ZE WSPOMNIEŃ OSOBISTYCH
Niemasz nic trudniejszego i rzadszego na świecie od rzetelnej, sprawiedliwej oceny czyjejś działalności literackiej. Nie wiem, czy tak samo dzieje się gdzieindziej, ale u nas sąd wyrabia się częstokroć na zasadzie jednego artykułu, jednego wierszyka, ba! nawet jednego aforyzmu. Jeśli w nieb znajdziemy coś przeciwnego naszym poglądom, nie- •ylko zakwalifikujemy autora do obozi przeciwników naszych, ale ta marka pazęs tanie mu na całe życie bez względu na zmianę przekonań’; widoczną w dalszym rozwoju jego oracv.
C/
Ofiarą takiej doraźnej, niesprawiedliwej krytyki b^ła za iycia i po śmierci Eliza Orzeszkowa.
Ponieważ w zaraniu swej literackiej kary ery zdradzała sympatye dla haseł pozytywistycznych; ponieważ w kwesty i kobiecej zachęcała swoje współtowarzyszki do pracy i samodzielności; ponieważ w powieściach niektórych nakreśliła kilka dodatnich typów żydowskich, a ujemnych—dewotek,— tego było dostatecznie, aby ją okrzyczano za skrajną pozy- tywistkę, emancypantkę, filosemitkę, zwolenniczkę pseudo* postępu, z istoty swojej wrogiego katolicyzmowi, — oma’ że nie ateistkę.
Stąd niechęć i uprzedzenie do Orzeszkowej w świecie księżym. Zdarzało mi się spotykać kapłanów,* gorszących się widokiem książki dobrej w ręku katolika jedynie dlate go. że książka ta nosiła podpis autorki, której n^zwiskc przez asocyacyę myślną przywykli byli kojarzyć z czemś przeciwnem prawo wierności religijnej.
Że z czasem poglądy autorki uległy gruntownym przeobrażeniom, że zatem niesłusznie czynić ją odpowiedzialną za błędy młodości, — na to mało ludzie zwykli zwracać uwagi, a tymczasem sądy, w gruncie niesprawiedliwe, szerzyły się coraz bardziej.
(idy im na to zwracałem uwagę, odpowiadali, że, dopóki autorka formalnie i publicznie nie odwołała błędów przez siebie dawniej szerzonych, musi do końca życia odpowiedzialność za nie ponosić, a wiadomo, że na retrakcyę taką się nie zdobyła.
Argument ten miałby podstawę, gdyby Orzeszkowa kiedykolwiek za formalną heretyczkę była ogłoszoną, gdyby w liczbie jej dzieł znajdowały się utwory otwarcie anty chrześcijańskie, antykatolickie; — ale takich spotykać, a nawet
0 nich słyszeć mi się nie zdarzyło.
Bodaj największą jej winą było to, że o Bogu, o reli- gii, o wierze prawie nigdy n;*e wspominała, unikając formułowania swojego Credo, a tern mniej propagandy takowego- Jakże domagać się odwołania tego, czego się tylko domyślać było można, ale co i igdy jasno wyrażonem nie byłe ?
A tymczasem kta płynęły, a z nimi poglądy Orzeszkowej ulegały gruntownej zmianie. W miarę, jak ze sfery arystokratycznych konwencyonalnych salonów, w których przeważnie obracała się w pierwszej połowie swej pisarskiej działalności, zaczęła schodzić do Nizin, sti dyowrć życie ludzi po wsiach i miasteczkach, a jednocześnie z postępem. artyzmu, który nauczył ją chwytać naturę na gc rąeym uczynku, zaczęta ona zdradzać coraz więcej szczerej chęci poznania i odtworzenia prawdy, a tem samem coraz więcej zbliżała się do obczu, który dotychczas tak nieprzychylnym był dla niej, tak ostro ją krytykował, tak bezwzględnie potępiał.
Czytając nowelki, takie, jak Czternaste, caęst, Milord,
. Widma, Zefirek, Jędza, Dwa bieguny, a przedewszystkiem Cham, —- widziałem w autorce już nie doktry nerkę, ale gorąco czującą i gorąco kochającą kraj swój obywatelkę.
Wobec tego stanęło mi w myśli pytanie: czy, dążąc do jednego celu — podniesienia moralnego społeczeństwa,
1 pracując w tym kierunku, choć na innych niwach, — mamy jednak wiecznie stać, jak dwa wrogi3 sobie obozy 1 Ozy przy szczerej chęci wzajemnego porozumienia siły nasze — dotychczas rozdzielone—me dałyty sie zespolić?
Ale jakże to uskutecznić ? W dziełach swoich Orzeszkowa zdaje się omijać kwesty e religijne: czy nie poczyta więc za zuchwalstwo nieznanemu sobie osobiście, ani literacko kapłanowi, kiedy tenże ją do y/ypowiedzenia swego Credo skłonić zechce?
Tego rodzaju skrupuły zatrzymywały pijro w ręku mojem, dopóki zachęta do rozpoczęcia lorefpcndencyi, kto-
rą przez wspólnego nam znajomego otrzymałem, takowych nie rozwiała.
W siaju 1895 r. zwróciłem się do Orzeszkowej z odezwą, w której <&drazu zaznaczyłem otwarcie zamiar prowadzenia dysputy szczerej a poważnej, a jako pole walki wybrałem przed kilku laty wyszłą w druku A&cetkę. Ponieważ, jak się to z odpowiedzi Orzeszkowej okaże, sąd mój o tej nowelce najbardziej ją dotknął, pozwalam sooie przytoczyć tu ustęp mojej odezwy, rzecz tę omawiający.
„Nie wiem, czy do Pani doszedł 32 Przeglądu Katolickiego z 1891 r., w którym ośmieliłem się nazwać Asceikę nietylko chybionym artystycznie uiworem, ale — proszę wybaczyć ostrość wyrażenia — złym czynem. Obcięty przez ówczesną cenzTlrę, sąd mój mógł się wydać nledość umotywowanym. Nie cofam go jednak. Nie mogłem pojąć, jak starczyło Pani serca pisać paszkwil na życie zakonie u nas, gdzie pod rządami Murawjewa pokasowano wszystkie klasztory, Wizytki wileńskie wygnano zagranicę, a resztę niedobitków różnych reguł zakonnych zgromadzono do jednego gmachu, skazując na powolne wygasanie, udzieliw szy pensyi, zaledwie ratującej od głodowej śmierci.
„Czyż może być los smutniejszy i bardziej zasługujący na współczucie ? A jednak w Pani sercu ta struna nie zadrgała.
„Może to tylko zabłąkane echo poglądów dawniejszych? Może nikt Pani nie przedstawił tych stosumić w w należytem świetle, i istotnie Pani nie wiedziała, co czyni, chłoszcząc biczem dobrodusznej ironii już i tak odarte i na ziemię powalone istoty ?
„Oto pierwsze pytanie, które pozwalam sobie postawić.
„Drugie będzie nieco ogólniejszej treści. Jeżeli Pani re-
ligii przyznaje wielkie znaczenie moralne (jak to gdzieś wyczytałem), dlaczego nigdy tej struny nie porusza? Dlaczego w psychologii, w walkach i smutkach, pracach : zawadach swoich bohaterowie powieści Pani nigdy r.it czuią potrzeby modlitwy? Azali w społeczeństwie naszem nierdzfe Pani na ślad szczerej, gorącej wiary nie natrafia i sądzi, że Pana Boga można, jak nieskończenie drobną ilość, milczeniem pominąć, nie psując całości obrazu?
„Nie m am prawa narzucać Pani typów, ale dlaczego pobożne osoby w powieściach Jej są albo wprost niemożliwe (Antyfona w Cnotliwych), albo fantastyczki, bawiące s.ę w filantropię (Dobra Pani), albo dusze, nadaremnie szukające pociechy u kapłana (Kamilla — w Panu Grabie), albo dumne,
egoistyczne (Mechiylda), obłudnice (Romualda), lub do naiwności posunięte w prostocie e#wej zakonnice?
„Już samo przemilczenie czynnika tak ważnego w stu- dyach psychologicznych razi tego, kto, znając społeczeństwo nasze, wie, że jest ono, niezawsze wprawdzie konsekwentne w przekonaniach religijnych, ale bądź co bądź wogóle wierzące.
„Przypomina mi to jednostronną psychologię p. Konopnickiej, która w jednym ze swych wiejskich obrazkćw mówi tylko o trzech ścieżkach, wiodących z chłopskiej chaty: do pańskiego dworu, do karczmy i na cmentarz; o kościele zaiś milczy, jakby nigdy na wsi wiary i pobożności ludu naszego nie była świadkiem.”
i*
Odpowiedź p. Orzeszkowej.
Grodno 16; V. — 1895 r.
Szanowny Księże Profesorze!
Na list wysoce cenny nie odpisałam tak śpiesznie, jakbym pragnęła, z przyczyny choroby ręki, utrudniającej pisanie, i kłopotów domowych, czas pochłaniających. Teraz przesyłam słowa wdzięczności serdecznej za rozpoczęcie rozmowy, która sprawia mi zaszczyt i sprawić może pożytek niewątpliwy.
Ani zasady moje, ani charakter nie usposabiają mnie do uczuć odrazy i trwałe] urazy względem jednostek ludzkich nawet, tembardziej względem całych grup społecznych,— tembardziej względem grupy, przedstawiającej wiarę religijną, na której łonie urodziłam się, Którą naród mój wyznaje. Posądzenie o te uczucia, wyrażone na pierwszej stronnicy listu Sz. Ks. Profesora, poczytuję za jedno z tych uprzedzeń niesprawiedliwych, którym podlegają wszyscy pracT,ą- cj na polu publicznem jakiemkolwiek; zaś dc mniemane pobudki tych uczuć pozwalam sobie odeprzeć z całej siły.
Czy podobna bowiem, aby umysł, choć trochę oświecony, i sumienie, usiłujące przynajmniej rozróżnić zło i dobro, powodowały się w sądach, czynach i uczuciach ŚA\cich pobudką tak nieskończenie drobną, jak przygany lub pochwały, wyrażone w artykułach dziennikarskich? Przypisanie mi tak malutkiego wzrostu moralnego zasmuca mię i niejako zmusza do upewnienia Szanownego Ks. Profesora, że ani mnie kiedy „chór pochwał i uwielbień” upa.'ał j w pychę wzbijał, ani „potępienia zb^t ostre i bezwzględne” poiły nienawiścią.
będącą właśnie tym z pomiędzy składników zła powszechnego, którego najbardziej nienawidzę.
Istotnie, potępienia bywały po wielekroć zbyt ostre i bezwzględne. Przed iaty ośmiu czy dziesięciu w Przeglądzie Katolickim nazwano mnie en toates lettres „pomywaczkij żydowską”, co, wyznaję, sprawiło wstręt, chwilowy moim nawykniemom towarzyskim. Inne pismo tegoż kierunku, krakowskie, obdarzyło mnie przydomkiem „pomocnicy Muraw jewa”, — a w liście Szanownego Ks. Profesora znajduję oskarżenie o udzielanie pomocy „w znęcaniu się nad bez- bronnemi ofiarami”.
Może zadziwię Szanownego Ks. Profesora, niemniej poważam się żądać wiary w szczerość moją zupełną, gdy powiem, żh te obrazy, zasługujące na nazwę obelg, zniosłam w milczeniu i przebaczyłam z całego serca, dla pobudek nie - fcylko patryotycznych i filozoficznych, lecz nadewszystko chrześcijańskich. Bo jeden tyiko Bóg wszystkowiedzący dzierży szalę sądów sprawiedliwych. Myśmy wszyscy omylni i wszyscy — każdy po swojemu — winni. Więc głębc- ko w sercu noszę słowa modlitwy Chrystusowej: „Odpuść nam winy nasze, jako i my odpuszczamy..
Na stronnicy następnej listu Szanownego Ks. Profesora znajduję dwa twierdzenia, które pozwolę sobie tu przeciwstawić. W pierwszem zawiera się zdanie, że na drogę, wiodącą nas ku celowi wspólnemu, rzucam kamyki w postaci pogądów swoich na kwestye wiary i tradycyi. Drugie wypowiada zarzut, że „systematycznie omijam w pisarskich pracach swoich kwestyę religijną”.
Mnie się zdaje, źe może istnieć albo jedno albo drugie. Albo zuchwale przechadzam się po winnicy, psując jej płonki i utrudniając pracę robotników, — albo, omijając ją systematycznie, nie powinnam ulegać oskarżeniu o* nadwerężanie za pomocą kamyków lub czegokolwiek w tym rodzaju. Jeżeli są poglądy — nie omijam; jeżeli omijam — niema poglądów.'
W wypadku drugim, oskarżenie zamknąć się może co najwyżej w zarzucie, że nic dopomagam do sadzenia płonek w winnicy.
Proszę o pozwolenie zajęcia chwili czasu Sz. Ks. Profesorowi rozbiorem zarzutu tego, który przecież połączonym być musi ze słowami, znajdującemi się na innem miejscu listu. Zacytowany tam wyjątek z prywatnego listu mego brzmi, jak następuje: „Posiadając w sobie pierwiastek du
chowy, dbać powinniśmy o jego rczwiiarie i doskonalenie, a dbać tem gorliwiej, im większem niebezpieczeństwem jest on zagrożony przez czas, wynoszący na piedestał materyę i t. d.” Poczem zaraz widzę w liście Szan. Ks. Profesora zapytanie: „Dlaczego Pani tej struny nigdy w pismach swoich nie porusza?”
Jakiej struny nigdy nie poiaszam? Duchowej?—Więc jakiemi są struny, poruszane w pismach moich? Czy w powieściach mc ich są obrazy i myśli, zmierzające do szerzenia zmysłowości, nieć by czaj ności, czci dk materyi pod postacią jakąkolwiek? — Jeżeli tak, proszę o wskazanie mi tycn obrazów i myśli, abym mogła łzami żalu zmyć je z papieru i z dusz bratnich. Lecz jeżeli me, jeżeli — czego pewną jestem — powieści moje zawierają najmniejszą możliwie — przy malowania życia — sumę pierwiastków zmysłowych, a usiłują na przestrzeniach najszerszych i szczytach najwyższych umieszczać skłedniki pierwiastku duchowego,- -wtedy cóż? jakie struny porusz^m? Czemże jest braterstwo ludzkie, współczucie, współpomoc, win przebaczanie, czystość rąk i sumień, głów i rąk pracowitość, m:'łośe sprawiedliwości, i to rycerstwo ducha, które przez mękę i ofiarę do śmierci umie być wiernem sprawom przegranym, lecz świętym?
Czem są te pierwiastki duchowe, dla Których od świtu aż do zmierzchu życia przechowałam cześć coraz gorętszą i wy łączniejszą, z któremi żyłam oko w oko w swoiem życiu cichem, prawie klasztornem, płynącem zdała od wrzawy i blasków świata, w blaskach i pieśniach tych tylko słońc mojej duszy?
W ierzę, że te uczucia i idee Bóg rzucił w dusze nasze, jako odblaski doskonałości Swojej, że one są strunami, wyraźnie wskazującemi pochodzenie i cele człowieka saziem- skie, że one są łącznikiem pomiędzy Stwórcą niepo,*ęc*e wielkim a stworzeniami malutkiemi, — jednak wielkiemi przez to, że posiadają te odblaski i te struny, — wielkiemi
o tyle, o ile ich nie postradają, o ile je czyi: i ą coraz mocn ą - szemi w sobie i innych.
To jedno. A drugie: Szanowny Ks:'ądz Profesci pisze: „Kwestya wiary i trądycyi.” — Trądycyi jakiej? Polskiej?— Proszę o wskazanie miejsc w pismach mcich, ra których obraziłam święty, bo męczeński majestat tradycyi narodowej, abym je mogła odwołać i unicestwić.
Lecz jeżeli miejsc takich niema, a są takie ( Widma, Nad Niemnem, Czy pamiętasz, Sueczko, Kary ery, Dwa oi.rgyny,
Austmlczijl i t. d.). w których śmiałam wobec groźnej przemocy ukazywać rodakom moim wielkość i miłość dh? tej tradycyi i idei narodowej jakc gwiazdę, nad ciemnościami gorejącą, jako słup ogristy. -wywodzący ludy z pastyń i z otchłani, — wtedy cóż Y — Czy sprawa zagrożona, niemal przegrana, które] pokorną służebnicą byłam, nie jest sprawą Bożą? — Ozy, bronąu sprawiedliwości, nie bronimy jednego z najwyraźniejszych praw Boski cl: ? -- Czy, kochając zgnębionych, siłami swemi wspierając ich s:łyłzami omywając rg ny, a może bćl ich kojąc pieśniami, nie pełnimy jednego z najważniejszych rozkazów Boge ?
Zagadnienie szkodliwości lub pożyteczności pism moich rozstrzygmęiem zostanie przez odpowiedź Szan. Księdza Profesora twierdz czy przeczącą. Jeżeli jednak odpowiedź ■wypadnie twieffóąca, — okaże się, żeśmy pracowr ikami jednej winnicy, że nikt kamieni pod stopy niczyje nie rzuca, * że jest tu tylko podział zadań, bo zasadzamy płonki swe je w miejscach winnicy rożnych, i niezawodnie też miary różnej. Szanownemu Księdzu Profesorcw; przypadła w udziale część zadania nieskończenie wznioślejsza i bliższa Tego,
Który wszystkie zadania rozdaje. Ja pracowałam tam, gdzie umieszczoną zostałam, i płonki moje dorównywują ciężarem tym, które dźwigają mrówki. Lecz z całej siły pragnęlun oddać światu, — specyaLnie krajowi mojemu—wszystko to, co mi było danem.
O tem, że prace moje posiadają miarę niedużą, jestem przekonaną tak szczerze i głęboko, że bronię ich tu ż uczuciem zawstydzenia. Wstyd mi wynosić niby to, czego małość widzę sama najlepiej, Gdyby szło o ich wartość lite- racko-arty styczną, nie broniłabym ich wcale, jak me broniłam nigdy. Owszem, piszę się najzupełniej na zarzuty, czynione powieściom moim z tej strony przez Szan. Ks, Profesora.
Od siebie jeszcze dodaję: posiadam więcej wykształcenia literackiego, niż talentu; dlatego w żadnej z prac moich me zdołałam doścignąć ideału sztuki, którego szczyty pozwala mi dojrzeć to wykształcenie.
Znając zblizka mistrzów, poczytuję siebie za robotnicę.
Ten sam cel, inne środki; znowu rozmaitość w jedności.
Wiem jednak, że, będąc robotnicą skromną, można być — w pewnych momentach zwłaszcza — użyteczną, pod warunkiem koniecznym, aby także być wytrwałą i uczciwą. Za taką siebie poczytuję. Uczyniłam mało, lecz praerwałam wiele, i mniemam, że uczciwie. W obronie tej uczciwości staję,
odpowiadając Szanownemu Ks. Profesorowi na. wzmiankę
0 „Antyfonie” i ustęp o „Ascetce”.
Pierwszeństwo daję drugiemu, aby co prędzej wyrazić uczucie przykrego zdumienia, którem ustęp ten mnie przejął. „Ascetka” — pisze Sz. Ks. Profesor — jest paszkwilem na klasztory i życie klasztorne.” Ależ przeciwnie: w wyobraźni mojej i tych czytelników, którzy mi o niej mówili albo pisali, posiada ona raczej charakter idylli klasztornej! — Z twierdzenia tego zaraz się usprawiedliwię.
Prawdą jes^ że Siostra Meci ty^da posuwa się za daleko w swojej wzgardzie dla śwula i ludzi, że rcz- nija się przez to z duchem narnc Chrystusowej, że w jej unicestwianie się fizyczne i dichowe wchodzi pierwiastek dumy i egoizmu. Czyliż przecie w mniemaniu samegc Kościoła każdy zakonnik jest, świętym, rozumiejącym ze ścisiością i stosującym z wiernością zupełną cnotę chrześcijańską? Nie miałam zamiaru przedstawiać Siostry Mechtyldy jako świętą,— niemniej jest to w pojęciu mcjem istota wysoce szlachetna
1 czysta, której boleść niezmierna ma źródło nietylki w zia- nionem sercu własnem, *ecz teikże w widoku ran świi.ta,— która ognia boleści nre poszła gasić u źródeł mętrych, — której błędem samym jest rozpacz nad 'ńemcżnością ujrzenia w świecie i doścignięcia w sobie — doskonałości.
Ta rozpacz jest błędem z punktu etycznego, jako brak wyrozumiałości i :n i i osierdzia dla braci słabych i grzeszny ch, niemniej przeto braci,—a z punktu religijnego — .,ako sprzeciw ianie się woli Stwórcy, Który sam, eden wie, jakie, dlaczego i do jakiego celu ostatecznego wiodące drog* dla tworów i stworzeń Swoich wykreślił. Ta rozpacz — to mt lancholia, choroba dusz zwichniętych, lecz zawsze szlachetnych i głębokich, bo liche i płytkie doświadczać jej nie mogą, żada- walniane i pocieszane rzeczami lichemi i płytkiemi.
Siostra Mechtylda — dusza wyższa nad takie zadowolenie i pociechy — pod wpływem ciosu, nadwerężającego jej równowagę duchową, staje się pasi,wą melancholii,' niezgodnej z nauką chrześcijańską, bo dusza, skąpana w jej ciem« nych nurtach, traci ufność, słodycz i ochotę do czynów n iio- ści, czyli, jak mi się zdaje, pryncypalne cnoty chrześcijańskie.
Następnie Siostra Mech ty Idź, oddając się w służbę Chrystusowi, nie spełniła jednego z pry ncy palnych rozkazów — nie przebaczyła. Sama nie zeznawała przed sobą tego, że ns dnie jej duszy, przytłoczone przez czas i życie świątobliwe,
tają się jednak żmi je urazy ostrej, goryczy nie wypłakali ej, żalów uśpionych, lecz nie umartych. Wszystko to budzi się i daje znać o sobie na widok dziecięcia tycb, którzy byli kiedyś -- niezbyt jeszcze dawno — mordercami nie tylko jej szczęścia osobistego, lecz wiary w możliwość na ziemi dobra, prawdy i szczęścia, z niemi zgodnego.
W miłości dla Boga Siostry Mech tyldy jest wiele nienawiści dla ludzi, a taka miłość nie jest miłą Bogu. Siostra Mechtylda tedy nie jest świętą, lecz nie przestaję utrzymywać, że jest istotą zupełnie wyższą, bo dla ran swoich szuka najczystszych balsamów w idei najwyższej, bo, udręczona przez ludzi, dręczy nie ich, lecz siebie, bo nakoniec, oświecona przez promień litości, który w duszę jej pada od cierpień niewinnego dziecka, pojmuje wielkie prawo miłosierdzia, przebaczenia i z narażeniem się na śmierć prawie niechybną idzie pełnić ich dzieła najwyższe.
Ale to, co w Siostrze Mechtyidzie widziałam skażonem i zwichniętem, chciałam przedstawić doskonałem w Matce Romualdzie. Postać ta miała być, w wyobrażeniu mojem, pięknem i czystem upostaciowaniem cnoty chrześcijańskiej. Posiada i ona słabości swoje, — nie jestże człowiekiem? Jakże blade, nieplastyczne, nieprzekonywające są postacie powieściowe, z jednego łomu marmurowego kute i obleczone w nieskazitelną i nienaruszoną białość marmuru!
Nie jestem artystką wielką, lecz do pewnego stopnia jestem artystką, więc czuję, czy linia, którą wykreślam, idzie w fałsz, czy w prawdę. Otóż w dziedzinie psychologii wszelkie linie doskonale proste idą w fałsz, a co tylko fałszywe, to literacko i etycznie, jako artyzm i jako tendencya, na nic się nie przydaje. Więc Matka Romualda posiada lekkie i bardzo niewinne słabości ciała, czy dawnych nawyknier książęcych, ale duszę sl odką, pogodną, iit< >ściwą, — pomimo mitry, wyrytej na starej łyżce rodowej, prawdziwie pokorną, bo nie wynoszącą się nad nic i nad nikogo, bo kochający dzieło Stwórcy takiem, jakiem On je uczynił, z jego światkami i cieniami, kwiatami i cierniami.
Matkę Romualdę malowałam z natury, a malując kochałam tak serdecznie, jak niegdyś, gdy jej dłoń łagodna z pieszczotą dotykała mojej głowy dziecięcej i trochę sierocej, — gdy z jej ust, świeżych, jak świeżą była jej dusza, słuchałam nauk miłości i miłosierdzia, które nigdy już nie umilkły we mnie, — gdy w końcu korytarza klasztornego spostrzegałam jej poważną, trochę ciężką, cicho stąpającą po-
stać, zdała uśmiechającą się do dziecka oczyma szatirowemi* jak bławatki.
Więc ta postać, kochana w życiu, wypieszczona piórem* z tuk czystym wdziękiem opowiadająca w białej izbie nowi- cyatu historyę ś. Franciszka z Asyżu, — tak bohatersko rozkazująca, aby zarazę straszną przybliżono do niej, a odsunięto od dzieci, jej powierzonych, — więc ta kobieta, która siostrę z duszą udręczoną od kolan swych odprawia ze słowami: „idź od boleści i śmierci ratować dziecię tych, którzy zadali ci boleść najsroższą”, wygląda na „obłudnicę debro- duszną” ? Więc i ta młodziutka zakonnica, która przekłada czomberek, zasiewany dla chorych, nad ametysty, w które jej siostra stroi się na balach, — wygląda na paszkwil? I sama dzielna Matka Mistrzyni, wiecznie zaturbowana wszel- kiem dobrem wychowanie SAVoich i wspólnie z Matką Romualdą decydująca się na umieszczenie tyfusu plamistego raczej w swojem, niż w ich sąsiedztwie, — wygląda na pa- szkwil ?
Na paszkwil też wyglądają te sklepienia cieniste, światła i dzwony nocne, zielenie świeże, cisze wielkie klasztoru, wśród których niejedna dusza, walcząca z melanholią, grzeszną, lecz jakże natrętną, pragnęłaby znaleźć ukojenie, zapomnienie, spocząć w Bogu i tem, co jest Jego!
Czy być może? — Wobec niespodzianki takiej, zwątpiłabym absolutnie o swojej jakiejkolwiek umiejętności pisania, gdyby nie pocieszała mię myśl o zjawisku psychicznem następującem.
Oko duchowe człowieka, zarówno jak fizyczne, jest w ten sposób utworzone, że przedmiot każdy przedstawia się mu w kształtach, zależących od kąta, ż pod którego na przedmiot ten patrzy. Zrozumienie opaczne, Któremu uległa „Ascetka ”, ośmielam się przypisać kątowi uprze dzenia, powziętego z góry, — z pod którego upadł na nią wzrok Szan. Ks. Profesora, a zapewne i wielu osób innych. Mniemem także, iż gdyby „Ascetka” napisaną była przez autora, umieszczonego względem wzroku czytelnika pod kątem przeciwległym, otrzymałaby aplauz, a już najpewniej nie stałaby się przyczyną oskarżenia lak... trudno mi w tem miejscu zao- być się na przymiotnik odpowiedni, — o „dopomaganie do znęcania się nad ofiarami bezbronnemi.”
Oto cała prawda o „Ascetce.”
Oo do „Antyfony”, jest ona, zarówno jak wiele ustępów z powieści moich, dawnych szczególniej, — kolosalnym
ołędem artystycznym. Cała powieść, w której znajduje si<; ta postać, jest wielkim grzechem przeciw sztuce.
Byłabym ją i parę innych wykreśliła ze zbiorowego wydania pism moich, gdyby mnie nie przekonano, że ni o bez pożytku dla krytyki literackiej jest widok całkowity drogi, którą postępowała mniejsza lub większa, lecz zawsze pewna zdolność pisarska.
Pisałam „Cnotliwych” przed 27-miu laty, z pojęciami pod każdym. wTzględem jeszcze nie sformowanemu W postaci „Antyfony” chciałam przedstawić pobożność obłudną i fałszywą — bo wszak pobożność może być szczerą i prawdziwą, lub obłudną i fałszywą,—a właściwie nie przedstawiłam nic, tylko zrobiłam na papierze wielką plamę atramentu.
Szan. Ks. Profesor ma słuszność najzupeł niejszą. „ Antyfc- na” jest niemożliwą, tak jak i cała powieść, ją zawierająca.
Rozpoczynałam zawód pisarski, bardzo nieprzygotowana do roboty tak poważnej. Jeżeli Szan. Ks. Profesor zechce przedłużyć tę rozmowę ze mną, może opowiem kiedy, jak dziwnie sprzecznym był początek drogi mojej z dalszym jej ciągiem. W tem przeciwieństwie widzę źródło wielu słabości i błędów moich, w życiu i pismach.
Jeszcze dwa pytania i dwie odpowiedzi: Czy stawię cnotę wyżej nad wiedzę? Tak; stawię wiedzę wysoko, ja- ' ko służebnicę cnoty. Jest ona także służebnicą ciała i spełnia wtedy czynność cenną, ale niższą, — użyteczności mate- ryalnej. Może być jeszcze służebnicą złych instynktów i namiętności ludzkich, kiedy wytwarza źródła wyrafinowanych uciech zmysłowych, albo sposoby jak najskuteczniejszych mordów pomiędzyludzkich.
Wówczas należy ubolewać nad ułomnością i ograniczonością ludzką, które pierwiastki niebieskie pogrążają w kałużach ziemskich. Ale wiedza, czyli prawda, jest wielką i świętą wówczas, gdy służy dobru, czyli cnocie. A służy im, zdaniem mojem, bardzo potężnie i, w tem znaczeniu wzięta, jest potęgą, — jest lampą, która, oświetlając świątynię cnoty, nie pozwala na błądzenie po niej bezpożytecznc i ułatwia rozpatrzenie się jasne w jej licznych i powikłanych załamach i drogach.
O służbie, którą wiedza powinna pełnić względem cnoty, czyli prawda względem dobra, zaczęłam pisać powiastkę dla dzieci.
O wyższości cnoty nad wiedzą i o bezpożyteczności drugiej, gdy się rozmija z pierwszą, napisałam powieść p. t.
„Australczyk”, którą w miesiącu przyszłym skończy drukować tygodnik petersburski „Kraj”.
- Dlaczego moje postacie powieściowe nie modlą się nigdy? — Owszem, Szanowny Ks. Profesorze, modlą się niektóre, te, które z usposobień swoich czynić to mogą. Czasem tylko w sposób niezupełnie machinalny i rutyniczny, ale modlą się tak, jak modlę się i ja sama,—z serca, z myśli, z natchnienia, nie z pamięci; niekiedy jednak i z pamięci, ilekroć przyniesie ona, nie do warg, lecz do serca wezbranego słowa gorące, pokorne i wzniosłe.
Jeżeli Sz. Ks. Profesor będzie miał kilka godzin przeznaczonych na stracenie, poważam się prosić o stracenie ich na rzecz „Braci” (Ateneum, 1895, Styczeń, luty) i „Austral- czyka”. Są tam tacy, którzy się modlą.
Tę odpowiedź niesłychanie rozległą na przemówienie do mnie racz, Sa. Ks. Profesorze, poczytać za dowód głębokiego szacunku mego dla zacnie przezeń niesionej godności kapłańskiej... Może niesnaski wielu dusz ludzkich dałyby się usunąć przez pobłażliwość i szczerość wzajemną, a zamienić na zgodność i współpomoc w służeniu sprawom Boskim, jakiem! są niektóre sprawy ziemskie. Za próbę w tym kierunku względem mnie uczynioną raz jeszcze Szanownemu Ks. Profesorowi wdzięczność swoją wyrażam.
Eliza Orzeszkowa — Nahorska.
Replika moja była następująca.
Szanowna Pani!
Kiedy w pierwszym liście moim napomknąłem, że prawdopodobnie Pani nie musi czuć wielkiej sympatyi do stronnictwa, do którego ja z charakteru mego, jako kapłan, należę, — nie rozumiałem przez to jakiejś nieszlachetnej pobudki robienia nam na złość, jak to z pierwszego uslępu Jej Jistu wynikać się zdaje. O to Pani nigdy posądzać nie myślałem. Brak religijności w Jej pismach tłumaczyłem wpływem domowego otoczenia, wpływem ojca, a zwłaszcza dzieł, z których składała się jego biblioteka. Zarzucałem Pani doktrynerstwo, a doktrynerstwo —- to wada umysłu, nie serca, wada, za którą człowiek mniej jest odpowiedzialny, niż za ¡tc3u«»a zemsty i nienawiści, ale która może w kwestyi religijnej więcej złego przyniosła od tamtych dwóch brzydkich uczuć. Pobudki Pani mogły być najczystsze — i wierzę, że takiemi były, —■ niemniej jednak działanie wygłaszanych przez Nią zdań mogło być ujemne.
W tym tylko sensie utrzymywałem np., że ¡Szauowria Fani bezwiednie dopomogła Ascetką do znęcania się nad bez- bronnemi ofiarami.
Czy może ten zarzut być postawiony narówni z obelżywymi epitetami, których powtórzyć się wstydzę?—W każdym razie za przykrość, jaką te słowa sprawiły Pani, najmocniej przepraszam.
Szanowna Pani widzi sprzeczność w tem, że, przyznając Jej systematyczne omijanie kwesty i religijnych, oskarżam Ją jednak o rzucanie kamyków na naszą ścieżkę. Sprzeczność zachodzi tu raczej w słowach, niż w istocie rzeczv.
Przecie, oprócz otwartej walki z nieprzyjacielem, istnieją drobne podjazdy i harce. Można nie wyrywać zuchwale płonek z sadu, a jednak kaleczyć je lub otłukiwać ich owoce kamykami, rzucanymi z za płotu, mimochodem.
Tak samo rzecz się ma i w walce o zasady wiary. Można nie wy taczać wojny Kościołowi, a jednocześnie niepokoić sumienia tych, co za głosem Jego idą. Pod pewnym względem nawet taka zamaskowana walka niebezpieczniejszą jest od jawnej, bo w umysłach mniej przenikliwych nie wzbudza obawy ani podejrzenia. Potwierdzenie tego zdania znajduję w sądach, jakie o Renanie słyszeć mi się zdarzyło. Są katolicy, którzy, przeczytawszy jego Życie Jezusa, dzieło od początku do końca wymierzone przeciwko Bóstwu Chrystusa Pana, nietylko nie oburzali się na autora, ale, przeciwnie, stawali w jego obronie, dowodząc, że niesłusznie go potępiają, Jciedy on tak wzniośle mówi o Chrystusie. A tymczasem jad niewiary, wątpliwości: czy też rzeczywiście Pan Jezus jest Bogiem ? sączył się w serca czytelników, i sama ich obojętność na podstawowy dogmat chrystyanizmu pokazywała jasno, że te serca już po chrześcijańsku nie biły.
Powołanie się Szanownej Pani na Braci, jako na utwór „w którym są ludzie, co się modlą”, przekonało mnie, jak trudno nam się w kwestyach religijnych porozumiewać.
Przeczytałem tę nowelkę i — doznałem zawodu: nie znalazłem wcale modlitwy w katolickiem tego słowa znaczeniu. Rozumowania Zenona Hornicza nie są wcale modlitwą, lecz jakiemś dumaniem filozofa-panteisty, szeregiem pytań, rzucanych „źródłu życia wszelkiego, jedynemu zbiornikowi wszelkiej wiedzy.” Nic tam wiary w chrześcijańskiego, osobowego Boga nie zdradza. Niema tej pewności, jaką daje wiara objawiona, że ten Bóg nas słyszy, że nas kochaj
&
ze chce i może nam Swych łask użyczyć. A w tem dopiero tkwi siła i znaczenie modlitwy.
Zenon Hornicz kocha ideą i ziemię ojczystą, dla niej pracuje, poświęca się i cierpi, ale podstawy jego wiary są tak słabe, że nie umie znaleźć odpowiedzi na proste katechizmowa pytanie: poco jest na ś wiecie i jaka może być korzyść z cierpienia?
Kiedy Wiktor sceptycznie się odzywa o „piekle, które, wedle tego, co mówią nam księża (?), ma być instytucyą jeszcze gorszą od kozy,” — słucha tego obojętnie, a z dalszych jego słów widać, że i sam niebardzo pewien, co tam go czeka w wieczności. Wyrozumował tylko sobie, że „poza świadomością zmysłów tworzy się w przestrzeni i w czasie jakieś dzieło olbrzymie i doskonałe, dla którego potrzeb- nemi są jakieś istnienia, cierpienia i umierania.”
Zdanie to, w gruncie prawdziwe, ale pozbawione światła wiary, zakrawa na jakieś dopiero szukanie po omacku,— i doprawdy wobec tego zdrowszą i sympatyczniejszą jest praktyczna filozofia Wiktora, który „codzień pacierz mówi, bo tak go nauczyła matka, ale nad rzeczami niezrozumiałe- mi głowy sobie nie łamie.”
Zenon jest tak niepewny., czy dobrą idzie drogą, że nie- tylko przekonać i pociągnąć za sobą nie potrafi, ale sam nawet nie odczuwa tej pociechy, jaka leży na dnie wszelkiego poświęcenia. To samo i o Sewerce z Dwóch biegunów powiedzieć można.
Dlatego typy te, sympatyczne i piękne, są tak nieskończenie smutne. Są to męczennicy idei, pozbawieni aureoli męczeństwa, Syzyfy, pracujący bez nadziei wypracowania czegoś, nietyle z miłości do kraju, ile raczej pod naciskiem jakiegoś kategorycznego imperatywu.
O ileżby teza, której Pani tak wymownie broni, że trzeba ziemi się trzymać, z otoczeniem swem najbliższem się zapoznać, dla niego pracować, — nie przestając być postulatem patryotycznym i filozoficznym, nabrała nowej mocy przez uznanie, że tego wymaga cel, nakreślony przoż Stwórcę, u Którego w chwilach znużenia zawsze otuchę zaczerpnąć mogą pracownicy. Nie nadwerężając prawdy życiowej, można było rzucić promień żywej wiary i gorętszej miłości Boga na szarą powszedniość naszego ziemskiego żywoty.
Pozwoliłem sobie wypowiedzieć to zdanie, bo bardzo- bym chciał, aby typy takich bohaterskich pracowTników idei nabrały wśród nas prawa obywatelstwa i pociągały innych
do naśladowania. Ale to już się tyczy techniki pisę rskiej, w której jestem profanem i wobec Pani broń składam.
Przechodzę do wyjaśnienia: co rozumiem pod nazwą tradycyi rodzimej oraz struny, Jctórej Pani w pismach swych nie porusza.
Do tradyeyi narodowej należy, oprócz tego, co Pani słusznie do niej zaliczyła, jeszcze wiara nasza katolicka, w licznych swoich zewnętrznych przejawach: świętach, pieśniach, obrzędach, nabożeństwach, zwyczajach kościelnych i domowych, — ta wiara, która dla poczciwego, choć ciemnego chłopka Białorusina (którego Pani pierwsza do piśmiennictwa naszego wprowadziła) tak ściśle związana jest z językiem i narodowością, że nieinaczej ją nazywa, jak wiarą polską, — ta wiara wreszcie, która stanowi jedyny węzeł, jednoczący różne warstwy naszego narodu u stóp jednego ołtarza, i dlatego tak straszna jest dla wrogów naszych, że po trzydziestu kilku latach nie przestają jej prześladować, a księży wyjątkowo i systematycznie w działalności krępować, zasłaniając się wciąż jedną piosenką, że prześladują w kapłanach— patryotów polskich.
Nie wchodzę tu, o ile my, kapłani, posłannictwo nasze spełniamy, — .ale stwierdzam fakt, że dziś kościoły stcły się ostatnimi szańcami, ku którym wymierzone są napady nieprzyjaciół, i każdy kapłan z podwójnego już stanowiska, jako ksiądz i jako Polak, szańca tego włas ną pi ersią bronić musi.
C-zem jest katolicyzm dla Polaka, odczuwają to w całej pełni dopiero ci, co, zagnani w głąb Rosyi, z dobrowolnych ofiar wznoszą kaplice, kościoły, do których gromadzą się nawet ci, co niebardzo w Boga wierzą, — wprost z instynktowego jakiegoś poczucia, że to im obowiązek patryotyczny nakazuje.
Przedstawiła Pani w Australczyku wzniosłą chwilę ze-' spolenia się dusz ludzkich we wspólnej pieśni kościelnej, i tem po części zamyka mi usta. O ile wiem, jest to pierwsza scena tego rodzaju w długim szeregu pism Pani; daj Boże, żeby ta świeżo nawiązana struna częściej brzmiała! Ale to dopiero wówczas stać się może, kiedy Pani, oprócz szacunku dla wiary „którą naród Jej wyznaje,” „w której się Pani urodziła i wzrosła,” będzie mogła dodać: „i która jest też i moją".
Wówczas dopiero zrozumiemy się całkowicie; wówczas dopiero naród śmiało i z ufnością kroczyć będzie za ideałami, jakie z utworów Pani mu przyświecają. .
Szanowna Pani bardzo gorąco i bardzo wymownie dowodzi, że nic jest materyalistką, że nie hołduje sensnali- zmowi, że kocha swój kraj i stara się krzepić go dziełami... Ależ, łaskawa Pani, o tem nigdy nie wątpiłem, i naj- zawziętszy wróg nie mógłby z tej strony czynić Jej zaizu- tów. Ja jeden tylko zarzut stawić się ośmieliłem, a mianowicie ignorowanie strony religijnej w jednostce i społeczeństwie.
Szanowna Pani utożsamia sprawę narodową ze sprawą Bożą, dowodząc, że, broniąc sprawiedliwości (bytu narodowego), bronimy jednego z najwyraźniejszych praw Bożych.
Niestety, minęły czasy, kiedy, idąc za przewodnictwem wieszczów naszych, lubiliśmy uważać ojczyznę naszą za. Chrystusa narodów, niewinnie za grzechy cudze cierpiącego. Z tych wyżyn, tak schlebiających miłości naszej własnej i lenistwu, musiał zejść duch nasz i trzeźwej w oczy zajrzeć prawdzie.
W kolei wieków tworzą się, trwają i giną narody;, nieśmiertelności żadnemu z nich Bóg nie przyobiecał, jak to zrobił dla każdej pojedynczej duszy ludzkiej. O lyle jednak możemy się spodziewać długowieczności dla naszej narodowej duszy, o ile, jako jednostki, liczyć się będziemy z prawami Bożemi i do nich życie nasze stosować.
Jednym z nakazów Boskich — jak Pani słusznie dowodzi — jest pocieszanie strapionych, podnoszenie upadłych na duchu, ale to nie jest ani jedyny, ani najgłówniejszy nasz wobec Boga obowiązek.
W Ewangelii miłość bliźniego idzie dopiero po miłości ku Bogu. Zbawiciel mówi wyraźnie: Kto miłuje ojca lub ma» tJcę więcej, niż mnie, nie jest mnie godzien (Mat. X, 37), a św. Paweł dodaje: Choćbym wszystkie majętności moje rozdał na żywność ubogim i choćbym wydal ciało moje, lak iżbym gorzał, a miłościbijm nie miał — nic mi nie pomoże (I Kor. XHIj 3),—■ gdzie widocznie mowa o miłości Boga, bo przecie ten, co rozdaje swoją majętność ubogim, daje dowód, że bliźniego kocha.
Otóż tej miłości Boga nie czuć w utworach Pani. Nie mogąc doraacać się tego zrębu Bożego w gmachu, kióry Pani tak. pracowicie wznosi, zdejmuje nas obawa o jego trwałość. Że ta obawa nie jest przywidzeniem, dowodzi uznanie. jakiego Pani w prasie tak zwanej postępowej (czytaj: bezwyznaniowej) używa; dowodem zdanie tych, co, chwaląc dzieła Pani, przyznają zarazem, że one są najlepszem, bo aife-
znacznem przygotowaniem czytelnika do zupełnego rozbratu z wiarą, — zamaskowanym na tej drodze, etapem. Zdanie to słyszałem z ust studenta uniwersytetu, co jeszcze powiększa silę argumenUicyi.
Przechodzę do najgłówniejszej kwestyi, do tej, w której najbardziej rozbieżnemi okazały się nasze zdania, — do As letki.
Myli się Pani, przypuszczając, że powodem tej rozbieżności był pewien „kąt uprzedzenia”, z którego na utwór ton patrzyłem. Uprzedzenie, jeśli było, to chyba na korzyść AscetJci, bo zabierałem się do czytania takowej pod świeżem wrażeniem Chama, który mię poprostu oczarował.
Różnica w sądach wypływa, podług mnie, już z samej treści nowelki, potrącającej o głębokie kwestye teologiczne, którd pisarze świeccy, dzięki fatalnemu, a bardzo rozpowszechnionemu zwyczajowi, nie poczytują za dziedzinę, spe- <iyalnych studyów 'wymagającą, jak każda nauka, i które rozwiązują na zasadzie intuicyi i pobieżnej bardzo obserwa- cyi. Wszelka zaś usterka teologiczna ciągnie za sobą cały szereg konsekwencyi moralnych i życiowych, o których pisarze świeccy najczęściej nie myślą, ale które czytelnikowi fachowemu rzucają się w oczy. Dzieje się tu z umysłem to samo, co z uchem muzykalnie wykształconem, które odrazu odczuje najlżejszy fałsz w głosie ]ub grze artysty, na który publiczność nie zwróci uwagi.
Widocznie i As cętkę nie jedną mierzymy miarą i niejednakowo istotę życia zakonnego pojmujemy.
Co do Siostry Mechtyldy — postać ta ani sympatyczną, ani duchowo wyrobioną nie jest, a mnie się zdało, że za taką ją Pani przedstawić chciała. Istota, dysząca dumą i pogardą ludzi, pobożna z wyrozumowania i miłości własnej, nawet na świecie politowanie tylko wzbudzić może, jako dobrowolna męczennica. W klasztorze zaś, wobec ducha zaparcia się, pokory i miłości, jakim tchnąć winno życie zakonnic, typ ten przedstawia karykaturę tego ducha i przygnębiające robi wrażenie.
Nie to zarzucam Siostrze Mechtyldzie, że doznaje grzesznych uczuć dumy, pogardy, nienawiści, lecz że z niemi nie walczy, że ich sobie za grzech nie poczytuje, — że postać jej imponuje swoją rzekomą wyższością nawet Matce Romualdzie, która przed nią broń składa; całe zgromadzenie zaś, zgadzając się na celą Siostry Kajetany (a takowa czy nie jest urojonem straszydłem?), pośrednio ją kanonizuje.
Typy, otaczające „Ascetkę”, zbyt są pobieżnie traktowane w powieści, aby mogły stanowić przeciwwagę \v sądzie czytelnika. Pozostaje jedna tylko Matka Rcmu&lda, skreślona wyraźniej i, jak Pani zaznacza — eon amore. Za wzór służyła Jej postać rzeczywista, którą Pani kocnała i mile wspomina, — zgoda; ale dlaczegcż zaraz na wstępie rzuca na nią cień ironii, kiedy wkłada w jej umysł takie- frazesy, jak że „lubiła słodkie ciastka i nie wierzyła, aby w udzie pieczonego indyka czaił się i na nią czyhał grzech śmiertelny”? Taki pogląd, a zwłaszcza w tak sceptycznej wyrażony formie, nie dziwi nas w ustach bezwyznaniowca, ale stanowczo niemożliwy jest w umyśle „uczciwej zaken- nicy”. Widocznie jest ona albo obłudnicą, albo wyrcbila sobie bardzo luźny pogląd na przykazanie o poście, ale typem uczciwej zakonnicy megłaby być tylko w klasztorze-
0 bardzo nizkim poziomie ducna. Ja^. pan—taki kram,—
1 w tem leży cień, rzucony ubocznie na całe zgromadzenie- Dlatego nazwałem AseetJcę paszkwilem.
Nic mnie tak nie upokarza, t.ak kiedy słyszę Jadzi, biorących w obronę kapłana wątpliwych obyczajów, jeśli skądinąd zachowuje decorum i zewnętrznie wypełnia swoje obowiązki względem ludzi: „A cóż! ksiądz jest takim samym człowiekiem, jak wszyscy inni; nie można go potępiać, ż& ulega słabości natury” i t. p.
Nad tę pobłażliwą wyrozumiałość przekładam już otwartą potwarz i obelgi, rzucane na suknię kapłańską: mniej, one ubliżają naszej powadze, mniej szkodzą naszemu stanowisku.
Odpowie Pani może, że to za daleko posunięta draźli- wość, że jak jedna jaskółka wiesny nie czyni, tak jedna zakonnica, a nawet jeden klaszsci, rie dą;e prawa sądzić o całym stanie zakonnym, — podobnie jak typ najgorsze' matki lub córki w powieści nie rzuca cienia na wszysokie matki i córki w życiu rzeczywistem.
Otóż to właśnie nieszczęście nasze, że my, duchowni,, stanowimy wyjątek: wszelki żart, wszelka krytyk?, wszelkie szyderstwo, rzucone na osobą duchowną lub tylko bardzo pobożną, spada całym ciężarem na cały stan duchewny. Co upoważnia ludzi do tak nielogicznej ’ndukcyi i—nie umiem wytłómaczyć, ale bądź co bądź jest to fakt, z którym liczyć się trzeba.
Kończę życzeniem, aby się Sz. Pani nie zraziła rozmiarami mojej repliki, oraz aby takowa dopjrnicg.s go usu
nięcia nieporozumień, jak?e między nami istnieć jeszcze mogą.
X. W. C7,
II.
Drugi list Orzeszkowej otrzymałem dopiero po paromiesięcznej zwłoce: przyczynę takowej ona sama wyjaśnia.
Grodno, 14 października, 1895.
Tym razem steję przed Sz. Ks. Profesorem z oczyma, zasłoniętemi od wstydu. .Jednak, nie będąc zupełnie bez winy, nie jestem tak winną, jak z pozocu się wydaję.
Mam obowiązków różnorodnych wiele: pisarskie, domowe, towarzyskie, takie, które są widoczne, i takie o których się nie mówi, tembardziei nie pisze. W tym roku spadły na mnie kłopoty natury prywatnej — długie i nudne.
A na listy tak poważne i ważne, jak te, które miałam zaszczyt otrzymywać od Sz.. Ks. Profesora, odpow*adać pobieżnie byłoby przeciwne chęci i wdzięczności mojej. .
Więc długie pisanie odkładałam z dnia na dzień, od każdego jutra spodziewając się myś.i swobodniejszej i pióra skorszego. Gdy to nie przybywa, a czuję zawstydzenie coraz cięższe na myśl o swojej karygodnej niegrzeczności, postanawiam ograniczyć się do kilku słów przeproszenia i wyjaśuienia.
Obok zewnętrznych przeszkód do pisania obszernego, mam jedną wewnętrzną, której przez czas tak długi pozbyć się nie mogłam. Jest nią wątpliwość: czy zagadnienia tak niezmiernie ważne i samej głębi duszy dotykające, jak to, które stanowi przedmiot korespondencyi naszej, nogą być roztrząsane pożytecznie i skutecznie na drodze dyskusji listowej?
Dwa względy zdają się temu sprzeciwiać.
Naprzód ludzie, dość poważnie usposobieni, aby chcieć i módz toczyć dyskusye tanie, prowadzą zazwyczaj życie także poważne, więc pracowite i obowiązkowe, w którem dla pisania w sposób, odpowiednio rozległy miejsca jest niewiele.
Względem drugim, ważniejszym od pierwszego, wydaje mi się to: że dusza ludzka, taka szczególniej, która nie znajduje się na najniższym szczeblu rozwoju, z trudnością podnosi zasłonę, okrywającą jej tajniki, szybko ją spuszcza przed wzrokiem trochę ostrym i wcli pokornie stać przed
sąd-iM Boga, niż z pokorą, tem mir ej z zuchwalstwem, ii lewi ii n ości swej -cóż dopiero zasługi! — bronić przed iicźrni.
Jedynemi zrklęciami, mogącemu otworzyć dc dna duszę myślącą i wolną, są: poszanowanie dla .iej myśli i wolności, miłość braterska i wypływająca z niej — łagodność.
A jakże łatwo rozminąć się z zaklęciami temi w słowach pisanych, gdy tego, co w nich jest gorzkiem, nie łagodzi wpływ osobisty, gdy cbu stronom brak tego komentarza do słów, którym jest wyraz oblicza i postaci, dźwięk głosu, cale to światło wewnętrzne, k-óre, z dassy na powierzchnię człowieka bijąc, stokroć widniej przed b.egtem okiem oświetla wnętrze duszy, niż słowa najwymowniejsze.
W ięc, gdy koniecznych w cistach niedomówień nic nie uzupełnia, a wypadkowych może szorstkości nic nic wygładza, zdarzyć się może, iż umysły dyskutujące, ze miast porozumiewać się, nie rozumieją się coraz bardziej i, zamiast się jednoczyć, stawiają między sobą to nieporozumienie.
Jakkolwiekbądź nigdy nie przestanę być wdzięczną Szanownemu Ks. Profesorowi za uznanie mnie godną listów przesianych, a nie śmiąc prosić o życzliwe Jego względy, proszę o przyjęcie wyrazów mego szacunku najrzetelniejszego i uczuć najprzyjaźniejszych.
El. Orzeszkowa-Nahorska.
W ten sposób przerwała się nasza korespondeneya.
Czyja w tem była wina ri czy zbytecznej obcesowości ł szczerości z mojej strony, czy draż iwości osobistej z tamtej ? — niech osądzą czytelnicy.
Wobec zgonu preopinantki, nieszlachetnie byłoby dowodzić słuszności swojej i tem poniekąd zwtrbć winę ns, pamięć tej, która już się bronić nie może. Do ogłoszenia niniejszej korespondencji, zarówno jak i do zapoczątkowania onej skłania mnie jedynie chęć orzyczynienia się do rozwiązania zagadnień, mających tak donbsie dla kraju «Baczenie. Widocznie, pcmimo dobrych chęci, niezgrabnie wziąłem się do rzeczy i sprawę zepsułem.
Doznaję dziś przykrego uczucia zawodu, jak człowiek, któremu raptem pęka w ręku narzędzie, jakiem wiele zrobić się spodziewał.
Na razie probowałem odpowiedzieć, ale po namyśle da - łem za wygranę. Nie dowierzając sobie, lękałem się jeszcze bardziej symaeyę zaostrzyć.
W głębi duszy pozostała nadzieja, że w grane:'e r.ec/y nie jesteśmy tak bardzo daleko cd sieb:e, że, pomimo chwilowej przerwy, nawiążą się kiedyś zerwane nici, a tymczasem myśli, wyzwane naszą szermierką, może z* czną kiełkować, i umysły nasze same się zbliżą.
Oczekiwanie to nie zawiodło: wkrótce nadaizyła s^ę zręczność wznowienia listuwnych z Orzeszkową stosi nko w. Tylko tym razem pole naszego spotkania było nie polemiczne, lecz filantropijne.
Interesując się losem pewnego ks:'ędza, ośmielałem się prosić Ją o odwiedzenie go w klasztorze pc-FranciszirańŁldm w Grodnie, gdzie był wówczas (1899) internowany, a zarazem wyraziłem gorącą wdzięczność za poruszenie w „Kraju” kwesty i szkodliwości en igracyi naszej intel:ger cyi.
Oto odpowiedź Orzeszkowej:
Grodno, 14 listopada 1899.
Najszanowniejszy Księże Profesoize!
Za wszystko, co przyniósł mi list, przed paru dniami otrzymany, z uczuciem wdzięczności serdecznej i głębokiej dziękuję.
Do ks. B. pragnęłam pojechać sama, lecz kiaszrer, w którym przebyw a, znajduje się za miastem, po drugiej stronie Niemna, który bardzo pierwotnie przebywać trzeba promem, a okoliczność ta, w połączeniu z szarugą jesienną, zmusiła mnie do przesłania tylko listu, na który odpowiedź, jednocześnie z niriiejszemi słowy, w osobnej kopercie posyłam.
Jeżeli pośrednictwo moje w korespondencyi dalszej potrzebnem będzie, ofiaruję je niesylko z gotowością, lecz z radością, której przyczyny są tak jasne, że potrzebj pisania o nich niema. Niechże Szan. Ks. Profesor tej radości służenia choćby drobnostką temu, który dla takich przyczyn cierpi, raczy mi nie odmawiać.
Artykulik mój o emigracyi napisałam pod wpływem oburzenia, które wznieciły we mnie artykuły o tyraże przedmiocie p. Lutosławskiego, skądinąd zresztą człowieka rie- zmiernie zacnego i patryoty najlepszego. Właśnie też pa- tryotycznym uczuciom, które ciężką walkę toczyły w nim samym z chęcią przejęcia katedry profesorskiej, ofiarowanej mu w Stanach Zjednoczonych Amerykańskich, przypisać trzeba u człowieka rozumnego powstanie ta*; niedobrego so-
fizm&iu. Jeden w teui więcej dowód, jaką kuźnią oręży niebezpiecznych luoze być rozum ludzki, jeżeli choć na chwilę wypuści go z pod straży niezłomna zasada moralna.
Co do ranie, stałej mieszkanki Litwy, oddawna już z trwogą serdeczną i podziwem bolesnym patrzę na niesłychaną obojętność, z jaką jedni opuszczają tę ziemię, a inni na opuszczoną i z sił najlepszych odartą patrzą, nic a nic dla zapobieżenia klęsce tej nie czyniąc.
Obojętność i opieszałość społeczna w tym względzie— i. nie w tym tylko - przechodzi nieraz granice najbardziej nawet pesymistycznych przypuszczeń i prawdziwie tragicznym kontrastem staje wobec powagi i grozy mementu dziejowego, który przebywamy.
Ani pisane ani mówione słowo nie pomaga nic; nic ostać się nie może wobec 'posady. A tu istotnie posad niema, lecz są pola do prac rozmaitych bardzo szerokie, które też mogłyby stać się bardzo zyznemi w plony natury różnej, lecz odłogiem leżą,- lub na niektórych z pc między nich już zaczynają siać i żąć żydzi. Potem, gdy się im na tych polach, do których goniący za posadami przystąpić nie chcieli, powiedzie, wytworzy się z tego nowa pobudka do antysemityzmu, czyli nowe zło etyczne i nowa klęska publiczna.
Gorzko i okropnie patrzeć na to i — ni u nie módz.— Nic, bo wieloletnie doświadczenie przekonało mię, że ostrzegawczy krzyk: „ogień!” rozbrzmiewa na pustyni. „Tak, tak! — powtarzają — to prawda! To ślicznie spostrzeżone i powiedziane” — i... jada nad Wołgę lub patrzą na jadących, głęboko zamyśleni o — interesach własnych.
Tymczasem trzeba tu żyć, aby widzieć w pełni skutki tej emigracyi, tę pustkę, tę nędzę moralną i fizyczną, ten «en gnuśny i strach wiecznie drżący, który tu panuje u garści pozostałych, gdy wszystko, co młode, energiczne, zdolne do walki — na drugim końcu świata.
Co do emigracyi włościan naszych, to nie wiem, czy słusznie,. może mylnie, ale uważam ją za mniejsze nieszczęście publiczne od tak zwanej emigracyi zdolności, bo przy silnem pomnażaniu się ludności szeregi ubywające łatwiej zastępowane są przez nowe, jakkolwiek i tu występuje groźna kwestya mieszanych małżeństw.
Co czynić? — Są to istotnie góry trudności, dla których przekopywania lub przenoszenia trzebaby potężnych wysileń zbiorowych, jednomyślnych i wytrwałych. Lecz po
^ v ^rr, ly f i * -
. “w *'.tt _ 1 i ,f «A *
-1 ¿1 n ' -
-wielekroć, gdy o tem w Warszawie i gdzieindziej rozmawiał ain z mężami, narodowi przewodniczącymi, słyszałam, że prace zbiorowe są dla nas niepodobne mi, ponieważ jesteśmy narodem indywidualistów. Każdy z osobna, każdy na swoją rękę i każdy ku swojej chwale'i korzyści.
Chyba Bóg nas wyratuje, jeżeli taką będzie wola Je- 'go, bo my do narodów, które umieją ratować się, nie należymy !
Ostatnie słowa listu Najszanowniejszego Księdza Profesora czytałam przez łzę wzruszenia. TaL, to prawda, przebywam teraz porę życia osobiście najnieszczęśliwszą. Przed trzema laty straciłam człowieka, którego przez całe życie, kochałam i który był mi na ziemi jedynym opiekunem i przyjacielem prawdziwym. *) Jestem zupełnie samą pod okiem i strażą tylko Boga. Ale to bardzo wiele, tak wiele, że przez posłuszeństwo woli Jego żyję. Bez tego — pocóż- by ? Ale to znaczy — wszystko.
Ponieważ Bóg nie zabiera mnie stąd jeszcze, więc nie wolno mi sprzeciwiać się woli Jego i przestać żyć, — a ponieważ żyję, więc zapewne dlatego, aby jeszcze pracować. Pracuję, ile mogę. Niewiele mogę, bo siły fizycznej często nie staje.
Mam też uczucie człowieka, któremuby rozkazano iść przez kamienistą pustynię i na kamienie rzucać kwiaty. Ponieważ rozkazano, więc idę, i całem, jeszcze gorącem pragnieniem mojem jest wydobyć z serca jakie takie kwiaty. Jeżeli marnie zwiędną na kamieniach, które w dodatku rękę mi sparzą chłodem, hib okaleczą ostrem narożem, w tem już nie moja moc. Co trzeba, to trzeba, i tak długo, jak trzeba.
Proszę Szan. Ks. Profesora o przyjęcie wyrazów bardzo szczerego i głębokiego szacunku, serdecznej też wdzięczności za okazane mi uczucia życzliwe.
El. Orzeszkowa.
IV.
Grodno, 22 marca 1900 r.
Szanowny Ks. Profesorze?
Ogromnie spóźniłam się z odpowiedzią, ale to tylko .z pow odu niedomagań fizycznych, drobnych zresztą, nie po-
*) Mowa tu o drugim mężu Orzeszkowej—panu Nakorskim.
zwalających przecież przez szereg dni niekiedy pićra wziąć do ręki.
List według adresu odesłałam. Biedny ksiądz B. znaj- duje się w położeniu istotnie ciężkiem. Materyalnie i duchowo źłe jest bardzo luie&zkańeom miejsca, w którem się znajduje, i ulga żadna z zewnątrz przyjść nie może, z powodu zbytecznej surowości miejscowych poglądcw na te rzeczy i osoby. Najgorętsze współczucie musi tu pozostać bez- czynnem, czego serdecznie żałuję.
Wielką jest wdzięczność moja za życzliwe interesowanie się Sz. Ks. Profesora pisarskiemi prace mi mojemi i łaskawą chęć otrzymania o nich wiadomości. Pracuję jeszcze, czując jednak, że są to podobno ostatnie błyski lampki zawsze niedużej, a teraz dogasającej. Już zresztą pora. Mam trzydzieści cztery lata literatury; poko]enie, do którego należę, kresu swego dobiega; nowa fala pokrywa tę, która za chwilę zwać się będzie przeszłością. Oby najwspanialszą była, najczystszą i do najwyższych szczytów podnoszącą myśl i słowo nasze, cześć i sławę narodową!
Tymczasem napisałam tej zimy parę drobiazgów, z których jeden w tych dniach wysyłam dc „Kraju”, i piszę rzecz dużą, niezupełnie powieść, coś z formą trochę nową,
, z oryginalnem tłem puszczy białowieskiej, którą poznałam, bardzo zblizka.
Idzie to powoli, bo doświadczam częstych omdlewań i osłabnięć ducha, wątpliwości o sobie i o tem, co czynię,, których często przez szeregi dni rozstrzygnąć nie mogę. Potem znowu przybywa nawał myśli, obrazów,—przekonanie, że, jakkolwiek daleka od doskonałości, od ideału sztuki, pisać powinnam, bo Bóg mi to dał, na to drogę mię skierował : więc wracam do pracy i mam trochę dni szczęśliwych, przeżywanych pośród natury przepysznej, którą malować piórem usiłuję, i idei, które czczę i opiewać staram się słowem najpiękniejszem, na jakie zdobyć się mogę.
Nazywać się to będzie: „Ad Astra!” i nie powieść, tylko Dwugłos, — rozmowa dwóch dusz, jednostajnie bogatych i silnych, lecz, pod wpływami zupełnie odmiennymi, odrębnie ukształtowanych.
On — uczony, krytyk i analista, zmateryalizowany i zrozpaczony. Ona — poetka, idealistka, głębnko smutna smutkami świata, lecz, z opornością natur wiernych i kochających, dążąca ku gwiazdom wielkich idei, ku którym i jego pociąga.
Gwiazdami tcnii »ą: Bóg, oj czy zna, dobro moralne, miłość czysta, z przewagą pierwiastku duchowego.
Rzecz ma być długa, do pisania jfist trudna, więc skończę ją chyba za rok, jeżeli skończę — bo mam wielkie przeszkody w samej sobie, w swojej własnej niedostateczność! względem tematu, dla którego trzebąby stokroć większej,, niż moja, potęgi myśli i słowa.
Często myślę, że ważyłam się na rzecz zbyt wielką, i wtedy zapanowują długie przerwy. Ale potem znowu siła, jakby odemnie niezależna, pociąga i przykuwa mię do tej roboty.
Zajmują mię teraz ogromnie kwestye nalury moralnej,, dotyczące wewnętrznego udoskonalenia się, że śmiem tak się wyrazić, uświęcenia się człowieka.
Jednej z nich nie mogę sobie rozstrzygnąć, a pragnęłabym bardzo mieć ją rozstrzygniętą w duchu nauki chrześcijańskiej. Czy nie będzie z mej strony zuchwalstwem zbytecznem, jeżeli przedstawię ją Szan. Księdzu Profesorowi i — jako blizkiego źródła — poproszę o sąd i zdanie?
Rzecz w tem. Jednym z przepisów chrześcijańskich^ które najwyżej czczę i które mi najsilniej przemawiają do serca, jest 'przebaczenie. Nic sprawiedliwszego i wznioślejszego być nie może nad słowa: „Odpuść nam nasze wiry, jako i my odpuszczamy...” Sprawiedliwszego — bo któż bez winy; wznioślejszego—bo szczytem tej wędrówki, którą ku ulepszaniu się odbywają serca ludzkie, byłoby złożenie wszystkich ich krwawych krzywd i łez u stóp jednego Ojca, w ofierze odkupienia wszystkich dzieci. °
Ale jest tu pewna subtelność, której sama przeniknąć . aie mogę.
Czynię przypuszczenie, że człowiek jakiś poniósł od innego człowieka krzywdy wielkie, doświadczył przez niego cierpień ciężkich i następnie, postawiony w okolicznościach odpowiednich, nietylko przebaczył krzywdzicielowi swemu, ale stał się jego dobroczyńcą, uczynił na jego korzyść wszystko, co mógł uczynić, przybrał go za brata, otoczył czułością i opieką, odgraniczył ód wszelkich bied, trosk i u d. Przypuśćmy, że o stosunku dwu tych ludzi nikt w świecie nie wie i że skrzywdzony przebaczył w najrozciąglejszem tego słowa znaczeniu, wprost i tylko dlatego' że lak rozkazał czynić Bóg, że sam nie czuje się bez win innostrcnnych, że spełnia przez to akt pokory i dobra moralnego. Przy-
■puśćmy dalej, że, uczyniwszy wszystko, co powyżej, a raczej czyniąc to ciągle, codziennie, nie może pozbyć się pamięci tego, co było, i niejakiej antypatyi dla swego byłego wrogiu Pamięć i antypatya ta nie ujawniają sięniczem a niczem, ale istnieją w najgłębszem wnętrzu, zaprawiając stosunek jego z owym drugim człowiekiem pierwiastkiem tajonej, wewnętrznej przykrości, walki, potrzeby zadawania sobie przymusu.
I tu właśnie zapytanie: Czy takie przebaczenie jest doskonałem i do dna cbrześcijańskiem? Bo przecież powinniśmy miłować nieprzyjacioły nasze, i czystość wymaganą jest nietylko w czynach, ale i w sercu naszem, najbardziej w sercu. A czyliż można nazwać zupełnie czyslem serce, które drga jeszcze wspomnieniami uraz, poniewolnym wstrętem do tego, kto je wyrządził?
Z drugiej przecież strony, gdyby te wspomnienia i ten wstręt już nie islnisły, stosunek, wynikły z przebaczenia, utraciłby pierwiastek bólu, przykrości, które człowiek prze* taczający tłumi w sobie, zamyka, ukrywa, do słów i czynów nie dopuszczając nic, oprócz słodyczy i mi3ości. Więc może w samej tej wralce i hamowaniu się jest zasługa?
Słowem, co jest wyższem i świętszem: czy, przebaczywszy i czyniąc dobrze nieprzyjacielowi, pokochać go nawet w najskrytszej głębi serca, — czy też, z głębi tej pewnego drgania wstrętu wyrzucić nie mogąc, hamcwać je z walką i czynić miłość z cierpieniem?
Doprawdy, czuję wi elkość zuchwalstwa swego, gdy obarczam Szan. Ks. Profesora temi, może przesubtelnionemi, zagadnieniami, które mi w duchu powstają i, nie dając poKo- ju, wołają o rozwiązanie. Jednak ufam, że mi to za zle wzięte nie będzie, ze względu na intencye i na to także, że *
o sprawach, tej podobnych, z tak nieskończenie małą ilością ludzi mówić można: nikt się niemi nie zajmuje, a dla większości są wprost śmieszne. Dla mnie jednak posiadają wagę pierwszorzędną, nawet najwyższą. To też jesiem w my- śiach swoich i w sumieniu swojem bardzo samotną.
Najserdeczniejszy i najgłębszy ukłon szacunku i uczuć przyjaznych przesyłam.
El. Orzeszkowa,
10 lutegv 1901, Grodno.
Szanowny księże Profesorze !
Przede wszystldem proszę o przebaczenie za spóźnienie się tej odpowiedzi i żem dotąd nie podziękowi ia za liet łaskawy, który sprawił mi radość serdeczną. Oprócz pisania do druku, mnóstwo rzeczy czas pochłania: stosunki towarzyskie naprzykład — rzecz dziwna w zestawieniu z Grodnem - - zabrały mi parę ostatnich tygodni tak zupełnie, że nie mogłam prawie pióra wziąć do ręki, a wytłumaczenie tej zagadki znajduje się w przybywających tu co moment pociągach kolei żelaznych, które z szerokiego świata ludzi przywożą...
Niewymownie cieszy mnie tak wysoce pochlebna opinia Sz. Ks. Profesora o drobnej noweli -moje;': „Z różnych dróg”. Przed paru laty zasłyszałam była w Warszawie o wydarzeniu, które w świecie obudziło uśmiechy iromczne i dowcipy złośliwe, a mnie się wydało pełnem moralnego znaczenia, i, wziąwszy to wydarzenie z ust ludzi w postaci suchego szkieletu, zaniosłam je w świat ideałów, aby ich światło na nie spłynęło..
Że są 10 ideały chrześcijanek:e, o tem wiem, za to dziękuję Bogu, i nic nie mogio mi sprawić radości większej nad usłyszenie potwierdzenia tego z ust tak zupełnie w tej mierze kompetentnych.
Wiąże się to ściśle 2 poćniesionem przez Sz. Ks. Profesora zagadnieniem o smutnej istotnie postaci, w ktirej staje przed nami literatura polska najmłodsza. Postać smutna, zagadka, w której głębie niepodobna patrzeć bez trwogi
o naszą przyszłość. Dlaczego pisma tych ludzi są tak puste wszelkiej wysokiej myśli, wszelkiej prostoty, wszelkiego wielkiego natchnienia, pomimo że niektórzy z nich posiadają talenty znaczne?—Mnie się zdaje, że przyczyna w ten? leży, iż nie mają oni ideałów żadnych, ani religijnych, ani patryotycznych, ani prawdziwie ludzkościowych,—żadnych; że są niezmiernie pyszni i, pomimo wielkich słów, któremi to osłaniają,—jakby to powiedzieć ? — tranchons U moi—rozwiąźli. Jaki grunt—taki kłos. „Nie urodzi cierń jagody winnej, ani oset figi”.
My, dziś przemijający, mieliśmy także swoje zboczenia, błądzenia, niedostatki, winy, lecz w tem leży różnica, że, pomimo nich, istniało w nas głębokie poczucie ideału, od- ;rącające od morza brudnej materyi, udzielające nam moż-
ności uznania słabości własnej, a węc bioniące od pycoy. Błądziliśmy nieraz myślą, lecz sercem pragnęPśmy dcb'*u. Grzeszyliśmy nieraz nawet sercem, aleśmy wiedzieli i zezna* waii, że to grzech. Nade wszystko zaś kochaliśmy niKjLiro siebie, ale c wiele nad siebie ojczyznę i pragnęliśmy Jej służyć, ją ratować, ją chwałą imion naszych—-„eżeli które miało jaką chwałę—światu przypominać, z upokorzenia tżwi- gać. Dlatego to wszystkiego w książkach naszych—jakimikolwiek mogły być usterki ich i niedostatki—biły serca żywe i wzywające serca inne ku podnoszeniu się na wyższe szczeble drabiry udoskonalenia człowieczego.
Dzisiejsi ulepili sobie dwa bałwany, którym składają pokłony.
Jednemu na imię: robotnik fabryczny, z nienawiścią dla wszystkich innych stanów społeczeństwa, choćby składały one dziewięć dziesiątych narodu, więc i ojczyzny.
Drugiemu na imię: artyzm, z wyłączeniem idei debra,, a szerokiem uwzględnienien pierwiastku zmysłowego i dzir wactw fantazyi, żadnemi prawanr nie kiełzanei.
Taka np. powieść, jak Bezdomni, jest czystym zlepkiem, dwóch tych bożyszcz, zaś „nagie dusze?” Przybyszewskiego et Comp. są tylko i jedynie nag'e zmysły, tem tylko różniące się od zwykłej pornografii, że osłaniają je woale, utkane z górnobrzmiących sMw i frazesów.
Ale to nic jeszcze, że są ludzie, którzy tak piszą; to nic jeszcze: groźba i ból w tem się zawierają, że czci ich ogół, że pisma ich są rozchwytywane, że całe pokolenie młode jest za nimi.
Przyczyny tego są liczne i powikłane, lecz fa.it groźny i bolesny. Oddziałać przeciw niemu w znacznej mierze mogłaby poważna krytyka, ale w tem znowu bieda, że literatura nasza, dotąd w wielu gałęziach bogata, w tej była i jest dotąd bardzo ubogą. Prawie nie mamy poważnych krytyków.
Krytycy nasi są tylko od chwalenia albo ganienia. Ale takich, którzyby docierali do głębin utworów pisarskich i wyjaśniali je przed ogółem, otwierali ocz^ ogółi na ich wartość i znaczenie,—prawie niema.
Co do mnie osobiście, mało probowałam pióra w kierunku krytyki, ale możebym i sprobowai* tym razem, tylko—wyznaję szczerze —.ękam się. Poiwójnie lękam się:— własnjch sądów, aby mnie w niesprawiedliwość nie wpio-
wadziły,—i tych ludzi, o któryc-ibym pisała, bezwzględnych, biutainych. Oni są bezw^giędri i brutalni. Do wrlki z nimi starąćby powinna dalekc większa ode mnie powaga i siła.
Czasem zaś i tak sobie myślę, źe może jestem jui za stara, aby młode kierunki wyr ozu miewać i odczuwać meże w tem i jest jskieś ziarno cenne dla przyszłości, którego dostrzedz nie umiem. Młodzi są i ^alenta maja.; może więc nie należy rzucać im kamieni pod nogi. I czy kamuszek mój zapobiegłby czemukolwiek?
Wogóle dla osób, daleko mieszkających, może ■iledo- strzegalna, tutaj silnie wyczuwać się daje w umysłowości współczesnej dramaiyczra kMizya pomiędzy socjalizmem i patriotyzmem, sztuką etyczną ' sztuką, nie chcącą znać
• żadnych praw Boskich ani k dzkic i.
■
Socyaliści z hasłem: „Im goizej, tem lepiej” nienawidzą miłośników ojczyzny, drżących o to, aby ręce szaleńców nie popychały jej ku nowej otchłar i.
Esteci z państwa „nagiej duszy” diwią z artykułów, których dążeniem jest wznosić świątynie Pięknie na fundamentach Dobra.
Zblizka widziana walk? ta jest naprawdę dramatem, w którym krwawi się niejedne serce, A jakim będzie finał tego dramatu ? — Kio przewie zieć zdota?
Bóg tem rządzi. Niech miłosierdzie Jbgo będzie nad nami. Jeżeli naród nasz ma jeszcze żyć i spełnić wyznaczone mu zadanie, to z ’„ego Najwyższego Zbiórnika wszystkich świateł spłyną proriierje na nasze ciemności i na nasze nędze. A hasłem ludzi z dobrą wolą i miłośni w sercu niech zostaną słowa: „Idź i czyń, choć serce twoje wyschnie w piersiach twoich,— choć zwątpisz o braci twojej”.
Zbyt może długo rozpisałam się o przedmiocie, do śniętym w liście Szanownego Ks. Profesora. Proszę o przebaczenie za gadulstwo, lecz przedmiot ten jest jedną a osi, około których obracają się koła losów naszych, a do powiedzenia o nim byłoby jeszcze mnóstwo rzeczy, o których pisać niepodobna.
Zadziwiła mnie ogromnie wzmianka w liście o Ad Astra. Jakim sposobem wieść o tej pisaninie mojej zaleciała tak daleko? A może to ja sama opowiadałam o niej c’*r>o\vn?- mu Ks. Profesorowi w którymś z listów przeszlorocznycu.
Prawdopodobnie tak było, chociaż teraz wyraźnie tego pamiętam.
Piszę Ad Astra, a raczej piszemy, ,bo mam współautora. *) I właśnie dlatego, że piszemy wd dwoje, a mój współautor przebywa na drugim końcu Europy, pisanie przewleka się ogromnie. Alę może Bóg da, że już przed najbliższą jesienią je skończymy i że w zimie przyszłej ujrzy światło dzienne. Czem będzie i jakiem? — trudno mnie o tem sądzić. Że jednak nie dziwolągom modnym hołd w niem złożymy — to pewno.
Tyle tylko pozostało mi miejsca, aby z całego podziękować za pamięć o mnie, za list i wszystkie jego dobre słowa, które nie na niewdzięczne serce spłynęły. Proszę o krótką modlitwę za mnie, aby mi Bóg dał wsparcie i siły do pracy aż do końca, których bardzo potrzebuję. Słaba jestem i stamtąd tylko spodziewam się pomocy.
Słowa szacunku najgłębszego i najżyczliwszych pozdrowień przesyłam.
El. Orzeszkowa.
Ostatnie trzy listy wywołane były publicznem ogłoszeniem smutnej pamięci ks. Edwarda Miłkowskiego o zamie- rzonem przezeń wydawnictwie pod tyt.: „Protest”, w którym zapowiadał otwartą walkę z Kościołem Katolickim i dążenie do reformy onego. W prospekcie tego pisma powoływał się on na rzekome współpracownictwo Orzeszkowej, która jakoby przedsięwzięciu temu błogosławić i do niego zachęcać miała.
O ile w tem było prawdy, pokazują poniżej zamieszczone jej listy.
23 marca 1906 r., Grodno.
Ks. Edward Mitkowski odwiedził mnie po raz pierwszy przed kilku miesiącami, w towarzystwie ks. Michała Rutkowskiego, którego znam zblizka i dla którego mara szacunek, ze czcią niemal graniczący. . Potem był u mnie jeszcze w rzadkich odstępach czasu, i zawsze chwilowo, tylko dwa razy, przyczem rozmawialiśmy z sobą o rzeczach
- 1 ■* •* *
.. . *) Jest nini, profesor obecnie Jagiellońskiego Uniwersytetu, podpisany pseudonimem Juliusz Romski, wówczas przebywający-w Szwaj-
"IMfJpi.
obojętnych, ugólnych, jak ludzie, którzy znają sio z sobą bardzo mało.
Za czwartą bytnością w domu moim, jakoś kolo świąt Bożego Narodzenia, ks. Milkowski zaczął mi mówić o swoim zamiarze wydawania pi «ma, zmierzającego do wprowadzenia reform w Kościele Katolickim, poczem prosił gorąco, abym mu współpraco wnict w o swoje przyrzekła.
Na to wszystko odpowiedziałam, że wydawania pisma z wymienioną dążnością bardzo usilnie mu odradzam i że, jeżeli wydawanem będzie, żadnego udziału w niem nie przyjmą. Długo i szeroko przekonywałam ks. Aliłkowskiego, że w porze tak, jak nasza, pełnej rozdarć społecznych i upadku wszelkich powag moralnych, mniej, niż kiedykolwiek, godzi się wlewać w ogół nieszczęsny jedną więcej nutę rozstroju i zwątpienia.
Ks, Miłkowski na argumenta moje się nie zgodził i odpierał je swymi argumentami, ale przeczenia moje i odmowę współpracownictwa przyjął spokojnie, łagodnie, prosząc już tylko, abym przeczytała zeszyt z jego utworami poetycznymi, sąd o nich wydała i, jeżeli wydadzą mi się godne tego, napisała przedmowę do mającego wkrótce wyjść z druku ich wydania.
ts
Tego odmawiać nie widziałam powodu, co do przed* mowy tylko zastrzegając, że prawdopodobnie nie będę mogła jej napisać, gdyż czas nie był mi do pisania sposobnym.
Jakoż w parę tygodni potem, gdy ksiądz Miłkowski przyszedł do mnie po swoje poezye, oddałam mu je, mówiąc, że są ładne i mają cechę talentu (co wydaje mi się prawdą), ale że przedmowy do nich nie napiszę; poczem ks. Miłkowski, po spędzeniu ze mną najwyżej kwadransu czasu, odszedł i więcej nigdy go już nie widziałam.
Jakież było zdziwienie moje, gdy wkrótce potem otrzymałam prospekt „Protestu”, który ani treścią, ani formą
- wcale mi do smaku, ani do przekonania nie trafił, a w którym ujrzałam ustęp, opiewający, że poezye ks. Miłkowskie- go wyjdą z moją przedmową, jako dodatek, czy jako pre- mium do „Protestu ”!
Nie zdawało mi się, abym była powinna pozostawić bez zaprzeczenia tej nieprawdy i zaprzeczenie posłałam do „Ku- ryera Litewskiego”, gdzie zostało wydrukowanem, nie pamiętam w tej chwili w którym numerze, ale to znaleźć, jeżeli zajdzie potrzeba, mogę z łatwością.
Lecz przed otrzymaniem prospektu „Protestu” i wysłaniem do „Kufyera” niego zaprzeczenia, prawie jednocześnie wszakże z dwoma tyj ni faktami, otrzymałam z Warszawy list od ks. Milko wski ego, w którym prosił mnie ponownie
0 pomoc dla „Protestu” i wogóle dla jego zamiarów, na który w liście grzecznym, ale dość suchym, odpowiedziałam ponowną i absolutną odmową.
I na tem — przed trzema około miesiącami — skończyły się wszystkie moje z ks. Miłkówskim stosunki.
Od tego czasu nic wcale o nim nie wiem, ani gdzie jest, ani czem się trudni. 0 tem, że „Protest” wyszedł 7, druku, słyszałam, ale nietylko nie czytałam go, lecz nawet nie widziałam, tylko słyszałam od kogoś, że ks. Mił- kowski podobno w nim wspomina o mnie i o jakiemś błogosławieństwie mojem, jemu udzielonem. Jest to, jak z powyższego jasno wynika, nieprawdą absolutną. Ani błogosławiłam, ani doradzałam; owszem, odradzałam, i wszystkiego o co w sprawie tej ks. Miłkowrski mię prosił, stanowczo, ustnie i listownie, odmówiłam. Wprawdzie czyniłam to wszystko w sposób grzeczny, bo niegrzeczną w żaden sposób względem nikogo być nie mogę, ale nic nad to. I nie rozumiem zupełnie przyczyny, dla której ks. Miłkowski wybrał mię na ofiarę, czy na jedną z ofiar swoich zawichrzeń
1 wybuchów, mnie właśnie, która wogóle, lecz najszczególniej w czasach obecnych i u nas, jestem do najwyższego stopnia wrszelkim wybuchom i zawichrzeniom przeciwną.
Zdarza się to jednak niekiedy, że do człowieka nie wiedzieć skąd przyczepi się coś niedobrego i kłuje i prześladuje niewiedzieć za co...
Muszę jeszcze nadmienić, że ksiądz Miłkowski, w połowie zimy jakoś, rozrzucił po Grodnie paszkwil bardzo brzydki i brudny przeciwr najzacniejszemu księdzu Rutkowskiemu, za co byłam n a niego po prostu oburzoną^ i powiedziałam służbie, aby w razie, gdyby kiedykolwiek jeszcze chciał mnie odwiedzić, mówiła, że mnie w domu niema.
O ile podobna, szczegółowo opisałam Szanownemu Ks. Profesorowi całą moją znajomość z księdzem Miłkow'skim, i pewną jestem, że dla Sz. Ks. Profesora słowna moje wystarczą do ujrzenia jej w całej prawTdzle.
Gdyby jednak komukolwiek nie wystarczały, to świadkami rozmówr moich z ks, Milkowrskim i odradzali moich i odmów byli wszyscy domowi moi, a, oprócz nich, bawiąca
u mnie wówczas czasowy przyjaciółka moja, nauczycielka pensyi p. Walickiej w Warszawie, p. Jadwiga Ostromęcka.
A. teraz niechże rai woiuu będzie serdecznie, baidzo serdecznie podziękować Sz. Ks. Piofesorowi za tak przyjazne dla ranie zainteresowanie &ię tą sprawą, oraz prosić
o jej wyświetlenie, jak i gdzie to okaże się możliwem i po- trzebnem.
Pełna wdzięczności i szacunku najgłębszego
EL Orzeszkowa.
VII.
17 kwietnia 1906, Grodno.
Szanowny Ks. Profesorze!
Późno trochę na list Sz. • Ks. Profesora odpowiadam; ale chciałam przesłać odpowiedź razem ze swoim protestem, a ten szybko zrobić się nie dal, bo trzeba było wprzód wystarać się o przeczytanie tego, przeciw czemu protestować miałam. Z księgarni warszawskiej sprowadzać „Protest” dla powodów łatwo zrozumiałych nie chciałam, a w Grodnie — rozstąp się, ziemio! — przez dwa dni posłańcy moi nigdzie go odkryć nie mogli. Nakoniec, wczoraj, przyniósł mi go dobroczyńca jakiś. Przeczytałam i — co mi się, dzięki Bogu, bardzo rzadko zdarza — w złość wpadłam. Napisałam zaraz, w tym ataku złości, kartkę, którą załączam, i której drugi odpis jednocześnie z tym listem do redakcyi „Kurye- ra Litewskiego” posyłam, a zarazem kartkę, którą wczoraj również otrzymałam od zacnego księdza B., który, przejeż- •żając przez Grodno, był u mnie i zapytywał o pozwolenie rozmawiania w tej sprawie z b. ks. Miłkowskim. I oio wyznanie, które z ust jego otrzymał. „Zaintrygować” chciał czytelników imieniem mojem!
I oto do czego służyć mogą czasem imiona autorskie !...
Przeczytałam za jednym zachodem ten zeszyt „Protestu”. Chyba niema na świecie głowy tak słabej, aby ją mógł o bałamucić.
Z wyjątkiem mającego sens artykułu, z rosyjskiego tłumaczonego, — same puste deklamacye i frazesa, z dodatkiem jednej noweli kalendarzowej.
Przeciwko umieszczeniu artykułu Konopnickiej o mnie, podobno poetka, czy gazeta, w której go drukowała, protestowała.
Słowem, protest i protesty, a wszystko razem — dzieło człowieka, który ma pewien talent poetycki, aJe któremu do roli Monta lam berta, albo Lamenn&is’go ta k daleko, jak stąd do planety Syryusza. Nie wiem ¡¿resztą, czy taką role chce on odegrać, czy jaką inną, i przypuszczam, że on sam bardzo o tem nie wie. Myślą także, że wkrótce huk ter przebrzmi, po prostu — z braku prochu do strzelania.
Co do mnie, ładnych rzeczy dla siebie od księdza czy pana Miłkowskiego spodziewać się mogę ; bo skoro zdołał na ks. Rutkowskiego, poniekąd dobroczyńcę swego i człowieka z popularnością wielką, nabazgrać ohydny paszkwil, który uliczni chłopacy po 5 kop. sprzedawali, czegóż ze mną biedną nie uczyni ! Gotuję się tedy do miłych komplementów, ale cóż czynić?—Nic innego, jak zawód autorski cierpliwie i z dobrodziejstwem ftiwentarza przyjmować!
Rzeczy to są zresztą doczesne, przemijające i nie sięgające głębi ducha, na której istnieje to, czego nikt brzydkim prochem ziemi osypać nie jest w stanie.
Proszę serdecznie o dwa słowa, czy list ten doszedł, i o przyjęcie wyrazów głębokiego mego szacuuku.
EL Orzeszkowa.
>"
VIII.
5 maja 1906, Grodno.
Szanowny Ks. Profesorze!
Szczerze mi smutno, że protestujący artykuł mój nie jest takim, jakim, według zdania Sz. Ks. Profesora, być był powinien.*) Napisałam, jak umiałam. Nie zdawało mi się właściwem składać z takiej okazy i. swoje wyznanie, wiary, i wątpliwem mi się wydawało, czy nawet posiadam prawo i kompetencyę do roztrząsania sprawy in merito. I teraz jeszcze mniemam, żo zgodności z dążeniami działacza trudno upatrzyć w tym, kto działaczowi czyni jakiekolwiek zarzuty publicznie i również publicznie powtarza udzieloną rnu odmowę wszelkiego z nim współdziałania. Zresztą z łatwością przypuszczam i wierzę, że nie napisałam najlepiej, jak można i trzeba było to uczynić. Zdarzało mi się to najpewniej nieraz, zdarzyć się mogło tembardziej teraz, gdy rozmaite troski i smutki, z przyczyn ogólnych i osobistych pochodzą-
*) Alluzya do wzmianki w moim liście, że protest Ozreszkowej abyt blady i łagodny w porównaniu z tem, co mi pisze w liście sama.
£e, odbierają mi często na długie dnie i tygodnie nietylko łatwość, ale nawet możność oddawania się pracy pisarskiej. Jakimkolwiek jest artykulik, wydrukowanym już został w N® 88 „Kuryera Litewskiego”.
Co do tak zwanego „jubileuszu”, o którym Szan. Ks. Profesor w swym liście wspomina, jest to sprawa, w której
o mnie podobno chodzi, lecz która się odbywa czy rozwija całkowicie puza mną. Nikomu o tej dacie nie przypominałam, nic nie zapoczątkowałam, w nic-zcm udziału nie brałam i nie biorę; wiem o tem wszystkiem tyle, ile wiedzą wszyscy, gazety czytający. W gazetach czytałam o udziale, który w sprawie tej przyjmują panie Konopnicka i Moszczeń- ska; ale pierwszej od paru lat już nie widniałam i w stosunku listownym obecnie z nią nie zostaję,—a drugą znam tylko z gazet. W gazetach też czytałam, że zamiarem tych państwa jest ufundowanie jakiejś uczelni — nie wiem dokładnie jakiej—i nazwanie jej mojem imieniem. Czy, oprócz tego, istnieją tam inne jakie zamiary—nie wiem absolutnie. To tylko wiem, że w razie, gdyby zamierzanymi były, jak się to pospolicie w wypadkach podobnych dzieje, jakiekolwiek publiczne festyny czy uroczystości, stanowczo prosić będę, abym od nich uwolnioną być mogła. Nie pojadę nigdzie, tak zwanych owacyi żadnych nie przyjmę. Jest to najmocniejsze postanowienie moje, wypływające z przyczyn fizycznych po części i więcej daleko psychicznych.
Pozostaje więc tylko założenie uczelni,—podobno semi- naryum nauczycielskiego dla kobiet, czy domu wychowawczego dla ubogich dziewcząt,—-która i bez tego prędzej czy później założonąby zostać musiała.
Obdarzenie instytucyi tej imieniem mojem przyjmę z wdzięcznością i zupełnie szczerą pokorą, jako wyświadczony mi wielki i najpewniej zbyt mało zasłużony zaszczyt.
Oto wszystko. O niczem nad to, sprawy tej tyczącem się, nie wiem, niczego wcale od niej nie spodziewam się, nie żądam i nie pragnę.
Proszę o przyjęcie serdecznych wyrazów szacunku głębokiego.
El. Orzeszkowa.
Przykrości wielkiej doświadczam zawsze, ilekroć zmuszoną się widzę do publicznego mówienia o czemkolwiek, mnie osobiście dotyczącem. Nie mniemałam nigdy, a w czasach obecnych, tak po brzegi wypełnionych sprawami wiel- kienii, mniej niż kiedy mniemać mogę, że mam prawo zwracać uwagę publiczną na sprawy, które mnie osobiście obchodzą. Obok tego, do sprzeczek, kłótni, polemik wszelkiego rodzaju uczuwam odrazę, którą tylko z trudnością znaczną przezwyciężyć w sobie mogę. A wszystko to razem ;est prostym wynikiem temperamentu, charakteru, zasad i tego jeszcze zapewne, że właściwem przeznaczeniem raojsm być musiało: „doma ¡siedzieć i len prząść”, a tylko rys czy szczegół jakiś, z całością niezgodny, z torów przeznaczenia lego mię wytrącił. Jednak rozumiem, że temu, kto przez przyczyny jakiekolwiek raz wytrąconym został z torów prząsni- czych na pisarskie, nie pozostaje nic innego, jak przyjmować te ostatnie ze wszystkiemi ich konsekwencyami, bez względu na to, czy przedstawiają się pod postacią róż lub kolców.
Że tory pisarskie nie są pozbawionemi róż, tycn szczególniej, które w godzinach pracy górnej i chmurnej na dnia duszy rozkwitają, któż zaprzeczy? Lecz ponieważ, z drugiej ' strony, prawdą, starą jak natura, jest to, że każda róża ma k olce, wiec...
* ^
Więc w tej chwili zmuszoną widzę się do zaprotestowania przeciw przytoczeniu w 1-m zeszycie miesięcznika „Protest” rozmowy mojej z panem wydawcą tego miesięcznika. Czynię to póznc, albowiem teraz zr ledwie zeszyt ten ujrzały oczy nurje, e uczynić muszę, gdyż przytoczenie to jest I-mo niedokładne co do łoimy, 2-do nieprawdziwe co do treści, 3-tio bez pozwolenia mego uczynione.
Samo jedno już tylko tertio wystarczyćby mogło dc potrzeby i poniekąd obowiązku zaprotestowania. Nie pozwalają niektóre prawidła etyki i obyczajności towarzyskiej na ogłaszanie drukiem rozmów, prywatnie z kimś prowadzonych, chyba że są one publicystycznemi wywiadam . Ale
0 tem, że rozmowa ma być wywiaden, strona, do niej wyzywana, z góry uprzedzaną być powinna i przysługi je jej prawo zgodzenia się lub niezgodzenia na jej prowadzenie. W każdym innym wypadku nie wolno jest gościowi demu podawać do druku rozmowy swej z gospodarzem czy z gospodynią tego domu, bo inaczej w proch i nicość obróciłaby się wśród ludzi cnota gościnr ości, wyprowadzająca vclens nolens tych, którzy ją praktykują, na rynek publiczny. I z konieczności nieuniknionej prawda nadwerężaną przy.em być musi, bo znowu: 1-mo strona słuchająca nie posługuje s‘ę w czasie rozmowy przyrządami ster.ograficziiemi, a z łatwością może nie posiadać równic wiernej, jak one, pamięci: 2-do strona mówiąca może i ma prawo nie tyć usposobioną do mówienia w sposób taki. w jaki chciałaby 1 potrafiła figurować w druku; 3-o c’est le ton qui faft la chanson, a nic wr święcie łatwiej zdarzyć się nie może. jak przy wygrywaniu pieśni na pamięć uderzenie w fałszywy klawisz.
Wydawca „Protestu” był moim gościem bardzo chwilowym, tak mało znanym, że prawie nieznanym; nie miałam chęci ani usposobienia do otwierania przed nim skrytości myśli swoich, a o udzielaniu mu pozwolenia na publikowanie rozmowy z nim prowadzonej nie myślałam wcale, dla tej choćby przyczyny, że on mię o nie wcale me prosił; ko- muż zaś sama przez się przyjść może do głowy myśl, że rozmowa, którą z gościem prowadzi, wydrukowaną zr stanie? To się nie zdarza. Gdyby się zdarzaio. to autorowie, Ktćrzy zazwyczaj sporo ludzi widują i z ktćrym: większość ludzi ci ca lub uważa za stosowne rozmawiać o samych tylko ważnych
1 poważnych rzeczach, byliby chyba zmuszeni, bez względu na grzeszność czynów samobójczych, rzucać się -l powierzchni kuli ziemskiej w przestrzenie pomiędzy-planetarne.
Co do formy i ireści, przez wspomniane przytoczenie rozmowie nadanej, nie przypuszczam u czytelników polskich tak złego o moich zdolnościach stylistycznych wyob] ażenia, aby uwierzyć mogli, źe w potocznej choćby rozmowie posługiwać się mogę metaforami tak niezmiernie podrzędnego smaku, jak np. zdanie o „zimnych posadzkach kościelnych”. Nie mają też oni zapewne o skali uczuć i pojęć moich mniemania tak niepochlebnego, aby również uwierzyć, że w tej porze burz i zawieruch, które wstrząsają krajem naszym, zachęcać mogłam kogokolwiek do wzniecania jeszcze jednej burzy i zawieruchy, że w tej porze spadania z nieba ludzkiego wielu gwiazd pierwszej wielkości doradzać mogłam strącanie z niego tej właśnie, która wzrok najznaczniejszej ilości ludzi najprzemożniej i najwyżej od nędz i brudów padołu ziemskiego ku światłom górnym i czystym prowadzi..
Nie mając o artystycznej i etycznej wartości pism swoich wyobrażenia zbyt wygórowanego, przypuszczam przecież
i prawie pewną jestem, że rodacy moi, którzy je znają, wiedzą o tem, że obalanie ideałów i wyrażanie się stylem ordynarnym nie są bardzo wyraźnemi cechami mojej indywidualności pisarskiej i ludzkiej.
Jednak czuję potrzebę oświadczenia, że zrozumieć mi niepodobna dlaczego pan wydawca „Protestu” po stoczonej ze mną rozmowie wyszedł z domu mego ostatecznie na przedsięwzięcie swe „zdecydowany”. Czyżby powzięcie tej. ostatecznej decyzyi to właśnie spowodować mogło, że prosiłam go zupełnie stanowczo, a nawet usilnie, aby nie liczył na jakiekolwiek w przedsięwzięciu tem współpracownictwo moje i na sposób żaden imienia mego z niem nie łączył?
Żądań takich, które tylko względy grzeczności towarzyskiej w formę próśb przyoblekają, nie spełniać, tak samo jak rozmów prywatnych, bez pozwolenia, piąte przez dziesiąter z dodawaniem i odejmowaniem, drukiem ogłaszać, nie wolno. Każdy, kto padnie ofiarą czyjegoś rozminięcia się z dwoma temi arcysłusznemi zakazami, ująć się za sobą ma prawo
i obowiązek, choćby sprawiało to psychice jego przykrość dotkliwą. Dlatego też stówa te napisałam i o wydrukowanie ich Szanowną Redakcyę „Kuryera Litewskiego” uprzejmie proszę.
KI. Orzeszkowa.
EMIGRACJA ZDOLNOŚCI
Kiedy dwaj ludzie w sposób bardzo zajmujący prowadzą rozmowę o przedmiocie niezmiernie zajmującym, trzeci, taki zwłaszcza, którego ten przedmiot goiąco obchodzi, doświadcza ochoty powiedzieć: „Za pozwoleniem!” i wmieszać się do rozmowy.. Proszę o pozwolenie wmieszania się do rozmowy panów Lutosławskiego i Żuk-Skarszewskiego o emigracji zdolności ludzkich z kraju naszego do rozmaitych krajów świata! Wprawdzie rozmowa ta zdaje się być skończoną; że jednak zamiana ostatnich zdań pozostawiła w powietrzu coś jakby dźwięki niedobrzmiałe, czy wahające się, czy w znak zapytania wygięte, proszę o pozwolenie nawiązania do nich jeszcze zdań kilku.
Przede wszy stkiem szanownego profesora Lutosławskiego pozdrawiam uprzejmie i pamięci jego nasuwam wspomnienie dla mnie bardzo miłe pewnego dnia lipcowego, gdyśmy w głębi puszczy Białowiezkiej, na olbrzymiej kłodzie mchem obrosłej, jak na kanapie pluszem obitej siedząc, o wydalaniu się inteligentnej młodzieży naszej ze stron rodzinnych rozmawiali. Nie czarne czcionki drukarskie migotały nam wówczas przed oczyma, lecz prastare dęby i świerki wstrząsały niebotycznemi głowami, szumiąc zcicha i bezprze- stannie. Zdawało mi się, że te olbrzymy wielkiego lasu, z pod nieba, którego czoła ich są blizkie, do tłumu, niewiele jeszcze nad ziemię wyrosłego, przemawiały: „Wzrastajcie tu, kędy zasiała was natura, rzucajcie dokoła siebie cień świeży
i zdrowy, opadającemi liśćmi użyźniajcie glebę wspólną, rozrastającemi się gałęźmi nie dawajcie rozlegać się pustce, wiać mroźnym chłodom, piec skwarnym upałom. Bo gdybyście tego nie sprawiały, gdybyście zniknęły, cóżby się stało? Ooby się stało? Oto zmarniałby i zniknął las!” Taką ja mowę słyszałam w szumie białowiezkich dębów i świerków, gdy na obalonym olbrzymie z szan. profesorem . siedząc, sprzeczałam się z nim o to, o co później pan Żuk- Skarszewski miał się z nim na szpaltach „Kraju” posprzeczać. Bardzo wdzięcznie czując przyjemność i zaszczyt, które znakomity gość odwiedzinami swemi 'wyrządzić mi raczył, sprzeczałam się jednak...
Teraz także występuję do sprzeczki, lecz uprzedzić śpieszę, że czynię to z przyłbicą pochyloną w głębokim
ukłonie ©zacunku dla wiedzy wielkiej, dla zasług naukowych, dla niewątpliwej i dowiedzionej czystości i odwagi intencji i uczuć adwersarza mego. Ale - crrare humanum est. Najznakomitsi umysłem i sercem mylić się mogą. Z najmilszymi też niekiedy walczyć wypada, bo, jak słusznie powiada p. Żuk-Skai szewski: przyjacielem nam jest słynny komentator Platona, lecz większym jeszcze poczucie obowiązku !
$ ^
Wszystkim znaną jest przyczyna, która sprowadziła u nas emigrację zdolności; była nią trudność otrzymywania na miejscu pracy zawodowej i zarobkowej w wielu jej działach, kio wie jednak, czy ta przyczyna sprowadziłaby następstwo tak rozległe i trwałe, gdyby nie pewne właściwości momentu, w którym powstała sama. W momencie tym zjawiło się i zapanowało hasło piacy organicznej, samo znowu wywołane przez rozprzężenie i zubożenie, którym wskutek katastrofy historycznej społeczeństwo uległo. Hasło to brzmiało: „pracować i wzbogacać się!” Rada była dobrą; istotnie społeczeństwo potrzebowało odbudowywać się od samych fizycznych podstaw. .Zkądinąd, od strony prądów naukowych i filozoficznych, zabrzmiały słowa: „wiedza, to potęga ! ” Znowu słusznie. Istotnie wiedza jest dla społeczeństw narzędziem potężnem do zdobywania wyższych szczebli życia. Hasia tedy były dobre i bieda w tem tylko, że sam nawet śnieg, mieszając się z ziemią, staje się szarym. W duchach przodujących poczęte i na sztandarach najwyższych wypisane słowa: „pracować i wzbogacać się!” „wiedza, to potęga! ”, na miernym poziomie i małych chorągiewkach mas odbiły się w postaci, na pozór trochę tylko zmienionej: „pracować, aby wzbogacać się! ” „wiedza, to jedyna potęga! ” Na pozór zmfany drobne: dodanie tu i tam jednego tylko słówka, a sens rzeczy wyciągnął się po linji zupełnie krzywej.
W gruncie rzeczy ani praca, ani wiedza same w sobie nie mogą być celem. O pracy ktoś dowcipnie powiedział, że to nóż i widelec, tyle warte, ile do krojenia żywności posilnej i zdrowej służą. Niezbyt zachwycalibyśmy się pracą człowieka, któryby w pocie, czoła i bez żadnej potrzeby, kamienie z miejsca na miejsce przenosił; znaczna też mniejszość ludzkości zachwyca się pracą, dokonaną nad utworzeniem armaty Kruppa, albo może jakiej już nowszej i od tej jeszcze doskonalszej, bo nie jestem au courant faktów, w tej
dziedzinie zachodzących. Co do wiedzy, to jest ona lampą niezmiernie drogocenną, gdy oświetla świątynię serc dobrych
i czystych charakterów, lecz proszę ją rozpalić choćby najjaśniej wśród egoizmu i złych namiętności, a zobaczymy, jakie to będą wspaniałe i święte widoki! Praca tyle jest warta, ile wart cel, do którego ona zmierza; wiedza o tyle oddaje ludzkości posługi dobre, o ile działa spójnie z potęgami moralnemi, których nawet sługą poniekąd być powinna. Że przy teraźniejszym ustroju świata zarobek musi być jednym z celów pracy, to rzecz oczywista, lecz że nie powinien być jej celem nietylko jedynym, ale nawet głównym, to także prawda, i niezmiernie ważna. Że wiedza jest potęgą, nawet wielką, temu nikt nie przeczy, ale że oprócz niej są w ludzkości czynniki jeszcze potężniejsze, bez których współdziałania ona nic dobrego zdziałać nie może, to również wątpliwości nie ulega. O tem, po przekręceniu i obniżeniu haseł pracy organicznej i myśli naukowej panrętało bardzo niewielu, większość zaś uderzyła czołem przed dwoma bożyszczami, któremi były: zarobek i nauka, z których jeszcze drugie zostało podporządkowane pierwszemu. Nauka dla zarobku, przez naukę do zarobku! Z innej strony, mnożące się potrzeby, wydelikatnienie smaku, wzrastająca konkurencja sprawiały, że pojęcie zarobku rosło w objętość, nabierało uyfry coraz znaczniejszej, a kiedy do tego wszystkiego przyłączył się właściwy nam brak przedsiębiorczości
i właściwy wszystkim ludziom apetyt na gołąbki, któreby rychło pieczone wpadały do gąbek, powstało uczenie i kształcenie dzieci dla tego tyli:o celu, aby mogły zarabiać, jak najwięcej zarabiać, jak najrychlej zarabiać i potem używać. „Ucz się, synku, królem będziesz ! ”—mówi przysłowie chłopskie. Mnóstwo ojców i matek, których poziom duchowy równy był społecznemu poziomowi chłopów, mawiało do synów: „Ucz się, synku, inżynierem będziesz!” A dlaczego mianowicie inżynierem ? Odpowiedź znowu w przypowieści chłopskiej: „Co czyniłbyś, synku, gdyby cięŁrólem zrobili?— Oj, matulu! Sadło łyżką bym jadł! “ Gdzie jeść? jaką łyżką? Czy z przyniesieniem komu straty lub korzyści ? Czy z krzywdą czegoś wyższego nad jedzenie? O tem rzadko które ściany domowe słyszały, a szkolne nigdy, jak wiadomo,
o rzeczach takich nie słyszą...
Że pokolenie, w takiej hygienie moralnej wychowane, nie zostało do dna zgangrenowanem, że wydało z siebie pewien procent istnień szanownych i sumień czystych, to przypisać należy krzyżowaniu się przyczyn, instynktom
odziedziczanym, różnym czynnikom, utajonym w wielkiej duszy narodu. Znakomita jednak liczba argonautów rozjechała sir po lądach i wodach z jedyną, lub conajmniej przeważającą wszystkie inne myślą o „sadle jedzonym łyżką“
i nie słyszeliśmy, aby wiele tego przysmaku szłu z tamtąd na smarowanie kół naszego wozu społecznego. Szło go trochę i idzie od wyjątków, ale io ani w przybliżeniu nie wynagradza ponoszonych strat.
Straty są bardzo ważne. Gdy jakaś praca, wiodąca do celu wielkiego jest do spełnienia, gdy jakieś zadanie jest do wykonania, ubytek każdej siły sprowadza stratę, a ubytek wielu sił niebezpieczeństwo, że praca spełnioną i zadanie wykonanem nie zostanie. Gdzież jest na świecie takie prawo fizyczne lub moralne, że im trudniejszą i większą jest praca, tem więcej trzeba rozpraszać siły V A tu jeszcze przybywa taka rada: niech najsłabsi i najmniej zdolni pozostają przy robocie, a najsilniejsi i najzdolniejsi niech ją opuszczają! Niech ją opuszczają dlatego, aby w przyszłości, kiedyś tam, przywieść na grunt wspólny miljony, gdzieś tam zdobyte. Proszę o przebaczenie szanownego profesora, ale te miljony, to zabłąkane w szlachetnym umyśle jego echo przekręconego i obniżonego hasła pracy organicznej: „pracować, aby wzbogacać się! ” Oprócz tego, są one, te miljony, niezmiernie problematyczne. Z bardzo rzadkiemi wyjątkami, nietylko miljonów, lecz kroci i bodaj lichych dziesiątków tysięcy nie przywiozły nam z lądów i mórz dalekich statki argonautów naszych, z których jednak po- wstaćby już mogła flota ogromna. I pytanie: gdyby nawet te miljony były nie fikcją lecz istotną rzeczywistością, to
• czy zdołałyby zasypać próżnie, które zostawiają po sobie robotnicy, oddalający się od wznoszenia i naprawiania budowy społecznej ? Wątpię; bo materjaine bogactwo wtedy tylko społeczeństwu na pożytek idzie, gdj jest ono moralnie zdrowem, a takiem być nie może, skoro opuszczą je
i pracować nad niem przestaną jednostki jego najzdolniejsze, najsilniejsze. Bodaj, że w razie takim, dopókiby miljony przybyły, rozumu i cnoty ubyłoby tyle, że już i miljony nie zdałyby się na nic, chyba... na przegrywanie ich w Monte-Carlo u szczytów, a jedzenie „sadła łyżką” na poziomach niższych.
Teorja absolwowania jednostek zdolnych z powinności przyjmowania udziału w pracach i cierpieniach, całemu społeczeństwu wspólnych, wydaje mi się przedewszystkiem
niesprawiedliwy. Bo czy liż spra wiedli wem jest, aby ter, kto od natury otrzymał najwięcej, dawał za to ludziom najmniej? aby dlatego, że wyższe zdolności dają mu większą możność usunięcia się od „okoliczności nieprzyjemnych ” - - usuwał się, braci mniej zdolnych, słabszych, na pastwę im pozostawiając? „Dawajcie sobie rady jak umiecie, ja zaś, który lepiej od was radzićbym umiał, lecę sobie tam, gdzie dobrze, a wzamian przyślę wam kiedyś trochę pieniędzy
i sławy, z których naturalnie sam przedewszy^tkiem skorzystam ! ” Bracia krzywią się trochę z żalu, że lecieć nie mogą. Gdyby mogli, polecieliby także, bo przecież skoro najzdolniejsi taki przykład im dają, to widać jest to rzecz ładna. Pr żytem tamci dokonywać będą na szerokim świecie dzieła niezmiernie ponętnego, bo niezmiernie dużego, mianowicie: służyć będą całej ludzkości! To wcale co innego, jak wiecznie w swojej tylko parafji na mszę dzwonić i ziarna piasku na kupę znosić...
Przysługi oddawane całej ludzkości — rzecz to arcy- piękiia i czołem przed nią, ilekroć się zdarzy! Ale zdarza się bardzo rzadko i właśnie najrzadziej pełnią ją uciekinierzy od tej cząstki ludzkości, której są krwią krwi i kością kości, choćby dlatego, że posiadać muszą najmniej tego szpiku, tego nervus rerum, wszelkich dzieł wielkich, którym jest zdolność kochania i wytrwania. W ogromnej więŁ szóści wypadków, qui embrasse trop, n'étreint rien i kio wysila się na objecie ramionami kuli ziemskiej, jej nie obejmie i najcieńszego drzewka przed złamaniem się od wichru nie osłoni. To służenie całej ludzkości przypomina mi zawsze bohaterkę jednej z powieści Dickensa, która znojem i atramentem oblana, zagrzebywała się w korespondencji, mającej na celu poprawę losu małych murzynków afrykańskich, a tymczasem jej własne dzieci gryzły z głodu surowe rzepy
i tłukły sobie nosy, zlatując ze wszystkich schodów^ Szerokie zamysły tytanów naszych o służeniu ludzkości prędzej czy później kurczą się w niezmiernie treściwre Ego sum, jeżeli nawet odrazu dwom tym malutkim słówkom za imponującą maskę nie służyły. W najlepszym razie, mogą oni na szerokim świecie zbudować most prześliczny, podnieść kulturę leśną, napisać dobrą książkę, odkryć w powietrzu jeden pierwiastek więcej, aie czy przez to w zupełności już spłacą dług należny światu za większy od innych posag, wzięty od natury? Gzy okupi to winę nie przyniesienia żadnej cegły do tego mostu, który drży pod stopami ich najbliższych, nie podniesienia skali żadnej z dusz najbliż-
szych, nie przysporzenia pierwiastków leczniczych i krzepiących atmosferze rodzinnej, której mają to do zawdzięczenia, że sami nie porodzili się dzikusami i niedołęgami? Wątpię.
Bo nie należy sobie wyobrażać, aby jedyną rację bytu na ziemi jednostek zdolnych stanowiło budowanie mostów, ulepszanie kultury lasów, pisanie książek, wymyślanie nowych maszyn i t. p. Wszystko to jest potrzebne, nawet bardzo, lecz przedstawia tylko część zadania jednostki zdolnej, część jej pożyteczności i wartości społecznej. Pozostaje duża reszta, mieszcząca się w sferze duchowej, w tej sferze, której zmierzyć, zważyć, zliczyć niepodobna, która przecież, jest i na sferę, miar, wag, cyfr znakomite wpływy wywiera. Określić to można słowami: dobry ulepsza, światły oświeca,, mężny skrzepią, skrzydlaty unosi w górę. Ani wymienić, ani przeliczyć niepodobna wzajemnych na siebie oddziaływań jednostek, a zwłaszcza oddziały wań jednostek zdolnych
i „najzdolniejszych”, na mniej zdolne, oą one widzialne
i niewidzialne, umyślne i nieumyślne. Widzialne i umyślne leżą na wierzchu. Trzeba tylko wziąć katechizm i przeczytać siedm uczynków miłosiernych co do ciała i siedm uczynków miłosiernych co do. duszy, aby dowiedzieć się, co, oprócz budowania mostów, podnoszenia kultury, leczenia chorych, bronienia spraw sądowych i wszelkiej słowem pracy fachowej, zdolni i najzdolniejsi w społeczeństwie swem czynić mogą. Ale są w tej dziedzinie rzeczy jeszcze głębsze i subtelniejsze: jest ta pomimowolna emanacja, którą rozlewają dokoła siebie duchy silne i dobre, jest ta atmosfera moralna, która powstaje nad krajem z cnót i zdolności jego mieszkańców, są instynktowe rzuty i odruchy, które przebiegają od jednostki do jednostki, zakreślają koła coraz szersze i ogarniają ogół. Fizjologowie utrzymują, że pewne stany nerwowe są zaraźliwemi, takiemiż są pewne stany duchowe, — co zresztą, może na jedno wychodzi. Nikt nie wie, ile dobrego lub złego wyrządził nieświadomie, przez poruszenie, spojrzenie, gest, których sam nie spostrzegł, przez wy krzyk, uśmiech, których nie zauważył, przez uścisk dłoni, wyraz twarzy, obraz całości swego życia. Nikt w zupełności określić nie potrafi, czegoby temu miejscu zabrakło, gdyby go na niem niestało. Nikt nie dowie się, ile moralny ustrój jego zawdzięcza tym atomom, które nieświadomie wciągnął w siebie z atmosferą duchową, która go otacza, a którą tworzą ludzie znani i nieznani. Czyn, myślr zdają się być tylko mojemi, tymczasem, nie! jestem tylko
retortą, w której wyklarowały się i całokształt przybrały drobiny rzucane w powszechną chęć, w powszechny rozum, przez niewiadomo kogu, iiiewiadomo jak i niewiadomo kiedy. Zdarza się, że człowiek, choćby nic osobliwego nie czynił i żył sobie w sposób duść pospolity, już przez to jedno na atmosferę powszechną dobroczynny wpływ wywiera, że jest tam, gdzie jest. Otóż, argonauci odpływając, uwożą ze sobą wszystkie te umyślne i nieumyślne pożytki, któreby sprawić mogli, gdyby nie odpływali. Ani żadnych uczynków miłosiernych nie dokonają, ani do wytworzenia takiej atmosfery, w kfcórejby zdolności i siły pomyślnie wzrastały, swe- mi wyższemi zdolnościami i „bohaterskiemi” siłami się nie przyczynią. Wzamian — przywiozą kiedyś miljony i na dru gim końcu świata napiszą dobrą książkę!
A kiedy mowa o książkach, to powiedzieć muszę, że ten pan, który po angielsku pisuje powieści poczytne i opłacające się wybornie, o mało mię ataku nerwowego nie nabawił. Czułam, czytając o nim, taką jakąś rzecz ślizką
i niesmaczną, podłażącą mi pod gardło. Jakto! Więc i zdolności twórcze przyłączyć się mają do „exodu”'? Dotąd bywała tylko mowa o inżynierach, prokuratorach i śpiewakach operowych. Ale teraz zanosi się już na udzielenie absolucji pisarzom! Jeżeli idzie o dzieła chemiczne, a nawet filozoficzne, to mało znam się na tem, i nawet niektóre przyczyny wydawania ich niekiedy w językach cudzoziemskich dostrzegam, lecz ponieważ zaczepione jest powieściopisarstwo, czyli kawałeczek twórczości, to należę do cechu, obowiązki jego forts comme la mort znam i z całej siły — protestuję. Zdolność twórcza, to sama korona rośliny, sam szczyt wieży, samo serce serca narodu. I ten kwiat, ten szczyt, to serce odbierać narodowi swemu i oddawać anglo-saksonom, którym ptasiego mleka nawet nie brakuje, dlatego, że drożej za nie płacą! Ależ o tem pomyśleć nawet niepodobna— bez wstydu! I trzebaż jeszcze, aby ten pan tak się nazywał, aby nosił imię może swego bardzo blizkiego przodka, tego Józefa Korzeniowskiego, nad którego powieściami, podlotkiem będąc, wylewałam pierwsze łzy współczucia i uczu- wałam pierwsze ognie szlachetnych zapałów i postanowień. Nad powieściami pana Konrada Korzeniowskiego żaden podlotek polski nie uronił łzy altruistycznej, ani szlachetnego postanowienia nic poweźmie, lecz po namyśle, sprawia mi to boleść bardzo umiarkowaną, bo wierząc w wyższość pierwiastków, z których składa się wszelka siła twórcza, nie przypuszczam, aby nasza chciała kiedykolwiek oddać się
powołaniu wiwaudjery lub przekupki. Zresztą, nic umieramy tak dalece z głodu i na miejscu siedząc, abyśmy potrzebowali żywić się okruchami ze stołu wieUrc^ panów. Pod tym względem jesteśmy sam' dość dużym pdnami...
Zwracam się teraz ku miłej sercom naszym obietnicy, że argonauci powrócą. Eto wie, czy się spełni i — jak się spełni ? Słuszną jest w tej mierze wątpliwość p. Żuk-Skar- szewskiego i bardzo trafnie podpatrzonemi przyczyny, czyniące najczęściej powrót niemożliwym. Ale oprócz tego. jeżeli nawet pewien procent :ch powróci, to z czem? Co z sobą przywiezie ? O miljonach już wyraziłam swoje wszechstronnie sceptyczne zdanie, co zaś do zdobyczy innych, to przed wyobraźnią stają mi: głowy pozbawione włosów, usta kaleczące mowę ojczystą, serca od p;eprzu życia zgorzkniałe, członki od trudów życia osłabłe, cały słowem aparat człowieczy, przez zęby czasu mocno pogryziony. Takie resztki zdolnych i najzdolniejszych nie wynagrodzą pracerr i interesom miejscowym ich gdzieindziej spędzonej, zdrowej
i bujnej młodości, mniemam też, że atomy, przez oe resztki do atmosfery rodzinnej wniesione, niewiele przyczynią się do rozszerzania klatek piersiowych i ulepszan y zawartości czaszek ludzkich. Uparcie stoi mi przed oczyma obrai następujący: takie jakieś wielkie, rozległe śmietnisko, z którego niedołęgi „na czworakach chodzące” krukami stare łachmary dobywają, gdy ludzie silni i rośli odchodzą odeń daleko, a potem wracają i w dowód miłości rzucają na nie łysiny, reumatyzmy, serca pokurczone, ręce pomdlała, języki tak mową obcą przesiąknięte, że własnej znieście się może na nich jedna tylko kropla — i to mętra!
Przylem, każdy przywilej jest niebezpiecznym, a szczególniej udzielany zdoinościom; bo jak słusznie zapytuje p. Żuk-Skarszewski: gdzie tu sąd? jakie kry^erjum miary? Ale dla społeczeństwa naszego przedstawia U niebezpieczeństwo omyłek, zwiększone przez panująca w niem manję wielkości. O przyczynach powstania tej manji nie tu miejsce opowiadać, lecz wszystkim wiadome, że wśród nas kandydatów na dowódców zawsze pełne, szeregowcem zaś byc nikt nie chce, a kto już koniecznie być nim musi, przypisuje to niesprawiedliwości ludzi Juo losu. lecz riedostatku zdolności w sobie samym nie podejrzywa nigdy. Wszyscy jesteśmy bardzo zdolni i dc wysokich stanowisk stworzeni, a jeżeli ich nie dosięgamy, to .ylko dlatego, że świat jest źle stworzony, albo specjalne nieszczęście nas prześladuje. Talach genjuszów bez teki, jak Płoszowski, pełne u nas.
a Słowacki w „Beniowskim” poświęcił parę rymów pokojówkom, cierpiącym na arystokratyczną melancholję. Rzemieślnikiem, drobnym rolnikiem lub handlarzem może sofcie być kto chce, tylko nie syn naoz, który jest zdolny, bardzo zdolny, i jeżeli już nie pisarzem , albu muzykiem sławnym, to kimś takim, co dochody znaczne i wysokie w świecie położenie ma, zostać musi i powinien. Syn, podrósłszy nieco, tak samo myśli o sobie, jak myśleli o nim jego rodzice
i z całej, często malutkiej siły, drze się na szczyty. Jeżeli ukażecie mu te szczyty w Patagcnji, mówiąc, że najzdolniejszym wdzierać się na nie wo’no, pojedzie do Patagonji z sumieniem spokojnem, bo z wiarą, żt do najzdolniejszych należy, więc mu wolno. Tymczasem, w ogromnej większości wypadków, patagońskie szczyty okazują się niedo- stępnemi, gdy tu, ra poziomach różnych, sterczą mury gęsto podziurawione i których reperować niema komu. Zdaniem mojem, na wszystkich szczeblach zdolności ludzkich, od najniższego do najwyższego, reguła moralna powinna być jedna. Co uczciwe, to uczciwe, e co nie, to nie. Zarówno dla najmędrszego, jak dla najmniej mądrego; owszem, najmędrszy zdaje się być najwięcej odpowiedzialnym za to, co czyni, bo może najwięcej dać i najwięcej odebrać, a także, najlepiej rozumie znaczenie i wagę swoich czynów. No- blesse ohlige! Święte przysłowie, jeżeli zastosujemy je do wszelkiego rodzaju szlachec wa.
Prawda, — i w tem z szar_. profesorem zgadzam sxę najzupełniej, że im zdolniejsze, bujniejsze umysłem i charakterem jest indywiduum, uem dotkliwie, i różnorodniej wśród „okoliczności nieprzyjemnych” i „atmosfery dusznej” cierpieć musi. Tak to już jest tym świecie, że za wszystko płacić trzeba. Wyższe zdolności, to zarazem większe potrzeby wewnętrzne i większa tkliwość na dotknięcia zewnętrzne, zatem szersza przestrzeń i cieńsza Łkóra, podatna cierpieniu. Ale — cóż ztąd? Może na t akim planecie panuje taki raj, że można wiele myśleć, głęboko czuć i — nie cierpieć; lecz na ziemi jest inaczej. Czy przeto nie tizeba myśleć i czuć ? „Myślenie sprawia ból głowy, a szczególniej serca” — mówił Renan, jednak sam przez całe życie nie czynił nic innego, tylko myślał i — debrze czynił. „Do sławy idzie się pałacami, do majątku rynkiem, do cnoty pustynią” — powiada przysłowie jakiegoś narodu wschodniego, a dodać trzeba, że na pustyni tej rosną kolczasta
i czasem aż krwawe kaktusy. Jednak są tacy awanturnicy którzy puszczają się na tę pustynię i wieczna tylko szkoda»
że jest icn za mało. Ktoś jelcze rzeki: „Samotny orzeł z górskiego gniazda spoglądając ku ziemi, duma niekiedy
0 szczęściu wróbli, które szczebiocą gromadnie i wesoło”. Smutno orłowi, bo samotny; niemniej, któżby namawiał orły, aby usiłowały poprzemieniać się we wróble? Wiadomą też jest rzeczą, że perły leżą na dnie gorzkiego morza; nie u\a- jąż przeto nurkowie spuszczać się na dna morskie po perły? Oszukiwałby ludzi ten, kto by chciał utrzymywać, że mysią
1 sercem wspinać się wysoko, znaczy to poić się słodyczą; wcale nie, znaczy to właśnie gorycze na słodycz dla innych przerabiać. Nietylko w dziedzinie sztuki człowiek może stwarzać arcydzieła piękna, lecz też często, aby skutecznie służyć temu, co kocha, z semego siebie stworzyć musi arcydzieła cierpliwości. W kwestii cierpienia ianego wyjścia niema, jak tylko hasło zasadnicze: kiedy trzeba, tc trzeba! Naturalnie, że zastanowić się należy: czy trzeba? lecz jeżeli po naradzie z sumieniem wypadnie: cierpieć! to i cierpieć. Za starożytnych czasów rzymskich, stoik Muso.wsz, zagrożony wyjazdem do dzikiej Ilirji, jeżeli zasad swych dobrowolnie głosić nie przestanie, owinął się w dziurawą togę, rzekł: princeps obstui! i pojechał do Lirji. Otóż to: princeps obstui! Przy zasadach stójmy! Najzdolniejsi i ntjniezdoi- niejsi, w uciechach i w cierpieniu., w okolicznościaci przyjemnych, czy nieprzyjemnych, przy zasadaci stójmy, bc inaczej wszyscy, ilu nas jest, na podstawie swoich zdolności niepospolitych lub cierpień nadzwyczajnych u sumienia paszporty sobie wyrobimy i marsz! ku pogańskim szczytom, na które w dodatku jeden z nas na sto tysięcy wedrzeć się zdoła.
To mówienie o cierpieniu usuwa potrzebę mćwienia
0 tchórzostwie tych, którzy „w dusznej atmosferze” tkwią,
1 o bohaterstwie tych, którzy w niej tylko swe ich najniższych bliźnich pozostawiają. Z tą klasyfikacją bardzo dziwną nie po raz pierwszy się spotykam, bo już w recenzjach jednej z powieści swroich wyczytywałam, że Australczyk mój, który wyrzekł się w bardzo odległem mieście urzędu prokuratorskiego, a osiadf w małem miasteczku rodzmnem jako obrońca sądowy, złożył przez to dowód tchórzostwa
i małoduszności. Najżarliwszy nawet zwolernik urzędów sądowych nie wpadłby pewnie na myśl, że prrkurator i bohater, to jednoznaczni ki; ani tez najzaciętszy wróg chrześci- janizmu nie posunąłby się aż do twierdzenia, że „nieumiejętnych nauczać, smutnych pocieszać, wątpiącym dobrze radzić i t. p.”, a w dodatku, dla możności czynieni? tego
w „dusznej atmosferze” i wśród „okoliczności nieprzyjemnych” osiadać, znaczy to samo, co być małodusznym tchórzem. Ale bywają izeczy drukowane, które czytając, własnym oczom wierzyć się nie chce. Szanowny profesor Lutosławski cofnął swój zsrzut tchórzostwa przeciw tym, którzy nie mogą zdobyć się na bohaterstwo jechania na koniec świata po urzędy prokuratorskie i inne. Rzecz to zrozumiała; bo w umyśle tak wysoce oświeconym i wogó.’e w duchu tak szlachetnym, jak szan. profesora, zdarie to na żaden sposób nie mogło być czem innem, jak niedostrzeżonem ' narazie lapsus calami. Zaś panów recenzentów warszawskich ucieszyć mogę wieścią bardzo prawdopodobną, że miara przez nich do bohaterstwa i tchórzostwa przykładana, v. pewnym przynajmniej stopniu zmirejszyła Jczbę tchórzów, a powiększyła liczbę bohaterów...
3f
Nie wiem, czy to prawda, ale słyszałam, że miecz, grożący głowie Damoklesa, zawieszony by’ na sznureczku złożonym tylko z kilku nitek. Na kilku nitkach czasem wiszą losy narodów i jedrą właśnie z nitek ti kich wydaje mi się oddawna emigracja naszych zdolności. Zawsze też najgłębsze zdumienie obudzało we mnie to, że nikt docąd szczególnej uwagi na nią nie zwraca, że nikt o ustanawia- \ niu względem niej jakichś zasad, jakiejś teorj: nie myśli.
Że tu panują przyczyny ekonomiczne, to nie racia, bo przyczyny ekonomiczne nie są Panem Bogiem, ale rzeczą ludzką, która w ręku ludzkiem rozmaitym zmianom modyfikacjom, zastosowaniom i przystosowariom się podlegać może. W każdym razie jakieś próby i usiłowania czyniłby należało, aby sprawę wyświetlać, garby jej wygładzać, wybujał ości om iamy stawić. Przyznać trzeba, że istotrie poszukiwania i badania na tej drodze, zwłaszcza wytwarzania środków zaradczych, są bardzo trudne. Zagadnień, wątpliwości, węzłów i haków różnej natury panuje tu vłok wielki. Przoduje wszystkim innym pierwiastkowa, lecz nieubłagana kwrestja chfeba; kiedy się komuś powiada: nie biers go ztąd! trzeba też powiedzieć: zkąd ma brać, bo gdy będzie głodny, nie posłucha. Następnie, skoro pewne dziedziny pracy są na miejscu niedostępne, to czy doradzać miodzieży zaniechanie studjów naukowych w tych kierunkach? A jeżeli doradzać, to jakim sposobem zapobiedz wyjałowieniu niektórych dziedzin wiedzy w umysłów ości powszechnej!
I jakie też mają być studja naukowe i prace zarobkowe, które av zastępstwie odradzanych doradzać wypada? Ponieważ i o ekonomicznym rozwoju i wzroście zapominać nie należy, czy nie byłoby rzeczą możliwą te problematyczne miljony, po które argonauci jeżdżą za rzeki i morza, zastąpić choćby dziesiątkami tysięcy, ale pewnemi i dobywane- mi z gruntu własnego? Może na tym gruncie znajdują się jakieś zagony nie uprawiane a urodzajne ? A jeżeli się znajdują, to jakie? gdzie? Czego potrzeba, aby je uprawiać? Jakiego kapitału? Jakiej umiejętności ? jakich przysposobień umysłu i przymiotów charakteru? Atmosfera jest duszną, a duchy ludzkie, aby się w dusznych atmosferach nie rozkładać, silne być muszą. Więc czy niepodobna znaleźć sposobów odświeżania atmosfery .z jednej strony, a z drugiej— wzmacniania duchów ludzkich, które przebywać w mej mają? Jakiemi są te sposoby? W czem znaleźć je podobna? Może w dziedzinach życia rodzinnego i towarzyskiego, sztuki, uczuć humanitarnych i obywatelskich, pedagogiki, hy- gieny moralnej, wzajemnej przychylności i pomocy? I tam dalej, i tam dalej! Cale dochodzenia śledcze, całe studja. Gdzieś już pisałam i teraz powtarzam, że dokonać ich nie może jedna głowa, choćby najtęższa, lecz że potrze Da na to usilności zbiorowej i rozumu wszechstronnego. Robota trudna i kto wie, czy nie w tej trudności tkwi przyczyna zaniedbania, w którem pozostaje. Bo my, ludzie bardzo słabi, dopóki tylko możemy, odwracamy głowę od robót bardzo trudnych, czasem uspakajając się malowaniem z fantazji pięknej strony medalu, a czasem upewnianiem samych siebie, że nic nie pomoże, bo tu są przyczyny ekonomiczne. W ten to sposób, razu pewnego, gdy kuropatwa głowę w śniegu trzymała, ugodził w nią strzał myśliwca.
El. Orzeszkowa.