógł znaleźć, jedynie przystępując do akcji. Potrząsnął głowa, by odpędzić natrętne myśli.
Ze wszystkich stron otaczał go teraz las, który, w miarę jak gęstniał mrok, wydawał się podchodzić coraz bliżej. Cade czuł zmęczenie i wewnętrzna pustkę. Zapalił papierosa i zaciągnął się z przyjemnością, wypatrując po lewej stronie wąskiej drogi, która miała go zaprowadzić do domu i do kobiety.
"Nie dziś - podpowiadało mu doświadczenie. - Nie jesteś gotów, wykryja cię, zanim postawisz nogę na miejscu akcji." Opuścił szybę,
199
żeby wyrzucić niedopałek, i wtem, głęboko w lesie po prawej stronie, dostrzegł bezładnie poustawiane samochody i przyczepy campingowe.
Nacisnął hamulec i wyczekawszy, aż droga będzie wolna, zawrócił furgonetkę, po czym wjechał wprost między drzewa po śladach kół odciśniętych na murawie.
Znalazł się w samym środku cygańskiego obozu. Wyłączył silnik.
Zgodnie z obyczajem, najpierw podeszli do niego mężczyźni. Kobiety i dzieci, chód zaciekawione, trzymały się z tyłu. Pozdrowił wszystkich po cygańsku, w dialekcie, którego nauczył się, gdy spędził rok z inną grupą podróżującą z chłodnej północy na południe Anglii.
"To był dobry rok" - pomyślał. Nie taki jak ten poprzedni, gdy wszyscy odwracali się do niego plecami, ledwie spojrzawszy na jego papiery. Cyganie nie zadawali żadnych pytań, z wyjątkiem najprostszych. Miał przy sobie pewne oszczędności, więc mógł zapłacić za przejazd, czym zyskał sobie ich uznanie. Cyganie nie znosili darmozjadów i szybko się z nimi rozprawiali, wyrzucając ich - zwykle siłą -z obozu, niezależnie od tego, czy byli to mężczyźni, czy kobiety. Cade niebawem odkrył, że nigdy nie kradli od osób, które uważali za przyjaciół.
Przypomniał sobie, jakie wrażenie uczyniła na nich jego umiejętność zastawiania sideł i skutecznego tropienia dowolnej zwierzyny. Pokazał im, jak w razie potrzeby zacierać własne ślady, a oni odpłacali mu gościnnością. Zaakceptowali Cade'a w swoim świecie, gdy własny go odrzucił.
Nie dotyczyło to oczywiście Karłowa i Brocka, którzy, choć sporo później, przywrócili mu szacunek do samego siebie, dumę i wiarę w ukochaną Anglię.
Jeden ze stojących przed nim mężczyzn odpowiedział na pozdrowienie, czyniąc gest, który Cade odwzajemnił.
- Chodź i przyłącz się do nas - rzekł mężczyzna po cygańsku.
- To dla mnie zaszczyt - odpowiedział Cade i podążył za nim wśród gęstniejącego tłumu do miejsca, gdzie znajdował się dół przykryty ziemią. Z dołu wydobywał się dym, choć nie było widać ognia. Wiedział, że pod spodem leży jakieś mięso, najprawdopodobniej jagnię, które piecze się z wolna pod warstwą kamieni, węgla drzewnego i ziemi. Był rad, że spotkał prawdziwych Cyganów, a nie którąś z band koczujących wykolejeńców, którzy niczym bezpańskie psy żerują na
200
ciele społeczeństwa. Tu miał przed sobą dumnych ludzi, których kultura sięgała korzeniami starożytnych Indii.
Cade usiadł przy składanym stole, obok mężczyzny, który przedstawił się po prostu jako John, a następnie, by uczynić zadość zwyczajom, przez dłuższy czas wychwalał stłoczone w obozie samochody i przyczepy. Na zakończenie pogratulował gospodarzowi, gdyż najwyraźniej jemu i jego ludziom powodzi się dobrze.
- Naszym powodzeniem dzielimy się z bliźnimi, którzy są w potrzebie - odparł z zadowoleniem John.
- Jak idzie handel? - zagadnął Cade.
- Czasy są trudne. Ludzie nie szanują swoich rzeczy i wyrzucają wiele metalowych przedmiotów. My zbieramy je, robiąc dobry użytek z tego, z czego inni robią zły.
- Takie jest życie - odrzekł Cade filozoficznie. - Niepowodzenie jednych przynosi powodzenie innym.
- Takie jest życie - zgodził się John, dziękując gestem ręki. - Daleko jedziesz?
- Nazywam się Jack - rzekł Cade. - Niedaleko, ale podróż miałem długą i przed jej zakończeniem muszę się odpowiednio przygotować.
- A zatem, twoje zmęczenie to dla nas przyjemność. Gdzie znajduje się miejsce, którego szukasz?
- Parę mil stąd. To dom w lesie. Prywatna własność.
- Jest taki dom. Trzeba by jechać przez las na zachód. Mieszka tam samotnie jeden dziwny człowiek. Nocuje w domu tylko wtedy, gdy tak mu się spodoba. Nasi chłopcy widzieli go biegającego po lesie niczym lis. Wie, jak poruszać się bezszelestnie. Nie nosi butów i, choć młody, ma kiepską odzież. Pewnie coś z nim nie w porządku.
John poklepał się po czarnych lśniących włosach.
- Powinna tam też być kobieta.
John krzyknął coś chrapliwie w stronę grupki siedzącej wokół dymiącego dołu. Podeszło do niego dwóch młodych ludzi. Nie zwracając uwagi na Cade'a, zadał im szybko parę pytań i słysząc odpowiedź udzieloną ze znaczącymi uśmieszkami, uniósł ze zdziwieniem krzaczaste brwi.
- Masz rację. Dziś przyjechała kobieta, ale najpierw zjawili się jacyś dwaj mężczyźni pięknym samochodem. - Ruchami dłoni przedstawił opływowe linie jaguara. - Nie takim, jakim jeździ się po leśnych
201
L
drogach. - Na jego twarzy pojawił się dumny uśmiech. - My wszystko widzimy.
- Gdzie teraz są ci dwaj mężczyźni? - zapytał Cade. Jeden z młodych zrobił gest, najwyraźniej mający znaczenie seksualne.
John roześmiał się na głos.
- To pewnie oni chcieli ją tu przywieźć. Ten dziwny pewnie będzie dziś nocować w domu. Ma chłop szczęście.
Cade sięgnął do kieszeni wiatrówki i wyciągnął fotografię Rhody James.
Chłopcy przyjrzeli się uważnie i skinęli głowami. Jeden z nich odezwał się:
- Tak, to ta sama. Masz jeszcze jakieś inne? - Pokazał gestem zarys kobiecej sylwetki.
John spochm umiał, zbeształ młodzieńców i zwrócił się do Cade'a:
- Czy ta kobieta jest... kimś dla ciebie? Cade uśmiechnął się.
- Nie jest moją kobietą.
Na smagłej twarzy Johna pojawił się wyraz ulgi.
- Myślałem, że może... - nie dokończył jednak rozpoczętej myśli.
- Nie zhańbiła mnie osobiście, lecz jej uczynki są haniebne. Gdyby mieszkała w waszym obozie, sprzedałaby wasze tajemnice ludziom, którzy mogliby wykorzystać je przeciw wam.
John wydał językiem dziwny, nadzwyczaj głośny dźwięk, który obaj chłopcy powtórzyli.
Cade zapytał:
- A jak byli ubrani ci ludzie w samochodzie? Po miejsku czy tak jak do lasu?
- Nie tak jak do lasu - odpowiedział jeden z młodych, ukazując w uśmiechu zepsute zęby.
- Być może są jeszcze inni, ubrani tak, że trudno ich dostrzec w lesie.
- Żołnierze? - zapytał John.
- Nie żołnierze, ale umiejący to samo. Jeżeli twoi ludzie będą zbyt ciekawscy, to mogą ich poranić.
- Ciebie też?
- Tak, ale to moje ryzyko. Właśnie dlatego muszę odpocząć. Najpierw jednak chcę ci coś powiedzieć. Być może szuka mnie policja.
202
Muszę dotrzeć do tej kobiety, zanim rozpoczną na mnie obławę. To sprawa honoru.
- Zabierzesz ją z tego domu? - zapytał John.
- Jeżeli będę mógł - skłamał Cade. - Ostrzegłem cię, więc możesz zdecydować, czy wolno mi zostać na noc w waszym obozie. Nie chciałbym ściągnąć nieszczęścia na twoich ludzi.
John zastanowił się przez chwilę, po czym rzekł stanowczo:
- Możesz zostać. - Jakiś czas wpatrywał się badawczo w twarz Cade^ - Masz papierosa?
Cade poczęstował go i sam zapalił.
Cygan zaciągnął się i dotknął ręką swego czoła tuż nad nosem, w miejscu, gdzie stykały się jego gęste brwi.
- Mam pewien dar - oznajmił. - Chcesz wiedzieć, co widzę? Cade zawahał się i powoli skinął głową.
- Pomiędzy tobą a tym dziwnym jest... coś. - Mocno splótł palce i zgiął ręce w łokciach. - Tak. On i ty jesteście w głębi duszy braćmi, choć dzieli was wielka woda. Ta kobieta jest... nie zła... - Poruszył ręką w wężowatym geście.
- Przebiegła - podpowiedział Cade.
- Tak, coś w tym rodzaju. TV i tamten człowiek... - zmarszczył się mocno -... to jest coś bardzo silnego, ale nie widzę dokładnie... w jakiś sposób uczynisz go odpowiedzialnym za życie. Za życie dziecka.
- Moje dziecko nie żyje. Może jej dziecko? Tej kobiety?
- Nie widzę - rzekł John ł urwał. - Może lepiej, żebyś nie szedł do niej. Ona zechce stanąć między tobą a tym człowiekiem.
- Nie rozumiem - zdziwił się Cade. John odpowiedział z powagą:
- Nikt nie posiada daru całkowitego jasnowidzenia, z wyjątkiem tych, którzy nigdy nie chcieliby go otrzymać, gdyż wiąże się on z bólem. - Wstał. - Teraz coś zjemy, a potem udasz się na spoczynek. Wyjeżdżając stąd jutro, podejmiesz właściwą decyzję.
Cade siedział z Cyganami u boku ich przywódcy i opowiadał o roku spędzonym w innym obozie, co sprawiało słuchaczom przyjemność, jako że znali tamtą grupę. Nie poruszano już tematu domu i mieszkających w nim ludzi. Po posiłku zaprowadzono go do jednej ze starszych, drewnianych przyczep campingowych. Zasnął natychmiast, gdyż wyczerpanie osłabiło lęk przed nadchodzącym dniem.
203
l
- Włożyłam na ruszt dwa steki - rzekła Rhoda James do Wildera, gdy ten o zmierzchu powrócił ze swych leśnych wędrówek. - Zjedz, proszę, ze mną.
- Dobrze - powiedział.
- Są prawie gotowe. Założę się, że ty jadasz je na surowo. Ściągnął z krzesła drelichową koszulę i nałożył na siebie.
- Ubieramy się do obiadku? Powinieneś był mnie uprzedzić.
- Ma pani jakiś problem, lady? - zapytał, myjąc ręce.
- Och, po prostu jestem troszkę nerwowa. Czuję dreszcz na samą myśl o swoim położeniu. No dalej, powiedz mi, że jestem tu przecież z własnego wyboru. Jak sobie pościelę, tak się wyśpię? Czyż nie taka perła ludowej mądrości tworzy się teraz w muszli, którą nazywasz ustami?
- Nie musisz wyładowywać na mnie swojej złości. To, w co się wpakowałaś, to twój problem.
- Dano mi do zrozumienia, że również twój.
- Jestem tu, by cię chronić, nic poza tym.
- To nie złość, cholera, tylko fizyczny strach. - Z trzaskiem postawiła na stole dwa talerze i napełniła je. - Obiad! - rzuciła krótko. Zjedli w milczeniu, po czym Rhoda zapaliła papierosa.
- Zabiją cię - rzekł. Uśmiechnęła się.
- Czy ktości już powiedział, że jesteś tak miły jak gwóźdź w dupie? Ku jej zdumieniu Wilder roześmiał się.
- Nie wiedziałam, że potrafisz! - wykrzyknęła z ironią w głosie.
- Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś w ten sposób wymawiał słowo "dupa".
- Pewnie myślisz, że Angielki nie używają takich słów.
- Słyszałem już gorsze.
- Tu, na tym odludziu! Daj spokój, zdecydowałeś się odejść od prozy realnego życia i nie masz pojęcia, co tam się teraz dzieje. Powinieneś spoważnieć i dołączyć do całej reszty nieszczęsnych cierpiętników. Zostań więc specem od ich pielęgnacji. Nie chowaj się za te drzewa przez resztę swoich dni.
- Idź do diabła, droga lady!
-1 nie nazywaj mnie lady, psiakrew, mam na imię Rhoda, a jeżeli rzeczywiście zamierzasz dziś zostać w domu, możesz nazywać mnie Rho.
204
Wstał.
- Sprawdzę, co słychać wokoło i wrócę.
- Gdzie zamierzasz spać? W drewutni?
- Tutaj, ale dziś będę spał przed twoim pokojem. Nie mogę chronić obu wejść do domu jednocześnie, jeśli ktoś wedrze się do środka, to będzie musiał wejść na górę po schodach.
- Już czuję się bezpieczniejsza. Zawsze marzyłam, żeby mieć obłaskawionego mężczyznę, który by leżał na progu mego pokoju. Chociaż ciebie trudno nazwać obłaskawionym.
Rozwinął śpiwór i wyciągnął ciężki, myśliwski nóż z czarną, matową rękojeścią i groźnym, ząbkowanym ostrzem oraz rewolwer typu Smith & Wesson Magnum z tłumikiem, używany przez jednostki specjalne armii USA.
- A ja myślałam, że możesz wszystkiego dokonać gołymi rękami. Wiesz, telewizja stwarza nam takie złudzenie.
- Zaraz wrócę - rzekł, nie zwracając uwagi na jej słowa. - Zamknij za mną drzwi.
- Czy mam czekać z drżącym sercem, aż zapukasz? Wskazał na tablicę z ponumerowanymi sygnalizatorami elektronicznymi, przymocowaną do ściany.
- Dwójka oznacza przewód biegnący z tyłu domu. Każdy, kto zbliży się do kuchni, będzie musiał go potrącić. Sygnał odezwie się trzy razy.
- A co sygnalizują pozostałe?
- Obwód polany, najbliższe otoczenie - wszystko.
- Kogo ty się wystrzegasz?
- Wszystkich.
- Poza mną?
- Ty stanowisz część interesu, tak samo jak inni, podobni do ciebie.
- Jakiego interesu?
- Domu.
- Ten dom jest nagrodą za twoje dawne zasługi? Wilder wyszedł, gasząc światło.
- Co dla nich robiłeś? - szepnęła w ciemnościach, lecz Wildera już nie było.
Po omacku dotarła do drzwi, zamknęła je i z trzaskiem zasunęła podwójny rygiel. Nie zapalając światła, oparła się plecami o ścianę. Pragnęła być teraz z powrotem w domu. 'Tyle tylko, że tamten dom
205
i
jest jeszcze bardziej niebezpieczny" - pomyślała żałując, że chciwość i przemożna chęć użycia popchnęły ją na drogę zdrady ojczyzny. Teraz pragnęła jedynie wyjść cało z opresji i nie dać się zdemaskować, gdyż to oznaczałoby śmierć za życia, a wiedziała, że czegoś takiego nie przetrzyma. Możliwość śmierci przerażała ją, lecz przynajmniej nie wiedziała, co nastąpi później. Natomiast myśl o uwięzieniu lub przymusowej ucieczce do byłych chlebodawców w Związku Radzieckim mroziła ją do szpiku kości.
- W głębi duszy, Rhodo James, jesteś słabą, chciwą łajdaczką - rzekła głośno i niemal zemdlała, gdy trzykrotnie zadźwięczał brzęczyk. Gwałtownie odsunęła rygle.
- Dlaczego nie zapaliłaś światła? - zapytał Wilder.
- Bo ty je wyłączyłeś.
- Chodzi o sylwetkę - wyjaśnił. - Kiedy jestem na zewnątrz, to wszystko w porządku.
- Następnym razem uprzedź mnie.
Minął ją i włączył światło. Po chwili zauważył jej stan.
- Chcesz mi o tym opowiedzieć? - zapytał.
- Wiesz cholernie dobrze, że nie mogę.
- Więc lepiej pomyśl o spaniu. - Podniósł śpiwór.
- Naprawdę sądzisz, że mogłabym zasnąć?
- Myślę, że powinnaś spróbować.
- Muszę się wykąpać.
- No to jazda, będę tuż przy drzwiach. Poszła na górę, a on sprawdził okna i drzwi.
- Nie zamykam się w łazience - uprzedziła. Stał u dołu schodów patrząc, jak Rhoda zaciska kurczowo dłonie na fałdach swego kremowego płaszcza kąpielowego.
- Przez okno nikt nie wejdzie, popatrz tylko na zamki. To dom Agencji.
- Guzik mnie to obchodzi.
Weszła do łazienki i odkręciła kurek. Zrzuciła płaszcz kąpielowy. W lustrze ujrzała to wszystko, czego wolałaby nie widzieć: podkrążone i zbyt roziskrzone oczy, a także wystające kości policzkowe, które, zamiast poprawiać wygląd jej twarzy, podkreślały jedynie zapadłość policzków.
Zaklęła na widok swego odbicia.
206
- Weź się lepiej w garść, kochanie, bo będziesz jutro wyglądać jak staruszka.
Pod wpływem pary jej skóra nabrała lśniącego połysku. Z przyjemnością spojrzała na pełne piersi z dumnie sterczącymi sutkami. Nie dziwiła się. Już dawno temu odkryła, że strach działał na nią jak silny afrodyzjak.
Przejechała palcem po wilgotnym ciele, czując woń" piżma. "Pot" - pomyślała. Przypomniała sobie strach, jaki ogarnął ją w ciemnościach, i spływający po ciele słony strumień, który nie był bynajmniej gorący. Nadal czuła ziąb przenikający ją do szpiku kości, lecz ciepła para i woda sprawiały, że wreszcie zaczęła tajać.
Z zewnątrz dobiegły ją przytłumione odgłosy, po czym zapadła cisza. Po chwili wyraźnie usłyszała stukot kroków i skrzypnięcie podłogi tuż przy drzwiach łazienki.
W progu stanął Wilder, ze wzrokiem utkwionym w jej zgrabnym, nagim ciele.
- Myślałam, że już nigdy się nie zdecydujesz - rzekła.
Simon Adeane siedział w barze zajazdu, w którym zamieszkał, i pił prawdziwe angielskie "Ale**. Udawał brytyjskiego dżentelmena i choć po trosze bawiła go ta zagadkowa sprawa, to w głębi duszy bolała mocno tajemniczość Weidensteina oznaczająca, iż jego przełożony nie ma do niego pełnego zaufania. "Jednak, na dłuższą metę - pomyślał sobie - może to i lepiej pozostać outsiderem."
Bar był zapełniony turystami i mieszkańcami okolicznych domostw. Adeane dał się wciągnąć do pogawędki z jakąś grupą okupującą bar tuż przy nim. Zawsze fascynował go sposób, w jaki Brytyjczycy, którzy przechodzą na drugą stronę ulicy, by uniknąć rozmowy ze znajomym, wdają się w pogaduszki z zupełnie obcymi osobami, ledwie przestąpiwszy próg pubu.
Rozmowa jak zwykle koncentrowała się na polityce i oczywiście na nadchodzących wyborach powszechnych.
- Chciałbym wiedzieć - rzekł jeden z klientów - jaką mamy alternatywę? Ta banda rozpoczęła od stwierdzenia, że wzięliśmy ślub z pieprzoną Europą, żeby zgarnąć nielichy posag w postaci zysków z handlu, a w końcu mamy tylko jakiś obcy parlament, który obala nasze prawa. Co się zaś tyczy wzrostu handlu - wystarczy popatrzeć na licz-by.
207
- I na kolejki po zasiłek - wtrącił inny.
- No cóż, przynajmniej wywlekli sobie wzajemnie wszystkie brudy - podsunął jakiś źartowniś.
- Powinniśmy byli wypiąć się na Europę i trzymać sztamęz Jankesami. Oni mają rację, zawsze mieli - argumentował pierwszy rozmówca.
- Już jesteśmy jednym z ich lotniskowców - rzekła afektowana niewiasta z małym znaczkiem komitetu obrony narodowej w klapie żakietu. - Oni są absolutnymi paranoikami, jeżeli chodzi o Rosjan.
Jakiś poważny mężczyzna, stojący z boku grupy, pochylił się ku jej środkowi.
- Zarówno Ameryka, jak Rosja zrobią wszystko, by nie dopuścić do skutecznego działania Wspólnego Rynku. Stany Zjednoczone Europy - to było marzenie i Hitlera, i Napoleona. Taki blok państwowy, który by miał większą siłę przebicia niż oba supermocarstwa. Jedno i drugie zrobi wszystko, żeby rozbić naszą jedność: Rosjanie przez działalność wywrotową, Amerykanie - przez wykupienie nas. W połowie im się to już udało.
- Przynajmniej jedni i drudzy są twardzi - rzekł pierwszy mężczyzna, uderzając pięścią w kontuar. - Spójrzcie, jak traktują przestępców. My tylko dajemy kryminalistom płatne urlopy. Nawet nasze dzieci nie są już bezpieczne - znowu jedno wczoraj zamordowano.
- Tak, ale ktoś zastrzelił drania, który to zrobił - dorzucił gospodarz.
- Całe szczęście. Myślę, że gliny darują mu to. W każdym razie powinny, jeśli o mnie chodzi.
- Przepraszam - Adeane wtrącił się do rozmowy. - Czy pan mówi o tym wypadku koło Cheltenhum?
- Tak, o tym samym, sir. To było bliżej Gloucester.
-1 ten człowiek został zastrzelony?
- Tak, kiedy był razem z gliniarzami w samochodzie. Szukają teraz człowieka, który to zrobił. Myślę, że to był jakiś krewniak tej dziewczynki. Mają jego nazwisko i fotografię. Nie słuchał pan dzisiaj wiadomości? Mówią, że szykuje się wielka obława. Alice! Włącz telewizor na wiadomości wieczorne. Ten pan tutaj chciałby wiedzieć, co stało się z łajdakiem, który udusił dziewczynkę. Wiadomości będą za parę sekund, sir. Podać to samo?
- Tym razem wezmę szkocką - rzekł mocno poruszony Adeane. Rozpoczął się dziennik i rozmowa przy barze ucichła. Najważniejsza wiadomość dotyczyła śmierci Geralda Parmintera, którą spikerka
208
określiła jako "brutalną egzekucję, dokonaną z zimną krwią", zdaniem policji, z chęci zemsty. W całym kraju rozpoczęła się obława, a ludność ostrzega się przed podchodzeniem do mordercy, gdyż jest on nadzwyczaj niebezpieczny. Człowiek ów nazywa się Alan Cade i występuje pod pseudonimem "Jack". Przypuszczalnie był kiedyś związany z pułkiem powietrzno-desantowym SAS.
Ta ostatnia informacja wywołała tu i ówdzie okrzyki uznania.
Simon Adeane siedział ze szklanką w dłoni, przypatrując się chłodnej twarzy więźnia, która spoglądała nań przenikliwie z telewizyjnego ekranu.
"O tak, zemsta - pomyślał - ale nie z powodu dziecka". Dokończył drinka i wyszedł na zewnątrz do samochodu. Przez telefon zainstalowany w jaguarze połączył się z Weidensteinem, szyfrując rozmowę przy pomocy przenośnego urządzenia, które wyjął z bagażnika.
W krótkich słowach zasugerował przełożonemu, by obejrzał następny dziennik telewizyjny, po czym wrócił do baru i zamówił następnego drinka.
Uśmiechnął się, wyobrażając sobie twarz Maxa Weidensteina, kiedy dowie się, że spisek był sterowany przez ludzi na tak wysokim szczeblu, że mogli oni do realizacji swych zamierzeń użyć jednego, a może i więcej żołnierzy z elitarnego pułku powietrzno-desantowego.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Cade zbudził się czując, jak czyjaś ręka przyciska mocno jego usta, i słysząc tuż obok twarzy ciche syknięcie. W niebieskim, pulsującym świetle dojrzał zepsute zęby cygańskiego chłopca.
Cade kiwnął głową. Chłopak zwolnił ucisk i, poruszając się zwinnie jak cień, zsunął dywan z podłogi przyczepy. Pod spodem znajdowała się ledwie widoczna płyta, którą Cygan podważył ostrzem noża. Przez wąski otwór Cade wcisnął się do długiego, płytkiego pomieszczenia, będącego podwójnym dnem pojazdu.
Dotykał plecami dna zewnętrznego, zaś piersiami - podłogi przyczepy, mając ledwie tyle miejsca, by oddychać. W duchu błogosławił szkolenie w SAS, gdzie posiadł, miedzy innymi, umiejętność radzenia sobie z klaustrofobią.
U góry zabrzmiały kroki i podłoga ugięła się. Przemknęła mu przez głowę niesamowita myśl, że jeśli do przyczepy wejdzie więcej ludzi, to zostanie zmiażdżony. Po chwili do płytkiej kryjówki wdarło się powietrze i więźnia uwolniono.
Na łóżku siedział John i chłopiec, który obudził Cade'a.
- Policja - wyjaśnił cygański przywódca. - Sprawdzali nasze pojazdy. Słyszałem ich rozmowy przez radio. Myślę, że polują na ciebie wszędzie. Policjantów było tylko dwóch, ale i tak zachowywali się bardziej niż ostrożnie.
- Musieli widzieć moją furgonetkę - stwierdził Cade.
- Oglądali wszystkie pojazdy, ale tylko z zewnątrz. Twój samochód był jednym z wielu. Powiedziałem im, że wszystkie należą do nas, a oni w to uwierzyli. Zwykle proszą o papiery i robią kłopoty. Czasem każą nam wynosić się. Ci dwaj chcieli jednak tylko szybko odjechać, czułem to. Mamie ukrywali strach.
- Mieli mój numer. Z pewnością zorientowali się.
- Możemy cię ukryć.
- Dziękuję, ale skoro znaleźli samochód, to i tak będziecie mieli sporo kłopotów.
Cade przetarł piekące oczy i poskrobał się po ostrzyżonej głowie. Jego umysł był odrętwiały ze zmęczenia.
210
- Muszę skończyć to, co zacząłem. Taki mam zwyczaj.
- To dobry zwyczaj, o ile przy okazji i ty się nie skończysz.
- Zrobię to.
Cade spojrzał na zegarek. Minęła trzecia w nocy. Musiał ruszać.
- Potrzebuję paru rzeczy z furgonetki.
Dotknął ramienia Johna, po czym zeskoczył na trawę i pomknął w stronę samochodu.
Wyjął ze schowka ubranie o barwach ochronnych i nałożył na odzież, którą miał na sobie. Następnie włożył buty wojskowe i zasznurował je, wpuściwszy obie pary nogawek w cholewy. Przystanął na moment i usiadł z głową w dłoniach, zmusił się jednak, by wstać. Wyciągnął z ukrycia cztery koperty i odłożył na miejsce fotografie Rhody James. Wydobył spod furgonetki browninga i zapasowe magazynki, które przechowywał w skrzynce przymocowanej do podwozia. Włożył do magazynków dodatkową amunicję. Zwykle ładował je do dwóch trzecich pojemności, by nie obciążać nadmiernie sprężyny.
John oświetlił latarką postać Cade'a, wynurzającą się spod samochodu, z browningiem pod plamiastą kurtką.
- Ty też jesteś żołnierzem - rzekł John ze skinieniem głowy, co mogło być potwierdzeniem jego domysłów. - Tak jak ci, którzy, być może, czekają na ciebie.
- Byłem.
- W głębi serca ciągle jesteś żołnierzem. Cade wyciągnął cztery koperty.
- Czy możesz to spalić? Najlepiej zaraz.
- Dobrze.
Cade rzucił Johnowi kluczyki od furgonetki.
- Powiedziałeś policji, że to wasz samochód. Teraz jest wasz. Dowód rejestracji jest w środku. Możesz powiedzieć, że kupiłeś ten wóz ode mnie, ale jeszcze nie przerejestrowałeś. W środku są ubrania i rzeczy, lepiej będzie, jak je schowacie lub spalicie.
Poklepał się po kieszeni wojskowej kurtki.
- Mam pieniądze... John mlasnął językiem.
- Może będziesz potrzebował samochodu? - zastanowił się.
- Nie teraz. I tak nie mógłbym nim jeździć. Jestem pewien, że policja wie o nim.
- A zatem, dzięki za podarunek.
211
- Niech wam dobrze służy. Tylko odwróćcie ich uwagę ode mnie. John skinął głowa i rzekł:
- Pamiętaj. Temu człowiekowi - temu dziwnemu - przekażesz odpowiedzialność za dziecko. Widzę to.
- Widzisz moja śmierć?
- Widzę, że masz możliwość wyboru, lecz tylko ty wiesz, którą drogę wybierzesz.
- A zatem, do zobaczenia - rzekł Cade, czyniąc gest, który Cygan odwzajemnił.
Policja wróciła kilka minut później, "tym razem była to duża grupa z wieloma samochodami. Część uzbrojonych ludzi otoczyła po cichu obóz, lecz Jack Cade prześliznął się przez pierścień obławy.
Zdecydował, że jest już dostatecznie daleko, by zaryzykować i zapalić swa miniaturowa latarkę. Dokładna mapa, która otrzymał od Karłowa, potwierdzała, że musi kierować się na zachód. Odległość wynosiła około czterech mil. "A więc, ruszaj się" - pomyślał.
W nogach czuł ołów, lecz w miarę posuwania się do przodu było coraz lepiej. Mięśnie rozgrzewały się i ciągłe przykucanie, oczekiwanie i błyskawiczne, ciche skoki przez małe polanki stawały się coraz łatwiejsze. Chwilami przystawał, by sprawdzić kierunek na malutkim kompasie, który zawsze nosił w kieszeni wojskowej kurtki, lecz przyrząd potwierdział tylko jego doskonale rozwinięty zmysł orientacji.
Daleko za plecami usłyszał w nocnej ciszy chrapliwy głos policyjnego megafonu i nawet zdawało mu się, że pochwycił dźwięk własnego imienia. "Cholernie szybko działają" - pomyślał. Kto ich naprowadził na niego? Stary Sullivan? Czyżby znaleźli już triumpha? Wprawdzie zabrudził tablicę rejestracyjna, ale motocykl rzucał się w oczy. Może staruszek doszedł do wniosku, że Cade postąpił źle? A jeżeli tak, to czy powiedział Lettie? I czy na tym tle wybuchł spór? Przypuszczał, że tak - i że Lettie bardzo płakała. Cade uśmiechną} się ciepło: wspaniali ludzie - niezależnie od tego, co postanowili.
Drzewa stanowiły prawdziwe utrapienie. Stawały mu na drodze, gdy tylko księżyc chował się za chmurami. Kilkakrotnie padał na ziemię, klnąc i jednocześnie, mimo powagi sytuacji, gotów roześmiać się z siebie na całe gardło. "Weź się w karby - powtarzał w duchu - bo inaczej nawet nie zauważysz, kiedy cię zgarną."
212
Wyglądało na to, że ranek nie nastąpi nigdy, zaś dom był wciąż tak odległy, jak roje gwiazd świecących z niepojętej wysokości nad wierzchołkami drzew.
Leżąc na plecach, odpoczął przez chwilę, ze wzrokiem utkwionym w gwiazdy. Pomyślał o małej Amy. Czy widzi go teraz? Zapłakał, zwijając się w kłębek, z twarzą ukryta w kapturze wojskowej kurtki.
Smutek, jak zwykle, przycichł, ustępując miejsca śmiertelnemu odrętwieniu, które w pewnym sensie było jeszcze gorsze. Nagle poczuł w sobie płomień. Wyciągnął fotografię córki, lecz nie po to, by nacieszyć się jej promiennym uśmiechem. Przeczytał na odwrocie nazwiska i wbił sobie w pamięć każda literę adresu, pod którym będzie zabijać, gdy tylko wykona obecne zadanie. Tym razem zrobi to dla siebie - nie dla królowej, nawet nie dla ojczyzny. Dla Jacka Cade'a i jego córki.
Nie zabije ich tak po prostu. Złamie ich bólem. Znał więcej sposobów zadawania bólu - i to o różnym natężeniu - niż człowiekowi potrzeba. Nauczył się tego od różnych narodów, w różnych krajach, gdzie przyszło mu służyć. Modlił się teraz pod kapturem wojskowej kurtki i dziękował Bogu, że dał mu tak ważna umiejętność. Nie czuł, że bluźni, mamrocząc te słowa. Bóg pokazał mu, gdzie i jak posiąść owa wiedzę, a teraz on chciałby ja wykorzystać. Każdy żołnierz, mówił sobie, walczy o sprawę - słuszna lub niesłuszna - a on, jak powiedział Cygan, nadal jest w głębi duszy żołnierzem. Teraz lub wkrótce potem, gdy tylko zakończy obecne zadanie, będzie walczył o własną sprawę.
Wstał i ruszył dalej w kierunku zachodnim.
Wyczuł przed sobą po łan? > zanim jeszcze do niej dotarł. Ojej obecności świadczyło nieco inne powietrze, a może głębsza cisza. Tłumiący wszelkie szmery, gąszcz rozwarł się nagle niczym wylot trąby, z którego wydobywa się wzmocniony dźwięk. Przywarł do ziemi, rozpłaszczając się niemal na liściach i trawie. Dookoła panowała cisza, jakby obłożono go puchowymi poduszkami. Jednak tam przed nim znajdowała się otwarta, niebezpieczna przestrzeń.
Pozostała mu tylko droga do przodu, lecz w tym momencie czuł się niemal przygwożdżony do leśnej ściółki. Był w stanie, którego każdy żołnierz obawia się najbardziej. Tam, pod osłona nocy czaił się śmiertelny wróg. W głowie brzmiały mu wciąż te same pytania, niepotrzeb-
213
ne, bo tylko sam nieprzyjaciel mógłby na nie odpowiedzieć: Ilu? Gdzie? Jak uzbrojeni i wyszkoleni? I jak przestraszeni?
"No, dalej, ty gnojku! Naprzód! Nie ma odwrotu.**
Cal po calu, nie odrywając brzucha od ziemi, pełzł do przodu. Jego ruchom towarzyszył jedynie cichy szelest, który mógł być poszumem wiatru w zaroślach.
"To będzie trwało cała wieczność - rzekł do siebie. - Może w ogóle się nie uda?**
Wtedy rzeczywiście będzie to trwało wieczność.
Dotarł do skraju polany, choć ciągle nie rozumiał, jak się na to zdobył.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa powinni go już przydy-bać. "Może jestem lepszy niż myślałem - ironizował. - A może oni nie są aż tak dobrzy."
"A może właśnie są tak cholernie dobrzy i tak cholernie dobrze wyposażeni, że mogą sobie spokojnie poczekać i ustrzelić mnie tam, gdzie zechcą? Skąd już nigdy nie wstanę.**
Nigdy.
- Pozwólcie, że wyjaśnię wam sytuację - rzekł główny inspektor policji z Hampshire. - Możecie być oskarżeni co najmniej o kradzież ciemnozielonej furgonetki marki Volkswagen. Z drugiej strony, istnieje poważna możliwość oskarżenia was o udzielenie schronienia człowiekowi, który, jak sądzimy, zamordował podejrzanego, przetrzymywanego w areszcie policyjnym. Jak również o współudział w przygotowaniu do zbrodni.
- Nic mi o tym nie wiadomo - oświadczył przywódca Cyganów.
- Jednakże wiecie coś o furgonetce?
Siedzieli w dużej, wygodnej przyczepie Johna, spoglądając na siebie ponad składanym, palisandrowym stolikiem.
- Targowałem się o ten pojazd. Cena była uczciwa, więc kupiłem go. Krzepki sierżant w mundurze postawił nogę na stopniu przyczepy i pochylił się do jej wnętrza.
- Przelecieliśmy już wszystko, sir. Jeżeli był tutaj, to musiał usłyszeć, jak nadjeżdżamy.
- Bardziej prawdopodobne, że dał drapaka, jak tylko patrol doniósł o zauważeniu podejrzanego samochodu. Niech ludzie przetrząsną ten las, mógł się gdzieś przyczaić.
214
- lam jest ciemno choć oko wykol, sir.
- Muszą dać z siebie wszystko. Dziękuję, sierżancie.
- Zniszczyliście nasze domy - poskarżył się John.
- Nie zniszczyliśmy, tylko rozebraliśmy. Możecie złożyć wszystko do kupy, jak tylko moi ludzie zakończą przeszukiwanie. A teraz chciałbym, żebyście na poważnie ocenili swoje położenie. Byliście już kiedyś aresztowani za przechowywanie skradzionych przedmiotów, więc tym razem z pewnością traficie do więzienia. Chyba nie poczuwacie się do solidarności z tym człowiekiem. On nie jest jednym z was, wiemy to obaj. Czy fakt, że kiedyś spędził trochę czasu z inną grupą, daje mu prawo do narażania waszej wolności?
- Jakiś człowiek sprzedał nam ten samochód wczoraj wieczorem. Potrzebował pieniądzy. Daliśmy mu jeść, a potem odszedł.
-Pieszo?
- Tak, pieszo.
- O której to mogło być godzinie? John wzruszył ramionami.
- My nie liczymy godzin tak jak wy. Może była dziewiąta. Zaraz jak skończył jeść.
- W jakim kierunku odszedł?
John wykonał nieokreślony ruch w stronę szosy.
- W kierunku Bournemouth?
- Być może. Ani ja, ani moi ludzie nie odprowadzaliśmy go. Jakiś mężczyzna w cywilnym ubraniu zapukał w otwarte drzwi przyczepy.
- Sir, niech pan lepiej wyjdzie i zobaczy, co znaleźliśmy.
- Zastanówcie się dobrze nad swoją sytuacją - poradził główny inspektor, wstając z miejsca.
Wraz z oficerem z wydziału kryminalnego przeszli przez obóz, który po intensywnej rewizji wyglądał jak póbojowsko, i znaleźli się przed dymiącym, obecnie rozkopanym dołem. W świetle łukowych lamp widać było zwęgloną odzież i leżące z boku, częściowo nadpalone resztki czterech żółtych kopert.
Detektyw pochylił się, skinieniem ręki zachęcając głównego inspektora, by uczynił to samo. Bez słowa otworzył każdą z nich, używając do tego celu końcówki długopisu. Gruby karton, z którego zrobione były koperty, uchronił sporą część ich zawartości przed ogniem, choć fotografie uległy pomarszczeniu na skutek gorąca.
215
- Sadzę, że ten drobiazg może gdzieś spowodować nieliche trzęsienie ziemi - rzekł spokojnie główny inspektor, czytając zachowane fragmenty.
- Lub coś na kształt katastrofy nuklearnej - zgodził się detektyw. -Zawiadomić służbę specjalna?
- O tak, jak najszybciej. Zorientujcie się, co prokurator może zrobić z tym fantem. Ta odzież mogła należeć do niego, nie sadzi pan?
- Z pewnością.
- Ciekaw jestem, czy psy mogłyby złapać trop, gdyby powąchały te szmaty. Coś tu wprawdzie pieczono na ogniu - pokręcił nosem.
- Na szczęście te rzeczy były na samym wierzchu. Myślę, że nasz koleś zniknął całkiem niedawno.
Główny inspektor dźwignął się z jękiem.
- Cholerny krzyż! Zawsze mnie boli nad ranem. Dobrze, ściągnę więcej ludzi i więcej psów. W międzyczasie zobaczę, co ten król Cyganów ma do powiedzenia na temat palenia tajemnic państwowych.
Trzymając się za lędźwie, z wyrazem bólu na twarzy powrócił do przyczepy.
- A teraz - rozpoczął, sadowiąc się z ulga - pozwólcie, że jeszcze raz zastanowimy się nad wasza sytuacja, uwzględniając dodatkowe okoliczności. Co możecie powiedzieć na temat wejścia w posiadanie tajnych dokumentów, będących własnością Jej Królewskiej Mości, które bez powodzenia usiłowaliście zniszczyć?
John popatrzył na niego z obojętnym wyrazem twarzy.
- Tam, w ognisku. Mam na myśli dokumenty, za które możecie pójść siedzieć na wiele lat Wy, Cyganie, pochodzicie ze wschodniej Europy, jeżeli się nie mylę, a przynajmniej niektórzy z was, więc nie byłbym zdziwiony, gdybyście utrzymywali kontakty ze starym krajem. Być może, od czasu do czasu tam jeździcie. Może nawet przekazujecie niekiedy jakieś dziwne informacje, dokumenty albo mikrofilmy? - Głos inspektora stwardniał. - Mówię o szpiegostwie, za które grozi trzydzieści lat ciężkiego więzienia bez szansy na warunkowe zwolnienie. Mamy dowody rzeczowe, więc pójdziecie do paki, chyba że zdecydujecie się pokazać nam właściwy kierunek.
John westchnął.
- Czasem w życiu człowiek nie ma wyboru.
- Święta prawda - zgodził się główny inspektor.
216
Murzyn leżał w kryjówce, niewidoczny pod warstwa wilgotnych gałęzi i liści. Żuł suchara ze swej żelaznej porcji żywnościowej, pochodzącej z zaopatrzenia amerykańskich sił powietrznych. Jego masywna szczęka poruszała się ustawicznie, nawet gdy już skończył jeść. Ruch ten spowodowany był potrzeba wydzielania śliny, usta miał bowiem suche od tabletek benzedrynu, które łykał dla odpędzenia snu. Wiedział, że benzedryn jest konieczny, a szum w głowie po jego zażyciu sprawiał mu przyjemność. Jednak benzedryn powodował.również silny głód nikotynowy, który Murzyn próbował rozpaczliwie stłumić.
Leżał absolutnie nieruchomo przez wiele godzin, napinając i rozluźniając mięśnie dla poprawy krążenia i regularnie obserwując miejsce akcji przy pomocy wielkiego noktowizora. Tuż obok niego leżał gotowy do strzału remington, wybrany przez obu wynajętych snajperów z dwóch powodów. Po pierwsze, nie była to broń automatyczna, więc w razie ich wykrycia mogła z powodzeniem uchodzić za małokalibrowa strzelbę myśliwska, a po drugie, przy zastosowaniu tłumika wydawała podczas strzału dźwięk nie głośniejszy od energicznego wydechu. Pomimo małego kalibru, wystrzeliwane z niej pociski z wydrążonym końcem mogły czynić ogromne spustoszenie.
Głód nikotynowy był już tak wielki, że Murzyn nie mógł nad nim zapanować. Zastanowił się nad położeniem i skutecznością kryjówki.
Kusiło go, by zaciągnąć się papierosem - chociaż raz. Powoli i głęboko. Mógł użyć specjalnej myśliwskiej zapalniczki bateryjnej, która nie dawała ognia, gdyż działała na podobnej zasadzie jak samochodowa. Zapaliłby pod swa kurtka w ochronnym kolorze, a dym rozproszyłby się w przykrywających go gałęziach i liściach.
Lecz jego partner mógłby go zabić.
Zagryzł od wewnątrz policzki i po cichu wsunął do ust tabliczkę gumy do żucia, zawierająca nikotynę. W obecnej sytuacji smakowała niczym garść niedopałków. Poirytowany i z mocnym zamiarem nie ulegania pokusie zmienił pozycję, odkładając na chwilę noktowizor.
Cade ujrzał, jak przez ułamek sekundy po prawej stronie pojawił się upiorny ognik. Popełzł w tamtym kierunku, dziękując Bogu, że mokre listowie nie szeleści. "Gdyby była jesień, to byłbym już trupem" - pomyślał.
217
Delikatna poświata od noktowizora znikła i chociaż Cade nadal wypatrywał jej usilnie, to nie był pewien, gdzie czai się nieprzyjaciel.
Księżyc wyszedł spoza chmur i Cade zrozumiał, że jest tak widoczny, jakby nad polaną zawisła rakieta oświetlająca. Nagle poczuł w nozdrzach ostrą woń i uśmiechnął się. Był tak blisko, że widział pasemka dymu, wydobywające się z kilku miejsc na kopczyku z liści. Upewnił się, gdzie dym jest najgęstszy i uniósł powoli biodra dla nadania uderzeniu większego impetu.
Runął do przodu, padając tuż obok wzgórka. Lewą dłonią namacał pod liśćmi czaszkę nieprzyjaciela, zadając równocześnie prawą cios nożem w krtań. Dobiegło go coś na kształt gulgotania i poczuł, że ciałem przeciwnika wstrząsają gwałtowne drgawki. Przycisnął ofiarę z całej siły, gdy wtem na jego własnym boku pojawił się jaskrawy punkcik niczym błędny ognik i usłyszał głuche pacnięcie. Szybko przetoczył się w prawo, czując, że lewe ramię ma mokre i odrętwiałe. Mimo bólu i chęci natychmiastowej oceny strat, leżał absolutnie nieruchomo, starając się obliczyć trajektorię pocisku, który go trafił.
"Tylko patrz dalej przez ten laserowy celownik - mówił w duchu do niewidzialnego wroga - Nie bądź cwaniak, synu, nie zdejmuj go, nie zwracaj uwagi na księżyc, pokaż ten mały, czerwony punkcik, który obiecuje mi śmierć. Wtedy rozwalę ci łeb."
Powoli wsunął niemal bezwładną rękę pod liście przykrywające nieboszczyka obserwując, jak zbliża się groźny ognik. Namacał odrętwiałymi palcami broń, o której wiedział, że tam jest, schwycił ją jednym ruchem i zacisnąwszy zęby, by nie krzyczeć z bólu, przetoczył się kilkakrotnie na bok z oczami skierowanymi stale do przodu, tak jak go kiedyś uczono. Nie zwracał uwagi na pociski, smagające listowie tuż obok niego. Widział tylko daleko w nocnym mroku ogniste języki wystrzałów.
Odpowiedział ogniem tak szybko, że potrójne szczęknięcie zamka remingtona zlało się w jeden dźwięk, a odrzut po strzale prawie nie nastąpił. Z wysoka, wśród trzasku łamanych gałęzi, runęło coś ciężkiego. Rozległ się krzyk bólu, lecz natychmiast zamarł.
"Jack Sokole Oko - pomyślał Cade. Nikt nie mógł się z nim równać. Na potwierdzenie miał przecież rozmaite puchary. - Wszystkie czernieją gdzieś na strychu u tej cholernej suki. Ech, nie bądź głupi! Na pewno już je dawno opyliła."
218
W ramieniu czuł przeszywający ból, a w lewym boku jakby rozżarzone szpilki.
"Skurwysyny! Strzelają drążonymi" - zaklął.
Wtem przypomniał sobie, jak sam załatwił Parmintera kulą dum -dum.
W kieszeni miał opatrunek osobisty, więc wyciągnął go i ostrożnie zsunął kurtkę. Widok, który ujrzał, nawet przy świetle księżyca nie należał do przyjemnych. Rana była gorsza niż mógł się spodziewać. Mrużąc oczy z bólu, pomacał ranę palcami. Kość ramieniowa nie była strzaskana, lecz na pewno naruszona. "Kula - myślał sobie - która przy uderzeniu otwiera się niczym skórka banana, rozpieprzy wszystko jak diabli." Rana miała kilka wyjść, co wcale nie znaczyło, że połowa odłamków nie mogła nadal tkwić w poszarpanych mięśniach i tkankach.
Nałożył opatrunek, mocno obwiązał ramię opaską uciskową i położył się na wznak myśląc, czy nie wstrzyknąć sobie ampułki z morfiną. Z trudem wstał i nałożył kurtkę.
"Jeszcze nie - zdecydował. - Po morfinie zechce mi się spać - ból mi na to nie pozwoli."
Dom był pogrążony w ciemnościach. W żadnym z okien nie było widać najmniejszego światełka.
"To o niczym nie świadczy - ostrzegał sam siebie. - Jeżeli na zewnątrz było dwóch, to w środku będzie więcej. Masz nadzieję, że było tylko dwóch." Rozejrzał się, znalazł tęgi kij i rzucił go daleko w prawą stronę, co było jednak tylko niepotrzebnym gestem. Każdy szanujący się snajper dawno już wykryłby jego pozycję, przygwoździł do ziemi szybkim ogniem, zaś inni przyszliby go wykończyć.
"Było ich tylko dwóch - stwierdził. - A co w środku - nie wiadomo."
Cade zaczął obchodzić polankę, kierując się w stronę miejsca, gdzie drzewa rosły najbliżej domu. Stanął na skraju lasu czując, jak ból wyciska mu łzy z oczu. "Odpocznij chwilę, staruszku. Odetchnij głęboko parę razy, usiądź i sprawdź browninga. Zacznij, gdy będziesz gotów. Na śmierć zawsze będzie czas - postaraj się jeszcze trochę pożyć." Podniósł jedną ręką browninga. Czuł jego ciężar, lecz nie był w stanie odciągnąć lewą dłonią suwaka. "Przestań chrzanić, wiesz dobrze, że w komorze jest jeden nabój, więc po co tak cholernie zwlekać. Czas iść, staruszku. Teraz lub nigdy."
219
Usłyszał z lewej strony jakiś szelest i odwrócił się. Ku jego zdumieniu tuż przy nim kawał darni uniósł się powolutku do góry. Było to tak blisko, że bez trudu mógł go przycisnąć stopą. Pokrywa otworzyła się, a z otworu, niczym jakiś gad z nory, wypełzł człowiek, najwyraźniej nagi.
Cade błyskawicznie skoczył na niego, przyciskając mu browninga do karku i wtłaczając but między uda.
- Rusz się, a zginiesz - rzucił, gniotąc butem jądra przeciwnika.
- OK, Charlie - mruknął Declan Wilder, z twarzą w błocie.
Cade kopnął go i gdy Wilder zwinął się z bólu, sięgnął pod niego i wydobył magnum z tłumikiem. Nóż, wiszący u pasa ofiary, wylądował w krzakach, a rewolwer - w kieszeni kurtki Cade*a. Mimo brutalnego kopniaka, Wilder nie wydał żadnego okrzyku.
- Ilu w środku? Brak odpowiedzi. Znowu kopniak.
- Spróbuj jeszcze raz.
Twarz Wildera skurczyła się z bólu.
- Nie warto, kolego - rzekł Cade, lecz znał się na ludziach i zgadywał, że tego faceta można skopać do nieprzytomności, a i tak nie puści pary z ust
- Dobra, pójdziemy tam razem, więc ty oberwiesz najpierw. Oddech Wildera był krótki i gwałtowny.
- Wstawaj - zakomenderował Cade. Zamienił browninga na magnum z tłumikiem i przycisnął odbezpieczoną broń do pleców Wildera. - Będę zaraz za tobą. Wiesz, ile trzeba czasu, żeby nacisnąć spust, więc jeżeli chcesz ryzykować jakiś numer, to nie krępuj się.
Szybko przebyli otwartą przestrzeń i podeszli do tylnej części domu. Przy drzwiach kuchennych Cade odezwał się:
- Otwórz!
- Nie mogę tego zrobić - odparł Wilder. Cade zmarszczył się, słysząc amerykański akcent, lecz pomyślał, że skoro kupili kobietę, to mogli uczynić tak samo z Jankesem.
- Nie pieprz!
- Nie mogę - powtórzył Wilder.
Cade uderzył go mocno rękojeścią rewolweru w skroń. Wilder próbował sparować cios, odsuwając się szybko, lecz siła uderzenia była tak duża, że upadł na ziemię.
220
Z wnętrza domu dobiegł jakiś dźwięk i tuż za drzwiami odezwał się ochrypły, przerażony szept
Umysł Cade'a zaczynał odmawiać posłuszeństwa. Wiedział, że traci zbyt wiele krwi. W uszach słyszał narastający ryk i wytężał całą siłę woli, by nie stracić przytomności. W ustach czuł smak krwi i zbierało mu się na mdłości. Znów dobiegł go szept
- Wilder? Słyszałam alarm. Jezu Chryste, Wilder!
"To ta kobieta" - podpowiadała Cade'owi rozkołysana myśl. Wygląda na to, że jest sama i przerażona. Co u diabła? Dlaczego nie ma w środku żadnego anioła stróża? To musi być jakaś zasadzka. Dwaj snajperzy i ten w dziurze na wypadek, gdyby wykończył strzelców. Ktoś jeszcze musi być w domu.
Rzężąc i krztusząc się Wilder odzyskał przytomność.
- Nic ci nie jest? - dobiegł zza drzwi rozgorączkowany głos.
Cade przyjrzał się oknom. Były wąskie, umieszczone bardzo wysoko i zaopatrzone w metalowe ramy. Nawet gdyby zdołał się do nich dostać, to jego sylwetka byłaby dobrze widoczna w świetle księżyca. A kobieta mogła być uzbrojona.
- Nie otwieraj drzwi - jęknął Wilder, nadal skulony na ziemi.
-Wilder?
Cade wycelował w niego broń i przycisnął twarz do zawiasów drzwi.
- Otwórz! - wyszeptał. - Szybko!
Usłyszał dźwięk odsuwanych rygli i kluczy, obracających się w dwóch zamkach. Stojąc plecami przy ścianie zobaczył, jak z wnętrza domu wyszła Rhoda James i padła na kolana obok Wildera. Cade opuścił rewolwer i wycelował w kark kobiety.
Znienacka Wilder przerzucił ją chwytem dżudo nad swoją głową i, unikając o włos kuli, złapał Cade'a za nogi. Ten runął na ziemię, przygniatając zranioną rękę i krzycząc z bólu, nadal jednak z rewolwerem wymierzonym w stronę Wildera,
Rhoda James rzuciła się na niego z wrzaskiem, lecz Cade obalił ją wierzgnięciem nogi.
- Przestań! - krzyknęła histerycznie. - On jest Amerykaninem! Wszystko ci się pokręciło.
Z rany Cade'a buchała krew - dużo krwi. Wiedział, że jej upływ należy zatamować, bo inaczej umrze. Z największym wysiłkiem,
221
l
opierając się plecami o ścianę, trzymał ich na muszce magnum. Po chwili uniósł kolana i oparł na nich rewolwer.
- Ja jestem z nimi - wyszeptała Rhoda James. - Z Amerykanami. I on też. Proszę!
Cade wyprostował się.
- Do środka - dyszał ciężko, spoglądając na nich z góry.
Uświadomiła sobie, że poły jej szlafroka są rozchylone i wstając poprawiła je. Wilder uniósł się, dotykając miejsca, w które Cade uderzył go rewolwerem.
- Do środka - powtórzył Cade. - Ty pierwsza, i zapal światło. Zapaliła światło i zaniemówiła widząc, w jakim jest stanie.
- Kto to zrobił?
- Pierdoleni Amerykanie! - warknął Cade. - Tam, przed domem. Ty oczywiście nic o nich nie wiedziałaś, prawda? No jasne, że nie. Ani, że ten drań* czekał na mnie w dziurze?
- To jest tunel - rzekł Wilder. - Potrąciłeś drut sygnalizacyjny, przebiegający między drzewami z tyłu domu. Odwrócił się do Rhody James.
- Zasnęłaś i nie usłyszałaś alarmu. Syknął, gdy poczuł w kroczu spazm bólu.
- Zostawiłeś mnie samą! - rzekła oskarżycielskim tonem.
- Włączyłem drugi alarm, żeby cię ostrzec. Gdybyś pozostała w środku, wszystko byłoby w porządku. Dom jest bezpieczny. Nikt nie wdarłby się, gdybyś pozostała wewnątrz. Agencja załatwiła nawet okna przeciwodłamkowe. Nie powinnaś była otwierać drzwi.
- On ma na myśli CIA - rzekła, kurczowo krzyżując ręce na piersiach. - Powiedziałam ci, że trzymam z Amerykanami.
- Musisz coś zrobić - rzekł Wilder widząc, jak na podłodze zbiera się kałuża krwi. - Mogę to załatwić.
-1 załatwić mnie - odparł Cade, podnosząc magnum. Wilder potrząsnął głową przecząco.
- Pozwól mi - poprosiła kobieta, odwracając wzrok od widoku rany. - Później jakoś to wszystko uporządkujemy. Mogę zadzwonić?
- Nie ruszaj się z miejsca - ostrzegł Cade. Ociekającymi krwią palcami namacał opatrunek polowy i rzucił go na ziemię. - Weź to - rzekł do Wildera.
- Mam tu lepszy opatrunek - rzekł Wilder.
- Weź mój.
222
- Odłóż tę spluwę - prosiła Rhoda. - Nie zrobimy ci nic złego. Cade spojrzał na nią lekceważąco.
- Zamknij się! - rozkazał Wilder. Ostrzegł ją wzrokiem i odwrócił się w stronę Cade'a. - Trzeba ci zrobić zastrzyk przeciwtężcowy, bo inaczej stracisz rękę.
Cade uwolnił ramię z zakrwawionego rękawa, trzymając ich ciągle na muszce. Spojrzał Wilderowi w oczy i dostrzegł coś na kształt własnego odbicia.
- Jazda - rzekł - lepiej niczego nie próbuj, koleś.
Wilder odsunął się i stanął przed oliwkowo-zieloną torbą, zawieszoną na drzwiach prowadzących do hallu.
Cade skinął głową.
Wilder wyciągnął polowy zestaw medyczny armii amerkańskiej i nim wysypał zawartość na czysty, sosnowy stół, podsunął go Cade'owi do sprawdzenia.
Cade położył rękę na blacie stołu. Uśmiechnął się blado widząc, jak Rhoda James odwróciła twarz, gdy Wilder zdejmował bezużyteczny już opatrunek osobisty.
- Masz sporo odłamków - ostrzegł Wilder z poważną miną, przygotowując strzykawkę. - Mogą być wszędzie.
- Zagotuję wodę - rzekła, biorąc do ręki czajnik.
- Prawdziwy słowik florencki - mruknął Cade, krzywiąc się z bólu.
- Nie potrzeba - rzekł Wilder.
- Jak chcecie - odparła.
- Jesteś żołnierzem? - zapytał Cade, bardzo już blady.
- Byłem.
Cade skinął głową.
- Chcę się napić - rzekła Rhoda. - A ty? Myślę, że tobie też przydałby się jakiś drink.
Cade spojrzał na nią podejrzliwie.
- Jest trochę zszokowana - wyjaśnił Wilder.
- Pieprzę jej szok. Masz szkocką? - Twarz Cade'a przybrała teraz szary kolor.
- Mamy tu wszystko - odpowiedział Wilder.
- Prawdziwa małą Ameryka - wtrąciła kwaśno Rhoda James. - Mają tu wszystko, tylko nie wiedzą, jak powstrzymać jednego człowieka, który wchodzi sobie i przystawia mi spluwę do głowy.
223
- Nie podskakuj - ostrzegł ją Cade. - Powiedzieli mi, że jesteś zdraj-czynią tak jak cala reszta, i nie pomylili się.
- Kto ci powiedział? - zdębiała.
- Ci, którzy wiedzą - wyjaśnił Cade.
- Pozwól mi zadzwonić. Dowiesz się, dla kogo pracuję. Wtedy będzie można wszystko wytłumaczyć twoim ludziom.
Wilder skończył opatrywać ranę i usiadł naprzeciw Cade'a, z pytającym, choć bardzo spokojnym wyrazem twarzy.
- Ona jest sowiecką agentką? Tak ci powiedziano?
- Nie wtrącaj się, Wilder, to nie twój interes - rzuciła oschle.
- Jedną z czworga - odpowiedział Cade.
- Zabili już trzech - Rhoda zwróciła się do Wildera - ale nie wiedzą o moim układzie z twoimi ludźmi.
- To nie są moi ludzie - sprostował Wilder.
- Wobec tego z twoim krajem.
- A ci faceci na zewnątrz to Amerykanie? - zapytał Wilder Cade'a.
- Nie miałem okazji zapytać. Chcieli mnie wykończyć, więc moim zdaniem są z nią. Tak jak ty.
- Nie pracuję dla Rosjan! - Rhoda James niemal krzyczała czując, jak zawodzą ją wszelkie rachuby. - Jestem podwójną agentką, niech cię cholera!
Cade spojrzał na nią ostro.
- Co oznacza, że pracuje dla Rosjan - rzekł spokojnie Wilder.
- Oczywiście, że tak, na tym się opiera cały mechanizm, o czym wie każdy głupek. Słuchaj ty, jak cię tam zwą, daj mi skontaktować się z moim kontrolerem, a usłyszysz potwierdzenie tego, co mówię.
- Nie dopuszczaj jej do telefonu - ostrzegł Wilder. Cade spoglądał to na jedno, to na drugie.
- Mówisz, że ona kłamie?
- Mówię, że jeśli dorwie się do telefonu, to obaj będziemy mieli poważne kłopoty.
- Zamknij się, Wilder! - krzyknęła.
- O co chodzi? - zażądał wyjaśnień Cade.
- Właśnie powiedziała, że pracuje na dwie strony. Jeżeli przysłano cię tu oficjalnie, a twoi zleceniodawcy o tym nie wiedzą... to znaczy, że nie powinni wiedzieć.
- Ty draniu! - Rhoda splunęła, gotowa rzucić się na Wildera. Cade skierował na nią lufę magnum.
224
- Mów dalej, kolego. Przekonaj mnie, że toczymy tę samą wojnę. Wilder uśmiechnął się.
- Nikt nie toczy tej samej wojny. Wszyscy prowadzą własne wojny, z własnych powodów, i osiągają własne korzyści - co oznacza, że wszyscy walczą przeciw wszystkim. Ty i ja jesteśmy przypadkowymi maruderami na ziemi niczyjej, ale od tej chwili wiemy za dużo, żeby nam pozwolili chodzić samopas.
- Jesteś wariat - rzekła Rhoda lodowatym tonem. - Powinni byli cię zabić w tej dżungli.
- Prawdopodobnie udało im się - odparł Wilder.
Seria ostrych dźwięków, pochodzących z przewodów sygnalizacyjnych, uświadomiła im, że nie są sami. Gdzieś niedaleko rozległo się ujadanie wielu psów, zbyt wielu jak na zwykłe, domowe psiaki.
- Wyłącz światło! - rozkazał Cade. - To gliny.
Poświata wpadająca przez szyby przybrała odcień pomarańczowy. Wstawał nowy dzień. Cade zwrócił swą wynędzniałą twarz w stronę okna, jakby w oczekiwaniu znaku.
- Teraz nie masz już wyboru. Musisz mnie wypuścić - odezwała się Rhoda James.
- Lady, jak na kogoś, kto w tej najniebezpieczniejszej grze na świecie chce mieć w ręku wszystkie asy, to marnie się pani orientuje -zauważył Wilder.
- Przyszła policja, więc nie ma sensu, żeby mnie teraz zabijał. Chcę zaraz wyjść przez te drzwi.
Cade potrząsnął głową, nadal celując do niej z magnum.
- Wyjdziesz stąd razem ze mną. Żywa lub martwa.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Główny inspektor policji z Hampshire, kierujący nalotem na obóz Cyganów, nazywał się Dawkins. Drzemał właśnie w swej ruchomej centrali operacyjnej, gdy zadźwięczał telefon. Otworzył oczy, pochylił się do przodu i wsłuchał w dobiegający z aparatu głos jednego z podwładnych.
- Psy odkryły zwłoki dwóch ludzi. Jeden czarny z paskudnie poderżniętym gardłem, a drugi - jakiś Hiszpan czy Włoch, w każdym razie południowiec - zastrzelony. Obaj byli uzbrojeni w karabiny snajper-skie z tłumikami. Czarny leżał w czymś w rodzaju kryjówki, a ten drugi pewnie siedział na drzewie. Wygląda na to, że zastrzelono go, gdy był na górze i spadając złamał kark. Chyba czekali na kogoś -może na naszego podejrzanego. Jeżeli tak, to on ich dostał pierwszy. Zaraz obok miejsca, gdzie znaleziono ciała, jest wiejski dom. W środku nie widać żadnych śladów życia, ale jeszcze jest wcześnie i być może lokatorzy śpią. Nie zbliżaliśmy się tam jak dotąd. Mieliśmy kłopoty z utrzymaniem psów, bo rwały się do tej chaty.
- Bardzo dobrze - pochwalił Dawkins. - Jak daleko od domu są wasi ludzie?
- Dość głęboko cofnięci, sir. Biorąc pod uwagę te snajperskie karabiny i inne rzeczy, nie chciałem ryzykować.
-1 słusznie. Nie podchodźcie do domu pod żadnym pozorem, dopóki nie dowiemy się o wiele więcej, co tu się, u diabła, dzieje. Zrozumieliście?
- Zrozumiałem, sir. Już podałem nasze położenie.
- Dobra, jedziemy tam.
Dawkins zwrócił się do łącznościowca:
- Połączcie mnie z centralą. Po pierwsze, chcę wiedzieć, do kogo należy ten dom i kto zamieszkuje w nim obecnie. Po drugie, powiedzcie im, że zapowiada się tu stan oblężenia i, być może, wyłoni się sprawa zakładników. Po trzecie, niech skontaktują się z Thames Val-ley, oddział w Reading, złapią tego głównego komisarza, co znał Ca-de'a - nazywa się Rand - i poproszą, żeby przyjechał tu jak najszybciej, bo potrzebujemy pomocy w negocjacjach.
226
- Nie jesteśmy pewni, że Cade jest w tym domu, sir - wtrącił oficer z wydziału kryminalnego, który znalazł częściowo nadpalone koperty i ubranie Cade'a. - Będziemy go może fatygować na próżno.
- Powinniście mieć zawsze zaufanie do psiego nosa - odrzekł Da-wkins. - A jeżeli nie do psiego, to chociaż do nosa takiego starego gliniarza jak ja. la sprawa śmierdzi mocniej niż kolacja, którą gotował nasz cygański król ze swoimi ludźmi.
- Coś jeszcze, sir? - zagadnął łącznościowiec.
- Zadzwońcie do komendy w Gloucester i przekażcie oficerowi prowadzącemu sprawę, że być może osaczyliśmy podejrzanego.
- Mam wiadomość z Gloucester, sir. Jedzie tu główny inspektor Murray. Wyruszył zaraz potem, jak ogłosiliśmy, że w tym rejonie stwierdzono obecność podejrzanego.
- O, na Boga! Już wyjechał? Widać ma chętkę, żeby wziąć byka za rogi. Jestem ciekaw, ile z całej historii zataił przed nami? Dobra! Po czwarte, chcę wiedzieć, czy z tym domem istnieje połączenie telefoniczne. Jeżeli tak, to zawiadomcie Główny Urząd Pocztowy, żeby zablokował ten numer tak, żebyśmy tylko my mieli bezpośrednie połączenie.
- British Telecom, sir.
- Nie bądź taki mądry, synu. Jestem cholernie zmęczony. Przez całe życie był to Główny Urząd Pocztowy i tak już zostanie. Po piąte, wezwać natychmiast karetkę pogotowia i lekarza. I proszę bez żadnych syren. Cicho i spokojnie, jeśli to w ogóle jest możliwe. Najlepiej powiadomcie najbliższy szpital, że mogą mieć pacjentów z ranami postrzałowymi.
Dawkins zawahał się.
- Myślę, że to będzie długi dzień - i może skończyć się źle. Potrzebuję zastępcy, żeby mógł mnie zluzować, i rzecznika prasowego, żeby karmił te dziennikarskie sępy. I powiedzcie centrali, że wprawdzie doceniam, iż kazali nam przeczesywać ten cały cholerny las, ale potrzebuję więcej ludzi, żeby otoczyć teren. Nieuzbrojonych i umundurowanych, no i oczywiście uzbrojonych funkcjonariuszy dla sformowania grupy osłonowej. Jeżeli trzeba, niech przerzucą siły z innych rejonów.
- To wszystko, sir?
Dawkins zawahał się ponownie.
- Nie. Jeszcze coś na zakończenie. Ten Cade był poprzednio w Pułku, prawda? Powiedzcie im, że moim zdaniem powinni zawiadomić
227
Londyn, bo pewnie będziemy potrzebować pomocy z Dli. Dobra, wykonajcie to.
- Wypuść mnie - błagała Rhoda James. - Zrobię wszystko, żeby nie podejmowali przeciw tobie żadnych działań*. Nie mogę dopuścić, żeby ta sprawa nabrała rozgłosu. - Odwróciła się od Cade'a w stronę Wil-dera. - Wytłumacz mu to. On nie kapuje, co jest grane. Jeżeli nie zrobimy nic, to wkrótce będziemy mieć na karku kupę wścibskich dziennikarzy, którzy zaraz wywąchają, że mieszkał tu jakiś Amerykanin, a Moskwa wyciągnie z tego tylko jeden wniosek.
Rozmawiali we frontowym pokoju domu, trzymając się z dala od okien. W świetle poranka widać było szare kształty policjantów, ostrożnie przesuwające się wśród drzew i krzewów. Jedynie żałosne wycie psa nadawało tej scenerii jakiś realny wymiar.
Cade czuł się rozpaczliwie słaby. Leżał bezwładnie na kanapie, z lufą magnum ciągle skierowaną na pozostałą dwójkę. Spojrzał na Wil-dera, który, swobodnie oparty o ścianę przy drzwiach, wpatrywał się w drzewa za ciemną szybą.
- To na czym stanęliśmy? - zapytał Cade.
- Powiedziałem ci. Powinna była trzymać buzię na kłódkę.
- Musiałam mu powiedzieć! - oponowała. - Przecież to mnie miał zabić.
Cade uniósł dłoń, ściskając rewolwer, i otarł pot z czoła.
- Gorączka? - zapytał Wilder, przyglądając mu się ze współczuciem.
- Skąd - odparł Cade, uśmiechając się nieznacznie. - Chyba zacząłem pękać.
- Mówi, że wysiadają mu nerwy - przetłumaczyła Rhoda slangowe wyrażenie.
- Znam ten zwrot - odparł Wilder.
- A cóż to znowu - spotkanie dawnych towarzyszy broni? - spytała z rosnącym zniecierpliwieniem. - Dookoła pełno policji. Wkrótce będą uzbrojeni, jeśli jeszcze nie są. Wytropili cię tutaj i zastrzelą, jeśli będą zmuszeni. Na miłość boską, jeden telefon wystarczy, żeby przerwać tę zabawę!
- Ile policja wie? - zapytał Wilder, zwracając się do Cade'a.
- Sporo, sądząc z wyglądu tej bandy.
- Czy zastrzeliłeś kiedyś jakiegoś policjanta? - zapytała Rhoda, bojąc się usłyszeć odpowiedź.
228
- Nie zabijam glin.
'- W takim razie nie zrobią ci nic złego, ale musisz się poddać. Wilder, wyjdź do nich i powiedz, że on jest gotów do negocjacji. Powiedz, żeby sprowadzili kogoś ze służby bezpieczeństwa, kto by mógł potwierdzić jego historię. To służba bezpieczeństwa przysłała go tutaj. Max mi powiedział.
Wilder potrząsnął przecząco głową.
- Dlaczego nie?
- Bo na tym etapie służba bezpieczeństwa wyprze się wszystkiego. Brytyjczycy nie różnią się od innych ludzi. Ci, co go przysłali, rozkręcili tajną operację - to chyba oczywiste - i kiedy dowiedzą się, jak wygląda sprawa - a dowiedzą się - nabiorą wody w usta.
- Nie chcesz wyjść z tego cało? Uparłeś się, żeby zginąć, czy co?
- Marnie reaguję, jak widzę kogoś w opałach.
- Jesteś wariat! - krzyknęła. - Tylko spójrzcie na niego! - Miała na myśli Cade'a.
Wilder odezwał się:
- Pogadajmy. Jak się nazywasz?
- Jack, to wystarczy.
- OK, Jack. Co cię czeka, jeżeli wyjdziesz na zewnątrz? Więzienie?
- Na pewno, ale nie zamierzam do tego dopuścić.
- Siedziałeś już kiedyś? Cade skinął głową.
-Za co?
Wzrok Cade'a stwardniał.
- Za służbę dla królowej i ojczyzny w Irlandii Północnej. Stuknąłem czterech ludzi z IRA. Później powiedziano mi, że to były dzieciaki, które wybrały się na przejażdżkę. Ładne mi dzieciaki: z pistoletami maszynowymi i bronią boczną na dodatek. Oczywiście, zanim zjawili się żołnierze i gliny, broni już nie było, a ja nie sterczałem tam, bo wykonywałem tajną misję i miałem rozkaz, żeby za wszelką cenę nie dać się zdemaskować.
- To była zabawa w politykę.
- Oni są w tym dobrzy. Dali mi osiem lat Byłem spalony i narażony na zemstę IRA. Odsiedziałem cztery lata, zanim ktoś darował mi resztę.
- To znaczy, że odsiedziałeś tylko połowę kary - rzekła Rhoda James. - Nie tak źle. Masz szczęcie, że ci z IRA nie zabili cię.
229
- Zrobili coś gorszego - wycharczał Cade. - Zmasakrowali mi córkę! Miała zaledwie sześć lat. Chcesz zobaczyć, jak wyglądała?
Zaczaj grzebać zranioną ręką w wewnętrznej kieszeni kurtki. W przypływie gniewu nie czuł nawet bólu. Znalazł portfel i rzucił go w jej kierunku. Uniósł magnum.
- Podnieś i popatrz na fotografię. Kiedy ją wykończyli, wyglądała inaczej. Wiesz, co jej zrobili? Wszystko! A potem wypalili papierosami na policzkach moje inicjały. Ci głupcy z policji myśleli, że ścigają jakiegoś maniaka religijnego. Jack Cade, J.C - to była wiadomość od IRA. Dobrze o tym wiem. Odwróć fotografię! Widzisz te nazwiska? To moja cena za wykończenie ciebie. Powiedziałem im, że nie zabiję kobiety, więc obiecali mi te nazwiska. Nie wchodzę w szczegóły. Chcę tylko dostać te bestie i wypalić im na jajach każdą pieprzoną literę mojego nazwiska.
Rhoda James schowała fotografię do portfela i zwróciła mu go.
- Przykro mi. Jakim cudem miałabym to wiedzieć?
- Teraz wiesz - odparł Cade, mocno osłabiony przez swój nagły wybuch.
Odezwał się telefon przy oknie.
. - To oni - rzekł Cade, z twarzą wykrzywioną bólem i mokrą od potu. - Ty odbierz - zwrócił się do Rhody. - Powiedz, że wszystko w porządku. Nie mogą być pewni, że tu jestem. Spław ich, a może cię nie wykończę.
Podniosła słuchawkę.
Rozległ się sygnał Hampshire, po czym spokojny, niski głos zapytał:
- Pani James? Tu policja. Jeżeli nikt nie przysłuchuje się tej rozmowie, proszę dotknąć włosów. Widzimy wnętrze pokoju przez lornetkę. Usłuchała. Wolnym ruchem przygładziła włosy.
- Musieliście pomylić dom. Tu wszystko w porządku.
- Nie ma powodu do niepokoju, pani James - poinformował główny inspektor Dawkins. - Dom jest całkowicie otoczony. Chcemy tylko uspokoić tego rewolwerowca. Jeżeli nazywa się Cade, C-A-D-E, proszę ściągnąć szlafrok na szyi. Jeżeli pani nie wie, to proszę nie robić nic.
Uchwyciła kurczowo frotową tkaninę.
- Skąd znacie moje nazwisko? - zapytała. - Jestem tu tylko gościem.
- Teraz nie czas na wyjaśnienia. Niech pani słucha uważnie. Jeżeli ten drugi człowiek w pokoju jest przyjacielem, a w domu nie ma nikogo więcej, proszę przełożyć słuchawkę do lewej ręki.
- Wyłącz się - rozkazał Cade ochrypłym szeptem. Przykryła dłonią mikrofon.
- Staram się tylko ich spławić.
Gdy przełożyła słuchawkę do lewej ręki, Dawkins odezwał się ponownie:
- Proszę teraz wyłączyć się.
- Do widzenia - rzekła z mocno zatroskaną miną.
- Znają twoje nazwisko - odezwał się Wilder ze wzrokiem utkwionym w jej twarzy.
Skinęła głową pamiętając, że pokój jest pod obserwacją.
- Jakie to ma znaczenie? - mruknął Cade.
- Ma. O tym, że ona jest tutaj, powinien wiedzieć tylko jej kontroler i facet, który przyjechał razem z nim.
-1 oni właśnie zawiadomili policję.
- Ni cholery! Na pewno nie chcą, żeby ich łączyć z tą sprawą. -Wilder zmarszczył brwi. - Jack, jesteś pewien, że wiesz, dla kogo pracujesz?
- Dla MIS. Widziałem ich legitymacje. Powiedzieli, że nie mogą użyć do tego zadania swoich ludzi z powodu różnych przecieków, o których pisze prasa.
Wilder potrząsnął głową.
- Jesteś zbyt uczciwy, Jack. Zaplątałeś się w tym paskudnym świecie. Na twoim miejscu poddałbym się i powiedział policji o wszystkim. Myślę, że wystrychnęli cię na dudka ludzie, którzy wykryli czterech sowieckich agentów i postanowili nie stawiać ich przed sądem. Muszą mieć ku temu powody, a zwykle są to powody polityczne. Wykręcili się sianem, zatrudniając kogoś, kogo w każdej chwili można się wyprzeć i poświęcić. To znaczy ciebie, Jack!
- Jak do tego doszedłeś? - zapytał z niepokojem Cade.
- Bo sam żyłem zbyt długo w takim świecie. - Wilder odwrócił się do Rhody James. - A więc, dla kogo pracujesz?
- Idź do diabła - brzmiała odpowiedź.
- GCHQ, Cheltenham - wyjaśnił Cade.
Na twarzy Wildera pojawił się błysk zrozumienia.
230
231
- Jest agentką NSA, czyli amerykańskiej Agencji Bezpieczeństwa Państwa. Znaczy, że to gruba sprawa.
- Czy to prawda? - Cade zwrócił się do Rhody James.
- Pracuję w GCHQ, a więc jestem w kontakcie z NSA. Jak większość ludzi zatrudnionych w Cheltenham. To wchodzi w zakres moich obowiązków. Jestem jednak Angielką i zachowuję lojalność względem Wielkiej Brytanii. - Przeszyła Wildera wyzywającym wzrokiem.
Wilder, z rękami w kieszeniach i lekko przygarbiony, podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Westchnął i, jakby odprężony, zwrócił się do Cade'a:
- Albo sama zorientowała się, albo usłyszała od policji, że w okna wycelowany jest mikrofon kierunkowy. Zapomniała tylko, że to budynek CIA i że wbudowano tu elektroniczne urządzenia przeciwpod-słuchowe. Ona nie chce, żeby ktokolwiek na zewnątrz wziął na serio to, o czym mówiliśmy, czyli że Angole nie wiedzą, że figuruje na liście płac NSA. Założę się o całą resztę mojego życia, że ma rozkaz przekazywać Moskwie tajne informacje z GCHQ razem z materiałami spreparowanymi przez NSA. Brytyjczycy nie mają przy tym zielonego pojęcia, że "kuzyni zza wielkiej wody" wystawiają ich do wiatru.
Cade poczuł się stropiony.
- Mówisz, że ona szpieguje nas na waszą rzecz? Jankesów?
- Będziesz odpowiadać za moją śmierć, Wilder - ostrzegła. Wilder zignorował ją.
- Nie szpieguje ciebie, Jack. Po prostu zdradza tajemnice brytyjskie po to, żeby Rosjanie uwierzyli w fałszywe informacje, którymi ich także karmi.
- Wychodzi na jedno.
- Niezupełnie, ale prawie.
- A o co ty grasz? - zapytał Cade z naciskiem. Jego zaskoczenie ustąpiło miejsca podejrzliwości.
- O nic - odparł Wilder ze znużeniem. - O to właśnie chodzi. Skończyłem z grami. Dlatego żyję w ten sposób. Grałem według ich reguł zbyt długo i powiedziałem w końcu: "dość!". Ale tak naprawdę tej działalności nie przerywa nikt ani po tej, ani po tamtej stronie. Myślę, ie powinieneś wyjść i powiedzieć policji wszystko, co wiesz. Poleci parę głów, ale nigdy nie zniszczysz ich całego wariackiego świata. Nikt tego nie może zrobić. Oni są zbyt potężni.
232
Rhoda James spojrzała na Cade'a dzikim wzrokiem.
- Nie słuchaj go! On jest przeciwko wszystkiemu, o co my walczymy - ty i ja! To jeden z tych świrów, co chcą zniszczyć demokrację, choć nie mają pojęcia, czym ją zastąpić. Tylko popatrz na niego. Co widzisz? Degenerata bez żadnych norm i zasad. Prawie zwierzę - tylko że zwierzęta poczuwają się do lojalności względem własnego gatunku.
Wilder odrzekł:
- Dobrze wiem, czym ją zastąpić. Chcę takiego świata, w którym nie manipuluje się ludźmi, każąc im wierzyć, że spełniają swój psi obowiązek. Chcę świata, w którym nie przekupuje się nikogo. Chcę żyć na swój sposób i żeby nikt nie wmawiał mi, że daje mi wolność.
- Jesteś marzycielem, Wilder, a marzyciele w realnym świecie są niebezpieczni. Doprowadzają człowieka do śmierci, a na odchodnym mówią jakby nigdy nic: "Przecież uprzedzałem".
Cade nie był już blady, ale popielaty. Twarz ociekała mu potem. Zamrugał, gdy piekąca kropla dostała się do zaczerwienionych oczu. Błysnął białkami.
Rhoda James rzuciła się, by schwycić padający rewolwer, ale Wilder był zbyt szybki i doświadczony.
- iy skurwysynu! - parsknęła.
- Sprzedali ci nawet nasze najgorsze słowa - rzekł. - Teraz niech moja lady zasłoni te okna.
Główny komisarz James Rand obserwował akcję policji z powietrza. Jego helikopter przelatywał właśnie nad terenem obławy, zmierzając do punktu, w którym koncentrowały się siły policyjne. Zauważył, że pomimo ustawienia zapór drogowych i kierowania samochodów na inne trasy, zaczynały już gromadzić się tłumy ludzi, powstrzymywane przez umundurowanych policjantów.
Rand klepnął pilota w ramię i wskazał na grupkę niedbale odzianych młodych ludzi, którzy przedarli się jakoś przez kordon policji i byli już w lesie.
Pilot pośpiesznie nadał odpowiednią informację przez radio.
- Głupie gnojki! - zaklął.
- Biegną wprost na grupę osłonową! - krzyknął, zapominając jak zwykle, że mikrofon ma tuż przed ustami.
233
Pilot skrzywił się, wykonał zwrot maszyną i wskazał palcem w dół, na inną grupkę.
- Telewizja - rzekł, schodząc niżej. Śmigłowiec zawisł tuż nad objuczoną sprzętem ekipą, a pilot podał przez radio ich pozycję.
Rand obserwował, jak reporterzy i kamerzyści, obsypywani liśćmi i gałązkami, chowają się przed gwałtownym podmuchem śmigieł.
- Któregoś dhia dostaną kulkę i będą nas o to obwiniać - rzekł ze współczuciem.
Wylądowali na pustym odcinku szosy. Rand szybko wysiadł z maszyny, pochylając nisko głowę, chód nie groziło mu uderzenie śmigła.
Ujrzał starszego, umundurowanego oficera, który, przyciskając czapkę do głowy, biegł w jego stronę.
- Główny komisarz Rand? Nazywam się Dawkins. To przeze mnie fatygowano pana aż tutaj.
- Jak wyglądają sprawy, panie inspektorze? Jest pan pewien, że macie tam Cade'a?
- Absolutnie. Rozmawiałem przez telefon z kobietą i ona to potwierdziła.
- Z kobietą? Właścicielką domu?
Rozległ się przeciągły świst i ryk silnika umilkł.
- O, teraz lepiej - rzekł Dawkins. - A, kobieta! Tak, no cóż, pan jeszcze nie wie. Może przyjrzymy się lepiej całej sprawie.
- Więc proszę mi o wszystkim opowiedzieć - rzekł Rand, podążając za wielką, ociężałą figurą głównego inspektora.
Dawkins podniósł sękaty kij, którym uderzał krzaki, gdy zagłębiali się coraz bardziej w leśnym gąszczu.
- Wie pan, że furgonetkę Cade'a znaleźliśmy w obozie cygańskim przy szosie, jakieś cztery czy pięć mil stąd - patrząc w pańskim kierunku, nie w moim. Poza tym, w czasie przeszukiwania obozu natrafiliśmy na dokumenty, które Cyganie chcieli spalić razem z jego ubraniami. Właśnie dzięki tym ubraniom psy złapały trop. Co do dokumentów, to - chwała Bogu - są tylko częściowo nadpalone. Są tam szczegóły dotyczące czworga ludzi zatrudnionych w GCHQ w Chel-tenham.
- Jakiego rodzaju szczegóły? - zaciekawił się Rand.
- Niech pan uważa na ten dół - ostrzegł Dawkins. - Sam już raz w niego wpadłem. Tryb życia, sposób pracy i spędzania czasu wolnego - całe to cholerstwo. Dziwne, co? Tylko spojrzałem i pomyślałem so-
234
bie: jak ulał pasuje na zadanie dla służby specjalnej. Wezwałem od razu kogo trzeba, ale skończyło się na służbie bezpieczeństwa. Przylecieli, jak pan, jednym z tych hałaśliwych pudeł. Tylko że to była wojskowa maszyna. Miejscowi gotowi pomyśleć, że to sowiecki desant, no nie?
Ogromny mężczyzna parł do przodu bez żadnych oznak zmęczenia, podczas gdy Rand, zwykle dumny ze swej kondycji fizycznej, zaczynał ciężko dyszeć.
Dawkins zwrócił uwagę na jego stan.
- Powinien pan częściej wychodzić na świeże powietrze. A jeżeli chodzi o tę kobietę, to ona też była w tamtych aktach, rozumie pan? Razem z trzema innymi.
- Jeden z nich nazywał się Parminter? Dawkins zwolnił i spojrzał znacząco na Randa.
- Niezły chłoptaś. Chyba wiemy o nim wszystko, co? To znaczy, nie w tym kontekście, chociaż najwyraźniej pan wie...
- On jest nieważny.
- Czyżby, na Boga?
- Jeżeli o nas chodzi, to nie. Niech pan kontynuuje.
- Fotografie, en face i z obu profili - podobne do więziennych - są całkiem wyraźne. Oczywiście, nie wiedzieliśmy, że ona jest w tym domu, ale sprawdziliśmy w GCHQ i powiedziano nam, że ma zwolnienie lekarskie i przyjechała tutaj. Szmery w okolicy serca czy coś w tym rodzaju. Przemęczenie. Myślę, że spowodowane ciągłym napięciem. Wie pan, szyfry, depesze... Tak czy owak, posadziliśmy paru naszych chłopców z lornetkami na drzewach i niech mnie diabli, jeśli ta babka w środku to nie Rhoda Annę James. Ubrana w płaszcz kąpielowy, gawędziła z dwoma mężczyznami. Jeden to z pewnością Cade, nawet wiemy, że miał rewolwer z tłumikiem. Wyglądało, że jest ciężko postrzelony. Lewe ramię miał obandażowane i to fachowo, ale ciągle krwawił. Miał na sobie mundur polowy, mocno zakrwawiony. Kurtkę częściowo zsunął ze względu na ranę.
- Kto go postrzelił? Jeden z naszych czy ktoś inny?
Dochodzili do skraju polanki. Dawkins skręcił w las, pokazując kierunek kosturem.
Na leśnej ściółce leżało coś na kształt dużego tłumoka przykrytego kocem. Miejsce było ogrodzone taśmą przeciągniętą na wetkniętych w ziemię słupkach.
235
- Moim zdaniem, to jego robota - rzekł Dawkins. Podniósł laskę i wskazał na wysokie drzewo obok ciała. - Potem oberwał sam. Nie śmiertelnie, ale i tak musiał to być fantastyczny strzał, biorąc pod uwagę, że panowały tu pewnie egipskie ciemności.
- Cade jest świetnym strzelcem. Brał udział w zawodach w Bisley.
- Hm, cóż, mamy tu namacalny dowód. Kark złamany. To na skutek upadku.
Kij uniósł się znowu, tym razem poziomo.
- Tam leży jeszcze jeden - rzekł, gdy Rand odwijał rąbek koca, by spojrzeć na ciało leżące dokładnie w tej samej pozycji, co przy upadku.
- Jeszcze jeden? - zaciekawił się Rand.
- Jakiś" czarny z poderżniętym gardłem. Zaskoczono go z tyłu, gdy leżał w swojej kryjówce. Tędy, proszę.
- Mieli jakieś* dokumenty?
- Żadnych. Sporo gotówki, ale żadnych legitymacji, prawa jazdy czy czegoś w tym rodzaju.
- Prawdopodobnie zawodowcy.
- To bardziej pańska działka - zauważył Dawkins. - Ja jestem tylko wiejskim gliniarzem.
Byli już bardzo blisko skraju polany, lecz zarośla rosły tu wystarczająco gęsto, by nikt z domu nie mógł ich dostrzec. Tuż obok na ziemi leżał policjant uzbrojony w karabin enfield enforcer 7.62 z celownikiem teleskopowym. Należał do grupy osłonowej, której zadaniem było utrzymanie uzbrojonych przestępców w wyznaczonym rejonie. Funkcjonariusz zignorował ich obecność, koncentrując uwagę na domu.
- Co wie pan o tym drugim mężczyźnie? - zapytał Rand.
- Wyglądał dość dziwnie. Długowłosy jak gwiazda rock-and-rolla. Był bez koszuli, tylko w wyświechtanych dżinsach. Miał na sobie pas w stylu kowbojskim, z wężowej skóry, z dużą klamrą. Co dziwniejsze, był wysmarowany błotem.
- Błotem?
- Mogła to być krew - trudno zorientować się przez okno, ale nie wyglądał na rannego. Aha, z wyjątkiem draśnięcia, o tutaj, na głowie.
- Może dlatego miał poplamione ciało?
- W takim razie nie mógłby chodzić. Chłopcy mówią, że to błoto. Może jest jednym z tych, co czekali na Cade'a, ale jakoś nie pasuje do tamtej dwójki. Wiemy na pewno, że jest stałym lokatorem w tym domu.
236
- Kto zatem jest właścicielem?
- Śledztwo doprowadziło nas do miejscowego pośrednika w handlu nieruchomościami, który parę lat temu sprzedał ową posiadłość jakiemuś przedsiębiorstwu z Londynu, które, jak się okazało, jest spółką holdingową względem innej spółki - wie pan, jak to jesL Krótko mówiąc, dom wydzierżawił na wiele lat niejaki Declan Barret Wilder, obywatel amerykański osiadły tu przed dwoma laty.
- Skontaktował się pan z ambasadą USA?
- Oczywiście. Ci faceci to błyskawice. - Dawkins odwrócił się. Pod jego brązowymi wąsami pełgał uśmieszek.
- Chce pan powiedzieć, że już kogoś tu przysłali?
- Przysłali? Jakimś dziwnym trafem dziesięć mil stąd przebywa akredytowany dyplomata amerykański. Pewnie widział pan tam z tyłu jego sportowego jaguara.
-1 cóż takiego on powiedział?
Dawkins przestąpił pień zwalonego drzewa.
- Prawie nic. Rozpoznał Wildera przez lornetkę i stwierdził, że to jeden z pomniejszych bohaterów wojennych, który z własnego wyboru zażywa tu samotności. Szok pourazowy czy jak tam to się dziś mówi. Moim zdaniem, wyglądał nie bardziej nerwowo niż żółw w stanie hibernacji.
- A ta James jest mężatką czy panną?
- Mężatką. Tak, też o tym pomyślałem. Dłuższy skok w bok, a w domu mężulek zamartwiający się stanem jej serca. Mam na myśli stan fizyczny.
- Co mówi ten facet z ambasady?
- Hm, udaje, że to problem trójkąta małżeńskiego. Ich dwóch, ona jedna. Tylko, widzi pan, ani przez chwilę nie przypuszczałem, że on sam w to wierzy. Jest szpiegiem, czuć to na pół mili. Ciągle siedzi przy telefonie samochodowym, połączonym z walizkowym urządzeniem szyfrującym.
- Kim on się interesuje? Wilderem czy kobietą? A może obojgiem?
- Jak wspomniałem, nie jest zbyt rozmowny. Ciągle tylko gada przez ten cholerny telefon. Wprost pytał tylko o Wildera, co z pewnością było zamierzone. Jednak w pewien spokojny sposób jest zainteresowany wszystkim, co się dzieje.
- Rozmawiał ze służbą bezpieczeństwa?
237
- Oni rozmawiali z nim i była to długa rozmowa Mój obolały krzyż podpowiada mi, że cokolwiek tu się dzieje, to policja zna tylko część sprawy.
Rand pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Odnoszę takie samo wrażenie od chwili, gdy zaangażowałem się w sprawę Cade'a. Na pańskim miejscu, inspektorze, nie wchodziłbym w to głębiej.
- Nie ma sprawy, umiem stąpać po kruchym lodzie. Rand potrząsnął głową.
- Raczej po ostrych brzytwach.
- Aż tak źle?
- Niestety, chyba tak. No dobrze, zobaczmy, czy pan Jack Cade jest gotów do pogawędki.
Z drzewa zsunął się policjant w ciemnej pelerynie.
- Coś się dzieje, sir. Kobieta zasłoniła okno.
- Co w środku? - zapytał Dawkins.
- Trudno powiedzieć, sir. Było jakieś poruszenie - może bójka - nie mógłbym jednak przysiąc, że sytuacja uległa zmianie. W pokoju zgasili lampę. Okna są brudne, więc teraz przy świetle dziennym wewnątrz jest całkiem ciemno.
- Róbcie, co możecie, synu - rzekł Dawkins. - No cóż, panie główny komisarzu, chyba powinien pan spróbować pogadać ze swoim chłopakiem na wypadek, gdyby chciał zrobić coś, czego mógłby żałować.
Rand myślał przez chwilę.
- Mam przykre wrażenie, że tak naprawdę to Cade'owi przestało już na czymkolwiek zależeć.
- To zła wróżba dla moich ludzi - odparł posępnie Dawkins. - Takie typy zwykle lubią pociągnąć kogoś ze sobą.
- Tak - zgodził się Rand. - Wiem o tym.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Premier siedziała w sali obrad Gabinetu, mając przed sobą ministra obrony. Byli sami i oboje zajmowali inne niż zazwyczaj miejsca.
Minister obrony odczuwał narastającą wrogość do rozmówczyni, wszelako o jego zdenerwowaniu świadczyło jedynie bębnienie palcami po Macie stołu.
- Nie ma więc żadnej wątpliwości, że ona tam jest? - zapytała premier po raz drugi od chwili, gdy na jej telefoniczną prośbę, a raczej żądanie, minister zjawił się owego niedzielnego poranka na prywatną rozmowę.
W odpowiedzi usłyszała niecierpliwe sapnięcie.
- Żadnych. Ona i dwaj mężczyźni, z których jeden na pewno jest zabójcą trzech pozostałych zdrajców. Drugi jest Amerykaninem. W pobliżu domu policja znalazła ponadto ciała dwóch zabitych snajperów. Oczywiście pani wie, co to wszystko znaczy?
- Niezupełnie, ponieważ nie znam rozmiarów pańskiej intrygi.
- Oznacza to, że Amerykanie wiedzą, iż przekazała pani informację dotyczącą położenia domu. Zabójca mógł tylko w jeden sposób dowiedzieć się, gdzie ukryto agentkę: od pani, gdyż tylko pani otrzymała taką informację.
Przyjrzała mu się badawczo.
- Oczywiście fakt, iż przekazałam tę informację panu, jest bez znaczenia.
- Może mnie pani pociągnąć za sobą, jeżeli takie jest pani życzenie.
- Oznaczałoby to poważne niebezpieczeństwo powstania skandalu w łonie partii. Jedna szelmowska decyzja podjęta przez premiera jest już wystarczająco obciążająca, ale jeśli ktoś udowodni, że zamieszany jest minister obrony, to środki masowego przekazu zaczną spekulować na temat upadku całego Gabinetu. Wie pan doskonale, że nie wplątałabym pana w żadną aferę, choćby dlatego, że to pan może zostać moim następcą.
- To nieistotne, pani premier. Obecnie chodzi o to, że ten wypadek...
- Skandal - poprawiła.
239
- Jak na razie, to jeszcze tylko wypadek. Wypadek, który należy utrzymać w tajemnicy.
-W jaki sposób?
- Proszę, wydać rozkaz, żeby dom wzięto szturmem. Proponuję użyć grupy uderzeniowej SAS. Człowiek przetrzymujący kobietę i Amerykanina sam jest wyszkolonym spadochroniarzem, więc najpewniej bez trudu rozprawiłby się z funkcjonariuszami policji. Nawet z tymi z Dli. Nikt nie musi wiedzieć, że użyliśmy ludzi z SAS. Zresztą takie rzeczy robiliśmy już w przeszłości.
- Jest ranny, a to z pewnością zmniejsza jego szansę.
- Trudno powiedzieć, że spadochroniarz z SAS, którego zraniono w ramię, ma małe szansę. Tym bardziej będzie się starał, żeby go nie wzięto żywcem, gwarantuję pani. Widziałem akta tego człowieka. Zdaje się, że pani sama go kiedyś widziała.
- Czyżby?
- Kilka lat temu. Wyraziła pani życzenie, by spotkać się z oficerem, podoficerem i żołnierzem z Pułku. On był akurat podoficerem. Wszyscy dzielnie spisali się w pewnej sprawie, ale oczywiście nie można było jej nadać publicznego rozgłosu.
- Czy to zostało oficjalnie zaprotokołowane?
- Nie było takiej potrzeby.
- Lecz jednak można stwierdzić, że kontaktowałam się z nim osobiście?
Minister obrony wzruszył ramionami.
- Nie musi do tego dojść. Pochyliła pytająco głowę.
- Oczywiście, nie mówimy tu wyłącznie o śmierci byłego podoficera z SAS, prawda, panie ministrze?
- Nie, pani premier.
- Chodzi o całą trójkę?
-Tak.
- A o agentkę zwaną "Wyrocznią" w szczególności?
-Tak.
- A co z tym amerykańskim ochroniarzem? Rozumiem, że taka jest jego rola.
- Jeśli on przeżyje, to śmierć dwojga pozostałych nie zda się na nic. Niestety, pani decyzja musi dotyczyć całej trójki.
240
- Czy mam zatem skazać na śmierć również kontrolera tej kobiety? I jego zastępcę? I wszystkich spiskowców w Waszyngtonie, którzy rozpoczęli tę niebezpieczną i oszukańczą zabawę?
Minister obrony westchnął.
- Pani premier, po śmierci agentki Amerykanie nie będą już mogli trzymać nas w szachu. Z pewnością nie będą płakać, jeżeli zgładzimy dwóch naszych obywateli, a z realistycznego punktu widzenia nie podejrzewam, żeby chcieli podnosić larum z powodu zabicia przez nas jakiegoś Amerykanina, chroniącego jedną z ich agentek, która za ich cichym przyzwoleniem, a właściwie na ich zlecenie, przekazywała brytyjskie tajemnice Rosjanom.
Premier poruszyła się w fotelu. Była zdenerwowana spokojem, z jakim minister mówił o zabójstwie. Wydawało się, że jego bezwzględność dorównuje jej zdecydowaniu. Sprawy zaszły już za daleko. Przestała panować nad sytuacją i ta świadomość bolała ją niezmiernie. Odtąd każda jej decyzja mogła zależeć od człowieka, który teraz przed nią siedział. Musiała dokonać wyboru: albo Amerykanie, którzy ze strachu o własną pozycję pozwolą jej przynajmniej na jakąś swobodę ruchów i pewną niezależność, choć z pewnością będą wywierać na nią nacisk, kiedy tylko zechcą, albo ten bezlitosny polityk, z którym musiała obecnie się zmierzyć.
- Żadnych spadochroniarzy - rzekła stanowczo. - Żadnych szturmów. Istnieją wszelkie szansę, że policja zdoła wynegocjować zakończenie oblężenia i sprawa znajdzie epilog w sądzie. Jeżeli zajdzie potrzeba, doprowadzimy do procesu publicznego.
- Nie! - oświadczył minister obrony.
- Tak! Jestem nadal premierem tego rządu i taka jest moja decyzja. Wstał, siny z wściekłości.
- Prawdopodobnie nie zdaje pani sobie sprawy, jak wielki Mad pani popełnia.
- Być może. Jednak to ja popełniam ten błąd.
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby pani przeszkodzić.
- Nie zrobi pan tego, dopóki będzie pan przestrzegać obowiązującego w tym kraju prawa. W przeciwnym razie musi pan liczyć się z wszelkimi konsekwencjami pańskich poczynań.
- To samo dotyczy pani.
Wybiegł z pokoju, zostawiając ją w przeświadczeniu, że jeżeli chce zatuszować powstały incydent, to musi działać bardzo szybko, by zni-
241
szczyćjego karierę polityczną. Tego dnia nauczyła się jednego: mimo swego zwodniczego, lodowatego wdzięku, minister był w stanie podjąć brzemienna w skutki, nierozważną decyzję, gdy sytuacja wymagała od niego całkowitej lojalności.
Dzięki Bogu, ta nauczka nie pójdzie na marne.
A z Amerykanami będzie postępować tak, jak uzna za stosowne.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Ignorując sprzeciwy Rhody James, Wilder zaciągnął ją na górę. Kucnął i przez własną lornetkę sprawdził, jak wygląda sytuacja na zewnątrz.
Wrócił następnie do leżącego bezwładnie Cade*a i kazał jej zdjąć z niego mundur polowy. Gdy nieprzytomny mężczyzna pozostał tylko w podkoszulce, dżinsach i butach wojskowych, Wilder wyjął z torby medycznej strzykawkę i zrobił rannemu zastrzyk z morfiny.
- Jesteś nienormalny - powiedziała Rhoda, gdy następnie wyciągnął zza pasa magnum z tłumikiem.
- Ale uczciwy, tak jak on - odparł.
- Prawdziwy z ciebie moralista, Wilder. Ile dzieciaków zakatrupiłeś w Wietnamie? Czy to dlatego chowasz się teraz przed całą resztą świata? Prawdziwy upadły bohater, czyż nie?
- Otwórz drzwi pod schodami - rozkazał czując, że pod jej gniewem czai się strach.
Usłuchała spoglądając, jak z niezwykła łatwością zarzucił sobie ciało Cade'a na ramię.
- Idziemy na dół - powiedział. -1 stań z dala od schodów.
Znów usłuchała, nie mówiąc ani słowa.
Zszedł za nią po wąskich schodkach. Cade jęknął, gdy jego ciało znalazło się na betonowej posadzce.
Przy jednej ze ścian podziemnego pomieszczenia, które było zbyt małe, by można je było nazwać piwnicą, zainstalowano na stalowym regale cztery sterowane głosem magnetofony. Na drugiej ścianie było więcej sprzętu elektronicznego, który służył do zapewnienia łączności pomiędzy domem a londyńską centralą CIA, jak również jej oddziałami terenowymi.
- Twoi ludzie odłączyli magnetofony - zauważył Wilder. - To mogło zaoszczędzić paru kłopotliwych pytań* pomiędzy CIA i NSA.
- Mogło? - zdziwiła się widząc, jak podnosi przedmiot wyglądający na zwykły telefon bezprzewodowy, który w rzeczywistości zapewniał łączność w promieniu pięciu tysięcy kilometrów i posiadał obwody uniemożliwiające podsłuch elektroniczny.
243
- Niestety, wyjaśnień tych trzeba będzie i tak udzielić. Jaki jest twój awaryjny numer kontaktowy w Londynie? - zapytał, wtaczając magnetofony.
- Nie powiem.
- Zabijałem dzieci, sama mówiłaś. Co za różnica, jeżeli załatwię jakąś babę?
- Moi ludzie zabiją cię.
- Tak czy owak, zechcą to zrobić, tylko że Agencja może mieć na ten temat inne zdanie.
- Sądziłam, że zmęczyły cię rozgrywki.
- To nie rozgrywki. To walka o przetrwanie. Cokolwiek się stanie, jeśli ty pozostaniesz przy życiu, to powiesz NSA, że zrozumiałem ich rolę. Wprowadzony zostanie pewien element zagrożenia, który NSA może uznać za zbyt ryzykowany. Mam na myśli siebie.
- Policja i tak cię aresztuje.
Wilder wskazał grubą lufą rewolweru na bezwładną postać Cade'a.
- Mają zabójcę. Wiedzą, że polował na ciebie. Dlatego właśnie tu są.
- On im powie.
- Jego tu nie będzie.
- Jego też zabijesz?
- Powiedziałem, że jego tu nie będzie.
- Wypuścisz go? Nie powinien ujść z życiem!
- Może on wcale nie chce?
- Nie bądź głupi, Wilder. Przecież zamierza dostać facetów, którzy zabili mu córkę. Wilder skinął głową.
- Właśnie dlatego zaryzykuje. Numer!
Podała mu.
Wystukał cyfry i czekał.
- Twój pseudonim? - zapytał.
Podała mu również tę informację. Czuła się pokonana. Z rękami kurczowo skrzyżowanymi na piersiach, patrzyła martwym wzrokiem na szarą twarz Cade'a.
- "Wyrocznia" - rzekł Wilder, słysząc w telefonie czyjś oddech. -To telefon Agencji, proszę się nie rozłączać.
- W porządku, Wilder - rzekł Max Weidenstein.
- Mam ją tutaj - na muszce rewolweru. Weidenstein milczał chwilę.
244
- Więc powiedziała ci - rzekł w końcu. - Posłuchaj, wiem, że tam jest policja. Wiem, kto przysłał tego Cade'a. Tobie nic nie grozi, gwarantuję, o ile wyciągniesz ją z tego bez żadnego rozgłosu. Cade nie żyje?
- Żyje. Twoje gwarancje są gówno warte. Zawiadomię o wszystkim Agencję.
- To nie jest sprawa Agencji.
- Ale wszystko, co mówimy, nagrywam dla niej. Niech ona zadecyduje.
- - Zniszczymy cię, Wilder. My razem z Agencją. Nawet nie wiesz, w co się wplątałeś.
- Oczywiście, że wiem. Weidenstein przerwał.
- Co takiego wiesz, Wilder?
- Powiedzcie Anglikom. Oczyśćcie Cade'a. Weidenstein roześmiał się.
- Już wiedzą. Do samej góry włącznie. A jak myślisz, skąd dowiedzieli się o tym domu? Powiedziałem im zaraz potem, jak Waszyngton kazał mi to zrobić. Mówię ci, że nie wiesz, w co się wmieszałeś. Waszyngton dogada się z Agencją. Jesteś skończony, Wilder.
- Jeżeli Anglicy podali Cade'owi ten adres, to znaczy, że chcieli jej śmierci. Jak teraz zamierzacie utrzymać ją na stanowisku? W głosie Weidensteina wyczuwało się rozbawienie.
- Ponieważ teraz wiemy, kto go na nią nasłał.
-1 wykończycie ich?
- Mówimy o przyszłości, Wilder. Obalaliśmy już rządy za mniejsze sprawy.
-1 zrobilibyście to teraz? Swoim przyjaciołom?
- Mieli prawo wyboru nieprzyjaciół. Decyzja zawsze należała do nich.
- Nigdy nie należała do nich. Anglia jest za słaba.
- Nie - odrzekł Weidenstein. - To Ameryka jest zbyt potężna. Spójrz na ten świat jak na mecz piłki nożnej. Tylko dwa zespoły są wystarczająco silne, by stanąć do walki. Reszta może przyglądać się spoza linii autowej lub ewentualnie kibicować, jeśli wykaże się lojalnością.
- A jeżeli kogoś nie interesuje taka taktyka?
- To nie będzie wpuszczony na stadion. Do widzenia, Wilder. Wypuść ją żywą, bo inaczej w tej grze sam staniesz się piłką. Telefon umilkł.
245
Rhoda James uśmiechnęła się i w tym momencie ugodziła ją kula Wildera.
Wstał i dobił ją jeszcze jednym strzałem. Wszystko odbyło się niemal bezgłośnie.
Na górze zadzwonił telefon. Wilder odczekał chwilę, po czym zdjął słuchawkę telefonu wewnętrznego, wbudowanego w pulpit łączności.
- Chciałbym rozmawiać z Jackiem Cade*em - odezwał się męski głos. - Proszę mu powiedzieć, że dzwoni James Rand. Być może pamięta mnie. Jestem oficerem policji, który eskortował go na pogrzeb córki. Prowadziłem jego sprawę. Proszę mu powiedzieć, że z pewnością możemy rozwiązać sprawę bez rozlewu krwi.
Wilder zakrył dłonią mikrofon i stał w milczeniu przez parę chwil, po czym rzekł:
- Mówi, że jeszcze nie jest gotów do rozmów. Potrzebuje trochę czasu. Jedną godzinę.
- Czy tam u was wszystko w porządku?
- Absolutnie.
- Czy to pan Wilder? Jak czuje się pani James?
- Powiedziałem, że wszystko gra. - Wilder odwiesił słuchawkę.
Cade odzyskał przytomność, dowlókł się do stalowego regału i oparł o niego plecami. Wzrok miał przymglony od działania morfiny. Spojrzał na leżące przed nim, nieruchome ciało.
Wilder poprawił rozsunięte poły szlafroka.
- Tak to jest - rzekł. - Nie żyje i nie pytaj, dlaczego. Myślę, że widzieli przez okno, jak byłeś ubrany, kiedy obserwowali nas przez lornetkę. W innym ubraniu może ci się uda. Przejdziesz przez tunel.
- Dałeś mi zastrzyk - rzekł Cade oskarżycielskim tonem, ciągle jeszcze zdezorientowany.
- Zgadza się.
- Dlatego jestem taki zamroczony.
- Bez niego w ogóle nie mógłbyś się ruszać. Prawie cię wykortczyli. Jesteś pewien, że nie chcesz się poddać?
- Nigdy się nie poddaję - mamrotał Cade, ledwie trzymając się na nogach.
Przy schodach wisiała obszerna, watowana kurtka, którą CIA kiedyś podarowała Wilderowi, gdy po raz pierwszy przywieziono go do
246
Anglii i gdzieś po drodze zaginął cały jego bagaż. Do tej pory nie wiedział, gdzie i jak to się stało. Teraz zdjął kurtkę z kołka.
- Czas na nas - rzekł. - Wyjdę od frontu, żeby ich odciągnąć, jak będziesz wychodził z tunelu.
- Dlaczego to robisz?
- To ja mógłbym tam leżeć na podłodze.
Cade spróbował dźwignąć się bez pomocy Wildera. Stanął wreszcie na chwiejnych nogach, zjedna ręką mocno zaciśniętą na stalowym regale. Zadygotał, po czym potrząsnął ostrzyżoną głową.
- Jezu! - wymamrotał.
- Masz ciągle prawo wyboru - rzekł obserwując go Wilder.
- Mam sprawy do załatwienia - rzekł Cade słabym, lecz zdecydowanym głosem.
- Jasne.
- Napiłbym się.
- W tym stanie nie możesz. Cade skrzywił się.
- Wiem. Ale tylko odrobinę, żeby zabić ten paskudny smak w ustach.
- To przez gorączkę i morfinę.
- Miałbym ochotę na łyczek - rzekł Cade. Wilder skinął głową i znikł u góry schodów. Po chwili wrócił z butelką. Cade rzekł:
- Ty pierwszy.
- Ja nie... - zaczął Wilder, lecz otworzył butelkę. - OK, ja pierwszy, Jack. Cade wziął od niego butelkę, pociągnął łyk, czknął i oparł się o regał.
- Lepiej daj mi obie spluwy. Nigdy nie uwierzą, że jedną zostawiłem - rzekł, gdy doszedł trochę do siebie.
- Nie - odparł Wilder - oskarżą cię o morderstwo.
- Załatwiłem już trzech. - Jeden trup więcej niczego nie zmieni. No, daj spluwę.
Wilder wzruszył ramionami i ustąpił.
- No, to gdzie jest ten tunel?
- Tu. - Wilder odsunął na bok wielkie, tekturowe pudło z pustymi taśmami. Pod spodem ukazał się nieregularny otwór wybity w betonowej posadzce, z widoczną w głębi ziemią.
247
- Przez takie coś przełazisz? W Wietnamie chyba robiłeś za szczura?
- Jeżeli zachodziła konieczność. Cade potrząsnął głowa.
- Nie nadaję się do takich rzeczy, bracie. Zrobię to tylko dlatego, że muszę.
- W tunelu nie ma światła, ale nie będzie ci potrzebne. Biegnie prosto do lasu, bez żadnych zakrętów. Na końcu jest pionowy szyb, o średnicy dwa razy większej od szerokości twojego ciała. W ścianie są zrobione otwory na stopy, po których dojdziesz aż do klapy. Dalej już na własną rękę.
Cade przyglądał mu się uważnie, mrugając powiekami, by zachować ostrość widzenia.
- Po cholerę ten tunel i druty?
- Można to nazwać sposobem na życie.
- Niezłe życie.
Wilder zdjął plastykowy pokrowiec z jednego z potężnych magnetofonów i wepchnął do niego kurtkę.
- Tam w środku jest wilgotno i brudno. Kurtkę nałóż dopiero, jak będziesz na zewnątrz.
- To by było na tyle - mruknął Cade i wyciągnął zdrową rękę.
- Trzymaj się - rzekł Wilder. Zwolnił uścisk i przybrał swą normalną postawę, z uniesionymi ramionami i rękami wciśniętymi w kieszenie dżinsów.
- Ty też, bracie. Dzięki Do zobaczenia - odpowiedział Cade i zniknął.
Wilder wrócił na górę i usiadł na schodach w hallu. Opuścił głowę i patrzył nieruchomo na podłogę, dokładnie w ten sam sposób, jak wtedy, gdy przybyli Adeane i Weidenstein.
Czekał. Jego dziwne oczy znieruchomiały. W wyobraźni widział okaleczoną postać przeciskającą się mozolnie, w absolutnych ciemnościach, przez wydrążony w ziemi tunel. Jak leży bez ruchu, zamroczona narkotykiem, który, choć łagodzi ból, to jednak nie uśmierza go całkowicie.
Jak później usiłuje wyprostować się w wąskim szybie, walcząc z gorączką i prawdopodobnie paniką, jako że niełatwo przychodziło zachować zimną krew w tej czarnej dziurze, nawet mając umysł czysty i sprawny.
Myślał o palcach po omacku szukających uchwytów. O uldze i o wspinaczce aż do klapy z twardego drewna, pokrytej trawą i innym
248
zielskiem, tak że całkowicie zlewała się z otoczeniem. Była doskonale zamaskowana, tak jak tamte - w dżungli.
Wilder doceniał swych dawnych nieprzyjaciół. Niejednego nauczył się od żołnierzy Yietcongu. Podziwiał również odwagę tych ludzi, ich wolę walki z supermocarstwem, które według wszelkiej logiki powinno było ich zdusić jak insekty; olbrzymią stopą tratowało wściekle ich ziemię, niepomne faktu, że dla insektów ziemia jest schronieniem i bazą dla ostatecznego zwycięstwa.
Nie był wyznawcą ich filozofii, lecz bardzo mocno wierzył w niezbywalne prawo każdego człowieka do wyboru sposobu życia i, w razie konieczności, śmierci. Teraz wierzył również, że każdy ma prawo do wyboru swych wrogów - nawet jeśli dotyczyć to miało własnego narodu.
Wilder widział w wyobraźni, jak klapa uchyla się i z otworu wypełza człowiek. Porusza się, tak jak to potrafi tylko wyszkolony, doświadczony żołnierz: stopiony w jedno z ziemią, która może go uratować lub stać się jego grobem.
Cade uniósł klapę i spojrzał przez wąską szczelinę, zdając sobie sprawę, że musi jak najszybciej wydostać się z tunelu i... liczyć na łut szczęścia.
"Dobrze, jeżeli znajdziesz się za nimi - powtarzał sobie. - Jeżeli będą przed tobą, to mimo wszystko masz szansę, bo nie spodziewają się ciebie, a poza tym jesteś lepszy od nich. Ale jeśli twoje szczęście wyczerpało się i wyjdziesz wśród nich, to koniec. Tylko nie strzelać do gliniarzy, to wszystko."
Szybko wydostał się z tunelu i skoczył w zarośla, nie zwracając uwagi na zranione ramię, które bolało go, jakby ktoś odrywał je od ciała. Zapragnął, żeby tak rzeczywiście się stało.
Ruszył miarowym krokiem do przodu, starając się ze wszystkich sił uspokoić rozkołysaną wyobraźnię. Stanął na moment w przypływie paraliżującego bólu. Każdy ruch sprawiał mu więcej cierpienia niż wszystkie rany, jakie odniósł w całym swoim życiu.
"Wracam do domu, Amy - pomyślał, a może nawet wymówił te słowa głośno. - Nie opuszczaj mnie, Boże! Bądź przy mnie, tak jak kiedyś. Tylko tym razem zrób coś!"
Poczołgał się dalej, wlokąc ze sobą swój ból. W piersiach czuł jakby rozpalone igły, a w ustach cierpki smak krwi.
249
"Poddaj się" - rzekł do siebie, lecz za chwilę przyszedł mu na myśl Wilder, czekający, by wyjść na otwartą przestrzeń i odwrócić od niego uwagę policji.
"Niech diabli wezmą wszystkie baby - pomyślał. - Dajcie mi mężczyznę, takiego jak tamten. Co nie zadaje żadnych pytań, nie spiera się, nie prowadzi podjazdowych wojen. Prostolinijnego. Najlepszego".
Mocno już nadwerężył rezerwy sił fizycznych i psychicznych. Teraz był gotów wyczerpać je do cna. Wiedział, że jeśli nie wstanie na równe nogi, to już nigdy tego nie zrobi.
Podczołgał się do drzewa i przytulił twarz do chłodnej kory. "Jak się masz, Boże! - rzekł w duchu. - Jesteś kawał drania, co? Niewiele dbasz o tych, co naprawdę są w potrzebie".
Wpijając palce w chropowatą powierzchnię, podciągnął się i stanął w pozycji pionowej.
U góry, przez gałęzie drzew przeświecało słońce, rzucając jasne cętki na Cade'a i wokół niego. Wewnątrz czuł chłód, choć po powierzchni skóry spływały mu strugi potu. "Psiakrew, chyba się roztopię" - pomyślał. Nie zdejmował jednak watowanej kurtki. Przecież dał mu ją Wilder, choć teraz nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego.
Zaczął iść, potykając się o każdy wzgórek i wpadając w każde zagłębienie gruntu. Stracił już zmysł orientacji i świadomość celu, do którego dążył.
Wyczuł wokół siebie ukrytych ludzi. Wyobraźnia przeniosła go wstecz. Był teraz z tymi ludźmi, schowany w bezpiecznym gąszczu leśnym, czując zapach oliwy, bijący od broni opartej na ramieniu. Znów był żołnierzem, w jakimś innym okresie swego życia, wśród towarzyszy broni. Słyszał tylko cichą komendę dowódcy: "Nie strzelać! Niech dranie podejdą bliżej!". "O, tak! Kocham to - pomyślał -Boże, niech wrócą tamte czasy!"
Zamarł, gdy usłyszał szczęknięcie zamka karabinu.
- Cade! - zawołał ktoś. - Jack! Nie ruszaj się!
Głos był rzeczywisty i jego brzmienie sprawiało mu przykrość.
Spomiędzy drzew wyszli ludzie. Było ich dwóch. Posuwali się ostrożnie do przodu, lecz byli jeszcze dość daleko. Cade czuł, że zatracił już poczucie czasu i odległości.
Jeden z mężczyzn podszedł bliżej. Cade przyglądał mu się, stojąc na chwiejnych nogach. Próbował przypomnieć sobie tę twarz. Nale-
250
żała do kogoś, kogo znał. Do kogoś, kto znał małą Amy. Do kogoś, kto nie był obojętny.
Przypomniał sobie głos, który pasował do tej twarzy, głos zdławiony od gniewu - podobnie jak jego własny, choć on sam nie mógł wtedy wypowiedzieć nic. Słowa dobiegały z oddali, z miejsca, gdzie żal ucieleśnił się w postaci małej trumienki, opuszczanej do ziemi. Żal pozostał, gdyż nie było na świecie ziemi wystarczająco ciężkiej, by utrzymać go tam, w dole.
Co to były za słowa? Dobre słowa, wypowiedziane przez prawego człowieka. Cade miał je jeszcze w uszach: 'Ten drań zabijał ją przez trzy tygodnie. Jeżeli go dostanę, to będę to robił całe życie". Wszystko stało się absolutnie jasne. Przypomniał sobie również tego człowieka i zrozumiał, że jeśli pokaże mu nazwiska, to on dostanie tych drani.
Sięgnął do wewnątrznej kieszeni watowanej kurtki po portfel.
Declan Wilder wstał, nałożył wojskową kurtkę Cade'a i, trzymając ręce uniesione nad głową, wyszedł na otwartą przestrzeń, oświetloną promieniami porannego słońca, przebijającymi się niczym włócznie przez gałęzie drzew otaczających polanę.
Wokół panowała cisza tak doskonała, jakiej jeszcze nie pamiętał w tym ustronnym miejscu. Uświadomił sobie po chwili, że to obecność człowieka, uzbrojonego i groźnego, wypłoszyła zwierzynę.
Szedł dalej, nagi do pasa pod zakrwawioną kurtką Cade'a. Palce jego stóp grzęzły w ziemi, dobrej ziemi, którą uczynił własną.
Z oddali dobiegły przytłumione odgłosy wystrzałów, przypominające miniaturową kanonadę. Suchy grzechot, który wydawał się zbyt słaby, by mógł oznaczać czyjąś śmierć.
Wilder zamknął oczy i stał w absolutnym bezruchu. Otworzył je dopiero, gdy otoczyły go liczne postacie.
Nie ruszał się, gdy go przeszukiwano ani wtedy, gdy przyglądano mu się na poły z ironią, na poły ze zdumieniem.
Wsadził dłonie w kieszenie kurtki Cade'a, czując przenikający go chłód. Ledwo słyszał, jak czyjś głos informował wszystkich obecnych, że Cade sięgnął po broń. Zacisnął palce na skórzanym prostokącie i uśmiechnął się. Wiedział, że tam w środku ujrzy uśmiech o wiele bardziej promienny niż swój własny.
Bardziej promienny niż jakikolwiek uśmiech, który widział w życiu.
EPILOG
Dom był dobrze wybrany: wolno stojący, położony na końcu ślepej uliczki w jednej z londyńskich dzielnic, która nie zaliczała się ani do biednych, ani do bogatych. Inne budynki, stojące w sąsiedztwie, można było z łatwością określić jako ogniska domowe, podczas gdy ten nosił jakieś piętno przejściowości czy zmienności, którą wszelako nadawała mu nie jego konstrukcja, lecz lokatorzy.
Nie był to jednak ani pensjonat, ani hotel.
Młoda kobieta, która otworzyła drzwi, słysząc energiczny, dwukrotny dźwięk dzwonka, ujrzała w mdłym świetle ulicznych latarni stojącego na progu mężczyznę z neseserem. Już na pierwszy rzut oka różnił się bardzo od zwykłych gości. Był dobrze ubrany. Miał na sobie nowiutki, elegancki płaszcz nieprzemakalny i lśniące półbuty. Cała jego odzież wyglądała na nową, lecz nosił ją jakoś źle, chód trudno było określić, dlaczego. Rzec by można: raczej wisiała na nim, niż była noszona.
- NORAID - rzekł mężczyzna, gdy kobieta szybko zamknęła za nim drzwi.
Jej postawa uległa w tym momencie zauważalnej zmianie, stając się zarazem pełna szacunku i mniej pewna siebie, czy raczej - mniej agresywna. Poza tym, jego pobrużdżona twarz ogromnie przypadła kobiecie do gustu. Pomyślała, że pojawia się niezła szansa, skoro ten mężczyzna jest zaangażowany w ich wspólną sprawę i przyjechał aż z Ameryki, tej baśniowej krainy, by wspierać ich w potrzebie.
- Dzwoniłem dziś wieczorem z lotniska - rzekł spokojnie, z wyczuwalnym południowym akcentem. - Wynająłem samochód. Mogę go zostawić przed wejściem?
- A zatem wiesz, jak poruszać się w Londynie? - zapytała kokieteryjnie. Mocny akcent irlandzki niweczył doszczętnie jej kobiecy wdzięk.
Skarcił ją spojrzeniem swych dziwnych, bursztynowych oczu.
- Przepraszam, nie powinnam była pytać, prawda? Oni są na górze, zaraz ich przyprowadzę.
- Zaprowadź mnie do nich - rzekł.
252
U góry znajdowały się jeszcze jedne, bardzo mocne drzwi z wpuszczonymi zamkami, podobnie jak na drzwiach frontowych. Zatrzymał dziewczynę, nim wszedł na schody.
- Mam nadzieję, że moje instrukcje zostały spełnione? Tylko tych dwóch, których wymieniłem. Nie chcę, żeby ktokolwiek z waszych ludzi działających w terenie poznał moją twarz.
- Ich teraz nie ma. Cały dom jest pusty, z wyjątkiem tych, których chciałeś. Miałeś szczęście, że w ogóle trafiłeś na nich. Płatnicy zazwyczaj ciągle jeżdżą po kraju.
- Wiedziałem, że tu są - oświadczył. - My nie ruszamy sięz miejsca, jeżeli nie wiemy wszystkiego.
- Jasne - rzekła zmieszana. - Wy, Amerykanie, macie rację, czego nie można powiedzieć o pewnych facetach, z którymi mamy do czynienia.
Przy drzwiach znajdował się dzwonek. Kobieta nacisnęła go.
Na progu stanął jakiś grubas, który najwidoczniej oczekiwał gościa. Skinął głową, kierując pożądliwy wzrok na walizeczkę.
- Ona musi wyjść - rzekł zimno przybysz. - Powiedziałem, że tylko wy dwaj.
- Miała ugotować nam obiad - oponował grubas.
- Za sto tysięcy dolców możecie pogłodować.
Tłuścioch oblizał się i znów rzucił wzrokiem na walizeczkę.
- Wynoś się, Moira - rozkazał dziewczynie, która spochmumiała i z ociąganiem zaczęła zbierać się do wyjścia, narzuciwszy ze złością płaszcz na ramiona.
- Przepraszam - odezwał się grubas. - Jak się nazywasz?
- Mów do mnie Declan - odrzekł Wilder.
- Dobre imię. Ja jestem Pat, a ten w środku - Sean.
Gruby mężczyzna odsunął się, robiąc przejście dla Wildera.
- Ty pierwszy - skłonił się Wilder.
- Ależ wy, Amerykanie, jesteście grzeczni - odezwał się ten, który miał na imię Sean. Leżał rozwalony na kanapie, z wyciągniętymi nogami. Podniósł się teraz, trzymając w ręku puszkę z piwem. Wyłączył telewizor.
Wilder odsunął grubasa na bok i wyciągnął broń z kieszeni płaszcza. Strzelił prosto w udo Seana, po czym wymierzył mały, automatyczny pistolet w skroń Pata.
253
- Jest malutki i nie hałasuje za bardzo, ale może rozkwasić ci łeb tak jak colt 45, więc zachowuj się spokojnie.
- Ty skurwysynu! - wrzasnął Sean, wijąc się z bólu na dywanie. Rękami zaciskał niewielka rankę.
- O co chodzi? - sapnął tluścioch, drżąc na całym ciele.
- Uklęknij koło Seana i połóż łapy na swoim tłustym łbie - rozkazał Wilder.
Gdy obaj mężczyźni znaleźli się już w odpowiedniej pozycji, Wilder szczęknął zamkiem nesesera i wydobył zeń kawałek sznura i dwa metalowe, jednogalonowe pojemniki. Pojemniki postawił na stole, lecz sznur nadal trzymał w ręku.
- Co robisz, gnoju? - warknął Sean, patrząc na niego oczami zwężonymi z bólu.
- Niektórzy nazywają to sprawiedliwością - rzekł Wilder i przestrzelił mu precyzyjnie oba ramiona.
Sean zawył, a tluścioch skulił się i, zakrywając głowę rękami, mamrotał:
- Matko Boska! Matko Boska!
Jemu również Wilder przestrzelił oba bicepsy, przykładając lufę broni bezpośrednio do ciała ofiary. Grubas krzyknął przeraźliwie, a jego ręce opadły na podłogę, jakby były z galarety.
- Możesz wrzeszczeć, ile chcesz - rzekł Wilder. - Wiem coś na temat bezpiecznych domów.
Wrócił do stołu po dwa pojemniki i zaczął wytrząsać z nich galaretowatą substancję na obu wijących się z bólu mężczyzn, zwracając uwagę, by równo pokryła ich warstwa żelu.
- Co to jest?! - jęczał grubas. Łzy, spływające po jego policzkach, mieszały się z żelem. Wskutek przerażenia zawodził go zmysł węchu.
- To się nazywa napalm - rzekł Wilder. - Zazwyczaj zrzuca się go z samolotu na większym obszarze. Szkoda, chłopcy, że nie widzieliście tego na własne oczy. Nie ma wspanialszego widoku na tym świecie, a na tamtym tylko piekło może mu dorównać.
Grubas zawył.
- Zastrzel nas, skurwysynu! - wrzeszczał Sean, z ustami pełnymi zagęszczonej ropy.
- Wtedy nie czulibyście bólu. Właśnie dlatego użyłem dwudziestki dwójki. Przy większym kalibrze moglibyście nie przetrzymać.
- iy pieprzony diable. - Sean spluwał piekielną galaretą.
254
- Chcę, żebyście myśleli o mnie jako o aniele zemsty. Proszę, oto coś dla was.
Sean zamrugał, gdy Wilder wyciągnął dwie fotografie Amy Cade. Grubas skowyczał, leżąc zgięty w pół, więc trzeba go było dźwignąć na kolana siłą.
- Pewnie nawet jej nie pamiętacie, więc przypnę wam te zdjęcia, żebyście nigdy nie zapomnieli tej twarzy.
Sznur był już zawiązany w pętlę, przypominającą kowbojskie lasso. Wilder przełożył ją przez głowy obu mężczyzn i gwałtownie pociągnął. Dwie czaszki ostro uderzyły o siebie. Nie zwalniając ucisku, wyjął z kieszeni płaszcza dwie duże pluskiewki kreślarskie i przypiął nimi fotografie do czół obu mężczyzn, by stale mieli twarz dziecka przed osłupiałymi oczami.
Następnie podszedł do drzwi, ponownie sięgnął do kieszeni i wyciągnął metalową zapalniczkę. Obrócił kciukiem kółko. Błysnął płomień.
Obaj mężczyźni wyli, gdy Wilder krzyknął:
- Jack Cade i jego córka nie mogą się doczekać spotkania z wami!
Rzucił zapalniczkę i, nim w górę wystrzelił monstrualny słup ognia, był już na ulicy.
Spokojnie podszedł do wynajętego samochodu, włączył silnik i odjechał.
Z wnętrza domu, trawionego przez pożar, nie dobiegły żadne krzyki.
Była jesień i drzewa rosnące przy alei prowadzącej ku brzegom Missisipi straciły już część liści. Zdobiły teraz ziemię, mieniąc się niezliczonymi odcieniami złota.
Declan Wilder siedział na werandzie białego, secesyjnego dworku, w którym jego rodzina zamieszkiwała od dawien dawna i patrzył na wieczną rzekę. Siedział na jednym z wielu stopni, nie tak jak może zrobiłby to kiedyś - zwieszając głowę i wpatrując się bursztynowymi oczami w ziemię pomiędzy stopami. Teraz był odprężony i kołysał się lekko w fotelu na biegunach, który, podobnie jak dworek i on sam, miał już za sobą niejedno.
Myślał o Anglii, której rząd przeżywał teraz ciężkie chwile, mimo że parę lat temu został wybrany ponownie i to znaczną większością głosów. "Utrzymanie się przy władzy kosztuje nieraz więcej - dumał -niżjej zdobycie".
255
Na kolanach huśtał małą dziewczynkę, której złociste włosy i duże, zdumiewająco jasne, bursztynowe oczy przyćmiewały nawet te cuda przyrody, na które spoglądali.
Patrzył na drzewa, tworzące cienisty tunel, ukryty przed nieznanymi siłami niebios, które istniały gdzieś tam, nad ich najwyższymi wierzchołkami.
Przypomniał sobie pewnego człowieka - człowieka honoru, żołnierza, którego spotkał kiedyś w innym miejscu i w innym czasie. I wtedy przyszły mu na myśl słowa, które, jak sądził, pasowały do wszystkiego, co się wydarzyło.
'Tam, gdzie w cieniu laurowych liści,
boska wyrocznia kryła Jego tajemnice,
tam przepowiadano wielkie sprawy -
i tylko ci, co widzieli Go
w tajemnej świątyni
mieli blask w oczach i płonące lica."
Usłyszeli wysoki i zarazem czuły głos kobiety. Declan Wilder wstał z fotela i uniósł dziewczynkę wysoko do góry. Z radością spojrzał na jej rozpromienioną twarzyczkę.
- Pora wracać do rzeczywistości, Amy - rzekł i, całując dziewczynkę, wszedł z nią do domu.