Lois McMaster Bujold
Cetaganda - część siódma cyklu Barrayar
Przekład Łukasz Praski
Cetaganda
Data wydania oryginalnego - 1996
Data wydania polskiego - 2000
Dla Jima i Toni
Rozdział pierwszy
- Jak to szło - zapytał Ivan - ”Dyplomacja to sztuka wojenna uprawiana przez innych”
czy odwrotnie? „Wojna to sztuka dyplo...”
- Dyplomacja to dalszy ciąg wojny, prowadzonej innymi środkami - wyrecytował
Miles. - Czou En-laj, dwudziesty wiek, Ziemia.
- A ty co, chodząca księga cytatów?
- Ja nie, to komandor Tung. Kolekcjonuje stare chińskie maksymy i zmusza mnie,
żebym uczył się ich na pamięć.
- Stary Czou był więc dyplomatą czy wojownikiem?
Porucznik Miles Vorkosigan zastanowił się nad tym przez chwilę.
- Moim zdaniem musiał być dyplomatą.
Zagrały dysze korygujące, pasy wpiły się w ciało Milesa, a ładownik lekko się
przechylił. Ławki, na których siedzieli naprzeciw siebie z Ivanem, były ustawione równolegle
do ścian niewielkiego kadłuba. Miles wyciągnął szyję, by ponad ramieniem pilota ładownika
spojrzeć na planetę w dole.
Ceta Eta IV, serce i kolebka rozrastającego się imperium Cetagandy. Miles sądził, że
dla każdego rozsądnego człowieka osiem zajętych planet, otoczonych przez sprzymierzone
lub marionetkowe państewka, stanowiło dowód, że istotnie Cetaganda poszerza obszar
swoich wpływów. Co wcale nie oznaczało, że cetagandańscy gemmowie nie mają ochoty go
powiększyć kosztem sąsiadów, gdyby tylko nadarzyła się taka sposobność.
Jednak bez względu na swoją potęgę, armia mogła przepychać przez tunel
przestrzenny tylko po jednym statku, jak wszyscy.
Tyle że niektórzy mieli ogromne statki.
Ładownik, odłączywszy się przed chwilą od okrętu kurierskiego Cesarstwa Barrayaru
i kierując się w stronę stacji przekazowej Cetagandy, powoli wchodził na orbitę planety,
której powierzchnia mieniła się barwną nocną poświatą. Ciemna strona lśniła złowrogo.
Kontynenty połyskiwały morzem kolorowych świateł. Miles mógłby przysiąc, że przy tym
blasku cywilizacji można by było czytać jak przy pełni księżyca. Jego ojczysty Barrayar
wydał mu się nagle spowitym w ciemność, ponurym wiejskim bezkresem, z rozsianymi tu i
ówdzie punkcikami miast. Przepych rozwoju technicznego Cety Eta był wręcz... wyzywający.
Tak, planeta wyglądała zupełnie jak wypacykowana, obwieszona ponad miarę biżuterią
kobieta. Zupełne bezguście, przekonywał się w myślach Miles. Nie jestem żadnym
prowincjuszem. Poradzę sobie. Jestem lordem Vorkosiganem, oficerem i szlachcicem.
Oczywiście porucznik Ivan Vorpatril także był szlachetnie urodzony, lecz fakt ten nie
napawał Milesa otuchą. Miles przyglądał się kuzynowi, który z rozchylonymi ustami
wyciągał szyję, szeroko otwartymi oczyma chłonąc widok planety. Przynajmniej on choć
trochę wyglądał jak przedstawiciel jadący z misją dyplomatyczną: wysoki, ciemnowłosy,
zgrabny, ze swobodnym uśmiechem wiecznie przyklejonym do przystojnej twarzy. Na jego
wysmukłej sylwetce zielony mundur polowy leżał idealnie. Myśl Milesa odruchowo zwróciła
się ku przykrym porównaniom.
Jego własny mundur trzeba było uszyć na zamówienie, by pasował i tym samym jak
najlepiej maskował wrodzone ułomności ciała, które przez wiele lat medycyna próbowała
naprawić. Powinien być pewnie wdzięczny medykom za to, że potrafili zrobić tak wiele z
czymś tak niewielkim. W wyniku ich wysiłków dziś miał metr czterdzieści pięć centymetrów
wzrostu; wprawdzie nie pozbył się garbu i jego kości nadal były kruche, ale lepsze to niż
gdyby go miano wszędzie nosić. Na pewno.
Mógł sam stać, chodzić, nawet biegać, jeśli było trzeba, zaopatrzony w klamry na
nogach i tak dalej. Poza tym Cesarska Służba Bezpieczeństwa Barrayaru dzięki Bogu nie
płaciła mu za to, żeby był ładny, ale inteligentny. Mimo to nie mógł się pozbyć natrętnej
myśli, że wysłano go na to przedstawienie po to, by stał obok Ivana i stanowił kontrast dla
jego fizycznej doskonałości. Służba nie dawała mu żadnych ciekawych misji, chyba żeby
rzucone szorstko ostatnie polecenie dowódcy CesBezu, Illyana - ”...nie wplącz się tylko w
kłopoty!” - uznać za tajne zadanie.
Z drugiej strony może to właśnie Ivan został wysłany, by stanowić kontrast dla
elokwencji Milesa. Na tę myśl Miles rozchmurzył się odrobinę.
Zbliżali się do orbitalnej stacji przekazowej, zgodnie z planem. Nawet dyplomatyczni
wysłannicy nie mogli wpadać bezpośrednio w atmosferę Cety Eta. Uważano to za naruszenie
dobrych obyczajów i czyniąc to, można się było spotkać z reprymendą w postaci ognia z
broni plazmowej. Miles musiał przyznać, że większość cywilizowanych światów miała
podobne przepisy, choćby po to, by zapobiec skażeniom biologicznym.
- Ciekawe, czy śmierć cesarzowej matki naprawdę była naturalna? - rzucił od
niechcenia Miles. Przecież Ivan i tak nie potrafiłby mu odpowiedzieć. - Nastąpiła tak nagle.
Ivan wzruszył ramionami.
- Była starsza prawie o całe pokolenie od wuja Piotra, a on zawsze był stary. Jako
dziecko strasznie się go bałem. Być może masz rację, ale ja raczej nikogo nie podejrzewam.
- Obawiam się, że Illyan jest tego samego zdania. Inaczej nie pozwoliłby nam tu
przylecieć. Swoją drogą byłoby o wiele ciekawiej, gdyby zamiast cherlawej starej ihumki,
ducha wyzionął cetagandański imperator.
- Ale wtedy obaj tkwilibyśmy na służbie gdzieś na jakimś posterunku - zauważył
całkiem przytomnie Ivan - a frakcje kandydatów walczyłyby o tytuł książęcy. A tak mamy
podróż, w perspektywie wino, kobiety, śpiew...
- To państwowa uroczystość pogrzebowa, Ivan.
- Mogę chyba mieć nadzieję, nie?
- W każdym razie mamy po prostu obserwować. I składać meldunki. Nie wiem, co
mamy obserwować ani dlaczego. Illyan podkreślał, że czeka na pisemne raporty.
Ivan jęknął.
- Jak spędziłem wakacje, napisał Ivan Vorpatril, lat dwadzieścia dwa. Jakbyśmy
wrócili do szkółki.
Miles kończył dwadzieścia trzy lata niedługo po Ivanie. Jeżeli nudne zadanie na
Cetagandzie potoczy się zgodnie z planem, powinien wrócić do domu na uroczystość
urodzinową. To miło. Oczy Milesa rozbłysły.
- A może zabawnie będzie trochę ubarwić prawdziwe wypadki, żeby Illyanowi było
przyjemniej. Dlaczego urzędowe raporty zawsze mają być pisane w tak śmiertelnie
poważnym i suchym stylu?
- Bo są dziełem śmiertelnie poważnych i suchych umysłów. Mój kuzyn, niewydarzony
dramaturg. Daj spokój, Illyan jest pozbawiony poczucia humoru. Gdyby miał go choć
odrobinę, nie nadawałby się do tej pracy.
- Nie jestem taki pewien... - Miles przyglądał się, jak ładownik przemyka po
przydzielonym torze lotu. Znaleźli się wewnątrz stacji tranzytowej, wielkiej jak góra i
skomplikowanej jak labirynt schematów elektronicznych. - Ciekawie byłoby poznać
staruszkę, kiedy jeszcze żyła. Musiała być świadkiem historii prawie półtora wieku. Poza tym
oglądała ją ze specyficznego punktu widzenia - od środka pałaców ihumów.
- Takich barbarzyńców z zewnątrz jak my na pewno by do niej nie dopuszczono.
- Mhm, chyba nie. - Kapsuła zatrzymała się i wyminął ją ogromny statek ze znakami
jednego z pozaplanetarnych rządów, z nadzwyczajną zręcznością ustawiając swe monstrualne
cielsko w doku. - Wygląda na to, że mają tu zjechać wszyscy namiestnicy ihumowie ze
swymi świtami. Idę o zakład, że cetagandańska służba bezpieczeństwa już ma nie lada
zabawę.
- Jeżeli przyjedzie chociaż dwóch gubernatorów, pewnie zaraz zjawi się reszta, żeby
patrzeć im na ręce. - Ivan uniósł brwi. - Ale będzie widowisko. Sztuka urządzania ceremonii
państwowych. Do diabła, Cetagandanie potrafią zrobić sztukę nawet z wycierania nosa. Tylko
po to, żeby z ciebie szydzić, kiedy zrobisz coś niezgodnego z etykietą. Poczucie wyższości do
entej potęgi.
- To jedyna rzecz, która mnie przekonuje, że ihumowie są jeszcze ludźmi, mimo całej
genetycznej dłubaniny.
Ivan skrzywił się.
- Celowo wyprodukowany mutant to i tak mutant. - Zerknął na kuzyna, który nagle
zesztywniał, po czym odchrząknął i zaczął wypatrywać na niebie czegoś ciekawego.
- Świetny z ciebie dyplomata, Ivan - rzekł Miles, uśmiechając się krzywo. - Nie
próbuj... w pojedynkę wszczynać wojny, dobrze? Choćby domowej.
Ivan wzruszył ramionami, otrząsając się z zażenowania. Pilot ładownika, barrayarski
sierżant w czarnym mundurze, ulokował ich niewielki pojazd w wyznaczonej zatoczce. Na
zewnątrz widać było tylko półmrok. Światełka kontrolne pozdrowiły ich wesołym
mrugnięciem. Serwomechanizm sapnął, gdy elastyczne tunele wskoczyły na miejsce i
zablokowały się u włazu. Miles odpiął pasy o ułamek sekundy później niż Ivan, udając
obojętność albo ogładę. Żaden Cetagandanin nie miał prawa przyłapać go z nosem
przylepionym do szyby, jak ciekawskiego szczeniaka. W końcu był Vorkosiganem. Mimo to
serce zabiło mu żywiej.
Pewnie czekał już na nich ambasador Barrayaru, by zabrać swoich dostojnych gości i,
Miles przynajmniej miał taką nadzieję, pokazać im, jak mają sobie dalej radzić. Miles
przećwiczył w myślach prawidłowe pozdrowienia i formy oddawania honorów oraz
powtórzył zapamiętaną wiadomość, jaką miał przekazać od ojca. Szczęknął zamek i rozsunął
się właz z prawej strony kadłuba, bliżej Ivana.
Do środka wpadł jakiś człowiek, zatrzymał się raptownie z ręką na uchwycie włazu i
wlepił w nich szeroko otwarte oczy, dysząc ciężko. Jego usta poruszyły się, lecz Miles nie
umiał odgadnąć, czy przybysz chciał zakląć, czy zmówić modlitwę.
Był to starszy, lecz wcale niewątły mężczyzna; barczysty i wzrostem niemal
dorównujący Ivanowi. Miał na sobie połyskliwy stalowoszary uniform, który, jak sądził
Miles, nosili pracownicy stacji. Na jego czaszce wiły się kosmyki miękkich białych włosów,
ale lśniąca skóra twarzy była zupełnie pozbawiona owłosienia; nie miał zarostu ani brwi -
nawet śladu najlżejszego puchu. Jego ręka błyskawicznie sięgnęła do bocznej kieszeni bluzy,
w pobliżu serca.
- Broń! - wrzasnął ostrzegawczo Miles. Przestraszony pilot ładownika jeszcze nie
wyplątał się z pasów, a Milesowi warunki fizyczne nie pozwalały skoczyć na napastnika.
Natomiast Ivan w ciągu długiego szkolenia i dzięki udziałowi w prawdziwych akcjach zdołał
wyćwiczyć w sobie prawidłowe odruchy. Szybko obrócił się wokół własnej osi, trzymając się
uchwytu, i zagrodził intruzowi drogę.
Walka wręcz w stanie nieważkości zawsze jest wyjątkowo męcząca i niewygodna,
choćby dlatego, że jeśli pragnie się zrobić komuś poważniejszą krzywdę, trzeba go najpierw
mocno złapać. Już po chwili obaj mężczyźni założyli sobie nawzajem chwyty zapaśnicze.
Intruz ściskał kurczowo coś, co wyciągnął nie z kieszeni bluzy, tylko ze spodni, lecz Ivan
zdołał wytrącić mu z ręki lśniący porażacz nerwów.
Broń poleciała ze stukotem na drugi koniec kabiny, stając się w ten sposób
zagrożeniem dla wszystkich obecnych na pokładzie.
Porażacze nerwów zawsze przejmowały Milesa lękiem, ale nigdy jako pocisk sam w
sobie. Broń odbiła się jeszcze dwa razy o ściany ładownika i wreszcie Miles chwycił ją w
locie, szczęśliwie nie postrzeliwszy ani siebie, ani Ivana. Był to mały model, ale naładowany i
śmiertelnie niebezpieczny.
Tymczasem Ivanowi udało się zajść intruza od tyłu i próbował skrępować mu ręce.
Miles odczekał i w odpowiednim momencie sięgnął do kieszeni jego szarej bluzy, by
wyszarpnąć stamtąd drugą broń. W dłoni poczuł krótki przedmiot, który w pierwszej chwili
wziął za ogłuszacz.
Mężczyzna krzyknął i skręcił się gwałtownie. Przestraszony i niezbyt pewien, co
zrobił, Miles odskoczył od sczepionych ciał i przezornie schował się za pilotem. Sądząc po
rozdzierającym wrzasku, Miles obawiał się, że właśnie wyrwał intruzowi zasilacz sztucznego
serca albo coś w tym rodzaju, lecz mężczyzna nadal walczył, nie mogło to być więc tak
poważne, jak się z początku wydawało.
Intruz wywinął się z uchwytu Ivana i cofnął się w stronę włazu. Nastąpiła owa
szczególna przerwa w morderczej walce wręcz, kiedy naładowani adrenaliną przeciwnicy
ciężko łapią oddech. Starszy człowiek spojrzał na Milesa, który wciąż ściskał w ręku pałkę;
wyraz lęku na jego twarzy ustąpił miejsca... co właściwie oznaczał ten grymas, triumf? Na
pewno nie. Obłąkane natchnienie?
Do walki włączył się wreszcie pilot, napastnik stanął więc wobec przeważających sił
wroga i umknął do rękawa tunelu wyjściowego, z którego po chwili dobiegł głuchy łoskot.
Ivan puścił się w pościg, a Miles ruszył za nim i zdążył zobaczyć, jak intruz, który stał już na
nogach w sztucznym polu grawitacyjnym stacji, obutą stopą wymierza Ivanowi potężny cios
w pierś i posyła młodego porucznika z powrotem w stronę włazu. Zanim Miles i Ivan zdążyli
się pozbierać, a oddech Ivana się uspokoił, mężczyzny już nie było. W zatoce słychać było
tylko echo oddalających się kroków. Którym wyjściem mógł uciec? Upewniwszy się, że
pasażerowie są na razie bezpieczni, pilot wbiegł z powrotem do ładownika, skąd doleciał
brzęczący dźwięk jego komunikatora.
Ivan wstał, otrzepał się z kurzu i rozejrzał. Miles poszedł za jego przykładem.
Znajdowali się w małej, obskurnej i kiepsko oświetlonej zatoce dla frachtowców.
- Słuchaj no - odezwał się Ivan. - Jeżeli to był celnik, wpadliśmy w tarapaty.
- Chciał nas zaatakować - odrzekł Miles. - Wszystko na to wskazywało.
- Krzyknąłeś, zanim jeszcze zobaczyłeś broń.
- Nie chodziło o broń. On to miał w oczach. Wyglądał na kogoś, kto zamierza zrobić
coś, co go śmiertelnie przeraża. I wyciągnął broń.
- Ale dopiero po tym, jak na niego skoczyliśmy. Kto wie, co naprawdę miał zamiar
zrobić?
Miles wolno obrócił się na pięcie, baczniej przyglądając się otoczeniu. Nie dostrzegł
żywej duszy, cetagandańskiej, barrayarskiej, wszystko jedno.
- Coś tu jest nie tak. Albo on pojawił się w niewłaściwym miejscu, albo my.
Niemożliwe, żeby ta zatęchła nora miała być naszym dokiem. Gdzie ambasador Barrayaru,
gdzie kompania honorowa?
- Czerwony chodnik i pląsające dziewczęta? - Ivan westchnął. - Wiesz co, gdyby
tamten naprawdę chciał cię zabić albo porwać ładownik, powinien wpaść na pokład z
porażaczem w ręku.
- To nie był żaden celnik. Popatrz na monitory. - Miles wskazał dwa ekrany kontrolne,
które zostały wyrwane ze ściany i smętnie dyndały na kablach. - Zepsuł je, zanim wszedł na
pokład. Nie rozumiem. Przecież powinno się tu już roić od ochroniarzy stacji... Myślisz, że
chodziło mu o ładownik, a nie o nas?
- Nie nas, ale ciebie, stary. Kto by chciał uprowadzać mnie?
- Zdawało mi się, że bardziej przestraszył się nas niż my jego. - Miles odetchnął
ukradkiem w nadziei, że uda mu się uspokoić łomoczące serce.
- Mów za siebie - powiedział Ivan. - Mnie na pewno przestraszył.
- Nic ci się nie stało? - zreflektował się nagle Miles. - Nie masz złamanych żeber czy
czegoś takiego?
- Wszystko w porządku. Będę żył. A ty?
- Nic mi nie jest.
Ivan zerknął na porażacz nerwów, który Miles trzymał w prawej dłoni, i pałkę w
lewej, po czym zmarszczył nos.
- Jak mu zabrałeś broń?
- No... niezbyt dobrze pamiętam. - Miles wsunął porażacz do kieszeni spodni i
podniósł do światła tajemniczą pałeczkę. - W pierwszej chwili pomyślałem, że to ogłuszacz,
ale nie. Jakiś elektroniczny detal, tylko nie mam pojęcia, do czego służy.
- Granat - podsunął Ivan. - Bomba zegarowa. Można ją zrobić tak, że wygląda jak
cokolwiek.
- Nie sądzę...
- Milordowie. - Z luku wychynęła głowa pilota. - Kontrola lotów każe nam opuścić
ten dok. Mamy się wycofać i czekać na pozwolenie. Natychmiast.
- Wiedziałem, że trafiliśmy w złe miejsce - rzekł Ivan.
- Takie współrzędne dostałem, milordzie - odparł trochę urażony pilot.
- Jestem pewien, że to nie wasz błąd, sierżancie - powiedział pojednawczo Miles.
- Kontrola nalegała, żebyśmy się pospieszyli. - Twarz sierżanta zdradzała napięcie. -
Proszę, milordowie.
Miles i Ivan posłusznie poczłapali z powrotem na pokład ładownika. Miles
mechanicznie zapiął pasy, podczas gdy jego myśli pędziły w zawrotnym tempie, próbując
znaleźć jakieś wyjaśnienie dziwacznego powitania na Cetagandzie.
- Z tej części stacji na pewno usunięto całą obsługę - uznał w końcu. - Założę się z
tobą o każdą sumę betańskich dolarów, że służba bezpieczeństwa Cetagandy już węszy i
szuka tego faceta. Uciekiniera. - Kim on mógł być? Złodziejem, mordercą, szpiegiem?
Kuszące możliwości.
- I tak się przebrał - powiedział Ivan.
- Skąd wiesz?
Ivan zdjął ze swego zielonego rękawa kilka białych pasm.
- To sztuczne włosy.
- Naprawdę? - Miles jak zahipnotyzowany dokładnie obejrzał podany mu przez Ivana
kłaczek. Jeden koniec sztucznych włosów powleczono substancją samoprzylepną. - Aha.
Pilot skończył odbierać nowe współrzędne; ładownik mknął teraz w odległości
kilkuset metrów od doków dla statków. W żadnym nie cumował pojazd.
- Zgłoszę o tym incydencie władzom stacji, dostanę zgodę? - Sierżant sięgnął do
włączników nadajnika.
- Zaczekajcie z tym - powiedział Miles.
- Jak to, milordzie? - Pilot podejrzliwie spojrzał na niego przez ramię. - Myślę, że
powinniśmy...
- Zaczekajcie, aż sami nas zapytają. Ostatecznie nie do nas należy naprawianie błędów
cetagandańskiej służby bezpieczeństwa, prawda? To ich problem.
Szeroki uśmiech, choć zaraz opanowany, był odpowiedzią, że pilot uznał słuszność
tego rozumowania.
- Tak jest - powiedział, przyjmując rozkaz, który zdejmował z prostego sierżanta
odpowiedzialność za tę decyzję, nakładając ją na jego lordowską mość Milesa. - Co tylko pan
rozkaże, milordzie.
- Miles - mruknął Ivan. - Co ty wyprawiasz?
- Obserwuję - odrzekł sztywno Miles. - Zamierzam się przekonać, jak dobrze działa
ochrona stacji Cetagandy. Sądzę, że Illyan też chciałby to wiedzieć. Och, na pewno się
zjawią, żeby nas przesłuchać i zabrać nam te cacuszka, ale w ten sposób uzyskamy więcej
informacji. Uspokój się, Ivan.
Ivan rozparł się wygodniej w fotelu, stopniowo się rozluźniając. Mijały długie minuty,
których nudy nic nie zdołało przerwać. Miles oglądał swoją zdobycz. Porażacz nerwów
pochodził od jakiegoś cywilnego producenta z Cetagandy; z pewnością nie wojskowy model,
co samo w sobie było dziwne; Cetagandanie nie popierali powszechnego dostępu do
śmiercionośnej broni. Porażacz nie miał jednak żadnych wymyślnych zdobień, które mogłyby
wskazywać, że jest zabawką jakiegoś miejscowego gemma. Prosta i praktyczna broń, której
niewielkie rozmiary umożliwiały łatwe ukrycie.
Pałeczka stanowiła jeszcze większą zagadkę. W przezroczystej obudowie spoczywał
mocno błyszczący, ozdobny kształt; Miles był pewien, że pod mikroskopem ujrzałby gęstą
sieć obwodów. Jeden koniec urządzenia był gładki, natomiast drugi zaopatrzony w jakąś
nasadkę zabezpieczającą.
- Wygląda, jakby się to gdzieś wkładało - powiedział do Ivana, obracając pałkę w
świetle.
- Może to wibrator? - rzekł z uśmieszkiem Ivan.
Miles parsknął.
- Po gemmach wszystkiego można się spodziewać. Ale nie, nie sądzę. - Karbowana
pieczęć na końcu nasadki wyobrażała sylwetkę szponiastego i groźnie wyglądającego ptaka.
W głębi nacięć lśniły metalowe nitki - połączenia obwodów. Ktoś gdzieś musiał mieć
podobną rzecz do pary - z podobnym wizerunkiem wzbijającego się do lotu ptaka i jakimś
skomplikowanym kodem, dzięki któremu mogło się unieść wieko, ukazując... no właśnie, co?
Kolejny kod? Klucz do klucza... Przedmiot był niezwykle elegancki. Miles uśmiechnął się z
prawdziwym zachwytem.
Ivan przypatrywał mu się, lekko zaniepokojony.
- Masz zamiar im to oddać, prawda?
- Oczywiście, jeżeli mnie o to poproszą.
- A jeżeli nie?
- Wtedy chyba zostawię to na pamiątkę. Zbyt ładna rzecz, żeby ją wyrzucać. Może
zabiorę ją do domu i dam w prezencie Illyanowi, żeby pokazał ją swoim magikom z
laboratorium. Niech się tym pobawią powiedzmy przez rok. To nie jest jakaś zwykła
błyskotka, nawet ja to mogę stwierdzić.
Zanim Ivan zdążył wyrazić kolejną porcję wątpliwości, Miles rozpiął zieloną tunikę i
wsunął urządzenie do wewnętrznej kieszeni bluzy. Nie ma przedmiotu, nie ma dyskusji.
- Chcesz zatrzymać tę zabawkę? - Podał kuzynowi porażacz nerwów.
Najwyraźniej chciał. Ivan, udobruchany podziałem łupów, już jako wspólnik zbrodni,
błyskawicznie ukrył broń pod własną tuniką. Miles przewidywał, że budząca grozę
świadomość obecności sekretnej broni na pokładzie wystarczy, by Ivan był miły i miał czym
zająć myśli podczas zbliżającego się wyjścia na ląd.
Wreszcie kontrolne światło stacji ponownie skierowało ich do doku. Przybili do zatoki
oddalonej o dwa miejsca od przydzielonej poprzednio. Tym razem właz otworzył się bez
żadnych przygód. Po chwili wahania Ivan skierował się do tunelu, a Miles podążył za nim.
W szarej sali, podobnej do poprzedniej, tylko czystszej i lepiej oświetlonej, czekało na
nich siedem osób. Miles od razu poznał ambasadora Barrayaru. Lord Vorobyev był solidnie
zbudowanym, rosłym mężczyzną w wieku około sześćdziesięciu lat, o bystrym spojrzeniu i
uśmiechu świadczącym o dużym opanowaniu. Miał na sobie mundur Domu Vorobyevow,
według Milesa trochę za oficjalny jak na tę okazję - barwy czerwonego wina, z czarnym
wykończeniem. Jego świta składała się z czterech żołnierzy w zwykłych zielonych
mundurach Barrayaru. W pewnej odległości od Barrayarczyków stało dwóch urzędników
stacji Cetagandy, odzianych w stalowoszare stroje podobne w stylu, lecz trochę lepiej
skrojone niż ubranie intruza.
Tylko dwaj? A gdzie tajna policja, wywiad wojskowy albo przynajmniej prywatni
agenci frakcji któregoś z gemmów? Gdzież ci wszyscy, którzy jak przewidywał Miles, mieli
ich zasypać gradem pytań?
Zamiast tego witał się z ambasadorem jak gdyby nigdy nic, tak jak sobie wcześniej
przećwiczył. Vorobyev był człowiekiem z pokolenia ojca Milesa i właściwie został przez
niego wyznaczony na tę placówkę jeszcze w czasach, kiedy hrabia Vorkosigan sprawował
funkcję regenta. Vorobyev utrzymał swój urząd przez sześć lat, rezygnując z kariery
wojskowej, by służyć cesarstwu jako cywil. Miles powstrzymał chęć oddania mu honorów
wojskowych i po prostu skłonił przed ambasadorem głowę.
- Witam, lordzie Vorobyev. Ojciec przesyła panu wyrazy uszanowania oraz te
wiadomości.
Wręczył mu zalakowaną dyskietkę poczty dyplomatycznej, co jeden z
cetagandańskich urzędników pieczołowicie odnotował na swym pulpicie sprawozdawczym.
- Sześć sztuk bagażu? - upewnił się Cetagandanin, podczas gdy pilot skończył układać
bagaż na czekającej platformie napowietrznej, zasalutował Milesowi i wrócił do swego
pojazdu.
- Tak, to wszystko - powiedział Ivan. Zdaniem Milesa kontrabanda za bardzo
wypychała bluzę Ivana, który starał się wyglądać zbyt naturalnie, ale najwyraźniej
cetagandański urzędnik nie umiał wyczytać z jego miny tyle, ile Miles.
Cetagandanin machnął ręką, a ambasador skinął głową swojej straży; dwaj żołnierze
zrobili zwrot i stanęli po obu stronach platformy, pilnując jej w trakcie inspekcji.
Cetagandanin zabezpieczył dok i odprawił bagaż.
Ivan przyglądał się temu z niepokojem.
- Dostaniemy go z powrotem w całości?
- W końcu tak. Po jakimś czasie, jeśli wszystko będzie się zgadzało z deklaracją -
odparł Vorobyev. - Mieliście dobrą podróż, panowie?
- Bez żadnych przygód - rzekł Miles, zanim Ivan zdążył się odezwać. - Dopóki nie
przybiliśmy tutaj. To normalne lądowisko dla gości z Barrayaru czy skierowano tu nas z
jakichś innych przyczyn? - Mówiąc to, nie spuszczał wzroku z drugiego Cetagandanina,
ciekaw jego reakcji.
Vorobyev uśmiechnął się kwaśno.
- Skierowanie ładownika do przejścia dla obsługi miało nas poniżyć. Zgadza się, to
zamierzona obelga. Mnie to już od dawna nie drażni, radzę, abyście i wy nie zwracali na to
uwagi.
Cetagandanin pozostał zupełnie obojętny. Vorobyev poświęcał mu tyle uwagi, ile
meblowi, a on w rewanżu zachowywał się jak mebel. Wyglądało to na praktykowany od
dawna zwyczaj.
- Dziękuję, zastosuję się do pańskiej rady. Nie spóźniliśmy się? Najpierw uzyskaliśmy
zgodę na cumowanie w innym doku, ale potem wysłali nas z powrotem w przestrzeń.
- Dziś szczególnie pieczołowicie celebrują swoje zwyczaje, powinniście się więc czuć
uhonorowani, moi panowie. Proszę tędy.
Gdy Vorobyev odwrócił się, Ivan posłał Milesowi błagalne spojrzenie, lecz ten
nieznacznie pokręcił głową: zaczekaj...
Prowadzeni przez urzędnika o nieprzeniknionej twarzy i mając po bokach strażników
ambasady, obaj młodzi ludzie przeszli w towarzystwie Vorobyeva przez kilka poziomów
stacji. Wahadłowiec planetarny, będący własnością ambasady Barrayaru, stał w doku
pasażerskim. Był tu hali dla VIP-ów, wyposażony w system sztucznej grawitacji w tunelu, by
nikt nie musiał szybować podczas wsiadania. Zostawiwszy cetagandańską eskortę, weszli na
pokład, gdzie z Vorobyeva opadło wcześniejsze napięcie. Posadził Milesa i Ivana w
luksusowych fotelach przy przyśrubowanej do podłogi konsolecie komunikacyjnej. Na znak
ambasadora strażnik zaproponował gościom coś do picia, zanim zjawi się bagaż i dostaną
pozwolenie na start. Za przykładem Vorobyeva wybrali wino barrayarskie wyjątkowo
dobrego rocznika. Miles ledwie sączył swoje wino, chcąc zachować jasność umysłu, podczas
gdy Ivan i ambasador rozmawiali o podróży i wspólnych znajomych Vorach z Barrayaru.
Okazało się, że Vorobyev znał matkę Ivana. Miles zignorował kilka niemych zaproszeń
Ivana, by przyłączył się do rozmowy, i wspomniał ambasadorowi o małej przygodzie z
intruzem.
Dlaczego nie zjawił się nikt z władz Cetagandy i o nic ich nie zapytał? Miles
gorączkowo rozważał możliwe scenariusze wydarzeń.
To był fortel, dałem się złapać na haczyk, a tymczasem oni zaczęli popuszczać żyłkę.
Biorąc pod uwagę to, co wiedział o Cetagandanach, Miles umieścił tę wersję na czele listy
możliwości.
A może to tylko gra na zwłokę i lada chwila tu będą. Albo przyjdą dopiero potem.
Najpierw trzeba było złapać uciekiniera, wydusić z niego relację o ich spotkaniu. To musiało
potrwać, zwłaszcza gdyby napastnik został, powiedzmy, ogłuszony w trakcie zatrzymania.
Jeżeli w ogóle uciekał. Jeżeli rzeczywiście władze stacji, poszukując go, przeczesywały teren
lądowiska. Jeżeli... Miles wpatrywał się w kryształ kieliszka, po czym upił duży łyk
ciemnorubinowego płynu i uśmiechnął się do Ivana.
Bagaż, i jego eskorta, pojawił się dokładnie w chwili, kiedy skończyli wino, co jak
ocenił Miles, zawdzięczali wyczuciu czasu doświadczonego Vorobyeva. Gdy ambasador
wstał, by dopilnować załadunku i formalności związanych ze startem, Ivan nachylił się nad
konsoletą i szepnął do Milesa:
- Nie zamierzasz mu o tym powiedzieć?
- Jeszcze nie
- Dlaczego?
- Tak ci spieszno oddać zdobycz? Założę się, że ambasada odebrałaby ci porażacz
równie szybko jak Cetagandanie.
- Chrzanić to. Co ty knujesz?
- Nie... nie jestem pewien. Jeszcze nie. - Nie spodziewał się takiego biegu wypadków.
Przewidywał, że znajdą się w krzyżowym ogniu pytań ze strony połączonych sił władz
Cetagandy, którym musieliby oddać zdobytą broń w zamian za informacje, udzielone
świadomie bądź nieświadomie. Nie jego wina, że Cetagandanie nie robili tego, co do nich
należało.
- Musimy przynajmniej złożyć meldunek attache wojskowemu ambasady.
- Zgadza się, zameldujemy, ale nie attache. Illyan mówił mi, że w razie kłopotów -
takich, jakimi zajmuje się nasz departament - mam się zwrócić do lorda Vorreediego.
Oficjalnie pracuje tu jako urzędnik protokolarny, ale w rzeczywistości jest pułkownikiem i
szefem CesBezu na Cetagandzie.
- Cetagandanie o tym nie wiedzą?
- Oczywiście, że wiedzą. Tak jak my dokładnie wiemy, kto jest kim w ambasadzie
Cetagandy w Vorbarr Sułtanie. Legalna i kulturalna fikcja. Nie martw się, zajmę się
wszystkim. - Miles westchnął w duchu. Przypuszczał, że pierwszym krokiem pułkownika
będzie odsunięcie go od przepływu informacji. Nie potrafiłby jednak wytłumaczyć, dlaczego
Vorreedi nie powinien tego robić.
Ivan rozparł się w fotelu i umilkł na chwilę. Miles był pewien, że jedynie na chwilę.
Wkrótce wrócił do nich Vorobyev i zajął miejsce, szukając dłońmi pasów.
- Załatwione, milordowie. Nic nie ubyło z waszego bagażu i nic nowego nie doszło.
Witamy na Cecie Eta Cztery. Dziś nie ma żadnych oficjalnych uroczystości, które
wymagałyby waszej obecności, ale jeżeli nie jesteście zbytnio zmęczeni podróżą, panowie,
ambasada Marilacu urządza dziś nieoficjalne przyjęcie dla miejscowych dyplomatów i ich
dostojnych gości. Polecam je waszej uwadze.
- Poleca pan? - odezwał się Miles. Gdy ktoś o tak długiej i błyskotliwej karierze jak
Vorobyev polecał coś ich uwadze, oznaczało to, że muszą tam iść.
- W ciągu dwóch tygodni będziecie widywać wiele osób z tego towarzystwa -
powiedział Vorobyev. - Dzisiejsze przyjęcie może stanowić coś w rodzaju rekonesansu.
- W co mamy się ubrać? - zapytał Ivan. Cztery z sześciu walizek bagażu należały do
niego.
- Zwykłe zielone mundury, jeśli można prosić - odrzekł Vorobyev. - Strój wszędzie
stanowi rodzaj języka kulturowego, lecz tutaj jest wręcz tajemnym kodem. Bardzo trudno
poruszać się wśród gemmów i nie popełnić żadnej gafy, a w wypadku ihumów to prawie
niemożliwe. Mundur zawsze jest odpowiedni, a jeżeli nawet niezupełnie odpowiedni, jego
właściciel nie ponosi za to żadnej winy, ponieważ nie ma wyboru. Biuro protokolarne da
panom listę umundurowania na każdą okazję.
Miles poczuł ulgę; Ivan wyglądał na nieco rozczarowanego.
Przy akompaniamencie zwykłych stuków, syków i trzasków odłączyły się rękawy
tunelów wejściowych, po czym wahadłowiec opuścił dok i zaczął odsuwać się od stacji. Przez
właz nie wpadł nikt, aby ich aresztować; żaden nagły komunikat nie wyrwał ambasadora z
pokładu. Miles pomyślał o innym możliwym scenariuszu.
Intruzowi udało się uciec. Władze stacji nic nie wiedzą o naszej przygodzie. Tak
naprawdę nikt nie wie.
Poza samym intruzem, rzecz jasna. Miles opuścił rękę, nie dotykając ukrytego pod
tuniką przedmiotu. Cokolwiek to było, facet musiał wiedzieć, że teraz ma to Miles. Łatwo też
mógł się dowiedzieć, kim Miles jest. Teraz ja cię mam na haczyku. Jeżeli zacznę wybierać
żyłkę, coś mi musi wpaść w ręce, zgadza się? Zapowiada się niezłe ćwiczenie z działania
wywiadu/kontrwywiadu, znacznie lepsze niż manewry, ponieważ wszystko działo się
naprawdę. Za plecami nie było żadnego czyhającego na błędy egzaminatora, który potem
mógłby je drobiazgowo analizować. Kawałek prawdziwej praktyki. Na pewnym etapie
rozwoju oficer musi przestać mechanicznie wykonywać rozkazy, a zacząć sam je wydawać.
Miles bardzo pragnął awansu na kapitana Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa, to jasne. Może
jakoś przekona Vorreediego, żeby poza obowiązkami dyplomatycznymi pozwolił mu się
zająć również tą sprawą.
Przymrużywszy oczy, Miles snuł swe wizje, a tymczasem wahadłowiec począł się
obniżać, wpadając w mętną atmosferę Cety Eta.
Rozdział drugi
Miles spacerował na wpół ubrany po obszernej sypialni-salonie, którą przydzieliła mu
ambasada barrayarska, obracając w dłoniach błyszczący podłużny przedmiot.
- Skoro już muszę to mieć, czy mam to ukryć tutaj, czy nosić przy sobie?
Ivan, zapięty na ostatni guzik, ubrany w tunikę z wysokim kołnierzem, spodnie z
lampasami, buty za kostkę i czysty mundur, przewrócił oczami, spoglądając w sufit.
- Przestaniesz się wreszcie tym bawić i zaczniesz się ubierać? Spóźnimy się. Może to
po prostu jakiś wymyślny uchwyt od zasłon, a ty chcesz stracić przez niego rozum, próbując
przypisać mu jakieś głębsze znaczenie. A może to ja mam stracić rozum, słuchając cię. Jakiś
gemm zrobił nam psikusa.
- Wyjątkowo wyrafinowanego psikusa, jeżeli to prawda.
- W każdym razie niewykluczone. - Ivan wzruszył ramionami.
- Nie. - Miles zmarszczył brwi i utykając, podszedł do konsolety komunikacyjnej.
Otworzył górną szufladę i znalazł w niej pióro oraz blok plastikowych arkuszy, opatrzony
pieczęcią ambasady. Wydarł jeden arkusz i przycisnął doń sylwetkę ptaka z pieczęci
tajemniczej pałeczki, po czym przesunął piórem po nacięciach, tworząc dokładny szkic w
naturalnej skali. Po chwili wahania włożył pałeczkę razem z plastikowym blokiem do
szuflady i zasunął ją.
- Nie najlepszy schowek - zauważył Ivan. - Jeżeli to bomba, może powinieneś
wywiesić ją za okno. Przez wzgląd na nasze dobro, skoro nie zależy ci na sobie.
- To nie żadna bomba, do diaska. Myślałem o setkach innych schowków, ale żaden nie
jest odporny na skaner, więc nie ma sensu tego ukrywać. Powinienem to trzymać w
izolowanej ołowiem skrzynce, lecz tak się składa, że nie mam takiej pod ręką.
- Założę się, że na dole taką mają - powiedział Ivan. - Nie chcesz się przyznać?
- Chcę, ale niestety lord Vorreedi jest gdzieś w mieście. Nie patrz tak na mnie, nie
mam z tym nic wspólnego. Vorobyev powiedział mi, że ihum - szef jednej ze stacji punktu
skokowego Cety Eta - zarekwirował statek handlowy należący do Barrayaru i aresztował
kapitana. Za naruszenie przepisów importowych.
- Przemyt? - zapytał Ivan z nagłym zainteresowaniem.
- Nie, chodzi o jakieś pokręcone cetagandańskie kruczki prawne. Opłaty i podatki. I
grzywny. Plus asymptotyczny poziom złośliwości. Ponieważ jednak normalizacja stosunków
handlowych jest ważnym celem działań naszego rządu, a Vorreedi najwyraźniej dość
sprawnie porusza się między gemmami i ihumami, Vorobyev przydzielił to zadanie właśnie
jemu, bo sam jest zbyt zajęty obowiązkami. Vorreedi wróci jutro. Albo następnego dnia.
Tymczasem nie zaszkodzi sprawdzić, co mogę sam zdziałać. Jeżeli nie pojawi się nic
ciekawego, oddam wszystko w ręce tutejszego biura CesBezu.
Ivan zmrużył oczy i wycedził:
- Tak? A co będzie, jeśli pojawi się coś ciekawego?
- Wtedy oczywiście też.
- Powiedziałeś Vorobyevowi?
- Niezupełnie. Nie. Posłuchaj, Illyan powiedział, żebym zwrócił się do Vorreediego,
więc tak zrobię. Zajmę się wszystkim, kiedy tylko wróci.
- W każdym razie najwyższy czas... - nie ustępował Ivan.
- Tak, tak... - Miles powlókł się do łóżka, usiadł i spojrzał smętnie na klamry, które
wcześniej zdjął z nóg. - Muszę poświęcić trochę czasu na wymianę kości. Zrezygnowałem z
materiału organicznego, zatem trzeba będzie włożyć plastik. Może uda mi się ich przekonać,
żeby dodali kilka centymetrów. Gdybym tylko wiedział, że przyjdzie mi zmarnować tyle
czasu, zaplanowałbym operację i odzyskał sprawność jeszcze w podróży. Mógłbym stanąć na
Cetagandzie w pełnej chwale.
- Nieładnie ze strony matki cesarza, że zawczasu nie wysłała liściku, informującego
cię o tym, że ma zamiar dokonać żywota - zgodził się Ivan. - Zakładaj to, bo inaczej ciotka
Cordelia obarczy mnie winą, jeżeli potkniesz się o ambasadorskiego kota i połamiesz nogi.
Znowu.
Miles odburknął coś pod nosem. Ivan też umiał czytać w nim jak w otwartej księdze.
Zamknął chłodne stalowe ochraniacze wokół zdeformowanych, przebarwionych, zbyt wiele
razy potłuczonych nóg. Na szczęście spodnie munduru mogły ukryć ułomność. Włożył
tunikę, wciągnął wypolerowane buty, przyjrzał się swej fryzurze w lustrze i ruszył za Ivanem,
który niecierpliwie przestępował z nogi na nogę, stojąc już przy drzwiach. Po drodze wsunął
do kieszeni złożony plastikowy arkusik i zatrzymał się przy drzwiach, by zakodować w
zamku obraz swojej dłoni. Całkiem niepotrzebny gest; jako doświadczony agent CezBezu,
porucznik Vorkosigan doskonale wiedział, jak nieskuteczne są czytniki dłoni.
Mimo ponagleń Ivana, a może właśnie dzięki nim, przybyli do foyer niemal
równocześnie z Vorobyevem. Ambasador miał na sobie ten sam czerwono-czarny uniform
swego domu. Miles odniósł wrażenie, że Vorobyev nie przykłada zbyt wielkiej wagi do
stroju. Poprowadził swych gości do czekającego pojazdu naziemnego, należącego do
ambasady, gdzie zatonęli w miękkich siedzeniach. Ambasador taktownie zajął miejsce
naprzeciw gości, mając przed sobą tylne okno. Z przodu usiedli kierowca i strażnik.
Wprawdzie samochodem sterowała miejska sieć komputerowa, jednak zawsze w pogotowiu
był kierowca, aby w razie nieprzewidzianych trudności móc przejść na sterowanie ręczne.
Srebrzysty dach zamknął się i wóz wyjechał na ulicę.
- Ambasada Marilacu to wprawdzie terytorium neutralne, ale nie objęte ochroną,
panowie - przestrzegł ich Vorobyev. - Możecie się czuć swobodnie, lecz nie do końca.
- Będą tam jacyś Cetagandanie czy to przyjęcie wyłącznie dla cudzoziemców? -
zapytał Miles.
- Naturalnie żadnych ihumów nie będzie - odrzekł Vorobyev. - Co do jednego są dziś
na prywatnych uroczystościach żałobnych poświęconych pamięci cesarzowej matki, w
których biorą też udział znamienici gemmowie, przywódcy klanów. Inni gemmowie nie mają
nic szczególnego do roboty, mogą więc pojawić się na przyjęciu w znacznej sile, ponieważ
miesiąc żałoby ograniczył nieco ich zwykłe okazje do spotkań towarzyskich. W ciągu kilku
minionych lat Marilacanie często przyjmowali „pomoc” od Cetagandan, ale mam wrażenie, że
wkrótce zaczną żałować swej zachłanności. Uważają, że Cetaganda nie zaatakuje sojusznika.
Samochód wspiął się na stromy podjazd, po czym skręcił za róg, a oczom pasażerów
na krótko ukazała się panorama świetlistego kanionu, który biegł między wysokimi
budynkami, połączonymi siecią tuneli i przezroczystych przejść dla pieszych, lśniących w
półmroku zmierzchu. Miasto zdawało się nie mieć końca, a nie dojechali jeszcze do centrum.
- Marilacanie za mało uwagi poświęcają mapom własnych systemów tuneli
przestrzennych - ciągnął Vorobyev. - Wyobrażają sobie, że ich planeta stanowi naturalną
granicę. Jednak gdyby Cetagandanie bezpośrednio rządzili Marilakiem, kolejny skok
umożliwiłby im przedostanie się do strefy Zoave i tamtejszych szlaków, co otworzyłoby
Cetagandzie nowy obszar ekspansji. Marilac pozostaje z Zoave w takich samych stosunkach,
jak Vervain z Hegen Hub, a wszyscy doskonale wiemy, co tam się stało. - Vorobyev skrzywił
się z ironią. - Marilac nie ma jednak sąsiada zainteresowanego sprawą, który przyszedłby z
odsieczą, tak jak pański ojciec uratował Vervain, lordzie Vorkosigan. Zresztą tak łatwo
zmontować jakąś prowokację.
Miles poczuł, jak znika czujność, która go przed chwilą ogarnęła. Uwagi Vorobyeva
nie miały żadnego ukrytego, osobistego znaczenia. Wszyscy znali polityczną i militarną rolę,
jaką odegrał admirał hrabia Aral Vorkosigan w szybkim zawiązaniu sojuszu i kontruderzeniu,
skierowanym przeciw cetagandańskim próbom zajęcia korytarza przestrzennego w sąsiednim
Vervain, które miało otworzyć drogę do Centrum Hegen. Nikt nie wiedział o udziale agenta
CezBezu, Milesa Vorkosigana, który w samą porę sprowadził admirała do Hegen. Nikt nie
wiedział o jego zasługach, Miles nie cieszył się więc szczególnym uznaniem. Cześć, jestem
bohaterem, ale nie mogę ci powiedzieć dlaczego. To poufne. W oczach Vorobyeva i
właściwie wszystkich pozostałych porucznik Vorkosigan był tylko zwykłym oficerem
łącznikowym, pionkiem Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa, który otrzymał tę synekurę dzięki
protekcji, dostawał nudne zadania i nikomu nie wchodził w drogę. Mutant.
- Sądziłem, że Sojusz Hegen na tyle przytarł nosa gemmom w Vervain, że przez jakiś
czas będą siedzieć cicho - powiedział Miles. - Zwolennicy ekspansji odeszli w cień,
czcigodny generał Estanis popełnił samobójstwo - bo to było samobójstwo, prawda?
- Mimowolne, jeśli można tak powiedzieć - odrzekł Vorobyev. - Polityczne
samobójstwa na Cetagandzie bywają dość paskudne, zwłaszcza gdy odtwórca głównej roli nie
jest skory do współpracy.
- Trzydzieści dwie rany kłute, zadane od tyłu. Najgorszy przypadek samobójstwa -
mruknął Ivan, pozostając widocznie pod wrażeniem plotki.
- W rzeczy samej, milordzie. - Oczy Vorobyeva zmrużyły się szyderczo. - Lecz
płynne i zmienne związki dowódców z przeróżnymi tajnymi frakcjami ihumów często stoją w
sprzeczności z podejmowanymi przez nich działaniami. Inwazję na Vervain oficjalnie określa
się teraz jako nieszczęśliwy wypadek będący wynikiem samowoli. Kilku oficerów zbłądziło i
wskazano im właściwą drogę, to wszystko.
- A jak nazywa się cetagandańską inwazję na Barrayar z czasów mojego dziadka? -
spytał Miles. - Rozpoznaniem prowadzonym przez liczne oddziały?
- Mniej więcej, jeżeli w ogóle się o niej wspomina.
- Trwającym całe dwadzieścia lat? - zapytał Ivan, tłumiąc wybuch śmiechu.
- Wolą nie wdawać się w krępujące szczegóły.
- Wymieniał pan z Illyanem poglądy na temat zamierzeń Cetagandy względem
Marilacu? - zapytał Miles.
- Owszem, pański szef jest o wszystkim informowany. Jednak obecnie żadne ruchy
nie potwierdzają mojej teorii. Jak dotąd, tylko spekuluję. Cesarska Służba Bezpieczeństwa
szuka wyraźnych oznak.
- Jestem... poza tym kręgiem - rzekł Miles. - Dostęp do tajnych informacji i tak dalej.
- Ufam jednak, że zna pan ogólny obraz sytuacji?
- Och, tak.
- Plotki wśród wyższych sfer zwykle nie są należycie chronione. Obaj panowie będą
mogli się z nimi zetknąć. Proszę meldować o nich mojemu szefowi albo urzędnikowi
protokolarnemu, pułkownikowi Vorreediemu. Kiedy wróci, będzie panom udzielał
codziennych instrukcji i decydował, które spośród tych smakowitych kąsków są ważne.
Szach. Miles skinął głową Ivanowi, a ten wzruszeniem ramion wyraził zgodę.
- Starajcie się też, panowie, nie wyjawiać więcej, niż uda wam się dowiedzieć.
- W takim razie ja jestem bezpieczny - rzekł Ivan. - Nie wiem o niczym.
Rozpromienił się w uśmiechu. Miles powstrzymał grymas i chęć, by szepnąć mu:
„Zdajemy sobie z tego sprawę, Ivan”.
Przedstawicielstwa innych planet mieściły się w jednej części stolicy Cety Eta, więc
podróż nie trwała długo. Samochód opuścił poziom ulicy i zwolnił. Wjechali do garażu
budynku ambasady Marilacu i zatrzymali się w jasno oświetlonym westybulu, który dzięki
marmurom i zwieszającym się z góry pnączom kwiatów wcale nie wyglądał jak podziemny
parking. Dach pojazdu się uniósł. Strażnicy ambasady skłonili się przed gośćmi z Barrayaru i
poprowadzili ich do tunelu windy. Bez wątpienia dyskretnie sprawdzili ich skanerem -
wyglądało na to, że Ivan wykazał na tyle rozsądku, by zostawić porażacz nerwów w
szufladzie.
Wysiedli z windy wprost na szeroki korytarz, prowadzący do pomieszczeń na kilku
poziomach, gdzie zgromadziło się już sporo gości, wypełniając przestrzeń gwarem rozmów.
Środek korytarza zajmowała multimedialna rzeźba - prawdziwa, nie holograficzna. Z
przypominającej niewielką górę fontanny tryskała woda, spływając kaskadą po zboczu. W
górę stoku prowadziły wąskie ścieżki, którymi naprawdę można się było przechadzać. Ponad
złożonym z mikroskopijnych tuneli minilabiryntem w powietrzu wirowały kolorowe płatki. Z
ich zielonej barwy Miles wywnioskował, że mają wyobrażać liście ziemskich drzew, a gdy
zbliżył się do rzeźby, stwierdził, że rzeczywiście mają taki kształt. Barwy zaczęły się powoli
zmieniać, przechodząc od zieleni przez jasne żółcie, odcienie złota, po czerwień i purpurę..
Wirujące płatki zdawały się układać w ulotne kształty - ludzkie twarze i ciała, a w tle
brzmiała delikatna muzyka, jak dźwięk poruszanych wiatrem dzwoneczków. Czy były to
rzeczywiste kształty i melodia, czy też jego mózg dostrzegł w chaosie regularne wzory?
Milesowi spodobała się owa niepewność.
- Coś nowego - zauważył Vorobyev, będący także pod wrażeniem rzeźby. - Ładne...
ach, dobry wieczór, ambasadorze Bernaux.
- Dobry wieczór, lordzie Vorobyev. - Siwowłosy gospodarz przyjęcia wymienił ze
swym barrayarskim odpowiednikiem uprzejme skinienie głowy. - Tak, również jesteśmy
zdania, że to piękna rzecz. Dar od jednego z miejscowych gemmów. To dla nas wielki
zaszczyt. Nazywa się „Jesienne liście”. Mój zespół szyfrantów głowił się nad nazwą pół dnia,
lecz w końcu uznali, że oznacza „Jesienne liście”.
Obaj się roześmiali. Ivan uśmiechnął się niepewnie, niezupełnie pojmując żart, który
musiał być zrozumiały w kręgach dyplomatycznych. Vorobyev dokonał formalnej
prezentacji, podczas której ambasador Bernaux z wyszukaną grzecznością oddał im honory
jako oficerom, po czym powiedział, gdzie mogą znaleźć coś do jedzenia, dając im do
zrozumienia, że powinni się oddalić. Wszystko przez Ivana, pomyślał ze smutkiem Miles.
Ruszyli na schody prowadzące do bufetu; zostali pozbawieni możliwości słuchania dalszej
rozmowy dyplomatów. Pewnie tamci wymieniali zwyczajowe uprzejmości, lecz mimo
wszystko...
Miles i Ivan spróbowali przystawek, których, choć w niewielkich porcjach, było tu bez
liku, oraz skosztowali trunków. Ivan zdecydował się na słynne wino z Marilacu. Miles,
pamiętając o plastikowym arkuszu w kieszeni, wybrał czarną kawę. Przy milczącym
porozumieniu rozdzielili się i każdy poszedł w inną stronę. Miles przechylił się przez poręcz,
za którą widać było korytarz z tunelem windy. Popijał kawę z kruchej filiżanki, zastanawiając
się, gdzie ukryto w niej obwód ogrzewający - ach, tu na dnie, wpleciony w metalowy
wizerunek pieczęci ambasady. Rzeźba „Jesienne liście” zamarła, dochodząc do końca pełnego
cyklu. Płynąca z fontanny woda zamarzła - w każdym razie wszystko na to wskazywało - i
zastygła w czarny lód. Wirujące barwy przybladły, przechodząc w jasną żółć i
srebrzystoszary blask zimowego zachodu słońca, a twarze, jeżeli to w ogóle były twarze -
schudły i przybrały wyraz skrajnej rozpaczy. Zamiast śnieżnej i wesołej zimy, zima śmierci.
Miles wzdrygnął się mimo woli. Diabelnie skuteczne.
Jak więc miał zacząć wypytywać, nie zdradzając nic w zamian? Wyobraził sobie, jak
zagaduje jakiegoś gemma: „Czy któryś z pańskich sługusów, milordzie, nie zgubił czasem
klucza kodowego z taką pieczęcią...?”. Nie. Najlepiej zrobi, jeśli pozwoli... adwersarzom
odnaleźć się, tyle że poszukiwania przebiegały niezwykle opieszale. Miles omiótł
spojrzeniem tłum, szukając ludzi pozbawionych brwi, ale bez powodzenia.
Natomiast Ivan zdążył już znaleźć sobie piękną damę. Miles zdumiał się, ujrzawszy
jej urodę w całej krasie. Wysoka i szczupła, o skórze gładkiej i delikatnej jak porcelana.
Bardzo jasne włosy tuż nad karkiem związała w luźny węzeł wysadzaną klejnotami wstążką,
sięgały poniżej kolan, a na wysokości talii tkwiła w nich jeszcze jedna wstążka. Strój więcej
zakrywał, niż odsłaniał. Spowijało ją wiele warstw materiału - miała szerokie, długie rękawy i
sięgające kostek suknie. Ciemne tony wierzchnich okryć podkreślały bladość jej cery, a
lazurowy jedwab pod spodem współgrał z błękitem oczu. Bez wątpienia przedstawicielka
cetagandańskich gemmów - miała ów wygląd wątłego elfa, co mogło oznaczać, że w jej
rodzinie była spora domieszka genów ihumów. Fakt, taką sylwetkę uzyskiwało się również w
drodze operacji i innych metod, lecz arogancki łuk brwi musiał być naturalny.
W jej perfumach Miles wyczuł feromony, nawet z odległości trzech metrów. Zresztą
ów dodatek był całkiem zbyteczny; Ivan już znajdował się na najwyższych obrotach i z
błyszczącymi oczyma opowiadał jej historię, w której zapewne odgrywał główną bohaterską
rolę. Coś o ćwiczeniach fizycznych, ach tak, oczywiście, trzeba podkreślić wojskowy
barrayarski styl. Wenus i Mars. Jednak słuchając go, kobieta się uśmiechała.
Miles wcale nie starał się przeczyć z zawiścią, że Ivan ma szczęście do kobiet; ale
byłoby miło, gdyby choć drobny ułamek otaczającego go tłumu dam spojrzał przychylniej na
niego. Ivan twierdził, że trzeba pomagać szczęściu. Dzięki elastycznemu ego, kuzyn Milesa
potrafił w ciągu jednego wieczoru dostać kosza tuzin razy za cenę uśmiechu na trzynastej
twarzy. Miles sądził, że on sam umarłby ze wstydu już przy Próbie Numer Trzy.
Prawdopodobnie był monogamistą z natury.
Do diabła, przecież, żeby mieć większe ambicje, trzeba przynajmniej doświadczyć
monogamii. Jak dotąd Milesowi nie udało się przywiązać do swej mikrej osoby nawet jednej
kobiety. Naturalnie blisko trzy lata w tajnej służbie, a wcześniej okres spędzony w męskim
towarzystwie w akademii wojskowej nie pomagały mu w osiągnięciu tego celu.
Zgrabna teoria. Dlaczego więc podobna sytuacja nie przeszkadzała Ivanowi?
Elena... Czyżby wciąż gdzieś w głębi duszy pragnął niemożliwego? Miles był o wiele
mniej wybredny od Ivana - nie mógł sobie na to pozwolić - a jednak nawet tej uroczej
blondwłosej gemmce brakowało... otóż to: czego? Inteligencji, dystansu, duszy wędrowca...?
Lecz Elena wybrała innego i zapewne postąpiła słusznie. Miles już dawno powinien pójść w
jej ślady i zatroszczyć się o własne szczęście. Wolałby jednak, by przyszłość rysowała się w
mniej ponurych barwach.
Chwilę potem obok Milesa stanął jakiś cetagandański gemm, wysoki i szczupły.
Ciemna, powłóczysta szata, z której wynurzała się młoda twarz; mężczyzna nie mógł być
wiele starszy od Milesa i Ivana. Miał kwadratową czaszkę i mocno zaznaczone krągłe kości
policzkowe. Na jednym policzku widniała ozdoba w postaci kolistej plamki - naklejonej, jak
się zorientował Miles - która symbolizowała stopień i klan. Była to miniaturowa wersja
malunku zdobiącego całą twarz, jaki Miles zauważył u kilku obecnych na przyjęciu
Cetagandan - znak nowej mody, której nie pochwalali starsi. Czyżby przybył, aby ratować
swoją damę przed awansami Ivana?
- Lady Gelle. - Skłonił się lekko, na co kobieta odpowiedziała:
- Lordzie Yenarze - i pochyliła głowę pod precyzyjnie obliczonym kątem, z czego
Miles wywnioskował, że 1) dama stała wyżej w społeczności gemmów od mężczyzny i 2)
lord nie był jej mężem ani bratem, czyli Ivanowi chyba nic nie groziło.
- Widzę, że znalazłaś pani egzotyczne towarzystwo galaktyczne, do którego tak
bardzo tęskniłaś - rzekł lord Yenaro.
Odwzajemniła uśmiech. Efekt był wręcz olśniewający i Miles mimo woli zapragnął,
by uśmiech był przeznaczony dla niego, choć nie był aż tak niemądry. Lord Yenaro,
niewątpliwie uodporniony na jej urok przez lata spędzone w towarzystwie gemmek, wydawał
się nieporuszony.
- Lordzie Yenarze, to porucznik lord Ivan Vorpatril z Barrayaru i, ach... - Zatrzepotała
rzęsami, dając Ivanowi do zrozumienia, by przedstawił Milesa, a był to gest tak znaczący, jak
gdyby klepnęła go w ramię wachlarzem.
- Mój kuzyn, porucznik lord Miles Vorkosigan - zaprezentował posłusznie Ivan.
- Ach, wysłannicy z Barrayaru! - Lord Yenaro skłonił się niżej. - Co za szczęście
poznać panów.
Miles i Ivan oddali uprzejmy ukłon; Miles starał się, by jego głowa nie pochyliła się
tak nisko jak kuzyna, zaznaczając lekką różnicę, niestety prawie niewidoczną z punktu
widzenia lorda.
- Łączy nas przeszłość, lordzie Vorkosigan - ciągnął Yenaro. - Mieliśmy słynnych
przodków.
Miles poczuł uderzenie adrenaliny. Do diabła, to krewny zmarłego generała Estanisa i
zamierza wziąć odwet na synu Arala Vorkosigana...
- Jest pan wnukiem generała hrabiego Piotra Vorkosigana, prawda?
Ach, zamierzchła przeszłość, nie bliska. Miles odprężył się trochę.
- Istotnie.
- W pewnym sensie jestem pańskim odpowiednikiem. Moim dziadem był czcigodny
generał Yenaro.
- Och, nieszczęsny dowódca tej, hm, jak to zwiecie? Wyprawy barrayarskiej?
Barrayarskiego rozpoznania? - wtrącił Ivan.
- Generał, który przegrał wojnę barrayarską - odparł bez ogródek Yenaro.
- Doprawdy, Yenaro, musisz o tym przypominać? - odezwała się lady Gelle. Czyżby
rzeczywiście chciała usłyszeć koniec opowieści Ivana? Miles mógłby ją uraczyć o wiele
zabawniejszą historią o tym, jak podczas manewrów Ivan zagnał swój patrol w sięgające pasa
lepkie błocko i musiał ich stamtąd wyciągać poduszkowiec...
- Nie jestem zwolennikiem indywidualnej odpowiedzialności za klęskę - rzekł
dyplomatycznie Miles. - Generał Yenaro miał nieszczęście być ostatnim z pięciu kolejnych
generałów, którzy przegrali wojnę z Barrayarem, został więc jedynym... spadkobiercą winy.
- Dobrze powiedziane - mruknął Ivan. Yenaro też się uśmiechnął.
- Jak się domyślam, rzeźba w korytarzu to twoje dzieło, Yenarze? - spytała
dziewczyna, pragnąc widocznie skierować rozmowę na inne tory i uciec od wojennej historii.
- Błahostka dla publiczności, tak? Spodobała się mojej matce.
- To model próbny. - Lord przyjął tę dwuznaczną recenzję ironicznym ukłonem. -
Marilacanie byli zachwyceni. Prawdziwa grzeczność każe brać pod uwagę gusta odbiorców.
Niektóre subtelności można dostrzec dopiero wówczas, gdy wejdzie się do środka.
- Sądziłam, że twoją specjalnością są pachnidła.
- Rozciągam swoje zainteresowania na inne środki wyrazu. Chociaż nadal twierdzę, że
zmysł powonienia jest znacznie subtelniejszy niż wzrok. Pozwól, że kiedyś przyrządzę coś
dla ciebie. Twoja dzisiejsza piżmowo-jaśminowa mieszanka zupełnie nie pasuje do
formalnego fasonu sukni trzeciego stopnia.
Jej uśmiech nieco przybladł.
- Tak?
Wyobraźnia podsunęła Milesowi tło dźwiękowe: brzęk rapierów, okrzyki „Dalejże,
hultaju!”. Z trudem powstrzymał drwiący uśmiech.
- Piękna suknia - zapewnił ją skwapliwie Ivan. - I wspaniały zapach.
- Hm, wracając do twej żądzy egzotyki - powiedział do lady Gelle Yenaro -
wiedziałaś, że obecny tu lord Vorpatril miał biologiczne narodziny?
Delikatne brwi dziewczyny ściągnęły się, tworząc nieznaczną kreseczkę na jej
nieskazitelnym czole.
- Wszyscy rodzą się biologicznie, Yenarze.
- Ależ nie. Chodzi mi o pierwotną biologię. Urodził się z ciała matki.
- Ach. - Zmarszczyła ze wstrętem nosek. - Doprawdy, Yenarze. Zachowujesz się dziś
okropnie. Matka ma rację; razem ze swoim ekstrawaganckim towarzystwem posuniecie się
kiedyś za daleko. Zamiast cię wielbić jako wielką sławę, ludzie nie będą cię chcieli znać. - Jej
obrzydzenie było wprawdzie adresowane do Yenara, lecz Miles zauważył, że lady Gelle
odsunęła się odrobinę od Ivana.
- Gdy sława przeminie, może wystarczy niechlubna pamięć. - Yenaro wzruszył
ramionami.
Ja urodziłem się z replikatora, chciał zaznaczyć Miles, ale się nie odezwał. To tylko
świadczy o tym, że nigdy nic nie wiadomo. Jeśli nie liczyć uszkodzenia mózgu, Ivan miał
więcej szczęścia ode mnie...
- Miłego wieczoru, lordzie Yenarze. - Oddaliła się z dumnie podniesioną głową. Na
twarzy Ivana odmalował się zawód.
- Ładna dziewczyna, ale jej umysł nie został do końca ukształtowany - mruknął
Yenaro, jak gdyby chciał wyjaśnić, że lepiej im będzie bez jej towarzystwa. Mimo to
wydawał się nieswój.
- Zatem nad służbę wojskową przedłożył pan karierę artystyczną, czy tak, lordzie
Yenarze? - próbował przerwać niezręczne milczenie Miles.
- Karierę? - Wargi Yenara ułożyły się w grymas. - Ależ skąd, jestem amatorem.
Czynnik komercyjny oznacza śmierć prawdziwego smaku. Mam jednak nadzieję wyrobić
sobie pewną renomę.
Miles wierzył, że w tych słowach nie kryje się żadna dwuznaczność. Obaj z Ivanem
podążyli wzrokiem za spojrzeniem Yenara, który przez poręcz patrzył na środek korytarza i
swe bulgoczące wodą dzieło.
- Powinniście koniecznie obejrzeć ją od wewnątrz, panowie. Widok zmienia się
zupełnie.
Miles doszedł do wniosku, że Yenaro jest w rzeczywistości skrępowanym
człowiekiem, który szorstkim zachowaniem pokrywa nadwrażliwe ego artysty.
- Oczywiście - usłyszał własny głos. Yenarowi nie trzeba było tego powtarzać. Z
lekko nerwowym uśmiechem zaprowadził ich do schodów, próbując wytłumaczyć po drodze
teorię, jaką rzeźba miała sobą prezentować. Miles dostrzegł ambasadora Vorobyeva, który
kiwał mu z przeciwnego końca balkonu.
- Proszę mi wybaczyć, lordzie Yenarze. Ivan, idź, zaraz was dogonię...
- Och. - Yenaro przez chwilę wyglądał na załamanego. Ivan spoglądał w ślad za
wycofującym się Milesem z gniewnym błyskiem w oku, obmyślając już przyszłą zemstę.
Vorobyev stał w towarzystwie kobiety, która trzymała go poufale pod rękę. Według
Milesa mogła mieć około czterdziestki. Ujmujące rysy jej twarzy musiały być naturalne,
nietknięte żadnym retuszem. Miała na sobie szaty w stylu cetagandańskim, choć znacznie
prostsze w kroju od sukni lady Gelle. Nie była Cetagandanką, lecz mimo to doskonale dobrała
ciemnoczerwone, kremowe i zielone akcenty stroju do oliwkowej cery i ciemnych loków.
- Jest pan, lordzie Vorkosigan - powiedział Vorobyev. - Obiecałem pana przedstawić.
Oto Mia Maz, która pracuje u naszych dobrych przyjaciół w ambasadzie Vervain i od czasu
do czasu nam pomaga. Polecam ją pańskiej uwadze.
Na to słowo Miles nastawił uszu, uśmiechnął się i skłonił przed Vervainka.
- To dla mnie zaszczyt. Czym się pani zajmuje w ambasadzie?
- Jestem zastępcą szefa protokołu. Specjalizuję się w etykiecie dla kobiet.
- To osobna specjalizacja?
- Tutaj tak, w każdym razie tak się uważa. Od lat powtarzam ambasadorowi
Vorobyevowi, że z tego powodu powinien dokooptować do personelu kobietę.
- Ależ nie mamy osoby o odpowiednim doświadczeniu - westchnął Vorobyev - a
milady nie zgodzi się przecież dla nas pracować. Nieraz próbowałem ją nająć.
- Niech więc weźmie pan osobę bez doświadczenia, by mogła go nabyć - poradził
Miles. - Milady Maz nie myślała nigdy o przyjęciu uczennicy?
- To jest pomysł... - zapalił się Vorobyev, a Maz uniosła z aprobatą brwi. - Maz,
powinniśmy to omówić, ale najpierw muszę porozmawiać z Wilstarem, który właśnie poszedł
do bufetu. Jeśli będę miał szczęście, uda mi się przyłapać go z pełnymi ustami. Proszę
wybaczyć... - Wypełniwszy misję prezentacji, Vorobyev wycofał się - jakżeby inaczej -
dyplomatycznie.
Maz z wdziękiem skupiła całą uwagę na Milesie.
- Chciałam, żeby pan wiedział, lordzie Vorkosigan, że jeśli ambasada Vervain będzie
mogła służyć pomocą synowi albo siostrzeńcowi admirała Arala Vorkosigana w czasie
waszego pobytu na Cecie Eta... proszę swobodnie nami dysponować.
Miles uśmiechnął się.
- Proszę nie składać podobnej deklaracji Ivanowi; mógłby zrozumieć ją zbyt
dosłownie.
Kobieta spojrzała w tę stronę co on i ujrzała wysoką sylwetkę Ivana, którego lord
Yenaro oprowadzał właśnie po swojej konstrukcji. Uśmiechnęła się figlarnie, ukazując
dołeczki w policzkach.
- Nie mam nic przeciwko temu.
- A więc... gemmki tak bardzo różnią się od gemmów, by poświęcać temu odrębne
badania? Przyznaję jednak, że większość barrayarskich opinii na temat gemmów opiera się na
obserwacjach prowadzonych z bardzo daleka.
- Jeszcze dwa lata temu wzgardziłabym opiniami wojskowych. Jednak po inwazji
Cetagandy nauczyliśmy się je cenić. Właściwie gemmowie mają wiele wspólnego z Vorami i
pan chyba lepiej ich zrozumie niż my z Vervain. Natomiast ihumowie są kimś... zupełnie
innym. Ihumki jeszcze kimś innym. Kiedyś zaczęłam to sobie uświadamiać.
- Ihumki są tak izolowane... one w ogóle coś robią? Nikt ich przecież nie ogląda,
prawda? Nie mają żadnej władzy.
- Sprawują pewien rodzaj władzy, w innych, własnych obszarach. Równolegle, nie
rywalizując z mężczyznami. To wszystko ma swój sens, tyle że nigdy nie kwapią się, by
objaśnić go osobom z zewnątrz.
- Gorszym od siebie.
- To też. - Miles znów ujrzał dołeczki.
- Czyli... zna się pani na wszystkich ich pieczęciach, znakach, herbach i tak dalej? Ja
potrafię rozpoznać może pół setki znaków klanowych, wszystkie insygnia wojskowe i herby
korpusów, ale wiem, że to tylko drobny ułamek.
- Dość nieźle znam ich znaki. Lecz istnieją tu warstwy wewnątrz innych warstw; nie
sposób znać wszystkiego.
Miles w zamyśleniu zmarszczył brwi, po czym zdecydował się wykorzystać okazję.
Dziś z pewnością nie zdarzy mu się lepsza. Wyciągnął z kieszeni plastik i rozłożył arkusz na
poręczy.
- Zna pani ten znak? Natknąłem się na niego... w pewnym miejscu. Pachniał mi jednak
gemmami albo ihumami.
Spojrzała ciekawie na zarys sylwetki ptaka.
- Nie potrafię od razu rozpoznać, ale ma pan rację, milordzie. To cetagandański styl i
to bardzo stary.
- Skąd pani wie?
- To na pewno pieczęć osobista, nie klanowa, lecz nie ma obwódki. Trzy ostatnie
pokolenia umieszczały swoje znaki w owalnych, ozdobnych ramach. Z wzoru na obwódce
można określić dekadę, w której powstała pieczęć.
- Aha.
- Jeśli pan chce, mogłabym sprawdzić ten znak w swoich materiałach.
- Naprawdę? Byłbym niezwykle wdzięczny. - Złożył arkusz i wręczył jej. - Wolałbym
jednak, żeby pani nie pokazywała go nikomu więcej.
- Ach?
- Proszę wybaczyć. Zawodowa paranoja. To... - szukał słów - przyzwyczajenie.
Od zagłębiania się w dalsze wyjaśnienia uratował go powrót Ivana. Wprawne oko
kuzyna od razu oceniło atrakcyjność damy z Vervain i Ivan rozpromienił się w uśmiechu,
szczerze uradowany, tak jak przy spotkaniu z poprzednią dziewczyną i następną, którą miał
poznać później. I kolejną. Lord artysta nadal tkwił uczepiony jego ramienia; Miles był więc
zmuszony przedstawić wszystkich. Wyglądało na to, że Maz nie spotkała wcześniej lorda
Yenara. W obecności Cetagandanina Maz nie chciała ponawiać swej deklaracji wobec klanu
Vorkosiganow, lecz przywitała się z Ivanem bardzo przyjaźnie.
- Naprawdę powinieneś skorzystać z zaproszenia lorda Yenara, Miles - oświadczył
stanowczo Ivan. - Wspaniała rzecz. Nie można przegapić takiej okazji.
To ja ją znalazłem, do diabla.
- Rzeczywiście piękna rzecz.
- Zechce pan zobaczyć z bliska, lordzie Vorkosigan? - Yenaro patrzył na niego z
ożywieniem i pełen nadziei.
Ivan pochylił się nad uchem Milesa i szepnął:
- To podarunek od lorda Yenara dla ambasady Marilacu. Nie bądź gburem, Miles,
wiesz, jak przewrażliwieni są Cetagandanie na punkcie swojej, hm, sztuki.
Miles westchnął lekko i przywołał na twarz zaciekawiony uśmiech.
- Oczywiście. Możemy iść od razu?
Ze szczerym żalem przeprosił Maz z Vervain. Gemm sprowadził go w dół schodów,
kazał mu się zatrzymać przed wejściem do wnętrza rzeźby i zaczekać na rozpoczęcie
kolejnego cyklu.
- Nie mam odpowiedniego przygotowania, by dokonywać ocen estetycznych -
odezwał się Miles w nadziei, że uda mu się uniknąć tego tematu w rozmowie.
- Niewielu ma. - Yenaro się uśmiechnął. - Ale w ogóle im to nie przeszkadza.
- Wydaje mi się, że to także znaczące osiągnięcie techniki. Ruch jest sterowany
systemem antygrawitacyjnym?
- Nie, w ogóle nie ma antygrawitacji. Generatory zajmowałyby dużo miejsca i
marnowały mnóstwo energii. Liście poruszają się i zmieniają barwy dzięki tej samej sile - tak
mi w każdym razie wytłumaczyli technicy.
- Technicy? Sądziłem - wyobrażałem sobie, że złożył pan to własnymi rękami.
Yenaro spojrzał na swe ręce - blade i szczupłe, o długich palcach - ze zdumieniem,
jakby przed chwilą ktoś doczepił mu je do ramion.
- Oczywiście, że nie. Ręce do pracy trzeba nająć. Próbą dla intelektu jest stworzenie
projektu.
- Pozwolę sobie nie zgodzić się z panem. Z mojego doświadczenia wynika, że ręce i
umysł stanowią nierozerwalną całość, jakby były jeszcze jednym płatem mózgu. Jeśli ktoś nie
poznał czegoś własnymi rękami - nie poznał tego w ogóle.
- Widzę, że jest pan partnerem do prawdziwej rozmowy. Musi pan poznać moich
przyjaciół, jeżeli tylko pozwoli panu na to rozkład zajęć podczas pobytu u nas. Za dwa dni
urządzam w swoim domu niewielkie przyjęcie - czy sądzi pan, że...
- Hm, być może... - Ten wieczór będzie wolny, jeśli uroczystości żałobne potoczą się
zgodnie z planem. Byłoby - to ciekawe doświadczenie zobaczyć, jak wygląda świat gemmów
z jego pokolenia, pozbawiony narzucanych przez starszych ograniczeń; rzut oka na przyszłość
Cetagandy. - Owszem, czemu nie?
- Przyślę panu zaproszenie i dokładny adres. Oho! - Yenaro wskazał głową fontannę,
która znów okryła się soczystą zielenią lata. - Teraz możemy wejść.
Miles stwierdził, że labirynt w środku fontanny niespecjalnie różni się od widoku z
zewnątrz. Właściwie było tu mniej ciekawie, ponieważ z bliska iluzje kształtów,
pojawiających się w wirujących liściach, wydawały się o wiele mniej sugestywne. Muzyka
brzmiała jednak wyraźniej. Zmianie kolorów towarzyszyło głośne crescendo.
- Teraz pan coś zobaczy - rzekł Yenaro z widoczną satysfakcją.
Widok tak dalece przykuwał jego uwagę, że dopiero po chwili Miles zauważył, że coś
czuje - mrowienie i ciepło, rozchodzące się po całym ciele od klamer na nogach. Pouczył się
w myśli, by nie reagować, lecz po jakimś czasie było coraz goręcej.
Yenaro plótł coś z typowym dla artysty entuzjazmem, pokazując kolejne efekty.
„Teraz, proszę spojrzeć” - przed oczyma Milesa wirowały jaskrawe barwy. Wyraźnie czuł, jak
przypieka się skóra jego nóg.
Miles usiłował stłumić wrzask, ale i tak z ust wydarł mu się okrzyk. O mały włos nie
skoczył do wody. Diabli wiedzą, przecież mógł go porazić prąd. W ciągu paru sekund wypadł
z labiryntu, a w tym czasie stalowe klamry rozgrzały się do temperatury, która pozwoliłaby
zagotować wodę. Porzucając resztki godności, rzucił się na ziemię i podciągnął nogawki
spodni. Pierwszy dotyk klamer oparzył mu dłoń. Zaklął i z pełnymi łez oczyma jeszcze raz
spróbował je rozpiąć. Zdarł z nóg buty, szarpnął zapięcia klamer i odrzucił je na bok - opadły
ze stukiem - po czym skulił się w potwornym bólu. Klamry zostawiły ślad w postaci białych
pręg, otoczonych wściekłe czerwonymi pierścieniami na goleniach, kolanach i kostkach.
Yenaro machał w rozpaczy rękami, głośno wołając pomocy. Miles uniósł głowę i
stwierdził, że znalazł się w centrum zainteresowania około pięćdziesięciu osób, które z
zaskoczeniem przyglądały się całemu przedstawieniu. Natychmiast przestał się kręcić i kląć,
usiadł, ciężko dysząc i wciągając ze świstem powietrze przez zaciśnięte zęby.
Przez tłum z różnych miejsc przeciskali się Ivan i Vorobyev.
- Lordzie Vorkosigan! Co się stało? - dopytywał się natarczywie ambasador.
- Nic mi nie jest - odparł Miles. Nie mówił prawdy, lecz nie był to czas ani miejsce na
dyskusję o szczegółach. Szybko opuścił nogawki spodni, zasłaniając oparzenia.
Yenaro dalej głośno lamentował.
- Co się stało? Nie miałem pojęcia, że pan... wszystko w porządku, lordzie
Vorkosigan? Boże mój...
Ivan pochylił się i dźgnął palcem stygnącą klamrę.
- Co u diabła...?
Miles analizował kolejność swoich doznań i ich możliwe przyczyny. Nie chodziło o
system antygrawitacyjny, nikt poza nim nie reagował na ów szczegół, który umknął uwadze
ochrony marilacańskiej ambasady. Na widoku i ukryte? Zdaje się, że właśnie tak.
- Chyba jakiś efekt histerezy magnetycznej. Zmiany barw są pewnie sterowane słabym
polem magnetycznym. Nie ma żadnego wpływu na większość ludzi. Jednak ja odczułem to
prawie tak, jakbym wsadził nogę do kuchenki mikrofalowej. Możecie więc panowie sobie
wyobrazić. - Z uśmiechem podniósł się i stanął. Zmartwiony Ivan zdążył tymczasem
pozbierać jego buty i gorące klamry. Miles pozwolił mu je trzymać, nie chcąc ich jeszcze
dotykać. Niezgrabnie, niemal jak ślepiec, zbliżył się do Ivana i mruknął cicho: - Zabierz mnie
stąd. - Kładąc mu dłoń na ramieniu, Ivan poczuł, że Miles drży. Skinął ze zrozumieniem
głową, po czym szybko wycofał się z tłumu gustownie odzianych mężczyzn i kobiet, którzy
zaczynali się już powoli odwracać.
Nadszedł ambasador Bernaux i pospieszył z przeprosinami, dołączając swój zaczął do
jednogłosowego chóru Yenara.
- Życzy pan sobie odwiedzić ambulatorium ambasady, lordzie Vorkosiganie? -
zaproponował Bernaux.
- Nie, dziękuję. Zaczekam aż dotrzemy do domu. - I to jak najszybciej, błagam.
Bernaux zagryzł wargi i spojrzał na lorda Yenara, który wciąż bił się w piersi.
- Lordzie Yenarze, obawiam się...
- Tak, tak, proszę to natychmiast wyłączyć - rzekł Yenaro. - Przyślę tu służących, żeby
jak najszybciej zabrali rzeźbę. Nie miałem pojęcia... wszystkim bardzo się podobała, trzeba
będzie wprowadzić poprawki. Albo zniszczyć, tak, od razu zniszczyć. Tak mi przykro, co za
krępująca sytuacja.
Prawda? - pomyślał Miles. W najwcześniejszym z możliwych momencie ujawnił swą
fizyczną słabość przed ogromnym audytorium...
- Ależ nie, niech pan jej nie niszczy - zaprotestował przerażony ambasador Bernaux. -
Na pewno jednak musi ją obejrzeć specjalista do spraw bezpieczeństwa, a potem trzeba
będzie coś poprawić, może wywiesić napis ostrzegawczy.
W rzednącym tłumie ponownie ukazał się Ivan, pokazując Milesowi wzniesione
kciuki. Po kilku męczących minutach wymiany kurtuazyjnych uwag z gospodarzami
Vorobyev i Ivan zdołali zaprowadzić Milesa do tunelu windy, a potem do czekającego
samochodu ambasady Barrayaru. Miles opadł na miękkie siedzenie, krzywiąc się z bólu i
ciężko chwytając powietrze. Ivan przyjrzał się drżącemu ciału kuzyna, po czym zsunął z
ramion tunikę i otulił nią ramiona Milesa. Ten nie protestował.
- No dobrze, czas przystąpić do oceny szkód - zarządził Ivan. Oparł piętę Milesa o
własne kolano i podciągnął nogawkę. - Do diabła, musi okropnie boleć.
- Dosyć - poświadczył słabym głosem Miles.
- Trudno to jednak uważać za usiłowanie zabójstwa - rzekł Vorobyev, zastanawiając
się nad czymś z zaciśniętymi ustami.
- Rzeczywiście - zgodził się Miles.
- Bernaux mówił mi, że przed instalacją rzeźbę sprawdzali jego ludzie od
bezpieczeństwa. Naturalnie szukali pluskiew i bomb, ale nic nie znaleźli.
- Na pewno. Rzeźba nie mogła zrobić krzywdy nikomu... poza mną.
Vorobyev natychmiast podążył tropem jego rozumowania.
- Zasadzka?
- Jeżeli tak, to bardzo przemyślna - zauważył Ivan.
- Hm, nie jestem pewien... - rzekł Miles. I tak ma właśnie być. W tym cały urok. -
Przygotowania musiałyby trwać kilka dni, może nawet tygodni. Dwa tygodnie temu jeszcze
nie wiedzieliśmy, że tu przyjedziemy. Kiedy sprowadzono rzeźbę do ambasady Marilacu?
- Bernaux twierdzi, że wczoraj wieczorem - powiedział Vorobyev.
- Przed naszym przyjazdem. - Przed naszym spotkaniem z człowiekiem pozbawionym
brwi. Czyżby coś łączyło te dwa wydarzenia? Co? - Od jak dawna wiadomo, że będziemy na
przyjęciu?
- Ambasady otrzymały zaproszenia trzy dni temu - rzekł Vorobyev.
- Okropnie mało czasu, żeby uknuć spisek - zauważył Ivan.
Vorobyev przez chwilę myślał.
- Chyba muszę się z panem zgodzić, lordzie Vorpatrilu. Trzeba uznać to za
nieszczęśliwy wypadek, zgoda?
- Tymczasowo - powiedział Miles. - To nie był wypadek, tylko pułapka. Zastawiona
specjalnie na mnie. Już od pierwszej salwy wiadomo, że wybuchła wojna.
Poza tym z reguły wiedziano, dlaczego wypowiada się wojnę. Mógł się zaklinać, że
drugi raz nie pozwoli zaatakować swego czułego miejsca, lecz kim był wróg?
Lordzie Yenarze, założę się, że urządzisz fantastyczne przyjęcie. Za nic na świecie nie
mógłbym stracić takiej okazji.
Rozdział trzeci
- Właściwą nazwą rezydencji cesarza Cetagandy jest Niebiański Ogród - rzekł
Vorobyev. - Ale w całej galaktyce nazywa się ją po prostu Xanadu. Za chwilę zobaczą,
panowie, dlaczego. Duvi, pokaż nam panoramę.
- Tak jest, milordzie - odparł młody sierżant, który siedział za sterami. Zmienił
program sterujący. Ślizgacz ambasady Barrayaru przechylił się i pomknął przez las
błyszczących stalagmitów wieżowców miasta.
- Delikatnie, jeśli można cię prosić. Mój żołądek o tej porze...
- Tak jest, milordzie. - Pilot z żalem zwolnił do rozsądniejszej prędkości. Obniżyli się
i okrążyli budynek, który zdaniem Milesa mógł mieć około kilometra wysokości, po czym
ponownie wzbili się wyżej. Horyzont zdawał się oddalać.
- Ho, ho - odezwał się Ivan. - To największa kopuła siłowa, jaką w życiu widziałem.
Nie sądziłem, że można wznieść taką ogromną.
- Zużywa moc całej elektrowni - powiedział Vorobyev. - Sama kopuła. Wnętrze
korzysta z innej elektrowni.
Spłaszczona, opalizująca bańka, znajdująca się w odległości sześciu kilometrów,
odbijała blask przedpołudniowego słońca Cety Eta. Konstrukcja leżała pośrodku miasta jak
olbrzymie jajo w szklanej misie, jak bezcenna perła. Otaczał ją pełen drzew park, szerokości
jednego kilometra, za którym znajdowała się ulica połyskująca srebrem, potem kolejny park i
jeszcze jedna zwykła, zatłoczona ulica. Od nich, niczym szprychy koła, rozchodziło się
promieniście osiem bulwarów, wyznaczając środek miasta. Środek wszechświata. Miles był
pod wrażeniem, o co zapewne chodziło.
- Dzisiejsza ceremonia jest w pewnym sensie próbą generalną przed finałem, który
odbędzie się za półtora tygodnia - ciągnął Vorobyev. - Będą wszyscy: gemmowie, ihumowie,
przedstawiciele galaktyczni. Zapewne nastąpią jakieś opóźnienia ze względów
organizacyjnych. Byle tylko nie z naszej winy. Tydzień spędziłem na trudnych negocjacjach,
by zdobyć dla panów miejsca odpowiednie do waszej rangi.
- To znaczy? - zapytał Miles.
- Obaj zostaliście uznani za równych gemmom drugiego rzędu. - Vorobyev wzruszył
ramionami. - Więcej nie udało mi się osiągnąć.
A więc miejsce w tłumie, choć z przodu. Dobra sytuacja, aby mieć oko na wszystko,
samemu nie będąc zauważonym, ocenił Miles. Nieźle jak na dziś. Wszyscy trzej, Vorobyev,
Ivan i Miles, byli odziani w odpowiednie dla swych domów stroje żałobne, na których na
czarnej tkaninie wyszyto czarnym jedwabiem ich dystynkcje. Wybitnie oficjalny styl, lecz
przecież miał być obecny sam władca. Milesowi zwykle podobał się uniform Domu
Vorkosiganow, zarówno codzienny brązowo-srebrny, jak i ta ponura i uroczysta wersja,
ponieważ wysokie buty pozwalały, wręcz zmuszały go do zdjęcia klamer. Jednak dziś rano
poparzone nogi potwornie go bolały, gdy wkładał buty. Utykał bardziej niż zwykle, choć
naszpikował się środkami przeciwbólowymi. Zapamiętam to, Yenaro.
Zeszli nad lądowisko położone blisko wejścia do południowej kopuły, przed którą
tłoczyło się już sporo pojazdów. Po wylądowaniu Vorobyev odprawił pilota i Ślizgacz.
- Nie będziemy mieli eskorty, milordzie? - spytał z powątpiewaniem Miles,
spoglądając za odlatującym pojazdem i niezdarnym gestem poprawiając niesione przez siebie
pudło z drewna klonowego.
Vorobyev pokręcił przecząco głową.
- Nie, ze względów bezpieczeństwa. W Niebiańskim Ogrodzie zamach może
zorganizować tylko sam cesarz, a gdyby miał ochotę kogoś tu zabić, nie pomógłby nawet
regiment eskorty.
Kilku wysokich mężczyzn w mundurach Cesarskiej Straży Cetagandy sprawdziło ich
tożsamość i wpuściło do budynku. Potem strażnicy poprowadzili ich do czekających platform
napowietrznych, z których zrobiono coś w rodzaju kabrioletów, montując na nich fotele obite
białym jedwabiem - barwą żałoby imperium cetagandańskiego. Delegację z każdej ambasady
witali ukłonem służący wyższej rangi, odziani w szaro-białe liberie. Automatycznie
sterowane platformy ruszyły dostojnie, utrzymując dystans szerokości dłoni od wyłożonych
białym nefrytem posadzek, które ciągnęły się przez przestronne arboretum i ogród
botaniczny. Tu i ówdzie Miles dostrzegał wyłaniające się spomiędzy drzew dachy
rozproszonych i ukrytych w zieleni pawilonów. Wszystkie niskie budynki stały osobno, poza
kilkoma malowniczymi wieżami, strzelającymi ze środka magicznego kręgu i oddalonymi od
nich prawie o trzy kilometry. Mimo że na zewnątrz świeciło wiosenne słońce - pod kopułą
było szaro, pochmurno, wilgotno i zanosiło się na deszcz. Pogodę dostrojono do żałobnej
atmosfery.
Wreszcie dotarli do obszernego pawilonu położonego na zachód od centralnych wież,
gdzie powitał ich kolejny służący i zaprosił do środka, wraz z tuzinem innych delegacji. Miles
rozglądał się ciekawie, próbując zidentyfikować przybyłych.
Byli Marilacanie z siwowłosym ambasadorem Bernaux, jacyś ubrani na zielono ludzie
- być może z Kompleksu Jacksona, delegacja z Aslund, w której skład wchodził przywódca
państwa (nawet oni mieli dwóch strażników bez broni), betańscy ambasadorowie w czarno-
fioletowych, wyszywanych brokatem marynarkach i podobnego koloru sarongach; wszyscy
jeden za drugim szli, by oddać cześć zmarłej, której nigdy nie spotkali za życia. Surrealizm to
za mało powiedziane. Miles czuł się, jakby przekroczył granicę baśniowej krainy, a kiedy po
południu ją opuszczą, w świecie zewnętrznym upłynie co najmniej sto lat. Przedstawiciele
galaktyczni musieli zatrzymać się przy drzwiach, aby przepuścić grupę jakiegoś gubernatora
ihuma, którego otaczała eskorta kilkunastu gemmów. Miles zauważył malunek na ich
twarzach - pomarańczowo-zielony, z białymi pasmami.
Wnętrze urządzono ze zdumiewającą prostotą, bardzo gustowną zdaniem Milesa,
której głównym elementem były kwiaty i inne rośliny, ułożone na przemian z maleńkimi
fontannami, co dawało złudzenie, jakby ogród wszedł pod dach. Połączone sale wyciszono i
głos nie odbijał się tu echem, choć wszystko było słychać wyraźnie. Dokonano tu cudu z
akustyką. Wokół gości pojawiło się więcej służących, proponując przekąski i napitki.
Na przeciwległym końcu jednej z sal przepłynęły w wolnym tempie dwie kule barwy
perłowej i Milesowi zaparło dech, ponieważ pierwszy raz zobaczył damy ihumki. Zobaczył w
pewnym sensie.
Przebywając poza domem, wszystkie ihumki ukrywały się za tarczą osobistego pola
siłowego, które jak słyszał Miles, jest generowane przez fotel powietrzny. Owe sferyczne
tarcze mogły przybierać różne kolory, zależnie od nastroju czy kaprysu zasłaniającej się nimi
damy, lecz dziś ze względu na uroczystość powinny być białe. Siedząca za zasłoną dama
widziała wszystko, sama nie będąc widzianą. Nie sposób też było przebić bariery
paralizatorem, bronią plazmową, porażaczem nerwów czy inną ręczną bronią palną.
Wprawdzie pole siłowe nie pozwalało strzelać także otoczonej nim osobie, ale damy zdawały
się na to nie zważać. Miles przypuszczał, że kulę można przepołowić za pomocą lancy
implozyjnej, lecz wielkie zasilacze do imploderów ważyły kilkaset kilogramów, co czyniło z
niej broń polową, nie ręczną.
Wewnątrz swych pancernych baniek ihumki mogły być ubrane w cokolwiek.
Ciekawe, czy z tego korzystały i oszukiwały. Może miały na sobie starą odzież i wygodne
kapcie, podczas gdy wymagano uroczystego stroju? Może uczestniczyły w przyjęciach nago?
Kto wie?
Wysoki, starszy mężczyzna w śnieżnobiałych szatach, które mogli nosić tylko
gemmowie i ihumowie, zbliżył się do grupy barrayarskiej. Miał surowe rysy twarzy i pokrytą
zmarszczkami, niemal przezroczystą skórę. Był cetagandańskim odpowiednikiem cesarskiego
majordomusa, choć z pewnością nosił o wiele bardziej kwiecisty tytuł, ponieważ odebrawszy
od Vorobyeva zaproszenia, udzielił im szczegółowych instrukcji co do przebiegu procesji. Z
jego zachowania można było wywnioskować, że uważa cudzoziemców za beznadziejnych
prostaków, ale równocześnie wierzy, że jeżeli powtórzy się im wskazówki stanowczym tonem
i dobierze odpowiednio proste słowa, istnieje szansa, by ceremonia odbyła się bez większych
zgrzytów.
Wycelował swój zakrzywiony ptasi nos w wypolerowane drewno pudła.
- To pański dar, lordzie Vorkosigan?
Miles uchylił wieko i zdołał pokazać zawartość pudła, nie upuszczając go na ziemię.
Na czarnym aksamicie spoczywał stary, wyszczerbiony miecz.
- Oto dar wybrany ze zbiorów mego cesarza, Gregora Vorbarry, by uczcić pamięć
zmarłej cesarzowej. Ten miecz nosił podczas pierwszej wojny cetagandańskiej przodek jego
cesarskiej mości, Dorca Vorbarra Sprawiedliwy. - Jeden z wielu, ale mniejsza z tym. -
Bezcenna i niepowtarzalna pamiątka historyczna. Oto dokumentacja autentyczności.
- Och. - Białe brwi majordomusa uniosły się wbrew jego woli. Kiedy wziął pudło
opatrzone osobistą pieczęcią Gregora, zwrócił się do Milesa z większym szacunkiem niż
poprzednio. - Proszę przekazać jego cesarskiej mości podziękowania od mego pana. - Skłonił
się lekko i wycofał.
- Podziałało - stwierdził z satysfakcją Vorobyev.
- Powinienem się domyślić - warknął Miles. - Wzruszające. - Podał pudło Ivanowi.
Na razie nic się jeszcze nie działo - opóźnienia ze względów organizacyjnych, jak
przypuszczał Miles. Oddalił się od Vorobyeva i Ivana w poszukiwaniu czegoś gorącego do
picia. Właśnie miał wziąć z tacy parującą filiżankę, która, jak miał nadzieję, zawierała coś
orzeźwiającego, gdy ktoś się cicho odezwał:
- Lord Vorkosigan?
Odwrócił się i z trudem powstrzymał zdumienie. Stała (stał?) przy nim androginiczna
starsza... kobieta? - ubrana w szaro-biały strój służby Ogrodu. Miała głowę łysą jak jajo i
twarz zupełnie pozbawioną owłosienia, brakowało nawet brwi.
- Słucham... panią?
- Ba - odparła tonem, który miał oznaczać uprzejme wyprowadzenie z błędu. - Pewna
dama chce się z panem widzieć. Zechce pan pójść za mną?
- Ja... hm, oczywiście. - Stworzenie odwróciło się i odeszło bezszelestnie, a Miles
podążył za nim z niecierpliwością, niepozbawioną czujności. Dama? Przy odrobinie
szczęścia, mogła nią być Mia Maz z delegacji Vervain, która powinna gdzieś znajdować się w
tłumie chyba już tysiąca gości. Zaczął rozmyślać nad pytaniami, jakie pilnie chciał jej zadać.
Bez brwi? Spodziewałem się kontaktu, ale nie tak szybko... i tu?
Wyszli z sali. Świadomość, że Vorobyev i Ivan stracili go z oczu, sprawiła, że nerwy
Milesa jeszcze bardziej się napięły. Idąc za płynącym (płynącą?) bezgłośnie służącym (-ą?),
minął kilka korytarzy, przeciął bujny ogród, porośnięty mchem i drobnymi okrytymi rosą
kwiatami. W wilgotnym powietrzu nadal unosił się przytłumiony gwar rozmów z sali
recepcyjnej. Weszli do niskiego budynku otoczonego z obu stron ogrodem. Podłogę
pokrywało ciemne drewno, na którym w rytm nieregularnego kroku skrzypiały jego buty. W
półmroku głębi pawilonu, kilka centymetrów nad podłogą, unosiła się opalizująca perłowo
kula, a w wypolerowanych deskach odbijał się jej blask, tworząc zarys aureoli.
- Zostaw nas - rozkazał słudze głos ze sfery, a ten (ta?) posłusznie skłonił się i
odszedł, spuszczając oczy. Transmisja zza ekranu pola siłowego nadawała głosowi damy
niski, dudniący tembr.
Nastąpiła długa chwila ciszy. Być może Cetagandanka w kuli nigdy wcześniej nie
widziała mężczyzny fizycznie niedoskonałego. Miles skłonił się i czekał, starając się przybrać
postawę wyrażającą swobodę i uprzejmość, podczas gdy w istocie był oszołomiony i umierał
z ciekawości.
- Lordzie Vorkosigan - odezwał się wreszcie głos. - Oto jestem.
- Ach... tak. - Miles zawahał się. - Kim pani jest, milady, poza tym, że bardzo piękną
bańką mydlaną?
Upłynął moment, zanim odrzekła:
- Jestem Rian Degtiar. Służąca Niebiańskiej Pani i Służebnica Gwiezdnego Żłobka.
Kolejny kwiecisty ihumowski tytuł, który nie mówił nic o funkcji. Miles umiał
określić funkcje wszystkich gemmów, którzy zasiadali w Sztabie Generalnym Cetagandy,
wszystkich gubernatorów i ich oficerów gemmów, lecz ihumowski bełkot tej damy był dla
niego czymś nowym. Szczęściem znał tytuł „Niebiańska Pani”, którym obdarzano zmarłą
cesarzową, szlachetną Lisbet Degtiar - zatem nazwisko było także znajome.
- Jest pani krewną zmarłej cesarzowej matki, milady?
- Owszem, jestem z jej konstelacji genetycznej. W trzecim pokoleniu. Służyłam jej pół
życia.
A więc dama dworu, dobrze. Osoba z najbliższej świty starej cesarzowej, znająca
wszystko od podszewki. Bardzo wysokie stanowisko i zapewne z tradycjami.
- Hm, nie jest pani przypadkiem spokrewniona z gemmem o nazwisku Yenaro?
- Z kim? - Nawet przez pole siłowe Miles wyraźnie usłyszał w jej głosie szczere
zaskoczenie.
- Nieważne, to naprawdę nie ma znaczenia. - Poczuł w nogach pulsujący ból.
Zapragnął zdjąć buty zaraz po powrocie do ambasady, żałował, że je w ogóle włożył, choć
jeszcze rano uznał, że to bardzo sprytne posunięcie. - Chcąc nie chcąc, zwróciłem uwagę na
pani służącą, milady. Czy jest tu dużo osób bez włosów?
- Ba nie jest kobietą.
- Ba?
- Rodzaj nijaki. To osobiści niewolnicy cesarza. W czasach Niebiańskiego Ojca
panowała moda na takie gładkie twarze.
Ach, tak. Genetycznie skonstruowani, bezpłciowi słudzy. Słyszał pewne pogłoski,
związane z ekstrawagancjami seksualnymi, ale miały więcej wspólnego z fantazją niż z
rzeczywistością. Owi słudzy cieszyli się jednak reputacją grupy bezwzględnie lojalnej wobec
cesarza, który przecież sam ich stworzył.
- Czyli... nie wszystkie ba są bezwłose, ale wszyscy bezwłosi to ba? - wywnioskował
Miles.
- Tak... - Dłuższa chwila milczenia. - Po co pan przybył do Niebiańskiego Ogrodu,
lordzie Vorkosigan?
Zmarszczył brew.
- Aby w imieniu Barrayaru wziąć udział w tym cyr... w uroczystej procesji i złożyć dar
ku czci waszej zmarłej cesarzowej. Jestem wysłannikiem cesarza Gregora Vorbarry, któremu
służę swą skromną osobą.
Kolejna chwila ciszy.
- Kpi pan sobie z mojego nieszczęścia.
- Słucham?
- Czego pan chce, lordzie Vorkosigan?
- Czego chcę? Pani mnie wezwała, milady, nie mylę się? - Potarł dłonią kark i zaczął
inaczej. - Mogę czymś służyć?
- Pan?!
Dotknął go jej zdumiony ton.
- Tak, ja! Nie jestem tak... - nieudolny, na jakiego wyglądam. - W swoim czasie udało
mi się dokonać kilku rzeczy. Jeżeli jednak nie da mi pani żadnej wskazówki, o co w tym
wszystkim chodzi, nic nie będę mógł zrobić. Chyba że się dowiem, nie rozumie pani, milady?
- Miles zaplątał się i przerwał. - Możemy zacząć tę rozmowę od początku? - Skłonił się nisko.
- Witam. Jestem lord Miles Vorkosigan z Barrayaru. W czym mogę pani pomóc, milady?
- Złodzieju! Nareszcie go oświeciło.
- Och! Och, nie. Jestem Vorkosiganem, nie złodziejem, milady. Chociaż skoro
prawdopodobnie dostał się w moje ręce skradziony przedmiot, można mnie nazwać najwyżej
paserem - zauważył nie bez racji.
Znów nastąpiła chwila ciszy. Zdaje się, że zaskoczona dama nie znała kryminalnego
żargonu. Miles kontynuował, z lekką nutą rozpaczy.
- Czyżby przypadkiem zgubiła pani jakiś przedmiot? Podłużny przyrząd elektroniczny
z pieczęcią wyobrażającą herb z ptakiem?
- A więc masz go! - Jej głos zadrgał płaczliwie.
- Cóż, nie przy sobie.
Dama zaczęła mówić gardłowym głosem, w którym pobrzmiewała żałość.
- Ale w ogóle ma pan tę rzecz. Musi mi pan ją oddać.
- Chętnie, jeżeli tylko będzie mogła pani udowodnić, że należy do pani, milady. Nie
zamierzam oczywiście udawać, że to moja własność - dodał znacząco.
- Jest pan gotów to zrobić... za nic?
- Zobowiązuje mnie do tego nazwisko, a poza tym... jestem ze służby bezpieczeństwa.
Zrobiłbym niemal wszystko dla informacji. Proszę więc zaspokoić moją ciekawość, a
zadośćuczynię pani życzeniu, milady.
Dobiegł go jej poruszony szept:
- To znaczy, że w ogóle pan nie wie, co to jest?
Tym razem zapadła tak długa cisza, że Miles zaczął się obawiać, czy dama nie
zasłabła za swoją perłową zasłoną. Z dużego pawilonu dobiegły nikłe dźwięki muzyki
żałobnej.
- Och, kur... Przepraszam. Zaczyna się ta przeklęta procesja, a ja mam iść z przodu.
Milady, jak panią odnajdę?
- To niemożliwe. - Nagle zabrakło jej tchu. - Ja także muszę iść. Przyślę po pana,
milordzie. - Biała bańka uniosła się i zaczęła odpływać.
- Gdzie? Kiedy? - Muzyka wzmagała się i zaraz miał nastąpić sygnał rozpoczęcia
procesji.
- Niech pan milczy!
Ukłonił się od niechcenia wycofującej się kuli, po czym spiesznie pokuśtykał z
powrotem przez ogród. Miał straszne przeczucie, że jego spóźnienie zostanie przez
wszystkich zauważone.
Kiedy dotarł do sali recepcyjnej, stwierdził, że rzeczywiście sytuacja rozwija się
według najgorszego możliwego scenariusza. W stronę głównego wyjścia, prowadzącego do
wież, przesuwała się długa kolumna ludzi, a Vorobyev, obok którego rzucało się w oczy puste
miejsce w delegacji Barrayaru, powłóczył nogami, bacznie się rozglądając. Wreszcie
dostrzegł Milesa i poruszył ustami, mówiąc bezgłośnie: „Szybciej, do diaska!”. Miles
przyspieszył kroku, czując na sobie oczy wszystkich obecnych na sali.
Zirytowany Ivan oddał mu pudło z mieczem.
- Gdzieś ty się, do diabła, podziewał tyle czasu, w toalecie? Zaglądałem tam i...
- Pst, później ci powiem. Właśnie miałem najdziwniejsze... - Miles mocował się z
ciężkim drewnianym pudłem i w końcu udało mu się unieść je pionowo, do właściwej
pozycji. Pomaszerował naprzód przez wyłożony nefrytem dziedziniec, doganiając w końcu
idącą tuż przed nimi delegację dokładnie w chwili, gdy dotarła do drzwi jednego z
ukoronowanych wieżami budynków. Wszyscy weszli jeden za drugim do rotundy, gdzie
każdy odgłos odbijał się głośnym echem. Miles spostrzegł kilka białych baniek z przodu, lecz
nie sposób było stwierdzić, czy w którejś z nich znajdowała się „jego” dama. Wedle programu
każdy uczestnik procesji miał wolno okrążyć mary, przyklęknąć na jedno kolano i złożyć dary
na wyznaczonej linii tworzącej rodzaj spirali, w kolejności według
starszeństwa/pozycji/wpływów, po czym przez przeciwległe drzwi przejść do Pawilonu
Północnego (w wypadku gemmów i ihumów) lub Pawilonu Wschodniego (przedstawiciele
galaktyczni), gdzie miała się odbyć uroczysta stypa.
Jednak procesja zatrzymała się i stłoczyła w szerokim, łukowatym wejściu. Z wnętrza
rotundy zamiast cichej muzyki i stłumionego odgłosu kroków dobiegały dźwięki ożywionej
rozmowy. Do podniesionych, zdumionych głosów dołączyły jeszcze bardziej stanowcze,
które ostro wydawały polecenia.
- Co się stało? - zastanawiał się na głos Ivan, wyciągając szyję. - Ktoś zasłabł czy jak?
Miles miał oczy na poziomie pleców idącego przed nim człowieka, nie potrafił więc
udzielić kuzynowi wyjaśnień. Po chwili szpaler drgnął i zaczął posuwać się dalej. Doszedł do
rotundy, gdzie już w drzwiach został skierowany w lewo. Na rozwidleniu stał oficer gemm i
kierował ruchem, udzielając cichym, monotonnym głosem instrukcji:
- Proszę zatrzymać swoje dary i przejść od razu do Pawilonu Wschodniego, proszę
zatrzymać swoje dary i przejść do Pawilonu Wschodniego, zaraz kondukt zostanie ustawiony
na nowo, proszę zachować...
Pośrodku rotundy, ponad głowami wszystkich, na ogromnym katafalku spoczywała
cesarzowa matka. Nawet po śmierci nie mogło jej zobaczyć oko cudzoziemca. Mary otaczała
prześwitująca bańka pola siłowego; widać było jedynie zarys ciała, jak przez gazę - śpiący,
odziany w biel drobny duszek. W szeregu od katafalku do ściany stali różnie ubrani strażnicy,
widocznie przed chwilą wyciągnięci z procesji, w której towarzyszyli gubernatorom - i
zasłaniali przed oczyma przechodzących coś jeszcze.
Miles nie mógł tego znieść. Co jest, przecież nie zmasakrują mnie tu, przed wszystkim
i? Trącił Ivana drewnianym pudłem, po czym wcisnął je oficerowi, który próbował skierować
wszystkich do następnych drzwi. Z uprzejmym uśmiechem rozłożył puste ręce i wcisnął się
pomiędzy dwóch zaskoczonych strażników, którzy nie spodziewali się tak bezczelnego i
zuchwałego czynu.
Po drugiej stronie katafalku, w miejscu przewidzianym do złożenia daru przez ihuma
najwyższego rangą, leżał martwy człowiek. Miał poderżnięte gardło, z którego wypłynęło
mnóstwo krwi, tworząc kałużę na migoczącej zielenią malachitu posadzce i wsiąkając w jego
szaro-biały uniform pałacowego sługi. W prawej dłoni kurczowo ściskał cienki nóż z
rękojeścią wysadzaną kamieniami. Właściwie to nie był on, lecz ono. Łysa czaszka, bez brwi;
ciało jak ludzkie, w podeszłym wieku, ale nie wątłe... Miles rozpoznał intruza z ładownika,
mimo że ten nie miał nawet tamtych sztucznych włosów. Jego serce zamarło ze zdumienia.
Ktoś właśnie podniósł stawkę w grze.
Najstarszy rangą oficer gemm rzucił się na niego. Mimo uśmiechu przyklejonego do
pomalowanej twarzy wzrok tego człowieka mówił wyraźnie, że zmusza się do uprzejmości i
najchętniej przydusiłby Milesa do ziemi.
- Lordzie Vorkosigan, zechce pan dołączyć do swojej delegacji?
- Naturalnie. Kim jest ten nieszczęśnik?
Dowódca popędził go gestem - Cetagandanin nie był oczywiście takim głupcem, by
go dotknąć - i Miles pozwolił się zaprowadzić z powrotem do szeregu. Wdzięczny za to, a
jednocześnie zdenerwowany oficer nieoczekiwanie udzielił mu odpowiedzi.
- To Ba Lura, najważniejszy sługa Niebiańskiej Pani, Ba służył jej przez ponad
sześćdziesiąt lat - pewnie chciał zostać przy niej do końca i służyć po śmierci. Doprawdy
zrobienie tego właśnie tutaj było w złym guście. - Oficer zagnał go do kolumny, która znów
się zatrzymała. Ivan wciągnął Milesa do szeregu swym długim ramieniem, po czym
przyciskając mu pięść do pleców, zaprowadził do samych drzwi.
- Co się tu u diabła dzieje? - syknął kuzynowi do ucha Ivan.
Gdzieżeś się podziewał, lordzie Vorkosigan, kiedy popełniono morderstwo? Tyle że to
wcale nie wyglądało na morderstwo, lecz na samobójstwo. Popełnione w najbardziej
archaiczny sposób. Mniej niż pół godziny temu. Kiedy on rozmawiał z tajemniczą białą
bańką, w której mogła być lub nie Rian Degtiar; jak u diabła miał to stwierdzić? Korytarz
zaczął wirować, lecz Miles domyślił się, że to sprawka jego mózgu.
- Niedobrze, że opuścił pan kondukt, milordzie - rzekł ostro Vorobyev. - Hm, cóż pan
tam takiego zobaczył?
Miles skrzywił usta, lecz zaraz przybrał normalny wyraz twarzy.
- Jeden z najstarszych służących cesarzowej matki, ba, podciął sobie gardło u stóp
katafalku. Nie wiedziałem, że Cetagandanie składają w ofierze ludzi. W każdym razie
oficjalnie nic mi o tym nie wiadomo.
Vorobyev zacisnął usta, wydając bezdźwięczny gwizd, po czym na ułamek sekundy
rozjaśnił w uśmiechu twarz.
- Co za krępująca sytuacja - mruknął pod nosem. - Będą musieli dokonać nie lada
zabiegów, żeby uratować uroczystość.
Tak. Skoro więc owo stworzenie było tak lojalne, dlaczego urządziło samobójstwo w
taki sposób, by wpędzić swych panów w nadzwyczaj kłopotliwą sytuację? Zemsta zza grobu?
Przyznać trzeba, że w przypadku Cetagandan takie posunięcie było najbezpieczniejsze...
Zanim zakończyła się wieczna zdawałoby się wędrówka wokół centralnych wież do
pawilonu położonego po stronie wschodniej, ból w nogach Milesa stał się nie do zniesienia.
Służący, poruszający się nieco szybciej, niż nakazywała doniosłość chwili, posadzili kilkuset
delegatów z galaktyki przy stołach w wielkiej sali. Usadzanie trwało dłużej, niż planowano, i
odbywało się dość niezgrabnie, ponieważ dary od niektórych przedstawicieli były jeszcze
większe od drewnianego pudła Barrayarczyków. Mnóstwo osób podrywało się z miejsc i
przesiadało, ku autentycznemu przerażeniu służących. Miles wyobraził sobie, jak gdzieś w
głębi budynku batalion udręczonych cetagandańskich kucharzy uwija się, sypiąc najbardziej
soczystymi cetagandańskimi przekleństwami.
Miles dostrzegł delegację Vervain, która zajęła miejsca niedaleko, w jednej trzeciej
odległości od przeciwległego końca sali. Skorzystał z zamieszania, zsunął się z
wyznaczonego krzesła, przemknął między kilkoma stołami i spróbował zamienić słowo z
Maz.
Stanął przy jej boku i uśmiechnął się nerwowo.
- Witam, lady Maz. Muszę porozma...
- Lord Vorkosigan! Próbowałam z panem porozmawiać... - wpadli sobie nawzajem w
słowo.
- Pani pierwsza. - Pochylił przed nią głowę.
- Próbowałam wcześniej skontaktować się z pańską ambasadą, ale już pan wyszedł.
Cóż się tam stało w rotundzie, wie pan coś na ten temat? Niesłychane, żeby Cetagandanie w
połowie trwania uroczystości takiej wagi zmieniali jej przebieg...
- Właściwie nie mieli wyboru. Przypuszczam, że mogli zignorować ciało i procesja
obchodziłaby je dookoła, co - moim zdaniem - byłoby znacznie ciekawsze, ale najwidoczniej
postanowili najpierw posprzątać. - Miles zrelacjonował jej wersję o samobójstwie Ba Lury,
która, jak mu się zaczęło wydawać, stanowiła oficjalną wersję wydarzeń. W jednej chwili
skupił na sobie uwagę siedzących najbliżej. Do diabła z tym, plotki i tak zaraz się rozniosą,
bez względu na to, co powie czy przemilczy.
- A pani miała szczęście, szukając odpowiedzi na pytanie, które wczoraj zadałem? -
ciągnął Miles. - Wprawdzie to nie czas ani miejsce na podobne dyskusję, ale...
- Tak, miałam. Co do czasu i miejsca, zgadzam się.
Nie można też o tym rozmawiać przez łącza holowidowe na tej planecie, pomyślał
Miles, z zabezpieczeniem czy bez niego.
- Może więc wstąpi pani do ambasady Barrayaru zaraz po uroczystości? Napijemy się
herbaty...
- Sądzę, że tak będzie najlepiej - odrzekła Maz. Przyglądała mu się ciemnymi oczyma
z ciekawością.
- Potrzebuję paru lekcji z etykiety - dodał Miles pod adresem siedzących nieopodal,
którzy - z zainteresowaniem przysłuchiwali się ich rozmowie.
Oczy Maz zamigotały, jak gdyby powstrzymała wybuch wesołości.
- Słyszałam już o tym, milordzie - odparła półgłosem.
- Od... kogo? - Niemal się zakrztusił. Obawiam się, że to Vorobyev. - Do zobaczenia -
rzekł na koniec i pozdrowiwszy siedzących przy stole, wrócił na swoje miejsce.
Vorobyev przyglądał mu się groźnie, jak gdyby rozważał możliwość ograniczenia
swobody młodego wysłannika Barrayaru, który jako perypatetyk mógł im w końcu ściągnąć
na głowę kłopoty - lecz nie wygłosił żadnego komentarza.
Zanim dobrnęli do końca uczty złożonej z około dwudziestu dań, podanych w
mikroskopijnych porcjach, których szczupłość miała być zrekompensowana ich
różnorodnością, Cetagandanie zdołali się zreorganizować. Majordomus był chyba jednym z
tych dowódców, którzy największe mistrzostwo osiągają podczas odwrotu, ponieważ udało
mu się ustawić wszystkich ponownie we właściwej kolejności według starszeństwa, mimo że
kolumna miała teraz udać się do rotundy w odwróconym porządku. Odnosiło się wrażenie, że
gdyby majordomus miał sobie poderżnąć gardło, uczyniłby to we właściwym miejscu i przy
odpowiedniej oprawie, a nie w tak nieprzemyślany i nieodpowiedzialny sposób jak ów
nieszczęśnik w rotundzie.
Miles położył swoje drewniane pudło na malachitowej posadzce w drugim kręgu
darów, metr od miejsca, w którym pożegnał się z życiem Ba Lura. Na nieskazitelnej
kamiennej powierzchni nie było nawet śladu wilgoci. Ciekawe, czy Cetagandanie przed
uprzątnięciem zwłok zdążyli przeprowadzić szybką sekcję za pomocą skanera. A może ktoś
liczył, że w pośpiechu zostaną zniszczone drobniejsze dowody? Do diabła, szkoda, że nie
prowadzę tego śledztwa.
Po drugiej stronie Pawilonu Wschodniego czekały na nich białe platformy-kabriolety,
by odwieźć emisariuszy z powrotem do bram Niebiańskiego Ogrodu. Uroczystość
przedłużyła się ledwie o godzinę, lecz poczucie czasu Milesa zmieniło się już od pierwszej
chwili, gdy odrobinę kpiąco wyobraził sobie, że Xanadu to baśniowa kraina. Miał wrażenie,
że w kopule minęło sto lat, podczas gdy na zewnątrz ledwie skończył się ranek. Skrzywił się
boleśnie w jasnym świetle wczesnego popołudnia, kiedy sierżant z ambasady zatrzymał w
wyznaczonym miejscu ślizgacz. Miles z wdzięcznością opadł na miękki fotel.
Gdy wrócę do domu, będą mi chyba musieli odrąbać te cholerne buty.
Rozdział czwarty
- Ciągnij - powiedział Miles i zacisnął zęby.
Ivan chwycił oburącz but, oparł kolano o brzeg kanapy, na której leżał Miles, i
posłusznie szarpnął.
- Aaaa!
Ivan puścił but.
- Boli?
- Tak, ciągnij, niech to...
Ivan rozejrzał się po przydzielonym Milesowi pokoju.
- Może znowu powinieneś zejść do ambulatorium?
- Później. Nie pozwolę temu rzeźnikowi kroić moich najlepszych butów. Ciągnij.
Ivan wytężył wszystkie siły i wreszcie udało mu się zdjąć but. Przypatrywał mu się
przez chwilę z uśmiechem.
- Chyba nie uda cię się zdjąć drugiego bez mojej pomocy - zauważył.
- Więc?
- Więc... gadaj.
- O czym?
- Znając twój zwykły nastrój, pomyślałem sobie, że byłeś podobnie jak Vorobyev
rozbawiony faktem obecności drugich zwłok w sali pogrzebowej, ale kiedy stamtąd wróciłeś,
wyglądałeś, jakbyś zobaczył ducha własnego ojca.
- Ten Ba poderżnął sobie gardło. Okropny widok.
- Chyba widziałeś ciała w znacznie gorszym stanie.
Och, tak. Miles przyjrzał się drugiej obutej jeszcze nodze, która pulsowała tępym
bólem, i wyobraził sobie, jak kuleje przez korytarze ambasady w poszukiwaniu mniej
dociekliwego ordynansa. Nie. Westchnął.
- W gorszym stanie tak, ale mniej dziwne. Też byś zdębiał. Obaj widzieliśmy wczoraj
tego ba. Mocowałeś się z nim w ładowniku.
Ivan zerknął w stronę szuflady konsolety, w której wciąż spoczywała tajemnicza
pałeczka, i zaklął.
- Wystarczy już tego. Musimy o wszystkim zameldować Vorobyevowi.
- Jeżeli to rzeczywiście był ten sam ba - wtrącił pospiesznie Miles. - O ile wiem,
Cetagandanie klonują całe serie służących, więc ten, którego spotkaliśmy wczoraj, mógł być
bliźniakiem tamtego.
Ivan zawahał się.
- Tak sądzisz?
- Nie mam pojęcia, ale wiem, gdzie to sprawdzić. Pozwól mi na jeszcze jeden ruch i
dopiero potem się poddamy, w porządku? Poprosiłem Mię Maz z ambasady Vervain, żeby
nas odwiedziła. Jeżeli będziesz cierpliwy, może pozwolę ci zostać przy naszej rozmowie.
Przez chwilę Ivan zastanawiał się, czy to uczciwa cena.
- But! - rzucił krótko Miles. W roztargnieniu Ivan pomógł mu pozbyć się drugiego
buta.
- Dobrze - powiedział wreszcie. - Ale po tej rozmowie złożymy meldunek CezBezowi.
- Ivan, to ja jestem CezBez - odciął się Miles. - Trzy lata szkolenia i ćwiczeń w
terenie, pamiętasz? Uczyń mi ten honor i zrozum, że być może wiem, co robię! - Chciałbym,
do diabła, wiedzieć, co robię. Był niemal pewien, że intuicja to tylko podświadome
przetwarzanie rejestrowanych przez umysł wskazówek, ale argument „czuję to przez skórę”
wydawał się zbyt wątły, by Miles publicznie mógł bronić swych działań. Jak można o czymś
wiedzieć zawczasu? - Daj mi szansę.
Ivan poszedł do swojego pokoju, by się przebrać, nie dając mu wcześniej żadnych
obietnic. Uwolniony od butów, Miles z trudem skierował kroki do łazienki, gdzie
nafaszerował się jeszcze jedną porcją środków przeciwbólowych, zdjął żałobny strój i włożył
luźny mundur polowy. Z listy dostarczonej im przez biuro protokolarne wynikało, że tylko w
prywatnych pokojach Miles może nosić mundur polowy.
Przebrany w zielony mundur, w którym wyglądał szczególnie korzystnie, Ivan wrócił
zbyt prędko, lecz zanim zdążył zadawać pytania, na które Miles nie mógł odpowiedzieć, albo
żądać wyjaśnień, których Miles nie potrafił udzielić, zadźwięczała konsoleta komunikacyjna.
Pracownik ambasady z dołu, z hallu.
- Mia Maz do pana, lordzie Vorkosigan - zameldował. - Twierdzi, że jest umówiona.
- Zgadza się. Mógłby pan... hm, przyprowadzić ją tutaj? - Ciekawe, czy jego pokój jest
na podglądzie ochrony ambasady? Nie chcąc stwarzać podejrzeń, nie zamierzał o to pytać.
Nie - gdyby Cesarska Służba Bezpieczeństwa go podsłuchiwała, z pewnością biura na dole
już wcześniej zasypałyby go gradem pytań, bezpośrednio lub przez Vorobyeva. Jak na razie
uprzejmie pozwalali mu cieszyć się prywatnością - choć prawdopodobnie nie dotyczyło to
aparatów komunikacyjnych. Każde publiczne miejsce w tym budynku, gdzie mogło dojść do
rozmowy, musiało jednak mieć zamontowany podsłuch.
Po kilku chwilach pracownik z dołu przyprowadził Maz pod drzwi pokoju Milesa i
Barrayarczycy pospieszyli powitać gościa. Ona także się przebrała, zmieniając żałobne szaty
na obcisły kombinezon i długą do kolan wyjściową bluzę. Mimo czterdziestu kilku lat, jej
figura świetnie się w tym stroju prezentowała. Miles pozbył się pracownika ambasady,
posyłając go po herbatę oraz, na prośbę Ivana, wino.
Miles zajął miejsce na kanapie, na której wcześniej usiadła Maz, i posłał jej pełen
nadziei uśmiech. Ivan został zmuszony do zajęcia stojącego nieopodal krzesła.
- Milady Maz, dziękuję, że pani przyszła.
- Po prostu Maz, jeśli mogę prosić. - Również się uśmiechnęła. - Na Vervain nie
używamy takich tytułów. Obawiam się, że nie umiemy ich traktować z należytą powagą.
- Musi więc pani świetnie udawać, inaczej nie dałaby pani sobie tutaj rady.
Ukazała swoje dołeczki.
- Ma pan rację, milordzie.
Ach, tak, Vervain był jedną z tak zwanych demokracji; nie tak skrajnie egalitarną jak
kolonia Beta, choć kulturowo dryfował w tym samym kierunku.
- Moja matka przyznałaby pani rację - zgodził się Miles. - Nie zauważyłaby żadnej
istotnej różnicy między dwojgiem ciał w rotundzie. Naturalnie poza sposobem, w jaki się tam
znalazły. Jak rozumiem publiczne samobójstwo było niecodziennym i nieoczekiwanym
zdarzeniem podczas uroczystości?
- Bezprecedensowym - powiedziała Maz - a jeśli zna pan Cetagandan, musi pan znać
wagę tego słowa.
- Czyli nie panuje tutaj pogański zwyczaj, by słudzy towarzyszyli swoim panom
również w chwili śmierci, składając z siebie ofiarę?
- Przypuszczam, że Ba Lura czuł się szczególnie blisko związany z cesarzową. Zaczął
jej służyć tak dawno - rzekła Maz. - Na długo przed naszym narodzeniem.
- Ivan zastanawiał się, czy ihumowie klonowali swoich służących.
Ivan rzucił Milesowi urażone spojrzenie za to, że posłużył kuzynowi za przykrywkę,
lecz się nie odezwał.
- Gemmowie czasem tak robili - powiedziała Maz. - Ale nie ihumowie, a już na pewno
nie dom cesarski. Uważają każdego sługę niemal za dzieło sztuki, jak niemal wszystkie
przedmioty, którymi się otaczają. Wszystko w Niebiańskim Ogrodzie musi być
niepowtarzalne, robione ręcznie, jeśli to możliwe - i doskonałe. Masową produkcję
pozostawiają masom. Nie jestem pewna, czy to zaleta, czy wada, ale w świecie
zdominowanym przez rzeczywistość wirtualną i możliwości nieskończonego kopiowania na
pewno osobliwie pokrzepiające zjawisko. Gdyby tylko nie byli takimi snobami...
- A propos dzieł sztuki - rzekł Miles. - Powiedziała mi pani, że udało się jej
zidentyfikować ten symbol?
- Tak. - Ponownie utkwiła spojrzenie w jego twarzy. - Twierdzi pan, że widział ten
znak, lordzie Vorkosigan?
- Nic takiego nie mówiłem.
- Hm. - Uśmiechnęła się lekko, lecz chyba nie chciała wdawać się z nim w spór na ten
temat. - To pieczęć Gwiezdnego Żłobka. Nie spodziewałabym się, by cudzoziemiec miał się
na nią co dzień natykać. Prawdę powiedziawszy, cudzoziemiec w ogóle nie powinien się na
nią natknąć. Jest ściśle prywatna.
Szach.
- Może też ihumowska?
- Niezwykle.
- Hm... cóż to takiego ten Gwiezdny Żłobek?
- Nie wie pan? - Maz wyglądała na naprawdę zdumioną. - Przypuszczam, że zgłębiali
panowie przez pewien czas militarne zagadnienia Cetagandy.
- Rzeczywiście, dość długi czas. - Ivan westchnął.
- Gwiezdny Żłobek to poufna nazwa banku genów rasy ihumów.
- Och, o to chodzi. Coś mi świtało... trzymają tam zapasowe kopie samych siebie, tak?
- rzekł Miles.
- Gwiezdny Żłobek jest czymś znacznie ważniejszym. Wśród ihumów sprawa nie
odbywa się jak u normalnych ludzi, u których jajo łączy się z plemnikiem, a powstały
embrion jest umieszczany w replikatorze macicznym. Każde skrzyżowanie genów
poprzedzają negocjacje, a później głowy dwu linii genetycznych zawierają kontrakt -
Cetagandanie nazywają te linie konstelacjami, ale na Barrayarze określilibyście je zapewne
mianem klanów. Kontrakt z kolei musi zaakceptować cesarz, a raczej najstarsza kobieta z linii
cesarza - wtedy opatruje się go pieczęcią Gwiezdnego Żłobka. W ciągu ostatniego półwiecza,
od początku panowania obecnych władców, tą seniorką była szlachetna Lisbet Degtiar, matka
cesarza. To nie tylko formalność. Każda zmiana genetyczna - a jest ich bardzo dużo - przed
wprowadzeniem do genomu ihumów musi zostać zbadana i uzyskać zgodę cesarskiej rady
genetyków. Pytał mnie pan, czy ihumki sprawują jakąś władzę. Cesarzowa matka miała
decydujący głos przy narodzinach każdego nowego członka rasy ihumów.
- Cesarz nie może uchylać jej decyzji?
Maz zacisnęła usta.
- Naprawdę nie wiem. Ihumowie są niesłychanie powściągliwi w tej sprawie. Jeżeli
nawet toczą się jakieś zakulisowe potyczki o władzę, wiadomości o nich nie wychodzą poza
bramy Niebiańskiego Ogrodu. Sama nigdy nie słyszałam o żadnym takim konflikcie.
- A więc... kto teraz zostanie seniorką rodu? Kto odziedziczy pieczęć?
- Och! Teraz poruszył pan naprawdę interesujące zagadnienie. - Maz wyraźnie się
ożywiła. - Tego nikt nie wie, w każdym razie cesarz nie ogłosił publicznie następczyni.
Pieczęć powinna mieć cesarzowa matka, jeśli pozostaje przy życiu, lub matka prawowitego
następcy tronu, w razie śmierci matki cesarza. Jednak cesarz Cetagandy nie wybrał jeszcze
swego następcy. Przekazanie pieczęci Gwiezdnego Żłobka i pozostałych insygniów
cesarzowej jest ostatnim z obrzędów pogrzebowych, więc władca ma jeszcze dziesięć dni na
podjęcie decyzji. Wyobrażam sobie, że wiele ihumek czeka na to rozstrzygnięcie z wielką
niecierpliwością. Dopóki nie nastąpi przekazanie, nie dojdzie do skutku żaden kontrakt
genetyczny.
Miles zastanawiał się przez chwilę.
- Cesarz ma trzech młodych synów, prawda? Musi więc wybrać matkę jednego z nich.
- Niekoniecznie - odparła Maz. - Mógłby tymczasowo wręczyć insygnia cesarskiej
ciotce - którejś z krewnych matki.
Usłyszeli nieśmiałe pukanie do drzwi, zwiastujące przybycie człowieka z obsługi.
Wraz z herbatą kuchnia barrayarskiej ambasady przysłała kopiastą, trzypoziomową paterę z
ciasteczkami. Ktoś chyba dobrze zapamiętał lekcję, bo Maz powiedziała półgłosem:
- Och, moje ulubione.
Damska dłoń skwapliwie sięgnęła po czekoladowe smakołyki, choć przecież nie tak
dawno wspólnie byli na cesarskim przyjęciu. Steward ambasady nalał herbaty i otworzył
wino, po czym wycofał się równie dyskretnie, jak wszedł.
Ivan pociągnął łyk z kryształowego pucharka i zaintrygowany spytał:
- W takim razie czy ihumowie w ogóle się żenią? Taki genetyczny kontrakt musi być
chyba ekwiwalentem małżeństwa, tak?
- No... nie. - Maz przełknęła ostatni kęs trzeciego ciasteczka i popiła herbatą. - Jest
kilka rodzajów kontraktów. Najprostszy mówi o jednorazowym użyciu czyjegoś genomu.
Rodzi się wówczas jedno dziecko, które staje się... zawahałabym się użyć terminu
„własność”... które rejestruje się w konstelacji ojca i wychowuje się w należącym do
konstelacji żłobku. Rozumiecie, panowie, że to nie rodzice podejmują decyzje - oni właściwie
często nawet się nie znają. Kontrakty są zawierane na poziomie seniorów konstelacji, przez
najstarsze i prawdopodobnie najmądrzejsze głowy, które mają na celu zdobycie jakiejś dobrej
linii genetycznej albo uzyskanie pożądanej kombinacji w następnym pokoleniu.
- Drugą skrajnością jest dożywotni monopol - lub dłuższy, tak jak w przypadku linii
cesarskiej. Z matką potencjalnego dziedzica tronu zawiera się kontrakt na warunkach
wyłączności - to kobieta, która wcześniej nigdy nie kontraktowała swojego genomu i nie
będzie tego mogła zrobić w przyszłości, chyba że cesarz postanowi mieć z nią jeszcze jedno
dziecko. Otrzymuje własny pawilon w Niebiańskim Ogrodzie i może tam mieszkać do końca
życia.
Miles się skrzywił.
- W nagrodę czy za karę?
- To największa okazja do zdobycia władzy, jaką może sobie wymarzyć ihumka -
szansa, by zostać cesarzową matką, jeśli jej syn (a dziecko jest zawsze i wyłącznie płci
męskiej) zostałby wybrany na sukcesora ojca. Gdyby nawet była tylko matką jednego z
przegranych książąt pretendentów czy gubernatorów, to i tak nieźle. Dlatego właśnie w
patriarchalnej na pozór kulturze konstelacje ihumów w gruncie rzeczy preferują dziewczynki.
Głowa konstelacji - w terminologii barrayarskiej, wódz klanu - nigdy nie zostanie cesarzem
ani ojcem cesarza, bez względu na to, jak znamienitych ma synów. Jednak dzięki swoim
córkom ma szansę być dziadkiem cesarza. Jak możecie sobie panowie wyobrazić, korzyści
przysługują konstelacji matki cesarza. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu Degtiarowie prawie w
ogóle się nie liczyli.
- A więc cesarz ma synów - podsumował Miles - ale wszyscy inni chcą mieć córki.
Jednak tylko raz lub dwa na sto lat, kiedy tron obejmuje nowy cesarz, komuś może się
poszczęścić w tej grze, zgadza się?
- Mniej więcej.
- A gdzie w tym wszystkim miejsce na seks? - zapytał żałosnym głosem Ivan.
- Nigdzie - odparła Maz.
- Nigdzie!
Maz roześmiała się na widok jego przerażonej miny.
- Ihumowie mają kontakty seksualne, ale traktują je wyłącznie jako zabawę
towarzyską. Niektóre związki trwają nawet tak długo, że mogłyby uchodzić za małżeństwa.
Chcę tylko powiedzieć, że nic nie jest sformalizowane, z wyjątkiem niezwykle
skomplikowanej etykiety tych zmiennych związków. Chyba bardziej pasowałoby tu słowo
„zalegalizowane”, bo obrzędów jest mnóstwo. I są dziwne, czasami naprawdę dziwaczne, jeśli
mogę wyrażać takie opinie na podstawie tego, co udało mi się zebrać. Na szczęście jako
rasiści ihumowie prawie nigdy nie zabawiają się z kimś spoza swego genomu, więc osobiście
nic wam z ich strony nie grozi.
- Och... - Ivan wydawał się odrobinę zawiedziony. - Ale skoro się nie pobierają i nie
zakładają rodzin, kiedy i jak opuszczają własny dom?
- Nigdy.
- Ach! Chce pani przez to powiedzieć, że zawsze mieszkają z... matkami?
- Cóż, nie z matkami, oczywiście. Z dziadkami albo pradziadkami. Ale młodzi - czyli
wszyscy przed pięćdziesiątką - są emerytami w swojej konstelacji. Ciekawe, czy właśnie z
tego powodu tak wielu starszych staje się samotnikami. Mieszkają osobno, bo wreszcie mogą.
- Ale... ale co z tymi słynnymi gemmami - generałami i lordami, którym udało się
zdobyć serca ihumek? - zapytał Miles.
Maz wzruszyła ramionami.
- Wszystkie nie mogą aspirować do tytułu cesarskich matek, prawda? Proszę to
rozważyć, lordzie Vorkosigan. Nie zastanawiał się pan, dlaczego ihumowie, którzy nie mogą
się poszczycić męstwem wojskowym, mają władzę nad gemmami, bohaterami wojen?
- Och, tak. Od zawsze spodziewałem się, że ta zwariowana piętrowa arystokracja
Cetagandy w końcu się rozpadnie. Jak można dowodzić wojskiem, urządzając... turnieje
sztuki? Jak całe armie mogą drżeć przed garstką uperfumowanych wierszokletów?
Maz uśmiechnęła się.
- Cetagandańscy gemmowie nazwaliby to lojalnością należną wyższej kulturze i
cywilizacji. Faktem jest, że każdy, kto ma tyle zdolności lub władzy, by stworzyć realne
zagrożenie, zostaje genetycznie przyłączony do rządzących. W cetagandańskim systemie nie
ma cenniejszej nagrody niż przyznanie przez cesarstwo żony należącej do ihumów.
Gemmowie niczego bardziej nie pragną. To dla nich najwyższy awans społeczny i polityczny.
- Sugeruje pani, że ihumowie sterują gemmami przy pomocy żon? - spytał Miles. -
Oczywiście, jestem pewien, że ihumki są urodziwe i tak dalej, lecz generałowie gemmowie,
tak uparci i twardzi w bitwach... nie wyobrażam sobie, żeby najważniejsi w imperium byli tak
wrażliwi.
- Gdybym wiedziała, jak ihumki to robią - Maz westchnęła - zaczęłabym sprzedawać
tę ich tajemnicę. Nie, lepiej zatrzymałabym tylko dla siebie. W każdym razie tak to działa, już
od kilkuset lat. Oczywiście to nie jedyna metoda sprawowania władzy w cesarstwie, lecz
najsłabiej zauważalna. Moim zdaniem jest dość znacząca. Wskazuje na niezwykłą subtelność
ihumów.
- Czy, hm, ihumska panna młoda wnosi jakiś posag? - zapytał Miles.
Maz znów się uśmiechnęła, po czym spałaszowała kolejny czekoladowy specjał.
- Poruszył pan ważną sprawę, lordzie Vorkosigan. Nie wnosi żadnego.
- Zapewnienie żonie warunków życia, do jakich była przyzwyczajona, musi sporo
kosztować męża.
- Istotnie niemało.
- Czyli gdyby cetagandański cesarz chciał pognębić poddanego, któremu zanadto się
powiodło, mógłby go nagrodzić kilkoma ihumskimi żonami i w ten sposób przywieść do
bankructwa?
- Nie sądzę, żeby przybierało to aż takie rozmiary, ale pewnie ma pan w części rację.
Jest pan niezwykle przenikliwy, milordzie.
- Jak się jednak czuje dama, którą wręcza się jak medal za zasługi? - zapytał Ivan. -
Jeżeli jej największą ambicją jest zostać przodkiem cesarza, taka możliwość praktycznie ją
wyklucza z grona mogących dostąpić owego zaszczytu. W ten sposób dama na zawsze
opuszcza genom ihumów - jej potomkowie nie mogą się z powrotem wżenić w ihumów,
prawda?
- Nie - przytaknęła Maz. - Mam wrażenie, że kieruje tym bardzo specyficzna
psychologia. Przede wszystkim ihumska narzeczona od początku ma ogromną przewagę nad
innymi żonami gemma, a jej dzieci automatycznie stają się jego spadkobiercami. To z kolei
prowadzi do interesujących napięć w rodzinie, bo ihumka wchodzi do niej zwykle wówczas,
gdy głowa rodziny osiągnie wiek średni i jest już dość długo związana z innymi kobietami.
- Pewnie taka nagroda dla męża jest największym koszmarem wszystkich gemmek -
zadumał się Ivan. - Nigdy nie protestują? Nie zmuszają mężów, by odrzucili ów zaszczyt?
- Widocznie tego zaszczytu się nie odmawia.
- Mhm. - Miles z trudem porzucił te fascynujące dygresje i wrócił do rzeczy, którą w
tym momencie interesował się najbardziej. - Jeśli chodzi o tę pieczęć Gwiezdnego Żłobka -
ma pani jej rysunek?
- Owszem, milordzie, przyniosłam ze sobą kilka holowidów - powiedziała Maz. - Jeśli
pan pozwoli, obejrzymy je na pańskiej konsolecie.
Och, uwielbiam kobiety, które znają się na rzeczy. Nie ma pani młodszej siostry,
milady Maz?
- Oczywiście, proszę - odrzekł Miles.
Cała trójka przeszła do konsolety komunikacyjnej, przy której Maz rozpoczęła krótki
bogato ilustrowany wykład na temat herbów ihumów i kilkudziesięciu różnych pieczęci
cesarskich.
- Milordzie, oto pieczęć Gwiezdnego Żłobka.
Był to przezroczysty, kwadratowy klocek, którego bok miał około piętnastu
centymetrów, z wyciętą w górnej części czerwoną sylwetką ptaka. Miles odetchnął z ulgą - to
nie była tajemnicza pałeczka spoczywająca w szufladzie. Gdy tylko Maz wspomniała o
pieczęci, ogarnęło go przerażenie na myśl, że razem z Ivanem mogli ukraść jedno z
cesarskich insygniów. Lęk ustąpił. Widocznie pałeczka to jakiś gadżet, który wprawdzie
należało oddać - najlepiej anonimowo - lecz przynajmniej nie była...
Maz wywołała kolejny obraz.
- A ten przedmiot to Wielki Klucz Gwiezdnego Żłobka. Przekazuje się go razem z
pieczęcią - oznajmiła.
Ivan zakrztusił się winem. Miles, jakby nagle opadł z sił, oparł się o pulpit i z
zastygłym na ustach uśmiechem wpatrywał się w obrazek. Oryginał tego przedmiotu
znajdował się kilka centymetrów od jego dłoni, w szufladzie.
- Czym jest ten Wielki Klucz, milady Maz? - zdołał wykrztusić Miles. - Do czego
służy?
- Nie jestem pewna. Dawniej chyba miał coś wspólnego z wyszukiwaniem danych w
bankach genów, ale sam aparat może być dziś tylko ceremonialnym rekwizytem. Ma przecież
kilkaset lat, musiał się więc zestarzeć.
Miejmy nadzieję. Dzięki Bogu, że się go nie pozbył. Jeszcze.
- Ach, tak.
- Miles... - odezwał się półgłosem Ivan.
- Później - syknął cicho lord Vorkosigan. - Doceniam twoją troskę.
Ivan zmełł w ustach jakieś przekleństwo pod jego adresem, ponad głową siedzącej
obok Maz.
Miles oparł się o konsoletę i starał się zachowywać naturalnie.
- Coś się stało, milordzie? - Maz spojrzała na niego z troską.
- Trochę dokucza mi ból nóg. Będę chyba zmuszony złożyć jeszcze jedną wizytę
lekarzowi ambasady.
- Chciałby pan kontynuować naszą rozmowę po powrocie? - spytała natychmiast Maz.
- Cóż, prawdę mówiąc... chyba przyswoiłem sobie wystarczająco dużo wiedzy o
etykiecie jak na dziś.
- Och, jest tego o wiele więcej. - Widocznie jednak naprawdę był blady, ponieważ
Maz wstała, dodając: - Na pewno jednak za dużo jak na jeden raz. Bardzo dokuczają panu
poparzenia? Nie zdawałam sobie sprawy, że są tak poważne.
Miles wzruszył ramionami, udając zażenowanie. Po wymianie stosownych pożegnań i
obietnicy ze strony Milesa, że wkrótce odwiedzi swą vervanska nauczycielkę, Ivan przejął
obowiązki gospodarza i odprowadził Maz na dół.
Natychmiast potem wrócił, zamknął za sobą drzwi i rzucił się na Milesa.
- Masz pojęcie, w co się wpakowaliśmy? - zawołał.
Miles usiadł przy konsolecie i jeszcze raz czytał oficjalny, choć zupełnie niewłaściwy
opis Wielkiego Klucza, którego wizerunek drżał tuż przed jego oczyma na ekranie
holowidowym.
- Tak. Mam pomysł, jak sobie z tym poradzić. A ty?
Ivan odsunął się i spojrzał na niego podejrzliwie.
- Wiesz coś, o czym ja nie wiem?
- Jeżeli mi to zostawisz, chyba będę mógł oddać klucz prawowitemu właścicielowi i
nikt się o niczym nie dowie.
- Z tego, co mówiła Maz, wynika, że prawowitym właścicielem klucza jest cesarz
Cetagandy.
- Koniec końców tak. Powinienem powiedzieć: prawowitej depozytariuszce, która,
jeśli dobrze odczytałem znaki, jest równie zmartwiona stratą klucza, jak my jego
znalezieniem. Gdyby udało mi się oddać go jej dyskretnie, mam nadzieję, że nie zacznie
rozpowiadać o tym, w jaki sposób go zgubiła. Chociaż... zastanawiam się, jak właściwie go
zgubiła. - Coś tu się nie zgadzało, umykało jego uwadze.
- Napadliśmy na cesarskiego sługę, ot co!
- Tak, ale co robił Ba Lura z kluczem na orbitalnej stacji tranzytowej? Po co uszkodził
monitory w doku?
- To jasne, że Lura niósł gdzieś Wielki Klucz. Być może do Wielkiego Zamka. - Ivan
zaczął spacerować wokół konsolety. - Następnego ranka biedactwo podrzyna sobie gardło, bo
zgubiło cenny przedmiot, straciło zaufanie, dzięki naszej uprzejmości - do diabła, Miles.
Czuję się, jakbyśmy staruszka własnoręcznie zabili. Nie zrobił nam żadnej krzywdy, wdepnął
po prostu w niewłaściwe miejsce i miał pecha, bo nas przestraszył.
- I tylko tyle się stało? - mruknął Miles. - Naprawdę? - Dlatego tak rozpaczliwie
pragnę, żeby za tą historią kryło się cos jeszcze? Wersja wydarzeń trzymała się kupy. Stary
Ba, obarczony zadaniem przeniesienia cennej rzeczy, traci Wielki Klucz na rzecz
cudzoziemskich barbarzyńców, wyznaje tę hańbę swej pani i w ramach pokuty odbiera sobie
życie. Cięcie. Nagle Miles poczuł się słabo. - Jeśli więc klucz był tak ważny, dlaczego Ba nie
miał całej kompanii eskorty?
- Boże, Miles. Żałuję, że nie miał!
Energicznie zapukano do drzwi. Miles pospiesznie zamknął konsoletę i odbezpieczył
zamek drzwi.
- Proszę.
Wszedł ambasador Vorobyev i zaszczycił ich serdecznym skinieniem głowy. W dłoni
trzymał plik barwnych pachnących kartek.
- Witajcie, panowie. Skorzystaliście z wykładu Maz?
- Tak jest - odparł Miles.
- To dobrze. Spodziewałem się, że tak będzie. Wspaniała z niej nauczycielka. -
Vorobyev pomachał papierami. - Tymczasem nadeszły dla panów zaproszenia od lorda
Yenara. Wraz ze szczerymi i licznymi słowami przeprosin za incydent, który miał miejsce
ubiegłego wieczoru. Ochrona ambasady otworzyła rzeźbę, przeszukała skanerem i dokonała
jej analizy chemicznej. Według raportu estry organiczne są nieszkodliwe. - Z tym
zapewnieniem podał papiery Milesowi. - Od pana zależy, czy przyjmie pan to wyjaśnienie,
czy nie. Jeżeli zgodzi się pan, że negatywny efekt uboczny pola siłowego rzeźby był tylko
nieszczęśliwym wypadkiem, pańska obecność na przyjęciu może być wskazana. Oznaczać
będzie bowiem zaakceptowanie przeprosin i poprawi atmosferę.
- Och, na pewno pójdziemy. - Przeprosiny i zaproszenia wypisano ręcznie, stosując
najbardziej wyszukaną cetagandańską kaligrafię. - Będę miał jednak oczy szeroko otwarte.
Hm... czy dziś nie miał wrócić pułkownik Vorreedi?
Vorobyev się skrzywił.
- Napotkał jakieś komplikacje. Ale ze względu na incydent w ambasadzie Marilacu
wysłałem człowieka, który go zastąpi. Jutro powinien się pojawić. Może... życzą sobie
panowie ochrony osobistej? Oczywiście, niejawnej, to by stanowiło kolejną zniewagę.
- Hm, dostaniemy kierowcę, prawda? Gdyby przydzielił pan to zadanie jednemu z
wyszkolonych ludzi, który czuwałby w pobliżu i w razie potrzeby mógłby wezwać posiłki, a
my dostalibyśmy mikronadajniki...
- Doskonale, lordzie Vorkosigan. Zajmę się tym. - Vorobyev skinął głową. -
Natomiast, wracając do dzisiejszego incydentu w rotundzie...
Miles poczuł, jak załomotało mu serce.
- Tak?
- Proszę na drugi raz nie wciskać się w szereg strażników.
- Otrzymał pan jakieś skargi? - Od kogo?
- Wystarczy odpowiednio interpretować pewne urażone spojrzenie. Cetagandanom
protest wydawałby się niegrzeczny - lecz gdyby podobne incydenty miały się powtarzać, nie
cofną się przed pośrednią formą odwetu. Panowie za dziesięć dni wyjedziecie, ale ja tu
zostanę. Proszę, nie starajcie się utrudniać mojej pracy jeszcze bardziej, dobrze?
- Zrozumiano - rzekł pogodnie Miles. Ivan wyglądał na bardzo zmartwionego - czyżby
chciał się wyłamać i wyznać wszystko Vorobyevowi? Najwyraźniej jeszcze nie, ponieważ
ambasador wycofał się, skinąwszy im dłonią, a Ivan nie rzucił mu się do stóp.
- Ochroniarz nie spełni swojej roli, kiedy będzie tylko „w pobliżu” - zauważył Ivan,
gdy tylko zamknęły się drzwi.
- Och, zaczynasz patrzeć na to z mojego punktu widzenia, co? Jeśli jednak w ogóle
mamy iść do Yenara, nie uniknę ryzyka. Muszę jeść, pić, oddychać - a to umożliwi atak,
któremu nie zapobiegnie żaden uzbrojony strażnik. W każdym razie cesarz Cetagandy
poczytałby sobie za straszną zniewagę, gdyby ktoś odważył się wyrządzić poważną krzywdę
dostojnikowi oddelegowanemu na pogrzeb jego dostojnej matki. To moja najlepsza obrona.
Mam wrażenie, że kolejny wypadek, jeżeli się przydarzy, będzie równie subtelny i niegroźny.
I równie przykry.
- Ach, tak? Teraz, kiedy już jedna istota zginęła? - Przez dłuższą chwilę Ivan stał w
milczeniu. - Sądzisz... że te incydenty mogą mieć jakiś związek? - Ruchem głowy wskazał
papiery, które Miles nadal trzymał w ręku, a potem szufladę konsolety. - Przyznaję, że nie
rozumiem jaki.
- A ty sądzisz, że to zwykły zbieg okoliczności?
- Hm. - Ivan zmarszczył czoło w zamyśleniu. - Powiedz - znów wskazał szufladę - jak
chcesz się pozbyć tego wibratora cesarzowej?
Słysząc dyplomatyczne wyrażenie w stylu Ivana, Miles skrzywił usta, powstrzymując
uśmieszek.
- Nie mogę ci powiedzieć. - Przede wszystkim dlatego, że sam jeszcze nie wiem. Rian
Degtiar pewnie już kona z niecierpliwości. Bezwiednie przesunął palcem po przypiętym do
czarnego kołnierzyka emblemacie Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa, wyobrażającym
srebrne oko Horusa. - Chodzi o reputację damy.
Ivan zmrużył oczy w pogardzie na tej jawny przytyk do spraw, które były jego
specjalnością.
- Bzdury. Dostałeś jakieś tajne zadanie od Simona Illyana?
- Gdyby nawet, to i tak nie mógłbym ci powiedzieć.
- Niech mnie szlag, jeżeli coś z tego rozumiem. - Ivan przyglądał mu się zawiedziony,
po czym wzruszył ramionami. - Zresztą to twój pogrzeb.
Rozdział piąty
- Zatrzymaj się tutaj - polecił Miles kierowcy. Pojazd płynnie zjechał na bok i z
sapnięciem śmigieł osiadł na jezdni. Miles przyjrzał się bacznie podmiejskiej posiadłości
lorda Yenara skąpanej w rzednącym świetle nadchodzącego zmierzchu, porównując w
myślach jej rozkład z planem, który studiował w ambasadzie Barrayaru.
Bariery wokół posesji, kręte mury otaczające ogród i zasłaniające widok wnętrza
pełniły funkcję raczej dekoracyjną niż praktyczną. Dom nie był żadną twierdzą, a jeśli miał
czegoś bronić, to tylko przywilejów. Spomiędzy drzew przebłyskiwały wyższe poziomy
chaotycznie wzniesionego budynku, lecz nawet one zdawały się zwracać do wewnątrz.
- Sprawdźmy łączność, milordowie - poprosił kierowca. Miles i Ivan posłusznie
wyciągnęli z kieszeni mikronadajniki i razem z nim przećwiczyli wszystkie kody. -
Doskonale, milordowie.
- Na jakie wsparcie możemy liczyć? - spytał go Miles.
- Na sygnał stawią się trzy oddziały.
- Mam nadzieję, że wśród tych ludzi jest lekarz.
- W lotniaku, z pełnym ekwipunkiem. Jest w stanie wylądować na dziedzińcu u lorda
Yenara w ciągu czterdziestu pięciu sekund.
- Powinno wystarczyć. Nie spodziewam się ataku frontalnego. Jednak nie zdziwiłbym
się, gdyby przydarzył mi się podobny „wypadek” jak ostatnio. Stąd chyba pójdziemy już
pieszo. Chciałbym poczuć atmosferę tego miejsca.
- Tak jest, milordzie. - Kierowca odsunął dach i Miles z Ivanem wysiedli.
- To właśnie nazywasz wyrafinowanym ubóstwem? - zapytał Ivan, rozglądając się
wokół, kiedy minęli otwarte, niestrzeżone bramy i weszli na kręty podjazd.
Ach, tak. Przy drobnych różnicach w stylu atmosfera roztaczająca się wokół chylącej
się ku upadkowi arystokracji była uniwersalna. Wszędzie można było napotkać ślady
drobnych zaniedbań: nienaprawione bramy i uszkodzenia murów, rozrośnięte ponad miarę
krzewy, mniej więcej trzy czwarte posiadłości zamknięte i zaciemnione.
- Biuro CezBezu ambasady na polecenie Vorobyeva sprawdziło lorda Yenara - rzekł
Miles. - Dom zostawił mu dziadek, ów nieszczęsny generał, zapominając jednak o środkach
na utrzymanie posiadłości, bo swój kapitał przehulał w ciągu długiej i zapewne przesyconej
goryczą starości. Od czterech lat Yenaro jest jedynym właścicielem. Obraca się w
towarzystwie młodych arystokratycznych gemmów o artystycznych ambicjach i pod tym
względem wszystko się zgadza. Ale rzeźba w korytarzu ambasady Marilacu jest pierwszym
dziełem jego autorstwa. Zagadkowo dojrzała jak na debiut, nie uważasz?
- Skoro jesteś przekonany, że to była pułapka, dlaczego pchasz łapy w następną?
- Bez ryzyka nie ma nagrody, Ivan.
- Jaką przewidujesz nagrodę?
- Prawdę. Piękno. Kto wie? Ambasada prześwietla też ludzi, których zatrudniono do
budowy rzeźby. Spodziewam się ciekawych informacji.
Przynajmniej w ten sposób mógł wykorzystać machinę Cesarskiej Służby
Bezpieczeństwa. Miles fizycznie czuł obecność pałeczki, spoczywającej w kieszeni jego
tuniki. Przez cały dzień w tajemnicy nosił przy sobie Wielki Klucz, podczas wycieczki po
mieście i przedstawienia klasycznego teatru tańca Cetagandy, które zdawało się nie mieć
końca. Ta ostatnia atrakcja zgodnie z cesarskim rozporządzeniem miała być przygotowana
specjalnie dla pozaplanetarnych gości pogrzebowych. Jednak szlachetna Rian Degtiar nie
kwapiła się, by spełnić swą obietnicę i skontaktować się z nim. Jeżeli do jutra nie otrzyma od
niej żadnej wiadomości... Z jednej strony Miles żałował, że już pierwszego dnia nie wyjawił
wszystkiego ludziom CesBezu na Cetagandzie; z drugiej jednak strony, gdyby tak się stało,
nie miałby już żadnego wpływu na sprawę - kontrola przeszłaby wyżej. Igram z ogniem i jak
na razie nie chcę, żeby ktoś poza mną miał się sparzyć.
W drzwiach posesji czekał na nich służący, który poprowadził ich do delikatnie
oświetlonego hallu, gdzie powitał ich gospodarz. Yenaro miał na sobie ciemne szaty, podobne
do stroju z przyjęcia w ambasadzie Marilacu; Ivan w zwykłym zielonym mundurze wyglądał
poprawnie, a Miles w czarnym uniformie Domu Vorkosiganow - ultragalowo. Nie był
pewien, jak Yenaro to zinterpretuje: jako zaszczyt czy przypomnienie („Jestem oficjalnym
wysłannikiem”), czy może ostrzeżenie („Nie igraj ze mną”). Był jednak pewien, że Yenaro
musi zauważyć ten szczegół.
Gospodarz zerknął na wysokie czarne buty Milesa.
- Jak nogi, lordzie Vorkosigan, lepiej? - zapytał z troską w głosie.
- O wiele lepiej, dziękuję. - Miles uśmiechnął się z przymusem. - Na pewno będę żył.
- Tak się cieszę. - Wysoki gemm poprowadził ich korytarzem, który skręcał kilka
razy, a potem w dół po schodkach do półokrągłego pomieszczenia, otaczającego niczym
półwysep kawałek ogrodu. Miało się wrażenie, że dom przeżywa jakąś botaniczną inwazję.
Pokój umeblowano dość przypadkowo dobranymi sprzętami, które Yenaro widocznie miał
już wcześniej, niemniej efekt był przyjemny dla oka, gdyż przywodził na myśl wygodne
mieszkanie kawalera. Tu światło było także przytłumione zapewne po to, by zamaskować
nędzny stan mebli. W pokoju znajdowało się już kilkunastu gemmów; rozmawiali i pili.
Mężczyzn było więcej niż kobiet: dwóch z nich miało pomalowane całe twarze, większość
zadowoliła się miniaturowymi malunkami, a kilku radykałów miało jedynie lekko pociągnięte
tuszem oczy. Yenaro przedstawił wszystkim egzotycznych przybyszów z Barrayaru. Miles
nigdy nic nie słyszał o żadnym z obecnych gemmów, choć jeden twierdził, że jego cioteczny
dziadek był członkiem sztabu Cetagandy.
Na cylindrycznym stojaku przy drzwiach wiodących do ogrodu paliło się kadzidło;
jeden z gości zatrzymał się i głęboko wciągnął dym.
- Dobre, Yenaro! - zawołał do gospodarza. - To twoja mieszanka?
- Dziękuję, moja - odparł Yenaro.
- Z przewagą perfum? - zapytał Ivan.
- I czegoś jeszcze. Łagodna substancja relaksująca, odpowiednia na tę okazję. Może
się panu nie spodobać, lordzie Vorkosigan.
Miles zmusił się do uśmiechu. Ciekawe, jak rozległą wiedzę z chemii organicznej
posiadał ten człowiek? Substancja toksyczna, toksyny, intoksykacja...
- Być może. Ale z przyjemnością obejrzałbym pańskie laboratorium.
- Naprawdę? Chętnie pokażę. Większość moich przyjaciół zupełnie nie interesuje się
technicznym aspektem zagadnienia, tylko jego rezultatami.
Przysłuchująca się ich rozmowie młoda kobieta zbliżyła się do nich i postukała
Yenara w ramię długim, lśniącym wzorzystą emalią paznokciem.
- Tak, drogi Yenni, rezultatami. Obiecałeś mi ich trochę, pamiętasz?
Nie była to najpiękniejsza gemmka, jaką Miles widział w życiu, lecz w zwiewnych
szmaragdowozielonych szatach i z opadającą na ramiona różową, przetykaną jasnymi
pasemkami burzą włosów wyglądała bardzo atrakcyjnie.
- Dotrzymuję obietnic - zapewnił ją lord Yenaro. - Lordzie Vorkosigan, może zechce
nam pan towarzyszyć w krótkiej wyprawie na górę?
- Naturalnie.
- Ja zostanę i zawrę parę nowych znajomości. - Ivan z ukłonem wycofał się z
towarzystwa. Po drugiej stronie pokoju stały dwie najwyższe i najbardziej urodziwe z
obecnych kobiet: długonoga blondynka i dama o niewiarygodnie rudej czuprynie. Sobie tylko
wiadomym sposobem Ivan zdołał nawiązać z nimi kontakt wzrokowy, a one obdarzyły go
kokieteryjnym uśmiechem. Miles zmówił krótką modlitwę do boga opiekującego się
głupcami, kochankami i szaleńcami, po czym odwrócił się i poszedł za Yenarem i jego
„klientką”.
Laboratorium chemiczne Yenara znajdowało się w innym budynku; kiedy szli przez
ogród, rozbłysły światła. Pracownia okazała się całkiem przyzwoita; zajmowała dwa
pomieszczenia na drugim piętrze. Wyglądało na to, że pieniądze, których nie wydawano na
remont domu, zasilały laboratorium. Miles chodził między stołami, przypatrując się
analizatorom cząsteczkowym i komputerom, podczas gdy Yenaro szperał w stercie
buteleczek, szukając obiecanych perfum. Wszystkie surowce były pieczołowicie ułożone oraz
odpowiednio pogrupowane, co zdradzało głęboką wiedzę i przywiązanie właściciela pracowni
do swego rzemiosła.
- Ktoś panu tu pomaga? - spytał Miles.
- Nikt - odrzekł Yenaro. - Nie zniósłbym, gdyby ktoś się tu pałętał. Czasem intruzi
psują mi porządek w preparatach, których używam jako inspiracji do nowych mieszanek.
Rozumie pan, to nie tylko nauka.
Istotnie. Miles kilkoma pytaniami sprowokował Yenara do opowiadania, jak
spreparował perfumy dla obecnej tu damy. Kobieta słuchała go przez chwilę, a potem oddaliła
się i zaczęła wąchać buteleczki z próbkami, dopóki Yenaro z urażonym uśmiechem nie
odebrał ich jej. Yenaro nie miał wprawdzie wiedzy profesorskiej, ale na pewno profesjonalną;
każda firma kosmetyczna z miejsca by go zatrudniła w swym laboratorium. Jak więc
pasowało to do człowieka, który twierdził, że „ręce do roboty trzeba nająć”?
Zupełnie nie, uznał nie bez satysfakcji Miles. Bez wątpienia Yenaro był artystą, lecz
artystą estrów. Nie rzeźbiarzem. Techniczna wiedza konieczna do zbudowania fontanny
musiała pochodzić od kogoś innego. Czy ta sama osoba była autorem technicznej informacji
na temat przypadłości Milesa? Nazwijmy go... lordem X. Fakt numer jeden: lord X ma dostęp
do szczegółowych raportów cetagandańskiej służby bezpieczeństwa na temat najbardziej
znaczących postaci barrayarskiej armii i świata polityki... oraz ich synów. Fakt numer dwa:
działa subtelnymi metodami. Fakt numer trzy... faktu numer trzy nie było. Na razie.
Wrócili do reszty towarzystwa i zastali Ivana usadowionego na kanapie między
dwiema kobietami, które zabawiał rozmową, ponieważ śmiały się zachęcająco. Obie gemmki
urodą dorównywały lady Gelle; blondynka mogłaby być jej siostrą. Rudowłosa wyglądała
jeszcze bardziej zniewalająco: kaskada bursztynowych włosów opadających na ramiona,
doskonale kształtny nos, usta, które... Miles nie dokończył myśli. Żadna gemmka nie
uczyniłaby z niego bohatera swych marzeń.
Yenaro wyszedł na chwilę dopilnować służącego - wyglądało na to, że ma tylko
jednego - by szybciej podawano świeże dania i napoje. Wrócił z niewielkim przezroczystym
dzbankiem pełnym rubinowego płynu.
- Lordzie Vorpatril. - Skinął głową Ivanowi. - Mam nadzieję, że smakują panu trunki.
Proszę skosztować tego.
W Milesie zbudziła się czujność i serce zaczęło mu szaleńczo walić. Być może
Yenaro nie był rzeźbiarzem zamachowcem, lecz na pewno świetnym trucicielem. Gospodarz
nalał tajemniczego płynu do trzech pucharków stojących na lakierowanej tacy, po czym
podsunął tacę Ivanowi.
- Dziękuję. - Ivan wziął kieliszek na chybił trafił.
- Och, złoty porter - mruknął jeden z młodszych gości. Yenaro podał mu tacę, a potem
sam wziął ostatni pucharek. Ivan pociągnął łyk, unosząc z aprobatą brwi. Miles przyglądał się
bacznie, czy Yenaro przełyka trunek. Przełknął. Milesowi mignęło w myślach pięć różnych
sposobów podania trucizny z wykorzystaniem tego manewru, włącznie ze sztuczką
polegającą na uprzednim wypiciu antidotum przez gospodarza. Dość, jeżeli ma ulegać
paranoi, nie powinni byli w ogóle tu przychodzić. Sam jednak niczego jak dotąd nie
próbował. Co więc chcesz zrobić, zaczekać, aż Ivan padnie pierwszy, i dopiero wtedy się
napić?
Tym razem Yenaro nie zdradził siedzącym obok Ivana damom odrażającej historii
jego biologicznych narodzin. Do diabła z tym. Może rzeczywiście incydent z fontanną był
nieszczęśliwym wypadkiem. Lordowi jest przykro i chce im to w jakiś sposób wynagrodzić.
Mimo to Miles krążył podejrzliwie w pobliżu Ivana, próbując zajrzeć mu przez ramię do
kieliszka.
Ivan przeprowadzał właśnie klasyczny test „Opieram tylko rękę na kanapie”, upatrując
ofiary w rudowłosej siedzącej po jego prawej stronie i badając, czy się odsunie, czy zachęci
go do bliższego kontaktu. Odwrócił się do kuzyna, groźnie szczerząc do niego zęby.
- Idź się zabawić, Miles - mruknął. - Odpręż się i przestań mi dyszeć za plecami.
Miles skrzywił się, nie pochwalając beztroski Ivana, po czym znów się oddalił.
Niektórzy odtrącają pomocną dłoń. Postanowił porozmawiać z gośćmi płci męskiej, których
kilku stało po drugiej stronie sali.
Z łatwością sprawił, by zaczęli mówić o sobie. Właściwie był to chyba jedyny temat,
na jaki potrafili się swobodnie wypowiedzieć. Czterdzieści minut wytrwałych prób błyśnięcia
sztuką konwersacji przekonało Milesa, że większość przyjaciół Yenara ma ptasie móżdżki.
Jedynym przejawem ich wiedzy były dowcipne komentarze na temat życia osobistego ich
równie dyletanckich kompanów: ich strojów, miłostek i złego prowadzenia się; sportu -
oczywiście nigdy w roli uczestników, tylko widzów, zainteresowanych wynikami w związku
z poczynionymi przez siebie zakładami - oraz przeróżnych nowości na rynku symulatorów
zmysłowych, włączając zabawki erotyczne. Owa ucieczka od rzeczywistości zajmowała
młodym gemmom większość czasu i uwagi. Żaden z nich ani słowem nie wspomniał o
swoich zainteresowaniach militarnych czy politycznych. Do diabła, już Ivan był bardziej
błyskotliwy.
Przygnębiające. Przyjaciele Yenara byli outsiderami, marnującymi życie próżniakami.
Żaden z nich nie interesował się karierą zawodową ani służbą, bo ich nie dotyczyły. Nawet
sztuka lokowała się na marginesie ich zainteresowań. Byli jej konsumentami, nie twórcami.
W sumie jednak może to dobrze, że ci młodzi nie interesowali się polityką. Należeli do
rodzaju ludzi, którzy wszczynali rewolucję, lecz nigdy jej nie kończyli; ich idealizm rozbijał
się o nieudolność. Miles spotykał podobnych młodzieńców wśród Vorow - trzecich lub
czwartych synów w rodzinie, którym nie przypadła w udziale kariera wojskowa i
pasożytowali na swoich rodzinach - mimo to nawet oni mogli oczekiwać pozytywnych zmian
w swym życiu w średnim wieku. Zważywszy na przeciętną długość życia gemmów,
większość gości Yenara miała przed sobą jeszcze osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat, by
wspiąć się po drabinie społecznej dzięki prawu dziedziczenia. Nie byli dziedzicznie obciążeni
głupotą - nie pozwalała na to ich konstrukcja genetyczna - ale ich umysły zostały ograniczone
sztucznymi horyzontami. Pod pozorem światowego obycia ich życie tkwiło w miejscu. Miles
się wzdrygnął.
Postanowił zagadnąć kobiety, jeśli tylko Ivan pozostawił jakieś bez opieki. Przeprosił
towarzystwo pod pretekstem pójścia po drinka - równie dobrze mógł się w ogóle nie
usprawiedliwiać, ponieważ stanowił obiekt zainteresowań prawie każdego jako najbardziej
niezwykły i niepozorny gość lorda Yenara. Miles poczęstował się płynem z dużej wazy, z
której nalewali sobie chyba wszyscy, przytknął pucharek do ust, lecz nie przełknął. Uniósł
wzrok i stwierdził, że obserwuje go jakaś starsza kobieta, która pojawiła się na przyjęciu
później wraz z grupą innych osób i jak dotąd trzymała się na uboczu. Uśmiechnęła się do
niego.
Miles odwzajemnił uśmiech, po czym obszedł stół i stanął obok niej, układając w
głowie odpowiednią kwestię na początek rozmowy. Inicjatywę przejęła jednak kobieta.
- Lordzie Vorkosigan, zechce pan przejść się ze mną po ogrodzie?
- Ależ... oczywiście. Warto obejrzeć ogród lorda Yenara? - Po ciemku?
- Mam wrażenie, że pana zainteresuje. - Gdy odwróciła się plecami do sali, uśmiech
zniknął z jej twarzy, ustępując miejsca wyrazowi zaciętej determinacji. Miles dotknął palcem
spoczywającego w kieszeni spodni mikronadajnika i ruszył za damą, która roztaczała
intensywną woń perfum. Gdy wyszli przez szklane drzwi i znaleźli się wśród zaniedbanych
krzewów, kobieta w milczeniu przyspieszyła kroku. Miles kuśtykał za nią. Nie zdziwił się,
kiedy doszli do czerwonej bramy z kwadratowym nadprożem, gdzie czekała jakaś
androginiczna postać, chroniąca łysą głowę ciemnym kapturem przed zbierającą się nocną
rosą.
- Ba będzie panu towarzyszyć przez resztę drogi - odezwała się kobieta.
- Resztę drogi dokąd?
- To niedaleko - przemówił cichym altem ba.
- Doskonale. - Miles powstrzymał ich gestem, wyjął z kieszeni mikronadajnik i
powiedział do niego: - Baza, opuszczam na chwilę posiadłość Yenara. Nie zgubcie mnie, ale
nie przeszkadzajcie, jeżeli się nie odezwę.
Usłyszał podejrzliwy głos kierowcy.
- Tak jest, milordzie. Dokąd pan idzie?
- Idę... na przechadzkę z damą. Życzcie mi powodzenia.
- Och. - Kierowca wydawał się rozbawiony. - Powodzenia, milordzie.
- Dziękuję. - Miles przerwał połączenie. - W porządku.
Kobieta usiadła na chybotliwej ławce i otuliła się szatą, jakby przygotowywała się na
dłuższe oczekiwanie. Miles z ba wyszli przez bramę, minęli inną rezydencję, przecięli ulicę i
znaleźli się w wąskim wąwozie otoczonym drzewami. Ba wydobył ręczną latarkę, żeby nie
potykali się o kamyki i wystające korzenie, grzecznie oświetlając drogę tuż przed
wypolerowanymi butami Milesa, które stracą swój połysk, jeżeli to potrwa dłużej... po chwili
wyszli z wąwozu wprost na tył innej posiadłości, jeszcze bardziej zaniedbanej niż dom
Yenara.
Ciemna bryła majacząca między drzewami musiała być jakimś opuszczonym domem.
Skręcili na zarośniętą ścieżkę, na której ba zatrzymał się na chwilę, by usunąć z drogi Milesa
wilgotne gałęzie, a potem skierowali się w stronę strumienia. Wyszli na szeroką polanę, gdzie
stał drewniany pawilon - kiedyś zapewne ulubione miejsce pikników gemmów. Staw
pokrywała gruba warstwa rzęsy, osaczając kilka smętnych irysów wodnych. Pokonali staw,
idąc łukowatą kładką, która niebezpiecznie skrzypiała. Miles poczuł radość, że nie jest
cięższy. Z oplecionych winoroślą okien pawilonu promieniował nikły, znajomy perłowy
blask. Miles dla pewności dotknął ukrytego w kieszeni tuniki Wielkiego Klucza. Dobrze.
Możemy wchodzić.
Służący ba rozsunął jakieś chaszcze i gestem zaprosił Milesa do środka, po czym
ruszył z powrotem, aby objąć wartę przy kładce. Miles ostrożnie przekroczył próg i znalazł
się w niewielkim budynku, gdzie było tylko jedno pomieszczenie.
Szlachetna Rian Degtiar lub inna osoba siedziała albo stała kilka centymetrów nad
podłogą, zawieszona w bladej kuli. Musiała poruszać się na fotelu powietrznym. Światło
wydawało się przytłumione, zredukowane do dyskretnego blasku. Zaraz. Niech wykona
pierwszy ruch. Chwila przeciągała się ponad miarę. Miles zaczął się obawiać, że ich rozmowa
będzie miała równie chaotyczny przebieg jak ostatnia, ale dama przemówiła, tym samym
płasko brzmiącym głosem, który słyszał poprzednio.
- Lordzie Vorkosigan, zgodnie z obietnicą skontaktowałam się z panem, by ustalić
sposób oddania... należącego do mnie przedmiotu.
- Wielkiego Klucza - rzekł Miles.
- Już pan wie, co to jest?
- Od czasu naszej rozmowy przeprowadziłem pewne badania.
Jęknęła.
- Czego pan ode mnie chce? Pieniędzy? Nie mam. Tajemnic wojskowych? Nie znam.
- Proszę nie udawać fałszywej skromności ani nie wpadać w panikę. Chcę bardzo
niewiele. - Miles rozpiął tunikę i dobył Wielki Klucz.
- Och, ma go pan tu! Proszę mi dać! - Perłowa bańka podskoczyła naprzód.
Miles odsunął się o krok.
- Nie tak szybko. Przechowałem go i oddam pani, milady. Mam jednak wrażenie, że
powinienem dostać coś w zamian. Chciałbym się tylko dowiedzieć, jak to się stało, że
przypadkiem bądź nie klucz dostał się w moje ręce i dlaczego.
- To nie twoja sprawa, Barrayarczyku!
- Być może. Lecz instynkt podpowiada mi, wręcz krzyczy, że to jakiś spisek
wymierzony przeciw mnie albo przeciw Barrayarowi, który reprezentuję. Jestem oficerem
barrayarskiej służby bezpieczeństwa, więc to z pewnością moja sprawa. Gotów jestem
opowiedzieć o wszystkim, co widziałem i słyszałem, ale musi pani oddać mi przysługę,
milady. Po pierwsze chciałbym wiedzieć, co Ba Lura robił na stacji orbitalnej z jednym z
najważniejszych insygniów zmarłej cesarzowej.
Jej głos przycichł i zabrzmiał cierpko.
- Ukradł Klucz. Proszę teraz o jego zwrot.
- Klucz. Klucz niewiele znaczy bez zamka. Przyznaję, że to bardzo elegancka
historyczna pamiątka, ale jeżeli Ba Lura zamierzał zafundować sobie emeryturę, z
Niebiańskiego Ogrodu mógł ukraść o wiele cenniejsze rzeczy, l to takie, których brak byłby
mniej widoczny. Lura nosił się z zamiarem szantażowania pani? Dlatego go pani
zamordowała? - Absurdalny zarzut, gdyż dama i Miles mogli dać sobie nawzajem alibi, lecz
był ciekaw, jaką wywoła reakcję. Ta była natychmiastowa.
- Ty nikczemny...! Nie przywiodłam Lury do samobójstwa. Jeśli ktoś jest za nie
odpowiedzialny, to tylko ty!
Boże, mam nadzieję, że nie.
- Niewykluczone, ale jeżeli jest tak w istocie, muszę wiedzieć. Pani, czyżby w
promieniu dziesięciu kilometrów wokół nas nie było cetagandańskiej służby bezpieczeństwa,
żebyś kazała im wydrzeć mi to świecidełko, a potem wyrzucić moje ścierwo na ulicę? Czemu
nie? Czemu Ba Lura ukradł Wielki Klucz - dla przyjemności? Ba uwielbiają kolekcjonować
cesarskie insygnia Cetagandy, tak?
- Jesteś okropny!
- Komu więc Ba Lura chciał sprzedać tę rzecz?
- Nie „sprzedać”!
- Ha, a więc wie pani komu!
- Niezupełnie... - Zawahała się. - Pewnych tajemnic nie mogę wyjawiać. Należą do
Niebiańskiej Pani.
- Której pani służy, milady?
- Tak.
- Nawet po jej śmierci?
- Tak. - W jej głosie dała się słyszeć nutka dumy.
- I którą Ba Lura zdradził. Nawet po jej śmierci.
- Nie, nie zdradził!... Doszło między nami do różnicy zdań.
- Uczciwej różnicy zdań?
- Tak.
- Między złodziejem a morderczynią?
- Nie!
No właśnie, tyle że oskarżenie zdecydowanie dotykało ją do żywego. Nie była więc
wolna od winy. Co ty powiesz, winy?
- No dobrze, ułatwię to pani. Zacznę pierwszy. Ivan i ja lecieliśmy na planetę
ładownikiem z barrayarskiego statku kurierskiego. Przybiliśmy do obskurnej zatoki dla
frachtowców. Kiedy tylko puściły zamki włazu, do kabiny wtoczył się Ba Lura ubrany w
mundur pracownika stacji, z kiepsko przyklejoną peruczką i sięgnął, jak się nam wydawało,
po broń. Ubiegliśmy go, zabierając mu porażacz nerwów i to. - Miles uniósł dłoń, w której
trzymał Wielki Klucz. - Ba wyrwał się nam i uciekł, a ja schowałem ten przedmiot do
kieszeni, by potem dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Następnym razem zobaczyłem Ba
Lurę martwego, leżącego w kałuży krwi na posadzce rotundy. Łagodnie mówiąc, trochę mnie
to wytrąciło z równowagi. Teraz pani ruch, milady. Twierdzi pani, że Ba Lura ukradł klucz,
który pozostawał w pani pieczy. Kiedy się pani zorientowała, że Wielki Klucz zniknął?
- Jeszcze... tego samego dnia.
- Od jak dawna mogło go brakować? Kiedy po raz ostatni pani sprawdzała?
- Nie używa się go co dzień ze względu na okres żałoby po Niebiańskiej Pani. Ostatni
raz widziałam Klucz podczas układania insygniów... dwa dni wcześniej.
- A więc teoretycznie mogło go nie być już od trzech dni, zanim to pani odkryła.
Kiedy zaginął Ba?
- Nie... jestem pewna. Widziałam Ba Lurę jeszcze poprzedniego wieczoru.
- To już precyzuje konkretny okres. Czyli Ba mógł uciec z kluczem już w nocy.
Służący ba mogą swobodnie wchodzić i wychodzić z Niebiańskiego Ogrodu czy mają z tym
kłopoty?
- Mają swobodę. Posyłamy ich z różnymi zleceniami.
- Kiedy więc Ba Lura wrócił?
- Tego wieczoru, gdy przybył pan na naszą planetę. Ale nie widziałam go, bo
wymówił się niedyspozycją. Mogłam wprawdzie kazać go przywlec siłą, lecz... nie chciałam
go w ten sposób upokarzać.
Zgadza się, zatem oboje byli w to zamieszani.
- Poszłam do niego nazajutrz rano. Wówczas wyszła na jaw cała historia. Ba próbował
zanieść Wielki Klucz... komuś i trafił do niewłaściwego doku.
- Czyli ten ktoś miał przysłać ładownik; sam czekał w statku na orbicie?
- Tego nie powiedziałam!
Naciskaj ją dalej. To działa. Czuł się odrobinę winny, że dręczy zdenerwowaną
starszą damę, mimo że robił to dla jej dobra. Nie przerywaj.
- Ba wpadł więc do naszego ładownika i... - jaki jest dalszy ciąg jego wersji? Proszę
mi dokładnie opowiedzieć!
- Ba Lurę napadli barrayarscy żołnierze, którzy zabrali mu Wielki Klucz.
- Ilu żołnierzy?
- Sześciu.
Oczy Milesa rozbłysły radością.
- I co potem?
- Ba Lura błagał ich, żeby darowali mu życie i pozwolili zachować honor, ale
wyśmiali go, wyrzucili i odlecieli.
Łgarstwa, same łgarstwa. A jednak... Ba był tylko ludzkim stworzeniem. Każdy, kto
rażąco zawalił sprawę, mógł wymyślić jakąkolwiek historyjkę, by umniejszyć swoją winę.
- Czy dokładnie powtórzył nasze słowa? W jej głosie zadrgał gniew.
- Obraziliście Niebiańską Panią.
- A potem?
- Ba ze wstydem wrócił do domu.
- Dlaczego więc Ba nie wezwał cetagandańskiej służby bezpieczeństwa, żeby nas
przeszukała i odniosła Wielki Klucz na miejsce?
Upłynęła chwila ciszy. Potem dama powiedziała:
- Ba nie mógł tego zrobić, ale się przyznał. Wtedy przyszłam do pana. Aby się...
upokorzyć. I błagać o zwrot... rzeczy oddanej mi w opiekę - i uratować swój honor.
- Dlaczego Ba nie przyznał się do wszystkiego jeszcze poprzedniego wieczoru?
- Nie wiem!
- Gdy przystępowała pani do próby odzyskania Klucza, Ba Lura poderżnął sobie
gardło.
- Z rozpaczy i ogromnego wstydu - powiedziała głucho.
- Tak? Czemu przynajmniej nie zaczekał, aż uda się pani wyciągnąć ode mnie Klucz?
Dlaczego nie poderżnął sobie gardła w ustronniejszym miejscu, na przykład u siebie w domu?
Po co obnosił się ze swoim wstydem przed wszystkimi delegacjami? Niezwykłe, prawda? Ba
Lura miał uczestniczyć w ceremonii składania darów?
- Tak.
- I pani także?
- Tak...
- Uwierzyła więc pani w opowieść Ba? - Tak!
- Milady, myślę, że dała się pani wprowadzić w błąd. Proszę więc posłuchać, co się
naprawdę zdarzyło w ładowniku, gdyż we wszystkim uczestniczyłem. Nie było żadnych
sześciu żołnierzy. Tylko ja, mój kuzyn i pilot ładownika. W ogóle nie padły żadne słowa, Ba
o nic nie błagał, nie rzucaliśmy żadnych obelg pod adresem Niebiańskiej Pani. Ba Lura po
prostu krzyknął i uciekł. Nawet za bardzo nie walczył. Właściwie prawie wcale nie stawiał
oporu. Dziwne, nie sądzi pani, zważywszy na fakt, że stracił rzecz, przez którą nazajutrz
poderżnął sobie gardło. Zostaliśmy z Kluczem w rękach, zachodząc w głowę, co to może
znaczyć. Widzi pani, że jeden z nas, ja lub Ba, musi kłaniać. Ja wiem kto.
- Proszę mi dać Wielki Klucz - powiedziała tylko. - Nie należy do pana.
- Sądzę jednak, że zostałem w to wmieszany. Przez kogoś, kto wyraźnie chce
wciągnąć Barrayar w wewnętrzne... różnice zdań na Cetagandzie. Dlaczego? Jaką miałbym
odegrać rolę?
Milczenie mogło oznaczać, że były to pierwsze myśli, jakie dotarły do niej po dwóch
dniach paniki. Albo oznaczało coś zupełnie innego. W każdym razie dama szepnęła:
- Nie należy do pana!
Miles westchnął.
- W pełni się z panią zgadzam, milady, cieszę się też, że mogę zwrócić pani ten
przedmiot. Lecz w obliczu sytuacji chciałbym móc poświadczyć - w razie potrzeby nawet pod
działaniem serum prawdy - komu oddałem Wielki Klucz. Za tą zasłoną może kryć się
ktokolwiek. Może moja ciotka Alys albo agent służby bezpieczeństwa, albo... kto wie. Zwrócę
go pani, ale... twarzą w twarz. - W zachęcającym geście wyciągnął do niej półotwartą dłoń, na
której leżał Klucz.
- Czy to... ostateczna cena?
- Tak. O nic więcej nie proszę.
Odniósł skromny sukces. Zobaczy ihumkę, a Ivan nie. Niewątpliwie wstyd staremu
babsku, że musi się ukazać oczom cudzoziemca, ale co tam; jest coś winna Milesowi za to, co
przeszedł. Śmiertelnie poważnie mówił o możności zidentyfikowania osoby, której da Wielki
Klucz. Szlachetna Rian Degtiar, Służebnica Gwiezdnego Żłobka z pewnością nie jest jedyną
osobą uczestniczącą w tej zabawie.
- Dobrze - szepnęła. Biała bańka stała się przezroczysta i w jednej chwili dzieląca ich
zasłona zniknęła.
- Och - wykrztusił słabym głosem Miles.
Siedziała w fotelu powietrznym, od kostek stóp po smukłą szyję odziana w zwiewne
śnieżnobiałe szaty, składające się z kilkunastu nałożonych na siebie warstw połyskującej
tkaniny. Hebanowe włosy spadały w ciężkich błyszczących lokach na plecy i niżej, aż do jej
stóp, wokół których owijały się wstęgą. Gdyby wstała, włosy ciągnęłyby się za nią niczym
kruczoczarny sztandar. Jej ogromne oczy miały barwę błękitu lodu o czystości wręcz
arktycznej; przy nich oczy lady Gelle wyglądały jak dwie błotne kałuże. Skóra... patrząc na
nią, Miles odniósł wrażenie, że nigdy wcześniej nie widział skóry tylko plamiste worki, które
ludzie nosili na sobie, by nic z nich nie wyciekało. Ta idealnie gładka powierzchnia jak z
kości słoniowej... jego ręce zapragnęły dotknąć jej jeden jedyny raz, a potem umrzeć. Miała
ciepłe usta, niczym pulsujące krwią płatki róż...
Ile miała lat? Dwadzieścia? Czterdzieści? Była ihumką. Któż mógł to wiedzieć? Jakie
to miało znaczenie? Ludzie wyznający dawną religię z czcią padali na kolana przed daleko
mniej urodziwymi ikonami, wybijanymi w srebrze i złocie. Nagle Miles zdał sobie sprawę, że
klęczy, choć nie pamiętał, jak się znalazł na kolanach.
Wiedział już, dlaczego ludzie mówią „stracić głowę z miłości”. Towarzyszyły temu
podobne mdłości i zawroty głowy jak przy stanie nieważkości, gdy każda część ciała żyje
swoim życiem, podobna pewność, że wracając do twardej rzeczywistości, wszystko sobie
połamie. Postąpił krok naprzód i złożył Wielki Klucz u jej doskonałych, obutych w biel stóp,
po czym szybko cofnął się i czekał.
Dzięki ci, Fortuno, za uśmiech przeznaczony dla biednego błazna.
Rozdział szósty
Pochyliła się i wyciągnęła dłoń, by zabrać ów święty przedmiot. Następnie położyła
sobie Wielki Klucz na kolanach, a spod wielowarstwowej szaty wydobyła długi naszyjnik. Na
łańcuszku wisiał pierścień ozdobiony wizerunkiem ptaka z rozpostartymi skrzydłami, a nitki
połączeń elektronicznych na jego powierzchni błyszczały jak filigran. Wsunęła pierścień na
górną część trzonka pieczęci. Nic się nie stało.
Dama wstrzymała oddech i posłała Milesowi wściekłe spojrzenie.
- Coś ty z tym zrobił?!
- Milady, ja... nic, przysięgam na swój miecz, jakem Vorkosigan! Nawet nie upuściłem
go na ziemię. A co... miało się stać?
- Powinien się otworzyć.
- Hm... hm... - Powinien popaść w skrajną rozpacz, lecz nie mógł. Kręciło mu się w
głowie od jej zapachu i niebiańskiej melodii głosu, dochodzącego do jego uszu bez żadnych
filtrów. - Jeśli coś jest nie tak, istnieją tylko trzy możliwości. Ktoś zepsuł Klucz - przysięgam,
że nie ja! - Może właśnie to tłumaczyło zagadkowe wtargnięcie Ba Lury na ładownik? Zepsuł
Klucz i szukał kozła ofiarnego, na którego mógłby zrzucić winę? - Albo ktoś go
przeprogramował, albo - co najmniej prawdopodobne - Klucz został zamieniony. Na duplikat
albo, albo...
Otworzyła szeroko oczy i rozchyliła wargi, poruszając nimi bezgłośnie.
- Nieprawdopodobne? - zaryzykował Miles. - W każdym razie byłoby to
najtrudniejsze, ale... przyszło mi do głowy, że być może ten ktoś nie sądził, że oddam pani
Klucz. Jeżeli to imitacja, może powinna już być w drodze na Barrayar razem z pocztą
dyplomatyczną. Czy... coś w tym rodzaju. - Nie, to niezupełnie miało sens, lecz...
Dama siedziała w milczeniu z twarzą stężałą z przerażenia, kurczowo ściskając
pałeczkę.
- Milady, niech się pani do mnie odezwie. Jeśli to kopia, to bardzo dobra. Ma ją pani
w ręku, więc można ją wykorzystać podczas ceremonii. Co z tego, że nie działa? Kto będzie
sprawdzać jakiś elektroniczny przeżytek?
- Wielki Klucz nie jest przeżytkiem. Używaliśmy go co dzień.
- Jako łącze danych, tak? Ma pani dziewięć dni. Jeżeli się pani obawia, że danym coś
groziło, można wszystko wymazać i posłużyć się kopią zapasową do ich odtworzenia. Skoro
ten przedmiot jest bezużyteczną atrapą, może uda się zrobić prawdziwy duplikat i ponownie
zaprogramować. - A nie siedzieć z założonymi rękami i widmem śmierci w tych cudownych
oczach. - Niech się pani odezwie!
- Muszę zrobić to, co Ba Lura - szepnęła. - Lura miał rację, to już koniec.
- Jak to? Przecież to tylko przedmiot, kogo może obchodzić? Mnie na pewno nie.
Uniosła klucz, utkwiwszy wreszcie swe arktyczne oczy w Milesie. Pod tym
spojrzeniem chciał uciec do cienia jak krab, by ukryć swą pospolicie ludzką brzydotę - jednak
wytrzymał.
- Nie ma żadnej kopii zapasowej - powiedziała. - To jedyny Klucz.
Miles poczuł słabość, ale już nie od upajającego zapachu.
- Nie ma kopii? - wykrztusił. - Czy wyście poszaleli?
- To kwestia... kontroli.
- Jaka jest naprawdę rola tej zabawki?
Po chwili wahania rzekła:
- To klucz danych banku genów ihumów. Wszystkie zamrożone próbki genetyczne są
ze względów bezpieczeństwa przechowywane bez żadnego porządku. Bez klucza nie
wiadomo, co gdzie jest. Aby odtworzyć archiwum, trzeba by przebadać i opisać każdą
próbkę. Są ich setki tysięcy - wszystkich ihumów, jacy kiedykolwiek żyli. Żeby odtworzyć
Wielki Klucz, musiałoby pracować bez przerwy całe pokolenie genetyków.
- A więc to prawdziwa katastrofa, co? - rzekł pogodnie, mrugając, po czym zgrzytnął
zębami. - Teraz już wiem, że ktoś chciał mnie w to wplątać. - Podniósł się z klęczek i odrzucił
głowę, patrząc śmiało na jej obezwładniające piękno. - Milady, co się tu naprawdę dzieje?
Zapytam panią jeszcze raz i domagam się odpowiedzi. Co, do diabła, Ba Lura robił z Wielkim
Kluczem na stacji orbitalnej?
- Żaden cudzoziemiec nie może...
- Ktoś sprawił, że to stała się moja sprawa! Wciągnął mnie w sam środek wydarzeń.
Nie sądzę, żeby udało mi się przed tym uciec. Poza tym... potrzebuje pani sojusznika.
Kontaktuje się pani ze mną dopiero po upływie półtora dnia. Zostało dziewięć dni. Nie ma
pani czasu, żeby poradzić sobie w pojedynkę. Potrzebuje pani... człowieka z doświadczeniem
w służbach bezpieczeństwa, a z jakiegoś powodu nie chce pani wziąć do pomocy nikogo z
własnych ludzi.
Zrozpaczona poruszyła się z lekkim szelestem sukni.
- Jeżeli uważa pani, że nie jestem godzien, by dostąpić tajemnic - ciągnął ze
wzburzeniem Miles - to proszę mi wyjaśnić, jak mógłbym jeszcze bardziej pogorszyć
sytuację?!
Jej błękitne oczy przyglądały mu się, jakby czegoś szukały. Przyszło mu jednak do
głowy, że gdyby poprosiła go, by tu i teraz otworzył sobie dla niej żyły, zapytałby tylko jak
szeroko.
- Moja pani, Niebiańska Pani, pragnęła... - zaczęła lękliwie, lecz zaraz urwała.
Miles drgnął, słysząc w jej głosie obawę. Wszystko, co dotąd mu zdradziła, było albo
łatwe do wydedukowania, albo powszechnie wiadome, przynajmniej w jej środowisku. Teraz
przechodziła do rzeczy i zdawała sobie z tego sprawę. Miles stwierdził to po ostrożności, z
jaką zaczęła mówić.
- Milady. - Powoli dobierał właściwe słowa. - Jeżeli Ba nie popełnił samobójstwa, w
grę może wchodzić tylko morderstwo. - I oboje mamy powody, dla których wolimy tę drugą
możliwość. - Ba Lura był pani sługą, znajomym... śmiem się domyślać, że przyjacielem.
Widziałem jego ciało leżące w rotundzie. Tę okropną scenę zaaranżował ktoś niebezpieczny i
niewahający się przed niczym. Było w tym szyderstwo i głęboka ironia.
Czyżby ujrzał w tych chłodnych oczach ból? Tak trudno rozeznać się w jej
uczuciach...
- Od dawna mam swoje powody, by darzyć szczególną niechęcią osoby o okrutnym
poczuciu humoru. Nie wiem, czy pani rozumie.
- Być może... - odparła wolno.
Tak, spróbuj spojrzeć w głąb i zobaczyć mnie, nie tę karykaturę ciała.
- Jestem jedyną osobą na Cecie Eta, która na pewno tego nie zrobiła, o czym
doskonale pani wie. Co do tego oboje nie mamy wątpliwości. Mam zatem prawo wiedzieć,
kto nam to robi. Żeby dowiedzieć się kto, muszę dokładnie wiedzieć dlaczego.
Nadal siedziała w milczeniu.
- Już wiem na tyle dużo, by panią zniszczyć - dodał szczerze Miles. - Niech więc
usłyszę coś, co mi pozwoli mi panią ocalić!
Uniosła rzeźbiony podbródek, podjąwszy wreszcie trudną decyzję. Kiedy obdarzyła
go pełną uwagą, była zatrważająco skupiona.
- Spór toczył się od dawna. - Miles wytężył słuch i starał się zachować chłodny umysł,
próbując się skoncentrować na słowach, a nie na czarownic melodyjnym głosie. - Między
Niebiańską Panią a cesarzem. Moja pani od jakiegoś czasu uważała, że bank genów jest
położony zbyt blisko centrum władzy, w samym środku Niebiańskiego Ogrodu. Opowiadała
się za pomysłem, by ze względów bezpieczeństwa rozproszyć kopie. Mój pan wolał trzymać
bank pod własną opieką - również dla bezpieczeństwa. Oboje chcieli dobra ihumów, każde na
swój sposób.
- Rozumiem - mruknął Miles, zachęcając ją z taką subtelnością, na jaką mógł się
zdobyć. - Wszyscy są więc dobrzy.
- Cesarz zabronił jej realizacji tego planu. Lecz w miarę jak jej życie zmierzało ku
końcowi, zaczęła dochodzić do przekonania, że lojalność wobec ihumów jest ważniejsza od
lojalności wobec syna. Dwadzieścia lat temu w tajemnicy kazała rozpocząć wykonywanie
kopii.
- Duży projekt - zauważył Miles.
- Spory i czasochłonny. Lecz udało się jej tego dokonać.
- Ile kopii powstało?
- Osiem. Po jednej dla każdego gubernatora planety.
- Dokładne kopie?
- Tak. Sama wiem o tym najlepiej. Przez ostatnich pięć lat nadzorowałam pracę
genetyków Niebiańskiej Pani.
- Ach. Jest więc pani prawdziwym naukowcem. Wie pani, co to najwyższa ostrożność
i uczciwość w najdrobniejszych sprawach.
- Jak inaczej mogłabym służyć mojej pani? - Wzruszyła ramionami.
Idę jednak o zakład, że niewiele wiesz o metodach tajnych operacji. Hm.
- Skoro istnieje osiem identycznych kopii, musi też być osiem Wielkich Kluczy, tak?
- Nie, jeszcze nie. Moja pani zwlekała z powielaniem Klucza do ostatniej chwili. W
grę wchodziła kwestia...
- Kontroli - dokończył zgrabnie Miles. - Ciekawe, jak to odgadłem.
W jej oczach odbiła się uraza z powodu tych przejawów dobrego humoru, więc Miles
ugryzł się w język. Szlachetna Rian Degtiar nie dostrzegała w tym nic śmiesznego.
- Niebiańska Pani wiedziała, że zbliża się jej pora. Uczyniła Ba Lurę i mnie
egzekutorami swej woli w tej materii. Mieliśmy dostarczyć kopie banków genów każdemu z
ośmiu gubernatorów, kiedy przybędą tu na jej pogrzeb, a z tej okazji winni się tu stawić
wszyscy. Ale... zmarła prędzej, niż się spodziewała. Nie zdążyła wydać poleceń związanych z
powieleniem Wielkiego Klucza. Chodziło o sprawy techniczne związane z szyfrowaniem, a
większość środków cesarzowej pochłonęła konstrukcja oryginału. Ba Lura i ja mieliśmy
instrukcje dotyczące banków, ale nie wiedzieliśmy nic na temat sposobu kopiowania i
przekazania Klucza ani nawet czasu, w jakim miało to nastąpić. Ba i ja nie mieliśmy pojęcia,
co robić.
- Aha - rzekł cicho Miles. Nie pozwolił już sobie na żaden komentarz w obawie, żeby
nie zakłócić strumienia informacji, który wreszcie popłynął. Chłonął każde jej słowo niemal z
zapartym tchem.
- Ba Lura sądził... że gdybyśmy zabrali Wielki Klucz do jednego z gubernatorów,
mógłby użyć swoich środków, by go dla nas powielić. Moim zdaniem był to bardzo
niebezpieczny pomysł. Z powodu pokusy, by wziąć Klucz tylko dla siebie.
- Hm... przepraszam. Chciałbym sprawdzić, czy nadążam. Wiem, że uważa pani bank
genów za sprawę jak najbardziej poufną, ale jakie są polityczne skutki uboczne ustanowienia
nowych ośrodków reprodukcyjnych na ośmiu planetach rządzonych przez Cetagandę?
- Niebiańska Pani była zdania, że imperium przestało się rozrastać od czasu nieudanej
ekspedycji barrayarskiej. Że wówczas zaczęła się stagnacja, bezruch będący wynikiem
wyczerpania. Pomyślała... że gdyby imperium mogło przejść mitozę, jak żywa komórka, być
może ihumowie dostaliby nową porcję energii i znów urośli w siłę. Po podzieleniu banku
genów miało powstać osiem nowych ośrodków władzy, które rozpoczęłyby kolejny etap
ekspansji.
- Osiem potencjalnych stolic cesarstwa? - szepnął Miles.
- Chyba tak.
Osiem nowych ośrodków... to otwierało wiele możliwości, z wojną domową na czele.
Osiem nowych Cesarstw Cetagandy, z których każde rozrastałoby się na kształt koralowca
kosztem sąsiadów... koszmar w wymiarze kosmicznym.
- Wydaje mi się, że rozumiem - rzekł ostrożnie Miles - dlaczego cesarz nie był
zachwycony niewątpliwie słusznym biologicznie rozumowaniem matki. Obu stronom należą
się słowa obrony, nie sądzi pani?
- Służę Niebiańskiej Pani - odrzekła z prostotą szlachetna Rian Degtiar - i sprawie
genomu ihumów. Doraźne cele polityczne cesarstwa to nie moja sprawa.
- Czyli całe to... genetyczne zamieszanie może spowodować, że cesarz Cetagandy
potraktuje to jak zdradę z pani strony?
- Dlaczego? - powiedziała szlachetna Rian Degtiar. - Moim obowiązkiem było
posłuszeństwo Niebiańskiej Pani.
- Ach, tak.
- To ośmiu gubernatorów dopuściło się zdrady - dodała jakby od niechcenia.
- Dopuściło się?
- W zeszłym tygodniu, podczas bankietu powitalnego, otrzymali swoje banki genów.
Ba Lurze i mnie przynajmniej w części udało się zrealizować plan Niebiańskiej Pani.
- Kufry ze skarbami, do których żaden z nich nie ma klucza.
- Nie... nie wiem. Niebiańska Pani pomyślała, że lepiej będzie, jeśli każdemu z
gubernatorów się wyda, że tylko on dostał w opiekę nową kopię banku genów ihumów. W ten
sposób każdy będzie się starał utrzymać to w tajemnicy.
- Wie pani, muszę o to zapytać. - Nie jestem tylko pewien, czy chcę usłyszeć
odpowiedź. - Czy wiadomo pani, do którego z gubernatorów Ba Lura próbował zabrać Wielki
Klucz, by wykonać jego kopię, kiedy wpadł na nas?
- Nie - odrzekła.
- Ach, tak. - Miles odetchnął z zadowoleniem. - Wiem już, dlaczego zostałem w to
wciągnięty i dlaczego Ba umarł.
Na jej alabastrowym czole pojawiły się delikatnie zarysowane kreski, gdy posłała mu
pytające spojrzenie.
- Nie rozumie pani? Ba nie wpadł na nas, Barrayarczyków, zmierzając do swojego
celu. Wpadł na nas w drodze powrotnej. Ba Lura został przekupiony. Zaniósł Klucz jednemu
z gubernatorów i dostał w zamian nie prawdziwą kopię, ponieważ nie było czasu na pełne
rozkodowanie, ale atrapę. Z którą wysłano go do nas celowo, żeby wpadła w nasze ręce. I
zgubił ją, choć podejrzewam, że niezupełnie w taki sposób, w jaki sobie zaplanował. - Jestem
prawie pewien, że nie w taki sposób.
Przejęty zaczął nerwowo chodzić tam i z powrotem. Nie powinien utykać w jej
obecności, to zwracało uwagę na jego ułomność, lecz nie mógł stać spokojnie.
- I gdy wszyscy rzucają się w pościg za Barrayarczykami, gubernator spokojnie wraca
do domu z jedynym prawdziwym egzemplarzem Wielkiego Klucza, zyskując potężną
przewagę w rywalizacji. Po tym, jak najpierw nagrodził Ba - podwójnego zdrajcę - a później,
na pozór przypadkiem, pozbył się jedynego świadka. O, tak, wszystko się udało. A raczej
udałoby się, gdyby... gubernator pamiętał, że żaden plan bitwy nie wytrzymuje pierwszego
kontaktu z wrogiem. - Zwłaszcza kiedy wrogiem jestem ja. Patrzył jej w oczy, pragnąc, by mu
uwierzyła i starając się wytrzymać jej widok. - Kiedy może pani zbadać ten Wielki Klucz i
potwierdzić albo obalić moją teorię?
- Sprawdzę go natychmiast, jeszcze tego wieczoru. Lecz cokolwiek zrobiono z
Kluczem, badanie nie ujawni, kto to zrobił, Barrayarczyku. - Jej głos stał się lodowato zimny.
- Wątpię, żebyś potrafił wykonać prawdziwy duplikat, ale zrobienie atrapy pozostaje w
zasięgu twych możliwości. Jeżeli ten jest fałszywy - gdzie podział się prawdziwy?
- Wygląda na to, że właśnie tego muszę się dowiedzieć, milady, aby oczyścić własne
imię. I uratować mój honor w pani oczach.
- Na spotkanie z nią przywiodła go wrodzona fascynacja intelektualnymi
łamigłówkami. Wcześniej sądził, że ciekawość jest najsilniejszym impulsem pobudzającym
go do działania, aż nagle w sprawę zaangażował się całym sobą. Jak gdyby przykryła go... nie
- jakby sam stał się lawiną. - Jeśli rozwiążę tę zagadkę, czy... - co? Spojrzysz
przychylniejszym okiem na mój mundur? Czy mimo to będziesz gardzić cudzoziemskim
barbarzyńcą? - ...czy pozwoli mi pani jeszcze raz na siebie popatrzeć?
- Nie... wiem. - Jak gdyby nagle jej o tym przypomniał, sięgnęła do włącznika w fotelu
powietrznym, by odgrodzić się od Milesa mlecznym ekranem.
Nie, nie odchodź...
- Musimy się przecież w jakiś sposób komunikować - powiedział pospiesznie, zanim
zdążyła zniknąć za szumiącą z cicha zasłoną.
Przekrzywiła głowę, zastanawiając się nad jego słowami, po czym z kieszeni
śnieżnobiałej szaty wydobyła mały nadajnik - zupełnie zwykły i pozbawiony ozdób, lecz
podobnie jak porażacz nerwów, odebrany przez niego Ba Lurze, był to instrument niezwykle
starannie zaprojektowany w stylu, który Miles zaczynał określać jako styl ihumów. Rzuciła
szeptem jakieś polecenie. Po chwili zjawił się androginiczny ba, który pełnił straż nad
stawem. Ciekawe, czy choć trochę się zdziwił na widok swej pani pozbawionej mlecznej
skorupy.
- Daj mi swój nadajnik i zaczekaj na zewnątrz - poleciła Rian Degtiar.
Ba skinął głową, bez słowa podał jej urządzenie i wycofał się.
Wyciągnęła nadajnik do Milesa.
- Porozumiewam się przez to ze służącymi wyższej rangi, kiedy wypełniają misje poza
Niebiańskim Ogrodem. Proszę.
Chciał jej dotknąć, lecz nie śmiał. Wyciągnął obie dłonie gestem nieśmiałego
wielbiciela wręczającego bogini kwiaty. Ostrożnie upuściła do jego rąk nadajnik, jak gdyby
miała do czynienia z trędowatym. Albo wrogiem.
- To bezpieczne? - odważył się spytać.
- Przez pewien czas.
Innymi słowy była to prywatna linia milady Degtiar, dopóki nie zainteresuje się nią
żaden ważniejszy agent cetagandańskiej służby bezpieczeństwa. W porządku. Westchnął.
- Nic z tego. Nie mogę odbierać od pani sygnałów w ambasadzie, nie narażając się na
mnóstwo pytań, na które wolałbym na razie nie odpowiadać. Nie mogę też dać pani swojego
nadajnika. Muszę go oddać, a nie sądzę, by przyjęli moje wyjaśnienie, że go zgubiłem. -
Niechętnie oddał jej nadajnik. - Możemy się jednak ponownie spotkać. - Och, tak, tak. - Jeśli
mam ryzykować własną reputację i być może życie, by udowodnić wiarygodność mojej teorii,
chciałbym ją podeprzeć kilkoma faktami. - Jeden fakt był oczywisty. Ktoś, kto miał na tyle
zimną krew, by zamordować jednego z najważniejszych cesarskich służących tuż pod nosem
samego cesarza Cetagandy, na pewno bez żadnych oporów zastraszyłby służebnicę Degtiar.
Ta myśl wydała mu się plugawa i odpychająca. Immunitet dyplomatyczny potomka słynnego
Barrayarczyka też zapewne na niewiele się przyda, lecz taka była cena za włączenie się do tej
gry. - Sądzę, że może pani grozić poważne niebezpieczeństwo. Chyba lepiej będzie przez
jakiś czas zachowywać się jak gdyby nigdy nic i nie ujawniać nikomu, że dostała pani ode
mnie Klucz. Mam zabawne przeczucie, że nie do końca rozumiem scenariusz tego kogoś. -
Znów zaczął przechadzać się nerwowo. - Gdyby mogła się pani dowiedzieć czegokolwiek o
tym, co naprawdę robił Ba Lura w ciągu tych kilku dni przed śmiercią... ale proszę nie igrać z
własnym bezpieczeństwem. Na pewno odpowiednie służby zajmą się sprawą śmierci Ba
Lury.
- Skontaktuję się z tobą, kiedy tylko będę mogła, Barrayarczyku. - Jedna dłoń
pieszczotliwie spoczęła na oparciu fotela i po chwili jak pod wpływem magicznego zaklęcia
otulił ją opar szarej mgły.
Ba wrócił znad stawu do pawilonu i zamiast Milesa wyprowadził stamtąd swą panią.
Miles, potykając się po drodze, musiał samotnie wracać do ciemnej posiadłości Yenara. Padał
deszcz.
Miles nie zdziwił się, zauważywszy, że dama nie czeka już na ławce przy czerwonej
bramie. Wsunął się cicho do ogrodu i zatrzymał na chwilę, by otrząsnąć krople wilgoci z
czarnego stroju i otrzeć mokrą twarz. Następnie poświęcił chustkę, by oczyścić buty, i
chyłkiem upuścił przemoczony kawałek tkaniny za krzewem. Wśliznął się do domu.
Nikt nie zauważył jego wejścia. Przyjęcie trwało nadal, było może trochę głośniejsze
za sprawą kilku nowych twarzy, które zastąpiły poprzednie. Cetagandanie nie używali
alkoholu, by się odurzać, lecz kilkoro gości miało w oczach ów nieobecny wyraz, jaki Miles
widywał na Barrayarze u osób, które odrobinę przeholowały w zabawie. O ile przedtem
trudno było nawiązać inteligentną rozmowę, o tyle teraz podobne próby wyglądały
beznadziejnie. Miles nie czuł się wcale lepiej od gemmów; od usłyszanych informacji i
intrygi kręciło mu się w głowie. Każdy ma jakiś ukryty nałóg. Chciał zabrać Ivana i uciec stąd
jak najprędzej, zanim mu głowa pęknie.
- Ach, jest pan, lordzie Vorkosigan. - Obok Milesa pojawił się lord Yenaro,
wyglądając na lekko zaniepokojonego. - Nie mogłem pana znaleźć.
- Odbyłem dłuższą przechadzkę z damą - rzekł Miles. Nigdzie nie dostrzegał Ivana. -
Gdzie mój kuzyn?
- Lord Vorpatril zwiedza dom w towarzystwie lady Arvin i lady Benello - odparł
Yenaro. Rzucił okiem na łukowaty korytarz po drugiej stronie pokoju, który łączył się z
kręconymi schodkami w hallu. - Dziwnie, bo nie ma ich już od... bardzo dawna. - Uśmiech
Yenara miał być porozumiewawczy, lecz raczej wskazywał na to, że gospodarz jest nieco
stropiony. - Zniknęli, zanim pan jeszcze... nie wiem... ma pan ochotę na drinka?
- Owszem, proszę - rzekł Miles z roztargnieniem. Wziął kieliszek z rąk Yenara i bez
wahania wychylił. Wstrząsnęła nim perspektywa tego, co Ivan może wyprawiać z dwiema
pięknymi kobietami. Jednak sam był porażony pięknem ihumki, przy której wszystkie
gemmki w sali wyglądały jak wulgarne wiejskie dziewki. Miał nadzieję, że z czasem to
wrażenie osłabnie. Bał się kontaktu z lustrem. Co mogła zobaczyć Rian Degtiar, patrząc na
niego? Odzianego w czerń małpiego gnoma, który miotał się, bełkocząc? Miles przysunął
sobie krzesło i raptownie usiadł, skupiając spojrzenie na szczycie schodków. Ivan, pospiesz
się!
Yenaro ociągał się z odejściem i przysiadł obok niego, zaczynając chaotyczną
rozmowę na temat teorii proporcji w architekturze i zmian, jakim ulegała w ciągu wieków;
sztuki i zmysłów oraz handlu naturalnymi estrami na Barrayarze, ale Miles mógłby przysiąc,
że całą uwagę podobnie jak on skupił na schodkach. Miles wypił drinka i kończył następnego,
gdy wreszcie w półcieniu u szczytu schodów ukazał się Ivan.
Zawahał się, stojąc w mroku, i wygładził zielony mundur, który nadal wydawał się w
nienagannym stanie. Lub został ponownie doprowadzony do tego stanu. Ivan był sam.
Schodził z jedną ręką na krętej poręczy, która wyglądała, jakby na niczym się nie opierała,
tylko unosiła nad schodami. Zanim wszedł w światło głównej sali, przywołał na ponurą twarz
sztywny uśmiech. Rozejrzał się, a gdy spostrzegł Milesa, natychmiast skierował kroki ku
niemu.
- Lordzie Vorpatrilu - powitał go Yenaro. - Odbył pan długą wycieczkę. Wszystko pan
widział?
Ivan obnażył zęby.
- Wszystko. Aż za dobrze.
Uśmiech nie zniknął z twarzy Yenara, ale w jego oczach pojawiło się pytanie.
- Tak się... cieszę. - Zawołał go jakiś gość i Yenaro w jednej chwili przestał się
interesować Ivanem.
Kuzyn nachylił się i zaczął szeptać Milesowi do ucha.
- Zmiatajmy stąd czym prędzej. Chyba zostałem otruty.
Miles przestraszony uniósł wzrok.
- Chcesz wezwać lotniaka?
- Nie. Wracajmy do ambasady samochodem.
- Ależ...
- Nie, do diabła - syknął Ivan. - Tylko cicho. Zanim ten łajdak wejdzie na górę. -
Ruchem głowy wskazał Yenara, który stał u stóp schodów i patrzył w górę.
- Rozumiem, że zatrucie nie jest poważne?
- Poważne? Dla mnie bardzo - warknął Ivan.
- Nie zamordowałeś tam chyba nikogo?
- Nie, ale nie sądziłem... Opowiem ci wszystko w samochodzie.
- Tak będzie najlepiej. - Miles z trudem się dźwignął. Tak się złożyło, że musieli
przejść obok Yenara, który przykleił się do nich, odgrywając rolę dobrego gospodarza, i
odprowadził ich do drzwi frontowych, uprzejmie żegnając. Pożegnanie, jakim uraczył go
Ivan, mogłoby posłużyć jako baza do produkcji najsilniejszych kwasów.
Gdy tylko nad ich głowami zamknął się dach, Miles rzucił krótko:
- Gadaj, Ivan.
Ivan rozparł się w fotelu, wciąż kipiąc gniewem.
- Zostałem wciągnięty w pułapkę.
Dziwisz się, kuzynku?
- Przez lady Arvin i lady Benello?
- To one były pułapką. Stał za tym Yenaro, jestem pewien. Miałeś rację z tą fontanną,
Miles, teraz rozumiem. Znowu piękno jako przynęta.
- Co się stało?
- Słyszałeś plotki o cetagandańskich afrodyzjakach?
- Tak...
- W którymś momencie ten sukinsyn podłożył mi antyafrodyzjak.
- Hm... jesteś pewien? Podobno istnieją naturalne przyczyny takich...
- To była pułapka. Nie uwodziłem tych dwóch, to one mnie uwiodły! Zaciągnęły mnie
na górę, do niesamowitego pokoju - wszystko musiało być wcześniej ukartowane. Boże, to
było, to było... - Jego głos przeszedł w westchnienie. - Cudowne. Przez chwilę. Potem
zorientowałem się, że nie potrafię... podołać.
- I co zrobiłeś?
- Sprawy zaszły za daleko, żeby się taktownie wycofać. Musiałem więc
improwizować. Żeby niczego nie zauważyły.
- Co?
- Wymyśliłem na poczekaniu cały folklor barbarzyńców - powiedziałem im, że każdy
Vor szczyci się ogromnym opanowaniem i że na Barrayarze wysoce niestosowne ze strony
mężczyzny jest, no wiesz, skończyć przed damą. Trzy razy. Uważa się to za obrazę.
Pieściłem, głaskałem, drapałem, recytowałem poezję, wtulałem się, podgryzałem i - Boże,
mam skurcze w palcach. - Miles zauważył, że Ivan z trudem też mówi. - Już myślałem, że
nigdy nie zasną. - Przerwał; grymas złości na jego twarzy zastąpił uśmieszek. - Ale kiedy
wreszcie zasnęły, uśmiechały się. - Spojrzał na kuzyna z nagłym niepokojem. - O co chcesz
się założyć, że te dwie są największymi plotkarkami na Cecie Eta?
- Nie ma kto przyjąć zakładu - rzekł Miles, zafascynowany. Niech zbrodnia spotka się
z zasłużoną karą. Lub, w tym wypadku, ofiara wpadnie w odpowiedni potrzask. Ktoś
dokładnie zbadał jego słabości i z równą uwagą słabości Ivana. - Biuro CezBezu może w
ciągu kilku dni dokładnie przeczesać dane.
- Jeżeli piśniesz choć słowo o tym, co się stało, skręcę ci ten kościsty kark! Jeśli w
ogóle go znajdę.
- Musisz się przyznać lekarzowi w ambasadzie. Badanie krwi...
- Tak, tak. Pójdę na analizę chemiczną, gdy tylko wrócimy. Co będzie, jeżeli efekt jest
trwały?
- Ba Vorpatril? - podsunął Miles z błyskiem w oku.
- Do diabła, ja się z ciebie nie śmiałem.
- Rzeczywiście. - Miles westchnął. - Moim zdaniem badanie wykaże tylko tyle, że
cokolwiek to było, zniknęło już bez śladu. Inaczej Yenaro by tego sam nie wypił.
- Tak sądzisz?
- Pamiętasz złoty porter? Stawiam moją odznakę CezBezu, że w nim coś było.
Ivan odrobinę się rozluźnił, jak gdyby profesjonalna analiza Milesa przyniosła mu
ulgę. Po minucie dodał:
- Najpierw Yenaro uderzył w ciebie, teraz we mnie. Do trzech razy sztuka. Jak
myślisz, co jeszcze wymyśli? A może my uderzymy pierwsi?
Miles milczał przez dłuższą chwilę.
- To zależy - powiedział wreszcie - czy Yenaro po prostu bawi się naszym kosztem,
czy on też... jest elementem intrygi. I czy istnieje jakiś związek między jego mocodawcą a
śmiercią Ba Lury.
- Związek? Jaki to może mieć związek?
- My jesteśmy tym związkiem, Ivan. Dwóch prowincjuszy z Barrayaru przyjeżdża do
wielkiego miasta: wyobrażasz sobie wdzięczniejszy obiekt? Ktoś wykorzystuje nas do swoich
celów. I chyba ten ktoś... popełnił spory błąd w wyborze środków. Albo ofiar.
Słysząc jadowity ton Milesa, Ivan wlepił weń oczy.
- Pozbyłeś się już tej zabawki, którą wziąłeś ze sobą? - spytał nieufnie.
- Tak... i nie.
- Niech to szlag. Wiedziałem, że lepiej będzie nie pozwalać... Co to znaczy „Tak i
nie”? Albo to masz, albo nie.
- Owszem, zwróciłem ten przedmiot.
- Czyli załatwione.
- Niezupełnie.
- Miles... lepiej zacznij mówić od razu.
- Chyba tak. - Miles westchnął. Zbliżali się do dzielnicy placówek dyplomatycznych. -
Kiedy skończą cię badać w ambulatorium, usłyszysz kilka rzeczy. Ale jeżeli masz zamiar
rozmawiać z dyżurnym oficerem CezBezu o lordzie Yenarze, nie wspominaj o drugiej
sprawie. Jeszcze nie.
- Doprawdy? - wycedził podejrzliwie Ivan.
- Sytuacja się trochę... skomplikowała.
- Uważasz, że wcześniej była prosta?
- Skomplikowała się w tym sensie, że wyszła poza zakres działań służby
bezpieczeństwa i zaczęła dotykać spraw ściśle dyplomatycznych. Nadzwyczaj delikatnych.
Być może zbyt delikatnych, żeby je składać w ręce tych paranoików w wysokich butach,
którzy trafiają do lokalnych biur CesBezu. Muszę sam rozstrzygnąć... kiedy tylko będę miał
pewność, że potrafię. Tyle że to już nie jest zabawa i sam nie dam rady. - Potrzebuję pomocy,
Boże, pomocy.
- Wiedzieliśmy o tym już wczoraj.
- Och, tak. Ale zapuściliśmy się na głębsze wody, niż się z początku wydawało.
- Sięgają nam powyżej głowy?
Po chwili wahania Miles uśmiechnął się kwaśno.
- Nie wiem, Ivan. A umiesz chodzić po wodzie?
Gdy Miles został sam w łazience, powoli zdjął czarny uniform, który teraz nadawał się
wyłącznie do pralni. Zerknął z ukosa na swe odbicie w lustrze i zdecydowanie odwrócił
wzrok. Stojąc pod prysznicem, zaczął rozważać tę sprawę. W oczach ihumów wszyscy
normalni ludzie niewątpliwie wyglądali jak jakaś niższa forma życia. Z punktu widzenia Rian
Degtiar być może niewiele się różnił od, powiedzmy, Ivana.
Gemmowie od czasu do czasu zdobywali żony wśród ihumów, w nagrodę za wielkie
czyny. Klasa Vorow miała z nimi wiele wspólnego. Nawet Maz to przyznała.
Jak wielkie to musiały być czyny? Największe. Cóż... Miles zawsze chciał ocalić
cesarstwo. Tyle że akurat nie miał na myśli cesarstwa Cetagandy. Życie zawsze piętrzyło
trudności.
Oszalałeś i dobrze o tym wiesz. Żeby mieć nadzieję, żeby choć przez chwilę pomyśleć...
Gdyby udało mu się zniweczyć spisek zmarłej cesarzowej matki, może cesarz
Cetagandy będzie tak wdzięczny, że... odda mu rękę Rian? Gdyby został jednym z
wykonawców spisku zmarłej cesarzowej matki, może Rian Degtiar będzie tak wdzięczna i...
ofiaruje mu swą miłość? Dokonanie obydwu rzeczy równocześnie byłoby natomiast szczytem
umiejętności taktycznych.
Interesy Barrayaru, co nieczęsto się zdarzało, tym razem były zbieżne z interesami
władcy Cetagandy. Było więc oczywiste, że jego obowiązkiem jako agenta CesBezu jest
pokrzyżować plany dziewczynie i ocalić bohatera negatywnego.
No dobrze. Glowa mnie boli.
Powoli wracał mu rozsądek, w miarę jak znikało olśnienie postacią szlachetnej Rian
Degtiar. Czy naprawdę? Przecież wcale nie próbowała przeciągnąć go na swoją stronę. Nawet
gdyby Rian z wyglądu przypominała wiedźmę, w niczym nie zmieniłoby to jego celu. Musiał
udowodnić, że Barrayar nie zwędził Wielkiego Klucza, a jedyny sposób, by to zrobić, polegał
na odnalezieniu prawdziwego złodzieja. Zastanawiał się, czy od nadmiernych emocji można
dostać kaca. Jeżeli tak, to jego kac zaczął się w chwili, gdy był jeszcze pijany, co wydawało
się niesprawiedliwością.
Zmarła cesarzowa przywiodła ośmiu cetagandańskich gubernatorów do zdrady stanu.
W najlepszym razie tylko jeden z nich jest mordercą. Lecz na pewno tylko jeden miał Wielki
Klucz.
Lord X? Prawdopodobieństwo wygranej wynosiło jeden do ośmiu. Szansę wydawały
się nikłe.
Coś... coś wymyślę.
Rozdział siódmy
Wizyta Ivana w ambulatorium przedłużała się. Miles narzucił mundur i boso zasiadł
przy konsolecie, by przyjrzeć się sylwetkom ośmiu cetagandańskich gubernatorów.
Wybrano ich spośród mężczyzn będących blisko spokrewnionych z cesarzem:
przyrodnich braci i wujów, ciotecznych dziadków z linii ojca i matki. Dwaj obecnie pełniący
obowiązki gubernatorzy pochodzili z konstelacji Degtiar. Każdy rządził swoją prowincją
tylko przez jedną kadencję i po upływie pięciu lat musiał opuścić stanowisko, przenosząc się
albo na stałe do stolicy na Cecie Eta, albo do innej prowincji. Kilku starszych i bardziej
doświadczonych przemieszczało się według tego cyklu po całym imperium. Okres kadencji
został ograniczony oczywiście po to, aby nie dopuścić do zbudowania silnego ośrodka
władzy, który mógłby zacząć rościć pretensje imperialne. Jak do tej pory owo rozsądne
rozwiązanie funkcjonowało bez zarzutu.
W kim cesarzowa matka i Ba Lura rozbudzili pychę? I jak Lisbet się z nimi
kontaktowała? Jeśli pracowała nad swoim planem dwadzieścia lat, miała mnóstwo czasu...
mimo to jak mogła przed tylu laty przewidzieć, kto będzie gubernatorem w dniu jej śmierci?
Musiała zatem wciągnąć ich w spisek stosunkowo niedawno.
Miles wpatrywał się spod przymrużonych powiek w nazwiska ośmiu podejrzanych.
Muszę jakoś skrócić tę listę. Za dużo tych „jakoś”. Gdyby założyć, że lord X osobiście
zamordował Ba Lurę, trzeba by wyeliminować najsłabszych i wątłych staruszków... lecz to
przedwczesne założenie. Każdy ihum mógł zlecić to zadanie oddanemu gemmowi, podczas
gdy sam kroczył w pierwszym rzędzie składających dary, a jego alibi mogło potwierdzić
kilkudziesięciu uczestników ceremonii żałobnych.
Bez żadnej intencji bycia nielojalnym wobec Barrayaru Miles stwierdził, że wolałby
być w tej chwili agentem cetagandańskiej służby bezpieczeństwa - zwłaszcza gdyby kierował
śledztwem w sprawie domniemanego samobójstwa Ba Lury. Nie istniał jednak sposób, by
niepostrzeżenie uzyskać dostęp do informacji. Nie był też pewien, czy Rian byłaby skłonna
się na to zgodzić, nie wspominając już o tym, że trzeba zrobić wszystko, by nie dopuścić do
zainteresowania cetagandańskiej służby bezpieczeństwa jej osobą. Miles westchnął ciężko.
Zresztą jego zadanie nie polegało na rozwiązaniu zagadki śmierci Ba Lury, ale na
odnalezieniu oryginału Wielkiego Klucza. Wiedział mniej więcej, gdzie znajduje się
poszukiwany przedmiot - na orbicie, na pokładzie jednego z flagowych okrętów
gubernatorów. Tylko jak wskazać ten właściwy?
Jego niewesołe myśli przerwał brzęczyk w drzwiach. Pospiesznie zatrzasnął konsoletę
i zawołał:
- Proszę!
Ciężkim krokiem wszedł Ivan z miną, jakby cierpiał na poważną niestrawność.
- Jak było? - spytał Miles, dając mu znak, by usiadł. Ivan przyciągnął do konsolety
wygodny fotel i opadł nań w poprzek, patrząc spode łba na kuzyna. Wciąż miał na sobie
wyjściowy zielony mundur.
- Miałeś rację. Środek przyjęty doustnie i szybko rozkładający się w organizmie. Choć
nie tak szybko, by medycy nie mogli pobrać próbki. - Ivan potarł ramię. - Powiedzieli, że rano
nie byłoby po nim śladu.
- Czyli nie grozi ci trwała niemoc.
- Ale ucierpiała moja reputacja. Właśnie wrócił twój pułkownik Vorreedi, jeśli chcesz
wiedzieć. Przynajmniej on potraktował mnie poważnie. Właśnie odbyliśmy długą rozmowę
na temat lorda Yenara. Vorreedi jakoś nie sprawił na mnie wrażenia paranoika. - Ivan
pozostawił w domyśle propozycję: „Może więc pójdziesz się z nim zobaczyć?”. Miles udawał,
że tego nie zauważył.
- To dobrze. Chyba. Nie wspomniałeś mu o...?
- Jeszcze nie. Ale jeżeli nie raczysz mi tego wyjaśnić, wracam na drugą rozmowę.
- Szczerze powiedziane. - Miles westchnął i zebrał się w sobie. Tak zwięźle, jak na to
pozwalał stopień skomplikowania intrygi, zrelacjonował kuzynowi swą rozmowę z Rian
Degtiar, przemilczając jedynie jej niewiarygodne, oszałamiające piękno. To nie była sprawa
Ivana. Zwłaszcza Ivana.
- Wydaje mi się więc - zakończył Miles - że jedyny sposób, by udowodnić, że
Barrayar nie ma z tym nic wspólnego, to odnaleźć gubernatora, który ma oryginał Wielkiego
Klucza. - Wskazał w niebo, w stronę orbity.
Ivan siedział z okrągłymi ze zdumienia oczyma i miną wyrażającą absolutną
konsternację.
- My? My to mamy zrobić? Miles, jesteśmy tu dopiero dwa i pół dnia. Jakim cudem
przeszliśmy na służbę Cesarstwa Cetagandy? Nie sądzisz, że to zadanie należy do
cetagandańskich służb specjalnych?
- Uwierzyłbyś, że oczyszczą nas z winy? - Miles wzruszył ramionami, ignorując
wahanie Ivana. - Zostało nam tylko dziewięć dni. Pomyślałem o trzech tropach, które być
może doprowadzą nas do właściwej osoby. Pierwszym z nich jest Yenaro. Wystarczy szepnąć
kilka słów naszemu urzędnikowi protokolarnemu i ruszy machina CesBezu, prześwietlając
wszystkie kontakty Yenara, ale sprawa Wielkiego Klucza nie wyjdzie na jaw. Na razie.
Następny trop to morderstwo Ba Lury, ale nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać. Trzeci
trop polega na przeprowadzeniu analizy astropolitycznej i to potrafię zrobić. Popatrz. - Miles
wywołał na konsolecie schemat trójwymiarowej mapy imperium cetagandańskiego wraz z
tunelami przestrzennymi i najbliższymi sąsiadami.
- Ba Lura mógł podrzucić atrapę Klucza byle jakiej delegacji, lecz wybrał barrayarską,
a raczej wybrał jego pan - któryś z gubernatorów. Dlaczego?
- Może tylko my pojawiliśmy się w tym momencie - podsunął Ivan.
- Hm. Bądź łaskaw wziąć pod uwagę, że staram się wyeliminować czynnik przypadku.
Jeśli mocodawca Yenara jest do niego podobny, to zostaliśmy wybrani na ofiary dużo
wcześniej. Słuchaj. - Wskazał na mapę. - Wyobraź sobie scenariusz, w którym imperium
Cetagandy rozpada się, a jego poszczególne kawałki zaczynają, własną ekspansję. Który z
nich może skorzystać na konflikcie z Barrayarem?
Ivan uniósł brwi, pochylając się nad rządkiem lśniących sfer i linii na ekranie
holowidu.
- Powiedzmy... Ceta Ro jest tak położona, że musiałaby się rozwijać kosztem Komarru
- gdybyśmy nie zajmowali dwóch trzecich korytarza przestrzennego między nimi. Ceta Mu
niedawno dostała od nas po nosie za próbę przedarcia się przez Vervain do Hegen. Czyli te
dwie narzucają się same. Te trzy - Ivan pokazał planety na mapie - i Ceta Eta leżą pośrodku.
Nie rozumiem, jak mogłyby skorzystać na zatargu z nami.
- A po drugiej stronie grupy - Miles wskazał mapę - mamy Cetę Sigma, graniczącą z
grupami Stacji Vega. I Cetę Ksi, która ma widoki na Marilac. Gdyby próbowały oderwać się
od imperium, korzystne dla nich byłoby związanie armii cesarskiej z Barrayarem w
bezpiecznej odległości.
- Cztery z ośmiu. Nieźle jak na początek - przyznał Ivan.
Opinia Ivana była więc taka sama. Logiczne; przecież obaj przeszli to samo szkolenie
strategiczne. Mimo to Miles poczuł niejasną ulgę. Skoro Ivan też tak to widział, sprawa nie
była tylko halucynacją jego rozgorączkowanej wyobraźni.
- To jak pomiar triangulacyjny - rzekł Miles. - Jeżeli idąc tymi trzema tropami, uda się
wyeliminować choć część listy, ostatecznie powinien pozostać... miło by było, gdyby na liście
została tylko jedna osoba.
- I co wtedy? - powtórzył z uporem Ivan, marszcząc podejrzliwie brwi. - Co twoim
zdaniem powinniśmy zrobić?
- Nie... jestem pewien. Chyba się jednak zgodzisz, że lepiej zakończyć tę historię cicho
niż z wielkim hukiem, nie?
- O, tak. - Ivan przygryzł wargę, przyglądając się mapie korytarzy przestrzennych. -
Kiedy więc o tym meldujemy?
- Jeszcze nie. Lepiej jednak będzie, jeżeli zaczniemy dokumentować sprawę, każdy w
swoim dzienniku. - Aby ktoś, kto przyjdzie po nich - Miles ufał, że nie po ich śmierci, choć
tak właśnie pomyślał - miał przynajmniej sposobność rozwikłać zagadkę.
- Robię to już od pierwszego dnia - poinformował go ponuro Ivan. - Notatki mam
zamknięte w walizce.
- To dobrze. - Miles zawahał się. - Kiedy rozmawiałeś z Vorreedim, zasugerowałeś
mu, że Yenaro ma być może wysoko postawionego mocodawcę?
- Niezupełnie.
- W takim razie powinieneś jeszcze raz z nim pogadać. Spróbuj jakoś zwrócić jego
uwagę na gubernatorów.
- Dlaczego sam z nim nie porozmawiasz?
- Jeszcze... nie jestem gotów. Nie dziś. Ciągle próbuję to ogarnąć. Poza tym, formalnie
rzecz biorąc, Vorreedi jest moim zwierzchnikiem w CesBezie, a w każdym razie powinien
być, gdybym był tu na służbie. Chciałbym jak najmniej, hm...
- Łgać mu w oczy? - zakończył słodko Ivan.
Miles skrzywił się, lecz nie zaprzeczył.
- Słuchaj, moja pozycja społeczna stwarza mi możliwości, jakimi nie dysponuje żaden
oficer Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa. Nie chcę zmarnować takiej okazji. Ale z drugiej
strony mam ograniczone pole manewru - nie mogę jak zwykle grzebać w szczegółach, bo za
bardzo rzucam się w oczy. Muszę użyć wszystkich swoich mocnych stron, a tam gdzie mam
słabsze, posłużyć się kimś innym.
Ivan westchnął.
- No, dobrze. Porozmawiam z nim. Tylko ten jeden raz. - Stękając ze zmęczenia,
dźwignął się z fotela i podszedł do drzwi. Obejrzał się przez ramię. - Kłopot z tobą, kuzynku,
kiedy grasz pająka pociągającego za nitki sieci, polega na tym, że prędzej czy później
wszyscy zainteresowani oddają ci końce swoich nitek. Doskonale o tym wiesz, prawda? I co
wtedy poczniesz, o Wielki Mózgu? - Skłonił się z drwiącym uśmieszkiem.
Miles mruknął pod nosem, zgarbił się nad konsoletą i ponownie wywołał listę.
Nazajutrz rano ktoś odwołał ambasadora Vorobyeva, gdy w towarzystwie młodych
gości z Barrayaru jadł śniadanie w swym prywatnym apartamencie, co stało się już
niepisanym zwyczajem. Zanim wrócił, Miles i Ivan skończyli posiłek.
Ambasador nie usiadł przy stole, lecz utkwił w Milesie zmieszane spojrzenie.
- Lordzie Vorkosigan, ma pan niezwykłego gościa.
Serce w nim zamarło. Rian, tutaj? Niemożliwe... Bezwiednie przyjrzał się w myślach
swemu strojowi: dystynkcje na miejscu, rozporek zapięty.
- Któż to taki, ambasadorze?
- Pułkownik gemm Dag Benin ze Służby Bezpieczeństwa Cesarstwa Cetagandy. To
niższej rangi oficer zajmujący się sprawami wewnętrznymi w Niebiańskim Ogrodzie. Prosi o
rozmowę z panem na osobności.
Miles starał się powstrzymać przyspieszony oddech. Co mogło pójść źle? Może
jeszcze nic. Tylko spokój.
- Mówił w jakiej sprawie?
- Chyba kazano mu przeprowadzić śledztwo w sprawie samobójstwa tego biedaka ba.
A pańskie, hm, osobliwe zachowanie zwróciło jego uwagę. Sądziłem, że wtedy poszedł pan
przeprosić za wystąpienie z szeregu.
- I... mam z nim rozmawiać?
- Postanowiliśmy wyświadczyć mu tę uprzejmość. Czeka w jednym z salonów na
parterze. Pomieszczenie jest naturalnie pod pełną kontrolą. Przy rozmowie będzie obecny
strażnik ambasady. Nie podejrzewam Benina o jakieś mordercze intencje, chodzi tylko o
podkreślenie pańskiego statusu.
Zatem postanowione. Pułkownik Vorreedi, z którym Miles wciąż jeszcze nie
rozmawiał, a Vorobyev prawdopodobnie też nie, będzie słyszał każde słowo. Niech to szlag.
- Doskonale, ambasadorze. - Miles wstał i wyszedł za Vorobyevem. Ivan przyglądał
mu się z miną człowieka przekonanego o nieuchronnym nadejściu kosmicznej
sprawiedliwości, która z pewnością przybierze jakąś nieprzyjemną formę.
Salonik był wygodnie umeblowanym pokojem, idealnym na dyskretną rozmowę
dwóch lub trzech osób, a ochrona ambasady stanowiła niewidzialnego czwartego uczestnika.
Czcigodny pułkownik Benin widocznie nie miał nic przeciwko temu, by każde jego słowo
było nagrywane. Gdy Miles i ambasador weszli, stojący przy drzwiach barrayarski strażnik
wśliznął się za nimi i z obojętnym wyrazem twarzy objął wartę. Był wysoki i muskularny,
nawet jak na Barrayarczyka, a wyraz jego twarzy nie wyrażał absolutnie żadnej emocji. Nosił
dystynkcje starszego sierżanta i znak korpusu komandosów, z którego Miles wywnioskował,
że nieruchoma maska jest efektem długotrwałych ćwiczeń.
Oczekujący ich pułkownik Benin wstał uprzejmie, kiedy weszli. Był w najlepszym
razie średniej postury, więc prawdopodobnie pochodził z Unii ubogiej w geny ihumów -
którzy byli dość wysocy. Swą obecną funkcję zawdzięczał widocznie własnym zasługom, a
nie pozycji społecznej, co z punktu widzenia Milesa nie było korzystne. W
ciemnoczerwonym mundurze, który był strojem codziennym służb ochrony Niebiańskiego
Ogrodu, Benin wydawał się bardzo szczupły. Całą twarz pokrywał mu oczywiście malunek
wyobrażający wzór imperialny zamiast klanowego - oznaczający prymat wierności cesarstwu
nad innymi zależnościami; na białym tle widniały zawiłe czarne łuki z elementami czerwieni,
co Milesowi kojarzyło się z krwawiącą zebrą. Niemniej ów wzór wzbudzał absolutny respekt
i nakazywał bezwzględne posłuszeństwo na ośmiu planetach. Barrayar naturalnie nie należał
do tej grupy.
Miles próbował ocenić ukrytą pod malunkiem twarz. Nie była ani młoda i
niedoświadczona, ani starsza i przebiegła. Benin musiał mieć trochę więcej niż czterdziestkę -
niewiele jak na swą funkcję, lecz trudno było go nazwać młodzieńcem. Jego twarz wyrażała
czujną powagę, choć na moment pojawił się na niej taktowny uśmiech, gdy Vorobyev
przedstawił go Milesowi, a potem uśmiech pełen ulgi, kiedy ambasador zostawił ich samych.
- Dzień dobry, lordzie Vorkosigan - zaczął Benin. Musiał być dobrze obeznany z
kanonami savoir-vivre’u, ponieważ skwitował powierzchowność Milesa jedynie ukradkowym
spojrzeniem. - Ambasador wyjaśnił panu, z czym przyszedłem?
- Tak, pułkowniku Benin. Jak mniemam, prowadzi pan śledztwo w sprawie śmierci
tego nieszczęśnika - a raczej nieszczęsnego stworzenia - którego ciało znaleziono na posadzce
rotundy w dniu uroczystości. - Najlepszą obroną jest atak. - Czy stwierdzono już
samobójstwo?
Benin zmrużył oczy.
- Naturalnie. - Jednak tembr jego głosu osłabił nieco stanowczość oświadczenia.
- Cóż, stopień wykrwawienia wskazywał, że Ba zginął na miejscu i wykluczał
możliwość, że poderżnięto mu gardło gdzie indziej i przyniesiono ciało do rotundy. Przyszło
mi jednak do głowy, że gdyby sekcja wykazała, iż Ba został wcześniej ogłuszony,
samobójstwo raczej nie wchodziłoby w grę. To dość subtelne badanie - śmierć zwykle nie
pozwala wykryć wcześniejszej utraty przytomności - ale ślad zawsze można znaleźć, jeśli
dobrze poszukać. Nie wie pan, czy przeprowadzono taki test?
- Nie.
Miles nie był pewien, czy odpowiedź oznacza, że testu nie przeprowadzono, czy
Benin nic o tym nie wie.
- Dlaczego? Na pana miejscu zacząłbym od tego badania. Chyba można to jeszcze
nadrobić? Chociaż dwa dni później...
- Autopsję zakończono. Ciało Ba już skremowano - odparł krótko Benin.
- Już? Przed zamknięciem sprawy? Kto wydał takie polecenie? Na pewno nie pan.
- Lordzie Vorkosigan, nie powinien pan sobie tym zaprzątać głowy. Chciałem
porozmawiać z panem o czymś innym - powiedział sztywno Benin, po czym zamilkł na
chwilę. - Skąd to niezdrowe zainteresowanie nieżyjącym sługą Niebiańskiej Pani?
- Uważam, że to najciekawsza rzecz, jaką widziałem od czasu przyjazdu na Cetę Eta.
Interesująca ze względów zawodowych. U siebie zajmuję się bezpieczeństwem cywilnym.
Prowadziłem śledztwa w sprawach morderstw... - w każdym razie jedno na pewno - dodam, że
z powodzeniem. - Rzeczywiście, jakie doświadczenie w tej materii mógł mieć cetagandański
oficer? W Niebiańskim Ogrodzie panował nienaganny porządek. - Często zdarzają się tu
podobne rzeczy?
- Nie. - Benin przyglądał się Milesowi z rosnącym zaciekawieniem.
Pułkownik mógł więc posiadać rozległą wiedzę, lecz brakowało mu doświadczenia.
Mimo to błyskawicznie wychwytywał najdrobniejsze niuanse.
- Moim zdaniem decyzja o kremacji ofiary przed zamknięciem sprawy jest stanowczo
przedwczesna. Po jakimś czasie zawsze powstają dodatkowe pytania.
- Zapewniam pana, lordzie Vorkosigan, że Ba Lury nie wniesiono nieprzytomnego do
rotundy. Nawet strażnicy ceremonii musieliby to zauważyć. - Czyżby ledwie zauważalna
ironia w jego głosie świadczyła, że strażników ceremonii wybrano ze względu na ich wygląd,
a nie rozum?
- Właściwie mam własną teorię - terkotał dalej Miles. - Jest pan jedynym
człowiekiem, który może ją potwierdzić lub się z nią nie zgodzić. Czy ktoś zeznał, że widział
Ba wchodzącego do rotundy?
- Niezupełnie.
- Ach, tak? A miejsce, w którym znaleziono ciało - nie wiem, jakiego rodzaju kontrola
wideo jest w budynku, ale musiała obejmować tę strefę. Chyba że nie obejmowała jej przez
piętnaście, dwadzieścia minut, zanim znaleziono ciało, zgadza się?
Kolejne uważne spojrzenie.
- Ma pan rację, lordzie Vorkosigan. Zwykle cała rotunda jest pod stałą kontrolą, ale ze
względu na wysokość i szerokość katafalku pewien obszar jest niewidoczny.
- Aha! Jak więc Ba Lura mógł... nie, sformułuję to inaczej. Kto mógł wiedzieć o
ślepym miejscu u stóp katafalku? Wasze służby ochrony i kto jeszcze? Jak wysoko
postawiony jest pański zwierzchnik, pułkowniku Benin? Nie ma przypadkiem nacisków z
góry, żeby szybko ogłosić oficjalną wersję o samobójstwie i zamknąć sprawę?
Benin drgnął.
- Należy jak najszybciej zakończyć dochodzenie w sprawie karygodnego zakłócenia
podniosłej uroczystości. Pragnę tego bardziej niż ktokolwiek inny. Dlatego właśnie chcę
zadać panu kilka pytań, lordzie Vorkosigan, oczywiście jeśli da mi pan dojść do głosu.
- Och, oczywiście. - Miles zamilkł, ale gdy tylko Benin otworzył usta, dodał: -
Poświęca pan na to swój wolny czas, pułkowniku? Podziwiam pańską ofiarność.
- Nie. - Benin wziął głęboki oddech i opanował się. - Lordzie Vorkosigan, z naszych
informacji wynika, że opuścił pan salę, by spotkać się z ihumską damą.
- Tak. Przysłała do mnie ba z zaproszeniem. Nie mogłem odmówić. Poza tym... byłem
ciekaw.
- Wierzę - mruknął Benin. - O czym pan rozmawiał ze szlachetną Rian Degtiar?
- Przecież macie zapis naszej pogawędki. - Na pewno nie mieli, w przeciwnym razie
ta rozmowa odbyłaby się dwa dni temu, zanim Miles wyszedł z Niebiańskiego Ogrodu - i
miałaby znacznie mniej kulturalny przebieg. Lecz niewątpliwie Benin widział na holowidzie,
jak Miles wychodzi i wraca do szeregu żałobników, poza tym musiał mieć zeznanie ba.
- Mimo to proszę o odpowiedź - odparł dyplomatycznie Benin.
- Muszę przyznać... że zdziwiła mnie ta rozmowa. Pan wie, pułkowniku, że Rian
Degtiar jest genetykiem.
- Tak.
- Mam wrażenie, że jej zainteresowanie moją osobą... przepraszam, to dla mnie dość
krępujące. Otóż jej zainteresowanie moją osobą ma podłoże genetyczne. Powszechnie uważa
się mnie za mutanta. Ale moja ułomność wynika z zakażenia prenatalnego, nie jest
genetyczna. Ważne, aby to zrozumiano. - Miles pomyślał o własnych podsłuchiwaczach z
CesBezu. - Widocznie ihumskie damy zbierają niezwykłe odmiany genów do swoich badań.
Rian Degtiar była chyba zawiedziona, że nie jestem żadną ciekawostką w sensie
genetycznym. Tak to w każdym razie zrozumiałem. Nie mówiła o tym wprost - nie jestem
pewien, ale chyba uznała mnie za wątpliwy okaz. Obawiam się, że nie do końca rozumiem
motywy działania ihumów. - Miles rozpromienił się w uśmiechu. Proszę bardzo. Najbardziej
ogólnikowe bzdury, jakie mógł na poczekaniu wymyślić, dając przy tym okazję
pułkownikowi, by zdradził wszystko, co wie na temat Rian Degtiar - jeśli w ogóle coś
wiedział. - Zainteresowała mnie jednak bańka pola siłowego - dodał. - W ogóle nie dotyka
ziemi. Domyśliłem się, że dama musi używać fotela powietrznego.
- Rzeczywiście, ihumskie damy często z nich korzystają - powiedział Benin.
- Dlatego zapytałem, kto widział, jak Ba Lura wchodził do komnaty. Czy ktoś poza
ihumskimi damami umie obsługiwać bańkę? A może każda jest przypisana do właścicielki
poprzez jakiś kod? Wszystkie bańki są identyczne czy też potraficie je rozróżniać?
- Wszystkie są przypisane do właścicielek i każda ma własny kod elektroniczny.
- Zabezpieczenia stworzone przez człowieka mogą być przez człowieka złamane. Jeśli
tylko ma dostęp do odpowiednich środków.
- Mam tę świadomość, lordzie Vorkosigan.
- Hm. Domyśla się więc pan, o jakim scenariuszu mówię. Przypuśćmy, że Ba został
pozbawiony przytomności w innym miejscu - czego z powodu pospiesznej kremacji nie
sposób sprawdzić, niestety - i przeniesiony w jednej z baniek do ślepego punktu, gdzie szybko
i bez żadnego dźwięku poderżnięto mu gardło. Potem bańka odpłynęła. Wszystko mogło
trwać zaledwie piętnaście sekund. Morderca nie musiał też dysponować dużą siłą fizyczną.
Nie znam jednak tak dobrze parametrów kul, by ocenić techniczne prawdopodobieństwo
takiej wersji wydarzeń. Nie wiem też, ile baniek wleciało i wyleciało z rotundy w czasie, o
którym mówimy - jeżeli w ogóle był jakiś ruch podczas uroczystości. Właśnie, czy jakieś
ihumki wchodziły do komnaty lub wychodziły z niej?
Zacisnąwszy usta, Benin przyglądał się Milesowi z żywym zainteresowaniem.
- Niezwykle bacznie przygląda się pan światu, lordzie Vorkosigan. W czasie, o którym
mówimy, przez komnatę przeszło pięciu służących ba, czterech strażników i sześć ihumskich
dam. Ba mieli swoje obowiązki związane z doglądaniem dekoracji roślinnych i
utrzymywaniem czystości w sali. Ihumki często przychodzą, by oddać cześć Niebiańskiej
Pani. Rozmawiałem ze wszystkimi, które były wówczas przy katafalku. Żadna nie widziała
Ba Lury.
- Zatem... któraś musi kłamać.
Benin zetknął czubki palców i wbił w nie wzrok.
- To wcale nie takie proste.
Miles zamilkł i po dłuższej chwili powiedział:
- Osobiście nie cierpię wewnętrznych dochodzeń. Mam nadzieję, że w tym momencie
dokumentuje pan swój najdrobniejszy ruch.
Benin prawie się uśmiechnął.
- To wyłącznie moja sprawa. Miles zaczynał lubić tego człowieka.
- Zważywszy na miejsce zbrodni, ma pan dość niski stopień jak na prowadzącego tak
delikatną sprawę, prawda?
- To także... moja sprawa.
- Złożony w ofierze.
Benin skrzywił się. No, tak. O wszystkim, co dotychczas powiedział Miles, Benin
musiał myśleć już wcześniej - tyle że nie śmiał wypowiedzieć tego głośno. Miles postanowił
dalej okazywać mu względy.
- Trafił się panu nie lada kłopot z tym morderstwem, pułkowniku - zauważył Miles.
Obaj przestali już udawać, że mają do czynienia z samobójstwem. - Mimo to, jeżeli nie
pomyliłem się co do metody, może pan sporo wydedukować na temat sprawcy. Musi być
wysoko postawiony i mieć łatwy dostęp do ochrony wewnętrznej, a także - proszę wybaczyć -
specyficzne poczucie humoru jak na Cetagandanina. Obraza cesarzowej graniczy z
nielojalnością.
- Takie właśnie były wnioski z badania metody - rzekł Benin tonem skargi. - Motyw
nie daje mi spokoju. Ten zupełnie niegroźny ba służył w Niebiańskim Ogrodzie od
dziesiątków lat. Zemsta wydaje się najbardziej nieprawdopodobnym motywem.
- Hm, być może. Skoro więc Ba Lura był w Ogrodzie od dawna, może morderca to
ktoś nowy. Niech pan pomyśli - dziesiątki lat spędzonych na tuszowaniu różnych tajemnic -
Ba musiał dużo wiedzieć o osobach z najwyższych kręgów. Przypuśćmy... że ktoś nakłonił go
do szantażu. Prześledzenie ostatnich kilku dni Ba Lury mogłoby wiele wyjaśnić. Na przykład,
czy Ba Lura wychodził z Niebiańskiego Ogrodu?
- Śledztwo jest w toku.
- Na pańskim miejscu sprawdziłbym ten ślad. Ba mógł się kontaktować z własnym
mordercą. - Na pokładzie jego statku na orbicie. - Czas zbrodni również wydaje mi się
szczególny. Wszystkie znaki świadczą o tym, że zbrodnię popełniono pospiesznie. Gdyby
morderca planował ją w ciągu paru miesięcy, mógłby to zrobić o wiele lepiej i ciszej. Sądzę,
że w bardzo krótkim czasie musiał podjąć kilka trudnych decyzji i niektóre okazały się
rzeczywiście złe.
- Nie aż tak złe - westchnął Benin. - Ale zainteresował mnie pan, lordzie Vorkosigan.
Miles miał nadzieję, że nie była to dwuznaczna uwaga.
- W tych sprawach czuję się jak ryba w wodzie. Od przybycia na Cetę Eta pierwszy
raz mam okazję porozmawiać na tematy zawodowe. - Uraczył Benina zadowolonym
uśmiechem. - Jeżeli kiedyś będzie pan chciał zadać mi kilka pytań, proszę wstąpić bez
wahania.
- Przypuszczam, że nie miałby pan ochoty odpowiedzieć na nie pod działaniem fast
penty? - spytał bez większej nadziei Benin.
- Ach... - Miles myślał szybko. - Gdyby ambasador Vorobyev się zgodził - kto wie? -
Co naturalnie raczej było wykluczone. Lekki uśmiech Benina mówił, że ten w pełni pojął
finezję odmowy „bez odmowy”.
- Niemniej miło mi będzie kontynuować znajomość z panem, lordzie Vorkosigan.
Miles miał w zanadrzu jeszcze milion pytań do swej nowej ofiary, lecz uznał, że już
wystarczy jak na pierwszy raz. Chciał przede wszystkim okazać zawodowe zainteresowanie,
nie gorączkową obsesję. Kuszącym, ale i niebezpiecznym pomysłem byłoby potraktowanie
Benina jak sprzymierzeńca. Choć z pewnością pułkownik był oknem do Niebiańskiego
Ogrodu. Tak, oknem zaopatrzonym w parę bystrych oczu. Musiał jednak istnieć jakiś w miarę
subtelny sposób nakłonienia Benina, by puknął się w czoło i zawołał: „A gdyby tak bliżej
przyjrzeć się ośmiu gubernatorom?”. Na pewno spoglądał we właściwym kierunku - w górę. I
oglądał się przez ramię. Niezbyt wygodna pozycja do pracy.
Jak duży wpływ mogli wywierać na ochronę Niebiańskiego Ogrodu gubernatorzy -
bliscy krewni i powinowaci cesarza? Chyba niezbyt wielki, bo wszystkich uważano za
potencjalne zagrożenie. Jednak jeden z nich mógł od dłuższego czasu nawiązywać korzystne
dla siebie kontakty. I być absolutnie lojalny, dopóki nie pojawiła się pokusa. Wysunięcie
takiego oskarżenia wiązało się z niebezpieczeństwem; Benin nie mógł się pomylić, ponieważ
drugiej szansy już nie dostanie.
Czy kogoś obchodziło morderstwo niewolnika ba? Jak daleko sięga zainteresowanie
Benina abstrakcyjną sprawiedliwością? Jeśli Cetagandanin nie może w inny sposób
udowodnić swej przewagi, będzie pragnął okazać się arcyszlachetny. Kierował nim niemal
estetyczny zapał wykazania się Sztuką Śledczą. Jakie ryzyko mógł podjąć Benin, ile miał do
stracenia? Czy miał rodzinę, a może był kimś w rodzaju wojownika mnicha, poświęcającego
wszystko karierze? Na korzyść pułkownika przemawiał fakt, że pod koniec rozmowy nie
odrywał oczu od twarzy Milesa, ponieważ ciekawiło go, co mówił Vorkosigan, a nie po to, by
nie patrzeć na jego ułomne ciało.
Miles wstał równocześnie z Beninem i zamilkł.
- Pułkowniku... czy mogę mieć do pana osobistą uwagę?
Benin przechylił z zaciekawieniem głowę, udzielając milczącej zgody.
- Ma pan powody przypuszczać, że trafił się panu jeszcze jeden kłopot, ale nie wie pan
jeszcze gdzie. Na pańskim miejscu zacząłbym od samego szczytu. Niech pan osobiście
skontaktuje się z cesarzem. Tylko w ten sposób na pewno będzie pan miał mordercę w garści.
Czyżby Benin zbladł pod swym makijażem? Miles nie mógł odgadnąć.
- To za wysoko, lordzie Vorkosigan. Mogę ledwie twierdzić, że znam mego
Niebiańskiego Pana z widzenia.
- Tu nie chodzi o przyjaźń, ale o interes. W tym wypadku jego własny. Jeżeli
naprawdę chce pan być przydatny cesarzowi, najwyższy czas zacząć. Cesarze są tylko ludźmi.
- W każdym razie cesarz Gregor był. Cetagandański imperator był natomiast człowiekiem
ihumem. Miles miał nadzieję, że mimo to należy do ludzkiego gatunku. - Ba Lura musiał dla
niego znaczyć więcej niż mebel; służył mu przecież ponad pięćdziesiąt lat. Niech pan się
wstrzyma od oskarżeń i poprosi jedynie o opiekę nad swoim śledztwem, by nikt w nim nie
przeszkadzał. Najlepiej byłoby to zrobić jeszcze dziś, zanim... ktoś... zacznie się obawiać
pańskich zdolności. - Jeżeli chcesz chronić własny tyłek, Benin, rób to dobrze, na Boga.
- Wezmę pod uwagę pańską radę.
- To dobrze. - Miles wesoło skinął głową, jak gdyby sprawa w ogóle go nie dotyczyła.
- Najlepiej polować na grubego zwierza. Proszę pomyśleć o honorze.
Benin skłonił się na pożegnanie z lekko drwiącym uśmiechem. Do drzwi odprowadził
go strażnik.
- Do zobaczenia! - zawołał za nim Miles.
- Z pewnością. - Pożegnalny gest wyglądał prawie jak salut.
Miles odczuł przemożną chęć, by z wyczerpania paść na podłogę korytarza, lecz
przeszkodziło mu w tym przybycie Vorobyeva, który niewątpliwie opuścił swoje stanowisko
nasłuchu, w towarzystwie jeszcze jednego człowieka. Za nimi szedł Ivan, jego pochmurne
oblicze wyrażało niepokój.
Towarzysz Vorobyeva był w średnim wieku i średniego wzrostu; miał na sobie luźną
bluzę i dobrze skrojoną szatę cetagandańskiego gemma w stonowanych barwach. Jednak
twarzy nie zdobił mu malunek, a fryzura pasowała bardziej do barrayarskiego oficera. Jego
oczy wydawały się... zaciekawione.
- Świetnie poprowadzone przesłuchanie, lordzie Vorkosigan - rzekł Vorobyev,
sprawiając Milesowi pewną ulgę. Nie bardzo było właściwie wiadomo, kto kogo
przesłuchiwał.
- Czcigodny pułkownik Benin ma teraz sporo do myślenia - odrzekł Miles. - Hm... -
Zerknął na towarzysza ambasadora.
- Proszę przedstawić sobie lorda Vorreediego - powiedział Vorobyev. - Oto lord
Vorkosigan, rzecz jasna. Lord Vorreedi jest naszym nieocenionym ekspertem od spraw
związanych z działalnością gemmów na różnych polach.
Czyli dyplomatyczne określenie głównego szpiega. Miles uprzejmie skinął głową.
- Miło mi pana wreszcie poznać.
- Mnie również - odparł Vorreedi. - Żałuję, że nie mogłem przyjechać wcześniej.
Uroczystości żałobne ku czci cesarzowej matki miały mieć znacznie spokojniejszy przebieg.
Nic nie wiedziałem o pańskim zainteresowaniu bezpieczeństwem cywilnym, lordzie
Vorkosigan. Życzyłby pan sobie, byśmy zorganizowali dla pana małą wycieczkę do
miejscowych organizacji policyjnych?
- Obawiam się, że brak czasu mi na to nie pozwoli. Rzeczywiście, gdybym nie
rozpoczął kariery wojskowej, chyba pracowałbym w policji.
Zbliżył się do nich umundurowany kapral z biura CesBezu i dał znak swemu
przełożonemu w cywilu. Naradzali się przyciszonymi głosami, po czym kapral wręczył plik
barwnych kartek urzędnikowi protokolarnemu, który z kolei podał je ambasadorowi, szepcząc
przy tym parę słów. Vorobyev uniósł brwi i zwrócił się do Ivana.
- Lordzie Vorpatril, rano nadeszły dla pana jakieś zaproszenia.
Ivan wziął karteczki, których kolory i zapachy kłóciły się ze sobą, po czym przejrzał
je ze zdumioną miną.
- Zaproszenia?
- Lady Benello zaprasza pana na prywatną kolację, lady Arvin na przyjęcie połączone
z oglądaniem fajerwerków - to dziś wieczorem - a lady Senden zaprasza pana na
popołudniowy pokaz tańca dworskiego.
- Kto?
- Lady Senden - pospieszył z wyjaśnieniem urzędnik protokolarny - według naszych
wczorajszych ustaleń jest zamężną siostrą lady Benello. - Posłał Ivanowi znaczące spojrzenie.
- Czym pan sobie zasłużył na tak nieoczekiwaną popularność, lordzie Vorpatril?
Ivan ostrożnie trzymał zaproszenia, a na jego ustach pojawił się niemal
niedostrzegalny uśmiech, z czego Miles wywnioskował, że kuzyn nie odkrył przed
urzędnikiem protokolarnym wszystkich szczegółów wczorajszej przygody.
- Nie jestem pewien. - Ivan pochwycił wzrok Milesa i oblał się rumieńcem.
Miles wyciągnął szyję.
- Przypuszcza pan, że któraś z tych dam może mieć interesujące powiązania z
Niebiańskim Ogrodem? Albo przynajmniej przyjaciół zbliżonych do cesarskiej siedziby?
- Twojego nazwiska tu nie ma, kuzynku - przerwał mu stanowczo Ivan, wymachując
zaproszeniami wykaligrafowanymi ręcznie różnobarwnym atramentem. W jego oczach
zamigotały wesołe błyski, a niedawne przygnębienie zniknęło bez śladu.
- Może stosownie będzie przeprowadzić bardziej szczegółowe rozpoznanie,
milordzie? - zasugerował ambasadorowi urzędnik protokolarny, zniżając głos.
- Jeśli pan tak uważa, pułkowniku.
Oficer protokolarny oddalił się ze swoim kapralem. Miles pożegnał Vorobyeva i
ruszył za Ivanem, który po drodze przyglądał się podejrzliwie kolorowym zaproszeniom,
ściskając je kurczowo w dłoni.
- To moja sprawa - oznajmił Ivan, gdy nikt już ich nie mógł usłyszeć. - Ty masz
swojego Benina, który i tak zresztą bardziej przypadł ci do gustu.
- W stolicy jest jeszcze dużo gemmek, dam dworu przy ihumskich damach w
Niebiańskim Ogrodzie - rzekł Miles. - Chciałbym... spotkać na przykład tę gemmkę, z którą
wyszedłem wczoraj na przechadzkę, ale nawet się nie przedstawiła.
- Wątpię, by ktoś z przyjaciół Yenara miał związki z Ogrodem.
- Chyba więc ta była wyjątkiem. Chociaż tak naprawdę chcę spotkać ośmiu
gubernatorów. Spojrzeć im w oczy.
- Będziesz miał większe szansę podczas oficjalnych okazji.
- Zgadza się. Mam w związku z tym pewne plany.
Rozdział ósmy
Miles przekonywał sam siebie, że za drugim razem Niebiański Ogród nie przejmuje
go już takim lękiem. Zamiast gubić się w zielonym strumieniu wysłanników galaktycznych,
szli samotnie, tylko w trójkę. Milesa, ambasadora Vorobyeva i Mię Maz wpuszczono przez
boczną bramę, niemal jak prywatnych gości, przydzielając im eskortę w postaci tylko jednego
służącego.
Prezentowali się nieźle. Miles i ambasador ponownie odziali się w ultraoficjalną
czerń. Maz na czarny strój narzuciła śnieżnobiałą pelerynę, łącząc ze sobą dwa żałobne
kolory, akcentując barwę Cetagandy i uważając jednocześnie, by nie przekroczyć granic
wyznaczających przywileje ihumów. Przy takim zestawieniu kolorów korzystnie wyglądały
jej ciemne włosy i karnacja; Maz wyraźnie odróżniała się też od swych towarzyszy.
Uśmiechając się do ambasadora ponad głową Milesa, ukazywała dołeczki w policzkach. Idąc
między nimi, Miles czuł się jak niesforne dziecko prowadzone przez surowych rodziców.
Vorobyev nie zamierzał dopuścić, by jego gość po raz kolejny złamał etykietę.
W uroczystości recytacji poezji elegijnej na cześć zmarłej cesarzowej zwykle nie
uczestniczyli delegaci zagraniczni, z wyjątkiem kilku wysoko postawionych sojuszników
Cetagandy. Miles do nich z pewnością nie należał i Vorobyev musiał użyć wszystkich swoich
wpływów, by zdobyć dla niego zaproszenie. Ivan wymówił się zmęczeniem po przyjęciach, w
których brał udział poprzedniego dnia, oraz czterema następnymi zaproszeniami na dzisiejsze
popołudnie i wieczór. Mimo zmęczenia wydawał się podejrzanie zadowolony z siebie. Miles
powstrzymał jednak sadystyczną chęć, by zmusić Ivana do przesiedzenia całego popołudnia i
wieczoru i pozwolił mu zdezerterować, doszedłszy do wniosku, że kuzyn na niewiele się
przyda w ekspedycji, której głównym celem było zebranie informacji. Poza tym Ivan mógł -
prawdopodobnie - nawiązać jakieś pożyteczne kontakty z gemmami. Vorobyev postanowił
więc wziąć zamiast niego Vervainke, ku jej radości i z pożytkiem dla Milesa.
Miles stwierdził z ulgą, że ceremonia nie odbędzie się w rotundzie, z którą wiązały się
niepokojące skojarzenia i gdzie nadal spoczywały zwłoki cesarzowej. Ihumowie nie
korzystali z czegoś tak banalnego jak widownia z ciasnymi rzędami dla publiczności. Służący
zabrał ich do czegoś w rodzaju amfiteatru - niecki w ogrodzie tonącej w kwiatach i roślinach,
otoczonej setkami pojedynczych lóż, na której dnie zbudowano skomplikowany układ podiów
i trybun. Ze względu na ich rangę, a raczej jej brak, Barrayarczyków posadzono w ostatnim
najwyższym rzędzie, na miejscach położonych niemal na skraju amfiteatru, skąd mieli widok
na boczną stronę sceny. Milesowi bardzo to odpowiadało - widział prawie całą widownię,
samemu nie będąc zauważonym. Niskie ławeczki były z litego drewna wypolerowanego
ręcznie na wysoki połysk. Vorobyev skłonił się szarmancko Mii Maz, która usiadła,
wygładzając suknię i rozglądając się z ożywieniem.
Miles także się rozglądał, ale ze znacznie mniejszym ożywieniem - większą część
poprzedniego dnia wpatrywał się w monitor konsolety, szperając w informacjach w nadziei,
że znajdzie jakiś punkt zaczepienia. Ihumowie powoli zajmowali miejsca; mężczyźni w
zwiewnych białych szatach towarzyszyli białym bańkom. Dolinka zaczynała przypominać
ogromną rabatę białych róż, które weszły w okres szaleńczego rozkwitu. Miles zrozumiał
wreszcie, po co zbudowano loże - by mogły zmieścić się w nich bańki. Ciekawe, czy w
amfiteatrze była Rian.
- Najpierw będą mówić kobiety? Jak to zaplanowano? - zapytał Miles.
- Dziś kobiety w ogóle nie będą mówić - odparła Maz. - Wczoraj miały swoją
uroczystość. Rozpoczną mężczyźni najniżsi rangą, a potem będą mówić coraz znaczniejsi ze
wszystkich konstelacji po kolei.
Kończąc na gubernatorach. Wszystkich ośmiu. Miles siedział z cierpliwością pantery
czającej się na gałęzi drzewa. Ludzie, z których powodu tu przyszedł, wkraczali jeden za
drugim do amfiteatru. Gdyby Miles miał ogon, zacząłby nim nerwowo wymachiwać. A tak
opanował niespokojnie podrygującą nogę.
Ośmiu gubernatorów w towarzystwie najwyższych rangą oficerów gemmów zasiadło
wokół zarezerwowanych podiów. Miles przymrużył oczy, żałując, że nie ma lornetki z
dalmierzem - choć i tak nie mógłby jej ukryć przed wyjątkowo skrupulatną ochroną. Z
cieniem współczucia pomyślał o pułkowniku Beninie, który musi dwoić się i troić, doglądając
ochrony uwijającej się zapewne z równym rozgorączkowaniem jak ochrona barrayarska
podczas każdej uroczystości z udziałem cesarza Gregora. Potrafił to sobie wyobrazić.
Ale miał przed oczyma to, czego chciał - wszystkich ośmiu podejrzanych, efektownie
ustawionych jak w witrynie. Ze szczególną uwagą przyglądał się czterem z nich.
Gubernator Cety Mu pochodził z konstelacji Degtiar; jako przyrodni brat zmarłej
cesarzowej był przyrodnim wujem obecnego cesarza. Maz również przypatrywała się bacznie,
jak usadzał swe sterane wiekiem ciało na skrzypiącym siedzeniu i niecierpliwym ruchem ręki
odprawiał eskortę. Gubernator Cety Mu sprawował swój urząd dopiero dwa lata, zająwszy
miejsce po gubernatorze, którego odwołano, a później bez rozgłosu wysłano w stan
spoczynku po klęsce inwazji na Vervain. Był to bardzo stary i doświadczony człowiek,
wybrany widocznie po to, by dać do zrozumienia Vervainom, że nie muszą obawiać się
odwetu. Miles uznał, że gubernator nie jest typem zdrajcy. Jednak ze słów Rian wynikało, że
wszyscy co najmniej raz złamali zasadę lojalności, przyjmując w tajemnicy i bezprawnie
banki genów.
O wiele bardziej niepokoił Milesa gubernator Cety Ro, najbliższego sąsiada
Barrayaru. Szlachetny Este Rond był w średnim wieku, wysoki i mocno zbudowany tryskał
energią. Jego oficer gemm stał w pewnej odległości za gubernatorem. Ruchy Ronda
przywodziły na myśl byka. Był też jak byk uparty w swoich dyplomatycznych, i nie tylko,
działaniach, by poprawić dostęp statków handlowych Cetagandy do zajmowanych przez
Barrayar korytarzy przestrzennych Komarru. Rond był przedstawicielem jednej z młodszych
konstelacji ihumów, która miała spore ambicje i wiązała swoje nadzieje z takimi ludźmi jak
gubernator Cety Ro.
Gubernator Cety Ksi, sąsiada Marilacu, wkroczył do amfiteatru z dumnie podniesioną
głową. Szlachetny Slyke Giaja był zdaniem Milesa typowym ihumem, szczupłym i wysokim,
z niemal niedostrzegalnymi cechami kobiecymi. Miał w sobie pewną bezczelność, jak
przystało na młodszego przyrodniego brata cesarza. Niebezpieczna postać. Choć starszy od
Este Ronda, był jednak na tyle młody, by posunąć się do zdrady.
Najmłodszy z podejrzanych, szlachetny Ilsum Kety, gubernator Cety Sigma, miał
mniej więcej czterdzieści pięć lat. Budową ciała przypominał trochę Slyke’a Giaję, z którym
rzeczywiście był spokrewniony. Ich matki pochodziły z różnych konstelacji, lecz łączyły je
dalekie więzy krwi. Drzewa genealogiczne ihumów były jeszcze bardziej pogmatwane niż
rody Vorow. Żeby prześledzić wszystkie koligacje, trzeba by zatrudnić biegłego genetyka.
Do niecki wpłynęło osiem białych baniek, zajmując miejsca ułożone w łuku, po lewej
stronie gubernatorów. Z prawej podobny łuk tworzyli oficerowie gemmowie. Miles
zorientował się, że zamierzają stać przez całą uroczystość. Cóż, życie gemmów nie składało
się tylko z wojen i przyjemności. Czy w którejś z baniek mogła być...?
- Kim są te damy? - spytał Maz, wskazując ruchem głowy osiem mlecznych kul.
- Małżonkami gubernatorów, noszą tytuły księżnych.
- Sądziłem... że ihumowie nie wchodzą w związki małżeńskie.
- Z tym tytułem nie wiąże się osobisty związek. Damy wyznacza się odgórną decyzją,
podobnie jak samych gubernatorów.
- Gubernatorzy ich nie wybierają? Jak jest więc ich funkcja? Sekretarek i osób
towarzyszących?
- Ależ skąd. Cesarzowa wybiera je, by ją reprezentowały w sprawach związanych z
Gwiezdnym Żłobkiem. Wszyscy ihumowie z planety przesyłają za ich pośrednictwem swoje
zakontraktowane próbki genów do centralnego banku znajdującego się tutaj, w Niebiańskim
Ogrodzie, gdzie przeprowadza się wszystkie zapłodnienia i modyfikacje genetyczne. Księżne
doglądają również transportu replikatorów macicznych z płodami do rodziców na oddalone
planety. To chyba najdziwniejszy ładunek w imperium Cetagandy - przywożony raz do roku
na każdą planetę.
- Czy księżne przyjeżdżają raz w roku na Cetę Eta, żeby osobiście towarzyszyć
transportowanym replikatorom?
- Tak.
- Aha. - Uśmiechnięty Miles rozsiadł się wygodnie. Już rozumiał, jak cesarzowa
Lisbet zbudowała swój plan, korzystając z normalnie używanych kanałów, by kontaktować
się z gubernatorami. Mógł iść o zakład, że każda z ich małżonek sama była częścią spisku.
Szesnaście. Mam szesnaście podejrzanych osób, nie osiem. O Boże. A przyszedł tu, żeby
skrócić listę. Pojawił się jednak logiczny wniosek, że morderca Ba Lury być może wcale nie
musiał pożyczać ani kraść bańki z polem siłowym.
- Czy księżne ściśle współpracują z mężami?
Maz wzruszyła ramionami.
- Naprawdę nie wiem. Chyba nie jest to konieczne. Zajmują się przecież zupełnie
różnymi sprawami.
Na centralną scenę wstąpił majordomus i uciszył gestem zebranych. Rozmowy w
dolince ucichły. Wszyscy ihumowie padli na kolana na przygotowane uprzednio miękkie
klęczniki. Wszystkie mleczne kule drgnęły - Miles znów zaczął się zastanawiać, ile spośród
ihumek oszukuje lub idzie na łatwiznę przy okazji takich ceremonii. Wreszcie pojawił się sam
cesarz, eskortowany przez strażników ubranych w biało-czerwone mundury, z pokrytymi
pasiastym malunkiem twarzami, których wyraz mógł budzić grozę, gdyby potraktować go
poważnie. Miles wolał traktować ich poważnie, nie ze względu na pomalowane twarze, lecz
na graniczące z wybuchem nerwowe napięcie, jakie zawsze towarzyszyło strażnikom w
podobnych sytuacjach.
Po raz pierwszy w życiu Miles zobaczył na własne oczy cesarza Cetagandy i zaczął
mu się przyglądać równie badawczo, jak wcześniej gubernatorom. Cesarz, szlachetny Fletchir
Giaja, był szczupły i wysoki, o podobnie jastrzębiej twarzy jak jego dalecy kuzyni i ciemnych
włosach nietkniętych jeszcze siwizną, mimo swoich siedemdziesięciu kilku lat. Szczęśliwiec -
otrzymał godność cesarza w fantastycznie młodym wieku jak na Cetagandanina, niecałych
trzydziestu lat, przeczekał chwiejną młodość i wkroczył w spokojniejszy wiek średni. Teraz
zajmował swe miejsce, emanując wielką pewnością siebie i spokojem. Otoczony przez
gnących się w pokłonach zdrajców. Miles rozszerzył nozdrza i nabrał głęboko powietrza,
pełen ironii. Na kolejny sygnał majordomusa wszyscy ponownie zajęli miejsca, wciąż w
niezwykłej ciszy.
Prezentację poematów elegijnych na cześć zmarłej cesarzowej Lisbet Degtiar
rozpoczęły głowy najmniej znaczących konstelacji. Każdy wiersz musiał być napisany w
jednej z pół tuzina dopuszczalnych form, które na szczęście były dość krótkie. Słuchając
około dziesięciu pierwszych utworów, Miles był pod sporym wrażeniem ich elegancji, piękna
i wyczuwalnej głębi. Recytacja musiała należeć do jednej z formalnych uroczystości, takich
jak składanie przysięgi albo zawieranie małżeństwa, których przygotowanie zabiera znacznie
więcej czasu niż rzeczywista ceremonia. Dużą wagę przywiązywano do ruchów, modulacji
głosu i drobnych różnic w śnieżnobiałych strojach, które w oczach Milesa wyglądały
identycznie. Jednak stopniowo Miles zaczął rozróżniać szablonowe frazy i powtarzające się
pomysły; przy trzynastym recytatorze jego oczy stały się szkliste. Bardziej niż kiedykolwiek
zaczął żałować, że Ivan nie cierpi razem z nim.
Maz szeptem dzieliła się z nim interpretacjami ciekawszych fraz, co pozwalało
zwalczyć ogarniającą go falę senności - Miles nie najlepiej spał poprzedniej nocy.
Gubernatorzy dość dobrze odgrywali rolę wypchanych modeli, z wyjątkiem wiekowego
gubernatora Cety Mu, który otwarcie demonstrował znudzenie, przyglądając się spod
sardonicznie półprzymkniętych oczu, jak młodsi od niego, czyli właściwie wszyscy obecni, z
mniejszym lub większym wysiłkiem radzą sobie z zadaniem. Kiedy przyszła kolej na
starszych i bardziej doświadczonych, jakość recytacji poprawiła się, choć wiersze
niekoniecznie.
Miles medytował nad charakterem lorda X, próbując dopasować go do jednej z ośmiu
twarzy siedzących przed nim ludzi. Morderca/zdrajca musiał być geniuszem taktyki.
Otrzymał nieoczekiwaną sposobność zdobycia władzy, zmobilizował wszystkie środki,
opracował plan i uderzył. Jak szybko mogło to nastąpić? Pierwszy gubernator przybył ledwie
dziesięć dni przed Milesem i Ivanem, ostatni cztery dni temu. Jak wynikało z raportu biura
CesBezu w ambasadzie, Yenaro złożył swą rzeźbę zaledwie w ciągu dwóch dni według
projektów pochodzących z nieznanego źródła, przy czym ludzie pracowali dwie doby bez
przerwy. Ba Lura mógł zostać zwerbowany dopiero po śmierci swej pani, czyli niecałe trzy
tygodnie temu.
Będąc stuprocentowo pewnymi swego bezpieczeństwa, starsi ihumowie mogli z
największą swobodą układać plany, które zrealizowałyby się dopiero po dziesiątkach lat. Za
przykład mogła służyć sama stara cesarzowa. Oni przeżywali czas zupełnie inaczej niż Miles,
był tego niemal pewien. Ten łańcuch wydarzeń wywołał ktoś... młody. A w każdym razie
młody duchem.
Przeciwnik Milesa musi być teraz w ciekawym nastroju. Niewątpliwie to człowiek
czynu, podejmujący szybkie decyzje. Musiał jednak siedzieć cicho i nie zwracać na siebie
uwagi, nawet mimo to, że śmierć Ba Lury powoli przestaje być uważana za samobójczą.
Musiał pilnować Wielkiego Klucza i czekać na koniec uroczystości pogrzebowych, po
których dopiero wróci na swoją planetę - ponieważ tutaj nie mógł wszcząć buntu; przed
wyjazdem z domu nie poczynił żadnych przygotowań.
Ciekawe więc, czy odeśle Wielki Klucz do domu, czy zatrzyma go przy sobie? Gdyby
wysłał go już do swojej prowincji, Miles znalazłby się w kłopotach. Bardzo poważnych
kłopotach. Czy gubernator zdecydowałby się ponieść ryzyko utraty cennego łupu podczas
transportu? Z pewnością nie.
Pomruk deklamowanych wierszy nie pozostał bez wpływu na Milesa. Odkrył, że jego
podświadomość, zamiast współpracować z całym umysłem, ruszyła własnymi ścieżkami.
Bezwiednie ułożył mu się w głowie jego własny wiersz na cześć zmarłej cesarzowej.
Raz lord z tytułem gubernatora
Wpadł w potrzask matki imperatora.
Złamawszy zasady
Dopuścił się zdrady,
Lecz przejrzał szubrawca syn Fora.
Zdusił w sobie przemożny impuls, by wbiec na scenę i wyrecytować swój utwór
zebranej w amfiteatrze śmietance ihumów i zobaczyć, co się stanie.
Usłyszawszy stłumione parsknięcie, Maz zerknęła na niego zaniepokojona.
- Wszystko w porządku?
- Tak, przepraszam - szepnął. - Mam tylko atak limeryków.
Spojrzała na niego zdumiona i przygryzła wargi; zdradził ją jedynie pogłębiony
dołeczek w policzku.
- Pst - powiedziała stanowczo.
Ceremonia toczyła się bez żadnych przeszkód. Niestety, było mnóstwo czasu na
układanie kolejnych wierszyków o podobnych walorach artystycznych. Miles zatrzymał
wzrok na rzędzie białych kul.
Piękna Rian wokół palca
Owinęła sobie malca.
Postać od defektów krzywa
A udaje detektywa,
wnet jednak śmierć zatańczy z nim walca...
Jak ihumowie wytrzymują takie rzeczy? Czy za pomocą technik bioinżynieryjnych
powiększyli sobie pęcherze do olbrzymich rozmiarów, nie mówiąc o innych zmianach, o
których plotkowano tu i ówdzie?
Szczęściem, zanim Miles znalazł dwa rymy do „Vorobyev”, wstał pierwszy gubernator
i zajął miejsce na podium dla recytatorów. Miles natychmiast ponownie stał się czujny.
Wiersze gubernatorów były doskonałe, miały najtrudniejsze formy - i, jak Maz
poinformowała szeptem Milesa, napisane były przez najlepsze ihumskie poetki z
Niebiańskiego Ogrodu. Ranga miała swe przywileje. Mimo wytężonej uwagi Miles nie
potrafił jednak wyczytać z nich żadnych złowróżbnych tonów - widocznie podejrzany nie
skorzystał z dzisiejszej okazji, aby publicznie przyznać się do zbrodni czy nastraszyć wrogów
albo w jakiś inny sposób odkryć karty. Miles był wręcz zdumiony. Miejsce, w którym
znaleziono ciało Ba Lury, wskazywałoby, że w swych działaniach lord X ma słabość do
barokowych akcentów tam, gdzie lepsza byłaby prostota. Traktował spisek jak sztukę?
Cesarz siedział przez całą uroczystość z niezmąconym spokojem. Wszyscy
gubernatorzy za swe eleganckie utwory zostali nagrodzeni przez mistrza ceremonii
uprzejmym skinieniem głowy. Miles zastanawiał się, czy Benin skorzystał z jego rady i
rozmawiał już ze swym panem. Miał nadzieję, że tak.
Po chwili, zupełnie nieoczekiwanie, literackie męki dobiegły końca. Miles
powstrzymał nagłą chęć, by zacząć bić brawo; zapewne tak się Nie Godzi. Pojawił się
majordomus i uczynił kolejny tajemniczy gest, na którego widok wszyscy ponownie padli na
kolana; cesarz wraz z eskortą wyszedł z amfiteatru, a po nich zaczęły wypływać białe bańki,
gubernatorzy i ich oficerowie. Potem uwolniono wszystkich pozostałych - by mogli iść do
toalety, jak przypuszczał Miles.
***
Rasa ihumów być może wyzbyła się tradycyjnych funkcji i zachowań seksualnych,
lecz pozostała na tyle ludzka, by przy okazji różnych uroczystości organizować poczęstunek.
Oczywiście na swój oryginalny sposób. Na tacach spoczywały mięsiwa ułożone w kwiaty.
Warzywa udawały skorupiaki, a owoce - jakieś drobne zwierzątka. Miles spoglądał zadumany
w talerz zwykłego gotowanego ryżu. Każde ziarenko zostało pieczołowicie ułożone w taki
sposób, że ryż przybrał kształt długiej spirali. Zagapiwszy się w ryż, omal nie potknął się o
własne buty. Jakoś zdołał się opanować i na powrót zebrać myśli.
Nieformalne - oczywiście według standardów Niebiańskiego Ogrodu - poczęstunki
urządzano w otwartym na ogród długim pawilonie, teraz zalanym blaskiem popołudnia, który
zachęcał do relaksu. Ihumskie damy musiały gdzieś odpłynąć w swoich bańkach - do jakiegoś
bezpiecznego miejsca, w którym mogły zrzucić swe osłony i być może coś przekąsić. Ten
bufet był chyba najbardziej ekskluzywny ze wszystkich rozsianych po Niebiańskim Ogrodzie.
Sam cesarz przebywał z drugiej strony prześlicznego budynku. Miles nie wiedział, jakim
cudem Vorobyev zdołał ich tu wprowadzić, lecz ten człowiek bez wątpienia zasługiwał na
swoje stanowisko. Maz z błyszczącymi oczyma i dłonią wspartą na ramieniu Vorobyeva
wyglądała, jakby znalazła się w jakimś raju socjologów.
- Proszę, proszę - rzekł półgłosem Vorobyev i Miles czujnie nastawił uszu. Do
zatłoczonego pawilonu wchodziła grupa szlachetnego Este Ronda. Inni ihumowie, nie
wiedząc, jak się zachować wobec dziwnych cudzoziemców, już od chwili przybycia
próbowali udawać, że nie dostrzegają Barrayarczyków. Este Rond wybrał inne wyjście.
Barczysty, odziany w biel gubernator zatrzymał się wraz z umundurowanym generałem o
pomalowanym obliczu, by powitać swych barrayarskich sąsiadów.
Za generałem podążała kobieta w białej szacie - niezwykły widok w zdominowanym
przez mężczyzn zgromadzeniu. Sploty jej srebrnoblond włosów spływały do samych kostek, a
kobieta stała w milczeniu ze spuszczonymi oczyma. Była znacznie starsza od Rian Degtiar,
lecz na pewno należała do ihumów - dobry Boże, ależ one się pięknie starzały. Zapewne była
ihumską żoną generała Ronda. Każdy oficer przeznaczony do służby na tak odpowiedzialnym
stanowisku prędzej czy później musiał się doczekać takiej nagrody.
Maz wysyłała Milesowi jakieś niewytłumaczalne, lecz gwałtowne znaki -
niedostrzegalnie kręciła głową i bezgłośnie mówiła „Nie, nie!”. Co mu chciała powiedzieć?
Żona generała najwyraźniej się nie odzywała, jeśli o nic jej nie pytano. Miles nigdy przedtem
nie widział nikogo, kto tak przekonująco bez słów potrafił wyrazić dystans i opanowanie -
nawet Rian Degtiar.
Gubernator Rond i ambasador Vorobyev wymienili zawiłe uprzejmości, z czego Miles
domyślił się, że to Rondowi zawdzięczają wejście do pawilonu. Vorobyev zakończył rytuał,
przedstawiając Milesa.
- Porucznik przejawia żywe zainteresowanie subtelnościami kultury cetagandańskiej. -
Tymi słowami Vorobyev polecił go uwadze gubernatora.
Szlachetny Rond skinął uprzejmie głową; widocznie, kiedy Vorobyev polecał kogoś,
słuchali go uważnie nawet cetagandańscy ihumowie.
- Przysłano mnie tu, abym służąc, jednocześnie się uczył, panie. To mój obowiązek, a
zarazem przyjemność. - Miles zgiął się przed gubernatorem w starannie obliczonym ukłonie. -
Muszę powiedzieć, że miałem kilka wielce pouczających doświadczeń. - Z cierpkim
uśmiechem próbował nadać swoim słowom jak najwięcej dwuznaczności.
Rond odwzajemnił uśmiech, choć jego oczy pozostały nieprzeniknione. Gdyby jednak
Este Rond był lordem X, musiał zachować spokój. Wymienili jeszcze kilka zdawkowych
uwag na temat życia dyplomatów, po czym Miles odezwał się zuchwale:
- Zechce mnie pan, szlachetny Rondzie, przedstawić gubernatorowi Ilsumowi
Kety’emu?
Usta Ronda wygięły się w zimnym uśmiechu i gubernator spojrzał na drugą stronę
sali, gdzie stał znaczniejszy od niego genetycznie Kety.
- Oczywiście, lordzie Vorkosigan.
Miles domyślił się, że skoro Rond miał być skazany na cudzoziemców, rad nierad
będzie też musiał towarzyszyć im w krępujących sytuacjach.
Rond zaprowadził Milesa do gubernatora. Vorobyev został i wdał się w rozmowę z
generałem z Cety Ro, który wykazywał szczere zawodowe zainteresowanie potencjalnymi
wrogami. Vorobyev posłał Milesowi ostrzegawcze spojrzenie, niemal niedostrzegalnie
marszcząc brwi; w odpowiedzi Miles opuścił rękę wzdłuż boku, otwierając dłoń: „Będę
grzeczny”.
Gdy ambasador nie mógł już ich słyszeć, Miles rzekł cicho do Ronda:
- Wiemy o Yenarze.
- Słucham? - powiedział ze szczerym zdumieniem Rond, ale w tej chwili znaleźli się
przy grupce otaczającej szlachetnego Ilsuma Kety’ego.
Z bliska Kety wydawał się jeszcze wyższy i szczuplejszy niż widziany z oddali
podczas uroczystych recytacji. Miał rysy twarzy jak wyrzeźbione, typowe dla ihumów - orle
nosy były modne już od początków panowania Fletchira Giai. Od ciemnych włosów wyraźnie
odcinała się odrobina siwizny na skroniach. Miał niewiele ponad czterdziestkę, a na dodatek
był ihumem... na Boga, tak. Miles nie bez skrywanego rozbawienia zorientował się, że choć
srebrzyste włosy wyglądały zupełnie jak prawdziwe, musiały być sztuczne. W świecie, gdzie
starym ludziom niczego nie brakowało, młodzieńczy wygląd nie dawał żadnych korzyści,
jeśli naprawdę było się młodym.
Kety również miał przy boku generała gemma, któremu towarzyszyła ihumska żona.
Miles z trudem powstrzymał się, żeby nie wybałuszyć na nią oczu w niemym zachwycie.
Była wyjątkowa nawet jak na standardy ihumów. Włosy barwy ciemnej czekolady rozdzieliła
pośrodku przedziałkiem i zebrała w gruby warkocz, który spływał wzdłuż pleców aż na
podłogę. Skóra przypominała krem waniliowy. Kiedy spojrzała na zbliżającego się z Rondem
Milesa, otworzyła szerzej swe przejrzyste wielkie oczy koloru jasnego cynamonu. Istotnie
wyglądała jak apetyczny cukierek. Musiała być niewiele starsza od Rian. Miles poczuł
wdzięczność do Rian, że pozwoliła mu na siebie popatrzeć, bo dzięki temu zdołał ustać na
nogach i nie podszedł na klęczkach do stojącej przed nim damy.
Ilsum Kety najwidoczniej nie miał dla niego czasu lub nie interesowali go
cudzoziemcy, lecz nie miał ochoty bądź śmiałości obrazić Ronda; Miles zdołał wymienić z
nim krótkie słowa powitania. Rond skorzystał z okazji, by pozbawić Milesa swojej opieki i
umknąć do bufetu.
Zirytowany Kety zlekceważył obowiązki towarzyskie, więc Miles wziął sprawę w
swoje ręce i skłonił się przed generałem Kety’ego. Przynajmniej generał był w typowo
cetagandańskim wieku jak na swój urząd, czyli był sędziwy.
- Generale Chilian, czytałem o panu w tekstach historycznych. To dla mnie wielki
zaszczyt poznać pana. Oraz pańską czarującą małżonkę. Nie sądzę, bym znał jej imię. -
Uśmiechnął się do damy z nadzieją.
Brwi Chiliana powędrowały w górę, po czym się zmarszczyły.
- Witam, lordzie Vorkosigan - odparł krótko, ale nie chwycił przynęty. Rzuciwszy w
kierunku Milesa pełne niesmaku spojrzenie, ihumka zaczęła udawać, że w ogóle jej nie ma.
Obaj towarzysze traktowali ją zresztą, jakby była niewidzialna.
Gdyby więc Kety miał być lordem X, o czym myślał teraz, gdy przyparła go do muru
osoba, która miała zostać jego ofiarą? Podrzucił Barrayarczykom fałszywy Klucz, nakłonił Ba
Lurę, by powiedział o tym Rian i przekonał ją, by oskarżyła ich o kradzież, potem zabił Ba i
czekał na rezultat swoich działań. Ale nastąpiła przejmująca cisza. Widocznie Rian nie
zrobiła jeszcze nic, nie pisnęła nikomu ani słowa. Czy Kety nie obawia się, że zabił Ba Lurę
za wcześnie, zanim ten miał okazję przyznać się do zgubienia Klucza? Gubernator musi
przeżywać chwile okropnej niepewności. Jednak jego rasowa twarz nic takiego nie wyrażała.
Oczywiście, istniała jeszcze możliwość, że Kety jest całkiem niewinny.
Miles uśmiechnął się przyjaźnie do Ilsuma Kety’ego.
- Zdaje się, że mamy wspólne hobby, lordzie gubernatorze - rzekł półgłosem.
- Doprawdy? - odparł zupełnie niezachęcającym tonem.
- Interesujemy się insygniami władzy Cesarstwa Cetagandy. To fascynujące
przedmioty, mające głęboki związek z historią i kulturą ihumów, nie sądzi pan? I z ich
przyszłością.
Kety patrzył na niego obojętnie.
- Nie uważam tego za hobby. Ani za odpowiedni przedmiot zainteresowań
cudzoziemca.
- Obowiązkiem oficera jest poznać wrogów.
- Nic nie wiem na ten temat. Te zadania należą do gemmów.
- Takich jak pański przyjaciel lord Yenaro? Obawiam się, że będzie pan chyba musiał
poszukać lepszego oparcia, lordzie gubernatorze.
Kety zmarszczył blade czoło.
- O kim pan mówi?
Miles westchnął w duchu, żałując, że nie może zalać całego pawilonu serum prawdy.
Wszyscy ihumowie byli tak cholernie opanowani; wydawało się, że kłamią nawet wtedy, gdy
mówili najszczerszą prawdę.
- Zastanawiam się, szlachetny Kety, czy mógłby pan przedstawić mnie Slyke’owi
Giai. Jako w pewnym sensie krewny rodziny cesarskiej mam wrażenie, że jest kimś w rodzaju
mojego odpowiednika.
Szlachetny Kety spojrzał na niego osłupiały.
- Wątpię, by Slyke miał podobne zdanie... - Jego mina wskazywała, że Kety waha się,
co jest lepsze: gniew księcia Slyke’a Giai za to, że obarcza go cudzoziemcem, czy może
własna ulga, że pozbywa się Milesa. Wygrała korzyść własna, do pewnego stopnia;
szlachetny Kety wezwał gestem generała Chiliana i powierzył mu misję uzyskania zgody na
audiencję. Złożywszy Kety’emu słowa podziękowania i pożegnania, Miles podążył za
generałem w nadziei, że wykorzysta każdą chwilę wahania dla dobra swojej sprawy. Cesarscy
książęta raczej nie byli tak chętni do rozmowy jak zwykli gubernatorzy ihumowie.
- Generale... jeśli szlachetny Slyke nie będzie mógł ze mną rozmawiać, mógłby pan
przekazać mu krótką wiadomość? - Miles starał się mówić opanowanym głosem, co było dość
trudne, kiedy utykał, drepcząc za generałem. Chilian nie zwalniał kroku, więc barrayarski
gość z trudem za nim nadążał. - Tylko dwa słowa.
Chilian wzruszył ramionami.
- Chyba mogę.
- Proszę mu powiedzieć... Mamy Yenara. Tylko tyle.
Słysząc tę zagadkową informację, generał uniósł brwi.
- Dobrze.
Naturalnie potem wiadomość zostanie powtórzona Służbie Bezpieczeństwa Cesarstwa
Cetagandy. Miles nie miał nic przeciwko temu, by przyjrzała się ona bliżej lordowi Yenarze.
Szlachetny Slyke Giaja siedział po drugiej stronie pawilonu z kilkuosobową grupą
ludzi, ihumów i gemmów. Niezwykłe, że wśród nich była także mleczna bańka unosząca się
obok księcia. Niedaleko stała pomocnica - gemmka, jak stwierdził Miles mimo oficjalnej
białej szaty, jaką na sobie miała - ta sama, którą wysłano po niego na przyjęciu u Yenara.
Kobieta uniosła wzrok, kiedy się zbliżył, po czym zdecydowanie odwróciła głowę. Któż więc
siedział w bańce? Rian? Małżonka Slyke’a? Jeszcze ktoś inny?
Generał Kety pochylił się i szepnął coś księciu do ucha. Slyke Giaja zerknął na
Milesa, zmarszczył brwi i pokręcił głową. Chilian wzruszył ramionami i ponownie się
pochylił. Wpatrując się w jego usta, Miles zrozumiał, że generał przekazuje wiadomość lub
coś bardzo podobnego - wyraźnie wyczytał słowo „Yenaro”. Wyraz twarzy Slyke’a nie
zdradzał żadnych emocji. Odprawił generała ruchem ręki.
Generał Chilian wrócił do Milesa.
- Szlachetny Slyke jest zajęty i nie może z panem rozmawiać - zameldował
beznamiętnie.
- Mimo wszystko dziękuję - rzekł Miles równie beznamiętnie. Generał skinął głową i
wrócił do swojego pana.
Miles ogarnął wzrokiem salę, zastanawiając się, jak uzyskać dostęp do kolejnego
potencjalnego podejrzanego. Gubernatora Cety Mu nie było w pawilonie - prawdopodobnie
prosto z ogrodowego amfiteatru udał się na drzemkę.
Podeszła do niego Mia Maz, uśmiechając się ciekawie.
- Odbył pan jakieś ciekawe rozmowy, lordzie Vorkosigan? - spytała.
- Jak dotąd nie - przyznał ze smutkiem. - A pani?
- Przypuszczam, że też nie. Przede wszystkim słuchałam.
- W ten sposób więcej się można dowiedzieć.
- Tak. Jeśli słuchamy, odnosimy zwycięstwo w rozmowie. Jestem zupełnie
zadowolona ze swoich osiągnięć.
- Czego się pani dowiedziała?
- Głównym tematem rozmów jest twórczość poetycka, którą rozpatruje się w ścisłym
związku z hierarchią. Dziwnym zbiegiem okoliczności wszyscy zgadzają się, że najlepsze
wiersze wyszły spod ręki najważniejszych osób.
- Sam nie zauważyłem takiej zależności.
- Och, przecież nie jesteśmy ihumami.
- Dlaczego chwilę temu dawała mi pani jakieś znaki? - zapytał Miles.
- Próbowałam pana ostrzec przed dość szczególną regułą cetagandańskiej etykiety.
Mianowicie, jak się zachować, spotykając ihumską damę bez jej białej osłony.
- Pierwszy... pierwszy raz widziałem damę bez kuli - skłamał. - Dobrze się
zachowałem?
- Hm, nie bardzo. Otóż ihumki tracą przywilej posiadania pola siłowego, kiedy wiążą
się z kimś spoza swego genomu. Wychodząc za gemma, stają się kimś w rodzaju gemmki.
Utrata kuli z polem siłowym to coś w rodzaju utraty twarzy. Uprzejmie jest więc zachowywać
się, jakby kula była. Nie wolno nigdy zwracać się bezpośrednio do damy, nawet jeśli przed
panem stoi. Wszystkie pytania trzeba kierować do jej męża i zaczekać, aż powtórzy nam jej
odpowiedzi.
- Nic... do niej nie powiedziałem.
- Och, to dobrze. Nie wolno też na nie bezpośrednio patrzeć.
- Sądziłem, że mężczyźni postępują niegrzecznie, wyłączając je z rozmowy.
- Absolutnie nie. To według Cetagandan najbardziej taktowne zachowanie.
- Ach, tak. Ale z ich zachowania wynika, że równie dobrze kobiety mogłyby siedzieć
zamknięte w bańkach.
- O to właśnie chodzi.
- Czy te same zasady stosuje się do... ihumek, które wciąż mogą korzystać z kul?
- Nie mam pojęcia. Nie wyobrażam sobie, by ihumska dama mogła rozmawiać oko w
oko z cudzoziemcem.
Miles uświadomił sobie, że stoi obok niego jakieś niewysokie szare widmo i mało nie
podskoczył. Był to ba, służący Rian Degtiar. Wśliznął się chyłkiem do pawilonu,
niezauważony przez obecnych. Serce Milesa poczęło walić, lecz tylko skinął służącemu
głową.
- Lordzie Vorkosigan, moja pani życzy sobie rozmawiać z panem - odezwał się ba.
Maz otworzyła szeroko oczy.
- Dziękuję, będę zaszczycony - odparł Miles. - Hm... - Rozejrzał się, szukając
ambasadora Vorobyeva, który, jak się okazało, wciąż nie mógł się odczepić od generała z
Cety Ro. Świetnie. Skoro nie może prosić o pozwolenie, nikt nie będzie zarzucał mu
nieposłuszeństwa. - Maz, mogłaby pani powiedzieć ambasadorowi, że poszedłem
porozmawiać z damą. Hm... to może potrwać. Proszę się mną nie przejmować. Jeśli będzie
trzeba, spotkamy się w ambasadzie.
- Nie sądzę... - zaczęła Maz z powątpiewaniem, lecz Miles już się odwrócił. Przez
ramię posłał jej uśmiech i pomachał wesoło, wychodząc za małym ba z pawilonu.
Rozdział dziewiąty
Mały ba, jak zwykle z obojętnym wyrazem twarzy, prowadził Milesa przez kręte
ścieżki ogrodu, wokół stawów i wzdłuż uroczych sztucznych strumyków. Mało brakowało, by
Miles zagapił się w szmaragdowozielone trawniki, po których spacerowało mnóstwo
rubinowoczerwonych niewielkich pawi. Kawałeczek dalej, na plamie słonecznej, spoczywał
jakiś kształt przypominający kulistego kota, a może bukiet kociego futra... tak, to było jakieś
zwierzę; spomiędzy gęstych włosów błysnęła para turkusowych oczu, które leniwie zamknęły
się z powrotem.
Miles nie próbował nawiązywać rozmowy ani zadawać pytań. Być może podczas
ostatniej bytności w Niebiańskim Ogrodzie nie był kontrolowany przez cetagandańską służbę
bezpieczeństwa, kiedy szedł pomiędzy tysiącem innych delegatów planetarnych; dziś sytuacja
była zupełnie inna. Modlił się, żeby Rian zdała sobie z tego sprawę. Lisbet na pewno by to
zrozumiała. Miles mógł tylko mieć nadzieję, że razem z Wielkim Kluczem i misją genetyczną
Rian odziedziczyła po Lisbet jej przezorność i rozwagę.
Biała kula czekała na niego w krużganku. Ba ukłonił się jej i zniknął.
Miles odchrząknął.
- Dobry wieczór, milady. Chciała mnie pani widzieć? Czym mogę służyć? - Starał się
mówić jak najogólniej. Równie dobrze w kuli mógł siedzieć mówiący przez filtry pułkownik
Benin.
Głos Rian albo kogoś doskonale ją naśladującego powiedział:
- Lordzie Vorkosigan, wyraził pan zainteresowanie sprawami genetyki. Pomyślałam,
że zechce się pan zgodzić na krótką wycieczkę.
W porządku. Byli więc podsłuchiwani i Rian o tym wiedziała. Powstrzymał tę część
siebie, która wbrew rozsądkowi z całej siły pragnęła nadać całej sprawie pozory romansu, i
rzekł:
- Istotnie, milady, interesują mnie wszelkie sprawy związane z medycyną. Mam
wrażenie, że nie zrobiono wszystkiego, by zlikwidować moje ułomności. Szukam nowych
nadziei i szans, gdy tylko nadarza się okazja odwiedzenia krajów o bardziej zaawansowanej
technologii.
Ruszył za mleczną sferą, próbując bez powodzenia zapamiętać kręty szlak, jakim ich
prowadziła, przez łukowe korytarze i inne budynki. Raz czy dwa rzucił pełną podziwu uwagę
na temat mijanych widoków, by ich milczenie nie wzbudziło żadnych podejrzeń. Miles
oceniał, że oddalili się już około kilometra od pawilonu cesarza, oczywiście nie w linii
prostej, gdy wreszcie zbliżyli się do długiego i niskiego białego budynku. Wprawdzie był
położony równie malowniczo jak reszta zabudowań, jednak wygląd uszczelek okien i
zamków drzwi wskazywał, że budynek ma coś wspólnego z biologią. Otwarcie zamka
pneumatycznego wymagało wprowadzenia wielu kodów, ale gdy Rian została
zidentyfikowana, Miles bez przeszkód wszedł do środka pod jej opieką.
Zaprowadziła go przez zdumiewająco proste i nieprzypominające żadnego labiryntu
korytarze do przestronnego biura. Było to najbardziej praktyczne i odznaczające się
najmniejszym przepychem pomieszczenie, jakie Miles widział w Niebiańskim Ogrodzie. Za
jedną ze ścian, całą ze szkła, ciągnęła się długa sala, która miała więcej wspólnego z
galaktycznymi laboratoriami biologicznymi niż cesarskim ogrodem. Forma wynika z
funkcjonalności, a to miejsce miało wybitnie funkcjonalny charakter; naczelną zasadą była tu
celowość, nie zbytek - jak w pawilonach. W tej chwili laboratorium wyglądało na
opuszczone; nie dostrzegł tu nikogo, nie licząc służącego ba, który chodził między
stanowiskami, skrupulatnie spełniając obowiązki woźnego. Rzeczywiście - przypuszczalnie
nie prowadzono żadnych prac genetycznych podczas okresu żałoby po Niebiańskiej Pani,
domniemanej władczyni tego biologicznego królestwa. Na płycie konsolety widniał herb
przedstawiający ptaka, który zdobił też kilka zamkniętych szafek. Miles stał pośrodku
Gwiezdnego Żłobka.
Mleczna bańka osiadła na podłodze pod ścianą i bezszelestnie zniknęła. Z fotela
powietrznego wstała szlachetna Rian Degtiar.
Hebanowe włosy zostały spięte w węzeł, ale i tak opadały do pasa. Śnieżnobiała szata
sięgała ledwie połowy łydki - dwa proste kawałki materiału udrapowane na białym body
zakrywającym ją od szyi po obute w biel stopy. Dziś bardziej wyglądała jak kobieta niż ikona,
mimo to... Miles miał nadzieję, że widując ją często, uodporni się na jej obezwładniający
urok. Widocznie jednak musiał widywać ją częściej niż dotychczas. Dużo częściej. Znacznie...
Przestań. Nie bądź głupszy, niż jesteś.
- Tu możemy rozmawiać - powiedziała, podpłynęła do krzesła przy konsolecie i
usiadła. Jej najprostsze ruchy wyglądały jak taniec. Wskazała stojące naprzeciwko krzesło
Milesowi, który z nerwowym uśmiechem zajął je świadomy, że jego buty ledwie dotykają
podłogi. Zachowanie Rian w ogóle nie przypominało wyniosłej nieobecności żon generałów
gemmów. Czyżby Gwiezdny Żłobek stanowił rodzaj psychologicznego pola siłowego? A
może uważała, że Miles jest gatunkiem podczłowieka, zupełnie niegroźnym, na którym jej
uroda robi podobne wrażenie jak na zwierzęciu domowym?
- Sądzę, że ma pani rację - rzekł Miles - ale czy sprowadzenie mnie tutaj nie
spowoduje żadnych działań waszej ochrony?
Wzruszyła ramionami.
- Mogą najwyżej poprosić cesarza, żeby udzielił mi reprymendy.
- Nie mogą, hm, sami udzielić pani reprymendy?
- Nie.
Krótka, rzeczowa odpowiedź. Miles miał nadzieję, że Rian nie wykazuje po prostu
zbytniego optymizmu. A jednak... z dumnie uniesionej głowy, ułożenia ramion widać było, że
szlachetna Rian Degtiar, Służebnica Gwiezdnego Żłobka, ufa, iż w tych ścianach to ona jest
cesarzową. Przynajmniej przez najbliższych osiem dni.
- Wierzę, że to ważna sprawa. I nie potrwa długo. W przeciwnym razie, wychodząc, w
drzwiach zderzę się z czekającym na rozmowę ze mną pułkownikiem Beninem.
- To bardzo ważna sprawa. - Jej błękitne oczy zapłonęły. - Już wiem, który z
gubernatorów jest zdrajcą!
- Doskonale! Szybko to pani ustaliła. W jaki sposób?
- Klucz, jak pan twierdzi, był atrapą. Pustą i bezużyteczną. Jak sam dobrze pan
wiedział. - W jej oczach znów błysnęła podejrzliwość.
- Domyśliłem się, milady. Ma pani dowody?
- W pewnym sensie. - Nachyliła się skupiona. - Wczoraj książę Slyke Giaja kazał
swojej małżonce przyprowadzić się do Gwiezdnego Żłobka. Twierdził, że chciał go zwiedzić.
Nalegał, żebym pokazała mu insygnia cesarzowej. Wyraz jego twarzy nic nie powiedział, ale
bardzo długo przyglądał się wszystkim przedmiotom, po czym odwrócił się, chyba
zadowolony z tego, co ujrzał. Pogratulował mi lojalnej postawy i wkrótce wyszedł.
Slyke Giaja był u Milesa na jednym z pierwszych miejsc listy. Dwie poszlaki nie
czyniły jeszcze zeń głównego podejrzanego, ale lepsze to niż nic.
- Nie prosił o zademonstrowanie Klucza, żeby sprawdzić, czy działa?
- Nie.
- A więc wiedział. - Być może, być może. - Idę o zakład, że daliśmy mu do myślenia,
kiedy zobaczył swoją atrapę. Ciekawe, co teraz zamierza? Czy zdaje sobie sprawę, iż pani
wie, że to atrapa, czy myśli, że został wystrychnięty na dudka?
- Nie mam pojęcia.
Miles odczuwał zarówno ulgę, jak i przygnębienie, lecz doszedł do wniosku, że nie
tylko on, ale ihumowie też czasem nie potrafią rozgryźć innych przedstawicieli swojej rasy.
- Musi jednak wiedzieć, że najdalej za osiem dni, kiedy pani następczyni pierwszy raz
użyje Wielkiego Klucza, prawda wyjdzie na jaw. A jeżeli nie, to pojawi się powód, by
oskarżyć Barrayar. Tylko czy właśnie taki ma plan?
- Nie wiem, jaki ma plan.
- Chce jakoś wplątać w sprawę Barrayar, tego jestem pewien. Być może nawet
sprowokować konflikt zbrojny między naszymi państwami.
- To... - Rian zacisnęła dłoń, jak gdyby trzymała w ręku skradziony Klucz - z
pewnością byłby skandal, ale nie powód do wojny.
- Hm. To może być dopiero Część Pierwsza. Której celem jest wku... wywołanie
wściekłości na nas, logicznie więc Część Druga będzie polegała na wywołaniu naszej
wściekłości na was. - Nieprzyjemna konkluzja. Oczywiście lord X - Slyke Giaja? - nie
wyłożył jeszcze wszystkich kart. - Gdybym nawet oddał Klucz zaraz po tym, jak go
podrzucono - choć nie sądzę, żeby taki był plan - i tak nie moglibyśmy udowodnić, że to nie
my go zamieniliśmy. Szkoda, że zaatakowaliśmy Ba Lurę. Oddałbym wszystko, żeby się
dowiedzieć, jak by się potoczyły dalej wydarzenia.
- Ja także żałuję, że go napadliście - powiedziała cierpko Rian, poprawiając się na
krześle i szarpiąc brzeg szaty. Był to pierwszy bezwiedny gest, jaki zauważył u niej Miles.
Usta Milesa drgnęły w nagłym zakłopotaniu.
- Ale... ważna jest sprawa księżnych. Nigdy mi pani o nich nie mówiła. One też w tym
biorą udział, prawda? Dlaczego nie miałyby przejść na drugą stronę?
Skinęła niechętnie głową.
- Nie podejrzewam jednak, by którakolwiek dopuściła się zdrady. To... nie do
pomyślenia.
- Wasza Niebiańska Pani musiała korzystać z ich pomocy - dlaczego nie do
pomyślenia? Przypuśćmy, że jakaś kobieta ma okazję zdobyć władzę, razem ze swoim
gubernatorem. Albo nawet bez niego.
Szlachetna Rian Degtiar pokręciła głową.
- Nie. Księżne nie należą do gubernatorów. Należą do nas.
Miles spojrzał na nią zdumiony. Poczuł, że kręci mu się w głowie.
- Oni, mężczyźni. My, kobiety. Tak?
- Ihumskie kobiety są strażniczkami... - Urwała, w bezsilnym przekonaniu, że
cudzoziemski barbarzyńca nie jest w stanie tego zrozumieć. - Niemożliwe, żeby to była
księżna Slyke’a Giai.
- Przykro mi, ale nie rozumiem.
- To kwestia genomu ihumów. Slyke Giaja usiłuje wziąć coś, do czego nie ma prawa.
Nie chodzi o to, że uzurpuje sobie władzę cesarza. Taka jest jego rola. Ale że usiłuje rościć
sobie prawo do władzy cesarzowej... to nikczemność. Genom ihumów należy do nas i tylko do
nas. Zdradza nie cesarstwo, które jest niczym, ale ihumów, którzy są wszystkim.
- Jednak księżne zapewne popierają pomysł decentralizacji genomu ihumów.
- Oczywiście. Wszystkie zostały mianowane przez moją Niebiańską Panią.
- Czy one... hm. Czy zmieniają się wraz z upływem pięcioletniej kadencji
gubernatorów? Czy niezależnie od nich?
- Mianowanie jest dożywotnie i można je unieważnić jedynie na podstawie odrębnego
rozkazu Niebiańskiej Pani.
Księżne mogły więc być potężnymi sojusznikami w samym sercu wrogiego obozu,
gdyby tylko Rian mogła je zmobilizować. Lecz niestety nie odważy się tego zrobić, jeśli
jedna z nich była zdrajczynią. Miles zaklął w duchu.
- Ihumowie - zauważył - żyją z cesarstwa. Podstawa ich egzystencji nie może więc
być niczym, nawet z punktu widzenia genetyki. Liczba ofiar przypadająca na jednego
drapieżnika jest dość duża.
Nie uśmiechnęła się, słysząc to kiepskie zoologiczne porównanie. Chyba nie będzie
deklamować jej swoich limeryków. Spróbował inaczej.
- Z pewnością cesarzowa Lisbet nie miała zamiaru od razu podzielić na kawałki źródła
utrzymania ihumów.
- Nie, to nie miało nastąpić natychmiast. Może nawet nie za życia tego pokolenia -
przyznała Rian.
Ach, tak. To bardziej podobne do traktowania czasu w stylu starej ihumki.
- Teraz jednak intrygę prowadzi ktoś inny i ktoś inny na niej skorzysta. Ktoś
krótkowzroczny, mający własne cele, kogo cesarzowa w ogóle nie uwzględniła w swoich
planach. - Zwilżył usta i mówił dalej. - Moim zdaniem plan Niebiańskiej Pani załamał się w
najsłabszym punkcie. Cesarz chroni władzę ihumskich kobiet nad genomem; w zamian
udzielacie poparcia jego panowaniu. Wzajemne wsparcie dla obopólnego dobra.
Gubernatorzy nie mają takiego motywu. Nie można równocześnie pozbawić się władzy i ją
utrzymać.
Jej cudowne usta zacisnęły się w wyrazie przygnębiania, lecz nie zaprotestowała.
Miles nabrał haust powietrza.
- Przejęcie władzy przez Slyke’a Giaję nie leży w interesie Barrayaru. W tej sprawie
jestem więc do usług, milady. Lecz w interesie Barrayaru nie leży również destabilizacja
Cesarstwa Cetagandy w takiej formie, jaką planowała wasza cesarzowa. Chyba wiem, jak
pokrzyżujemy zamysły Slyke’a. Ze swojej strony musi pani jednak poniechać realizacji
pośmiertnej wizji swej pani. - Widząc jej zaskoczone spojrzenie, dodał cicho: - Na razie.
- Jak... chce pan pokrzyżować zamysły księcia Slyke’a? - spytała powoli.
- Spenetrować jego statek. Odzyskać oryginał Wielkiego Klucza i na powrót zamienić
go na atrapę, jeśli zaistnieje taka możliwość. Jeżeli dopisze nam szczęście, Slyke nie
zorientuje się, dopóki nie wróci do domu, a cóż wtedy pocznie? Pani przekaże Wielki Klucz
swojej następczym, wszystko potoczy się jak gdyby nigdy nic. Nikt nie będzie mógł nikogo
oskarżyć, nie obciążając przy tym siebie. Moim zdaniem to najrozsądniejsze wyjście. Każdy
inny scenariusz prowadzi do katastrofy. Jeśli nie zrobimy nic, za osiem dni spisek ujrzy
światło dzienne i Barrayar wpadnie w pułapkę. A gdyby mi się nie udało... w każdym razie
niczego na pewno nie popsuję. - Jesteś pewien?
- Jak chce się pan dostać na pokład statku Slyke’a?
- Mam kilka pomysłów. Czy księżne - i ich damy dworu ze służbą - mogą bez
przeszkód poruszać się między planetą a orbitą?
Dłoń jak z białej porcelany dotknęła szyi.
- W zasadzie tak.
- Tak więc proszę nawiązać kontakt z damą, która ma pozwolenie na podróże
orbitalne, najlepiej jakąś niezbyt rzucającą się w oczy. Zabiorę się z nią, ale oczywiście nie
jako ja. Będę się musiał przebrać. Kiedy tylko znajdę się na pokładzie, poradzę sobie sam.
Jest jeszcze kwestia zaufania. Komu może pani ufać? Nie przypuszczam, że mogłaby pani
sama, milady...?
- Nie opuszczałam stolicy od... kilku lat.
- A więc pani podróż rzucałaby się w oczy. Poza tym Slyke Giaja ma pewnie panią na
oku. Może ta gemmka, którą przysłała pani po mnie na przyjęciu u Yenara?
Rian spochmurniała.
- Lepiej wybrać którąś z księżnych - powiedziała z niechęcią.
- Inne wyjście - zauważył spokojnie - to zostawić całą robotę cetagandańskiej służbie
bezpieczeństwa. Gdyby przyskrzynili Slyke’a, Barrayar zostanie automatycznie oczyszczony
z podejrzeń i mój problem przestanie istnieć.
Może... nie do końca. Slyke Giaja, jeśli to on jest lordem X, musiał mieć wpływy w
kontroli ruchu stacji orbitalnej i dokładnie wiedzieć, gdzie umieścić ciało Ba Lury, by nikt go
nie zauważył. Slyke Giaja miał zdecydowanie za duży dostęp do służb specjalnych. Wcale nie
było pewne, czy cetagandańska służba bezpieczeństwa będzie mogła przeprowadzić
nieoczekiwany nalot na statek księcia.
- Za kogo chciałby się pan przebrać? - zapytała.
Próbował sam siebie przekonać, że w jej głosie nie brzmi pogarda, tylko zdziwienie.
- Przypuszczam, że za ba. Niektórzy ze służących ba są mojego wzrostu. Wasza rasa
traktuje ich, jakby byli niewidzialni. Na dodatek ślepi i głusi.
- Żaden człowiek nie zechciałby przebrać się za ba!
- Tym lepiej. - Skwitował jej uwagę ironicznym uśmiechem.
Zadźwięczała konsoleta. Rian przez chwilę patrzyła na nią zirytowana i zaskoczona,
po czym włączyła odbiór. Na ekranie holowidu pojawiła się czerstwa twarz mężczyzny w
średnim wieku. Miał na sobie mundur oficera cetagandańskiej służby bezpieczeństwa, lecz
Miles nie znał tego człowieka. Z pomalowanej w pasy twarzy spozierały szare oczy,
przypominające bryłki zimnego granitu. Miles zadrżał i szybko rozejrzał się wokół - na
szczęście znajdował się poza zasięgiem kamer holowidowych.
- Szlachetna Rian. - Człowiek z szacunkiem skłonił głowę.
- Witam, czcigodny pułkowniku Millisor - powiedziała Rian. - Kazałam zablokować
wszystkie połączenia ze mną. To nie jest odpowiedni czas na rozmowę. - Starała się nie
patrzeć na Milesa.
- Wykorzystałem łącze awaryjne. Od jakiegoś czasu próbuję z panią nawiązać kontakt.
Przykro mi, że zakłócam pani żałobę po Niebiańskiej Pani, milady, ale sądzę, że Ona by sobie
tego życzyła. Udało nam się wytropić zaginiony L-X-10-Terran-C w Kompleksie Jacksona.
Muszę mieć pozwolenie Gwiezdnego Żłobka na wyruszenie z granic imperium z
odpowiednimi siłami. Zrozumiałem, że odzyskanie L-X-10-Terran-C stanowiło jeden z
najważniejszych celów naszej Niebiańskiej Pani. Po przeprowadzeniu testów terenowych
zamierzała uczynić z niego dodatek do genomu ihumów.
- Rzeczywiście tak było, pułkowniku, ale... tak, mimo wszystko nadal należy go
odzyskać. Chwileczkę. - Rian wstała, podeszła do jednej z szafek i otworzyła ją za pomocą
pierścienia z kodem, który nosiła na zawieszonym na szyi łańcuszku. Chwilę szperała w
środku, wreszcie wydobyła przezroczysty blok szerokości około piętnastu centymetrów z
wytłoczonym u góry szkarłatnym znakiem ptaka, wróciła na miejsce i położyła blok na
czytniku konsolety. Wstukała jakiś kod i wewnątrz bloku na krótko rozbłysło światło.
- Doskonale, pułkowniku. Zostawiam to pańskiej ocenie. Zna pan zdanie naszej
zmarłej Pani na ten temat. Ma pan wolną rękę i może pan podjąć środki ze specjalnego
funduszu Gwiezdnego Żłobka.
- Dziękuję, szlachetna milady. Będę meldował o naszych poczynaniach. - Pułkownik
skłonił się i wyłączył.
- O co chodzi? - spytał Miles, starając się zamaskować nurtującą go ciekawość.
Rian spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi.
- Dawna sprawa związana z genomem ihumów. Nie ma nic wspólnego z panem ani
Barrayarem, ani obecnym kryzysem. Życie toczy się dalej.
- No, tak. - Uśmiechnął się ze zrozumieniem, jakby wystarczyło mu to wytłumaczenie.
Jednak zapisał sobie w pamięci dosłowny przebieg rozmowy Rian z pułkownikiem. Być może
to jeden z tych smacznych kąsków, którymi szczególnie interesuje się Simon Illyan. Miles
miał złe przeczucie, że po powrocie do domu będzie musiał zainteresować Illyana jeszcze
wieloma rzeczami.
Rian ostrożnie odłożyła Wielką Pieczęć Gwiezdnego Żłobka do zamykanej szafki i
wróciła na miejsce.
- Może to pani zrobić? - podjął Miles. - Skontaktować mnie z damą, której pani ufa,
wyposażyć mnie w liberię ba i dowody tożsamości? Muszę też dostać fałszywy Klucz, a
potem w jakiś sposób sprawdzić na miejscu autentyczność oryginału. Wyśle pani damę pod
jakimś wiarygodnym pretekstem na statek księcia Slyke’a, a ja pojadę jako jej eskorta. Kiedy
możemy to zorganizować?
- Nie jestem pewna kiedy.
- Tym razem musimy zawczasu ustalić termin spotkania. Jeśli mam na parę godzin
wyrwać się spod kontroli mojej ambasady, nie może mnie pani odwołać w dowolnym
momencie. Muszę zmylić... dla własnego bezpieczeństwa spreparować jakąś historię. Ma pani
program moich oficjalnych obowiązków? Na pewno, inaczej nie moglibyśmy się wcześniej
skontaktować. Moim zdaniem przede wszystkim musimy umówić się poza Niebiańskim
Ogrodem. Jutro po południu mam iść na jakąś Wystawę Biosztuki. Chyba uda mi się jakoś
stamtąd uciec, może z pomocą Ivana.
- Tak prędko...
- Wcale nie. Zostało niewiele czasu. Musimy też uwzględnić możliwość, że z jakiegoś
powodu trzeba będzie poniechać pierwszej próby. Zdaje sobie pani sprawę, milady, że zarzuty
przeciw księciu Slyke’owi mają charakter domniemania, a nie niezbitego dowodu.
- Ale na razie mam tylko to.
- Rozumiem. Musimy jednak mieć jak najszerszy margines bezpieczństwa. W razie
gdyby trzeba było spróbować jeszcze raz.
- Tak... ma pan rację. - Westchnęła, marszcząc z niepokojem brwi. - Dobrze, lordzie
Vorkosigan. Pomogę panu w tej wyprawie.
- Nie ma pani żadnych sugestii co do miejsca, w którym Slyke mógł ukryć Wielki
Klucz na swoim statku? To w końcu mały przedmiot, a statek ogromny. Mnie w pierwszym
momencie przyszły do głowy jego prywatne kabiny. Jest jakiś sposób, żeby wykryć położenie
klucza na pokładzie? Nie sądzę, żeby szczęśliwym trafem był wyposażony w obwód
alarmowy.
- Rzeczywiście. Choć ma stary i bardzo rzadki system zasilania. Przypuszczam, że z
niewielkiej odległości będzie go można namierzyć odpowiednim sensorem. Dopilnuję, żeby
dama, która zabierze pana na orbitę, miała taki detektor i wszystko, co jeszcze przyjdzie mi
do głowy.
- Każdy drobiazg może pomóc. - Wreszcie. W końcu zaczęli działać. Zdusił w sobie
szalone pragnienie, by ją błagać: rzuć to wszystko i uciekaj ze mną na Barrayar. Czy w ogóle
potrafiłby przemycić ją przez granice Cesarstwa Cetagandy? Było to nie mniej karkołomne
zadanie niż to, którego właśnie zamierzał się podjąć. Jak potoczyłaby się jego kariera, nie
mówiąc o karierze ojca, gdyby umieścił w domu Vorkosiganów cetagandańską ihumkę, bliską
krewną cesarza Fletchira Giai? Ile kłopotów mógłby sprowadzić na swoją głowę? Pomyślał
przez chwilę o wojnie trojańskiej.
Mimo to bardzo by mu pochlebiało, gdyby naprawdę usiłowała nakłonić go do
współpracy, gdyby przynajmniej trochę bardziej się starała. Nie kiwnęła palcem, aby go
zachęcić; brew jej nie drgnęła w udawanej kokieterii. W jego oczach wytrawnego agenta
CesBezu, wszędzie doszukującego się drugiego dna, Rian zachowywała się nadzwyczaj
otwarcie, wręcz naiwnie. Kiedy ktoś się głęboko i beznadziejnie zakocha, obiekt jego uczuć
powinien przynajmniej wykazać na tyle uprzejmości, by to zauważyć...
Beznadziejnie - oto najważniejsze słowo. Zapamiętaj to sobie, chłopcze.
Milesa i Rian nie łączyło uczucie ani wspólne cele. Łączył ich jednak wspólny wróg.
Musiał się tym zadowolić.
Rian wstała na znak, że uważa audiencję za zakończoną; Miles również zsunął się z
krzesła i rzekł:
- Czy pułkownik Benin zdołał już do pani dotrzeć, milady? Polecono mu zbadanie
sprawy śmierci Ba Lury.
- Domyśliłam się. Dwa razy prosił o rozmowę. Jak dotąd nie spełniłam jego prośby.
Wydawał się... dość uparty.
- Dzięki Bogu. Mamy więc okazję uzgodnić wspólną wersję. - Miles w krótkich
słowach streścił przebieg swojej rozmowy z Beninem, podkreślając fikcyjny temat rozmowy
z Rian, jaki podał pułkownikowi. - Musimy też ustalić, o czym teraz rozmawialiśmy. Mam
wrażenie, że Benin do mnie wróci. Sam go zresztą do tego zachęcałem. Nie sądziłem, że
książę Slyke tak prędko się zdradzi.
Rian skinęła głową i podeszła do przeszklonej ściany. Wskazując różne stanowiska
laboratorium po drugiej stronie, opisała mu pokrótce ich funkcje. Zapewne poprzedniego dnia
mówiła to samo księciu Slyke’owi, oprowadzając go po Żłobku.
- Wystarczy?
- W zupełności, dziękuję. Może mu pani powiedzieć, że zadawałem mnóstwo pytań na
temat... poprawiania różnych ułomności fizycznych, ale niestety nie mogła mi pani pomóc. -
Nie mógł się powstrzymać, by nie dodać: - DNA mam w porządku. Wszystkie moje wady
mają podłoże teratogeniczne, więc i tak pozostają poza zakresem pani kompetencji.
Jej przypominająca piękną maskę twarz przyoblekła się w cień jeszcze większej
obojętności. Wytrącony z równowagi Miles dodał:
- Wy, Cetagandanie, zbyt dużo uwagi poświęcacie powierzchowności. Musiała się
przecież pani kiedyś spotkać z fałszywą powierzchownością. - Przestań, zamknij się w tej
chwili.
Nie potakując ani nie zaprzeczając, uniosła otwartą dłoń i wróciła do swojej bańki.
Wyczerpany Miles, nie dowierzając już własnemu językowi, powlókł się za nią do głównego
wejścia.
Wyszli w chłód i sztuczny blask zmierzchu. Na pozornie nieskończonym
ciemnoniebieskim sklepieniu blado błyszczały pojedyncze gwiazdy. Na ławce po drugiej
stronie prowadzącej do Gwiezdnego Żłobka ścieżki siedzieli obok siebie Mia Maz,
ambasador Vorobyev i pułkownik Benin, pochłonięci miłą pogawędką. Kiedy nadszedł Miles,
wszyscy troje unieśli głowy, a uśmiechy Vorobyeva i Benina stały się odrobinę mniej miłe.
Miles zapragnął odwrócić się i umknąć do środka.
Widocznie Rian miała podobne odczucie, gdyż jej głos z wnętrza kuli powiedział:
- Ach, czekają na pana pańscy ludzie, lordzie Vorkosigan. Mam nadzieję, że uzna pan
tę wizytę za wielce pouczającą, nawet jeżeli niezupełnie spełniła pańskie oczekiwania. Dobrej
nocy.
Po czym bezszelestnie zniknęła w azylu Gwiezdnego Żłobka.
Och, cała ta sprawa jest wielce pouczającym doświadczeniem, milady.
Miles przywołał na twarz promienny uśmiech i zbliżył się do ławki, z której cała
trójka podniosła się, aby go powitać. Mia Maz jak zwykle błysnęła w uśmiechu dołeczkami.
Czyżby mu się zdawało, czy istotnie pod dyplomatyczną uprzejmością Vorobyeva czaiło się
jakieś napięcie? Z pokrytej pasiastym malunkiem twarzy Benina niewiele dało się odczytać.
- Witam - rzekł z ożywieniem Miles. - Czekał pan na mnie. Dziękuję, choć nie sądzę,
by było to konieczne.
Brwi Vorobyeva uniosły się z ironiczną dezaprobatą.
- Dostąpił pan niezwykłego zaszczytu, lordzie Vorkosigan - rzekł Benin, wskazując
ruchem głowy Gwiezdny Żłobek.
- Tak, szlachetna Rian Degtiar jest nad wyraz uprzejmą damą. Mam nadzieję, że nie
zmęczyłem jej swoimi pytaniami.
- Na wszystkie uzyskał pan odpowiedź? - zapytał Benin. - Rzeczywiście jest pan
uprzywilejowany.
Wyczuwało się gorycz w tej uwadze, choć naturalnie można było puścić ją mimo
uszu.
- I tak, i nie. Żłobek to fascynujące miejsce, ale obawiam się, że żadna z tych technik
nie może mi pomóc. Chyba znów będę musiał przejść kilka operacji. Nie lubię ich, są
zdumiewająco bolesne. - Posłał im udręczone spojrzenie.
Maz patrzyła na niego ze współczuciem; Vorobyev wydawał się mało rozmowny.
Zaczyna podejrzewać, że coś się dzieje. Niech to szlag.
Właściwie obaj, Benin i Vorobyev, sprawiali wrażenie, jakby tylko obecność Maz
powstrzymywała ich od przyciśnięcia Milesa do ściany i wyduszenia zeń prawdy.
- Jeśli zakończył pan wizytę, odprowadzę państwa do bramy - rzekł Benin.
- Tak. Pojazd ambasady czeka, lordzie Vorkosigan - dodał znacząco Vorobyev.
Wszyscy troje posłusznie podążyli za pułkownikiem Beninem wskazaną przez niego
ścieżką.
- Prawdziwym przywilejem była dla mnie możliwość wysłuchania tych poezji - zaczął
Miles. - Co u pana, pułkowniku? Jakieś postępy w prowadzonej sprawie?
Usta Benina drgnęły.
- Na razie bez zmian - mruknął.
Na pewno nie. Niestety, a może na szczęście, nie był to czas i miejsce na swobodne
roztrząsanie kwestii bezpieczeństwa przez dwóch fachowców.
- Ojej - powiedziała Maz i wszyscy zatrzymali się, aby podziwiać przedstawienie
rozgrywające się za zakrętem ścieżki. Zadrzewiona aleja tworzyła mały sztuczny wąwóz.
Pomiędzy drzewami i wzdłuż strumyczka siedziały setki drobnych, fosforyzujących w
bladym świetle zmierzchu żab drzewnych w różnych cukierkowych barwach, i wszystkie
rechotały. Właściwie śpiewały - wydając akordy w jednym tonie i równomiernym tempie;
dźwięk narastał i zamierał, a po nim brzmiał następny; podczas śpiewu blask tych stworzeń
wzmagał się i słabł, więc początek i koniec każdej nuty było słychać i widać. Akustyka
wąwozu znacznie potęgowała efekt owego „koncertu”. Mózg Milesa zdawał się przerwać swe
normalne funkcjonowanie na trzy minuty, zauroczony czystym, absurdalnym wręcz pięknem
zjawiska, dopóki ciche chrząknięcie Vorobyeva nie przerwało czaru. Po chwili cała grupa
ruszyła dalej.
Na zewnątrz kopuły panowała ciepła i wilgotna noc, oblana morelowym blaskiem, a z
oddali dobiegał szum życia stolicy. Noc i miasto rozciągające się po horyzont.
- Jestem pod wrażeniem luksusu, w jakim żyją ihumowie, ale zdaję sobie sprawę z
podstaw ekonomicznych, na których opiera się ten dostatek - zauważył Miles, zwracając się
do Benina.
- Istotnie - rzekł Benin z krzywym uśmiechem. - Zdaje się, że kwota podatku na głowę
mieszkańca Cetagandy wynosi połowę tego, co płaci Barrayarczyk. Słyszałem opinie, że
cesarz dba o dobro swoich poddanych jak o własny ogród.
Benin nie był wolny od cetagandańskiej skłonności do podkreślania przewagi swojej
ojczyzny nad innymi państwami. W każdym kraju podatki zawsze stanowiły drażliwą kwestię
społeczną.
- Obawiam się, że tak - odparł Miles. - Musimy dorównać wam pod względem
militarnym, mając jedną czwartą waszych zasobów. - Ugryzł się język, by nie dodać: „Na
szczęście to nietrudne” lub czegoś równie złośliwego.
Kiedy ślizgacz ambasady wzniósł się w powietrze, Miles pomyślał, że mimo wszystko
Benin ma rację. Widok ogromnej srebrzystej kopuły budził zachwyt, dopóki nie ogarnęło się
spojrzeniem miasta, które rozciągało się setki kilometrów we wszystkich kierunkach - nie
wspominając reszty planety i siedmiu innych. Wystarczyło przeprowadzić prosty rachunek.
Niebiański Ogród był kwiatem, lecz jego korzenie tkwiły gdzie indziej, w różnych gałęziach
gospodarki, którą kontrolowali ihumowie i gemmowie. Wielki Klucz wydał się nagle zbyt
małą dźwignią, za pomocą której można ruszyć z posad ten świat. Książę Slyke’u, chyba jesteś
optymistą.
Rozdział dziesiąty
- Musisz mi w tym pomóc, Ivan - szepnął z naciskiem Miles.
- Tak? - mruknął Ivan tonem wskazującym, że najchętniej w nic by się nie mieszał.
- Nie wiedziałem, że Vorobyev go wyśle. - Ruchem głowy Miles wskazał lorda
Vorreediego, który odszedł na chwilę, by odbyć krótką naradę z kierowcą, umundurowanym
strażnikiem ambasady i strażnikiem ubranym po cywilnemu. Pierwszy miał na sobie zielony
mundur, podobnie jak Miles i Ivan; dwaj pozostali - kombinezony i długie do łydek płaszcze -
wyjściowy strój Cetagandan. Urzędnik protokolarny nosił jednak cywilne rzeczy z większą
swobodą.
Miles ciągnął:
- Kiedy ustalałem spotkanie z moim łącznikiem, myślałem, że naszym przewodnikiem
znowu będzie Mia Maz, bo tę wystawę organizuje Wydział Damski, czy jak to się tu nazywa.
Nie wystarczy, że będziesz musiał wytłumaczyć moje wyjście. Być może trzeba będzie
odciągnąć ich uwagę, żebym w ogóle mógł się oddalić.
Strażnik w cywilu skinął głową i odszedł. Tajniak; Miles postarał się dobrze
zapamiętać jego twarz i ubranie. Jeszcze jedna rzecz, na którą trzeba uważać. Strażnik
skierował się do wejścia na wystawę... której nie zorganizowano w sali z prawdziwego
zdarzenia. Kiedy Miles pierwszy raz usłyszał o dzisiejszej wycieczce, wyobrażał sobie jakąś
przepastną czworokątną budowlę przypominającą siedzibę Okręgowych Targów Rolnych w
Hassadarze. Znajdująca się na przedmieściach Sala Księżycowego Ogrodu, jak brzmiała
nazwa tego miejsca, była kopułą - rodzajem miniatury czaszy przykrywającej Niebiański
Ogród. Nie była jednak wcale miniaturowa: jej średnica wynosiła około trzystu metrów, a łuk
sklepienia przykrywał dosyć strome wzniesienie. W stronę głównego wejścia płynął strumień
doskonale ubranych gemmek i gemmów.
- Jak, u diabła, mam to zrobić, kuzynku? Trudno odwrócić uwagę Vorreediego.
- Powiedz mu, że wyszedłem z damą w celach... niemoralnych. Ty bez przerwy
znikasz z niemoralnymi damami, dlaczego nie ja? - Ujrzawszy, jak Ivan przewraca oczami,
Miles skrzywił usta. - Przedstaw go kilku swoim dziewczynom, nie wierzę, że nie spotkamy
tu ani jednej z nich. Powiedz im, że to człowiek, który wtajemniczył cię we wszystkie arkana
Barrayarskiej Sztuki Kochania.
- Nie jest w moim typie - wycedził przez zęby Ivan.
- Więc coś wymyśl!
- Nie jestem od myślenia. Wypełniam rozkazy, to znacznie bezpieczniejsze.
- Świetnie. Rozkazuję ci coś wymyślić.
Ivan zmełł w ustach przekleństwo, po czym oświadczył:
- Wiem, że będę tego żałował.
- Wytrzymaj jeszcze trochę. Za parę godzin wszystko się skończy. - Dobrze albo źle.
- To samo mówiłeś przedwczoraj. Kłamałeś.
- To nie moja wina. Sytuacja skomplikowała się trochę bardziej, niż z początku
zakładałem.
- Pamiętasz, jak kiedyś w Vorkosigan Surleau znaleźliśmy stary skład broni po
partyzantach, a ty namówiłeś Elenę i mnie, żebyśmy pomogli ci uruchomić stary czołg
poduszkowy? I jak wjechaliśmy w stodołę, która się rozwaliła? A potem matka zabroniła mi
wychodzić z domu przez dwa miesiące.
- Ivan, wtedy mieliśmy po dziesięć lat!
- Pamiętam, jakby to było wczoraj. Pamiętam też, jakby to było przedwczoraj.
- Tamta szopa i tak rozpadała się ze starości. Oszczędziliśmy pracy ekipie. Na litość
boską, Ivan, tu chodzi o poważną sprawę! Możesz to porównać z... - Miles urwał, ponieważ
urzędnik protokolarny odprawił swoich ludzi i z uśmiechem odwrócił się do młodych
wysłanników z Barrayaru. Następnie zaprowadził ich do Sali Księżycowego Ogrodu.
Miles z niejakim zdziwieniem ujrzał coś tak prymitywnego jak napis - mimo że
ułożono go z kwiatów - zdobiący łukowe wejście do labiryntu korytarzy, które wspinały się
na naturalne wzniesienie. Napis głosił: „149. Doroczna Wystawa Biosztuki Klasy A.
Poświęcona pamięci Niebiańskiej Pani”. I właśnie przez tę drugą część wszyscy uprzejmi
delegaci obowiązkowo powinni wystawę odwiedzić.
- Czy rywalizują tu ihumki? - spytał Miles urzędnika protokolarnego. - To by było w
ich stylu.
- Nie miałyby konkurencji - odrzekł lord Vorreedi. - Organizują własną doroczną
imprezę, bardziej kameralną, w Niebiańskim Ogrodzie, ale dopóki nie zakończy się okres
żałoby, jej przygotowanie jest wstrzymane.
- Czyli... gemmki, hm, naśladują tu swoje ihumskie siostry przyrodnie?
- W każdym razie się starają. Na tym polega zabawa.
Eksponaty autorstwa gemmek nie były ustawione w rzędach, lecz każdy zajmował
osobne miejsce na zakręcie korytarza lub w rogu. Miles pomyślał przez chwilę, ilu trzeba
było zakulisowych zabiegów, by zdobyć dogodne miejsce i przestrzeń, i ile zyskiwało się na
statusie za najlepszą lokalizację oraz czy w ramach konkurencji zawodniczki mogły posunąć
się do zabójstwa. Oczywiście zabójstwa „towarzyskiego” - jak wywnioskował z zasłyszanych
fragmentów rozmów toczonych w grupach dam, które głośno podziwiały lub krytykowały
poszczególne eksponaty.
Jego uwagę przyciągnęło akwarium z rybami. Miały błoniaste płetwy i opalizującą
łuskę w kolorach odpowiadających barwom malunków klanowych: jasnoniebieskich, żółtych,
czarnych i białych. Ryby pływały w rytmie wolnego gawota. Nie było to żadne szczególne
osiągnięcie genetyczne, gdyby nie fakt, że dumną autorką wystawianego dzieła, która krążyła
w pobliżu, była mniej więcej dwunastoletnia dziewczynka. Wydawało się, że była maskotką
bardziej doświadczonych dam prezentujących poważniejsze eksponaty. „Za sześć lat strzeżcie
się!”, zdawał się mówić jej uśmieszek.
Błękitne róże i czarne orchidee stały się już tak pospolite, że pełne klomby tych
kwiatów służyły do oddzielania od siebie poszczególnych elementów wystawy. Miles
zobaczył dziewczynkę z rodzicami, prowadzącą na złotej smyczy jednorożca, który miał
około metra wzrostu. Nie był to nawet eksponat... ale, o ile Miles wiedział, ogólnie dostępny
produkt. W przeciwieństwie do Okręgowych Targów Rolnych w Hassadarze, względy
użytkowe raczej się tu nie liczyły. Właściwie uważano je wręcz za wadę. Konkurowano
wyłącznie na płaszczyźnie estetycznej; życie natomiast było środkiem wyrazu, biopaletą
służącą tylko ostatecznym efektom artystycznym.
Przystanęli, by spojrzeć przez poręcz balkonu na wijące się w dole alejki ogrodu.
Kątem oka Miles dojrzał jakiś ruch koło swoich stóp. Po nodze Ivana wspinało się długie
pnącze o lśniących liściach. Czerwone kwiaty otwierały się i zamykały, wydzielając delikatny
aromat, aczkolwiek ogólny efekt przywodził na myśl usta łapczywie chwytające powietrze.
Jak urzeczony przez całą minutę wpatrywał się w zadziwiającą roślinę, po czym szepnął:
- Hm, Ivan? Nie ruszaj się. Popatrz na lewy but.
Drugie pnącze owinęło się wokół kolana Ivana i poczęło piąć się w górę. Ivan spojrzał
w dół, poruszył nogą i zaklął.
- Co to u diabła jest? Zdejmij to ze mnie!
- Wątpię, żeby to było trujące - powiedział niepewnie Vorreedi. - Może jednak lepiej
niech pan stoi spokojnie.
- To chyba... pnąca róża. Żywotne stworzonko, prawda? - Miles z uśmiechem pochylił
się nad roślinką i upewniwszy się, że nie ma kolców, wyciągnął rękę. Powinna cofać się pod
wpływem dotyku. Pułkownik Vorreedi powstrzymał go niezdecydowanym gestem.
Zanim jednak Miles odważył się narazić skórę i ciało, nadbiegła jakaś pulchna
gemmka z dużym koszykiem.
- Ach, tu jesteś, łobuzie! - krzyknęła. - Przepraszam pana - zwróciła się do Ivana, nie
patrząc na niego. Uklękła i zaczęła odwijać roślinę z jego nogi. - Chyba rano dostał za dużo
azotu...
Jak gdyby z żalem róża puściła w końcu Ivana, a dama bezceremonialnie wcisnęła ją
do koszyka, gdzie kłębiły się inne zielone pnącza, okryte różowym, białym i żółtym
kwieciem. Rozejrzawszy się po najbliższych zakamarkach, kobieta wstała i pobiegła dalej.
- Chyba roślinka cię polubiła - powiedział do Ivana Miles. - Feromony?
- Wypchaj się - odburknął Ivan. - Albo dam ci azotu i wystawię pod... o, Boże, co to
jest?
Za rogiem rozciągał się skrawek otwartej przestrzeni, pośrodku którego wznosiło się
piękne drzewo o puszystych dużych liściach w kształcie serca i kilkudziesięciu powyginanych
gałęziach uginających się pod brzemieniem ukrytych w strąkach owoców. Owoce miauczały.
Miles i Ivan podeszli bliżej.
- Coś... tu chyba nie tak - powiedział z oburzeniem Ivan.
W każdym strączku tkwił odwrócony do góry nogami mały kotek; z białego
miękkiego futerka wystawały kocie uszy i pyszczki o jasnoniebieskich oczach i z wąsami.
Ivan ujął jednego i zbliżył do twarzy, by lepiej przyjrzeć się zjawisku. Wyciągnął palec i
ostrożnie pogłaskał stworzonko; kotek zamachał łapkami.
- Koty powinny biegać za nitką, a nie tkwić przyklejone do jakiegoś przeklętego
drzewa i nabijać punkty jakiejś gemmskiej suce - oświadczył z gniewem Ivan. Rozejrzał się;
chwilowo w pobliżu nikogo nie było.
- Hm, nie jestem pewien, czy rzeczywiście są przyklejone - rzekł Miles. - Czekaj,
chyba nie chcesz...
Próba powstrzymania Ivana przed uwolnieniem kotka była równie bezcelowa, jak
zakazanie mu umizgiwania się do pięknej kobiety. To było jak odruch bezwarunkowy. Błysk
w jego oku mówił, że jest zdecydowany uwolnić wszystkie maleńkie ofiary, być może po to,
by goniły pnące róże.
Ivan odłamał strąk tuż przy gałęzi. Kotek wydał głośny pisk i po krótkich konwulsjach
znieruchomiał.
- Kici, kici...? - szepnął niepewnie Ivan do stulonej dłoni. Z odłamanej gałęzi na rękę
Ivana bryznął znienacka strumień czerwonej cieczy.
Miles z powrotem otulił strąkiem... chyba już zwłoki kotka. Zwierzątko miało tylko
pół ciała. Różowe tylne łapki łączyły się, przechodząc w łodygę.
-...chyba był niedojrzały, Ivan.
- To potworne! - Z wściekłości Ivanowi zabrakło tchu i jego głos się załamał.
Wiedzeni jednym impulsem odskoczyli od kociego drzewa i uciekli za najbliższy róg, gdzie
nie było ludzi. Ivan gorączkowo szukał jakiegoś miejsca, by ukryć maleńkie zwłoki i w ten
sposób odżegnać się od grzesznego aktu wandalizmu. - Niedorzeczne!
- No, nie wiem - powiedział w zamyśleniu Miles. - Wcale nie bardziej niedorzeczne
niż metoda naturalna. Widziałeś kiedyś, jak kotka rodzi młode?
Ivan zakrył ręką zdechłego kotka i spiorunował spojrzeniem kuzyna. Oficer
protokolarny przyglądał się panice Ivana z mieszaniną zirytowania i współczucia. Miles
pomyślał, że gdyby Vorreedi znał Ivana dłużej, tego pierwszego uczucia byłoby na pewno
znacznie więcej.
- Milordzie... chce pan, żebym pomógł panu dyskretnie się tego pozbyć? - spytał tylko.
- O tak, bardzo proszę - odrzekł z ulgą Ivan. - Jeśli pan łaskaw. - Pospiesznie oddał
puszysty kłębek urzędnikowi, który ukrył go w chustce.
- Proszę zaczekać. Zaraz wracam - powiedział i odszedł pozbyć się dowodu zbrodni.
- Nieźle, Ivan - warknął Miles. - Chcesz teraz wepchnąć ręce do kieszeni?
Ivan zaczął trzeć chustką czerwoną lepką plamę na dłoni, splunął i spróbował jeszcze
raz. No już, głupia plamo, schodź...
- Nie zaczynaj jak moja matka. To nie moja wina... Sytuacja skomplikowała się trochę
bardziej, niż z początku zakładałem. -
Ivan schował chustkę do kieszeni i rozejrzał się, marszcząc brwi. - To przestało być
zabawne. Chcę wracać do ambasady.
- Musisz przynajmniej zaczekać, aż spotkam się moim łącznikiem.
- Kiedy to ma być?
- Niebawem, jak przypuszczam.
Wolnym krokiem doszli do końca korytarza, gdzie znajdował się następny balkonik, z
którego rozciągał się piękny widok na niżej położoną część ogrodu.
- Niech to szlag - powiedział Ivan.
- Co widzisz? - spytał Miles, podążając za jego spojrzeniem. Wspiął się na palce, ale
nadal nie widział, co przyciągnęło uwagę kuzyna.
- Jest tu nasz przyjaciel lord Yenaro. Dwa poziomy niżej rozmawia z jakimiś
kobietami.
- Może to... zwykły zbieg okoliczności. Roi się tu od gemmów. Po południu ma się
odbyć wręczenie nagród. Zwyciężczyni przysporzy honoru swojemu klanowi, który
oczywiście będzie chciał na tym zarobić. Poza tym nasz przyjaciel chyba ma upodobanie do
przedsięwzięć artystycznych tego rodzaju.
Ivan uniósł jedną brew.
- Chcesz się założyć?
- Nie.
Ivan westchnął.
- Przypuszczam, że nie ma sposobu wykiwać go, zanim on wykiwa nas.
- Nie wiem. W każdym razie miej oczy otwarte.
- Mowa.
Rozglądali się więc dalej. Podeszła do nich gemmka w średnim wieku i dostojnej
postury. Skinęła głową Milesowi, jakby byli dobrymi znajomymi, po czym szybko pokazała
mu pierścień z wizerunkiem ptaka, ozdobiony filigranem.
- Już? - zapytał cicho Miles.
- Nie. - Dama mówiła ciepłym altem. - Spotkamy się przy zachodnim wyjściu za pół
godziny.
- Nie mogę ręczyć, że będę punktualnie co do minuty.
- Zaczekam. - Dama się oddaliła.
- Cholera - rzekł po krótkim milczeniu Ivan. - Naprawdę masz zamiar to zrobić.
Będziesz diabelnie ostrożny, prawda?
- Ależ tak.
Miles stwierdził, że lord Vorreedi podejrzanie długo szuka rozdrabniacza odpadków.
Lecz kiedy zaczęły zawodzić go nerwy i już miał ruszyć na poszukiwania urzędnika
protokolarnego, Vorreedi ukazał się na horyzoncie i zmierzał do nich szybkim krokiem. Jego
uśmiech zdradzał pewne napięcie.
- Milordowie - rzekł. - Pojawiła się pewna sprawa. Będę was musiał na jakiś czas
opuścić. Proszę, abyście się nie rozłączali i nie wychodzili z budynku.
Doskonale. Prawdopodobnie.
- Jak to sprawa? - zapytał Miles. - Dostrzegliśmy Yenara.
- Naszego figlarza? Tak, wiemy, że tu przebywa. Moi analitycy ocenili, że jest
niegroźny, choć dokuczliwy. Przez jakiś czas panowie sami będziecie się musieli przed nim
bronić. Chodzi o kogoś innego, którego zauważył jeden z moich najlepszych ludzi. O
zawodowca.
„Zawodowiec” mógł oznaczać tylko zawodowego zabójcę albo kogoś o podobnej
profesji. Miles skinął ze zrozumieniem głową.
- Nie wiemy, po co tu jest - ciągnął Vorreedi. - W drodze są już posiłki. Tymczasem
mamy zamiar... uciąć sobie z nim małą pogawędkę.
- Serum prawdy jest tu nielegalne. Może jej używać tylko policja i służby cesarskie,
prawda?
- Wątpię, by ten osobnik chciał się skarżyć władzom - mruknął Vorreedi z odrobinę
złowrogim uśmiechem.
- Miłej zabawy.
- Uważajcie na siebie, panowie. - Pułkownik skinął im głową i odszedł pozornie
swobodnym krokiem.
Miles i Ivan ruszyli dalej, przystając od czasu do czasu przy różnych kwietnych
eksponatach, bardziej związanych z królestwem roślin niż kocie drzewo. Miles liczył w
myślach minuty. Niedługo ucieknie i na czas stawi się w umówionym miejscu...
- Witaj, skarbie - usłyszał za sobą melodyjny głos. Ivan odwrócił się ułamek sekundy
szybciej niż Miles. Ujrzeli lady Arvin i lady Benello trzymające się pod ręce. Damy
błyskawicznie jednak rozłączyły się, obstąpiły Ivana z obu stron i każda złapała go pod ramię.
- Skarbie? - powtórzył z zachwytem Miles. Ivan spojrzał na niego spode łba i zaczął
się witać.
- Słyszałyśmy, że tu jesteś, Ivanie - mówiła blondynka, lady Arvin. Wyższa lady
Benello przytaknęła, wstrząsając kaskadą bursztynowych włosów. - Co masz później w
planach?
- A... nic szczególnego - odrzekł Ivan, obracając głowę to w jedną, to w drugą stronę,
żeby sprawiedliwie poświęcić każdej z nich jednakową uwagę.
- Och - powiedziała lady Arvin. - Może więc będziesz miał ochotę zjeść ze mną
kolację na moim poddaszu?
- A jeśli nie masz nastroju na miejskie rozrywki - wtrącił lady Benello - znam takie
miejsce nad jeziorem. Każdego klienta przewozi się łódką na maleńką wyspę, gdzie podaje
się posiłek na świeżym powietrzu. To naprawdę ustronne miejsce.
Obie kobiety spojrzały na siebie z jadowitym uśmiechem. Ivan przypominał zaszczute
zwierzę.
- Ależ trudna decyzja - rozważał głośno, próbując zyskać na czasie.
- Tymczasem chodźmy obejrzeć cuda siostry lady Benello, a po drodze przemyślisz
sprawę, Ivanie - powiedziała pojednawczym tonem lady Arvin. Jej wzrok spoczął na Milesie.
- Pan także, lordzie Vorkosigan. Mam wrażenie, że strasznie zaniedbałyśmy naszego drugiego
gościa. Po dyskusji doszłyśmy do wniosku, że to pożałowania godne niedopatrzenie. -
Zacisnęła dłoń na ramieniu Ivana, posyłając swej rudowłosej przyjaciółce znaczące
spojrzenie. - Być może to rozwiąże dylemat naszego lorda Ivana.
- W nocy wszystkie koty są czarne? - mruknął Miles. - Czy raczej wszyscy
Barrayarczycy?
Na dźwięk słowa „koty” Ivan się skrzywił. Mina lady Arvin pozostała obojętna, lecz
Miles miał złe przeczucie, że rudowłosa pojęła żart. Tak czy inaczej oderwała się od Ivana -
czyżby przez twarz lady Arvin przemknął błysk triumfu? - po czym odwróciła się do Milesa.
- Rzeczywiście, lordzie Vorkosigan. Ma pan jakieś inne plany?
- Obawiam się, że tak - odparł Miles z nie całkiem udawanym żalem. - Właściwie
muszę już iść.
- Już teraz? Och, proszę przynajmniej... zobaczyć dzieło mojej siostry. - Lady Benello
nie wzięła go pod ramię, ale miała chyba ochotę iść obok niego, mimo że wówczas Ivan przez
jakiś czas znajdowałby się we władzy rywalki.
Czas. Nie zaszkodzi dać Vorreediemu jeszcze kilku minut, by zajął się tropieniem
swej zdobyczy. Miles uśmiechnął się lekko i pozwolił się prowadzić idącej przodem lady
Arvin z Ivanem. Skóra rudowłosej nie miała owej porcelanowej delikatności cery szlachetnej
Rian Degtiar. Z drugiej jednak strony nie była tak... niedostępna. Z trudną można sobie
poradzić. Ale z niedostępną...
Przestań. Te kobiety chcą cię wykorzystać i dobrze o tym wiesz.
O, Boże, spraw, żeby mnie wykorzystano...
Skup się, chłopie, na litość boską.
Krętą ścieżką zeszli na niższy poziom. Lady Arvin skręciła w niewielki kolisty
skrawek wolnej przestrzeni, osłonięty drzewami w donicach. Ich błyszczące liście
przypominały klejnoty, ale drzewa stanowiły jedynie tło dla umieszczonej pośrodku koła
głównej ekspozycji - nieco zaskakującej pod względem artystycznym. Składała się z trzech
pasm grubego brokatu w subtelnych barwach, które w luźnych splotach opadały z wysokiego
słupa i wiły się na dywanie. Gruby dywan w jakiś abstrakcyjny wzór dopasowano
kolorystycznie do drzew.
- Miej się na baczności - mruknął Ivan.
- Widzę go - szepnął Miles.
Odziany w czerń i z uśmiechem na twarzy, lord Yenaro siedział na jednej z niskich
ławeczek pod drzewami.
- Gdzie Veda? - zapytała lady Benello.
- Przed chwilą wyszła - rzekł Yenaro, podnosząc się i witając wszystkich.
- Lord Yenaro pomagał mojej siostrze przy tej pracy - wyznała Milesowi i Ivanowi
lady Benello.
- Ach tak? - powiedział Miles, rozglądając się wokół w poszukiwaniu kolejnej
pułapki. Jeszcze jej nie zauważył. - A, hm, co to za praca?
- Wiem, że nie wygląda zbyt okazale - powiedziała usprawiedliwiającym tonem lady
Benello - nie o to jednak chodzi. Jej subtelność polega na zapachu. To tkanina. Wydziela
zapach, który zmienia się w zależności od nastroju ubranej w nią osoby. Wciąż się
zastanawiam, czy nie lepiej było uszyć z niej suknię. - Ostatnia uwaga była skierowana do
Yenara. - Mogliśmy ubrać w nią jedną ze służących i postawić tu na cały dzień jako modelkę.
- Efekt mógłby być zbyt komercyjny - powiedział Yenaro. - Tak zyskamy o wiele
więcej.
- To... żywa tkanina? - spytał z powątpiewaniem Ivan.
- Gruczoły zapachowe są w takim stopniu żywe, jak pańskie gruczoły potowe -
zapewnił go Yenaro. - Niemniej ma pan rację, ekspozycja jest nieco statyczna. Proszę podejść
bliżej, a zademonstrujemy pewien efekt.
Miles z daleka pociągnął nosem, obsesyjnie starając się zanalizować każdą molekułę
zapachu, jaka dostała mu się do nozdrzy. Pod kopułą unosiły się chmury przeróżnych woni;
wydzielały je poszczególne ekspozycje, mieszając się z zapachem perfum dam i Yenara.
Brokat wydzielał bardzo miły aromat - jakiejś mieszanki pachnideł. Miles zauważył, że Ivan
także nie skorzystał z zaproszenia, by podejść bliżej. Dodatkiem do perfum było coś jeszcze,
coś oleistego i ostrego...
Yenaro wziął z ławki dzbanek i podszedł do słupa.
- Trochę złotego porteru? - mruknął kpiąco Ivan.
W jednej chwili Milesowi stanęły przed oczyma minione wypadki i poczuł uderzenie
fali adrenaliny, od której jego serce najpierw zamarło, a potem zaczęło walić ze zdwojoną
siłą.
- Łap ten dzbanek, Ivan! Nie pozwól mu uronić ani kropli!
Ivan posłusznie rzucił się na gemma. Yenaro poddał się jego silnej dłoni, wydając
zdumione parsknięcie.
- Ależ, lordzie Vorpatrilu!
Miles rzucił się twarzą na dywan i zaczął węszyć jak oszalały. Tak.
- Co pan wyprawia? - zapytała ze śmiechem lady Benello. - Dywan nie jest częścią
ekspozycji!
Owszem, jest.
- Ivan - rozkazał Miles, gramoląc się z powrotem. - Podaj mi to - ostrożnie - i
powiedz, co czujesz tam na dole.
Miles ujął dzbanek z większą delikatnością niż koszyk pełen jaj. Trochę zdziwiony
Ivan zrobił, jak mu kazał kuzyn. Powąchawszy dywan, przejechał po nim ręką i przyłożył
palce do ust. A potem zbladł. Miles domyślił się, że Ivan doszedł do tego samego wniosku co
on, zanim jeszcze odwrócił się do niego i syknął:
- Astercyna!
Miles zszedł z dywanu, uniósł pokrywkę dzbanka i pociągnął nosem. Poczuł słabą
woń przypominającą mieszankę pomarańczy i wanilii - miał rację.
Miles był pewien, że Yenaro zamierzał wylać całą zawartość dzbanka. Tuż pod ich
nogi. Na oczach lady Arvin i lady Benello. Miles pomyślał o losie ostatniego narzędzia lorda
X, księcia Slyke’a - Ba Lurze. Nie. Yenaro nic nie wie. Może nienawidzi Barrayarczyków, ale
nie mógł do tego stopnia oszaleć. Tym razem wpadł razem z nami. Do trzech razy sztuka.
Kiedy Ivan wstał z zaciśniętymi szczękami i płonącymi oczyma, Miles skinął na niego
i oddał mu dzbanek. Ivan wziął naczynie ostrożnie i cofnął się o krok. Miles ukląkł, by
oderwać z brzegu dywanu kilka nitek. Nitki rozciągnęły się jak guma, potwierdzając
wcześniejszą diagnozę.
- Lordzie Vorkosigan! - zaprotestowała lady Arvin, jak gdyby trochę rozbawiona
barbarzyńskimi obyczajami Barrayarczyków.
Miles dał nitki Ivanowi i ponownie wziął z jego rąk dzbanek. Ruchem głowy wskazał
Yenara.
- Zabierz go. Przepraszamy panie. To... męska rozmowa.
Ku jego zdziwieniu ten argument podziałał; lady Arvin tylko uniosła brwi, choć lady
Benello odrobinę się nadąsała. Ivan złapał jedną ręką ramię Yenara i wyprowadził go z terenu
ekspozycji. Kiedy Yenaro próbował strząsnąć z siebie jego rękę, Ivan ostrzegawczo wzmocnił
uchwyt. Yenaro zacisnął zęby. Wydawał się zły i odrobinę zawstydzony.
Niedaleko znaleźli pusty zakątek. Ivan razem z pojmanym stanęli plecami do ścieżki,
zasłaniając Milesa. Miles delikatnie odstawił dzbanek, ukląkł, uniósł głowę i drgającym od
gniewu głosem powiedział do Yenara:
- Zademonstruję, milordzie, czego o mały włos pan nie uczynił przed chwilą. Chcę
tylko wiedzieć, czy miał pan pojęcie, co robi?
- Nie wiem, o czym mówicie - warknął Yenaro. - Puść mnie, prostaku!
Ivan trzymał go dalej, groźnie strosząc brwi.
- Najpierw mu zademonstruj, kuzynku.
- Dobrze. - Pod nogami mieli posadzkę z imitacji marmuru, która nie wyglądała na
łatwopalną. Miles strząsnął nitki z palców i dał im znak, by się zbliżyli. Zaczekał, aż w
pobliżu nie będzie nikogo, po czym rzekł:
- Yenaro, weź na palec dwie krople tej niegroźnej cieczy i skrop nitki.
Ivan zmusił go, by klęknął obok Milesa. Yenaro, mierząc zimnym spojrzeniem swoich
porywaczy, zanurzył w dzbanku dłoń i spryskał nitki z dywanu.
- Jeżeli sądzicie...
Przerwał mu jaskrawy blask i fala gorąca, która przypaliła Milesowi brwi. Cichą
eksplozję na szczęście stłumiła zapora z ich ciał. Yenaro zamarł.
- To był tylko gram materiału - ciągnął nieubłaganie Miles. - Cały dywan mógł ważyć
z pięć kilo. Powinieneś wiedzieć, jestem pewien, że sam go tu przyniosłeś. W zetknięciu z
katalizatorem powstałaby bomba. Wybuch zniszczyłby sporą część kopuły, zabił damy,
ciebie, mnie... gwóźdź programu, co?
- To jakaś sztuczka. - Yenaro zgrzytnął zębami.
- O tak, sztuczka. Tylko że tym razem padłbyś ofiarą swojego żartu. Nigdy nie
przechodziłeś żadnego szkolenia wojskowego, prawda? Ale przy swoim wrażliwym nosie
musiałeś to rozpoznać. Astercyna o zwiększonej reaktywności. Plastyczna, dająca się
farbować - fantastyczna, można z niej zrobić wszystko. Poza tym zupełnie obojętna i
nieszkodliwa, dopóki nie zetknie się z katalizatorem. A wtedy... - Miles pokazał głową
wypalone miejsce na białej posadzce. - Pozwól, że postawię to pytanie trochę inaczej. Jaki ta
reakcja miała mieć efekt według twojego przyjaciela, szlachetnego lorda gubernatora?
- On... - Lordowi Yenaro zabrakło tchu. Przesunął dłonią po ciemnej i kleistej
pozostałości po nitkach, po czym przytknął ją do nosa. Powąchał i przysiadł na piętach. Jego
szeroko otwarte oczy napotkały spojrzenie Milesa. - Och...
- Spowiedź - poradził Ivan - dobrze wpływa na duszę. I ciało.
Miles nabrał powietrza.
- Jeszcze raz, od początku, Yenaro. Co twoim zdaniem robiłeś?
- To... miało uwolnić ester. Który miał upozorować zażycie dużej dawki alkoholu. Wy,
Barrayarczycy, jesteście znani z tej perwersji. Przecież sami się odurzacie alkoholem!
- Mieliśmy więc przez resztę dnia publicznie zataczać się, pijani do nieprzytomności?
- Coś w tym rodzaju.
- A ty sam? Zażyłeś antidotum, zanim przyszliśmy?
- Ależ to miało być nieszkodliwe! Przygotowałem to tak, żeby później się położyć i
przeczekać stan upojenia. Pomyślałem sobie, że to może być... interesujące doznanie.
- Zboczeniec - mruknął Ivan.
Yenaro spiorunował go wzrokiem.
Miles rzekł powoli:
- A kiedy pierwszego wieczoru uległem poparzeniom, to twoje załamywanie rąk nie
było do końca udawane, co? Nie spodziewałeś się takiego rozwoju wypadków?
Yenaro przybladł.
- Spodziewałem się... Pomyślałem tylko, że Marilacanie zrobili coś z regulacją
zasilania. Fontanna miała tylko powodować krótki wstrząs, a nie uszkodzenia.
- Tak ci w każdym razie powiedziano.
- Tak - szepnął Yenaro.
- Ale złoty porter był już twoim własnym pomysłem, prawda? - warknął Ivan.
- Wiedzieliście?!
- Nie jestem idiotą.
Kilku przechodzących obok gości wystawy patrzyło z zaskoczeniem na trzech
mężczyzn klęczących w kręgu na podłodze, choć na szczęście nikt tego nie komentował.
Miles wskazał głową najbliższą ławeczkę.
- Muszę ci coś powiedzieć, Yenarze, i lepiej będzie, jeśli wcześniej usiądziesz.
Ivan zaprowadził Yenara do ławki i pchnął go bezceremonialnie. Po chwili namysłu
wylał zawartość dzbanka do najbliższej donicy z drzewem, a potem usiadł obok Yenara,
blokując mu drogę ucieczki.
- To nie jest seria zwykłych psikusów, które dla własnej przyjemności robisz
głupawym wysłannikom wrogiego państwa - ciągnął cichym głosem Miles. - Jesteś pionkiem
w spisku przeciw cesarzowi Cetagandy. Pionkiem, którego po wykorzystaniu porzuca się i
ucisza. Taki ukształtował się zwyczaj. Przed tobą był Ba Lura. Chyba słyszałeś, co się z nim
stało.
Yenaro rozchylił pobladłe usta, lecz nie zdołał wykrztusić ani słowa. Po chwili oblizał
wargi i spróbował jeszcze raz:
- Niemożliwe. To by było zbyt prymitywne. Dałoby początek waśniom między jego
klanem a klanami... wszystkich niewinnych obserwatorów.
- Nie, to by był początek waśni między ich klanami i twoim. W tej sprawie zostałeś
kozłem ofiarnym. Zabójcą, na dodatek tak nieudolnym, że podczas zamachu sam byś zginął.
Można powiedzieć, że poszedłbyś w ślady dziadka. Kto by został przy życiu, żeby temu
zaprzeczyć? Wyobraź sobie: w stolicy powstaje wielkie zamieszanie, pogarszają się stosunki
między twoim cesarstwem i Barrayarem, a planeta gubernatora zdobywa niepodległość. Nie,
to wcale nie prymitywny, ale wręcz elegancki sposób.
- Ba Lura popełnił samobójstwo. Tak mówiono.
- Nie, został zamordowany. Służba Bezpieczeństwa Cesarstwa Cetagandy bada tę
sprawę i rozwiąże ją na czas. Nie... nie sądzę, żeby zdążyła na czas, ale prędzej czy później
dokona tego.
- Służący ba nie może dopuścić się zdrady.
- Chyba że jest przekonany o tym, że w dość dwuznacznej sytuacji pozostaje lojalny
wobec cesarstwa. Nie sądzę, by nawet ba były tak różne od człowieka, żeby nigdy się nie
mylić.
- Nie. - Yenaro spojrzał na obu Barrayarczyków. - Musicie mi uwierzyć. Nie
żałowałbym was, gdybyście spadli z wysokiej skały, ale sam nigdy bym was nie zepchnął.
- Tak też myślałem - rzekł Miles. - Ciekaw jestem tylko... co miałeś za to dostać, poza
przyjemnością uprzykrzania życia dwóm nieokrzesanym barbarzyńcom? A może była to
tylko sztuka dla sztuki?
- Przyrzekł mi stanowisko. - Yenaro znów wbił wzrok w posadzkę. - Nie wiecie, jak to
jest, żyć w stolicy i nie mieć stanowiska. Nie ma się żadnej pozycji, żadnego statusu, jest się...
nikim. Zmęczyło mnie już bycie nikim.
- Jakie stanowisko?
- Cesarski Mistrz Perfum. - Ciemne oczy Yenara rozbłysły. - Wiem, że nie brzmi to
zbyt potężnie, ale uzyskałbym wstęp do Niebiańskiego Ogrodu, może nawet widywałbym
samego cesarza. Mógłbym pracować wśród... najlepszych w imperium. I sam stałbym się
dobry.
Miles doskonale rozumiał jego ambicje, bez względu na to, jak zagadkowej materii
dotyczyły.
- Wyobrażam sobie - powiedział.
Usta Yenara ułożyły się w ledwie dostrzegalny uśmiech wdzięczności.
Miles zerknął na chronometr.
- Boże, jestem już spóźniony. Ivan - możesz się tym zająć?
- Chyba tak.
Miles wstał.
- Miłego dnia, lordzie Yenaro. W każdym razie lepszego, niż było ci przeznaczone.
Być może dzisiejszego popołudnia zużyłem już roczny zapas szczęścia, ale życz mi
powodzenia. Mam małe spotkanie z księciem Slykiem.
- Powodzenia - rzekł niepewnie Yenaro.
Miles zatrzymał się wpół kroku.
- To był książę Slyke, prawda?
- Nie! Mówiłem o szlachetnym gubernatorze Ilsumie Ketym!
Miles zacisnął usta i wolno wypuścił powietrze. Kręci czy chce mnie uratować?
- Kety cię wciągnął... w to wszystko?
- Tak...
Czy dla niepoznaki Kety mógł wysłać swojego kuzyna gubernatora, księcia Slyke’a,
by zdobył dla niego cesarskie insygnia? Oczywiście. Albo odwrotnie - czy Slyke mógł
nakłonić Kety’ego, żeby manipulował lordem Yenarem? Niewykluczone. Wracasz na pole
numer jeden. Niech to szlag, niech to...!
Podczas gdy Milesem targały nowe wątpliwości, zza zakrętu wyłonił się ich urzędnik
protokolarny. Zauważywszy Milesa i Ivana, zwolnił kroku, a na jego twarzy odmalowała się
ulga. Zanim zatrzymał się przy nich, znów wyglądał jak beztroski turysta, choć Yenara
zmierzył ostrym jak brzytwa spojrzeniem.
- Witam, moi panowie. - Ukłonił się wszystkim trzem jednocześnie.
- Witamy, milordzie - powiedział Miles. - Odbył pan ciekawą rozmowę?
- Nadzwyczaj.
- Hm... Chyba oficjalnie nie poznał pan jeszcze lorda Yenara? Lordzie Yenarze, oto
urzędnik protokolarny mojej ambasady, lord Vorreedi.
Obaj mężczyźni wymienili wystudiowane gesty; Yenaro położył dłoń na piersi i
wykonał coś na kształt ukłonu, nie wstając z miejsca.
- Co za zbieg okoliczności, lordzie Yenarze - rzekł Vorreedi. - Właśnie o panu
rozmawialiśmy.
- Doprawdy? - odezwał się nieufnie Yenaro.
- Hm... - Vorreedi w zamyśleniu przygryzł wargę, jak gdyby rozważał jakąś decyzję.
W końcu chyba ją podjął. - Ma pan świadomość, że znalazł się pan obecnie w centrum
pewnego rodzaju wendety, lordzie Yenarze?
- Ja... nie! Skąd panu to przyszło do głowy?
- Hm, zazwyczaj nie interesuję się sprawami osobistymi gemmów, ograniczam się do
oficjalnych. Ale trafiła mi się okazja zrobienia dobrego uczynku, właściwie wpadła mi prosto
w ręce i nie sposób nie oddać panu tej przysługi. Przynajmniej tym razem. Właśnie
rozmawiałem z pewnym, hm, dżentelmenem, który poinformował mnie, że przybył tu z misją.
Jego zadaniem miało być dopilnowanie, żeby nie wyszedł pan z Sali Księżycowego Ogrodu
żywy. Dość wymijająco mówił o metodzie, za pomocą której miał tego dokonać. Zważywszy
na miejsce, w jakim się znajdujemy, interesujący jest fakt, że ów dżentelmen nie był
gemmem. To zwykły najemnik. Nie wiedział, kto mu zlecił misję, ponieważ tę informację
głęboko przed nim ukryto. Ma pan jakieś podejrzenia?
Yenaro słuchał tej opowieści z zaciśniętymi ustami, wstrząśnięty i zatopiony w
myślach. Miles zastanawiał się, czy dedukcja Yenara biegnie tym samym torem co jego
rozumowanie. Wyglądało na to, że gubernator, którykolwiek to był, wysłał za lordem
dyskretne wsparcie. Aby mieć pewność, że nie zostanie popełniony żaden błąd. Na przykład
taki, że Yenaro przeżyje zamach i oskarży zdrajcę.
- Owszem, mam podejrzenie.
- Byłby pan skłonny podzielić się nim z nami?
Yenaro posłał mu podejrzliwe spojrzenie.
- Nie w tym momencie.
- Jak pan uważa. - Vorreedi wzruszył ramionami. - Zostawiliśmy go w bezpiecznym
miejscu. Serum przestanie działać mniej więcej za dziesięć minut. Właśnie tyle czasu ma pan
na... to, co uzna pan za stosowne zrobić.
- Dziękuję, lordzie Vorreedi - rzekł szybko Yenaro. Otulił się czarnym płaszczem i
wstał z ławki. Był blady, ale wykazywał podziwu godne opanowanie. - Chyba już panów
opuszczę.
- Prawdopodobnie słuszna decyzja - powiedział Vorreedi.
- Będziemy w kontakcie, prawda? - odezwał się Miles.
Yenaro skinął mu głową.
- Tak, musimy jeszcze porozmawiać. - Oddalił się szybkim krokiem, rozglądając się
na lewo i prawo.
Ivan obgryzał palce. Lepsze to, niż gdyby miał tu i teraz wygadać wszystko
Vorreediemu, czego Miles obawiał się najbardziej.
- To wszystko prawda, milordzie? - zapytał Vorreediego Miles.
- Tak. - Vorreedi potarł nos. - Tylko nie jestem wcale pewien, czy ta sprawa
rzeczywiście nas nie dotyczy. Lord Yenaro bardzo się zainteresował pańską osobą, milordzie.
Nie sposób oprzeć się przypuszczeniu, że to ma jakiś związek. Szukanie zleceniodawców
naszego bandyty byłoby zbyt czasochłonne i męczące dla mojego wydziału. Co też
znaleźlibyśmy na końcu? - Wzrok Vorreediego spokojnie spoczął na Milesie. - Bardzo był
pan na niego zły za oparzone nogi, lordzie Vorkosigan?
- Nie do tego stopnia! - zaprotestował pospiesznie Miles. - Niech pan przynajmniej
właściwie oceni moje poczucie proporcji! Nie. To nie ja wynająłem tego zbira. - Choć być
może miał na to wpływ, próbując wcześniej podchodów z jego potencjalnymi mocodawcami:
Ketym, księciem Slykiem i Rondem. Chciałeś reakcji, no to masz. - Ale... to przeczucie,
rozumie pan. Moim zdaniem warto jednak poświęcić czas i energię na zbadanie tego tropu.
- Przeczucie?
- Musiał pan już zaufać intuicji w swojej pracy, pułkowniku?
- Musiałem z niej korzystać, zgoda, ale nigdy ufać. Oficer CesBezu powinien zdawać
sobie sprawę z tej różnicy.
- Rozumiem, pułkowniku.
Wstali, by kontynuować zwiedzanie wystawy. Miles starał się unikać wzrokiem
wypalonego śladu na posadzce. Kiedy zbliżali się do zachodniej strony kopuły, Miles zaczął
szukać w tłumie gości damy, z którą się umówił. Zauważył ją w końcu - siedziała niedaleko
fontanny, marszcząc czoło. Teraz jednak nie mógł nawet marzyć o pozbyciu się Vorreediego;
przykleił się do niego jak rzep. Spróbował rozegrać to inaczej.
- Przepraszam, pułkowniku. Muszę porozmawiać z pewną damą.
- Pójdę z panem - zaproponował uprzejmie Vorreedi.
No tak. Miles westchnął, błyskawicznie obmyślając treść wiadomości. Kiedy zbliżał
się w nieproszonym towarzystwie, dostojna dama uniosła wzrok. Miles zdał sobie sprawę, że
nie zna jej imienia.
- Proszę o wybaczenie, milady. Chciałem tylko przekazać pani, że nie będę mógł
przyjąć zaproszenia na wizytę, hm, dziś po południu. Proszę przekazać wyrazy ubolewania
swojej pani. - Czy dama i Rian zinterpretują to tak, jak tego oczekiwał: Odwołać, odwołać,
odwołać!? Miles mógł się tylko modlić, że tak. - Gdyby jednak mogła umówić nas na
spotkanie z kuzynem tego człowieka, myślę, że taka wizyta byłaby bardziej pouczająca.
Kobieta jeszcze bardziej zmarszczyła brwi. Powiedziała jednak tylko:
- Przekażę pańskie słowa, lordzie Vorkosigan.
Miles skinął jej głową na pożegnanie, błogosławiąc ją w duchu, że nie zaplątała się w
bardziej skomplikowaną odpowiedź. Kiedy odwrócił się przez ramię, dama pospiesznie
oddalała się od fontanny.
Rozdział jedenasty
Miles nigdy przedtem nie przestąpił progu biura CesBezu ambasady barrayarskiej,
dyskretnie trzymając się zacisznego terytorium na piętrze, gdzie mieściły się kwatery korpusu
dyplomatycznego. Jak się wcześniej domyślał, biuro znajdowało się na niższym poziomie
piwnicy. Umundurowany kapral przeprowadził go przez skanery bezpieczeństwa i po chwili
weszli do gabinetu pułkownika Vorreediego.
Wystrój nie był tak surowy, jak Miles sobie wyobrażał; wszędzie stały małe
egzemplarze sztuki cetagandańskiej, lecz wszystkie rzeźby z zasilaniem były dziś rano
wyłączone. Niektóre mogły być pamiątkami, jednak reszta wskazywała, że urzędnik
protokolarny jest kolekcjonerem obdarzonym wyrafinowanym gustem, choć może
dysponującym ograniczonymi środkami.
Vorreedi siedział za pozbawionym niepotrzebnych przedmiotów biurkiem, na którym
panował nienaganny porządek. Jak zwykle miał na sobie strój średniej rangi gemma w
stonowanych barwach przygaszonych błękitów i szarości. Gdyby nie brak malunku na twarzy,
mógłby niepostrzeżenie wtopić się w tłum gemmów, lecz za konsoletą barrayarskiego
CesBezu wyglądał raczej niecodziennie.
Miles zwilżył usta.
- Dzień dobry, pułkowniku. Ambasador Vorobyev poinformował mnie, że chciał się
pan ze mną widzieć.
- Tak, dziękuję, lordzie Vorkosigan. - Vorreedi ruchem głowy odprawił kaprala, który
bezszelestnie wycofał się z gabinetu. Drzwi zasunęły się za nim z sykiem. - Proszę usiąść.
Miles przycupnął na krześle naprzeciw Vorreediego i przywołał na twarz niewinny
uśmiech. Vorreedi utkwił w nim przenikliwe spojrzenie. Niedobrze. Pułkownik był tu drugą
pod względem ważności osobą zaraz po ambasadorze i podobnie jak Vorobyev został
wybrany na niezwykle trudne stanowisko w barrayarskim korpusie dyplomatycznym jako
jeden z najlepszych. Można było liczyć, że nie będzie miał czasu, ale nie - że będzie głupi.
Miles zastanawiał się, czy Vorreedi poświęcił na myślenie tyle nocy, ile on. Przygotował się
na otwarcie w stylu Illyana, czyli na przykład: „Co ty wyrabiasz, Vorkosigan, chcesz w
pojedynkę wszcząć wojnę?!”.
Jednak Vorreedi poczęstował go przeciągłym spojrzeniem, po czym zauważył
łagodnie:
- Poruczniku Vorkosigan, pełni pan obowiązki oficera łącznikowego Cesarskiej
Służby Bezpieczeństwa.
- Tak jest. Kiedy jestem na służbie.
- To ciekawy rodzaj ludzi. Stuprocentowo wiarygodni i lojalni. Jeżdżą tu i tam,
doręczają, co mają doręczyć, o nic nie pytając. Są niezawodni, jeśli nie przeszkodzi im
śmierć.
- Zwykle nie wygląda to tak dramatycznie. Większość czasu spędzamy w statkach
skokowych. Można nadrobić zaległości w lekturze.
- Hm. Wszyscy ci znakomici listonosze podlegają komandorowi Boothe’owi, szefowi
łączności CesBezu z siedzibą na Komarrze. Z jednym wyjątkiem. - Spojrzał na niego
uważniej. - Pan podlega bezpośrednio Simonowi Illyanowi. Który z kolei podlega cesarzowi
Gregorowi. Drugą osobą, która według mojej wiedzy pozostaje w podobnej zależności, jest
szef sztabu armii cesarskiej. Interesująca anomalia. Jak pan to może wyjaśnić?
- Jak to mogę wyjaśnić? - powtórzył Miles, grając na zwłokę. Przez chwilę pomyślał,
by odrzec: „Nigdy niczego nie wyjaśniam”, ale wiedział że: 1) było to oczywiste i 2) nie
takiej odpowiedzi oczekiwał Vorreedi. - Co pewien czas cesarz Gregor potrzebuje posłańca,
by załatwić jakąś sprawę osobistą albo domową, zbyt błahą, żeby powierzać ją personelowi
wojskowemu. Załóżmy, że pragnie sprowadzić do swojego ogrodu krzew chlebowy z planety
Poi. Wówczas wysyła mnie.
- Niezłe tłumaczenie - przyznał obojętnie Vorreedi. Nastąpiła chwila milczenia. -
Równie zgrabnie wytłumaczy pan, jak otrzymał tak miłą funkcję?
- Nepotyzm, rzecz jasna. Ponieważ widać, że warunki fizyczne - uśmiech Milesa nieco
przybladł - nie pozwalają mi pełnić normalnej służby, utworzono dla mnie tę funkcję dzięki
moim koneksjom rodzinnym.
- Hm. - Vorreedi poprawił się na krześle i potarł podbródek. - W każdym razie - zaczął
chłodno - gdyby przybył pan tu z tajną misją od Boga - (czyli Simona Illyana, co w CesBezie
było równoznaczne) - powinien pan mieć rozkaz „udzielić wszelkiej niezbędnej pomocy”.
Wówczas biedny szef miejscowej komórki Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa wiedziałby, na
czym stoi.
Jeśli nie uda mi się zapanować nad tym człowiekiem, gotów przybić moje buty do
podłogi w ambasadzie i lord X bez przeszkód podejmie próbę wywołania chaosu i sięgnie po
władzę w imperium.
- Tak jest. - Miles nabrał powietrza. - I każdy, kto by taki rozkaz zobaczył.
Vorreedi posłał mu zdumione spojrzenie.
- Czyżby szefostwo podejrzewało jakiś przeciek w mojej sieci informacyjnej?
- Nic o tym nie wiem. Jednak jako kurierowi niższej rangi nie wolno mi zadawać
pytań, prawda?
Drgnienie w twarzy Vorreediego zdradziło, że pułkownik pojął żart. Istotnie wrażliwy
człowiek.
- Zauważyłem, że od momentu, kiedy pańska stopa dotknęła Cety Eta, lordzie
Vorkosigan, nie przestaje pan zadawać pytań.
- Taką mam wadę.
- Ma pan... jakieś dowody, by wesprzeć to tłumaczenie?
- Oczywiście. - Miles w zamyśleniu zapatrzył się w przestrzeń, jak gdyby tam chciał
znaleźć odpowiednie słowa. - Proszę pomyśleć, pułkowniku. Wszyscy inni oficerowie
łącznikowi CesBezu mają wszczepioną alergię na serum prawdy, czyli fast pentę. Dlatego są
odporni na nielegalne przesłuchania, bo zwykle kończą się ich śmiercią. Zważywszy na moją
rangę i powiązania uznano, że jest to zbyt niebezpieczne. Dlatego moje kwalifikacje
pozwalają mi podejmować się wyłącznie misji o niskim stopniu ryzyka. Nepotyzm.
- Bardzo... przekonujące.
- Tak jest dobrze, pułkowniku.
- Istotnie. - Kolejna chwila ciszy. - Chciałby pan mi jeszcze coś powiedzieć...
poruczniku?
- Po powrocie na Barrayar zdam kompletną relację ze swojej mis... podróży Simonowi
Illyanowi. Obawiam się, że będzie pan musiał zwrócić się do niego. Nie jestem w stanie
określić, ile on zechce panu powiedzieć.
Proszę. Ani razu nie skłamał, nawet nie dał mu powodów do fałszywych domysłów.
Tak. Głowa do góry, możesz zwrócić na to uwagę, kiedy będą odtwarzać nagranie tej
rozmowy podczas procesu przed sądem wojskowym. Skoro jednak Vorreedi wolał uważać
Milesa za agenta, który podejmuje się supertajnych misji na najwyższych poziomach władzy,
miał absolutną rację. Fakt, że obecną misję sam sobie wyznaczył pod wpływem impulsu, nie
słuchając żadnego rozkazu, stanowił... zupełnie inną kwestię.
- Mogę dorzucić... obserwację natury filozoficznej.
- Proszę, milordzie.
- Nie najmuje się geniusza do rozwiązania piekielnie zagmatwanych spraw po to, żeby
potem ograniczać go setkami reguł albo drobiazgowo kontrolować z odległości dwóch
tygodni drogi. Daje mu się wolną rękę. Jeżeli natomiast potrzeba kogoś, kto ma tylko
wykonywać rozkazy, należy wziąć idiotę. W istocie idiota lepiej się tego nadaje.
Palce Vorreediego lekko bębniły w blat konsolety. Miles miał wrażenie, że ten
człowiek sam rozwiązał kiedyś niejedną piekielnie zagmatwaną sprawę. Vorreedi uniósł brwi.
- A pan uważa się za geniusza, lordzie Vorkosigan? - zapytał cicho. Na dźwięk tonu,
jakim zadał to pytanie, Milesowi ścierpła skóra. Takim samym głosem mówił ojciec, kiedy
łapał go za słówka.
- Wyniki testów i ocenę inteligencji może pan znaleźć w moich aktach, pułkowniku.
- Czytałem. Dlatego właśnie obywamy tę rozmowę. - Vorreedi wolno jak jaszczurka
zmrużył powieki. - W ogóle żadnych reguł?
- Może jedna. Odnieś sukces albo zapłacisz własną skórą.
- Służy pan na tym stanowisku od trzech lat. Jak rozumiem, poruczniku Vorkosigan...
skórę ma pan całą?
- Kiedy ostatni raz sprawdzałem, była nienaruszona. - I będzie może przez najbliższe
pięć dni.
- To oznacza nadzwyczajne uprawnienia i znaczny stopień samodzielności.
- Uprawnienia nie. Po prostu odpowiedzialność.
- Och. - Vorreedi zacisnął w zamyśleniu usta. - Wyrazy współczucia, lordzie
Vorkosigan.
- Dziękuję, pułkowniku. Rzeczywiście potrzebuję współczucia. - W ciszy, jaka potem
zapadła, Miles powiedział: - Wiemy coś na temat lorda Yenara? Przeżył noc?
- Zniknął, przypuszczam więc, że tak. Ostatnio widziano go, jak wychodził z Sali
Ogrodu Księżycowego ze zwiniętym dywanem pod pachą. - Vorreedi spojrzał na Milesa
pytająco. - Nie wiem, jak rozumieć znaczenie tego rekwizytu.
Miles zignorował aluzję.
- Jest pan pewien, że jego zniknięcie jest równoznaczne z ocaleniem? A co z
człowiekiem, który go śledził?
- Hm. - Vorreedi się uśmiechnął. - Po tym, jak zostawiliśmy Yenara, zdjęła go cywilna
policja cetagandańska, która nadal trzyma go w areszcie.
- Zrobili to z własnej inicjatywy?
- Powiedzmy, że dostali anonimową informację. Poczucie odpowiedzialności
społecznej nakazywało tak postąpić. Muszę jednak stwierdzić, że cywilni zareagowali na
sygnał wyjątkowo szybko. Zdaje się, że interesowali się nim z powodu jakiegoś dawnego
dzieła.
- Miał tyle czasu, by zgłosić się do swoich mocodawców, zanim go przymknięto?
- Nie.
Czyli dzisiejszego ranka lord X pozostaje w próżni informacyjnej. Wiadomość o
klęsce wczorajszego spisku musiała mu sprawić wielki zawód. Nie mógł wiedzieć, co poszło
źle, czy Yenaro zdał sobie sprawę z tego, co mu grozi - choć zniknięcie lorda i jego milczenie
musiało być wyraźną wskazówką. Yenaro stał się równie niebezpieczny jak Miles i Ivan.
Który z nich stanie się pierwszym celem lorda X? Czy Yenaro będzie szukał ochrony u
władz, czy też pogłoski o zdradzie go odstraszą?
Jaką metodą lord X zechce się posłużyć, by usunąć wysłanników Barrayaru - równie
kunsztowną i doskonałą jak w wypadku Yenara? Tamta była prawdziwym majstersztykiem
zabójstwa, z przepięknie ustawioną choreografią; trzy pas i crescendo. Cały wysiłek poszedł
na marne. Lord X musiał być tak samo wściekły z powodu zepsucia misternego planu jak i z
niepowodzenia. Miles był pewien, że ma do czynienia z niecierpliwym perfekcjonistą, który
nie może zostawić w spokoju swego dzieła i do ostatniej chwili wprowadza poprawki. Kimś,
kto jako dziecko co chwilę wykopywał nasiona w ogrodzie, żeby sprawdzić, czy już kiełkują.
(Miles poczuł cień współczucia dla lorda X). Rzeczywiście, grając o wysoką stawkę,
straciwszy czas i wszelkie zahamowania, lord X znalazł się w klasycznym położeniu, w
którym po prostu musiał popełnić kardynalny błąd.
Dlaczego wcale nie jestem przekonany, że to taka świetna myśl?
- Chce pan coś jeszcze dodać, lordzie Vorkosigan? - spytał Vorreedi.
- Hm? Nie. Zastanawiałem się tylko. - Poza tym jedynie byś się zdenerwował.
- Jako urzędnik ambasady bezpośrednio odpowiedzialny za pańskie osobiste
bezpieczeństwo jako oficjalnego wysłannika chciałbym prosić, abyście obaj panowie zerwali
kontakty towarzyskie z człowiekiem, który z pewnością jest zamieszany w krwawą
cetagandańską wendetę.
- Yenaro już mnie nie interesuje. Nic do niego nie mam. Najważniejsze jest teraz
zidentyfikowanie człowieka, od którego dostał tę fontannę.
Vorreedi uniósł brwi z łagodnym wyrzutem.
- Mógł pan tak mówić wcześniej.
- Zawsze bywa się mądrzejszym po fakcie - rzekł Miles.
- To prawda. - Vorreedi westchnął z goryczą, oznaczającą podobne doświadczenia.
Podrapał się w nos i oparł na krześle. - Jest jeszcze jeden powód, dla którego wezwałem pana
do siebie, lordzie Vorkosigan. Otóż czcigodny pułkownik Benin poprosił o drugą rozmowę z
panem.
- Doprawdy? Taką samą jak poprzednio? - Miles starał się, by jego głos nie brzmiał
piskliwie.
- Niezupełnie. Prosił zwłaszcza o umożliwienie mu rozmowy z panem i lordem
Vorpatrilem. Właściwie pułkownik jest już w drodze. Może pan jednak odmówić, jeśli pan
sobie życzy.
- Nie, zgadzam się. Właściwie chciałbym jeszcze raz z nim porozmawiać. W takim
razie... chyba pójdę po Ivana, pułkowniku. - Miles wstał. Niedobry pomysł, by pozwolić
dwóm podejrzanym skonsultować się przed przesłuchaniem, ale przecież nie była to sprawa
Vorreediego. Ciekawe, w jakim stopniu udało mu się przekonać pułkownika o swoich tajnych
wpływach.
- Proszę bardzo - rzekł życzliwie Vorreedi. - Chociaż muszę powiedzieć...
Miles przystanął.
- Nie rozumiem, jakie miejsce zajmuje tu lord Vorpatril. Nie jest oficerem
łącznikowym. A jego akta są czyste jak łza.
- Ivan zdumiewa wielu ludzi, pułkowniku, ale... czasami nawet geniusz potrzebuje
kogoś, kto będzie wypełniał rozkazy.
Spiesząc korytarzem do pokoju Ivana, Miles starał się nie biec jak oszalały.
Podejrzewał, że luksus prywatności, jaki uzyskali dzięki swemu statusowi, niebawem się
skończy. Jeśli po rozmowie Vorreedi nie włączy podsłuchu w ich pokojach, da dowód, że
albo jest niewiarygodnie opanowany, albo niespełna rozumu. Lecz urzędnik protokolarny to
człowiek chorobliwie ciekawski, co było cechą typową dla tego rodzaju pracy.
W odpowiedzi na zniecierpliwione pukanie Milesa Ivan zwolnił zamki drzwi z
przeciągłym „Wejść”. Miles zastał kuzyna siedzącego na łóżku, ubranego w zielone
mundurowe spodnie i kremową koszulę. Ivan przeglądał kolorowe papiery wypełnione
kaligrafowanym pismem i miał niezbyt szczęśliwą minę.
- Ivan, wstawaj, ubieraj się. Idziemy na rozmowę z pułkownikiem Vorreedim i z
pułkownikiem Beninem.
- Zeznania, wreszcie. Dzięki Bogu! - Ivan podrzucił papiery i położył się na plecach z
westchnieniem ulgi.
- Niezupełnie. Chcę, żebyś pozwolił mi mówić i potwierdzał każde słowo.
- Do diabła. - Ivan zmarszczył brwi i wlepił wzrok w sufit. - Co znowu?
- Benin musiał dokładnie prześledzić kolejne działania Ba Lury w dniu
poprzedzającym jego śmierć. Zapewne dowiedział się o naszym spotkaniu w doku. Nie chcę
mu zepsuć śledztwa. Właściwie nawet chcę, żeby się powiodło, przynajmniej jeżeli chodzi o
zidentyfikowanie morderców Ba Lury. Musimy mu więc dostarczyć jak najwięcej faktów.
Prawdziwych.
- Prawdziwych faktów. A są inne?
- Pod żadnym pozorem nie wolno nam wspomnieć o Wielkim Kluczu ani szlachetnej
Rian. Doszedłem do wniosku, że możemy opowiedzieć mu wszystko tak, jak było, pomijając
jeden drobny szczegół.
- Doszedłeś do wniosku? Musisz kierować się zupełnie inną logiką niż reszta
wszechświata. Zdajesz sobie sprawę, jak Vorreedi i ambasador wkurzą się na nas za
ukrywanie przed nimi tego drobnego szczegółu?
- Na jakiś czas trzymam Vorreediego w garści. Myśli, że dostałem tajną misję od
Simona Illyana.
- Czyli tak naprawdę nie dostałeś. Wiedziałem! - Ivan jęknął, nasunął na twarz
poduszkę i mocno ścisnął.
Miles wyrwał ją z uścisku kuzyna.
- No, teraz już dostałem. A w każdym razie dostałbym, gdyby Illyan wiedział to co ja.
Weź ze sobą ten porażacz nerwów, ale nie wyciągaj go, dopóki nie powiem.
- Nie strzelę do twojego dowódcy, choćbyś mi kazał.
- Do nikogo nie będziesz strzelał. Poza tym Vorreedi nie jest moim dowódcą. - To
może później stać się ważnym szczegółem prawnym. - Być może trzeba będzie pokazać broń
jako dowód. Ale nie wcześniej, niż ten temat pojawi się w rozmowie. Nic na własną rękę.
- Tak, otóż to, nic na własną rękę! Nareszcie coś zrozumiałeś, kuzynku!
- Zamknij się i wstawaj. - Miles rzucił kurtkę mundurową na rozciągnięte ciało Ivana.
- To ważna sprawa! Musisz tylko zachować absolutny spokój. Być może się mylę i
przedwcześnie wpadam w panikę.
- Nie sądzę. Moim zdaniem wpadasz w panikę poniewczasie. Właściwie gdybyś
wpadł w panikę jeszcze później, nie zdążyłbyś przed własną śmiercią. Ja panikuję już od
kilku dni.
Na koniec Miles bezceremonialnie rzucił kuzynowi buty. Ivan pokręcił głową, usiadł i
zaczął je wciągać.
- Pamiętasz - westchnął - jak kiedyś w ogrodzie za Domem Vorkosiganow, gdy
czytałeś wojskowe opowieści o cetagandańskich obozach jenieckich z czasów inwazji,
postanowiłeś, że musimy wykopać tunel? Tyle że sam opracowałeś cały plan, a my z Eleną
kopaliśmy.
- Mieliśmy po osiem lat - zauważył na swoją obronę Miles. - Medycy ciągle biedzili
się nad moimi kośćmi. Były jeszcze bardzo kruche.
-...a potem podkop zawalił się na mnie - ciągnął Ivan niemal rozmarzonym tonem. - I
spędziłem pod ziemią parę godzin.
- Wcale nie. Upłynęło tylko kilka minut. Sierżant Bothari w mgnieniu oka cię stamtąd
wyciągnął.
- Mnie się wydawało, że minęły całe godziny. Jeszcze czuję smak ziemi. Dostała mi
się nawet do nosa. - Ivan potarł nos na to wspomnienie. - Matka do dzisiaj by się wściekała,
gdyby nie powstrzymała jej ciotka Cordelia.
- Byliśmy głupimi dzieciakami. Co to ma do rzeczy?
- Chyba nic. Po prostu dzisiaj rano obudziłem się i o tym pomyślałem. - Ivan wstał,
zapiął tunikę i wygładził. - Nigdy nie sądziłem, że będzie mi brakować Bothariego, ale teraz
zamieniłem zdanie. Kto mnie tym razem odkopie?
Miles chciał mu coś odburknąć, ale zadrżał, nie mogąc wykrztusić słowa. Mnie też
brakuje Bothariego. Niemal już zapomniał jak bardzo. Dopiero wspomnienie przywołane
przez Ivana poruszyło tę głęboko ukrytą zabliźnioną ranę, która w istocie nigdy nie przestała
broczyć. Kardynalne błędy... Do diabła, linoskoczkowi nie pomaga krzyk z boku, że do ziemi
strasznie daleko albo że kiepsko trzyma równowagę. Przecież dobrze o tym wiedział, ale
gorąco pragnął zapomnieć. Jedna chwila dekoncentracji albo utraty wiary w siebie, albo
gwałtowny ruch do przodu mogły mieć fatalny skutek.
- Ivan, mógłbyś mi oddać przysługę? Nie próbuj myśleć. Zrobisz sobie krzywdę. Po
prostu wypełniaj rozkazy, dobra?
Ivan ponuro wyszczerzył zęby i wyszedł za Milesem z pokoju.
Z pułkownikiem Beninem spotkali się w tej samej salce konferencyjnej, w której
ostatnim razem rozmawiał z nim Miles, tyle że dziś Vorreedi osobiście pełnił nadzór nad
przesłuchaniem, odprawiwszy przedtem strażnika. Gdy Miles i Ivan weszli, dwaj pułkownicy
właśnie zakończyli wymianę uprzejmości i usiedli, więc Miles ufał, że mieli mniej czasu na
wymianę uwag niż on i Ivan. Benin znów był ubrany w urzędowy czerwony mundur, a na
twarzy miał świeżo nałożony makijaż w krzykliwych barwach. Po kolejnej serii powitań,
kiedy wszyscy zasiedli, Miles zdołał uspokoić serce i oddech. Ivan ukrył zdenerwowanie,
przybierając życzliwą minę, z którą zdaniem Milesa wyglądał szczególnie głupkowato.
- Lordzie Vorkosigan - zaczął Benin. - Z tego, co wiem, pracuje pan jako oficer
łącznikowy.
- Kiedy jestem na służbie. - Miles postanowił trzymać się obranej wcześniej linii. - To
zaszczytne zadanie, które nie wymaga ode mnie dużego wysiłku fizycznego.
- Lubi pan swoje obowiązki?
Miles wzruszył ramionami.
- Lubię podróżować. Poza tym... dzięki temu nie wchodzę w drogę rodakom. Zna pan
zacofaną postawę Barrayarczyków wobec wszelkich mutacji. - Milesowi przyszedł na myśl
Yenaro i jego pragnienie zdobycia stanowiska. - Pełnię oficjalną funkcję, jestem kimś.
- To akurat rozumiem - przyznał Benin.
Tak, nie wątpię.
- Obecnie nie jest pan na służbie?
- Podczas tej podróży - nie. Mieliśmy całą uwagę poświęcić obowiązkom
dyplomatycznym i przy okazji zdobyć trochę ogłady.
- A obecny tu lord Vorpatril służy w centrali wydziału operacyjnego, zgadza się?
- Praca przy biurku - westchnął Ivan. - Wciąż liczę na służbę na statku.
Miles pomyślał przelotnie, że niewiele w tym prawdy; Ivan uwielbiał swoją pracę w
stolicy, gdzie miał własne mieszkanie i prowadził bujne życie towarzyskie, będące obiektem
zawiści innych oficerów. Ivan wolałby, żeby jego matka, lady Vorpatril, dostała przydział na
statek, byle dalej od Barrayaru.
- Hm. - Dłonie Benina drgnęły, jak gdyby w pamięci przeglądał plik plastikowych
arkuszy. Nabrał powietrza i spojrzał Milesowi prosto w oczy. - Tak więc, lordzie Vorkosigan
- przed uroczystościami pogrzebowymi w rotundzie spotkał pan już Ba Lurę.
Benin postanowił zaskoczyć ofiarę nieoczekiwanym strzałem.
- Zgadza się - odrzekł z uśmiechem Miles.
Spodziewając się odpowiedzi przeczącej, Benin już otwierał usta, by zadać kolejny
cios; prawdopodobnie chciał przedstawić niezbity dowód na kłamstwo Barrayarczyka.
Zamknął jednak usta i spróbował inaczej.
- Jeżeli... chciał to pan zachować w tajemnicy, dlaczego sam naprowadził mnie pan na
ten trop? A jeśli - w jego głosie zabrzmiała nutka zdziwienia i złości - nie chciał pan tego
zachować w tajemnicy, dlaczego nie powiedział mi pan o tym wcześniej?
- Może chciałem sprawdzić pańskie umiejętności, pułkowniku. By zobaczyć, czy
warto pana przekonać, żeby podzielił się pan wynikami swoich odkryć. Proszę wierzyć, mój
pierwszy kontakt z Ba Lurą jest dla mnie równie zagadkowy jak dla pana.
Mimo jaskrawego malunku na twarzy spojrzenie, jakim Benin go uraczył, do
złudzenia przypominało Milesowi sposób, w jaki często przyglądali rnu się jego przełożeni.
Nazwał je nawet w myślach Tym Spojrzeniem. Paradoksalne, ale właśnie dzięki niemu Miles
poczuł się lepiej. Uśmiechnął się jeszcze bardziej promiennie.
- Jak zatem doszło do pańskiego spotkania z Ba? - zapytał Benin.
- A czego się pan dotąd dowiedział? - odparował Miles. Naturalnie Benin musiał
chować coś w zanadrzu, by potem zweryfikować wersję Milesa. Pytając go o to, Miles
obiecał równocześnie, że potem wyjawi mu prawie całą prawdę.
- W dniu waszego przyjazdu Ba Lura był na stacji tranzytowej. Co najmniej dwa razy
opuszczał stację. Raz najprawdopodobniej z doku dla ładowników, w którym nie działały
monitory i przez czterdzieści minut nie sprawdzono dlaczego. To ten sam dok, w którym pan
lądował, lordzie Vorkosigan.
- Ma pan na myśli nasze pierwsze lądowanie.
- Tak.
Vorreedi szeroko otworzył oczy ze zdumienia i zacisnął usta. Miles starał się do tej
pory nie zwracać na niego uwagi, lecz Ivan ostrożnie zerknął na twarz urzędnika
protokolarnego.
- Monitory nie działały? Powiedziałbym, że były wyrwane ze ściany. No dobrze,
pułkowniku. Proszę jednak powiedzieć - czy nasze spotkanie w doku miało miejsce przed
pierwszym, czy przed drugim opuszczeniem stacji przez Ba Lurę?
- Drugim - rzekł Benin, bacznie przyglądając się Milesowi.
- Może pan to udowodnić?
- Tak.
- Dobrze. Później może się to okazać bardzo ważne. - Ha, nie tylko Benin mógł
zweryfikować ich rozmowę. Z jakiegoś powodu Benin był z nim dotychczas szczery. Zwrot o
sto osiemdziesiąt stopni. - Oto co się wtedy zdarzyło.
Bezbarwnym głosem i dodając wiele plastycznych szczegółów, Miles opisał ich
dziwaczne spotkanie z Ba. Przeinaczył tylko jeden fakt - powiedział, że Ba sięgnął do
kieszeni, zanim Miles krzyknął ostrzegawczo do kuzyna. Doszedł do heroicznej walki Ivana z
intruzem i chwili, kiedy chwycił bezpański porażacz nerwów, po czym trącił kuzyna, dając
mu znak, by dokończył opowieść. Ivan posłał mu mordercze spojrzenie, ale przyjmując ton
Milesa, w krótkich słowach zrelacjonował późniejszą ucieczkę Ba.
Vorreedi nie miał pomalowanej twarzy, więc Miles kątem oka dostrzegł, jak oblicze
pułkownika ciemnieje. Był to jednak człowiek na tyle opanowany, że nie spurpurowiał ze
złości, ale Miles mógłby się założyć, że gdyby zbadano ciśnienie krwi Vorreediego, aparat
przeraźliwie by zapiszczał.
- Dlaczego nie opowiedział pan o tym podczas naszej poprzedniej rozmowy, lordzie
Vorkosigan? - powtórzył Benin po dłuższej chwili milczenia.
- Mógłbym spytać pana o to samo, poruczniku - odezwał się Vorreedi napiętym
głosem. Benin uniósł w zdziwieniu brwi, ryzykując, że zepsuje sobie doskonały makijaż.
Poruczniku, nie milordzie; Miles zrozumiał.
- Pilot ładownika zameldował o zajściu kapitanowi, który z kolei zameldował się
swojemu dowódcy. - Czyli Illyanowi; w rzeczywistości meldunek, idąc z mozołem
normalnymi kanałami, powinien dopiero teraz dotrzeć na biurko Illyana. Za trzy dni Vorreedi
powinien dostać z kraju pytanie o ewentualną pomoc, a następne sześć dni zajmie udzielenie
odpowiedzi i potwierdzenie przyjęcia. Zanim Illyan zdoła wykonać jakiś ruch, tu już będzie
po wszystkim. - Jednakże ze względu na to, że przewodniczę delegacji Barrayaru,
zatuszowałem ów incydent z przyczyn dyplomatycznych. Otrzymaliśmy specjalne instrukcje,
by trzymać się na uboczu i zachowywać się z najwyższą kurtuazją. Mój rząd postanowił
wykorzystać tę uroczystość, żeby przekazać cesarstwu wiadomość, iż z radością
powitalibyśmy przywrócenie normalnych stosunków handlowych między państwami, a także
złagodzenie napięć na granicach. Uznałem, że rozpoczęcie wizyty od wysuwania oskarżeń
wobec niewolnika cesarskiego o pozbawiony motywów napad z bronią w ręku na
wysłanników Barrayaru z pewnością nie przysłuży się poprawie naszych stosunków z
Cetagandą.
Zawarta w jego słowach groźba była dość czytelna; pomimo kolorowej maski na
twarzy Benina Miles zauważył, że trafił w dziesiątkę. Nawet Vorreedi wyglądał, jakby ta
kwestia wymagała poważnego przemyślenia.
- Może pan... udowodnić swoją tezę, lordzie Vorkosigan? - spytał ostrożnie Benin.
- Mamy odebrany napastnikowi porażacz nerwów. Ivan? - Miles dał znak kuzynowi.
Ivan ujął broń dwoma palcami, delikatnie wydobył jaz kieszeni i położył na stole, a
potem skromnie położył ręce na kolanach. Unikał oburzonego spojrzenia Vorreediego. Benin
i Vorreedi równocześnie sięgnęli po porażacz i równocześnie znieruchomieli wpół gestu,
mierząc się podejrzliwym wzrokiem.
- Przepraszam - rzekł Vorreedi. - Jeszcze tego nie widziałem.
- Naprawdę? - zdziwił się Benin. To nadzwyczajne, mówił ton jego głosu. - Proszę
bardzo. - Uprzejmie cofnął rękę.
Vorreedi wziął broń i dokładnie ją obejrzał, sprawdzając na początku, czy porażacz
jest zabezpieczony, po czym równie uprzejmie podał go Beninowi.
- Z radością oddam panu tę broń, pułkowniku - ciągnął Miles - w zamian za
informacje, jakie potrafi pan z niej wyczytać. Jeżeli stwierdzi pan, że porażacz pochodzi z
Niebiańskiego Ogrodu, to niewiele pan pomoże, ale jeśli Ba zdobył tę broń w drodze na
stację... cóż, to by już było coś. Panu łatwiej to stwierdzić niż mnie. - Miles przerwał, a po
chwili dodał: - Kogo Ba odwiedził na stacji za pierwszym razem?
Benin uniósł wzrok znad porażacza.
- Statek zacumowany poza obrębem stacji.
- Mógłby pan być dokładniejszy?
- Nie.
- Zapytam inaczej. Czy gdyby pan chciał, potrafiłby pan podać więcej konkretów?
Benin odłożył porażacz i odchylił się do tyłu, spoglądając na Milesa jeszcze uważniej,
choć na pozór było to niemożliwe. Przez długą chwilę milczał, aż wreszcie rzekł:
- Niestety, nie.
Bzdura. Trzy statki cumujące poza stacją należały do trzech gubernatorów: Ilsuma
Kety’ego, Slyke’a Giai i Este Ronda. To mógł być trzeci decydujący element układanki, ale
Benin go nie miał. Na razie.
- Szczególnie interesuje mnie, jak to się stało, że kontrola lotów - a raczej to, co za nią
uchodzi - skierowała nas do niewłaściwego doku.
- Jak pan sądzi, dlaczego Ba wszedł do waszego ładownika? - zapytał z kolei Benin.
- Zważywszy na zamieszanie, jakie wynikło z naszego spotkania, można by wnosić, że
przypadkiem. Jeśli celowo, ktoś musiał chyba popełnić ogromny błąd.
Co ty powiesz, mówiło posępne spojrzenie Ivana. Miles go zignorował.
- W każdym razie, pułkowniku, mam nadzieję, że pomogliśmy panu w ustaleniu
kolejności wydarzeń - ciągnął Miles, jak gdyby rozmowa zbliżała się do końca. Z pewnością
Benin nie może już usiedzieć na miejscu, pragnie pobiec sprawdzić nowy dowód w sprawie -
porażacz.
Benin ani drgnął.
- O czym naprawdę rozmawiał pan ze szlachetną Rian Degtiar, lordzie Vorkosigan?
- Obawiam się, że z tym pytaniem powinien zwrócić się pan do samej szlachetnej
Rian. Jest cetagandańska do szpiku kości, podobnie jak cały pański departament. - Niestety. -
Odnoszę jednak wrażenie, że jej rozpacz po śmierci Ba Lury była prawdziwa.
Oczy Benina zamigotały.
- Kiedy miał pan okazję tak dokładnie się jej przyjrzeć, żeby zbadać ową głębię
rozpaczy?
- Domyśliłem się. - Jeżeli nie przerwie tej rozmowy teraz, zabrnie tak daleko, że nie
będzie już ratunku. Z Vorreedim musiał postępować z największą delikatnością; z Beninem
sytuacja wyglądała inaczej. - To szalenie zajmujące, pułkowniku, ale obawiam się, że dziś
rano nie mogę poświęcić panu więcej czasu. Jeśli jednak dowie się pan, skąd pochodzi
porażacz i dokąd zmierzał Ba, z radością wrócę do tej rozmowy. - Założył ręce na piersi,
rozciągając usta w życzliwym uśmiechu.
W tym momencie Vorreedi powinien głośno oświadczyć, że mają mnóstwo czasu i
dalej wykorzystywać Benina jako sondę do wyciągania z Milesa informacji - Miles na pewno
by tak zrobił na jego miejscu - on jednak odczuwał nieprzepartą chęć samemu wszystkiego
się dowiedzieć. Wstał, dając sygnał, że rozmowa dobiega końca. Benin jako gość ambasady,
gdzie był zaledwie tolerowany, przystał na to bez słowa protestu i podniósł się z miejsca.
- Jeszcze z panem porozmawiam, lordzie Vorkosigan - zapowiedział z groźbą w
głosie.
- Mam nadzieję, pułkowniku. Hm, skorzystał pan z mojej drugiej rady? Na temat
powstrzymania ingerencji w śledztwo?
Benin znieruchomiał, jakby usiłował sobie przypomnieć.
- Tak, rzeczywiście.
- Jak poszło?
- Lepiej, niż mógłbym przypuszczać.
- To dobrze.
Zasalutował od niechcenia i w geście tym kryło się wiele ironii, lecz, zdaniem Milesa,
pozbawionej wrogości.
Vorreedi odprowadził gościa do drzwi, gdzie przekazał go strażnikowi z hallu, po
czym wrócił do pokoju, zanim Miles i Ivan zdążyli umknąć.
Pułkownik przygwoździł Milesa spojrzeniem. Miles zaczął w tym momencie żałować,
że jego immunitet dyplomatyczny nie obejmuje ochrony przed urzędnikiem protokolarnym.
Czy Vorreedi wpadnie na pomysł, by ich rozdzielić i przesłuchać Ivana osobno? Ivan ćwiczył
umiejętność stawania się niewidzialnym, co zwykle doskonale mu się udawało.
- Nie jestem osłem, poruczniku Vorkosigan - oświadczył groźnie Vorreedi.
Którego trzyma się w ciemnej stajni i karmi sianem. Miles westchnął w duchu.
- Pułkowniku, proszę się zwrócić do mojego przełożonego (czyli Illyana, któremu w
istocie podlegał sam Vorreedi) i uzyskać zgodę, a wówczas przejdę pod pańską komendę. W
przeciwnym razie będę kontynuował moje dotychczasowe działania.
- Będzie się pan kierował instynktem? - rzekł drwiąco Vorreedi.
- Na razie nie wyciągałem żadnych godnych uwagi wniosków, którymi mógłbym się z
panem podzielić.
- Instynkt... podpowiada panu, że między nieżyjącym Ba Lurą a lordem Yenarem
istnieje jakiś związek?
Tak, Vorreedi też miał niezgorszy instynkt. Inaczej nie zajmowałby swego obecnego
stanowiska.
- Poza tym, że obaj weszli mi w drogę? Nie mam nic... w co warto uwierzyć. Szukam
dowodu. Dopiero on gdzieś mnie zaprowadzi.
- Dokąd?
Przy obecnym tempie, głową w dół najgłębszego szamba, jakie można sobie
wyobrazić.
- Dowiem się, kiedy się tam znajdę, pułkowniku.
- My także jeszcze porozmawiamy, lordzie Vorkosigan. Może pan być pewien. -
Vorreedi niemal niedostrzegalnie skłonił się i pospiesznie wyszedł - prawdopodobnie
zawiadomić ambasadora o nowych komplikacjach, jakie pojawiły się w jego życiu.
Przerywając milczenie, jakie potem zapadło, Miles odezwał się słabym głosem:
- Ogólnie rzecz biorąc, poszło całkiem nieźle.
Ivan pogardliwie wydął usta.
Milcząc, powlekli się z powrotem do pokoju Ivana, gdzie na lorda Vorpatrila czekała
nowa porcja kolorowych zaproszeń. Przejrzał je pobieżnie, umyślnie ignorując Milesa.
- Muszę się jakoś skontaktować z Rian - rzekł wreszcie Miles. - Nie można pozwolić
sobie na czekanie. Sytuacja staje się coraz bardziej napięta.
- Nie chcę już z tym mieć nic wspólnego - powiedział zimno Ivan.
- Za późno.
- Wiem. - Nagle jego ręka się zatrzymała. - Oho, nowy pasztet. Adresowane do nas
obu.
- Chyba nie od lady Benello? Obawiam się, że teraz Vorreedi uzna jej dom za strefę
zakazaną.
- Nie. Nie znam tego nazwiska.
Miles rzucił się na kolorową kopertę i otworzył ją.
- Lady d’Har. Garden party. Ciekawe, co ta dama uprawia w swoim ogródku? A może
w domyśle chodzi o Niebiański Ogród? Hm. Strasznie krótki liścik. Być może to następny
kontakt? Boże, nie cierpię co chwilę być zdany na łaskę szlachetnej Rian. Na wszelki
wypadek potwierdź nasze przybycie.
- Wcale nie mam ochoty spędzić tam wieczoru - rzekł Ivan.
- Czy ja mówiłem o ochocie? To nasza szansa, trzeba ją wykorzystać. - Dodał
złośliwym tonem: - Poza tym jeżeli będziesz wszędzie zostawiał próbki genetyczne, być może
znajdziesz swoje potomstwo na przyszłorocznej wystawie sztuki biologicznej. Jako krzewy.
Ivan się wzdrygnął.
- Nie sądzisz chyba, że mogliby... nie, to niemoż... mogliby?
- Oczywiście. Kiedy wyjedziemy, odtworzą niektóre części twojego ciała, żeby
działały na komendę - fantastyczna pamiątka. A tobie się wydawało, że kotki były
obrzydliwe.
- Chodzi o coś więcej, kuzynku - oświadczył Ivan z miną urażonej godności, jednak
urwał i spojrzał na Milesa z powątpiewaniem. - Naprawdę sądzisz, że byliby do tego zdolni?
- Nikt nie jest bardziej bezwzględny niż cetagandański artysta poszukujący nowego
środku wyrazu. Idziemy na garden party - oświadczył stanowczo Miles. - Jestem pewien, że
to dama od Rian.
- Garden party - ustąpił Ivan z westchnieniem. Zapatrzył się bezmyślnie przed siebie.
Mniej więcej po minucie rzucił mimochodem: - Wiesz, szkoda, że ta Rian nie może zabrać
mu tego banku genów ze statku. Wtedy by miał klucz, ale bez zamka. Dopiero by go zrobiła
na szaro.
Miles wolno opadł na krzesło stojące przy biurku. Kiedy odzyskał oddech, wyjąkał:
- Ivan... to kapitalny pomysł. Dlaczego nie przyszło mi to do głowy wcześniej?
Ivan zastanowił się przez chwilę.
- Dlatego że w tym scenariuszu nie odegrałbyś przed szlachetną Rian roli samotnego
bohatera?
Wymienili ciężkie spojrzenia. Tym razem Miles pierwszy odwrócił oczy.
- To pytanie było retoryczne - powiedział krótko. Ale niezbyt głośno.
Rozdział dwunasty
Miles uznał, że określenie „garden party” nie bardzo pasowało do tego przyjęcia.
Rozglądał się wokół, kiedy po błyskawicznej jeździe w górę, od której niemal popękały im
bębenki w uszach, wyszli z windy wraz z Vorobyevem i Ivanem i znaleźli się na dachu
budynku. Choć mieli wrażenie, że znajdują się na świeżym powietrzu, nikły złoty blask
gdzieś w górze był nieomylnym znakiem, iż otacza ich lekka zasłona siłowa chroniąca przed
wiatrem, deszczem i kurzem. Zapadający w stolicy zmierzch widzieli jako srebrzysty blask w
atmosferze, a z wysokiego na pół kilometra budynku dostrzegali nawet zielone kręgi parków
wokół Niebiańskiego Ogrodu.
Krągłe klomby kwiatów i karłowatych drzewek, fontanny, strumyczki, wąskie ścieżki
i łukowate kamienne mostki czyniły z dachu labirynt w najlepszym cetagandańskim stylu.
Każdy zakręt ścieżki ukazywał inny fragment rozciągającego się po horyzont miasta, choć
najlepszy widok był na samo centrum, w którym wznosiło się ogromne i migoczące cesarskie
jajo feniksa. Foyer przy wyjściu z korytarza windy było zadaszone i okryte wspinającą się po
łukach winoroślą, a posadzkę wyłożono różnobarwną mozaiką z lazurytu, malachitu,
zielonego i białego nefrytu, różowego kwarcu i innych minerałów, których Miles nie potrafił
nawet nazwać.
Rozejrzawszy się wśród przybyłych, Miles pojął, dlaczego urzędnik protokolarny
zmusił ich do włożenia oficjalnych czarnych strojów, podczas gdy jego zdaniem zupełnie
wystarczyłyby zwykłe zielone mundury. Tu na tle innych gości nie sposób było wypaść zbyt
elegancko, gdyby nawet ktoś bardzo chciał zabłysnąć. Przystano niechętnie na obecność
ambasadora Vorobyeva jako ich eskorty, lecz nawet Vorreedi musiał czekać w garażu na
dole. Ivan, który również się rozglądał, mocniej ścisnął trzymane w ręku zaproszenie.
Domniemana gospodyni przyjęcia, lady d’Har, stała na skraju foyer. Widocznie
przebywanie we własnym domu równało się zamknięciu we wnętrzu białej bańki, ponieważ
dama witała gości bez mlecznej zasłony. Mimo podeszłego wieku jej szlachetne piękno wciąż
przykuwało wzrok. Odziana była w suknię z kilkunastu cieniutkich warstw oślepiająco białej
tkaniny, spływającej do samej podłogi. Gęste srebrzyste włosy sięgały jej kostek. Mąż
gospodyni, czcigodny admirał Har, którego solidna postura w innych warunkach na pewno by
dominowała nad otoczeniem, wydawał się stanowić jedynie tło dla olśniewającej damy.
Czcigodny admirał Har dowodził połową cetagandańskiej floty i obowiązki nie
pozwoliły mu stawić się na czas na uroczystości związane z pogrzebem cesarzowej, więc dziś
urządzono dla niego przyjęcie powitalne. Miał na sobie cesarski krwistoczerwony mundur, na
którym mógł zawiesić tyle orderów, że gdyby przypadkiem wpadł do rzeki, na pewno by
utonął. Zamiast tego wybrał jednak skromny pojedynczy medal z na pozór prostym napisem
„Order Zasługi”. Przy braku innych odznaczeń nie sposób go było nie zauważyć, a raczej
pojąć jego znaczenia. Ten medal osobiście przyznawał cesarz, i to dość rzadko. Niewiele
istniało znaczniejszych zaszczytów, jakich mógł dostąpić Cetagandanin. Jednym z nich była
oczywiście stojąca obok niego ihumska żona i gdyby to było możliwe, lord Har z pewnością
przypiąłby ją sobie do tuniki jako nagrodę za wszystko, co osiągnął w ciągu
czterdziestoletniej kariery. Klan Harów malował twarze w pomarańczowozielony
nieregularny wzór, który przecinał głębokie zmarszczki na obliczu admirała i w zestawieniu z
czerwienią jego munduru wyglądał okropnie.
Z nadzwyczaj formalnych powitań, jakie z admirałem Harem wymienił Vorobyev,
Miles domyślił się, że ambasador darzy go ogromnym respektem. Har potraktował ich
uprzejmie, lecz widać było, że dziwi go obecność cudzoziemców w ogrodzie. Zdał się jednak
na małżonkę, która chłodno skinęła głową Ivanowi, wyciągającemu ku niej drżącą dłoń, i
głosem zmienionym przez wiek w ciepły alt poinformowała ich, gdzie znajdą poczęstunek.
Ruszyli tam wolnym krokiem. Otrząsnąwszy się z wrażenia, jakie wywarł na nim
kontakt z lady d’Har, Ivan zaczął się rozglądać za znajomymi gemmkami - ale bez skutku.
- Pełno tu staruchów - szepnął zaniepokojony do Milesa. - Kiedy weszliśmy, średnia
wieku z dziewięćdziesięciu lat spadła do osiemdziesięciu dziewięciu.
- Osiemdziesięciu dziewięciu i pół - odparł również szeptem Miles.
Ambasador Vorobyev położył palec na ustach, jednak błysk rozbawienia w jego
oczach świadczył, iż zgadza się z komentarzem.
Otóż to. Pod względem wieku, rangi, bogactwa i... wszystkiego Yenaro ze swoim
towarzystwem wydawali się w porównaniu z gośćmi przyjęcia grupą obdartych biedaków. W
kilku punktach ogrodu niczym blade lampiony jaśniały mleczne kule ihumek - Miles
pierwszy raz widział je poza Niebiańskim Ogrodem. Wyglądało na to, że lady d’Har
utrzymuje kontakty towarzyskie z krewnymi lub byłymi krewnymi. Rian, tutaj? Miles modlił
się o to.
- Szkoda, że nie ma z nami Maz. - Vorobyev westchnął z żalem. - Jak pan tego
dokonał, lordzie Vorpatrilu?
- To nie ja - odparł Ivan, wskazując kciukiem kuzyna.
Vorobyev uniósł pytająco brwi.
Miles wzruszył ramionami.
- Miałem przyjrzeć się hierarchii władzy. To chyba dobre miejsce na tego rodzaju
obserwacje, prawda? - Właściwie nie był już wcale tego pewien.
Kto sprawował władzę w tym przedziwnym społeczeństwie? Jeśli wziąć pod uwagę
kontrolę nad bronią, ostatecznym argumentem siły - Miles bez wahania powiedziałby, że
gemmowie. Albo ihumowie, którzy rządzili gemmami za pomocą nieznanych bliżej narzędzi.
Przecież nie tylko przy pomocy ihumek, trzymających się zawsze na uboczu. Może więc
władzę zapewniała im wiedza? Bardzo słaby rodzaj władzy. Zresztą czy „słaba władza” nie
jest oksymoronem? Gwiezdny Żłobek istniał dzięki temu, że ochraniał go cesarz; cesarz
istniał dzięki temu, że służyli mu gemmowie. A jednak to ihumki stworzyły cesarza...
stworzyły całą rasę ihumów... gemmów zresztą też. Siła twórcza i siła niszczycielska... Miles
zamrugał, czując lekki zawrót głowy, zaczął żuć kanapkę w kształcie łabędzia, na początek
odgryzając mu głowę. Sądząc po smaku, białe pióra były z mąki ryżowej, a pikantne wnętrze
z pasty proteinowej. Mięso łabędzia z probówki?
Barrayarczycy wybrali sobie napoje i rozpoczęli przechadzkę po ścieżkach ogrodu,
porównując widoki miasta. Przyciągali uwagę starszych gości, ale nikt nie podszedł, by się
przedstawić albo zadać jakieś pytanie, albo chociaż spróbować nawiązać rozmowę. Miles
pomyślał, że sam Vorobyev na razie tylko przeprowadza rekonesans, ale prędzej czy później
ambasador z pewnością wykorzysta wieczór na nawiązanie cennych znajomości. Miles nie
był pewien, jak pozbędzie się jego opieki, kiedy pojawi się jego łącznik. Zakładając, że
spotkanie nastąpi właśnie tu i nie jest tylko wytworem jego zbyt aktywnej wyobraźni...
Czy też następną próbą zamachu. Okrążywszy jakiś płat zieleni, ujrzeli ubraną w biel
ihumkę, pozbawioną mlecznej osłony, która samotnie podziwiała panoramę miasta. Mimo że
była zwrócona tyłem, Miles poznał ją po ciężkim warkoczu barwy ciemnej czekolady
spływającym do samych kostek. Szlachetna Vio d’Chilian. Czy generał Chilian też tu był? A
może sam Kety?
Ivan wstrzymał oddech. No tak. Oprócz ich gospodyni kuzyn nie widział dotąd ihumki
poza bańką i nie był... wcześniej uodporniony widokiem szlachetnej Rian. Miles stwierdził, że
tym razem na widok szlachetnej Vio prawie nie poczuł dreszczu. Czyżby ihumki
przypominały chorobę, na którą zapada się tylko raz, jak na legendarną czarną ospę, a jeśli się
ją przeżyje, mimo blizn przez resztę życia człowiek jest na nią odporny?
- Kto to jest? - szepnął oczarowany Ivan.
- Szlachetna małżonka generała Chiliana - wyjaśnił mu na ucho Vorobyev. - Nie
radzę. Czcigodny generał mógłby sobie zażyczyć, żeby na śniadanie usmażono mu pańską
wątrobę, milordzie. Osobiście bym mu ją wysłał. Z wolnymi gemmkami może pan sobie
figlować do woli, ale zamężnych ihumek niech się pan nie waży tykać. Zrozumiano?
- Tak jest - odrzekł słabym głosem Ivan.
Szlachetna Vio jak zahipnotyzowana wpatrywała się w ogromną błyszczącą kopułę
Niebiańskiego Ogrodu. Ciekawe, czy tęskniła za dawnym życiem. Wiele lat spędziła na
wygnaniu z mężem, na prowincjonalnej Cecie Sigma. Co teraz czuła? Radość? Nostalgię?
Jakiś ich ruch czy dźwięk wyrwał ją z zadumy, bo odwróciła się w stronę
Barrayarczyków. Przez sekundę, nie dłużej, jej niesamowite cynamonowe oczy wydawały się
miedziane, kiedy błysnęły wściekłością. Żołądek Milesa się skurczył. Po chwili przybrała swą
zwykłą maskę wyniosłości, równie obojętną i nieprzepuszczalną jak mleczna bańka, której nie
miała; złość była widoczna tak krótko, że Miles wątpił, czy jego dwaj towarzysze w ogóle to
dostrzegli. Gniew nie był jednak przeznaczony dla nich; musiał gościć na jej twarzy, zanim
jeszcze zdążyła rozpoznać ciemno odzianych Barrayarczyków.
Ivan otworzył usta. Proszę, nie, pomyślał Miles, ale Ivan musiał.
- Dobry wieczór, milady. Wspaniały widok, prawda?
Zawahała się przez moment - Miles pomyślał, że dama zaraz ucieknie - lecz
odpowiedziała niskim głosem o przepięknej barwie:
- W całym wszechświecie nie ma takiego drugiego.
Zachęcony w ten sposób Ivan poweselał i ruszył do ataku.
- Pozwoli pani, że się przedstawię, milady. Jestem lord Ivan Vorpatril z Barrayaru... to
ambasador Vorobyev oraz mój kuzyn, lord Miles Vorkosigan. Syn Wiadomokogo.
Miles się skrzywił. Obserwowanie Ivana w stanie amoku seksualnego mogłoby
stanowić dobrą zabawę, gdyby nie było tak strasznie krępujące. Czy ja też wyglądałem tak
głupio, kiedy pierwszy raz zobaczyłem Rian? Przestraszył się, że odpowiedź na to pytanie
może być twierdząca.
- Tak - powiedziała szlachetna Vio. - Wiem.
Miles widział ludzi, którzy serdeczniej mówili do swoich kwiatów doniczkowych, niż
Vio przemówiła teraz do Ivana.
Daj spokój, Ivan, rozkazywał mu w duchu Miles. Ta kobieta jest żoną
najważniejszego oficera, który być może próbował nas wczoraj zabić, pamiętasz? Chyba że
lordem X był jednak książę Slyke albo szlachetny Rond, albo... Miles zgrzytnął zębami.
Zanim jednak Ivan pogrążył się na dobre, zza rogu wyłonił się mężczyzna w
wojskowym mundurze Cetagandy, marszcząc brwi i malunek na twarzy. Generał Chilian.
Miles zamarł, złapał kuzyna za ramię i ścisnął ostrzegawczo, wbijając mu paznokcie w skórę.
Chilian obrzucił Barrayarczyków podejrzliwym wzrokiem, rozszerzając nozdrza.
- Szlachetna Vio - rzekł do żony. - Chodź ze mną, proszę.
- Tak, milordzie - odpowiedziała, skromnie spuszczając rzęsy, i oddaliła się, mijając
po drodze Ivana, któremu skinęła głową na pożegnanie. Chilian także zmusił się do
podobnego gestu, przyjmując do wiadomości istnienie cudzoziemców; Miles zauważył, że nie
przyszło mu to łatwo. Zabierając żonę, generał obejrzał się jeszcze przez ramię. Jakiego
grzechu musiał się dopuścić czcigodny generał Chilian, by ją zdobyć?
- Szczęściarz - westchnął z zazdrością Ivan.
- Nie jestem taki pewien - rzekł Miles. Ambasador Vorobyev tylko uśmiechnął się
cierpko.
Poszli dalej. Miles nie mógł przestać myśleć o spotkaniu. Czy było przypadkowe? Czy
to początek nowej akcji przeciw niemu? Lord X używał ludzi jak widelców o długich
trzonkach, by samemu przypadkiem się nie sparzyć. Naturalnie generał i jego żona
znajdowali się zbyt blisko niego i związek byłby oczywisty. Jeżeli naturalnie lordem X jest
Kety...
Uwagę Milesa przyciągnął blask, jaki nagle pojawił się przed nimi. Wzdłuż ściany
zieleni zbliżała się do nich mleczna kula. Vorobyev i Ivan zeszli z dróżki, chcąc ją przepuścić,
kula jednak zatrzymała się tuż przed Milesem.
- Lordzie Vorkosigan. - Głos kobiety brzmiał melodyjnie, nawet przez filtr - ale nie
należał do Rian. - Mogę porozmawiać z panem na osobności?
- Oczywiście - odparł Miles, nim Vorobyev zdążył się sprzeciwić. - Gdzie? - Poczuł
przejmujące napięcie. Czyżby dziś miał nastąpić ostateczny atak na nowy cel - statek
gubernatora Usuma Kety’ego? Za wcześnie, wciąż nie mieli pewności... - Jak długo potrwa
rozmowa?
- Niedaleko. Zabieram pana mniej więcej na godzinę.
O wiele za mało, by odbyć podróż na orbitę; musiało więc chodzić o coś innego.
- Doskonale. Panowie, wybaczycie mi?
Vorobyev wyglądał na tak niezadowolonego, jak pozwalało mu wrodzone
opanowanie.
- Lordzie Vorkosigan... - Jego wahanie Miles uznał za pomyślny znak; musieli chyba
odbyć z Vorreedim długą rozmowę. - Chce pan strażnika?
- Nie.
- Mikronadajnik?
- Nie.
- Będzie pan ostrożny? - Co było dyplomatyczną formą pytania: „Na pewno wiesz, co
robisz, chłopcze?”.
- Tak jest, ambasadorze.
- Co mamy robić, gdybyś za godzinę nie przyszedł? - zapytał Ivan.
- Czekać. - Kiwnął im głową i podążył ścieżką za mleczną kulą.
Kiedy skręcili w bardziej ustronną alejkę oświetloną kolorowymi niskimi lampami i
odgrodzoną od reszty ogrodu ukwieconymi krzakami, bańka obróciła się i nagle zgasła. Miles
zobaczył odzianą w biel piękność, która unosiła się na swoim fotelu jak na tronie. Jej jasne
włosy miały kolor miodu i były misternie zaplecione wokół ramion, przypominając nieco
złotą kolczugę z osłoną na szyję. Dama wyglądała na jakieś czterdzieści lat, czyli w
rzeczywistości miała prawdopodobnie dwa razy tyle.
- Szlachetna Rian Degtiar poleciła mi pana przyprowadzić - oświadczyła. Odsunęła
połę sukni z lewej strony fotela, odsłaniając miękkie oparcie. - Mamy mało czasu. - Obrzuciła
go taksującym spojrzeniem, jak gdyby oceniając jego wzrost. - Może pan, hm, przysiąść tu i
pojedziemy razem.
- To... wspaniale. - Gdyby to była Rian... Miał jednak okazję sprawdzić swoje teorie na
temat mechanicznych możliwości kul siłowych. - Ma pani jakiś znak, milady? - dodał niemal
przepraszająco. W końcu ostatnią osobę, która, jak podejrzewał, udała się na taką
przejażdżkę, znaleziono z poderżniętym gardłem.
Skinęła głową, jakby się tego spodziewała, i pokazała mu dłoń z pierścieniem
Gwiezdnego Żłobka.
W tych warunkach było to chyba najlepsze rozwiązanie. Miles podszedł i ostrożnie
wdrapał się na pokład, chwytając się oparcia za jej głową dla lepszej równowagi. Oboje
uważali, by się nawzajem nie dotykać. Jej dłoń o długich palcach musnęła panel sterowania
umieszczony w prawym oparciu i kula zamknęła ich w swoim wnętrzu. Blady blask wydobył
z półmroku barwy krzewów i oświetlił im drogę.
Widok od środka zasłaniała jedynie delikatna sferyczna mgiełka, grubości skorupki
jajka, która stanowiła granicę pola siłowego. Doskonale słychać też było wszystkie dźwięki
dochodzące spoza kuli, o wiele lepiej niż w drugą stronę. Po drodze minęli ambasadora
Vorobyeva i Ivana; przyglądali się bańce z ciekawością, nie wiedząc oczywiście, czy to ta
sama, którą przed chwilą widzieli. Miles powstrzymał niedorzeczną chęć, by im pomachać.
Nie podpłynęli do windy, jak spodziewał się Miles, ale na skraj ogrodu na dachu.
Czekała tu ich srebrnowłosa gospodyni. Na widok bańki skinęła głową i otworzyła osłonę
siłową, wpuszczając białą kulę na małe prywatne lądowisko. Blask odbity od chodnika
przybladł, ponieważ dama wygasiła bańkę. Miles wpatrywał się w migoczące nocne niebo,
szukając lotniaka albo ślizgacza.
Kula przesunęła się bezszelestnie na skraj dachu i runęła w dół.
Miles chwycił się kurczowo oparcia, tłumiąc wrzask i powstrzymując się, by nie
zarzucić ramion na szyję swej pani pilot ani nie zwymiotować na jej śnieżnobiałą szatę.
Spadali jak głaz w przepaść, a Miles nienawidził wysokości... czyżby tak miał zginąć, razem z
damą, która poświęci dla zadania własne życie? O, Boże!
- Sądziłem, że bańki unoszą się tylko metr nad ziemią - wykrztusił głosem, który
pomimo jego wysiłków zabrzmiał wysoko i piskliwie.
- Przy dużej wysokości początkowej można utrzymać kontrolowany tor ślizgu -
odrzekła spokojnie. Mimo pierwszego wrażenia Milesa, wcale nie spadali bezwładnie jak
kamień. Zakreślali łuk, oddalając się od budynku, płynąc nad bulwarami i rozświetlonymi
blaskiem latarń zielonymi kręgami parków w kierunku kopuły Niebiańskiego Ogrodu.
Milesowi przyszła na myśl Baba-Jaga, która według starej barrayarskiej legendy latała
zaczarowanym moździerzem. Wiedźma, znajdująca się teraz obok, nie była ani stara, ani
brzydka, Miles nie był jednak do końca przekonany, czy nie zjada niegrzecznych dzieci.
Po kilku minutach bańka zwolniła, przechodząc w płynny ślizg kilka centymetrów nad
chodnikiem i zbliżając się do jednego z mniejszych wejść do Niebiańskiego Ogrodu. Ruch
palca damy przywrócił mleczne światło.
- Och - powiedziała lekkim tonem. - Nie robiłam tego... od lat. - W chwili niemal
ludzkiej radości prawie się uśmiechnęła...
Osłupiały Miles obserwował, jak przeszli przez stanowiska bezpieczeństwa
Niebiańskiego Ogrodu, jakby byli zupełnie niewidzialni, wymieniając tylko szybko kody
elektroniczne. Nikt ich nie zatrzymywał ani nie przeszukiwał kuli. Umundurowani strażnicy,
którzy wcześniej skanowali wszystkich galaktycznych wysłanników z podejrzliwą
drobiazgowością, teraz cofnęli się z szacunkiem, spuszczając wzrok.
- Dlaczego nas nie zatrzymują? - szepnął Miles, nie potrafiąc pokonać wewnętrznego
przekonania, że jeśli ich widzi i słyszy, oni także widzą go i słyszą.
- Zatrzymują? Mnie? - zdumiała się dama. - Jestem Pel Navarr, księżna Cety Eta.
Mieszkam tutaj.
Dalszą drogę odbyli na szczęście zawieszeni nisko nad ziemią, choć szybciej niż w
spacerowym tempie. Mijali coraz bardziej znajome miejsca Niebiańskiego Ogrodu, zbliżając
się do białego budynku z biofiltrami na wszystkich oknach. Szlachetna Pel pokonała
automatyczne zabezpieczenia niemal równie szybko, jak wcześniej wejście do kopuły. Cicho
przemknęli przez kilka korytarzy, lecz skręcili w stronę przeciwną do tej, gdzie znajdowały
się biura i laboratoria i wspięli się na wyższy poziom.
Podwójne drzwi rozsunęły się, wpuszczając ich do dużej okrągłej sali utrzymanej w
przygnębiającej szarosrebrnej tonacji. W przeciwieństwie do innych miejsc, jakie Miles
widział w Niebiańskim Ogrodzie, to pomieszczenie było pozbawione żywych dekoracji -
roślin, zwierząt czy dziwacznych krzyżówek jednych i drugich. Wyciszone, spokojne
miejsce... Komnata Gwiezdnego Żłobka; Miles mógł ją chyba nazwać Gwiezdną Komnatą.
Czekało na nich w milczeniu osiem kobiet w bieli, siedzących w kręgu. Żołądek powinien mu
się uspokoić, przecież szalony lot już się skończył...
Szlachetna Pel zatrzymała swój powietrzny fotel w wolnym miejscu, opuściła go na
ziemię i wyłączyła osłonę siłową. Osiem par niezwykłych oczu wpatrzyło się w Milesa.
Nikt, pomyślał, nie powinien widzieć naraz tylu ihumek. Niebezpieczna dawka. Były
piękne w odmienny sposób; trzy miały srebrne włosy jak żona admirała, jedna była
rudowłosa, inna ciemnoskóra z orlim nosem i peleryną czarnych loków. Dwie blondynki -
jego przewodniczka i druga dama o włosach jasnych jak słoma w słońcu, prostych i
opadających na podłogę. Jedna ciemnooka dama miała włosy czekoladowe jak szlachetna
Vio. I jeszcze Rian. Razem wyglądały... pięknie to za małe słowo. Wzbudzały dreszcz lęku i
zachwytu. Miles zsunął się z oparcia fotela i stanął, ciesząc się w duchu, że sztywne cholewy
butów utrzymują go w pozycji pionowej.
- Oto Barrayarczyk, który poświadczy swoim słowem - odezwała się Rian.
Poświadczy. A więc miał być świadkiem, nie oskarżonym. Kluczowym świadkiem, by
tak to ująć. Zdusił nerwowy chichot. Przeczuwał, że Rian nie spodobałaby się ta gra słów.
Przełknął ślinę, próbując wydobyć z siebie głos.
- Macie nade mną przewagę, szlachetne panie. - Doskonale wiedział, kogo ma przed
sobą. Przesunął wzrokiem po kręgu i zmrużył oczy, bo zakręciło mu się w głowie. - Poznałem
tylko waszą Służebnicę. - Ruchem głowy wskazał Rian. Na ustawionym przed nią stoliczku
leżały wszystkie insygnia cesarzowej, wraz z Pieczęcią i fałszywym Wielkim Kluczem.
Rian przechyliła głowę, uznając słuszność jego prośby, po czym obeszła cały krąg,
recytując ihumskie nazwiska i tytuły - tak, istotnie były to księżne ośmiu planet. Rian była
dziewiąta, zajmowała miejsce zmarłej cesarzowej. Miles był więc świadkiem jakiejś
nadzwyczajnej narady wszystkich władczyń genomu ihumów, przyszłej rasy panów.
Sala służyła chyba właśnie temu celowi; podobne spotkania musiały się zapewne
odbywać przed podróżą księżnych do domu statkami z płodami. Miles przyglądał się
zwłaszcza małżonkom księcia Slyke’a, Ilsuma Kety’ego i Ronda. Małżonka Kety’ego, księżna
Cety Sigma, była jedną z siwowłosych dam - raczej rówieśnicą nieżyjącej cesarzowej niż
obecnych w sali osób. Rian przedstawiła ją jako szlachetną Nadinę. Płowowłosa służyła
księciu Slyke’owi z Cety Ksi, a dama o brązowych lokach była księżną Cety Ro. Milesa
jeszcze raz zastanowił tytuł, jaki nosiły - mimo że były żonami gubernatorów, tytułowały się
księżnymi swoich planet.
- Lordzie Vorkosigan - powiedziała Rian. - Chciałabym, aby w obecności księżnych
jeszcze raz opowiedział pan, jak wszedł pan w posiadanie falsyfikatu Wielkiego Klucza i o
dalszym rozwoju wypadków.
Wszystkich? Miles nie winił jej za zmianę strategii - wyłożenie kart na stół i wezwanie
posiłków. Jego zdaniem nie było to przedwczesne. Nie lubił jednak takich niespodzianek.
Miło by było, gdyby wcześniej Rian przynajmniej się z nim skonsultowała. Tak? A jak?
- Przypuszczani, że zrozumiała pani wiadomość ode mnie z prośbą, by zaniechać
infiltracji statku księcia Slyke’a - odparował.
- Tak. Mam nadzieję, że wyjaśni mi pan motywy.
- Proszę mi wybaczyć, milady. Nie chcę obrazić żadnej z obecnych tu osób. Jeśli
jednak któraś z księżnych jest zdrajczynią i pozostaje w zmowie z gubernatorem, wszystko
mu zapewne przekaże. Skąd może mieć pani pewność, że są tutaj same życzliwe osoby?
W sali panowało takie napięcie, jakby odkryto tu już niejedną zdradę. Uspokajającym
gestem Rian uniosła dłoń.
- To cudzoziemiec. Nie zrozumie. - Skinęła wolno głową. - Rzeczywiście, ktoś
zdradził, ale zdrajcy nie ma w tym kręgu. Musi kryć się na niższym poziomie.
- Tak...?
- Doszłyśmy do wniosku, że nawet mając bank i Wielki Klucz, gubernator nie byłby w
stanie zarządzać genomem. Ihumowie z jego planety nie pogodziliby się z podobną uzurpacją
i złamaniem zwyczajów. Musi więc nosić się z zamiarem wyznaczenia nowej księżnej, która
będzie mu we wszystkim posłuszna. Sądzimy, że wybrał już taką osobę.
- Ach tak... wiecie, kto to jest?
- Jeszcze nie. - Rian westchnęła. - Obawiam się jednak, że jest to osoba, która nie w
pełni rozumie cel ihumów. Wszystko sprowadza się do jednego. Gdybyśmy wiedzieli, który
gubernator, wówczas byłoby wiadomo, którą damę zdołał w to wciągnąć; gdybyśmy już znali
kobietę...
Do diabła, ta trójelement owa łamigłówka musi się w końcu ułożyć. Miles przygryzł
wargę, po czym wolno powiedział:
- Milady, proszę mi wyjaśnić, jeśli pani może, w jaki sposób kule siłowe są przypisane
do konkretnych właścicielek i dlaczego wszyscy są święcie przekonani, że kule są
stuprocentowo bezpieczne. Blok klawiszy w panelu sterowania przypomina czytnik dłoni, ale
to nie może polegać na odczycie linii papilarnych, taki kod łatwo złamać.
- Nie mogę podać panu szczegółów technicznych, lordzie Vorkosigan - odrzekła Rian.
- Wcale tego nie oczekuję. Chcę tylko znać ogólny mechanizm.
- Cóż... oczywiście są kodowane genetycznie. Przesuwa się dłoń po poduszce,
zostawiając kilka komórek skóry. Czytnik wciąga je i bada.
- Może zeskanować cały genom? Przecież to by musiało potrwać.
- Nie, oczywiście, że nie. Porównuje tylko kilkanaście kluczowych cech, które
wystarczą do identyfikacji osoby. Zaczyna od obecności pary chromosomów X i przechodzi
do dalszych cech, aż potwierdzi tożsamość.
- Jakie jest prawdopodobieństwo występowania takich samych cech u dwu albo więcej
osób?
- My się nie klonujemy, lordzie Vorkosigan.
- Mam na myśli tych kilkanaście czynników, które wystarczą, by zmylić maszynę.
- Śladowo małe.
- Nawet u blisko spokrewnionych członków tej samej konstelacji?
Zawahała się, wymieniając spojrzenie z lady Pel, która uniosła z namysłem brwi.
- Mam powód, aby o to pytać - ciągnął Miles. - Kiedy rozmawiałem z pułkownikiem
Beninem, ujawnił bezwiednie, że w czasie kiedy ciało Ba Lury pojawiło się u stóp katafalku,
do rotundy weszło sześć ihumek w kulach siłowych, co stanowiło dla niego nie lada zagadkę.
Nie powiedział mi, o które damy chodziło, lecz jestem pewien, że może go pani zmusić do
ujawnienia ich listy. To brutalna eliminacja danych z wielkiego zbioru - ale przypuśćmy, że
wprowadzi pani cechy tej szóstki do swojego archiwum i poszuka przypadkowych powtórzeń
wśród żyjących ihumek. Jeśli ta dama służy gubernatorowi, może pomogła mu też w
morderstwie. Wówczas będzie pani mogła wskazać zdrajczynię, nie ruszając się z
Gwiezdnego Żłobka.
Rian, słuchając go dotychczas bardzo uważnie, znużona opadła na fotel z
westchnieniem.
- Rozumuje pan poprawnie, lordzie Vorkosigan. Moglibyśmy to zrobić - gdybyśmy
mieli Wielki Klucz.
- Ach tak - rzekł Miles. - No tak. - Z dziarskiej postawy paradnej przeszedł w oklapłe
„spocznij”. - Jeśli moja analiza strategiczna jest coś warta, wnioski i nieliczne dowody, jakie
udało mi się wydobyć od pułkownika Benina, wskazują na księcia Slyke’a albo szlachetnego
Ilsuma Kety’ego. Szlachetny Rond to trzeci, mało prawdopodobny kandydat. Skoro Ceta Ro i
Mu najbardziej odczułyby skutki otwartego konfliktu z Barrayarem, jeżeli rzeczywiście taki
jest cel spisku - skłaniam się raczej ku Slyke’owi i Kety’emu. Ostatnie... wydarzenia wskazują
na Kety’ego. - Powiódł spojrzeniem po ustawionych w krąg damach. - Czy któraś z księżnych
widziała albo usłyszała coś, co by pomogło to potwierdzić?
Przeczący pomruk.
- Niestety nie - powiedziała Rian. - Już dzisiaj dyskutowałyśmy nad tą sprawą. Proszę
zaczynać.
Na twoją odpowiedzialność, milady. Miles wziął głęboki oddech i rozpoczął
szczegółową opowieść, pomijając tylko większość własnych opinii opartych na
doświadczeniach, jakie mu się przytrafiły na Cecie Eta od chwili, gdy Ba Lura wpadł do ich
ładownika. Od czasu do czasu przerywał, dając Rian okazję, by jakąś wskazówką odwiodła
go od wspominania o rzeczach, które chciała ukryć. Wyglądało jednak na to, że nie chce
niczego ukrywać, przeciwnie - umiejętnie stawiała pytania, by wydusić z niego każdy
najdrobniejszy szczegół.
Powoli Miles zdał sobie sprawę, że Rian dostrzegła wady i zalety zatajenia niektórych
spraw. Lord X mógł zabić Milesa, być może też Rian. Jednakże nawet najbardziej
megalomański polityk z Cetagandy nie mógł wierzyć, że zabicie wszystkich ośmiu księżnych
ujdzie mu sucho. Głos Milesa stał się dźwięczniejszy.
Miał wrażenie, że jego wcześniejsze założenia, na których oparł cały plan, powoli
obracają się wniwecz. Coraz trudniej było uwierzyć, że Rian naprawdę grozi ogromne
niebezpieczeństwo. Właściwie Miles zaczynał się zastanawiać, czy nie próbuje uratować
smoka, który rzekomo ją gnębił. Cóż, smoki też czasem trzeba ratować... Żadna z dam nawet
nie mrugnęła, słysząc opowieść o wczorajszym niedoszłym zamachu na jego życie. Miles
mógłby przysiąc, że usłyszał wręcz pomruk aprobaty dla elegancji formy i stylu, w jakim
zamach miał być przeprowadzony, oraz cień rozczarowania, że się nie udał. Mimo to żadna z
dam nie miała uznania dla oryginalności, z jaką gubernator usiłował wedrzeć się na ich
własne terytorium. Księżne Cety Sigma i Cety Ksi miały coraz bardziej kamienne oblicza, od
czasu do czasu wymieniały porozumiewawcze spojrzenia i kiwały głowami.
Kiedy skończył, nastąpiła długa chwila milczenia. Czas na prezentację planu B?
- Mam pewną propozycję - odezwał się zuchwale Miles. - Gdyby tak wycofać
wszystkie banki genów ze statków gubernatorów? Jeśli wszystkie powrócą tu, gubernatorzy
zostaną pozbawieni możliwości zrealizowania swoich planów. Gdyby któryś z nich się
opierał, trzeba to będzie ujawnić.
- Sprowadzić banki z powrotem - powiedziała z niepokojem szlachetna Pel. - Wie pan,
z jakim trudem umieściłyśmy je tam, gdzie teraz się znajdują?
- Ależ on może zabrać bank i Klucz, a potem uciec - zaprotestowała ciemnowłosa
księżna Cety Ro.
- Nie - odrzekł Miles. - To rzecz, której nie może zrobić. Oddziela go od planety zbyt
dużo strzeżonych przez wojska imperialne korytarzy przestrzennych. Używając terminologii
militarnej, otwarta ucieczka jest niemożliwa. Nigdy nie uda mu się bezpiecznie dotrzeć na
miejsce. Nie może się ujawnić, dopóki bezpiecznie nie znajdzie się na orbicie Cety... Coś tam.
W ten przedziwny sposób mamy go w garści do czasu zakończenia uroczystości
pogrzebowych. - Czyli zostało rozpaczliwie mało czasu.
- Nadal jednak zostaje sprawa odzyskania prawdziwego Klucza - powiedziała Rian.
- Kiedy odzyska pani bank, będzie można negocjować zwrot Klucza w zamian za,
powiedzmy, amnestię. Można go też oskarżyć o jego kradzież - co jest zgodne z prawdą - i
wysłać po Klucz agentów służby bezpieczeństwa. Gdy tylko pozostali gubernatorzy pozbędą
się obciążającego ich dowodu, przy dobrej woli z ich strony będzie pani mogła wyodrębnić go
ze stada, by tak rzec. W każdym razie otworzą się wówczas różne możliwości taktyczne.
- Może zagrozić, że go zniszczy - wyraziła obawę księżna Cety Sigma.
- Musi pani znać Ilsuma Kety’ego lepiej niż ktokolwiek inny, szlachetna Nadino -
rzekł Miles. - Byłby do tego zdolny?
- To... nieprzewidywalny młody człowiek - powiedziała niechętnie. - Nie jestem
jeszcze przekonana o jego winie. Nie wiem jednak o niczym, co by mogło obalić pańskie
oskarżenia.
- A pani gubernator, milady? - Miles zwrócił się księżnej Cety Ksi.
- Książę Slyke jest zdecydowanym i błyskotliwym człowiekiem. Chyba zdolnym do
uknucia nakreślonego przez pana spisku. Nie jestem pewna...
- Cóż... w ostateczności możecie odtworzyć Wielki Klucz, prawda? - Zresztą mimo ich
wysiłków realizacja planu cesarzowej trwałaby i tak co najmniej życie jednego pokolenia. Z
punktu widzenia Barrayaru bardzo pożądane rozwiązanie. Miles przywołał na twarz miły
uśmiech.
Przez salę przeszedł cichy pomruk dezaprobaty.
- Najważniejszym celem jest odzyskanie Wielkiego Klucza w stanie nienaruszonym -
oświadczyła Rian.
- Ależ on chce wplątać w to Barrayar - powiedział Miles. - Być może zaczął od
astropolitycznych kalkulacji prowadzonych z zimną krwią, ale jestem niemal pewny, że w tej
chwili kieruje nim motyw osobisty.
- Jeżeli odbiorę im banki - powiedziała wolno Rian - stracimy okazję, by je rozmieścić
na wszystkich planetach.
Księżna Cety Sigma, srebrzystowłosa Nadina, westchnęła.
- Łudziłam się, że dożyję chwili, w której zrealizuje się wizja Niebiańskiej Pani i
nastanie nowy początek. Miała rację. Widziałam, jak podczas mojego życia pogłębia się
stagnacja.
- Będą jeszcze inne sposobności - odezwała się inna siwowłosa dama.
- Następnym razem należy zachować większą ostrożność - powiedziała ciemnowłosa
księżna Cety Ro. - Nasza Pani obdarzyła gubernatorów zbyt dużym zaufaniem.
- Nie jestem pewna, czy tak było w istocie - powiedziała Rian. - Ja próbowałam
jedynie rozmieścić nieaktywne kopie zapasowe. Ba Lura doskonale rozumiał wolę naszej
Pani, ale nie pojmował pewnych subtelności. Oddanie Klucza nie było moim pomysłem i nie
sądzę, by ten projekt wyszedł od Niebiańskiej Pani. Nie wiem, czy Ba miał z nią osobne
porozumienie w tej sprawie, czy też zaszła pomyłka. Nigdy się tego nie dowiem. - Pochyliła
głowę. - Przepraszam Radę za moje niepowodzenie. - Jej głos zabrzmiał, jak gdyby od
wewnątrz raniły ją ostre noże.
- Zrobiłaś wszystko, co mogłaś, moja droga - powiedziała uprzejmie szlachetna
Nadina. Po czym trochę bardziej surowo dodała: - Nie powinnaś jednak sama się z tym
zmagać.
- To był mój obowiązek.
- Następnym razem trochę mniej nacisku na słowo „mój”, a więcej na „obowiązek”.
Miles starał się opanować rumieniec wstydu. Owa łagodna poprawka miała bardzo
szerokie zastosowanie. Przez pewien czas panowała ciężka cisza.
- Może trzeba rozważyć modyfikację genomu, by łatwiej było panować nad ihumami -
powiedziała księżna Cety Ro.
- W celu odrodzenia ekspansji potrzebujemy czegoś odmiennego - sprzeciwiła się
ciemnowłosa księżna. - Więcej agresji.
- W zupełności wystarczy eksperyment z gemmami i lepszym filtrowaniem
korzystnych kombinacji genetycznych z całej populacji - powiedziała szlachetna Pel.
- Nasza Pani w swej mądrości uznała, że trzeba nam mniej ujednolicenia - zgodziła się
Rian.
- Wydaje mi się, że już dawno popełniłyśmy błąd, pozostawiając ihumom
mężczyznom tyle swobody - twierdziła uparcie księżna Cety Ro.
Odezwała się ciemnowłosa:
- Jak jednak inaczej można było dokonać wyboru, jeśli nie ma wśród nich naturalnej
rywalizacji?
Rian powstrzymała dyskusję gestem.
- Czas na dłuższą debatę... nadejdzie niebawem. Ale jeszcze nie teraz. Ostatnie
wydarzenia przekonały mnie, że przed dalszą ekspansją konieczne są udoskonalenia. Lecz to -
westchnęła - będzie już zadaniem nowej cesarzowej. Musimy postanowić, jaki stan rzeczy
zostanie następczyni Niebiańskiej Pani. Ile z was popiera odebranie banków genów?
Przeważyły głosy na tak. Kilka dam zwlekało z odpowiedzią, lecz w jakiś tajemniczy
sposób osiągnięto jednomyślność, wymieniając tylko spojrzenia. Miles odetchnął z ulgą.
Rian opuściła ze znużeniem ramiona.
- Nakazuję wam zatem to uczynić. Zwróćcie banki do Gwiezdnego Żłobka.
- Jako co? - spytała przytomnie szlachetna Pel.
Rian zapatrzyła się przed siebie, po czym odrzekła:
- Jako zbiory ludzkiego materiału genetycznego z różnych kolonii, służące celom
eksperymentalnym, o które prosiła nasza Pani przed śmiercią i które miał nadzorować
Gwiezdny Żłobek.
- Świetnie. - Pel skinęła głową. - A druga wersja?
- Powiedzcie swoim gubernatorom... że znaleziono poważny błąd w kopii, który
należy usunąć przed przekazaniem im genomu.
- Dobrze.
Zebranie się zakończyło. Kobiety poczęły uruchamiać swoje fotele, nie włączając
jednak pola siłowego, a potem po dwie lub trzy opuszczały salę, rozmawiając przyciszonymi
głosami. Rian i szlachetna Pel zaczekały, aż sala opustoszeje, Miles czekał więc razem z nimi.
- Nadal chce pani, abym spróbował odzyskać Wielki Klucz? - zapytał Rian Miles. -
Barrayar pozostanie w niebezpieczeństwie, dopóki nie przedstawimy niezbitego dowodu
przeciw gubernatorowi. Poza tym nie podoba mi się punkt zaczepienia, jaki najwyraźniej ma
on w waszej służbie bezpieczeństwa.
- Nie wiem - powiedziała Rian. - Odzyskanie banków genów potrwa niecały dzień.
Przyślę kogoś po pana, podobnie jak dziś.
- Zostaną nam dwa dni. Niewiele. Wolałbym wyruszyć wcześniej niż później.
- Nic na to nie poradzę. - Dotknęła włosów gestem, który zdradzał zdenerwowanie.
Obserwując ją, Miles słuchał reakcji własnego serca. Skutki pierwszego oszołomienia,
nie trafiając na żaden odzew, powoli mijały, ustępując miejsca... czemu właściwie? Gdyby
ugasiła jego pragnienie choćby kropelką sympatii, duszą i ciałem należałby już do niej. Z
jednej strony cieszył się, że niczego nie udawała, choć z drugiej żal mu było, że traktuje go
nie lepiej niż służącego ba, zakładając podobne posłuszeństwo i oddanie. Być może
zaproponowane przez niego przebranie ba podsunęła mu podświadomość z powodów
ważniejszych niż względy praktyczne. Czyżby zakamarki jego mózgu o czymś usiłowały mu
powiedzieć?
- Szlachetna Pel odprowadzi pana do miejsca, z którego pan wyruszył - powiedziała
Rian.
Skłonił się.
- Z doświadczenia wiem, milady, że nigdy nie można wrócić do tego samego miejsca,
w którym coś się zaczęło, bez względu na wysiłki.
Obrzuciła go dziwnym spojrzeniem. Miles ponownie wdrapał się na fotel Pel i opuścił
Gwiezdny Żłobek.
Wracali z Pel przez Niebiański Ogród tą samą drogą. Miles zastanawiał się, czy
podobnie jak on czuje się skrępowana ich wymuszoną bliskością. Spróbował nawiązać
nieobowiązującą rozmowę.
- Wszystkie rośliny i zwierzęta w ogrodzie są dziełem ihumek? Czy dochodzi między
nimi do rywalizacji, jak na wystawie sztuki biologicznej gemmów? Muszę przyznać, że
największe wrażenie zrobiły na mnie śpiewające żaby.
- Och, nie - odparła szlachetna Pel. - Niższymi formami życia zajmują się tylko
gemmowie. Jeśli ich dzieło znajdzie się w Niebiańskim Ogrodzie, poczytują to sobie za
największą nagrodę. Ihumowie pracują jedynie z ludzkim materiałem.
Miles nie pamiętał, żeby widział w okolicy jakieś potwory.
- Gdzie?
- Testujemy rozwiązania na służących ba. Dzięki temu żaden materiał genetyczny nie
rozprzestrzenia się drogą płciową.
- Ach tak.
- Najwyższym zaszczytem jest, kiedy opracowany przez nas kompleks genów zostaje
włączony do genomu ihumów.
Czyli kierowano się tu odwróconym przykazaniem - rób najpierw drugiemu, co tobie
może być niemiłe. Miles uśmiechnął się z przymusem i nie drążył już tego tematu. Przy
bocznym wejściu do Niebiańskiego Ogrodu czekał na nich pojazd naziemny kierowany przez
ba, wrócili więc na przyjęcie lady d’Har normalną drogą.
Pel zatrzymała swoją kulę w innym ustronnym miejscu ogrodu, gdzie nikt ich nie
widział, po czym odpłynęła. Miles wyobraził sobie, jak dama melduje się z powrotem u Rian.
- Tak jest, milady, zgodnie z rozkazem wypuściłam Barrayarczyka na wolność. Mam nadzieję,
że będzie sam potrafił znaleźć pożywienie i partnerkę... Usiadł na ławce, skąd widział
Niebiański Ogród i zamyślony zapatrzył się w daleką kopułę. Po chwili znaleźli go Ivan i
Vorobyev.
Ivan wyglądał na przestraszonego, a ambasador kipiał złością.
- Spóźniłeś się - powiedział Ivan. - Gdzieś ty u diabła był?
- Mało brakowało, żebym wezwał pułkownika Vorreediego i strażników - dodał
surowym tonem Vorobyev.
- To by było... bezcelowe. - Miles westchnął. - Możemy iść.
- Dzięki Bogu - mruknął Ivan.
Vorobyev nic nie powiedział. Miles wstał, zastanawiając się, jak długo ambasador i
Vorreedi będą tolerować jego „jeszcze nie”.
Jeszcze nie, proszę. Jeszcze nie.
Rozdział trzynasty
Miles pomyślał, że najbardziej na świecie pragnie wolnego dnia, ale nie dziś.
Najgorsza była świadomość, że sam jest temu winien. Dopóki księżne nie odzyskają
wszystkich banków genetycznych, był skazany na czekanie. I dopóki Rian nie przyśle po
niego do ambasady jakiegoś pojazdu, co na pewno spotkałoby się z energicznym oporem ze
strony obu cesarskich służb bezpieczeństwa, Miles nie mógł nawiązać z nią kontaktu
wcześniej niż nazajutrz rano, podczas kolejnej uroczystości w Niebiańskim Ogrodzie.
Przeklinając pod nosem, Miles zasiadł przed konsoletą w swoim pokoju i wbił nieobecny
wzrok w dane na monitorze.
Nie był pewien, czy rozsądne było podarowanie lordowi X dodatkowego dnia, mimo
że dziś po południu czeka go przykre zaskoczenie, kiedy pojawi się księżna, aby zabrać bank
genów. W ten sposób straci ostatnią okazję, by po długim oczekiwaniu odlecieć z bankiem i
Kluczem, po drodze wyrzucając prawdopodobnie w przestrzeń księżną, która lojalnie z nim
współpracowała. Lord X musi zdawać sobie sprawę, że zanim Rian pozwoli mu odlecieć,
wyda go, nawet gdyby miało to rzucić cień na jej osobę. Miles niemal miał pewność, że
zamach na życie Służebnicy Gwiezdnego Żłobka nie był częścią jego początkowego planu.
Rian miała być tylko marionetką, która oskarży Milesa i Barrayar o kradzież Wielkiego
Klucza. Lord X miał słabość do posługiwania się marionetkami. Jednak ponad własny interes
Rian przedkładała lojalność wobec ihumów. Żaden rozsądnie myślący spiskowiec nie mógł
zakładać, że długo pozostanie bezczynna.
Lord X nie był rewolucjonistą, lecz dyktatorem. Zamiast zmieniać system, chciał nad
nim zapanować. Prawdziwie rewolucyjne plany miała zmarła cesarzowa, kiedy starała się
rozbić ihumów na osiem bliźniaczych rywalizujących ze sobą gałęzi, spośród których miała
wyłonić się zwycięska linia. Być może Ba Lura znał zamysły swej pani lepiej, niż
przypuszczała Rian. Nie można równocześnie oddać władzy i jej utrzymać. Chyba że po
śmierci.
Co więc zamierza lord X? Cóż mu pozostawało innego, niż walczyć do końca i
chwytać się każdego sposobu, by uniknąć ostatecznej klęski? Innym wyjściem było
samobójstwo, ale Miles uważał, że lord X nie należy do ludzi, którzy byliby zdolni do
podcięcia własnych żył. Zapewne nadal będzie szukał sposobu, aby zrzucić winę na Barrayar
- najlepiej zamykając usta Milesowi, czyli pozbawiając go życia. Nadal istniało ryzyko, że
zrealizuje ten plan, zważywszy na niechęć Cetagandan do cudzoziemców w ogóle, a do
Barrayarczyków w szczególności. Tak, bezpieczniej zostać dziś w domu.
Czy lepiej by się stało, gdyby Miles publicznie zwrócił fałszywy Klucz i wyznał
prawdę już pierwszego dnia? Nie... wówczas ambasadę i wysłanników z planety nurzano by w
błocie fałszywych oskarżeń i publicznego skandalu, nie dając im szans na udowodnienie swej
niewinności. Gdyby zamiast Barrayarczykom lord X zdecydował podrzucić fałszywy Klucz
innej delegacji - powiedzmy Marilacu, Aslundu lub Vervain - jego plan mógłby działać jak w
zegarku. Miles miał cichą nadzieję, że lordowi X jest bardzo, bardzo przykro, iż obrał za cel
Barrayar. Mam zamiar sprawić, żebyś jeszcze bardziej tego pożałował, parszywy draniu.
Miles zacisnął usta i ponownie skupił uwagę na konsolecie. Miał tylko ogólny plan
statków gubernatorów, gdyż niestety oficjalnie tylko taki był dostępny w banku danych
ambasady Barrayaru, bez sięgania do tajnych materiałów. Miles przeglądał schemat
holowidowy, skupiając się na poszczególnych poziomach i częściach statku. Gdybym był
gubernatorem, który planuje rebelię - gdzie bym ukrył Wielki Klucz? Pod poduszką? Raczej
nie.
Gubernator wszedł w posiadanie Klucza, lecz nie miał klucza do Klucza, by tak rzec;
pierścień nadal miała Rian. Gdyby lord X umiał otworzyć Wielki Klucz, mógłby dostać się do
danych i zdobyć kopię wszystkich informacji, a potem, przyparty do muru, może by oddał
oryginał, pozbawiając się tym samym namacalnego dowodu swych zdradzieckich planów.
Albo wręcz by go zniszczył. Gdyby jednak tak łatwo otwierało się Klucz, dawno by już to
zrobił, przy pierwszym poważniejszym błędzie w realizacji planu. Jeśli więc nadal próbował
uzyskać dostęp do Klucza, powinien trzymać go w jakimś laboratorium kryptologicznym.
Gdzie na tym wielkim statku mogło się mieścić coś takiego...?
Jego domysły przerwał dzwonek do drzwi. Miles usłyszał głos pułkownika
Vorreediego:
- Lordzie Vorkosigan, mogę wejść?
Miles westchnął.
- Proszę.
Wcześniej obawiał się, że jego praca przy konsolecie może zwrócić uwagę
Vorreediego. Urzędnik protokolarny musiał kontrolować wszystko ze swojego gabinetu na
dole.
Vorreedi wszedł i spojrzał przez ramię Milesa na monitor holowidowy.
- Ciekawe. Co to takiego?
- Odświeżam sobie wiadomości o cetagandańskich okrętach wojennych. Wie pan,
oficer ciągle się musi uczyć. Nadzieja na służbę na statku nie gaśnie.
- Hm. - Vorreedi się wyprostował. - Sądziłem, że wolałby pan posłuchać najnowszych
wieści o pańskim lordzie Yenarze.
- Nie sądzę, żeby był mój, ale... mam nadzieję, że nie przytrafiło mu się nic złego? -
szczerze zaniepokoił się Miles. Później Yenaro może się okazać cennym świadkiem; Miles
zaczął poniewczasie żałować, że nie zaproponował lordowi schronienia w ambasadzie.
- Jeszcze nie. Niemniej wydano nakaz jego aresztowania.
- Na czyj wniosek, cetagandańskiej służby bezpieczeństwa? Za zdradę?
- Nie, policji cywilnej. Za kradzież.
- To fałszywy zarzut. Jestem gotów założyć się o wszystko. Ktoś próbuje posłużyć się
aparatem przymusu, żeby wyciągnąć go z ukrycia. Mógłby się pan dowiedzieć, kto go
oskarża?
- Gemm nazwiskiem Nevic. Zna go pan?
- Nie. Musi być marionetką. Ważny jest człowiek, który go do tego namówił. Od
niego Yenaro dostał plany i pieniądze na fontannę. Teraz pociąga za dwa sznurki.
- Zdaje się panu, że chodzi o tę samą osobę?
- Nic mi się nie zdaje - odrzekł Miles. - Potrzebuję tylko niezbitego dowodu.
Świdrujące spojrzenie Vorreediego wyrażało niezmącony spokój.
- Dlaczego sądził pan, że Yenara oskarżono o zdradę?
- Po prostu... nie zastanawiałem się nad tym. Kradzież jest o wiele lepsza, mniej rzuca
się w oczy, jeśli jego wróg chce tylko, żeby policja wyciągnęła go z ukrycia i wystawiła mu
na odstrzał.
Vorreedi ściągnął brwi.
- Lordzie Vorkosiganie... - zaczął, lecz po chwili rozmyślił się i zamknął usta. Kręcąc
głową, wyszedł.
Później do pokoju wszedł Ivan, usiadł na kanapie, oparł na wezgłowiu obutą stopę i
westchnął.
- Jeszcze tu jesteś? - Miles zatrzasnął konsoletę, ponieważ rozbolały go już oczy. -
Myślałem, że korzystasz z okazji - tylko dwa dni i koniec wycieczki. A może skończyły ci się
zaproszenia? - Miles wskazał kciukiem na sufit: Uwaga na podsłuch,
Ivan wydął usta. Chrzanić to.
- Vorreedi zatroszczył się o ochroniarzy. Wszystko staje się przez to mniej...
spontaniczne. - Zamyślił się. - Poza tym zacząłem patrzeć pod nogi. Słuchaj, czy to jakąś
egipską królową porwano w zwiniętym dywanie? Historia lubi się powtarzać.
- Rzeczywiście lubi - zgodził się Miles. - I prawie na pewno się powtórzy.
- Świetnie. Przypomnij mi, żebym stał trochę dalej od ciebie.
Miles się skrzywił.
Mniej więcej po minucie Ivan dodał:
- Nudzę się.
Miles wygonił go z pokoju.
Ceremonia Otwierania Śpiewem Wielkich Bram nie miała na celu otwarcia żadnej
bramy, choć śpiew był jej ważną częścią. Przy wschodnim wejściu do Niebiańskiego Ogrodu
zgromadził się chór złożony z kilkuset ubranych na biało gemmów, mężczyzn i kobiet. Mieli
okrążyć procesją ogród, przystając przy każdej z bram wychodzących na cztery strony świata,
a późnym popołudniem zakończyć ją przy bramie północnej. Chór stał na pofałdowanej
przestrzeni, która miała zdumiewającą akustykę, a publiczność złożona z galaktycznych
wysłanników oraz gemmów i ihumów również zajęła miejsca stojące. Miles ugiął nogi w
kolanach, przygotowując się do przetrwania tej męki. Na widowni było dużo miejsca, by
pomieścić kule ihumek, które licznie przybyły na uroczystość - chyba kilka setek rozsianych
w różnych miejscach polanki. Ile ich tu może mieszkać?
Miles rzucił okiem na ich skromną delegację - składającą się z niego, Ivana,
Vorobyeva i Vorreediego odzianych w galowe czarne uniformy, oraz Mii Maz, która tak jak
poprzednio miała na sobie czarno-biały strój. Pozbawiony cetagandańskich cywilnych szat,
Vorreedi bardziej przypominał Barrayarczyka i oficera; Miles musiał przyznać, że pułkownik
prezentuje się też znacznie groźniej. Maz oparła dłoń na ramieniu Vorobyeva i wspięła się na
palce, kiedy zabrzmiała muzyka.
Zapierająca dech w piersiach - Miles nie sądził, że to wyrażenie można rozumieć
dosłownie. Na dźwięk przeszywających go tonów rozchylił usta i poczuł, jak dostaje gęsiej
skórki. Harmonie i dysonanse następowały po sobie na przemian z ogromnym uczuciem,
pokonując rejestry z taką precyzją, że słuchacz rozumiał każdą sylabę, kiedy wibrująca
wokaliza, wzbudzająca dreszcze wzdłuż kręgosłupa i odzywająca się echem w tyle czaszki -
przechodziła w słowa. Nawet Ivan stał jak skamieniały. Miles chciał podzielić się jakąś
uwagą, wyrazić swoje zaskoczenie, ale myśl, by zburzyć absolutną koncentrację, jakiej
wymagała muzyka, wydała mu się świętokradztwem. Po trzydziestu minutach nastąpiła
krótka przerwa, w czasie której chór lekkim krokiem wyruszył do następnej stacji, a za nim
niezgrabnie poczłapali delegaci.
Obie grupy poruszały się różnymi trasami. Służący ba, którymi kierował dostojny
majordomus gemm, skierowali delegatów do bufetu, by posilając się, zaczekali, aż chór
ustawi się przed następną pieśnią pod południową bramą. Miles z niepokojem spoglądał za
mlecznymi bańkami, które naturalnie nie towarzyszyły cudzoziemskim delegatom, lecz
odpłynęły w zupełnie inną stronę. Zauważył, że coraz mniej dziwią go cuda Niebiańskiego
Ogrodu. Czy można zacząć uważać ogród za zupełnie zwyczajne miejsce? Ihumowie zdawali
się tak właśnie go traktować.
- Chyba powoli przyzwyczajam się do tego miejsca - wyznał Ivanowi, idąc między
nim a Vorobyevem w nierównej kolumnie gości zagranicznych. - W każdym razie... sądzę, że
mógłbym się przyzwyczaić.
- Hm - odezwał się ambasador. - Gdyby jednak ci czarujący lordowie spuścili ze
smyczy wiernych gemmów, żeby zajęli dla nich trochę taniej ziemi tuż za Komarrem,
zginęłoby pięć milionów Barrayarczyków. Mam nadzieję, że pan o tym nie zapomniał,
milordzie.
- Nie - odparł Miles. - Nie zapomniałem. Ale... nie mam tylu lat, by pamiętać wojnę,
ambasadorze. Naprawdę zaczynam się zastanawiać, czy kiedykolwiek będziemy jeszcze
świadkami podobnych prób ze strony Cesarstwa Cetagandy.
- Optymista - mruknął Ivan.
- Może uściślę. Moja matka zawsze mówi, że zachowania nagradzane mają tendencję
do powtarzania się. I na odwrót. Myślę, że skoro gemmom nie udało się dokonać żadnych
nowych podbojów terytorialnych w tym pokoleniu, upłynie jeszcze dużo czasu, zanim
podejmą nową próbę. Okres izolacjonizmu następujący po okresie ekspansji to przecież chyba
nic nowego w historii, prawda?
- Nie wiedziałem, że zająłeś się politologią - powiedział Ivan.
- Może pan udowodnić swój pogląd? - zapytał Vorobyev. - W perspektywie krótszej
niż jedno pokolenie?
Miles wzruszył ramionami.
- Nie wiem. To po prostu kwestia głębokiego przeczucia. Gdyby dał mi pan rok i
własny departament, prawdopodobnie mógłbym opracować szczegółową analizę z
wykresami.
- Przyznaję - rzekł Ivan - że trudno wyobrazić sobie powiedzmy lorda Yenara podczas
zwycięskiej szarży.
- Nie chodzi o to, że nie mógłby walczyć. Po prostu, zanim otrzymałby taką
możliwość, zestarzałby się i nic by go to nie obchodziło. Nie wiem. Z drugiej strony trudno
przewidzieć, co się będzie działo po następnym Okresie Izolacji. Kiedy ihumowie skończą
majstrować przy swoich genach, nie wiem, jak będą wyglądać po dziesięciu pokoleniach. -
Oni zresztą też nie. Zaskakujący wniosek. Czyli nikt nad tym nie panuje? - Potem podbój
innych światów od wczesnego dzieciństwa może im się wydawać nudną i prymitywną
zabawą. Bo inaczej - dodał ponuro - nikt ich nie powstrzyma.
- Radosna myśl - zauważył zgryźliwie Ivan.
W pobliskim pawilonie podano lekkie śniadanie. Po drugiej stronie pomieszczenia
czekały platformy napowietrzne z fotelami obitymi białym jedwabiem, którymi delegaci mieli
pokonać kilka kilometrów dzielących ich od bramy południowej. Miles chwycił coś gorącego
do picia, odmawiając z ukrywanym wstrętem, kiedy podsunięto mu tacę z ciastkami - jego
skurczony żołądek nie mógł przyjąć żadnego jedzenia - po czym zaczął pilnie obserwować
krzątających się ba. To się musi stać dzisiaj. No już, Rian! Tylko jak u diabła miał stawić się
na wezwanie Rian, jeśli na krok nie odstępował go Vorreedi? Miles mógłby przysiąc, że
uwadze pułkownika nie mogło umknąć najlżejsze drgnienie jego powiek.
Dzień mijał na powtarzających się cyklach: muzyka-poczęstunek-przejazd. Wielu
delegatów było już zmęczonych i patrzyli przed siebie szklistym wzrokiem; nawet Ivan w
odruchu samo-obronnym przestał jeść przy trzecim postoju. Kiedy wreszcie nadeszła
upragniona chwila kontaktu, w bufecie po czwartym i ostatnim występie chóru, mało
brakowało, by Miles ją przegapił. Właśnie gawędzili z Vorreedim, wspominając wypieki w
Okręgu Keroslav, i Miles zastanawiał się, jak odwrócić uwagę tego człowieka i uwolnić się
spod kurateli. Był już tak zrozpaczony, że zaczął sobie wyobrażać, jak podrzuca
ambasadorowi Vorobyevowi środek przeczyszczający, by urzędnik protokolarny zajął się
swoim szefem, a on wtedy niepostrzeżenie umknie - kiedy kątem oka zauważył nagle, że Ivan
rozmawia z jakimś poważnym ba. Nie poznał służącego; nie było to tamto małe ulubione
stworzenie Rian - ba był młody i miał bujną blond czuprynę. Ivan rozłożył ręce i wzruszył
ramionami, po czym ze zdziwioną miną wyszedł za służącym z pawilonu. Ivan? Czego ona
może chcieć od Ivana?
- Pan wybaczy - przerwał Vorreediemu w pół słowa Miles i odszedł. Zanim Vorreedi
zdążył się odwrócić i ruszyć jego śladem, Miles przemknął obok innych delegacji i był już w
połowie drogi do wyjścia; nie przejmował się na razie tym, że Vorreedi szedł za nim.
Miles wynurzył się wprost w oślepiające sztuczne światło kopuły i zauważył jeszcze,
jak błyszczący but Ivana znika za kwitnącymi krzewami, porostającymi obrzeże otwartej
przestrzeni, pośrodku której stała fontanna. Potruchtał za nim, ślizgając się trochę na
kolorowych kamieniach ścieżek wijących się wśród zieleni.
- Lordzie Vorkosiganie! - zawołał za nim Vorreedi. Miles nie odwrócił się, uniósł
tylko dłoń na znak, że go usłyszał. Vorreedi był zbyt dobrze wychowany, by rzucić głośne
przekleństwo, ale Miles potrafił je sobie dopowiedzieć.
Wysokie krzewy, przedzielone rosnącymi w równiutkich rzędach drzewami,
przypominały labirynt. Miles wybrał jeden z kierunków i znalazł się na czymś w rodzaju
podmokłej łąki, przez której środek niczym kunsztowny srebrny haft snuł się strumyk,
biorący początek z fontanny. Cofnął się tą samą drogą, przeklinając w myślach swoje nogi, po
czym wbiegł w inny zielony korytarz.
Pośrodku ocienionego drzewami kręgu ławek unosił się fotel ihumskiej damy,
zwrócony plecami do Milesa, z wyłączonym polem siłowym. W pobliżu nie było już blond
ba. Ivan pochylał się w stronę siedzącej na fotelu osoby, otwierając w oszołomieniu usta i
ściągając podejrzliwie brwi. Uniosło się odziane w biel ramię. Wprost w zdziwioną twarz
Ivana poleciała chmurka opalizującej mgiełki. Ivan przewrócił oczami i runął jak długi prosto
na kolana siedzącej w fotelu postaci. Błyskawicznie okryła ich biała zasłona siłowa. Miles
krzyknął i pobiegł w kierunku kuli.
Fotel powietrzny nie był pojazdem wyścigowym, lecz poruszał się o wiele szybciej niż
Miles. Po dwóch zakrętach w krzewiastym labiryncie kula zniknęła mu z oczu. Gdy Miles
minął ostatni klomb, znalazł się na jednej z głównych białych kamiennych dróg, które wiły
się przez cały Niebiański Ogród. W obu kierunkach sunęło po niej kilka mlecznych kul w tym
samym dystyngowanym tempie. Milesowi zabrakło tchu, by zakląć, ale w głowie kłębiły mu
się najczarniejsze myśli.
Odwrócił się na pięcie i zderzył z pułkownikiem Vorreedim.
Vorreedi położył mu dłoń na ramieniu i mocno chwycił materiał munduru.
- Vorkosiganie, co się dzieje? Gdzie jest Vorpatril?
- Właśnie... chcę to sprawdzić, jeśli pan pozwoli, pułkowniku.
- Lepiej, żeby cetagandańska służba bezpieczeństwa wiedziała. Nie daruję im, jeśli...
- Nie sądzę... żeby służba bezpieczeństwa mogła nam pomóc. Chyba muszę
porozmawiać ze służącym ba. Natychmiast.
Vorreedi zmarszczył brwi, usiłując skojarzyć fakty, ale bez powodzenia. Miles nie
mógł go za to winić. Jeszcze tydzień temu on także był przekonany, że rządzi tu
cetagandańska służba bezpieczeństwa. I rządzi, tyle że nie wszędzie.
O wilku mowa. Kiedy Miles i Vorreedi odwrócili się, by wrócić do pawilonu, wyrósł
przed nimi strażnik w czerwonym mundurze i z pasiastą twarzą. Owczarek, stróż stada,
wysłany po zbłąkane owieczki. Niestety, spóźnił się.
- Milordowie. - Skłonił się nisko, podkreślając swą niską rangę. - Proszę za mną do
pawilonu. Kabriolety zabiorą was do bramy południowej.
Vorreedi podjął szybką decyzję.
- Dziękuję, ale zawieruszył się członek naszej delegacji. Mógłby pan odnaleźć lorda
Vorpatrila?
- Oczywiście. - Strażnik dotknął ręcznego nadajnika i przekazał prośbę obojętnym
głosem, stanowczo prowadząc Milesa i Vorreediego w stronę pawilonu. Na razie sądził
zapewne, że Ivan zgubił się w ogrodzie, co musiało zdarzać się dość często, zważywszy na
wabiące gości zewsząd atrakcje. Za jakieś dziesięć minut domyślą się, że naprawdę zaginął w
środku Niebiańskiego Ogrodu. Potem wszystko zacznie się walić.
Strażnik opuścił ich, gdy wspięli się po schodkach do pawilonu. W środku Miles
podszedł do najstarszego łysego ba, jakiego zobaczył.
- Przepraszam, ba - powiedział z uszanowaniem. Ba uniósł wzrok, zdziwiony, że ktoś
w ogóle dostrzegł jego obecność. - Muszę natychmiast skontaktować się ze szlachetną Rian
Degtiar. W sprawie niecierpiącej zwłoki. - Rozłożył ręce i cofnął się.
Ba chwilę myślał nad prośbą, a potem skłonił się lekko i dał Milesowi znak, by szedł
za nim. Vorreedi ruszył ich śladem. Za rogiem, w miejscu przeznaczonym dla obsługi, gdzie
było trochę spokojniej, ba podciągnął szary rękaw i szybko przekazał kilka słów i kodów do
ręcznego nadajnika. Słysząc odpowiedź, uniósł w zdumieniu nieistniejące brwi. Zdjął
komunikator, podał go Milesowi z niskim ukłonem, po czym odsunął się, by nie przeszkadzać
mu w rozmowie. Miles żałował, że Vorreedi, który zaglądał mu przez ramię, nie zrobił tego
samego.
- Lordzie Vorkosigan? - usłyszał głos Rian, czysty, nieprzefiltrowany, więc musiała
mówić z wnętrza swej kuli.
- Milady, czy przysłała pani... kogoś, by zabrał mojego kuzyna Ivana?
Chwili ciszy.
- Nie.
- Byłem świadkiem tego wydarzenia.
- Och. - Kolejna chwila milczenia, tym razem znacznie dłuższa. Gdy Rian odezwała
się ponownie, jej głos brzmiał ciszej i groźnie. - Wiem już, co się stało.
- Cieszę się, że wreszcie ktoś wie.
- Przyślę po pana mojego sługę.
- A Ivan?
- Poradzimy sobie z tym. - Komunikator raptownie zamilkł. Miles o mało nie rzucił
nim ze złości o ziemię, lecz opanował się i zwrócił go ba, który ponownie się ukłonił i
pospiesznie wycofał.
- Co takiego pan widział, lordzie Vorkosigan? - zapytał ostro Vorreedi.
- Ivan... wyszedł z damą.
- Co, znowu? Tu? Teraz? Czy ten chłopak nie ma za grosz wyczucia? Przecież to nie
urodziny cesarza Gregora!
- Sądzę, że za pańskim pozwoleniem, pułkowniku, uda mi się dyskretnie sprowadzić
go z powrotem. - Miles poczuł ukłucie winy z powodu sugestii, która stawiała Ivana w złym
świetle, lecz ukłucie to było niczym wobec ogarniającej go fali strachu. Czy tamten aerozol to
tylko substancja obezwładniająca, czy śmiertelna trucizna?
Vorreedi utkwił zimne spojrzenie w Milesie i bardzo długo się namyślał. Miles
przypomniał sobie, że Vorreedi jest z wywiadu, nie z kontrwywiadu; powoduje nim
ciekawość, nie paranoja. Wepchnął ręce do kieszeni, starając się stworzyć pozory spokoju,
może jedynie lekkiej irytacji. Gdy milczenie przedłużało się, dodał zuchwale:
- Jeżeli nie wierzy pan w nic innego, proszę zaufać moim umiejętnościom,
pułkowniku. Tylko o to proszę.
- Dyskretnie, tak? - rzekł Vorreedi. - Nawiązał pan tu niezwykle ciekawe znajomości,
lordzie Vorkosigan. Chciałbym więcej o nich usłyszeć.
- Mam nadzieję, że niedługo pan się dowie.
- Hm... doskonale. Tylko proszę się stawić na czas.
- Będę się starał, pułkowniku - skłamał Miles. Musiał to zrobić dzisiaj. Gdy wreszcie
uwolni się od swego opiekuna, nie wróci przed wypełnieniem zadania. Albo porażką.
Zasalutował i zniknął, nim Vorreedi zdąży się rozmyślić.
Poszedł w stronę otwartej części pawilonu i stanął w sztucznym świetle słonecznym w
chwili, gdy w pobliżu pojawił się zwykły kabriolet pozbawiony odświętnych dekoracji: prosty
dwuosobowy pojazd z niewielką przestrzenią na bagaż z tyłu. Za sterami siedział znajomy
starszy ba. Zauważył Milesa, podpłynął bliżej i zatrzymał wóz. Nagle wszedł pomiędzy nich
strażnik w czerwonym mundurze.
- Panie, goście galaktyczni nie mogą samotnie przechadzać się po Niebiańskim
Ogrodzie.
Miles wskazał ba.
- Moja pani poleciła mi, żebym sprowadził do niej tego człowieka - powiedział ba.
Niezadowolony strażnik skinął niechętnie głową.
- Mój przełożony da znać twojemu.
- Tego jestem pewien. - Usta ba skrzywiły się w czymś na kształt kpiącego uśmieszku.
Strażnik cofnął się z grymasem na twarzy, sięgając po ręczny nadajnik. Jedź, jedź! -
pomyślał Miles, wchodząc do pojazdu, i w tej samej chwili ruszyli. Kabriolet pomknął na
skróty, wznosząc się nad ogród i kierując się prosto na południowy zachód. Pęd powietrza
rozwiał Milesowi włosy. Po kilku minutach zbliżyli się do Gwiezdnego Żłobka, który
połyskiwał bielą pomiędzy drzewami.
W stronę tylnego wejścia do budynku zmierzała dziwna procesja białych baniek.
Jedną z nich otaczało ze wszystkich stron pięć innych... najwyraźniej eskorta; popychały kulę
w kierunku hali, która prawdopodobnie znajdowała się za szerokimi drzwiami. Ilekroć pola
siłowe baniek stykały się ze sobą, rozlegało się głośne bzyczenie, jakby stada wściekłych os.
Ba obniżył pojazd, zamykając paradę i po chwili znaleźli się w budynku. Drzwi zasunęły się i
zablokowały przy akompaniamencie kakofonii syków i stuków wydawanych przez wszystkie
możliwe zamki.
Hala wyglądała zupełnie normalnie, tyle że zamiast szarego betonu na podłodze
położono geometryczną mozaikę z polerowanych kamieni. Wewnątrz nie było nikogo poza
Rian Degtiar, która w swych zwiewnych białych szatach stała obok fotela. Jej blada twarz
zdradzała napięcie.
Pięć kul eskorty wylądowało na podłodze. Pola siłowe wyłączyły się, ukazując pięć
księżnych, które Miles poznał podczas narady przedwczoraj wieczorem. Szósta kula nadal
unosiła się w powietrzu, połyskując mleczną zasłoną.
Miles wyskoczył z kabrioletu, ledwie pojazd dotknął posadzki, i utykając, podbiegł do
Rian.
- Ivan jest w środku? - zapytał gorączkowo, wskazując szóstą kulę.
- Sądzimy, że tak.
- O co chodzi?
- Pst, chwileczkę. - Uspokoiła go wdzięcznym gestem. Miles zgrzytnął zębami, drżąc
z niepokoju. Rian postąpiła naprzód i uniosła głowę.
- Poddaj się - powiedziała, zwracając się do bańki - a okażemy ci łaskę. Jeśli nie
usłuchasz, nie licz na litość.
Kula uparcie tkwiła w miejscu, nie reagując. Pat. Nie miała żadnej drogi ucieczki, a
atak nie wchodził w grę. Ale w środku jest Ivan.
- No dobrze - westchnęła Rian. Z rękawa wydobyła przedmiot wielkości pióra z
wygrawerowanym na boku czerwonym symbolem ptaka, dotknęła jakiegoś przełącznika,
wycelowała przedmiot w kulę i nacisnęła guzik. Pole siłowe zniknęło, a fotel spadł na
posadzkę z głuchym łoskotem. Z kłębowiska białej tkaniny i ciemnych włosów dobył się
okrzyk.
- Nie wiedziałem, że można to zrobić - szepnął Miles.
- Tylko Niebiańska Pani ma ręczny sterownik - odrzekła Rian. Schowała urządzenie
do rękawa, ponownie postąpiła naprzód i przystanęła.
Szlachetna Vio d’Chilian w jednej chwili odzyskała równowagę. Klęczała,
podtrzymując jedną ręką bezwładne ciało Ivana, a drugą przykładając mu nóż do gardła.
Przyciskała stal do jego skóry i widać było, że nóż jest bardzo ostry. Ivan szeroko otwierał
oczy i rozglądał się oszołomiony; był więc sparaliżowany, ale przytomny. I żyje. Dzięki Bogu.
Na razie.
Miles domyślał się, że szlachetna Vio d’Chilian bez oporów poderżnie gardło
bezbronnemu człowiekowi. Żałował, że nie obserwuje tego czcigodny pułkownik Benin.
- Jeden ruch - powiedziała szlachetna Vio - a twój barrayarski sługa zginie.
Miles przypuszczał, że to określenie miało być rodzajem ihumskiej zniewagi, nie był
jednak pewien, czy podziałało. Szerokim łukiem obszedł Vio, nie ośmielając się zbliżyć, i
stanął z drugiej strony Rian. Vio wodziła za nim nienawistnym spojrzeniem. Szlachetna Pel,
siedząca w swym fotelu za plecami Vio, skinęła Milesowi głową, bezszelestnie wzbiła się w
powietrze i wymknęła za drzwi prowadzące w głąb Gwiezdnego Żłobka. Udała się po
pomoc? Po broń? Pel już wcześniej ujawniła swój zmysł praktyczny... musiał zagrać na
zwłokę.
- Nie! - zawołał z oburzeniem. - To nie Ivan!
Szlachetna Vio zmarszczyła brwi.
- Co?
No jasne. Kierujący intrygą lord X posługiwał się innymi, umywając od wszystkiego
ręce. Miles zajmował się wszystkim sam, więc lord X doszedł do przekonania, że akcją
kieruje Ivan.
- Ach tak! - ciągnął Miles. - Co sobie wyobrażaliście? Tylko dlatego, że jest wyższy i
przystojniejszy, miałby dyrygować całym przedstawieniem? Typowe dla ihumów! Wy...
idioci! To ja jestem mózgiem tego oddziału! - Prychając z pogardą, przeszedł na drugą stronę.
- Przejrzałem was już pierwszego dnia. Ale nikt nie traktował mnie poważnie! - Zdumiony
tyradą kuzyna Ivan wybałuszył oczy - jedyny fragment jego ciała, który normalnie działał. -
Porwaliście niewłaściwą osobę. Zrzuciliście maskę, żeby pojmać zupełnie bezużytecznego
człowieka! - Uznał, że Pel nie udała się po żadną pomoc, tylko do toalety, żeby poprawić
fryzurę, i spędzi tam pewnie godzinę.
W każdym razie skupił na sobie uwagę wszystkich osób zgromadzonych w hali:
morderczyni, ofiary i ihumskich strażniczek. Co teraz, może jakiś numer akrobatyczny?
- Tak właśnie jest od czasów naszego dzieciństwa. Gdziekolwiek i kiedykolwiek
byliśmy razem, zawsze zwracano się najpierw do niego, traktując mnie jak jakiegoś
niedorozwiniętego kosmitę, z którym trzeba się porozumiewać przez tłumacza... - W drzwiach
pojawiła się Pel i uniosła dłoń. Głos Milesa przeszedł w krzyk: - Niedobrze mi się już od tego
robi, słyszycie?!
Tknięta przeczuciem Vio odwróciła głowę i w tym samym momencie bzyknął
paralizator. Jej dłoń zacisnęła się kurczowo na nożu. Pod stalowym ostrzem wykwitła
czerwona strużka. Miles rzucił się naprzód i wydobył kuzyna spod bezwładnego ciała Vio.
Promień paralizatora trafił też Ivana, który wywrócił oczy, ukazując białka. Miles pozwolił
Vio opaść na podłogę i delikatnie położył obok ciało Ivana.
Na szczęście rana była powierzchowna. Odetchnął. Wyciągnął z kieszeni chustkę,
starł lepką krew i ucisnął ranę.
Uniósł wzrok na Rian i Pel, które zbliżyły się, by sprawdzić skutek strzału.
- Wcześniej obezwładniła go jakimś gazem, a teraz jeszcze paralizator. Może mu coś
grozić?
- Nie sądzę - odparła Pel. Zeszła z fotela, uklękła i przeszukała rękawy nieprzytomnej
Vio. Znalazła kilka rzeczy, które ułożyła w równym rządku na posadzce. Był wśród nich jakiś
niewielki srebrny przedmiot zakończony małą kulką. Pel uniosła go i powąchała. - Ach, to.
Nie, po tym nic mu nie będzie. Chociaż kiedy się ocknie, będzie się czuł okropnie.
- Mogłaby mu pani podać dawkę synerginy, milady? - spytał błagalnie Miles.
- Owszem.
- To dobrze. - Przyglądał się Rian. Tylko Niebiańska Pani ma ręczny sterownik. Rian
była przecież uprawniona do jego użycia i nikt nie mrugnął, nawet szlachetna Vio. Pojąłeś to
wreszcie, chłopcze? Do jutra Rian pełni obowiązki cesarzowej Cetagandy i każde jej działanie
jest wsparte autorytetem prawdziwej władzy imperialnej. Służebnica, akurat. Jeszcze jeden
zwodniczy ihumski tytuł, który ma zupełnie inne znaczenie; jego zrozumienie wymagało
wtajemniczenia.
Spokojny już o zdrowie Ivana, Miles zapytał:
- Co się więc stało? Jak udało się pani znaleźć Ivana? Sprowadzono z powrotem
wszystkie banki genów czy nie? Co...
Rian powstrzymała gestem lawinę pytań. Ruchem głowy wskazała nieczynny teraz
fotel powietrzny.
- Oto fotel księżnej Cety Sigma, ale jak pan widzi, nie siedzi na nim szlachetna
Nadina.
- Ilsum Kety! Tak? Co się stało? Jak udało mu się zdobyć bańkę? Jak pani to odkryła?
I od kiedy pani wie?
- Zgadza się, to Ilsum Kety. Zaczęłyśmy się domyślać wczoraj, kiedy szlachetna
Nadina nie przybyła z bankiem genów. Pozostałe księżne wróciły bezpiecznie przed północą.
Lecz widocznie jedynie Kety wiedział, że księżna będzie nieobecna na porannych
uroczystościach. Wysłał więc Vio, aby się w nią wcieliła. Od początku powzięłyśmy
podejrzenia i nie spuszczałyśmy jej z oka.
- Dlaczego Ivan?
- Tego jeszcze nie wiem. Kety nie może spowodować zniknięcia księżnej bez
poważnych reperkusji; podejrzewam, że zamierzał wykorzystać pańskiego kuzyna, aby jakoś
wykręcić się od winy.
- Czyli kolejna próba wmanewrowania kogoś innego. Tak, to w jego stylu. Zdaje sobie
pani sprawę, milady, że to szlachetna Vio musiała zamordować Ba Lurę. Na polecenie
Kety’ego.
- Tak. - Rian zmierzyła lodowatym spojrzeniem rozciągnięte na posadzce ciało
ciemnowłosej kobiety. - Ona też zdradziła ihumów. Gwiezdny Żłobek będzie musiał wydać
na nią wyrok.
Miles powiedział niepewnie:
- Mogłaby być ważnym świadkiem w sprawie oczyszczenia Barrayaru i mnie z
oskarżeń o kradzież Wielkiego Klucza. Proszę nie podejmować pochopnych decyzji, jeśli nie
zajdzie potrzeba, dobrze?
- Och, najpierw mamy do niej mnóstwo pytań.
- Tak więc... Kety nadal ma swój bank. I Klucz. Poza tym został uprzedzony. - Niech
to szlag. Który idiota wpadł na pomysł, żeby...? No, tak. Ale nie możesz obwiniać za to Ivana.
Sądziłeś, że odzyskanie banków genetycznych to świetny ruch. Rian też to kupiła. Klasyczna
głupota grupowa.
- Ma też księżnę. Nie można mieć nadziei, że daruje jej życie - założywszy, że Nadina
jeszcze żyje. Nie sądziłam... że wyślę Nadinę na śmierć. - Rian utkwiła wzrok w przeciwległej
ścianie, unikając spojrzenia Milesa i Pel.
Ja też nie. Miles starał się opanować mdłości.
- Jej śmierć może utonąć w chaosie rewolucji, którą Kety wywoła. Ale jak na razie nie
może jej zacząć. - Urwał. - Jednak po to, by obarczyć Barrayar także śmiercią Nadiny,
potrzebował Ivana... Sądzę, że księżna żyje. Jest więźniem na jego statku, ale jeszcze żyje. -
Boże, żeby jeszcze żyła. - Wiemy o jeszcze jednej rzeczy. Szlachetna Nadina ukrywa przed
nim pewne informacje, a może nawet zwodzi go fałszywymi. Inaczej nie próbowałby zrobić
tego, co właśnie zamierzał. - Właściwie to też by można zinterpretować jako przekonujący
dowód, że Nadina nie żyje. Miles zagryzł wargi. - W każdym razie Kety odkrył się w takim
stopniu, że można już postawić mu poważne zarzuty, a mnie oczyścić, tak?
Rian się zawahała.
- Być może. Kety jest niezwykle przebiegły.
Miles przyglądał się wyłączonemu fotelowi, który lekko przekrzywiony i bez
ożywiającej go elektronicznej mocy wyglądał jak zwykły stary mebel.
- My też. Przede wszystkim ktoś musiał przypisać kule ich właścicielkom i zadbać o
ich zabezpieczenia, zgadza się? Czy nie pomylę się, jeżeli wysunę przypuszczenie, że tą
osobą była Niebiańska Pani?
- Zgadza się, lordzie Vorkosigan.
- Ma pani ręczny sterownik, milady, i może zakodować każdą kulę, przypisując ją
każdemu.
- Nie każdemu. Tylko ihumce.
- Ilsum Kety czeka na powrót kuli po uroczystościach - z damą i barrayarskim jeńcem
w środku, prawda? - Głęboko nabrał powietrza. - Chyba nie pozwolimy, by się rozczarował.
Rozdział czternasty
- Znalazłem Ivana, ambasadorze. - Miles uśmiechnął się do konsolety. Tło za głową
Vorobyeva było zamazane, lecz dźwięki sprzątania w bufecie - przytłumione głosy i szczęk
zbieranych talerzy - wyraźnie rozlegały się w komunikatorze. - Zwiedza Gwiezdny Żłobek.
Zostaniemy tu jeszcze chwilę - nie możemy obrazić naszej gospodyni i tak dalej. Sądzę
jednak, że uda nam się wyrwać stąd i dogonić was jeszcze przed zakończeniem uroczystości.
Przywiezie nas ba.
Vorobyev nie wyglądał na zbyt zadowolonego.
- Cóż, skoro tak musi być. Ale pułkownikowi Vorreediemu nie bardzo podobają się
takie nadprogramowe wycieczki mimo ich niewątpliwych walorów poznawczych i muszę
przyznać, że zaczynam się z nim zgadzać. Proszę... nie dopuścić, by lord Vorpatril popełnił
coś niestosownego, dobrze? Ihumowie to nie gemmowie.
- Tak jest. Ivan sprawuje się bez zarzutu. - Ivan nadal leżał bez czucia w hali z tyłu
budynku, lecz powracający na jego twarz rumieniec świadczył, że synergina zaczyna działać.
- Nawiasem mówiąc, czemu zawdzięczacie, panowie, ten niespotykany przywilej? -
zapytał Vorobyev.
- Och, zna pan Ivana. Nigdy nie pozwoli mi się cieszyć żadnym osiągnięciem, nie
powtarzając go po mnie. Wyjaśnię wszystko później. Muszę kończyć.
- Z radością posłucham - mruknął kwaśno ambasador. Miles wyłączył komunikator i
uśmiech w jednej chwili zniknął z jego twarzy.
- Uff, zyskaliśmy trochę czasu. Bardzo niewiele. Trzeba ruszać...
- Tak - zgodziła się jego towarzyszka, ciemnowłosa księżna Cety Ro. Zawróciła swój
powietrzny fotel i wyprowadziła go z bocznego gabinetu, gdzie znajdowała się konsoleta; by
za nią nadążyć, Miles musiał biec truchtem.
Wrócili do hali w chwili, gdy Rian i Pel skończyły kodować kulę Nadiny. Miles
zerknął niespokojnie na Ivana leżącego na mozaikowej posadzce. Kuzyn oddychał równo i
głęboko.
- Jestem gotów - zameldował Rian Miles. - Moi ludzie zaczną nas szukać najwcześniej
za godzinę. Kiedy Ivan się ocknie... cóż, chyba nie będzie sprawiał kłopotów. - Zwilżył
wyschnięte usta. - Gdyby coś poszło nie tak... proszę dać znać pułkownikowi Beninowi albo
samemu cesarzowi. Żadnych funkcjonariuszy bezpieczeństwa średniego szczebla. Gubernator
Kety umiał złamać systemy, których żadnym sposobem nie da się złamać, więc wszystko
wyraźnie wskazuje na to, że po jego stronie jest ktoś ze służby bezpieczeństwa, bardzo
wysoko postawiony, kto udziela mu wsparcia i zapewnia pełne zabezpieczenie. Podejrzewam,
że gdyby chciał pospieszyć nam z pomocą, skończyłoby się to dla nas tragicznie.
- Rozumiem - odrzekła z powagą Rian. - I zgadzam się z pańską analizą. Ba Lura nie
zabierałby Wielkiego Klucza do Kety’ego, żeby zrobić jego duplikat, gdyby nie był
przekonany, że gubernator potrafi tego dokonać. - Podniosła się z oparcia swego fotela i
skinęła na Pel.
Szlachetna Pel ukryła w rękawach większość przedmiotów, które zabrała Vio.
Odpowiedziała Rian skinieniem głowy, wygładziła suknie i z gracją zajęła miejsce w fotelu.
Wśród rzeczy, jakie zabrała na pokład, nie było niestety żadnej broni, ponieważ mogłyby
namierzyć ją skanery bezpieczeństwa. Nawet głupiego paralizatora, pomyślał z chorobliwym
żalem Miles. Wybieram się na bitwę orbitalną w galowym mundurze i oficerkach, na dodatek
bez żadnej broni. Wspaniale. Zajął miejsce na poręczy fotela z lewej strony Pel, wyobrażając
sobie, że wygląda jak lalka brzuchomówcy. Po chwili zamknęło się wokół nich pole siłowe.
Rian cofnęła się i skinęła głową. Pel położyła prawą dłoń na panelu sterowania, obróciła kulę
o sto osiemdziesiąt stopni i szybko polecieli do wyjścia, które uchyliło się, by ich wypuścić;
dwie księżne opuściły budynek razem z nimi i odleciały w innym kierunku.
Miles poczuł w sercu ukłucie żalu, że to nie Rian, tylko Pel będzie jego towarzyszką
broni (bez broni). Rozumiał jednak, że tak musi być. Rian była najbardziej wiarygodnym
świadkiem zdrady Kety’ego, więc nie mogła ryzykować, że wpadnie w jego ręce. Poza tym
Milesowi... podobał się charakter Pel. Miała już okazję zademonstrować swą umiejętność
błyskawicznego podejmowania decyzji w trudnych sytuacjach. Nadal nie był pewien, czy
zdecydowała się na karkołomny lot z dachu budynku przedwczorajszego wieczoru dla
własnej przyjemności, czy z potrzeby konspiracji. Ihumka z poczuciem humoru... szkoda, że
ma osiemdziesiąt lat, jest księżną i Cetagandanką i... Przestań w tej chwili! Nie jesteś Ivanem i
nigdy nie będziesz. Tak czy owak, zdradziecki spisek szlachetnego gubernatora Esuma
Kety’ego nie przetrwa dzisiejszego dnia.
Dołączyli do grupy Kety’ego w momencie, gdy wychodziła przez bramę południową
Niebiańskiego Ogrodu. Vio wysłano po Ivana w ostatniej chwili, aby uniknąć ewentualnych
kłopotów. Świta Kety’ego była dość spora, jak przystało na dostojnego gubernatora:
kilkudziesięciu gemmów straży, gemmki, słudzy ubrani w jego liberie oraz ku konsternacji
Milesa - czcigodny generał Chilian. Czyżby Chilian uczestniczył w spisku swego pana, czy
też razem z Nadiną miał być wyrzucony za burtę statku i wymieniony na nową osobę
wyznaczoną przez Kety’ego? Inna możliwość nie wchodziła w rachubę; dowódca wojsk Cety
Sigma nie mógł pozostawać neutralny wobec szykującego się zamachu stanu.
Sam Kety zaprosił „Vio”, by zajęła miejsce w jego pojeździe, który miał ich przenieść
do cesarskiej stacji wahadłowców - miejsca przeznaczonego wyłącznie dla znamienitych
gości, przyjeżdżających lub opuszczających Niebiański Ogród. Generał Chilian wsiadł do
drugiego ślizgacza. Miles i Pel znaleźli się sam na sam z Ketym w obszernym wnętrzu
pojazdu, przystosowanego do przewozu kul siłowych.
- Spóźniłaś się. Jakieś kłopoty? - zapytał enigmatycznie Kety. Sprawiał wrażenie
zmartwionego i poważnego - jak przystało na przejętego swą rolą żałobnika - albo człowieka,
który dosiada szczególnie wygłodzonego i nieobliczalnego tygrysa.
Tak, powinienem od razu rozpoznać w nim lorda X, kiedy tylko zauważyłem fałszywe
siwe włosy, uznał Miles. Jedyny ihum, który nie chciał czekać na to, co życie może mu
przynieść.
- Poradziłam sobie - odrzekła Pel. Filtr nastawiła na maksymalne zniekształcenie, więc
jej głos do złudzenia przypominał głos Vio.
- Jestem pewien, kochana. Nie wyłączaj zasłony siłowej, póki nie wejdziemy na
pokład.
- Dobrze.
Aha. Generał Chilian trafi zapewne na bardzo złośliwy zamek pneumatyczny, uznał
Miles. Co za frajer. Być może szlachetna Vio miała zamiar wrócić do genomu ihumów w taki
czy inny sposób. Była kochanką Kety’ego czy jego panią? A może stanowili zespół?
Rzeczywiście, szybkość działania, elastyczność reakcji i jednocześnie pewien zamęt -
wszystko razem mogłoby świadczyć, że za spiskiem stały dwie osoby, nie jedna.
Pel dotknęła wyłącznika i zwróciła się do Milesa.
- Kiedy wejdziemy na pokład, musimy zdecydować, czy najpierw szukamy Nadiny,
czy Wielkiego Klucza.
Miles o mało się nie zakrztusił.
- A... - Wskazał Kety’ego siedzącego niecały metr od jego kolan.
- Nie słyszy nas - zapewniła go Pel. Chyba istotnie tak było, ponieważ Kety utkwił
pusty wzrok w widoki przesuwające się za polaryzowaną szybą luksusowego pojazdu.
- Zadaniem najwyższej wagi - ciągnęła Pel - jest odzyskanie Klucza.
- Mhm. Ale szlachetna Nadina, zakładając, że jeszcze żyje, jest ważnym świadkiem z
punktu widzenia interesów Barrayaru; Poza tym... może wiedzieć, gdzie znajduje się Klucz.
Moim zdaniem Kety trzyma go w laboratorium kryptologicznym, ale to ogromny statek i nie
wiadomo, gdzie szukać laboratorium.
- I Klucz, i Nadina muszą być niedaleko jego prywatnych kabin - powiedziała Pel.
- Nie trzyma jej w areszcie?
- Wątpię... Kety na pewno by sobie nie życzył, aby żołnierze i słudzy wiedzieli, że
więzi swoją księżnę. Nie. Najprawdopodobniej ukrył ją w kabinie.
- Ciekaw jestem, gdzie Kety zamierzał urządzić scenę kaźni, w której mieli brać udział
Ivan i szlachetna Nadina? Księżne poruszają się ściśle wytyczonymi szlakami. Chyba nie
wybrałby własnego statku ani prywatnej rezydencji. Nie odważy się też zapewne powtórzyć
przedstawienia w Niebiańskim Ogrodzie - co za dużo, to niezdrowo. Wydaje mi się, że chciał
wybrać jakieś ciche miejsce i dzisiejszy wieczór.
Gubernator Kety zerknął na mleczną kulę i zapytał:
- Obudził się już?
Pel położyła palec na ustach i włączyła filtr.
- Jeszcze nie.
- Chcę mu najpierw zadać kilka pytań. Muszę się dowiedzieć, ile wiedzą.
- Mamy dość czasu.
- Nie bardzo.
Pel ponownie wyłączyła dźwięk.
- Najpierw szlachetna Nadina - rzekł stanowczo Miles.
- Chyba... ma pan rację, lordzie Vorkosigan. - Pel westchnęła.
Dzięki rozgardiaszowi podczas zajmowania pokładu wahadłowca przez tę część świty,
która leciała na orbitę, Kety nie mógł rozmawiać, gdyż był zajęty wydawaniem poleceń przez
komunikator. Sam na sam z gubernatorem zostali dopiero po tym, jak pasażerowie
wahadłowca wysypali się przez tunel wyjściowy na pokład okrętu flagowego i rozeszli się na
swoje posterunki. Generał Chilian nie raczył się nawet odezwać do swej małżonki. Kety dał
znak Pel, by podążyła za nim. Z faktu, że gubernator odprawił strażników, Miles
wywnioskował, że mieli przystąpić do działania. Ograniczenie liczby świadków pociągnie za
sobą mniej morderstw, w razie gdyby coś poszło nie tak.
Kety zaprowadził ich do szerokiego korytarza o pięknym wystroju,
najprawdopodobniej prowadzącego do najbardziej ekskluzywnych kabin. Miles niemal
stuknął w ramię Pel.
- Proszę spojrzeć tam. W głąb korytarza. Widzi pani?
U drzwi jednej z kabin trzymał straż odziany w liberię człowiek. Na widok swego
pana stanął na baczność. Kety jednak skierował się do innej kabiny i strażnik przyjął pozycję
spocznij.
Pel wyciągnęła szyję.
- Czyżby Nadina?
- Tak, być może. Nie sądzę, żeby odważył się postawić na straży zwykłego żołnierza.
W każdym razie póki nie kontroluje całej struktury dowodzenia. - Miles poczuł ukłucie żalu,
że wcześniej nie przyszła mu do głowy myśl o rozłamie między Ketym a jego generałem.
Ależ by się otworzyły możliwości...
Drzwi zasunęły się za nimi i Miles począł się bacznie rozglądać. Pomieszczenie było
puste, pozbawione ozdób i śladów czyjejkolwiek bytności, czyli nieużywana kabina.
- Możemy go położyć tutaj - rzekł Kety, wskazując kanapę w części kabiny pełniącej
rolę salonu. - Wystarczy sama chemia czy trzeba wezwać strażników?
- Wystarczy chemia - odparła Pel. - Ale potrzebuję kilku rzeczy. Synerginy. Serum
prawdy. Powinniśmy też sprawdzić, czy nie ma alergii na serum. O ile wiem, wstrzykują je
wielu ważnym osobom. Nie chcesz chyba, żeby tu umarł.
- Klarikum?
Pel zerknęła pytająco na Milesa; nie znała tego specyfiku. Klarikum było typowym
środkiem uspokajającym, wykorzystywanym do przesłuchań przez wojsko. Miles skinął
głową.
- Dobry pomysł - zaryzykowała Pel.
- Nie ocknie się, dopóki nie wrócę? - upewnił się z troską Kety.
- Obawiam się, że poczęstowałam go sporą dawką.
- Hm. Muszę cię prosić o większą dyskrecję, kochana. Niedobrze będzie, jeśli w
trakcie autopsji trafią na pozostałości chemiczne. Chociaż, przy odrobinie szczęścia, niewiele
zostanie do autopsji.
- Nie liczyłabym na szczęście.
- To dobrze - odrzekł Kety, dziwnie poirytowany. - Nareszcie zaczynasz się uczyć.
- Zaczekam na ciebie - powiedziała spokojnie Pel, czyniąc ogólnikową aluzję. Tak by
zapewne zrobiła szlachetna Vio.
- Pomogę ci go położyć - powiedział Kety. - Musi wam być ciasno.
- Wcale nie. Używam go jako podnóżka. W fotelu jest mi... najwygodniej. Pozwól mi
jeszcze przez chwilę nacieszyć się przywilejem ihuma, kochany. - Pel westchnęła. - Wydaje
się tak dawno...
Kety uśmiechnął się z rozbawieniem.
- Już niedługo będziesz miała więcej przywilejów niż cesarzowa. I wszystkich
cudzoziemców u stóp, jakich sobie tylko zażyczysz. - Skinął głową i wyszedł szybkim
krokiem. Dokąd może iść szlachetny gubernator z listą aptecznych zakupów? Do szpitala
pokładowego? Do ochrony? I jak długo to może potrwać?
- Na korytarz - rzekł krótko Miles. - Musimy się pozbyć strażnika - wzięła pani
rzeczy, którymi Vio potraktowała Ivana?
Pel wydobyła z rękawa tamten srebrny instrument z kulką.
- Ile dawek zostało?
Pel spojrzała na kulkę, mrużąc oczy.
- Dwie. Vio przygotowała się aż za dobrze. - W jej głosie zabrzmiała dezaprobata, jak
gdyby za sprawą tej nadmiernej asekuracji Vio straciła w jej oczach kilka punktów za styl.
- Ja bym wziął ze sto, tak na wszelki wypadek. No dobrze. Proszę tego użyć, ale
oszczędnie, a najlepiej wcale nie, jeżeli nie będzie trzeba.
Pel wyprowadziła swoją kulę z kabiny i skręciła w korytarz. Miles wśliznął się za
fotel, kucnął i chwycił się oparcia, stając niepewnie na podstawie, którą stanowił zasilacz.
Chowasz się za babską spódnicą? Okropnie złościło go, że jego środek transportu - i cała
reszta - są uzależnione od Cetagandanki, nawet jeśli misja ratownicza była jego pomysłem.
Nie mam jednak innego wyjścia. Pel zatrzymała się przed strażnikiem w liberii.
- Sługo - zwróciła się do niego Pel.
- Szlachetna pani. - Z szacunkiem skłonił głowę przed mleczną bańką. - Pełnię służbę
i nie mogę pani pomóc.
- To nie potrwa długo. - Pel wyłączyła zasłonę siłową. Miles usłyszał cichy syk i
odgłos kaszlu. Fotel zakołysał się lekko, więc wychynął zza oparcia i zobaczył ciało strażnika
bezwładnie leżące na kolanach Pel.
- Do diabła - powiedział z żalem Miles. - Trzeba było zrobić to Kety’emu w tamtej
kabinie. No, nic. Sprawdzę drzwi.
Zamek był zaopatrzony w zwykły czytnik linii papilarnych, ale czyich? Niewiele osób
mogło tu wchodzić, być może tylko Kety i Vio, ale w razie niebezpieczeństwa upoważnienie
do otwarcia drzwi powinien też mieć strażnik.
- Proszę go trochę przesunąć - poinstruował Pel Miles i przycisnął dłoń
nieprzytomnego człowieka do czytnika. - O - odetchnął zadowolony, gdy drzwi rozsunęły się
bez problemu. Zabrał strażnikowi paralizator i na palcach wszedł do środka; Pel podpłynęła
za nim.
- Och - sapnęła Pel z oburzeniem. W kabinie znaleźli szlachetną Nadinę.
Starsza dama siedziała na kanapie, podobnej do tej w pustej kabinie, mając na sobie
tylko białe body. Mniej więcej sto lat, przez jakie jej ciało było poddane działaniu grawitacji,
wystarczyło, by nawet ihumska skóra zwiotczała; odarcie z wierzchniego stroju było
upokorzeniem niemal tak bolesnym jak rozebranie jej do naga. Około pół metra srebrnych
włosów zaciśnięto w jakimś przymocowanym do podłogi urządzeniu, które z pewnością
miało inne przeznaczenie. Klamra nie sprawiała jej bólu, ponieważ dzięki pozostałym dwóm
metrom włosów miała pewną swobodę ruchów - mimo to fakt uwięzienia damy miał w sobie
coś uwłaczającego. Czyżby był to pomysł Vio? Miles zrozumiał, co czuł Ivan, kiedy zobaczył
drzewo z kotkami. Położenie, w jakim znalazła się drobna staruszka, było Wysoce
Niewłaściwe (nawet dla przedstawiciela tak okropnej rasy jak ihumowie). Nadina trochę
przypominała Milesowi jego betańską babkę - choć nie, niezupełnie. Charakter babci
Naismith miała raczej Pel, lecz...
Pel bezceremonialnie rzuciła nieprzytomnego strażnika na podłogę, zeskoczyła ze
swego fotela i podbiegła do swej siostry księżnej.
- Nadina, nic ci nie jest?
- Pel! - Ktoś inny w podobnej sytuacji rzuciłby się swemu wybawcy na szyję; one jako
ihumki ograniczyły się jedynie do powściągliwego, choć z pewnością serdecznego, uścisku
dłoni.
- Och! - powtórzyła Pel z wściekłością. W pierwszym odruchu zerwała z siebie kilka
warstw białych szat i narzuciła je na Nadinę, która z wdzięcznością przyjęła ten gest i
wyprostowała się. Miles pobieżnie przeszukał pomieszczenie, aby się upewnić, że są sami, po
czym wrócił do dam badających klamrę, która więziła włosy Nadiny. Pel uklękła i szarpnęła
jedno pasmo, lecz bez skutku.
- Już próbowałam - westchnęła Nadina. - Nie udało mi się wyciągnąć ani jednego
włoska.
- Gdzie jest klucz od tego zamka?
- Ma go Vio.
Pel wytrząsnęła z rękawów swój tajemniczy arsenał. Nadina spojrzała na instrumenty i
pokręciła głową.
- Lepiej obciąć - poradził Miles. - Musimy uciekać stąd jak najszybciej.
Obie kobiety spojrzały na niego zszokowane.
- Ihumki nigdy nie obcinają włosów! - powiedziała Nadina.
- Hm, przykro mi, ale to wyjątkowa sytuacja. Jeżeli natychmiast dostaniemy się do
ładowników, zdołamy uciec Kety’emu, zanim zdąży się zorientować w sytuacji. Może nawet
nie uda mu się nas dogonić. Liczy się każda sekunda.
- Nie! - powiedziała Pel. - Najpierw musimy odzyskać Wielki Klucz.
Niestety Miles nie mógł odesłać dam na planetę, obiecując, że sam odnajdzie Klucz; z
całej trójki tylko on był wykwalifikowanym pilotem orbitalnym. Musieli się trzymać razem.
Już jedna ihumska dama stanowiła znaczny ciężar. Ale dwie - to by było gorsze niż próba
zapędzenia w stado kilku kotów.
- Szlachetna Nadino, wie pani, gdzie Kety trzyma Wielki Klucz?
- Tak. Zabrał mnie tam wczoraj wieczorem. Myślał, że będę go umiała otworzyć.
Bardzo się zdenerwował, gdyż nie umiałam.
Słysząc ton jej głosu, Miles uniósł gwałtownie głowę; na twarzy Nadiny nie było
oznak złości. Poruszała się sztywno - spowodowany wiekiem artretyzm czy uraz po
zetknięciu z ogłuszaczem? Wrócił do nieprzytomnego strażnika i zaczął szukać użytecznych
rzeczy, kart kodowych, broni... ach. Składany nóż wibracyjny. Ukrył go w dłoni i wrócił do
dam.
- Słyszałem o zwierzętach, które odgryzają sobie nogi, żeby uwolnić się z potrzasku -
powiedział ostrożnie.
- Och, ci Barrayarczycy - rzekła z odrazą Pel.
- Nie rozumie pan - powiedziała z powagą Nadina.
Obawiał się, że jednak rozumie. Będą tak stać i sprzeczać się o włosy Nadiny, a
tymczasem nadejdzie Kety i...
- Patrzcie! - Pokazał na drzwi.
Pel zerwała się na równe nogi, a Nadina krzyknęła:
- Gdzie?!
Miles otworzył nóż wibracyjny, chwycił garść srebrnych włosów i ciął jak najbliżej
klamry.
- Proszę. Możemy iść.
- Barbarzyńca! - zawołała Nadina, lecz nie wpadła w histerię; krzyknęła tylko w
cichym proteście, mając świadomość, że i tak już nic nie poradzi na to, co się stało.
- Poświęcenie dla dobra ihumów - przyrzekł Miles. W jej oczach błysnęły łzy, Pel...
Pel zdawała się wdzięczna, że nie musiała tego sama zrobić.
Wszyscy troje wsiedli na fotel; Nadina częściowo siedziała na kolanach Pel, a Miles
zajął pozycję z tyłu. Gdy opuścili kabinę, Pel włączyła pole siłowe. Fotele powietrzne zwykle
poruszały się bezgłośnie, lecz przeciążony silnik zawył, a fotel przechylił się niebezpiecznie.
- Prosto korytarzem, teraz w prawo - pilotowała Nadina. W połowie korytarza minęli
służącego, który ustąpił im z drogi, kłaniając się, i nie obejrzał się za nimi.
- Czy Kety podał pani serum prawdy? - spytał Nadinę Miles. - Wie coś o
podejrzeniach Gwiezdnego Żłobka?
- Serum nie działa na ihumki - poinformowała go przez ramię Pel.
- Tak? A na ihumów mężczyzn?
- Niezbyt skutecznie - odparła Pel.
- Hm. Mimo to jednak.
- Tędy. - Nadina wskazała szyb windy. Opuścili się na niższy pokład i zaczęli się
posuwać następnym, węższym korytarzem. Nadina dotknęła swych srebrnych włosów
zwiniętych na podołku, zmarszczyła brwi, czując ich nierówno obcięte końce, po czym
puściła je ze zrezygnowanym westchnieniem. - To wszystko jest wysoce niestosowne.
Zapewne cieszysz się z tej nieoczekiwanej rozrywki, Pel. Mam nadzieję, że niedługo się
skończy.
Pel chrząknęła wymijająco.
Miles inaczej wyobrażał sobie bohaterską tajną wyprawę - tymczasem błąkał się po
statku Kety’ego w towarzystwie dwu pruderyjnych, starzejących się ihumek - wprawdzie co
do przywiązania Pel wobec kanonów przyzwoitości mógł żywić pewne podejrzenia, ale
Nadina zdawała się nadrabiać tę lekkomyślność. Miles musiał przyznać, że osłona mlecznej
kuli jest o niebo lepsza od planowanego przebrania ba, zwłaszcza że wszyscy ba wyglądali na
zdrowych i sprawnych. Na pokładzie znajdowało się tyle ihumek, że służba i załoga nie
zwracali uwagi na przemykającą korytarzami bańkę...
Nie. Po prostu na razie mamy szczęście.
Zbliżyli się do jakichś drzwi.
- To tutaj - powiedziała Nadina.
Tym razem drzwi nie pilnował żaden strażnik. Jakby trafili do zapomnianej kabiny.
- Jak się dostaniemy do środka? - spytał Miles. - Zapukamy?
- Chyba tak - powiedziała Pel. Opuściła zasłonę siłową, by to zrobić, po czym
ponownie ją uniosła.
- To miał być żart - rzekł przerażony Miles. Na pewno nikogo tam nie było -
wyobrażał sobie, że Wielki Klucz trzymają w opatrzonym kodami zamknięciu...
Drzwi się rozsunęły. Blady człowiek z podkrążonymi oczyma, ubrany w liberię
Kety’ego, wycelował w nich jakiś instrument, odczytał kod elektroniczny i powiedział:
- Słucham, szlachetna Vio.
- Przyprowadziłam szlachetną Nadinę, żeby spróbowała jeszcze raz - rzekła Pel.
Nadina się skrzywiła.
- Nie sądzę, żebyśmy potrzebowali jej pomocy - powiedział człowiek w liberii. -
Proszę porozmawiać z generałem. - Odsunął się, robiąc im przejście.
Miles, który już zaczął rozważać atak aerozolem Pel, musiał zmienić zamiary. W
pomieszczeniu, które istotnie wyglądało jak laboratorium kryptologiczne, było trzech ludzi.
W każdym kącie walał się upchany sprzęt i kłębowiska kabli. Za konsoletą siedział
trupioblady technik w czarnym mundurze wojskowej służby bezpieczeństwa, sprawiając
wrażenie, że tkwi tu nieprzerwanie od kilku dni - wokół niego walały się puste pojemniki po
napojach kofeinowych, a na stoliku obok stało kilka butelek ze środkami przeciwbólowymi.
Technikowi w mundurze zaglądał przez ramię trzeci człowiek, który przykuł uwagę Milesa.
Z początku Miles sądził, że to generał Chilian, lecz się pomylił. Oficer był młodszy,
wyższy, miał ostrzejsze rysy twarzy i czerwony mundur oddziału cesarskiej służby
bezpieczeństwa ochraniającej Niebiański Ogród. Twarzy jego jednak nie zdobił pasiasty
makijaż. Wymięta tunika była niedbale rozpięta. Nie był to szef ochrony - Miles prześledził w
myślach listę, której nauczył się na pamięć kilka tygodni wcześniej, przygotowując się do
swej misji - generał Naru, tak, to on, trzeci pod względem ważności w wewnętrznej
hierarchii. A więc to jest człowiek Kety’ego w dowództwie. Wezwany zapewne po to, by
dzięki swojej wiedzy pomógł złamać kody Wielkiego Klucza.
- No dobrze - rzekł blady technik. - Zaczynamy od początku rozgałęzienie siedem
tysięcy trzysta sześć. Jeszcze tylko siedemset i przysięgam, że się uda.
Pel wstrzymała oddech i pokazała stolik znajdujący się za konsoletą. Na bezładnym
stosie leżało osiem Wielkich Kluczy zamiast jednego. Osiem fałszywych albo oryginał i
siedem falsyfikatów...
Czyżby mimo wszystko Kety zamierzał zrealizować wizję zmarłej cesarzowej? A cały
chaos ostatnich dwóch tygodni to kosmiczne nieporozumienie? Nie... nie. To musi być kolejne
oszustwo. Może zamierzał wysłać siedmiu pozostałych gubernatorów do domu z atrapami lub
podrzucić je służbie bezpieczeństwa na przynętę albo... w grę wchodziło mnóstwo
możliwości, pod warunkiem że wszystko potoczy się zgodnie z planem Kety’ego.
Strzał z paralizatora mógłby włączyć wszystkie alarmy na statku, więc była to broń
ostateczna. Do diabła, jeśli jego ofiary są inteligentne - a Miles podejrzewał, że ma do
czynienia z trójką inteligentnych mężczyzn - mogą go sprowokować do strzału w obronie
własnej.
- Co jeszcze pani ma w rękawie? - szepnął do Pel.
- Nadina. - Pel wskazała stół. - Który z nich jest oryginałem?
- Nie jestem pewna - odrzekła Nadina, patrząc z niepokojem na stertę kluczy.
- Weźmiemy wszystkie, sprawdzimy potem - ponaglał Miles.
- Ale wszystkie mogą być fałszywe - zawahała się Pel. - Musimy wiedzieć, inaczej
wszystko na nic. - Wydobyła z zanadrza zawieszony na łańcuszku znajomy pierścień z
wizerunkiem ptaka...
Miles się zakrztusił.
- Na litość boską, po co to pani zabrała? Proszę to schować! Chce pani w sekundę
zrobić to, co tym ludziom zajęło dwa tygodnie? Bez wahania panią zabiją!
Generał Naru odwrócił się do połyskującej mlecznym blaskiem kuli.
- Słucham, Vio, o co chodzi? - Jego zmęczony głos ociekał pogardą.
Pel znajdowała się na krawędzi paniki; Miles widział, jak porusza gardłem, jak gdyby
bezgłośnie ćwiczyła odpowiedź, a potem zmieniła decyzję.
- Nie możemy tu stać w nieskończoność - rzekł Miles. - Może by tak zaatakować,
wziąć Klucze i uciec?
- Jak? - spytała Nadina.
Pel uciszyła gestem dyskusję na pokładzie i odpowiedziała generałowi, próbując
zyskać na czasie.
- Ton pańskiego głosu, generale, jest niestosowny.
Naru się skrzywił.
- Widzę, że razem z kulą odzyskałaś dawną dumę. Ciesz się nią, póki możesz.
Niedługo zedrzemy z przeklętych suk te małe fortece. Dni wykorzystywania przez nie ślepoty
i głupoty cesarza są policzone. Zapewniam cię, szlachetna Vio.
Cóż... przynajmniej zyskali pewność, że Naru nie uczestniczył w spisku po to, by
zrealizować wizję cesarzowej. Miles zrozumiał, że tradycyjne zaciszne osłony ihumek
głęboko drażnią, a wręcz obrażają generała - oddanego bez reszty służbie bezpieczeństwa i w
odpowiednim stopniu dotkniętego paranoją. Czyżby Kety kupił Naru obietnicą, że nowy
reżim otworzy drzwi Gwiezdnego Żłobka i pozwoli zajrzeć do każdego zakamarka
pilnowanego przez ihumki? Że zniszczy dziwne i kruche podstawy ich władzy, oddając ją w
ręce generałów gemmów, gdzie (zdaniem Naru) było jej prawowite miejsce? Ciekawe, czy
Kety zwodzi Naru, czy są niemal równoprawnymi autorami spisku? Są równorzędni, uznał
Miles. To najniebezpieczniejszy człowiek w tym pomieszczeniu, a może nawet na całym statku.
Ustawił paralizator na małą moc, w rozpaczliwej nadziei, że może jednak strzał nie włączy
alarmów.
- Pel - powiedział stanowczo. - Proszę potraktować generała Naru ostatnią dawką tego
gazu usypiającego. Spróbuję nastraszyć pozostałych. Wyceluję w nich paralizator, ale nie
strzelę. Zwiążemy ich, zabierzemy Klucze i uciekniemy. Być może to mało eleganckie
rozwiązanie, ale przynajmniej szybkie, a nasz czas się kończy.
Pel niechętnie skinęła głową, podwinęła rękawy i przygotowała rozpylacz. Nadina
chwyciła się oparcia fotela; Miles zaczął gotować się do skoku i zajęcia pozycji strzeleckiej.
Pel gwałtownie wyłączył zasłonę siłową i prysnęła aerozolem w zaskoczoną twarz
Naru. Generał wstrzymał oddech i uchylił głowę, więc opalizująca chmura ledwo go musnęła.
Po chwili wypuścił powietrze i wydał ostrzegawczy okrzyk.
Miles zaklął, wyskoczył zza fotela, potknął się i trzykrotnie strzelił. Położył dwóch
techników; generałowi niemal udało się zrobić drugi unik, lecz tym razem liznął go skraj
promienia i zatrzymał. Naru stał chwilę, po czym runął na pokład i zaczął się szamotać
niczym guziec w bagnie, wydając nieartykułowane jęki.
Nadina podbiegła do stolika, na którym leżały Klucze, zgarnęła je do wierzchniej
szaty i wróciła do Pel. Pel zaczęła sprawdzać każdy za pomocą pierścienia.
- Ten nie... ten też nie...
Miles spoglądał na drzwi, które cały czas były zamknięte i miały pozostać zamknięte,
aż ktoś upoważniony przyłoży swoją dłoń do czytnika. Kto to mógł być? Kety... Naru, który
już był w środku... ktoś jeszcze? Zaraz się przekonamy.
- Ten... - ciągnęła Pel. - Och, a co będzie, jeżeli wszystkie są fałszywe?
- Oczywiście, że tak jest - zorientował się nagle Miles. - Oryginał musi być, musi
być... - Zaczął śledzić przyłączone do konsolety kable. Prowadziły do pudła wepchniętego za
inny sprzęt. W pudełku natomiast spoczywał - jeszcze jeden Wielki Klucz. Ten jednak
obejmowały świetlne klamry, które przekazywały sygnały wypróbowywanych kodów. -
Tutaj. - Miles wyszarpnął Klucz z pudła i pomknął do Pel. - Mamy Klucz, mamy Nadinę,
wiemy, że Naru zdradził. Chodźmy.
Drzwi rozsunęły się z sykiem. Miles obrócił się na pięcie i strzelił.
Uzbrojony w paralizator człowiek w liberii Kety’ego poleciał do tyłu, potykając się. Z
korytarza dobiegło echo łomotu i okrzyków, gdy chyba kilkunastu ludzi uskoczyło z linii
strzału.
- Tak! - zawołała radośnie Pel, kiedy zdjęła nasadkę prawdziwego Wielkiego Klucza.
- Nie teraz! - pisnął przeraźliwie Miles. - Pel, zasłona!
Miles dał nura na pokład fotela; w tej samej chwili zamknęło się za nim mleczne pole
siłowe. Od strony drzwi runął zmasowany ogień z paralizatorów, odbijając się jednak od
połyskującej sferycznej ściany, która tylko mocniej zaczęła świecić. Lecz szlachetna Nadina
pozostała na zewnątrz. Krzyknęła, cofając się pod ścianę, boleśnie smagana promieniami
paralizatorów. Mężczyźni rzucili się do środka.
- Masz Klucz, Pel! - krzyknęła Nadina. - Uciekaj!
Niestety, była to mało praktyczna rada; ludzie gubernatora Kety’ego zajęli
pomieszczenie i pojmali Nadinę, a on sam wszedł i zamknął drzwi, przykładając dłoń do
czytnika.
- Proszę, proszę - wycedził, z ciekawością przyglądając się pobojowisku. Mógłby
przynajmniej zachować na tyle uprzejmości, by zakląć i z wściekłością tupnąć, pomyślał
kwaśno Miles. On natomiast wydawał się... zupełnie opanowany. - Cóż my tu mamy?
Żołnierz w liberii Kety’ego ukląkł przy generale Naru i pomógł mu się podnieść,
podtrzymując go za ramiona. Naru spróbował usiąść, przecierając drżącą dłonią zdrętwiałą
twarz, w której musiał czuć okropne mrowienie. Miles nieraz już na własnej skórze
doświadczył bólu po zetknięciu z promieniem paralizatora. Generał starał się coś powiedzieć,
ale z jego ust dobył się tylko niezrozumiały bełkot. Wreszcie za drugim razem można było
coś zrozumieć.
- Księżne Pel i Nadina... i Barrayarczyk. Mówiłem, że te bańki to zmora... dla
bezpieeństwa! - Opadł w ramiona żołnierza. - Wszyko dobrze. Mamy ich.
- Gdy będą sądzić tego podglądacza za zdradę - powiedziała zjadliwie Pel - poproszę
cesarza, żeby przed egzekucją wyłupiono mu oczy.
Miles ponownie przeanalizował bieg wypadków, jakie się tu rozegrały poprzedniej
nocy; jak udało im się wyciągnąć Nadinę z kuli?
- Chyba wybiega pani myślą zbyt daleko naprzód, milady - westchnął.
Kety obszedł mleczną kulę, oglądając ją dokładnie. Rozbicię tego jajka stanowiło dla
niego nie lada zagadkę. Na pewno? Już raz tego przecież dokonał.
Ucieczka była niemożliwa; kula nie miała możliwości manewru. Kety mógł ich
oblegać tak długo, aż głód wyciągnie ich na zewnątrz, jeżeli nie zależało mu na czasie. Nie,
Kety nie mógł czekać. Miles uśmiechnął się diabelsko i powiedział do Pel:
- Fotel jest wyposażony w nadajnik, prawda? Obawiam się, że czas wezwać pomoc.
Prawie im się udało, niemal przeprowadzili akcję do końca, zachowując wszystko w
tajemnicy. Lecz teraz, gdy zidentyfikowali generała Naru, zagrożenie związane z udziałem
Służby Bezpieczeństwa Cesarstwa Cetagandy przestało istnieć. Cetagandanie powinni teraz
sami rozwikłać pozostałą część spisku. Jeżeli uda się wysłać wiadomość.
Gubernator Kety dał znak dwóm ludziom, którzy trzymali Nadinę, by postawili ją tam,
gdzie jego zdaniem znajdował się przód kuli, choć w rzeczywistości było to czterdzieści
stopni w bok. Zabrał jednemu ze strażników nóż wibracyjny, stanął za Nadina i wziął do ręki
gruby zwój jej srebrnych włosów. Pisnęła przerażona, ale po chwili nieco się uspokoiła,
ponieważ Kety przyłożył jej nóż do gardła.
- Wyłącz pole siłowe, Pel, i poddaj się. Natychmiast. Chyba nie muszę uciekać się do
prymitywnych gróźb?
- Nie - zgodziła się szeptem Pel. Nie było wątpliwości, że Kety mógł poderżnąć gardło
Nadinie, a potem w dowolnym miejscu podrzucić ciało. Dawno przekroczył już linię, zza
której nie było już odwrotu.
- Niech to diabli - rzekł z rozpaczą Miles. - Teraz ma wszystko. Nas, Wielki Klucz...
Wielki Klucz. Napchany... zakodowanymi informacjami. Których wartość polegała na tym, że
były tajne i unikatowe. Wszędzie indziej ludzie przedzierali się przez zalewające ich zewsząd
fale informacji, mieli informacji po dziurki w nosie, przygniatała ich masa danych i ogłuszał
wieczny szum. Wszystkie informacje można było transmitować i powielać. Pozostawione
same sobie, mnożyły się jak bakterie, dopóki dawały pieniądze czy władzę, dopóki nie
udławiły się własnym pomiotem albo nie zabiło ich znudzenie odbiorców.
- Fotel i nadajnik - to urządzenia Gwiezdnego Żłobka. Może pani za pomocą tego
łącza przesłać dane z Wielkiego Klucza?
- Co? Dlaczego... - powiedziała Pel, opanowując zaskoczenie. - Chyba tak, ale
nadajnik ma za małą moc, by połączyć się bezpośrednio z Niebiańskim Ogrodem.
- Tym się proszę nie martwić. Trzeba tylko przekazać sygnał przez awaryjną sieć
nawigacji. Na stacji orbitalnej powinien się znajdować przekaźnik dodatkowo wzmacniający
sygnał. Znam na pamięć podstawowe kody dostępu, celowo są dość proste. Nadzwyczajne
komunikaty mają pierwszeństwo - przekaźnik rozdzieli sygnał, transmitując go do każdego
komputera pokładowego wszystkich statków, handlowych i wojskowych, które znajdującą się
teraz w systemie Cety Eta i do wszystkich stacji. Miał to być system SOS dla statków w
opałach. Owszem, Kety będzie miał Wielki Klucz, ale kilka tysięcy ludzi również - co się
więc stanie z jego doskonałą intrygą? Być może nie uda nam się zwyciężyć, lecz jemu też!
Słuchając tej oburzającej propozycji, Pel z początku miała przerażoną minę, potem jej
oblicze rozjaśnił dziwny uśmiech, który po chwili ustąpił wyrazowi zaniepokojenia.
- To może potrwać kilkanaście minut. Kety nie pozwoli... nie! Mam na to radę. - Jej
oczy rozbłysły z wściekłością. - Co to za kody?
Miles wyrecytował je błyskawicznie; palce Pel zaczęły migać na panelu sterowania.
Upłynęła pełna napięcia chwila, gdy Pel umieściła otwarty Wielki Klucz w czytniku
świetlnym.
- No już, Pel! - wrzasnął Kety, zaciskając nóż w dłoni. Nadina zamknęła oczy, lecz
stała milcząca i nieporuszona.
Pel wstukała kod rozpoczęcia transmisji, wyłączyła zasłonę siłową i zeskoczyła z
fotela, pociągając Milesa za sobą.
- Proszę! - zawołała, odsuwając się od kuli. - Jesteśmy.
Kety rozluźnił dłoń trzymającą nóż. Fotel ponownie zasłoniło mleczne pole siłowe,
które zatrzasnęło się tak gwałtownie, że Miles zachwiał się na nogach i runął w mało
przyjazne objęcia gubernatorskich strażników.
Kety spojrzał ze złością na kulę z zamkniętym w środku Wielkim Kluczem.
- Sprawiłaś mi przykrość - oświadczył zimno. - Ale to kwestia czasu. Brać ich. -
Skinął na strażników, odstępując od Nadiny. - Ty! - rzekł zaskoczony, dostrzegając
przytrzymywanego przez straże Milesa.
- Ja. - Miles wyszczerzył zęby w grymasie, który ani trochę nie przypominał
uśmiechu. - Ja od samego początku. Do końca.
- To twój koniec. Oczywiście, mogę nie doczekać finału przedstawienia... Kety nie
ośmieliłby się darować życia trójce intruzów, lecz odpowiednio artystyczne zaaranżowanie
ich śmierci musi trochę potrwać. Ile czasu, ile okazji do...
Kety z trudem powstrzymał się, by nie wymierzyć Milesowi ciosu w twarz, który z
pewnością złamałby mu szczękę.
- Ach nie, przecież jesteś bardzo kruchy, nieprawdaż? - mruknął na wpół do siebie.
Odsunął się i dał znak strażnikowi. - Mała porcja wstrząsów. Dla wszystkich.
Strażnik wyciągnął ogłuszacz, zerknął na biało odziane księżne i zawahał się. Posłał
Kety’emu ukradkowe błagalne spojrzenie.
Miles zauważył, że gubernator niemal zgrzytnął zębami.
- No dobrze, tylko Barrayarczyk!
Strażnik z ulgą zakręcił ochoczo bronią i trzykrotnie chlasnął Milesa: zaczynając od
twarzy, przez pierś i brzuch, kończąc na pachwinie. Pierwszy cios wyrwał z jego gardła
okrzyk, drugi pozbawił tchu, a trzeci rzucił na podłogę; przeraźliwy ból przeszył ciało Milesa,
który podkulił ręce i nogi. Na chwilę przestał myśleć o czymkolwiek. Generał Naru, któremu
pomagano wstać, zachichotał, jak gdyby sprawiedliwości stało się zadość.
- Generale - Kety wskazał ruchem głowy białą bańkę - jak długo potrwa jej otwarcie?
- Zobaczymy. - Naru przyklęknął obok nieprzytomnego technika o bladej twarzy i
zabrał mu jakiś niewielki instrument, który wycelował w ścianę pola siłowego. - Zmienili
kody. Pół godziny, kiedy tylko uda się ich obudzić.
Kety się skrzywił. Zadźwięczał jego ręczny komunikator. Gubernator uniósł w
zdziwieniu brwi i powiedział do mikrofonu:
- Tak, kapitanie?
- Szlachetny gubernatorze - odezwał się zaniepokojony głos jakiegoś oficera. - Coś się
dzieje w kanałach łączności awaryjnej. Gigantyczne ilości danych ładują się do naszych
systemów. Jakiś zakodowany bełkot, ale przekroczył pojemność pamięci odbiornika i zaczyna
atakować inne systemy jak wirus. Jest opatrzony cesarską klauzulą pierwszeństwa. Wygląda
na to, że początkowy sygnał pochodzi z naszego statku. Czy to... zgodne z pana zamiarami?
Kety zdziwiony ściągnął brwi. Następnie uniósł wzrok na mleczną kulę, błyszczącą
pośrodku pomieszczenia. Z sykiem wyrzucił z siebie krótkie przekleństwo.
- Nie. Generale Naru! Musimy natychmiast otworzyć kulę!
Posłał Pel i Milesowi piorunujące spojrzenie, które zapowiadało, że gorzko pożałują
swego kroku, po czym zaczął się gorączkowo naradzać z Naru. Potężne dawki synerginy z
podręcznych zestawów medycznych strażników nie zdołały od razu przywrócić przytomności
technikom, choć ci zaczęli obiecująco drgać i pojękiwać. Kety i Naru byli zdani wyłącznie na
siebie. Wnosząc ze złośliwego błysku w oczach Pel, która trzymała się blisko Nadiny, nie
mogli już nic poradzić. Ból po wstrząsie nieco zelżał i przeszedł w dokuczliwe mrowienie,
lecz Miles pozostał skulony na podłodze, gdyż nie chciał zwracać na siebie uwagi i ponownie
stać się łatwym celem.
Kety i Naru byli tak pochłonięci zadaniem i kłótnią o najszybsze rozwiązanie, że
jedynie Miles zauważył świetlną plamkę w drzwiach. Mimo bólu uśmiechnął się. W chwilę
później drzwi wpadły do środka w postaci bezładnej masy stopionego plastiku i metalu.
Musiała upłynąć następna chwila, aby zareagowali ci z najszybszym refleksem.
Próg przestąpił zdecydowanym krokiem pułkownik Benin, w nienagannym
czerwonym mundurze i ze świeżym malunkiem twarzy. Sam nie miał broni, lecz oddział za
jego plecami był uzbrojony w arsenał zdolny zniszczyć każdą przeszkodę na ich drodze,
włącznie z niedużym pancernikiem. Kety i Naru zastygli w pół obrotu; świta Kety’ego nagle
uznała, że bezpieczniej nie dobywać broni, uniosła ręce i stała bez ruchu. Za Beninem wszedł
odziany w równie nieskazitelny czarny mundur pułkownik Vorreedi, choć z trochę mniej
spokojnym wyrazem twarzy. W korytarzu za uzbrojonymi ludźmi Miles zdołał dostrzec
sylwetkę Ivana, który nerwowo przestępował z nogi na nogę.
- Dobry wieczór, szlachetny Kety, generale Naru. - Benin skłonił się z przesadną
kurtuazją. - Na osobisty rozkaz cesarza Fletchira Giai mam was obu aresztować pod zarzutem
zdrady cesarstwa. Oraz - wzrok Benina spoczął na Naru i pułkownik uśmiechnął się ze
szczególną satysfakcją - pod zarzutem współudziału w morderstwie cesarskiego sługi Ba
Lury.
Rozdział piętnasty
Z podłogi Miles zobaczył, jak pokład porasta nagle las czerwonych butów, gdy
oddział Benina wkroczył do pomieszczenia, by aresztować ludzi Kety’ego i wyprowadzić ich
z rękami na głowach. Kety i Naru również zostali zabrani - wciśnięci między ludzi o twardym
spojrzeniu, których raczej nie interesowało wysłuchiwanie wyjaśnień.
Kety warknął krótko i procesja zatrzymała się przed wchodzącymi Barrayarczykami.
Miles usłyszał lodowaty głos gubernatora:
- Gratuluję, lordzie Vorpatrilu. Mam nadzieję, że uda się panu przeżyć to zwycięstwo.
- Słucham? - powiedział Ivan.
Och, daj mu spokój. Ktoś powinien spróbować wyjaśnić Kety’emu jego pomyłkę.
Może Benin mu wytłumaczy, kto dowodził akcją. Sierżant wydał krótką komendę i oddział
popchnął jeńców, wymaszerowując na korytarz.
Tuż przed nosem Milesa zatrzymały się dwie pary czarnych wyglansowanych butów.
Co do wyjaśnień... Miles przekręcił głowę i z dość dziwnej pozycji spojrzał na pułkownika
Vorreediego i Ivana. Pod piekącym policzkiem czuł chłód pokładu i nie bardzo miał ochotę
się ruszać, nawet gdyby mógł.
Ivan pochylił się nad nim, tak że Miles widział od spodu jego nozdrza i pełnym
napięcia głosem zapytał:
- Nic ci się nie stało?
- O-ogłuszacz. Nic n-nie złamałem.
- Dobrze - odrzekł Ivan i chwytając go za kołnierz, postawił na nogi. Miles przez
moment wisiał, drżąc jak ryba na haczyku, aż odzyskał równowagę. Musiał jednak wesprzeć
się na Ivanie, który bez słowa przytrzymywał go za ramię.
Pułkownik Vorreedi obejrzał go od stóp do głów.
- Pozwolę ambasadorowi złożyć protest w tej sprawie. - Wyraz twarzy Vorreediego
wskazywał jednak, że w gruncie rzeczy pułkownik wolałby, żeby człowiek z ogłuszaczem nie
poprzestał na trzech uderzeniach. - Vorobyev będzie się musiał chwytać każdego środka.
Przypuszczam, że wywołał pan największy incydent dyplomatyczny w jego karierze.
- Och, pułkowniku - westchnął Miles. - Mam wrażenie, że ten in-incydent w ogóle nie
będzie miał ch-charakteru dyplomatycznego. Poczekamy, zobaczymy.
Po drugiej stronie kabiny pułkownik Benin giął się w ukłonach przed Pel i Nadiną,
podsuwając im fotele powietrzne, choć bez zasłon siłowych, a gemmskie damy dworu
narzucały na nie dodatkowe białe okrycia. Czyżby je aresztował, tyle że w stylu, do jakiego
były przyzwyczajone?
Miles zerknął na Vorreediego.
- Czy Ivan wszystko panu, hm, wyjaśnił?
- Mam nadzieję - odrzekł Vorreedi głosem, w którym brzmiała groźba.
Ivan energicznie skinął głową, po czym się zawahał.
- Powiedziałem tyle... ile pozwoliły mi okoliczności.
Czyli obecność cetagandańskich podsłuchiwaczy, jak przypuszczał Miles. Wszystko,
Ivan? Mój parawan pozostał nietknięty?
- Przyznaję - ciągnął Vorreedi - że nadal staram się to ogarnąć.
- Co się stało, kiedy o-opuściłem Gwiezdny Żłobek? - spytał Ivana Miles.
- Ocknąłem się, a ciebie nie było. Przeżyłem chyba najgorszą chwilę w moim życiu.
Wiedziałem, że bez żadnego wsparcia udałeś się w zwariowaną misję, którą sam sobie
wyznaczyłeś.
- Ty byłeś moim wsparciem, Ivan - mruknął Miles, a w zamian otrzymał piorunujące
spojrzenie. - Całkiem dobrym, jak się właśnie okazało.
- Na dodatek w takim stanie, jaki ci najbardziej odpowiada - leżałem nieprzytomny na
podłodze i nie miałem żadnego wpływu na bieg wypadków. Poleciałeś po pewną śmierć albo
coś jeszcze gorszego i wszyscy by uważali, że to ja jestem winien. Zanim wyruszyliśmy z
domu, ciotka Cordelia powiedziała do mnie: „I postaraj się dopilnować, żeby nie wpakował
się w żadne kłopoty”.
Ivan tak dobrze udawał głos hrabiny Vorkosigan, że Miles wyraźnie usłyszał jej
poirytowany, zmęczony ton.
- W każdym razie kiedy się tylko zorientowałem co i jak, uciekłem ihumkom...
- Jak?
- O Boże, Miles, one są dokładnie takie jak moja matka, tylko było ich osiem razy
więcej. Szlachetna Rian upierała się, żebym najpierw zwrócił się do pułkownika Benina, co i
tak chciałem zrobić - przynajmniej on wydawał się mieć głowę na karku...
Usłyszawszy swoje nazwisko, Benin zbliżył się, by posłuchać Ivana.
-...i dzięki Bogu zechciał mnie wysłuchać. Wydawało mi się też, że więcej zrozumiał z
mojej paplaniny, niż sam wtedy pojmowałem.
Benin przytaknął.
- Oczywiście zwróciłem uwagę na zagadkowe rzeczy, jakie działy się dziś w
okolicach Gwiezdnego Żłobka.
W okolicy, nie w środku. Otóż to.
- W wyniku wcześniejszego dochodzenia zacząłem podejrzewać, że sprawa dotyczy
przynajmniej jednego gubernatora, postawiłem więc w stan gotowości oddziały orbitalne.
- Oddziały, dobre sobie - powiedział Ivan. - Statek gubernatora otaczają trzy
krążowniki.
Benin uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
- Mam wrażenie, że generał Chilian o niczym nie ma pojęcia - wtrącił Miles. - Choć
zapewne zechce pan go zapytać, co porabiała jego żona, szlachetna Vio.
- Został już zatrzymany - zapewnił go Benin.
Zatrzymany, nie aresztowany - w porządku. Do tej pory Benin zmierzał w dobrym
kierunku. Ale czy zdał już sobie sprawę, że w sprawę są zamieszani wszyscy gubernatorzy, a
poświęcono tylko Kety’ego? To wewnętrzna sprawa Cetagandy, upomniał się w myśli Miles.
Nie do niego należało porządkowanie spraw cetagandańskich władz, choć taka próba
niezwykle kusiła. Jego zadaniem było wydobycie z opresji Barrayaru. Uśmiechnął się do
białej połyskującej kuli, w której wnętrzu wciąż znajdował się oryginalny Wielki Klucz.
Nadina i Pel naradzały się z kilkoma ludźmi Benina; wyglądało na to, że zamiast próbować
wyłączać pole siłowe, przygotowują się do transportu kuli wraz z jej cenną zawartością
wprost do Gwiezdnego Żłobka.
Vorreedi popatrzył ponuro na Milesa.
- Poruczniku Vorkosigan, lord Vorpatril nie potrafił mi tylko wyjaśnić, dlaczego ukrył
pan przede mną pierwszy incydent, w wyniku którego weszliście w posiadanie tak ważnego
przedmiotu...
- Kety próbował wciągnąć w to Barrayar, pułkowniku. Uznałem, że dopóki nie
zdobędę przekonujących dowodów na...
- Pytam o pana osobiste powody - ciągnął nieubłaganie Vorreedi.
- Ach. - Miles pomyślał, że powinien teraz nastąpić nawrót symptomów porażenia, by
na pewien czas stracił mowę. Nie, niestety. Nawet jemu motywy z perspektywy czasu
wydawały się niejasne. Jaki był jego początkowy cel, który wskutek splątania okoliczności
zmienił się w najzwyklejsze pragnienie przetrwania? Ach tak, awans. O to chodziło.
Nie tym razem, mój chłopcze. W głowie krążyły mu takie staroświeckie, lecz
wymowne określenia jak „zapobieganie szkodom” czy „działanie na rzecz dobra kraju”.
- Właściwie z początku nie wiedziałem, że to Wielki Klucz. Lecz kiedy skontaktowała
się ze mną szlachetna Rian, sprawa stała się bardzo delikatna. Zanim w pełni zdałem sobie
sprawę z rozmiarów i stopnia złożoności spisku gubernatora, było już za późno.
- Za późno na co? - zapytał bez ogródek Vorreedi.
Miles nie udawał nerwowego uśmiechu, który był pozostałością po ataku
ogłuszaczem. Wyglądało na to, że Vorreedi doszedł w końcu do wniosku, iż Miles nie
wypełnia żadnej tajnej misji zleconej przez Simona Illyana. Chciałeś, żeby wszyscy tak
myśleli, pamiętasz? Miles zerknął na pułkownika Benina, który z zapartym tchem
przysłuchiwał się ich rozmowie.
- Odebrałby mi pan to śledztwo, dobrze pan wie, pułkowniku. Wszyscy w sieci
korytarzy przestrzennych uważają mnie za kalekę, który ze względu na koneksje rodzinne
dostał ciepłą posadkę kuriera. W normalnych warunkach porucznik lord Vorkosigan nigdy by
nie dostał szansy, aby publicznie udowodnić, że jest zdolny do znacznie poważniejszych
działań.
Rzeczywiście, jeśli chodzi o resztę świata, była to prawda. Lecz Illyan wiedział
wszystko o jego kluczowej roli w Hegen Hub i w innych sprawach, podobnie ojciec Milesa,
premier hrabia Vorkosigan, cesarz Gregor i właściwie wszyscy wpływowi ludzie na
Barrayarze. Nawet Ivan wiedział o jego sukcesie w tej niezwykłej misji. Właściwie jedynymi
ludźmi, którzy nic nie wiedzieli, byli... wrogowie, Cetagandanie, a tych pokonał.
Czyli zrobiłeś to tylko po to, by zabłysnąć w oczach szlachetnej Rian? A może miałeś
na uwadze szerszą publiczność?
Pułkownik Benin bez trudu rozszyfrował potok jego słów.
- Chciał pan zostać bohaterem?
- Tak bardzo, że nie obchodziło pana nawet, po której stronie pan walczy? - dodał
nieszczerze zaniepokojony Vorreedi.
- Rzeczywiście wyświadczyłem Cesarstwu Cetagandy pewną przysługę. - Miles
niepewnie skłonił się Beninowi. - Ale brałem pod uwagę dobro Barrayaru. Gubernator Kety
miał wobec nas paskudne plany. Na szczęście udało mi się je udaremnić.
- Doprawdy? - powiedział Ivan. - A co by się stało z tymi planami i z tobą, gdybyśmy
nie przylecieli?
- Och. - Miles uśmiechnął się do siebie. - I tak wygrałem, tylko Kety jeszcze o tym nie
wiedział. Nie byłem tylko pewien, czy sam przeżyję - przyznał.
- Może się więc zapiszesz do cetagandańskiej służby bezpieczeństwa, kuzynku -
zaproponował zdenerwowany Ivan. - Pułkownik Benin chętnie cię awansuje.
Niech cię diabli, Ivan, za dobrze mnie znasz.
- Nic z tego - rzekł Miles z goryczą. - Jestem za niski.
Brew pułkownika Benina drgnęła.
- Jeśli działałem na czyjąś korzyść - zauważył Miles - to na korzyść Gwiezdnego
Żłobka, nie cesarstwa. Przysłużyłem się nie tyle cesarstwu, ile ihumom. Proszę zapytać. -
Wskazał Pel i Nadinę, gotowe już do wyjścia z kabiny w towarzystwie troskliwych gemmek.
- Hm. - Pułkownik Benin wyraźnie się stropił.
Widocznie te słowa miały magiczną moc. Spódnice księżnych stanowiły lepszą
zasłonę, niż Miles jeszcze kilka tygodni temu sobie wyobrażał.
Kula szlachetnej Nadiny zawisła w powietrzu, uniesiona za pomocą ręcznych
wyciągów przez kilku ludzi, po czym została wyniesiona z kabiny. Benin zerknął na ekipę
transportującą drogocenny ładunek, a potem ponownie spojrzał na Milesa i położył otwartą
dłoń na piersi, lekko skłaniając głowę.
- W każdym razie, poruczniku lordzie Vorkosigan, mój Niebiański Pan, szlachetny
cesarz Fletchir Giaja prosi, bym zaprowadził pana przed jego oblicze. Niezwłocznie.
Miles zrozumiał, że to cesarski rozkaz. Westchnął i skłonił się, przyjmując z należną
czcią polecenie dostojnika.
- Oczywiście. Hm... - Zerknął na Ivana i Vorreediego, na którym słowa pułkownika
wywarły spore wrażenie. Nie był pewien, czy chce mieć świadków podczas tej audiencji. Nie
był też pewien, czy woli iść sam.
- Pańscy... przyjaciele mogą panu towarzyszyć - zgodził się łaskawie Benin. -
Oczywiście pod warunkiem, że nie będą się odzywać, jeśli nie zostaną poproszeni.
Prośba, jeśli w ogóle padnie, wyjdzie od pułkownika Benina. Vorreedi skinął głową,
częściowo usatysfakcjonowany. Ivan skwapliwie przybrał wyraz absolutnej obojętności.
Wszyscy wyszli z kabiny, otoczeni cesarską strażą - lecz nie aresztowani, gdyż
stanowiłoby to pogwałcenie protokołu dyplomatycznego. Miles, nadal podtrzymywany przez
Ivana, zaczekał przy wejściu na Nadinę.
- Jaki miły młody człowiek - powiedziała do Milesa półgłosem szlachetna Nadina,
ruchem głowy wskazując Benina, który w korytarzu wydawał polecenia swemu oddziałowi. -
Taki elegancki i doskonale zna się na etykiecie. Trzeba zobaczyć, co da się dla niego zrobić,
nie sądzisz, Pel?
- Och, na pewno - odparła Pel, ruszając korytarzem.
Po długiej wędrówce przez pokłady gubernatorskiego okrętu flagowego Miles minął
właz z zamkiem pneumatycznym i znalazł się w wahadłowcu cetagandańskiej służby
bezpieczeństwa w towarzystwie samego Benina, który nie spuszczał zeń oka. Benin był jak
zwykle opanowany i czujny, lecz pod spodem... tak, spod fasady pasiastego malunku wyzierał
wyraz autentycznego triumfu. Aresztowanie własnego dowódcy pod zarzutem zdrady musiało
mu dostarczyć najwyższej cetagandańskiej satysfakcji. Odniósł największe zwycięstwo w
karierze. Miles był gotów postawić betańskie dolary przeciw garści piasku, że to Naru
rozkazał strojnemu Beninowi zamknąć sprawę śmierci Ba Lury, skazując śledztwo na
porażkę.
- Tak przy okazji - odezwał się nieśmiało Miles - jeśli jeszcze tego nie mówiłem,
gratuluję pomyślnego zakończenia sprawy morderstwa, generale Benin.
- Pułkowniku - poprawił zdziwiony Benin.
- Już niedługo. - Miles odpłynął w głąb wahadłowca i zajął najwygodniejsze miejsce
pod oknem.
- Nie sądzę, żebym widział kiedyś tę salę audiencyjną - szepnął do Milesa pułkownik
Vorreediego, rozglądając się i chłonąc widok ogromnego pomieszczenia. - Nie odbywają się
tu żadne publiczne ani dyplomatyczne uroczystości.
Inaczej niż zwykle nie zaprowadzono ich do żadnego pawilonu, lecz do niskiego
zamkniętego budynku w północnej części Niebiańskiego Ogrodu. Trzem Barrayarczykom
kazano ponad godzinę denerwować się w przedsionku. Pilnowało ich kilku uprzedzająco
grzecznych gemmskich strażników, którzy troszczyli się o ich wygodę, ale każda prośba o
możliwość porozumienia się z kimś z zewnątrz spotykała się z uprzejmą odmową. Benin udał
się gdzieś w towarzystwie Pel i Nadiny. Zważywszy na cetagandańskie towarzystwo, Miles
wymienił tylko z Vorreedim kilka ostrożnych uwag.
Sala przywodziła Milesowi na myśl Gwiezdną Komnatę - prosta, pozbawiona
zbędnych ozdób, o dźwiękochłonnych błękitnych ścianach. Głosy były dziwnie przytłumione,
co wskazywało, że komnata jest zamknięta w stożku ciszy. Wzór na podłodze zdradzał, że
kryje się pod nią duży pulpit z konsoletą i krzesła, które zapewne podnoszono, gdy w sali
odbywały się konferencje. Jednak jak na razie Barrayarczycy stali.
W komnacie czekał jeszcze jeden gość, na którego widok Miles uniósł zdziwiony
brwi. Obok ubranego na czerwono strażnika stał lord Yenaro. Był blady i miał ciemnozielone
cienie pod oczami, jak gdyby nie spał od dwóch dni. Jego ciemny strój, ten sam, w którym
Miles widział go ostatnio na wystawie biosztuki, był wymięty i brudny. Na widok Milesa i
Ivana Yenaro szeroko otworzył oczy, po czym odwrócił głowę, udając, że nie dostrzega
Barrayarczyków. Miles pomachał do niego wesoło, lecz w zamian uzyskał tylko niechętny
ruch głowy Yenara, a gwałtowny ruch spowodował, że skrzywił się z bólu.
Jednak już w następnej chwili coś innego, a raczej ktoś inny odciągnął uwagę Milesa
od bolesnych skutków porażenia.
Pierwszy wszedł czcigodny pułkownik Benin i odprawił pilnujące Barrayarczyków
straże. Za nim w komnacie pojawiły się szlachetne Pel, Nadina i Rian, płynąc w swych
fotelach, ale bez zasłon siłowych. Cicho zajęły miejsca po jednej stronie sali. Nadina ukryła
obcięte końce włosów pod okryciem - a miała na sobie wciąż te same szaty, którymi
podzieliła się z nią Pel. Wszystkie trzy musiały spędzić minioną godzinę na tajnej naradzie ze
znajomą postacią, która ostatnia weszła do komnaty, pozostawiwszy strażników w korytarzu.
Z bliska cesarz, szlachetny Fletchir Giaja, wydawał się znacznie wyższy i szczuplejszy
niż wówczas, gdy Miles widział go podczas uroczystości elegijnych recytacji. I starszy, mimo
że jego włosy nie były ani odrobinę przyprószone siwizną. Miał na sobie dość nieformalny
strój, jak na zwyczaje cesarstwa - raptem kilka warstw zwiewnych białych szat narzuconych
na prosty i luźny kombinezon, który jak przystało na jego status głównego żałobnika, był
oślepiająco biały.
Cesarze jako tacy nie onieśmielali Milesa, lecz Yenaro zachwiał się, jak gdyby za
chwilę miał zemdleć; nawet ruchy Benina stały się sztywne i oficjalne. Cesarz Gregor
wychowywał się razem z Milesem i był dla niego jak przybrany brat; gdzieś na dnie
świadomości Milesa słowo „cesarz” łączyło się ze znaczeniem „ktoś, z kim można się
pobawić w chowanego”. W obecnej sytuacji owo skojarzenie mogło być fatalną pułapką. On
rządzi ośmioma planetami i jest starszy od mojego ojca, przypomniał sobie Miles, starając się
wzbudzić w sobie respekt dla iluzji władzy, jaką cesarz próbował stworzyć za pomocą
imperialnego blichtru. Spod podłogi na końcu komnaty wyłoniło się jedno jedyne krzesło dla,
jakby go zgryźliwie przezwał Gregor, Imperialnego Osła. Miles przygryzł wargę.
Miała to chyba być bardzo poufna audiencja, ponieważ Giaja skinął na Benina i przez
chwilę cicho z nim rozmawiał, a potem pułkownik odprawił strażnika lorda Yenara. W
komnacie pozostali więc tylko trzej Barrayarczycy, dwie księżne i Rian, Benin, cesarz oraz
Yenaro. Dziewięć osób, tradycyjne kworum dla wydania ostatecznej opinii.
Lepsze to niż stanąć przed obliczem Illyana. Być może szlachetny Fletchir Giaja miał
mniejszą skłonność do sarkastycznych uwag. Ale każda osoba wywodząca się z ihumów
musiała być niebezpiecznie błyskotliwa. Miles powstrzymał pragnienie natychmiastowego
rzucenia się w chaos wyjaśnień. Zaczekaj na swoją kolej, chłopie.
Rian była blada i śmiertelnie poważna. To o niczym nie świadczyło, Rian zawsze tak
wyglądała. Resztka pożądania skurczyła się do rozmiarów maleńkiej drobiny żaru, ukrytej
głęboko w sercu Milesa niczym wrośnięty guz. Mimo to wciąż czuł obawę o jej
bezpieczeństwo. Lęk wprost mroził jego pierś.
- Lordzie Vorkosigan. - Ciszę przerwał dźwięczny i melodyjny baryton Fletchira Giai.
Miles uczynił ruch, jak gdyby chciał się rozejrzeć, ale się opamiętał - przecież w
komnacie nie było żadnego innego lorda Vorkosigana - wystąpił więc naprzód i zastygł w
postawie paradnej.
- Panie.
- Nadal... nie rozumiem, jaką rolę odegrał pan w niedawnych wypadkach. I jak doszło
do tego, że w ogóle wziął pan w nich udział?
- Miałem odegrać rolę kozła ofiarnego, panie, a wybrał ją dla mnie gubernator Kety.
Zagrałem jednak nieco inną rolę niż ta, którą mi wyznaczył.
Cesarz zmarszczył czoło, słysząc tę enigmatyczną odpowiedź.
- Proszę wyjaśnić.
Miles zerknął na Rian.
- Wszystko?
Niemal niedostrzegalnie skinęła głową.
Miles zamknął oczy i zmówił krótką modlitwę do bogów, którzy może łaskawie
słuchali, po czym otworzył je i zrelacjonował swe pierwsze spotkanie z Ba Lurą w ładowniku,
historię z Wielkim Kluczem i tak dalej. Opowieść tę był winien Vorreediemu, więc upiekł
dwie pieczenie na jednym ogniu, odnosząc równocześnie tę korzyść, że w obecności cesarza
pułkownik nie mógł niczego skomentować ani jakkolwiek zareagować na to, co słyszał.
Zadziwiający człowiek; nie zdradzał żadnych emocji, drżał mu tylko jeden mięsień szczęki.
- Kiedy tylko zobaczyłem Ba Lurę leżącego z rozciętym gardłem w rotundzie - mówił
Miles - zorientowałem się, że nieznany mi jeszcze wówczas przeciwnik wmanewrował mnie
w położenie, w którym będę musiał udowodnić swoją niewinność. Od chwili gdy podrzucono
mi fałszywy Klucz, był tylko jeden sposób, aby udowodnić, że to nie Barrayar dokonał
zamiany: nie mogłem uzyskać zeznania jedynego naocznego świadka, ponieważ leżał martwy
na podłodze, musiałem więc zlokalizować oryginał Wielkiego Klucza. Przystąpiłem zatem do
realizacji tego zadania. Jeżeli jednak śmierć Ba Lury nie była samobójcza, a popełniono
morderstwo i upozorowano samobójstwo, mogło to oznaczać, że ktoś wysoko postawiony z
ochrony Niebiańskiego Ogrodu współpracuje z zabójcami Ba Lury i włączenie do sprawy
cetagandańskiej służby bezpieczeństwa pociągałoby za sobą w tym momencie
niebezpieczeństwo. A potem ktoś przydzielił tę sprawę czcigodnemu pułkownikowi
Beninowi, przypuszczalnie sugerując mu, że dla dobra własnej kariery powinien ją jak
najszybciej zamknąć, potwierdzając wersję o samobójstwie. Był to ktoś, kto poważnie nie
doceniał zdolności pułkownika - i ambicji - jako oficera bezpieczeństwa. Czy nie przypadkiem
generał Naru?
Benin skinął głową, a w jego oczach pojawił się słaby błysk.
- Z... jakiegoś powodu Naru postanowił, że pułkownik Benin będzie jeszcze jednym
kozłem ofiarnym. Była to typowa metoda ich działań, jak się pan musiał przekonać,
pułkowniku, przesłuchując lorda Yenara, prawda? - Miles uniósł pytająco brew. - Widzę, że
odnalazł pan lorda Yenara, zanim zrobili to agenci Kety’ego. Koniec końców chyba mnie to
cieszy.
- Powinno - odparł obojętnie Benin. - Zabraliśmy go - razem z niezwykle ciekawym
dywanem - wczoraj wieczorem. Jego zeznanie było decydujące dla mojej reakcji na, hm,
nagłą falę szczerości ze strony pańskiego kuzyna i jego żądania.
- Rozumiem. - Miles przestąpił z nogi na nogę, psując regulaminową postawę. Przetarł
twarz, ponieważ nie był to czas ani miejsce, by podrapać się w bardziej intymne miejsce.
- Czy ze względu na swój stan nie powinien pan usiąść? - zapytał z troską Benin.
- Dam sobie radę. - Miles nabrał powietrza. - Podczas naszej pierwszej rozmowy
próbowałem skierować uwagę pułkownika Benina na pewne niuanse jego sytuacji. Na
szczęście pułkownik Benin okazał się wrażliwym człowiekiem, a jego lojalność wobec
waszej cesarskiej mości - albo wobec prawdy - ważniejsza od lęku o własną karierę, której
złamaniem mógł grozić mu Naru.
Benin i Miles niepewnie wymienili ukłony pełne wzajemnego uznania.
- Kety próbował mnie wydać w ręce Gwiezdnego Żłobka i zdemaskować za pomocą
fałszywego oskarżenia, jakie Ba Lura rzucił na mnie w swym zeznaniu przed obliczem
Służebnicy - ciągnął ostrożnie Miles. - Lecz ponownie musiał improwizować - wbrew
własnemu scenariuszowi. Muszę pochwalić postawę szlachetnej Rian, która zareagowała z
wyjątkowym spokojem i przytomnością. Dzięki temu, że nie wpadła w panikę i zachowała
trzeźwość oceny, mogłem nadal działać na rzecz ratowania honoru Barrayaru. Szlachetna
Rian jest, hm, prawdziwą chlubą ihumów. - Miles zerknął na nią ukradkiem, szukając
jakiegoś sygnału. I co teraz? Ale Rian pozostawała nieruchoma, skupiona, jak gdyby mleczna
kula, której nie było wokół niej, stopiła się w jedno z jej skórą. - Cały czas szlachetna Rian
działała dla dobra ihumów, nigdy na rzecz własnego bezpieczeństwa czy poszerzenia władzy.
- Choć można by się sprzeczać, na czym właściwie polega dobro ihumów. - Dostojna matka
waszej cesarskiej mości doskonale wybrała swoją Służebnicę.
- Nie tobie to oceniać, Barrayarczyku - wycedził szlachetny Fletchir Giaja, nie
wiadomo, z rozbawieniem czy groźbą.
- Przepraszam, ale nie zgłosiłem się ochotniczo do tej misji. Zostałem w nią wplątany.
To właśnie moja zdolność oceny doprowadziła do szczęśliwego zakończenia.
Giaja wyglądał na zdziwionego, wręcz skonsternowanego, jak gdyby pierwszy raz
ktoś ośmielił się wykorzystać jego słowa i w postaci aluzji skierować przeciw niemu. Benin
zesztywniał, a Vorreedi wykrzywił usta. Ivan powstrzymał uśmiech, dalej z powodzeniem
grając Niewidzialnego Człowieka.
Cesarz wybrał inny kurs.
- A jak uwikłał się pan w kłopoty z lordem Yenarem?
- Hm, z mojego punktu widzenia? - Prawdopodobnie Benin przedstawił już cesarzowi
wyniki przesłuchania Yenara; dla porządku należało jeszcze zweryfikować fakty. Dobierając
w miarę neutralne słowa, Miles opisał trzy przypadki coraz bardziej niebezpiecznych
kawałów Yenara, podkreślając przy tym słuszność swoich teorii na temat lorda X. Podczas
opowieści o przygodzie z dywanem twarz Vorreediego przybrała odcień interesującej zieleni.
Miles dodał niepewnie:
- Moim zdaniem, co zresztą potwierdza zajście z bombą astercynową, lord Yenaro
miał być w równym stopniu ofiarą zamachu, jak Ivan i ja. Ten człowiek nie jest zdrajcą. -
Miles pozwolił sobie na uśmiech. - Ma na to za słabe nerwy.
Yenaro drgnął, lecz nie zaprotestował. Tak jest, im więcej sugestii, że łaska cesarska
należy się wszystkim, tym większa szansa, że jej odrobina spadnie na tego, kto jej potrzebuje
najbardziej.
Na znak Benina Yenaro bezbarwnym głosem potwierdził wersję wydarzeń
zrelacjonowanych przez Milesa. Benin wezwał strażnika i kazał mu wyprowadzić lorda, tak
więc w cesarskiej komnacie przesłuchań zostało osiem osób. Czy na końcu zostanie tylko
jedna?
Przez pewien czas Giaja siedział w milczeniu, po czym przemówił oficjalnym tonem:
- To wystarczy do właściwej oceny spraw dotyczących cesarstwa. Musimy teraz zająć
się sprawami ihumów. Szlachetna Rian, możesz zatrzymać to barrayarskie stworzenie.
Pułkowniku Benin, proszę zaczekać w korytarzu z pułkownikiem Vorreedim i lordem
Vorpatrilem, dopóki nie wezwę was z powrotem.
- Panie - zasalutował z czcią Benin i wyszedł, prowadząc przed sobą opierających się
nieco Barrayarczyków.
Czując niejasny niepokój, Miles odezwał się:
- Nie chcesz wysłuchać Ivana, Niebiański Panie? Razem ze mną był świadkiem...
- Nie - odparł krótko Giaja.
I koniec. Cóż... Miles i Ivan nie będą naprawdę bezpieczni, dopóki nie opuszczą
Niebiańskiego Ogrodu, Cesarstwa Cetagandy i nie znajdą się w połowie drogi do domu. Miles
musiał na to z cichym westchnieniem przystać; później szeroko otworzył oczy ze zdumienia
na widok nieoczekiwanej zmiany, jaka nastąpiła w komnacie.
Damy, które dotychczas spuszczały skromnie wzrok, wpatrzyły się w niego zupełnie
otwarcie. Nie czekając na pozwolenie, trzy fotele ustawiły się wokół Fletchira Giai, który
rozparł się na swym tronie, a jego twarz nabrała wyrazu: malował się na niej gniew i
wzburzenie. Pełna rezerwy, typowa dla ihumów ni jakość zniknęła bez śladu.
Miles zachwiał się.
Pel spostrzegła to kątem oka.
- Daj mu krzesło, Fletchir - powiedziała. - Strażnik Kety’ego zaaplikował mu
najwyższą dawkę wstrząsów, jaką dopuszczają przepisy.
Chyba u niej w kraju.
- Jak sobie życzysz, Pel. - Cesarz wcisnął guzik w oparciu swego fotela; u stóp Milesa
spod podłogi wyrosło krzesło. Wdzięczny Miles bardziej padł na nie, niż usiadł. Kręciło mu
się w głowie.
- Mam nadzieję, że teraz rozumiecie - powiedział z mocą szlachetny Fletchir Giaja -
mądrość naszych przodków, którzy zdecydowali, że ihumów i cesarstwo powinien łączyć
tylko jeden element. Ja. Tylko jedno prawo weta. Moje. Sprawy genomu ihumów muszą
pozostać w izolacji od sfery polityki, aby nie wpadły w ręce polityków, którzy nie rozumieją
celów ihumów. Mam na myśli większość naszych posłusznych gemmów, jak zapewne zdołał
ci udowodnić generał Naru, Nadino. - W jego głosie zabrzmiała ironia - a Miles nagle zwątpił
w swoje wcześniejsze przekonania na temat roli płci na Cecie Eta. Może Fletchir Giaja był
przed wszystkim ihumem, a dopiero na drugim miejscu mężczyzną, podobnie księżne -
przede wszystkim ihumki, a potem kobiety... Kto tu rządził, skoro sam Fletchir Giaja miał
świadomość, że jest owocem sztuki uprawianej przez własną matkę?
- Istotnie - powiedziała, krzywiąc się, Nadina.
Rian westchnęła ze znużeniem.
- Czego można się spodziewać po takim mieszańcu jak Naru? To szlachetny Ilsum
Kety zachwiał moją wiarą w wizję Niebiańskiej Pani. Często mawiała, że inżynieria
genetyczna to tylko siew, a żniwo i oddzielenie ziarna od plew musi nastąpić na arenie, w
atmosferze konkurencji. Kety nie był jednak gemmem, lecz ihumem. Jego usiłowania
uświadomiły mi, jak wielka czeka nas jeszcze praca przed żniwami.
- Lisbet zawsze miała skłonność do prymitywnych metafor - przypomniała Nadina z
niesmakiem.
- A jednak miała rację co do sprawy różnorodności - zauważyła Pel.
- W zasadzie tak - przyznał Giaja. - Lecz to jeszcze nie to pokolenie. Populacja
ihumów może zająć dużo więcej przestrzeni zajmowanej obecnie przez klasy niższe, bez
potrzeby dalszych zdobyczy terytorialnych. Cesarstwo przeżywa okres koniecznej asymilacji.
- W ostatnich dekadach konstelacje ograniczyły wzrost liczebny, chroniąc swe
korzystne pozycje ekonomiczne - zauważyła z dezaprobatą Nadina.
- Fletchir - wtrąciła Pel - alternatywnym wyjściem mógłby być edykt cesarski,
wymagający większej liczby krzyżowań między konstelacjami. Rodzaj genetycznego
samoopodatkowania. Nowatorskie rozwiązanie, ale Nadina ma rację. Konstelacje z każdą
dekadą stają się coraz bardziej skąpe i korzystają z coraz większych luksusów.
- Sądziłem, że najważniejszym celem inżynierii genetycznej jest poddanie chaosu
ewolucji kontroli rozumu - przemówił Miles. Wszystkie trzy damy odwróciły się do niego
zdumione, jak gdyby kwiat doniczkowy nagle zaczął krytykować dotychczasowe metody
nawożenia. - Tak... mi się w każdym razie wydawało - dodał Miles znacznie ciszej.
Uśmiech Fletchira Giai był zimny i przebiegły. Dopiero teraz Miles zaczął się
zastanawiać, po co go tu trzymają, na osobiste życzenie/rozkaz cesarza. Miał nieprzyjemne
uczucie, jakby się znalazł w miejscu skrzyżowania trzech prądów morskich, z których każdy
płynął w innym kierunku. Jeśli Giaja chce przekazać wiadomość, mógłby skorzystać z
konsolety. Całe ciało Milesa dygotało w rytm pulsującego bólu głowy. Było kilka godzin po
północy jednego z najdłuższych dni w krótkim życiu Milesa.
- Przedstawię Radzie Księżnych twoje weto - powiedziała wolno Rian. - Mam taki
obowiązek. Musisz jednak poważniej skupić się na kwestii różnorodności. Jeśli rzeczywiście
to jeszcze nie to pokolenie, nie jest przecież za wcześnie, żeby rozpocząć plany. I jeszcze
sprawa zabezpieczenia. Metoda pojedynczej kopii jest przerażająco ryzykowna, jak pokazały
ostatnie wydarzenia.
- Hm - mruknął Fletchir Giaja. Jego wzrok spoczął na Milesie. - Mimo to, Pel, co cię
podkusiło, żeby zawartość Wielkiego Klucza rozsypać w całym układzie Cety Eta? Jeśli to
miał być żart, nie rozbawił mnie.
Pel zagryzła usta i spuściła oczy, co było nietypowym dla niej zachowaniem.
Miles odezwał się zdecydowanym głosem:
- To nie był żart, panie. Mogliśmy oboje umrzeć w ciągu paru minut. Szlachetna Rian
oświadczyła, że najważniejszym zadaniem jest dla nas odzyskanie Wielkiego Klucza. Ci,
którzy odebrali dane z Klucza, nie mieli zamka; bez banku genów był to dla nich
bezużyteczny bełkot. Tak czy inaczej osiągnęliśmy tyle, że będziecie mogli go odzyskać,
może w kawałkach, może nawet po naszej śmierci, bez względu na to, co Kety zamierzał
potem zrobić.
- Barrayarczyk mówi prawdę - potwierdziła Pel.
- Najlepsze strategie opierają się na takich właśnie założeniach - zauważył Miles. -
Żywy lub martwy - musisz osiągnąć cel. - Raptownie zamilkł, bo z oczu Fletchira Giai
wyczytał, że taki barbarzyńca jak on nie powinien czynić uwag, które mogą zostać poczytane
za obrazę zmarłej matki cesarza, mimo że przecież jej wysiłki zostały wykorzystane przeciw
niemu.
Tym ludziom nie da się nic powiedzieć. Chcę wracać do domu, pomyślał zmęczony
Miles.
- Co się stanie z generałem Naru?
- Zostanie stracony - rzekł cesarz. Trzeba jednak przyznać, że to stwierdzenie go nie
ucieszyło. - Służba bezpieczeństwa musi być... bezpieczna.
Miles nie mógł zaprzeczyć.
- A szlachetny Kety? Również będzie stracony?
- Natychmiast opuści urząd i ze względu na zły stan zdrowia zostanie przeniesiony do
strzeżonej posiadłości. Gdyby się sprzeciwił, zaproponujemy mu inne wyjście - samobójstwo.
- W razie konieczności zostanie... zmuszony?
- Kety jest młody. Wybierze życie i będzie czekał na lepsze dni, na nową okazję.
- A inni gubernatorzy?
Giaja zmarszczył brwi, spoglądając ze złością na księżne.
- Wystarczy pragmatycznie przymknąć oczy. Nieprędko jednak doczekają się nowych
nominacji.
- Co będzie - Miles zerknął na damy - ze szlachetną Vio? Inni tylko próbowali
popełnić zbrodnię. Jej się udało.
Rian skinęła głową. Potem powiedziała stanowczo:
- Także zostanie postawiona przed wyborem. Albo zastąpi służącego, którego zabiła -
i zostanie pozbawiona płci i włosów, zdegradowana do ba, zmieni się jej metabolizm,
rozrośnie się ciało... ale będzie mogła mieszkać w Niebiańskim Ogrodzie, czego zawsze
pragnęła nade wszystko. Albo będzie mogła popełnić bezbolesne samobójstwo.
- Co... wybierze?
- Mam nadzieję, że samobójstwo - odparła szczerze Nadina.
Cetagandańska sprawiedliwość działała zatem, opierając się na bardzo szczególnym
wyborze, przed którym stawiano oskarżonego. Gdy po akcji na orbicie opadły emocje, Miles
poczuł przyprawiające o mdłości obrzydzenie na myśl o tej jatce. I po to ryzykowałem własne
życie?
- A co będzie ze... szlachetną Rian? I ze mną?
Wzrok Fletchira Giai był spokojny i nieobecny, oddalony o całe lata świetlne.
- To właśnie sprawa, nad którą muszę się głęboko zastanowić.
Cesarz ponownie wezwał Benina i po kilku chwilach przyciszonej narady polecił mu,
by wyprowadził Milesa. Ale dokąd? Do ambasady czy do najbliższego lochu? Czy w
Niebiańskim Ogrodzie w ogóle są lochy?
Chyba jednak do ambasady, ponieważ Benin odprowadził Milesa do Vorreediego i
Ivana, a potem zabrał całą trójkę do bramy zachodniej, gdzie czekał już na nich ślizgacz z
ambasady barrayarskiej. Kiedy się zatrzymali, pułkownik zwrócił się do Vorreediego.
- Nie mamy żadnej kontroli nad waszymi oficjalnymi raportami. Lecz mój Niebiański
Pan... - Benin przerwał, by dobrać odpowiednio łagodne określenie - oczekuje, że nic z tego,
co tu widzieliście i słyszeliście, nie stanie się tematem plotek.
- Jestem gotów przyrzec - oświadczył szczerze Vorreedi.
Benin zadowolony skinął głową.
- Czy panowie mogliby przysiąc na swój ród?
Sporo wiedział na temat obyczajów barrayarskich. Trzej Barrayarczycy posłusznie
złożyli przysięgę i Benin pozwolił im odejść w wilgotne powietrze nocy. Miles miał
wrażenie, że do świtu pozostały najwyżej dwie godziny.
Wnętrze ślizgacza było na szczęście zaciemnione. Miles wcisnął się do kąta, żałując,
że wzorem Ivana nie opanował zdolności stawania się niewidzialnym, ale przede wszystkim
żałował, że nie mogą odwołać jutrzejszej uroczystości i od razu wracać do domu. Nie. Skoro
posunął się tak daleko, musiał wytrzymać do samego końca.
Vorreedi opanował już emocje i milczał. Odezwał się do Milesa tylko raz, pytając
oschle:
- Zdawał pan sobie sprawę, co pan robi, Vorkosiganie?
- Uchroniłem Cesarstwo Cetagandy przed rozpadem na osiem agresywnych części.
Udaremniłem plany wojenne związane między innymi z Barrayarem. Przeżyłem próbę
zamachu i pomogłem schwytać trzech wysoko postawionych zdrajców. Przyznaję, że nie
zdradzili nas, ale fakt pozostaje faktem. Aha, rozwiązałem też sprawę morderstwa. Mam
nadzieję, że to dużo jak na jedną misję.
Vorreedi przez chwilę zmagał się z czymś, wreszcie bezradnie spytał:
- Jest pan specjalnym agentem, prawda?
Tajnym... Nawet teraz Vorreedi miał wątpliwości. Miles westchnął w duchu.
- Jeśli nawet nie jestem, to poradziłem sobie jak prawdziwy agent, czyż nie?
Ivan się skrzywił. Vorreedi rozparł się w fotelu, przeżuwając w milczeniu swoją złość.
Miles ponuro uśmiechnął się w ciemności.
Rozdział szesnasty
Miles ocknął się z niespokojnej drzemki i zobaczył Ivana, który delikatnie trącał go w
ramię.
Zamknął oczy. Postać kuzyna na tle półmroku pokoju zniknęła.
- Odejdź. - Próbował naciągnąć kołdrę na głowę.
Ivan potrząsnął nim energicznie.
- Na pewno wypełniałeś misję - oświadczył. - Poznałem po tym, że stroisz swoje
zwykłe pomisyjne fochy.
- Nie stroję fochów. Jestem zmęczony.
- Fantastycznie wyglądasz, wiesz? Od ogłuszacza masz wielką plamę na policzku,
sięga aż do oka. Widać ją ze stu metrów. Wstań i zobacz się w lustrze.
- Nie cierpię ludzi radosnych o poranku. Która godzina? Dlaczego już wstałeś? Co tu
robisz? - Miles sięgnął po omacku po kołdrę, lecz Ivan brutalnie mu ją wyrwał.
- Pułkownik Benin po ciebie jedzie. Wozem długim na pół ulicy. Cetagandanie chcą,
żebyś był na miejscu godzinę przed ceremonią kremacji.
- Co? Dlaczego? Nie może mnie aresztować, mam immunitet dyplomatyczny.
Zabójstwo? Egzekucja? Czy trochę na to nie za późno?
- Ambasador Vorobyev też chciałby wiedzieć. Przysłał mnie, żebym cię jak
najszybciej ściągnął. - Ivan popchnął Milesa w stronę łazienki. - Idź się ogolić. Przyniosłem z
pralni twój mundur i buty. W każdym razie gdyby Cetagandanie naprawdę cię chcieli zabić,
nie robiliby tego tutaj. Raczej włożyliby ci coś pod skórę i dopiero pół roku później
wyzionąłbyś ducha w tajemniczych okolicznościach.
- Pocieszająca myśl. - Miles potarł kark, ukradkiem szukając podskórnych zgrubień. -
Założę się, że Gwiezdny Żłobek dysponuje mnóstwem śmiertelnych chorób. Mam nadzieję,
że niczym ich nie obraziłem.
Miles ciężko znosił Ivana w roli ordynansa, uwijającego się w przyspieszonym tempie
i nieustannie wygłaszającego komentarze. Jednak wybaczył kuzynowi wszystkie grzechy,
przeszłe, obecne i przyszłe, w zamian za kawę, którą Ivan wcisnął mu do ręki. Połknął ją i
przyjrzał się odbiciu swej twarzy w lustrze. Ślad po zetknięciu z ogłuszaczem istotnie
przypominał prawdziwą polichromię, której ukoronowanie stanowił czarnoniebieski siniec
pod okiem. Dwa pozostałe razy wyrządziły mniejsze szkody, ponieważ ochroniło go ubranie.
Mimo to wolałby dzisiejszy dzień spędzić w łóżku. W kabinie na pokładzie statku skokowego
CesBezu, który pędziłby do domu z szybkością, na jaką pozwoliłyby prawa fizyki.
W hallu ambasady zamiast Benina zastali Mię Maz przyodzianą w zwykły czarnobiały
żałobny strój. To ona dotrzymywała towarzystwa ambasadorowi, kiedy przywlekli się
wczoraj w nocy, a właściwie nad ranem, nie spała więc dłużej niż Miles. Wyglądała jednak
świeżo, tryskała wręcz radością. Uśmiechnęła się na widok Milesa i Ivana. Ivan odwzajemnił
uśmiech.
Miles zmrużył oczy, rozglądając się ukradkiem.
- Nie ma Vorobyeva?
- Zejdzie, gdy się tylko ubierze - zapewniła go Maz.
- Pani... jedzie ze mną? - spytał z nadzieją Miles. - Ale... chyba nie, przecież musi pani
być ze swoją delegacją. Przecież to wielki finał uroczystości i tak dalej.
- Będę towarzyszyć ambasadorowi Vorobyevowi. - Na twarzy Maz zjawił się figlarny
uśmieszek psotnego zwierzątka, ozdobiony uroczymi dołeczkami. - Już na zawsze.
Wieczorem poprosił, abym za niego wyszła. Niech to będzie dowód jego wczorajszego
nastroju. Poddając się szaleństwu chwili, zgodziłam się. Jeżeli nie można nikogo wynająć...
Cóż, z pewnością było to rozwiązanie kłopotu braku kobiety w personelu ambasady, na jaki
uskarżał się wcześniej Vorobyev. I wyjaśniało tajemnicę bombardowania jej czekoladkami i
zaproszeniami.
- Gratuluję - wykrztusił Miles. Choć zapewne należało pogratulować Vorobyevowi, a
Maz życzyć szczęścia.
- Wciąż trochę dziwnie się czuję - wyznała Maz. - Będę „lady Vorobyev”. Jak radziła
sobie z tym pańska matka, lordzie Vorkosigan?
- Jako wychowana w egalitaryzmie Betanka? Bez większych kłopotów. Twierdziła, że
egalitaryści świetnie potrafią się przystosować do arystokratów, jeżeli sami zostaną przyjęci
do ich grona.
- Mam nadzieję, że kiedyś ją poznam.
- Świetnie by się z nią pani rozumiała - rzekł z przekonaniem Miles.
Nadszedł Vorobyev, zapinając po drodze tunikę i niemal w tej samej chwili strażnicy
wprowadzili czcigodnego pułkownika Benina. Nie - generała Benina. Na widok nowych
dystynkcji lśniących na czerwonym mundurze Miles uśmiechnął się pod nosem. A nie
mówiłem?
- Mogę zapytać, o co w tym wszystkim chodzi, generale? - spytał Vorobyev, również
zauważywszy awans Benina.
Benin skłonił się lekko.
- Mój Niebiański Pan prosi lorda Vorkosigana o przybycie. Potem go wam zwrócimy.
- Może dać pan swoje słowo? Byłoby to wielce krępujące dla ambasady, gdyby... się
znów zapodział. - Vorobyevowi udało się zachować surowy ton, mimo że równocześnie
głaskał ukradkiem dłoń Maz.
- Ma pan moje słowo, ambasadorze - przyrzekł Benin. Vorobyev niechętnie skinął
głową i świeżo upieczony generał wyprowadził Milesa z ambasady. Miles obejrzał się z
żalem przez ramię, pragnąc mieć przy boku Ivana albo Maz, albo kogokolwiek.
Wóz nie był pojazdem wojskowym długim na pół ulicy, ale rzeczywiście prezentował
się okazale. Cetagandańscy żołnierze zasalutowali służbiście Beninowi, sadzając go wraz z
gościem w tylnym przedziale. Kiedy ruszyli spod ambasady, Miles miał wrażenie, jakby
jechali ruchomym domem.
- Mogę zapytać, o co chodzi, generale? - odezwał się Miles.
Wyraz twarzy Benina przywodził na myśl... lejącego łzy krokodyla.
- Otrzymałem rozkaz, zgodnie z którym wszelkie wyjaśnienia zostaną panu udzielone
po przyjeździe do Niebiańskiego Ogrodu. Wszystko potrwa zaledwie kilka minut. W
pierwszej chwili wydawało mi się, że będzie się panu podobało, ale po namyśle doszedłem do
innego wniosku. Tak czy inaczej, w pełni pan na to zasłużył.
- Proszę uważać, żeby sława człowieka subtelnego nie uderzyła panu do głowy,
generale - mruknął Miles, na co Benin tylko się uśmiechnął.
Tym razem z pewnością była to cesarska komnata audiencyjna, choć niewielka, a nie
sala narad, w której odbyło się wczorajsze nocne spotkanie. Znajdował się tu tylko jeden fotel
i zajmował go sam Fletchir Giaja. Dziś był znacznie strojniejszy, a obok tronu czuwało
dwóch służących ba, gotowych pomóc przy obfitych białych szatach, które krępowały niemal
każdy ruch cesarza. Porcelanowe rysy Giai wyrażały posągową obojętność. Po jego lewej
dłoni unosiły się nad podłogą trzy mleczne kule. Inny ba przyniósł niewielką płaską szkatułkę
i podał ją Beninowi, który stanął po prawej ręce cesarza.
- Może się pan zbliżyć do mego Niebiańskiego Pana, lordzie Vorkosigan -
poinformował go Benin.
Miles postąpił naprzód, postanawiając, że nie uklęknie. Kiedy stał, jego oczy i oczy
Fletchira Giai znajdowały się prawie na tym samym poziomie.
Benin wręczył szkatułkę cesarzowi, który ją otworzył.
- Wie pan, co to jest, lordzie Vorkosigan? - zapytał Giaja.
Miles zobaczył medal Orderu Zasługi na barwnej wstążeczce, połyskujący na
poduszeczce z aksamitu.
- Tak, panie. To ołowiany ciężarek, za pomocą którego można utopić wrogów
skromnej postury. Czy zamierzasz, wasza cesarska mość, kazać zaszyć mnie razem z tym w
jedwabnym worku i wyrzucić za burtę?
Giaja spojrzał na Benina, który odpowiedział krótkim wzruszeniem ramion
oznaczającym: „A nie mówiłem?”.
- Proszę się pochylić, lordzie Vorkosigan - poinstruował go stanowczym tonem Giaja.
- Pewnie nie zwykł pan tego robić.
Czy w jednej z kul była Rian? Miles zerknął przelotnie na swe wypolerowane buty, a
Giaja wykorzystał tę chwilę, by włożyć mu wstążkę na szyję. Miles odsunął się o pół kroku,
lecz nie mógł się powstrzymać, by nie dotknąć chłodnego metalu. Nie zasalutował.
- Odmawiam... tego zaszczytu, panie.
- Nie, wcale pan nie odmawia - odrzekł z przekonaniem Giaja, przypatrując mu się. -
Pewni bystrzy obserwatorzy dali mi do zrozumienia, że nade wszystko pragnie pan uznania.
To...
Słabość, którą można wykorzystać...
-...całkiem zrozumiała cecha, która przywodzi mi na myśl naszych gemmów.
Cóż, lepsze to niż porównanie do przyrodnich braci ihumów, ba, którzy wcale nie byli
pałacowymi eunuchami, jak by się mogło wydawać, lecz czymś w rodzaju niewiarygodnie
cennych projektów naukowych - nieżyjący Ba Lura mógł być kimś więcej niż przyrodnim
bratem samego Giai. Powiedzmy, że miał sześćdziesiąt osiem procent tego samego materiału
genetycznego. Właśnie. Miles uznał, że powinien okazywać więcej szacunku i odnosić się o
wiele ostrożniej do milczącego ba w kapciach. Wszyscy byli jakoś uwikłani w sprawy
ihumów: domniemani słudzy i ich domniemani panowie. Nic dziwnego, że cesarz tak sobie
wziął do serca morderstwo Lury.
- Jeśli o tym mowa, panie, tego dowodu uznania nie będę mógł pokazywać w domu.
Bardziej prawdopodobne, że schowam go na dnie najgłębszej szuflady.
- To dobrze - odparł beznamiętnie Giaja. - Najlepiej razem ze wszystkimi sprawami, z
jakimi jest związany.
Ach tak. O to chodziło. Nagroda za milczenie.
- Nie sądzę, abym miał dużo miłych wspomnień z ostatnich dwóch tygodni, panie.
- Pamiętać może pan wszystko, pod warunkiem że nie będzie pan o niczym
opowiadał.
- Publicznie nie. Mam jednak obowiązek złożyć raport.
- Waszymi tajnymi raportami wojskowymi się nie martwię.
- Zatem... - zerknął na kulę Rian unoszącą się w pobliżu - zgadzam się.
Blade powieki Giai opadły na znak, że cesarz przyjął to do wiadomości. Miles poczuł
się dziwnie. Zresztą czy przyjęcie nagrody za dokonanie tego, co i tak zamierzał zrobić, było
przekupstwem?
Jeśli jednak to rozważyć... czy Barrayarczycy pomyślą, że dokonał transakcji? Dopiero
teraz zaczęło mu świtać w niewyspanym umyśle, jaka jest prawdziwa przyczyna, dla której
wczoraj w nocy został zatrzymany na rozmowę z cesarzem bez świadków. Na pewno nie
wyobrażają sobie, że Giaja może mnie kupić w ciągu dwudziestu minut, prawda?
- Proszę mi towarzyszyć - ciągnął Giaja - i stanąć po mojej lewicy. Czas ruszać. -
Wstał przy pomocy ba, który podtrzymywał brzeg jego szat.
Miles rozpaczliwie przyglądał się mlecznym kulom. Ostatnia szansa...
- Mogę porozmawiać z panią jeszcze raz, szlachetna Rian? - zwrócił się do wszystkich
trzech baniek, niepewny, która jest właściwa.
Giaja obejrzał się przez ramię i wyraził zgodę gestem dłoni o wyjątkowo długich
palcach, choć sam dalej posuwał się statecznym krokiem, który wymuszały niewygodne
szaty. Dwie kule zaczekały, a jedna popłynęła za cesarzem. Benin objął straż tuż za drzwiami.
Nie będzie to więc rozmowa na osobności. Dobrze. Miles nie miał wiele do powiedzenia.
Spoglądał niepewnie to na jedną, to na drugą kulę. W jednej opadła biała zasłona i
ukazała się siedząca w fotelu Rian, taka, jaką zobaczył po raz pierwszy, w sztywnym białym
stroju, na który opadała kaskada czarnych jak atrament lśniących włosów. Jej widok nadal
zapierał Milesowi dech w piersiach.
Podpłynęła bliżej, uniosła dłoń i dotknęła jego lewego policzka. Dotknęła go pierwszy
raz. Gdyby jednak spytała: „Boli?”, Miles chybaby ją ugryzł.
Rian okazała się rozsądna.
- Wiele panu zawdzięczam - powiedziała cicho - i nic w zamian nie dałam.
- Takie są przecież obyczaje ihumów - rzekł Miles z goryczą.
- Nie znam innych.
Dylemat więźnia...
Z rękawa wyciągnęła ciemny i lśniący pukiel. Zwinięte na kształt bransolety
jedwabiste włosy zdawały się nie mieć końca. Rian wyciągnęła je do Milesa.
- Proszę. Tylko to mi przyszło na myśl.
Pewnie dlatego, że tylko to należy naprawdę do ciebie, milady. Cala reszta to dar od
konstelacji, Gwiezdnego Żłobka albo ihumów czy cesarza. Żyjesz wciśnięta w świat
wspólnoty, o którego bogactwie nie śnilo się największym skąpcom i nie masz... nic swojego.
Nawet chromosomów.
Miles wziął od niej pukiel. Poczuł w dłoniach jego chłód i gładkość.
- Co to dla pani oznacza, milady?
- Sama nie wiem - wyznała.
Szczera do końca. Czy ta kobieta w ogóle umie kłamać?
- W takim razie zachowam to, milady. Na pamiątkę. Ukryję te wspomnienia bardzo
głęboko.
- Proszę, by tak się stało.
- A pani, jak mnie zapamięta? - Zdał sobie sprawę, że nie ma przy sobie absolutnie
nic, co mógłby jej dać, poza kawałkami nitek, jakie pralnia ambasady mogła zostawić gdzieś
na dnie kieszeni. - Może woli pani zapomnieć?
Jej błękitne oczy błysnęły jak blask słońca na lodowcu.
- To panu nie grozi. Przekona się pan.
Odpłynęła od niego powoli, jak zapach. Po chwili zamknęło się wokół niej pole
siłowe. Dwie kule ruszyły zająć swe miejsce przy boku cesarza.
Amfiteatr przypominał tamten, w którym odbywały się recytacje poezji elegijnej, lecz
był większy, w kształcie dużej niecki wychodzącej wprost na sztuczne niebo kopuły. Zbocza
zajęli biało odziani ihumowie i gemmowie oraz białe kule dam, a na koronie stłoczyła się
grupa około tysiąca delegatów galaktycznych odzianych w stonowane barwy. Pośrodku,
otoczona wolnym od publiczności pasem trawy i kwiatów, znajdowała się jeszcze kopuła
siłowa o średnicy kilkunastu metrów. Przez jej przymgloną powierzchnię Miles widział stos
różnych przedmiotów, piętrzących się wokół platformy, na której spoczywała drobna, ubrana
na biało postać szlachetnej Lisbet Degtiar. Miles przymrużył oczy, próbując dojrzeć
polerowane drewno pudła, w którym znajdował się dar od delegacji Barrayaru, ale miecz
Dorki Sprawiedliwego został zakopany gdzieś między prezentami. Zresztą nie miało to
żadnego znaczenia.
Miejsce Milesa znajdowało się w pierwszym rzędzie, skąd miał widok prawie tak
doskonały jak sam cesarz. Kolejność finałowej parady, która kroczyła aleją prowadzącą do
środka niecki, była odwrotna do porządku hierarchicznego Cetagandy; na początku płynęło
osiem księżnych i Służebnica w białych kulach, po nich szło siedmiu - tak, tak -
gubernatorów, potem sam cesarz ze strażą honorową. Poprzednie miejsce generała Naru jak
gdyby nigdy nic zajął generał Benin. Miles kuśtykał w orszaku Giai, czując obezwładniające
zakłopotanie. Musiał przedstawiać zdumiewający widok: drobny, niski, pokiereszowany,
jakby poprzedniego wieczoru przegrał bijatykę w kosmicznej tawernie. Cetagandański Order
Zasługi błyszczał jasnym blaskiem, rzucając się w oczy na tle ciemnego munduru.
Miles przypuszczał, że Giaja wykorzystuje go, by dać gubernatorom ostrzegawczy
sygnał. Było oczywiste, że cesarz nie zamierza zdradzić im żadnych szczegółów wydarzeń
ostatnich dwóch tygodni, więc Miles doszedł do wniosku, że imperator uciekł się do bardzo
subtelnego terroryzmu opartego na zasadzie: „Sam na to wpadnij”, według której wytrąca się
przeciwnika z równowagi, pozostawiając wszystko w sferze domysłów.
Tak, niech zachodzą w głowę. Nie, nie oni - minął delegację Barrayaru, zajmującą
miejsca na przedzie tłumu delegatów. Vorobyev patrzył na niego osłupiały. Maz wydawała
się zaskoczona, ale równocześnie zadowolona; wskazując wstążkę na szyi Milesa, mówiła coś
do narzeczonego. Vorreedi przyglądał mu się podejrzliwie, a Ivan był... zupełnie obojętny.
Dzięki za zaufanie, kuzynku.
Miles na chwilę utkwił spojrzenie w tłumie, dostrzegłszy wśród gemmów lorda
Yenara, ubranego w purpurowo-biały strój gemma dworzanina Niebiańskiego Ogrodu
dziesiątego stopnia, szóstej kategorii - czyli najniższej rangi. Najniższej z najwyższych,
poprawił się w myślach Miles. Wygląda na to, że mimo wszystko dostał posadę mistrza
perfumeryjnego. W ten sposób Fletchir Giaja przeciągnął na swą stronę jeszcze jednego
człowieka, który mógł być niebezpieczny. Sprytne.
Wszyscy zajęli wyznaczone miejsca pośrodku amfiteatru. Procesja dziewcząt gemmek
rozsiała wokół centralnej kopuły ostatnie kwiaty. Zaśpiewał chór. Miles stwierdził, że próbuje
obliczyć koszt samej pracy, jaką wykonano podczas ceremonii trwających miesiąc, starając
się ustalić minimalną stawkę dla każdego biorącego w nich udział człowieka. Kwota była...
niebiańska. Uświadomił sobie, że nie jadł śniadania, ledwie łyknął trochę kawy. Nie zemdleję.
Nie będę się drapał w nos, w tyłek, nie będę...
Przed cesarzem zawisła w powietrzu mleczna kula, przy której dreptał znajomy niski
ba, trzymający przed sobą tacę podzieloną na przegródki. Z wnętrza kuli odezwał się głos
Rian, recytujący ceremonialną formułkę; ba postawił tacę u stóp Giai. Stojący po jego lewej
ręce Miles zajrzał do przegródek i uśmiechnął się kwaśno. Wielki Klucz, Wielka Pieczęć i
reszta cesarskich insygniów Lisbet powróciły do swego źródła. Kula i ba wycofali się.
Odrobinę znudzony Miles czekał, aż Giaja ogłosi swą decyzję i wybierze nową cesarzową
spośród tłoczących się białych baniek.
Cesarz dał znak Rian, by ponownie zbliżyła się do niego wraz ze sługą. Padło więcej
formułek, tak zawiłych, że Miles przez całą minutę szukał w nich sensu. Ba skłonił się i w
imieniu swej pani zabrał tacę. Znudzenie w jednej chwili opuściło Milesa, ustępując miejsca
dreszczowi zgrozy i ogromnego zaskoczenia. Po raz pierwszy w życiu zapragnął być niższy
lub opanować umiejętność Ivana stawania się niewidzialnym albo magicznym sposobem
teleportować się gdziekolwiek, byle dalej stąd. Przez publiczność przebiegł szmer
zaciekawienia i zdumienia. Członkowie konstelacji Degtiar wyglądali na uszczęśliwionych.
Członkowie innych konstelacji... starali się zachować uprzejmą bezstronność.
Szlachetna Rian Degtiar znów wzięła pod swą opiekę Gwiezdny Żłobek, tym razem
jako nowa cesarzowa Cetagandy, czwarta cesarska matka wybrana przez Fletchira Giaję, lecz
teraz najważniejsza z nich ze względu na odpowiedzialność za genom. Jej pierwszym
obowiązkiem będzie spreparowanie własnego syna - cesarskiego księcia. O Boże. Ciekawe,
czy wewnątrz swojej kuli cieszyła się z wyboru.
Jej nowy... nie mąż ani partner, cesarz - możliwe, że nigdy jej nie dotknie. A może
zostaną kochankami, jeśli Giaja zechce podkreślić jej nową rolę. Chociaż trzeba uczciwie
przyznać, że Rian musiała o tym wiedzieć jeszcze przed ceremonią i zdawała się nie mieć nic
przeciwko temu. Milesowi zrobiło się zdecydowanie niedobrze i słabo. Niski poziom cukru
we krwi, na pewno.
Życzę szczęścia, milady. Szczęścia... i żegnaj.
Władza Giai obejmowała coraz większy obszar powoli i miękko jak mgła...
Cesarz podniósł dłoń, dając znak imperialnym inżynierom, którzy z powagą zabrali się
do pracy przy generatorze. Wewnątrz centralnej kopuły zapłonął ciemnopomarańczowy blask,
zmieniając się w ognistą czerwień, potem stał się żółty, a na koniec białobłękitny.
Spoczywające w środku dary drgnęły, przechyliły się i poczęły się rozpadać w molekularną
plazmę. Imperialni inżynierowie i służba bezpieczeństwa spędzili zapewne całą noc na
wytężonej pracy, z najwyższą dbałością przygotowując stos dla cesarzowej Lisbet. Gdyby
kopuła eksplodowała, wywołana przez to fala cieplna przypominałaby efekt termiczny
wybuchu bomby wodorowej.
Rzeczywiście kremacja nie trwała długo, najwyżej dziesięć minut. Zasnute szarymi
chmurami sztuczne niebo otworzyło się, ukazując czysty błękit. Zjawisko to wyglądało
wyjątkowo dziwacznie, jak gdyby zgromadzeni w amfiteatrze zajrzeli w inny wymiar. Górna
część kopuły siłowej również się rozwarła, a przez powstały otwór strzelił biały płomień.
Miles przypuszczał, że cały ruch powietrzny nad centrum stolicy został na ten czas
wstrzymany, chociaż gęsty strumień ognia dosyć szybko rozpłynął się w dym.
Następnie kopuła na powrót się zamknęła, sztuczne chmury rozpędził sztuczny wiatr,
a światło dnia zajaśniało żywym i wesołym blaskiem. Mała kopuła na środku zniknęła,
pozostawiając pusty krąg nienaruszonej trawy, bez odrobiny popiołów.
Służący ba przyniósł cesarzowi kolorową szatę. Giaja zrzucił wierzchnie białe okrycie
i przywdział nowy strój. Na dany przez niego znak otoczyły go straże, po czym cesarski
orszak opuścił amfiteatr. Kiedy tylko ostatnia figura ze świty Giai wyszła z kręgu, żałobnicy
wydali głośne westchnienie ulgi, a sztywne milczenie zastąpił gwar głosów i szum
towarzyszący przygotowaniom do wyjścia.
Przy koronie amfiteatru czekał duży napowietrzny kabriolet, który miał zabrać
cesarza... tam gdzie udają się cetagandańscy imperatorzy po uroczystościach. Czy po tym
wszystkim Giaja zrobi sobie mocnego drinka i zrzuci buty? Pewnie nie. Ba poprawił cesarskie
szaty i zasiadł za sterami.
Pojazd wzniósł się, lecz Miles stał obok niego na twardym gruncie. Giaja obrzucił go
spojrzeniem i zaszczycił niedostrzegalnym skinieniem głowy.
- Żegnam, lordzie Vorkosigan.
Miles skłonił się bardzo nisko.
- Do następnego spotkania, panie.
- Mam nadzieję, że nieprędko nastąpi - mruknął oschle Giaja i odleciał, a w ślad za
nim odpłynęło stadko baniek, które teraz mieniły się wszystkimi barwami tęczy.
Stojący obok Milesa generał Benin z trudem panował nad mięśniami twarzy. Chciał
się roześmiać?
- Chodźmy, lordzie Vorkosigan. Odprowadzę pana do barrayarskiej delegacji. Dałem
ambasadorowi słowo honoru, że pana oddam, muszę więc ten honor... odzyskać, jak mówicie
na Barrayarze. Ciekawy zwrot. Ma odniesienie religijne czy oznacza coś w rodzaju
wykupienia fantu na loterii?
- Hm, wydaje mi się, że jego sens ma więcej wspólnego z medycyną. To jak czasowe
oddanie narządu, który później się odbiera. - Dziś zyskano tu obietnice i odebrano nadzieje.
- Ach tak.
Znaleźli Vorobyeva i jego świtę rozglądających się bacznie wokół. Delegaci wsiadali
właśnie do kabrioletów, by polecieć na ostatni niebiański poczęstunek. Biały jedwab
okrywający wcześniej siedzenia zdjęto i wymieniono na kolorowe tkaniny, co oznaczało
koniec oficjalnego okresu żałoby. Jeden z pojazdów podpłynął do Benina, mimo że generał
nie dał żadnego znaku. Nie musieli czekać w kolejce.
- Gdybyśmy teraz wylecieli - rzekł do Ivana Miles - za godzinę moglibyśmy być już
na orbicie.
- Ale przy bufecie mogą być gemmki - zaprotestował Ivan. - Kobiety są tu tak
fantastyczne jak jedzenie.
Miles sam umierał z głodu.
- W takim razie wyruszamy natychmiast - zarządził stanowczo Miles.
Mając na względzie ostatnią ogólną sugestię swego Niebiańskiego Pana, Benin poparł
go obojętnie:
- Słuszna decyzja, lordzie Vorkosigan.
Vorobyev zacisnął usta; Ivan zgarbił się zrezygnowany.
Vorreedi wskazał szyję Milesa, a w jego oczach błysnęło podejrzenie.
- Co to ma być... poruczniku?
Miles dotknął jedwabnej wstęgi, na której wisiał Order Zasługi dla Cesarstwa
Cetagandy.
- Moja nagroda i równocześnie kara. Zdaje się, że szlachetny Fletchir Giaja lubuje się
w ironii.
Maz, która najwidoczniej nie była wprowadzona w szczegóły historii, sprzeciwiła się
jego brakowi entuzjazmu.
- Ależ to niezwykły zaszczyt, lordzie Vorkosigan! Niejeden cetagandański oficer z
radością oddałby życie dla takiego honoru!
- Jednak pogłoski o tym nie przyniosą mu chwały na Barrayarze, najdroższa -
tłumaczył spokojnie Vorobyev. - Zwłaszcza gdyby rozniosły się bez dodatkowych wyjaśnień.
Szczególnie że lord Vorkosigan pełni służbę w barrayarskiej służbie bezpieczeństwa. Z
punktu widzenia Barrayaru wygląda to więc... naprawdę bardzo dziwnie.
Miles westchnął. Znów zaczynała go boleć głowa.
- Wiem. Może uda mi się wytłumaczyć Illyanowi, żeby utajnił tę wiadomość.
- Przecież order widziało trzy tysiące ludzi! - odezwał się Ivan.
Miles drgnął.
- To już twoja wina.
- Moja?!
- Tak jest. Gdybyś zamiast jednej przyniósł mi dziś rano dwie albo trzy kawy, mój
mózg funkcjonowałby lepiej. Szybciej bym uskoczył i uniknął tego wszystkiego. Miałem
zwolnione odruchy. Dopiero teraz uświadamiam sobie możliwe następstwa. - Na przykład,
gdybym nie uległ i nie pochylił głowy przed odzianym w jedwabie Giają, znacznie
zwiększyłoby się prawdopodobieństwo, że podczas opuszczania Cesarstwa Cetagandy statek
Ivana i jego mógłby ulec nieszczęśliwemu wypadkowi.
Brwi Vorreediego drgnęły.
- Tak... - powiedział. - O czym rozmawiał pan wczoraj z Cetagandanami, kiedy lord
Vorpatril i ja zostaliśmy wyproszeni z sali?
- O niczym. O nic mnie już nie pytali. - Miles uśmiechnął się ze smutkiem. - W tym
oczywiście cały urok. Może chce pan udowodnić, że jest inaczej, pułkowniku? Proszę
spróbować. Chętnie posłucham.
Po dłuższej chwili milczenia Vorreedi wolno skinął głową.
- Rozumiem.
- Dziękuję, pułkowniku - odrzekł Miles.
Benin odprowadził ich do bramy południowej i tam po raz ostatni pożegnał.
Ceta Eta niknęła w oddali, lecz nie tak szybko, jak by sobie tego życzył Miles.
Wyłączył monitor nad swoją koją na pokładzie statku kurierskiego Cesarskiej Służby
Bezpieczeństwa i położył się, skubiąc batonik zawierający dzienną rację żywnościową i
usiłując zasnąć. Miał na sobie luźny i wygnieciony czarny mundur i był boso, machał palcami
stóp nienawykłymi do swobody. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, będzie się cieszył bosą
wolnością przez całą drogę do domu, czyli dwa tygodnie. Cetagandański Order Zasługi wisiał
tuż nad jego głową, kołysząc się lekko na barwnej wstążce i połyskując w przyćmionym
świetle. Miles ze zmarszczonym czołem przyglądał się kawałkowi metalu.
Rozległo się znajome podwójne pukanie do drzwi kabiny; przez chwilę Miles
zastanawiał się, czy nie udawać, że śpi. Jednak westchnął i uniósł się na łokciu.
- Wejdź, Ivan.
Ivan także czym prędzej zrzucił z siebie galowy mundur i włożył polowy. I kapcie -
ha! W ręku trzymał plik kolorowych kartek.
- Pomyślałem, że ci o tym powiem - rzekł. - Człowiek Vorreediego dał mi je wczoraj,
kiedy odjeżdżaliśmy z ambasady. Wszystkie atrakcje, jakie ominą nas dziś wieczorem i w
przyszłym tygodniu. - Ivan podszedł do ściany i włączył wrzutnię na śmieci. Na pierwszy
ogień poszła żółta kartka. - Lady Benello. - Wsunął papier w gardziel wrzutni; zaszumiało i
po zaproszeniu pozostało wspomnienie. Zielony. - Lady Arvin. - Szszuu... Następna karteczka
w kusząco turkusowej barwie; leżąc na koi, Miles poczuł woń perfum. - Nasza nieoceniona
Veda. - Szszuu...
- Rozumiem, co masz na myśli, Ivan - burknął Miles.
- A jedzenie... - westchnął Ivan. - Dlaczego jesz ten ohydny baton ze szczura? Nawet
w zapasach statków kurierskich są lepsze rzeczy!
- Miałem ochotę na coś zwykłego.
- Niestrawność, co? Żołądek znowu ci nawala? Mam nadzieję, że tym razem nie masz
krwotoku?
- Chyba że w mózgu. Słuchaj, po co przyszedłeś?
- Chciałem cię poinformować, że porzucam dekadencki żywot w cetagandańskim
luksusie i wkraczam na drogę cnoty - wyrecytował uroczyście Ivan. - Jakbym ogolił sobie
głowę i zamierzał zostać mnichem. Przynajmniej na najbliższe dwa tygodnie. - Jego wzrok
spoczął na Orderze Zasługi, obracającym się wolno na wstążce. - Chcesz, żebym to też
wyrzucił do śmieci? Dobra, mogę cię od niego uwolnić... - Wyciągnął dłoń po medal.
Miles zeskoczył z koi, przyjmując pozycję rosomaka wywabionego z nory.
- Idźże stąd!
- Aha! Wiedziałem, że ta błyskotka więcej dla ciebie znaczy, niż mówiłeś
Vorreediemu i Vorobyevowi - zatriumfował Ivan.
Miles wcisnął order pod pościel, gdzie nikt nie mógł go zobaczyć ani dotknąć.
- Zasłużyłem na niego, do cholery, płacąc niemal własną krwią. - Ivan wyszczerzył w
uśmiechu zęby i rezygnując z zamachu na rzeczy kuzyna, usiadł na miniaturowym krzesełku
przy konsolecie.
- Wiesz, zastanawiałem się - ciągnął Miles - jak to będzie za dziesięć czy piętnaście
lat, kiedy przestanę wypełniać tajne misje i obejmę prawdziwe dowództwo. Zdobędę więcej
doświadczenia od każdego barrayarskiego żołnierza z mojego pokolenia, ale nie będzie o tym
wiedział żaden oficer. Informacja poufna. Wszyscy będą sądzić, że spędziłem ostatnią
dekadę, siedząc na statku w słodkim nieróbstwie. Jak mam zachować autorytet w oczach
grupy silnych chłopaków - takich jak ty? Zjedzą mnie żywcem.
- Cóż - w spojrzeniu Ivana pojawił się błysk. - Na pewno spróbują. Mam nadzieję, że
będę w pobliżu i zobaczę to na własne oczy.
W głębi duszy Miles miał również taką nadzieję, ale prędzej pozwoliłby wyrwać sobie
paznokcie szczypcami, wedle staroświeckich barrayarskich metod przesłuchiwania, niż
głośno się do tego przyznać.
Ivan wydał z siebie ciężkie westchnienie.
- Ale będzie mi brakować gemmek. I jedzenia.
- Ivanie, w domu też są kobiety i jedzenie.
- To prawda. - Oblicze Ivana trochę się rozjaśniło.
- Zabawne. - Miles wyciągnął się na koi, wsuwając pod plecy poduszkę i przyjmując
pozycję półsiedzącą. - Gdyby ojciec Fletchira Giai wysłał na podbój Barrayaru ihumki
zamiast gemmów, chyba dziś bylibyśmy poddanymi Cetagandy.
- Gemmowie byli bardzo nieokrzesani - przyznał Ivan. - Ale my byliśmy bardziej. -
Zapatrzył się w sufit. - Jak myślisz, ilu trzeba pokoleń, zanim przestaniemy uważać ihumów
za ludzi?
- Myślę, że trzeba spytać, ilu trzeba pokoleń, żeby ihumowie przestali uważać nas za
ludzi. - Cóż, do tego jestem przyzwyczajony nawet w domu. Krótka przygrywka przed tym, co
dopiero nastąpi. - Moim zdaniem Cetaganda będzie stanowić potencjalne zagrożenie dla
sąsiadów dopóty, dopóki ihumowie będą w trakcie przeobrażania się w... to, w co się
zamierzają przeobrazić. Cesarzowa Lisbet i jej poprzedniczki - oraz jej następczyni -
prowadzą ten dwutorowy wyścig ewolucyjny, mając pełną kontrolę nad ihumami i
korzystając z gemmów jako źródła wariacji genetycznych. Jak przedsiębiorstwo nasienne,
które choć sprzedaje tylko mono-kultury, ma odmiany dzikich roślin i zezwala na ich uprawę
tylko w razie nieprzewidzianych wypadków. Największe niebezpieczeństwo powstałoby,
gdyby ihumowie stracili władzę nad gemmami. Gdyby pozwolić gemmom grać solo -
Barrayar wie, jak to jest, kiedy na planetę wypuszcza się pół miliona praktykujących
darwinistów społecznych z bronią w ręku.
Ivan się skrzywił.
- Rzeczywiście. Twój szanowny dziadek opowiadał nam o tym, nie szczędząc
krwawych szczegółów.
- Ale jeśli... nieprzerwane pasmo sukcesów wojennych gemmów zakończy się podczas
życia następnego pokolenia - naszego pokolenia - i jeśli ich podboje nadal będą tak
kosztowne i kłopotliwe jak klęska inwazji na Vervain, być może ihumowie zaczną szukać
szczęścia gdzie indziej, a nie na polu militarnym. Może nawet zwrócą się ku działaniom
pokojowym, których nawet nie potrafimy sobie wyobrazić.
- Życzę szczęścia - parsknął Ivan.
- Szczęściu możesz pomóc, jeżeli chcesz. - A ja chcę, o tak. Obserwując kątem oka
kuzyna, Miles ponownie zawiesił medal nad koją.
- Będziesz go nosić? Tylko spróbuj.
- Nie. Chyba że będę miał powody, aby kiedyś komuś się nie spodobać.
- Ale chcesz go zatrzymać.
- Tak.
Ivan utkwił wzrok w ścianie kabiny, za którą rozciągała się nieskończona przestrzeń.
- Sieć tuneli przestrzennych jest ogromna i ciągle się powiększa. Nawet ihumowie
mieliby kłopot, żeby ją całą wypełnić.
- Mam nadzieję. Monokultury są nudne. I narażone na różne niebezpieczeństwa.
Lisbet o tym wiedziała.
Ivan zachichotał.
- Nie jesteś trochę za mały, żeby myśleć o przeprojektowaniu wszechświata?
- Ivanie. - W głosie Milesa nieoczekiwanie pojawił się nieprzyjemny ton. - Dlaczego
twoim zdaniem Fletchir Giaja zachował się wobec mnie tak uprzejmie? Naprawdę sądzisz, że
tylko przez wzgląd na mojego ojca? - Popchnął medal, który zaczął się obracać na wstążce.
Spojrzał kuzynowi prosto w oczy. - To nie jest takie sobie świecidełko. Pomyśl o tym
wszystkim, co się z nim wiąże. Przekupstwo, sabotaż, prawdziwy szacunek, wszystko w
jednym małym kawałku metalu... Giaja i ja jeszcze nie jesteśmy kwita.
Ivan pierwszy spuścił wzrok.
- Jesteś cholernym wariatem, wiesz? - Po minucie niezręcznego milczenia podniósł się
z krzesła i wyszedł, mrucząc pod nosem, że idzie poszukać jakiegoś prawdziwego jedzenia na
statku.
Miles położył się i spod wpółprzymkniętych powiek obserwował błyszczący krążek,
który obracał się jak planeta.