David Weber
&
John Ringo
MARSZ KU MORZU
Imperium Człowieka
Tom 2
Dla „wujka Steve’a” Griswolda z Korpusu Marines, który nauczył mnie, że choć wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za swoje czyny, czasami dobrzy ludzie muszą naprawiać błędy innych. Ty to robiłeś... przez trzydzieści jeden lat. Niech cię Bóg błogosławi.
Dla Charlesa Gonzaleza: człowieka, który potrafi rozmawiać z naiwnymi dwunastolatkami o mechanice kwantowej, dialektach amazońskich plemion i duszeniu garotą niemieckich wartowników.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Plutonowy Adib Julian z trzeciego plutonu kompanii Bravo Osobistego Pułku Cesarzowej otworzył oczy i rozejrzał się po ciasnym jednoosobowym namiociku. Czuł, że coś się zmieniło, ale nie wiedział, co. Jego instynkt przetrwania niczego nie sygnalizował, mógł więc nie obawiać się szarży hord mardukańskich barbarzyńców. Wrażenie zmiany wciąż jednak nie mijało i było na tyle silne, że wyciągnęło go z otchłani snu. Sprawdził swojego tootsa. Według komputera nie nastał jeszcze świt. Julian ziewnął. Mógł jeszcze pospać, więc przewrócił się na drugi bok, usunął uwierający go kamyk... i zadrżał z zimna.
Otworzył gwałtownie oczy, rozpiął namiot i wyskoczył na zewnątrz.
– Jest zimno! – wrzasnął z zachwytem.
Przez kilka ostatnich dni kompania Bravo maszerowała w górę. Dawno już minęli dolinę rzeki Hadur i zostawili za sobą Marshad i pozostałe miasta na obrzeżach terytorium króla Radj Hoomasa.
Dziennie pokonywali kawał drogi, ostre tempo marszu i coraz bardziej wznoszący się teren powodowały, że kompania potrzebowała chwili wytchnienia. Sprzedaż zdobytej w Voitan broni, fundusze z Q’Nkok i hojne dary od T’Leen Sula i nowej Rady Marshadu pozwalały im zaspokajać w drodze wszystkie potrzeby.
W wielu miastach przyjmowano ich jak prawdziwych dygnitarzy. Ich mieszkańcy, żyjący w ciągłym strachu przed wyzyskiem i politycznymi ambicjami Radj Hoomasa, gotowi byli zrobić wszystko dla obcych, którzy ich od niego uwolnili. Gdzie indziej goście z innego świata budzili powszechną ciekawość, ale często także chęć jak najszybszego pozbycia się ich z miasta.
Wieści o zniszczeniu barbarzyńskiej federacji Kranolta pod Voitan, bitwie pod Pasule i przewrocie w Marshadzie szybko się rozniosły. Zawarta w nich przestroga była jasna: ludziom nie należy się naprzykrzać. Czasami jednak napotykali opór ze strony wyjątkowo głupich Mardukan i wtedy z powodzeniem demonstrowali skuteczność klasycznej rzymskiej taktyki krótkiego miecza i tarczy. Nie musieli nawet korzystać ze śrutówek i dział plazmowych.
Pojawienie się Brązowych Barbarzyńców z Osobistego Pułku Cesarzowej poprzedzała ich budząca grozę reputacja. Zapłacili za nią wprawdzie najwyższą cenę, ale przynajmniej mogli spokojnie maszerować przez wiele tygodni, wylizywać się z ran i przygotowywać do pokonania kolejnej przeszkody – gór.
Na ostatnią wartę wyznaczono Nimashet Despreaux. Uśmiechnęła się do tańczącego z radości Juliana i pochyliła nad ogniem.
– Gorącej kawki? – zaproponowała, podając mu kubek.
Kompania zarzuciła picie tego napoju, gdy mardukańskie poranki stały się zbyt upalne.
– Och, dzięki, dzięki, dzięki – zaśmiał się plutonowy. Wziął kubek i upił łyk. – Boże, ależ to paskudne. Ale i tak to uwielbiam.
– Ile jest stopni? – spytał, wczołgując się z powrotem do namiotu po hełm.
– Dwadzieścia trzy – odparła Despreaux z uśmiechem.
– Dwadzieścia trzy? – zdziwił się Gronningen, marszcząc czoło i wciągając nosem zimne powietrze. – Ile to w Fahrenheita?
– Dwadzieścia trzy! – roześmiał się Julian. – Cholera! Dwadzieścia trzy!
– Około siedemdziesięciu trzech – czterech stopni Fahrenheita – zawtórowała mu śmiechem Despreaux.
– Nie jest zimno, ale trochę chłodnawo – powiedział ze stoickim spokojem wielki Asgardczyk. Jeśli nawet marzł, nie dał tego po sobie poznać.
– Przez ostatnie dwa miesiące maszerowaliśmy w ponad czterdziestostopniowym upale – zauważyła dowódca drużyny. – To trochę zmienia nasz punkt widzenia.
– Oho – powiedział Julian, rozglądając się dookoła. – Ciekawe, jak to znoszą szumowiniaki?
* * *
– Co mu jest, doktorze?
Książę Roger obudził się, drżąc z zimna, i zobaczył Corda siedzącego po turecku sztywno i bez ruchu. Kilkakrotne próby obudzenia czterorękiego, wielkiego jak niedźwiedź grizzly szamana skończyły się niepowodzeniem.
– Jest mu zimno, sir. Bardzo zimno.
Chorąży Dobrescu zerknął na odczyt monitora, którym badał Mardukanina, i pokręcił głową. Miał zmartwioną minę.
– Muszę zobaczyć, co się dzieje u poganiaczy. Jeśli Cord jest w takim stanie, to z nimi będzie jeszcze gorzej. Oni nie mają tak dobrego okrycia.
– Nic mu nie będzie? – spytał z niepokojem książę.
– Nie wiem. Podejrzewam, że zapadł w rodzaj hibernacji, ale jeśli zrobi się jeszcze zimniej, może nie wytrzymać i umrzeć. – Dobrescu odetchnął głęboko i pokręcił głową. – Zamierzałem dokładnie zbadać fizjologię Mardukan. Wygląda na to, że za długo z tym zwlekałem.
– Musimy więc... – zaczął książę, ale przerwał mu dochodzący z zewnątrz hałas. – Co tam się dzieje, do cholery?
* * *
– Kurwie syny, puszczać mnie! – wrzasnął Poertena i zwrócił się do roześmianych marines, którzy wypełzali ze swoich namiotów, by odetchnąć porannym powietrzem. – Pomóżta mi, do cholery!
– Spokój wszyscy – powiedział St. John (J.), klaszcząc w ręce. – Pomóżmy mu.
– To dopiero... – stwierdził Roger na widok mechanika, którego ściskało czterech pogrążonych we śnie Mardukan.
Zachichotał i machnął ręką na żołnierzy.
– Pomóżcie mu.
St. John (J.) złapał za jedno z zesztywniałych ramion Denata i zaczął go odciągać od mechanika.
– To obrzydliwe, Poertena – powiedział.
– Mi to, kurwa, mówisz?! Budzę się, a tu wszędzie łapy i śluz!
Roger zaczął odciągać Tratana. Mardukanin jęknął i jeszcze mocniej przytulił się do swojej ofiary.
– Chyba cię lubią, Poertena.
Głos mechanika już zaczynał być trochę przyduszony.
– Oni próbują mnie zabić! Puszczać!
– To przez ciepło jego ciała – mruknął chorąży pomagający Rogerowi.
Połączone wysiłki trzech marines nie wystarczyły, by Denat rozluźnił uścisk, co zaczynało grozić uduszeniem mechanika. – Trzeba rozpalić ognisko. Może go puszczą, jak się rozgrzeją.
– Niech ktoś pomoże mi przynieść Corda – powiedział Roger, po czym przypomniał sobie o wadze Mardukanina. – I to raczej kilka osób.
Nagle spojrzał na obozowisko poganiaczy.
– Czy ktoś zauważył, że nie ma jucznych zwierząt? – spytał zdziwiony.
– Przeszliśmy przez zimny front atmosferyczny – powiedział medyk. – A przynajmniej przez coś, co go przypomina.
Kapitan Pahner zwołał naradę, by omówić to, co wydarzyło się w nocy. Siedzieli na skraju obozu, patrząc w dół na spowity chmurami las, ciągnący się aż po horyzont. Nad nimi groźnie wznosiły się nieprzebyte góry.
– Jaki zimny front? – spytał Julian. – Nie czułem żadnego zimnego frontu.
– Pamiętasz ten deszcz wczoraj po południu?
– Jasne, ale tu bez przerwy pada.
– Ale ten padał bardzo długo – zauważył Roger. – Normalnie ulewa trwa krótko. Wczoraj padało i padało, i padało.
– Właśnie – kiwnął głową medyk. – A dzisiaj ciśnienie jest wyższe niż wczoraj. Niedużo – ta pieprzona planeta ma dość stabilny układ pogodowy – ale wystarczająco. Tak czy inaczej, pokrywa chmur opadła niżej – wskazał na chmury – obniżyła się wilgotność powietrza, a temperatura...
– Spadła jak kamień – powiedział Pahner. – To już wiemy. Czy tubylcy to wytrzymają?
Medyk westchnął i wzruszył ramionami.
– Tego nie wiem. Większość ziemskich zmienno – i stałocieplnych stworzeń może przez jakiś czas żyć w temperaturze tuż powyżej zera. Ale tak jest na Ziemi. – Znów wzruszył ramionami. – Jeśli chodzi o Mardukan, kapitanie, możemy tylko zgadywać. Jestem lekarzem, a nie biologiem.
* * *
Kompania miała spory dług wdzięczności wobec D’Nal Corda. Mardukański asi Rogera – w zasadzie jego niewolnik – był jednak przede wszystkim mentorem księcia, i to nie tylko w sprawach broni. Jego wpływ na zachowanie Rogera był bardzo wyraźny.
Dawniej księciu nawet nie przyszłoby do głowy, że ma honorowy dług wobec barbarzyńskich poganiaczy z zapadłej, bagnistej planety. Pahner musiał z niechęcią przyznać, że w ich obecnej sytuacji typowy dla dawnego Rogera brak skrupułów byłby jednak znacznie lepszy.
– Sir – powiedział sztywno. – Będziemy potrzebować zwierząt, żeby przejść te góry. Musimy także natychmiast uzupełnić zaopatrzenie, a nie wiadomo, czy nie skończy się nam ono po drodze. Jeśli nie będziemy mieli zwierząt, musimy zawrócić.
– Kapitanie – odparł spokojnie Roger, zadziwiająco przypominając w tym momencie swoją matkę. – Potrzebujemy flar–ta, ale nie zabierzemy ich poganiaczom, którzy dotąd tak wytrwale nam towarzyszyli. Nie jesteśmy rozbójnikami, więc nie zachowujmy się tak jak oni. A zatem co robimy?
– Możemy im ułatwić podróż – powiedział sierżant Jin. – Owinąć w jakieś ubrania, żeby nie tracili tyle ciepła i wilgoci. Dać na noc namiot z piecykiem. I tak dalej.
D’Len klasnął z żalem w dłonie.
– Nie sądzę, żebym mógł przekonać swoich ludzi, aby szli dalej. Na górze panują straszne warunki.
– Jeśli zdecydujecie, że idziecie dalej – powiedział Cord – moi bratankowie też pójdą. Ja jestem asi Rogera i zawsze za nim pójdę.
– Jestem ciekaw, co wszyscy sądzą o kupnie zwierząt. Głosujmy zatem – zaproponował Roger.
– Dobrze – zgodził się niechętnie kapitan. – Uważam jednak, że będziemy potrzebować pieniędzy po drugiej stronie gór. Despreaux?
Plutonowy odchrząknęła.
– Kupienie zwierząt to był mój pomysł.
– Tak myślałem – uśmiechnął się Pahner. – Rozumiem, że to głos za kupieniem flar–ta?
– Tak, sir. Ale D’Len Pah nie powiedział, że je sprzeda.
– Słuszna uwaga – powiedział Roger. – D’Len? Możemy je od was kupić?
Stary Mardukanin zawahał się, rysując patykiem kółka na ziemi.
– Musimy mieć przynajmniej jedno, żeby wrócić do lasu – powiedział z wahaniem.
– Oczywiście – zgodził się natychmiast książę.
– No i... nie są tanie – dodał poganiacz.
– Wolisz się targować z kapitanem Pahnerem czy Poerteną? – spytał Roger.
– Poerteną? – Mardukanin rozejrzał się przerażony. – Tylko nie z Poerteną!
– Zapłacimy uczciwą cenę – powiedział stanowczo Pahner. – Jeśli zdecydujemy się je kupić.
Zastanawiał się przez chwilę.
– A, do diabła. Nie mamy właściwie wyboru, prawda?
– Prawda, kapitanie – stwierdził Roger. – Nie mamy, jeśli chcemy przejść przez góry.
– Chcesz się o nie targować? – kapitan spytał poganiacza. – Klejnoty, złoto i diandal...
Mardukanin klasnął w ręce z rezygnacją.
– Flar–ta są dla nas jak dzieci. Ale byliście dobrymi panami, więc na pewno będziecie je dobrze traktować. Dogadamy się. – Opuścił głowę i dodał stanowczo: – Ale nie z Poerteną.
– Dobrze, że nie wiedzieli, że podpowiadam panu przez pier... przez radio, sir – powiedział Poertena, machając idącym zboczem poganiaczom.
– No – zgodził się Roger. – jak mi poszło?
– Opier... Orżnęli nas.
– Chwila – zaczął się bronić książę. – Te zwierzaki są dla nas bezcenne!
– Jasne – zgodził się Poertena. – Ale zapłaciliśmy ze dwa razy więcej, niż są warte. To więcej forsy, niż widzieli przez całe swoje pier... swoje życie.
– Racja – powiedział Roger. – Cieszę się, że Cranla poszedł z nimi. Może uda im się kupić nowe zwierzęta.
– Jasne – odparł mechanik. – Ale teraz brakuje mi czwartego do pików. I co ja zrobię?
– Pików? – spytał książę. – Co to są piki?
* * *
– Nie mogę uwierzyć, że ograł mnie mój własny książę – zrzędził jakiś czas później Poertena, patrząc razem z Denatem na odchodzącego i pogwizdującego wesoło Rogera. Książę właśnie przeliczał swoją wygraną.
– Zawsze powtarzałeś, że co minutę na świecie rodzi się nowy frajer – powiedział bratanek Corda z wyraźnym brakiem współczucia. – Nie wspomniałeś tylko, że sam jesteś jednym z nich.
* * *
Cord uniósł brzeg namiotu, kiedy flar–ta stanęło. Przez kilka ostatnich dni, kiedy ludzie szukali drogi przez góry, Mardukanie jechali na jucznych zwierzętach. By uniknąć zimna i wysuszenia skóry, chronili się pod skórzanymi namiotami. Tam, otuleni mokrymi szmatami, spędzali całe dnie pod pochłaniającą promienie słońca czarną skórą.
Zwierzęta dość długo stały bez ruchu, więc Cord postanowił wyjść na zewnątrz, nie zważając na ciężkie warunki atmosferyczne. Odpychając wilgotny kłąb dianda, szaman wyślizgnął się spod namiotu i ruszył na czoło kolumny. Roger uśmiechnął się, kiedy go zobaczył.
– Chyba mamy szczęście – powiedział, wskazując spory stos głazów.
Kopiec był dziełem czyichś rąk. Leżał u wejścia do jednej z dolin odchodzących od koryta rzeki, wzdłuż której maszerowali.
Przez półtora tygodnia badali teren, szukając nadającej się do przejścia drogi. Kilka dolin kończyło się trudnymi do pokonania stromiznami. Ta dolina zwężała się gwałtownie i ostro skręcała na południe.
– Może to jakiś podróżny zrobił dowcip – powiedziała Kosutic, wskazując na kamienny kopiec. – Przeprowadzić tamtędy zwierzęta to będzie koszmar.
– Ale to oznacza, że ktoś tu w ogóle był – stwierdził z uporem Roger. – Po co miałby wprowadzać innych w błąd?
Pahner spojrzał w górę.
– Wygląda na to, że tam jest lodowiec. – Kiwnął głową w kierunku potoku wypływającego z hukiem z doliny. – Widzi pan, jaka biała jest ta woda, Wasza Wysokość?
– Tak – odparł Roger. – Widziałem już coś takiego.
– To roztopiony śnieg? – spytała Kosutic.
– Spływ lodowcowy – poprawił ją Pahner. – Drobinki skał ścieranych przez lodowiec. Przynajmniej któryś z dopływów tego potoku ma swe źródło w lodowcu. – Spojrzał na Corda i na flar–ta. – Nie wydaje mi się, żeby dali sobie radę na lodowcu.
– Ja też tak myślę – przyznał Roger, patrząc na śnieżne czapy. – Ale musimy to sprawdzić.
– Nie my – powiedział Pahner. – Pani sierżant!
– Gronningen – odparła natychmiast Kosutic. – Jest z Asgardu, zimno nie robi na nim wrażenia. – Zamyśliła się na chwilę. – Dokkum jest z Nowego Tybetu. Powinien znać się na górach. Wezmę też Damdina.
– Proszę się tym zająć – powiedział kapitan. – My tymczasem rozbijemy tu obóz. – Popatrzył na otaczający ich las. – Przynajmniej jest tu pod dostatkiem drewna.
Kosutic rozejrzała się po wąskim wąwozie.
– Myśli pani, że tędy przejdą? – spytał Dokkum.
Mały Nepalczyk poruszał się wolnym, równym krokiem, którego nauczył pozostałych: jeden krok na jeden oddech. Szybsze tempo błyskawicznie wyczerpałoby ludzi, zmuszonych do oddychania rozrzedzonym powietrzem i pokonywania stromizn.
Kosutic zmierzyła wąwóz dalmierzem hełmu.
– Na razie przejdą. Ale ledwo ledwo.
– Heja! – krzyknął Gronningen. – Heja!
Wielki Asgardczyk stał na szczycie pochyłości, wymachując trzymanym nad głową karabinem.
– Chyba znaleźliśmy przełęcz – powiedziała Kosutic zmęczonym głosem.
* * *
– Niech mnie... – Roger patrzył na rozciągający się przed nimi widok.
Rozległa dolina w kształcie litery U była wyraźnie dziełem lodowca, pośrodku rozciągało się ogromne górskie jezioro.
Woda była w kolorze głębokiego błękitu i wyglądała na bardzo zimną. Wokół jeziora i na zboczach otaczającej je doliny leżało miasto.
Było prawie tak duże jak Voitan i nie przypominało spotykanych dotąd mardukańskich osiedli, bezładnie porozrzucanych na szczytach wzgórz.
– Wygląda jak Como – powiedział Roger.
– Albo Shrinagar – dodała cicho O’Casey.
– Cokolwiek to jest – stwierdził Pahner, schodząc z drogi mijającym ich zwierzętom – musimy się tam dostać. Zostało nam niecałe sto kilo jęczmyżu, a zapasy uzupełnień kurczą się z każdym dniem.
– Jak zwykle jest pan optymistą, kapitanie – zauważył złośliwie Roger.
– Nie, jestem pesymistą. Ale za to właśnie płaci mi pana matka – powiedział marine z uśmiechem. Uśmiech ten jednak szybko ustąpił miejsca grymasowi zmartwienia. – Po tym, jak zapłaciliśmy poganiaczom, została nam tylko garstka złota i kilka klejnotów. No i trochę dianda. Potrzebujemy jęczmyżu, wina, owoców, warzyw – wszystkiego. I soli. Prawie nie mamy już soli.
– Damy sobie radę, kapitanie – powiedział książę. – Pan zawsze ma jakieś dobre pomysły.
– Dziękuję – odrzekł kwaśno dowódca. – Nie mamy wyboru. – Poklepał się po kieszeni, ale zapas gumy do żucia już dawno mu się wyczerpał. – Może tam na dole mają tytoń.
– To dlatego żuje pan gumę? – spytał zaskoczony Roger.
– Tak. Dawno temu paliłem pseudonik. Zadziwiające, jak trudno rzucić ten nałóg.
Kapitan spojrzał na przechodzącą wąwozem kolumnę. Mijały ich już ostatnie flar–ta.
– Lepiej wracajmy na czoło.
– Dobrze – zgodził się Roger, patrząc na leżące w oddali miasto. – Nie mogę się już doczekać powrotu do cywilizacji.
– Nie spieszmy się za bardzo. – Kapitan ruszył na czoło kolumny. – To będzie zupełnie nowe doświadczenie. Inne zwyczaje, inne zagrożenia. Góry są skuteczną barierą, dlatego ci Mardukanie na dole mogą być nastawieni nieprzyjaźnie do obcych. Musimy działać powoli i ostrożnie.
* * *
– Powoli – zawołała Kosutic. – Miasto nam nie ucieknie.
Przez ostatnie dwa dni kompania posuwała się krętymi wąwozami w stronę osiedla. Okazało się, że dolina, z której wyszli, należała do innego działu wodnego, więc musieli trochę się cofnąć. Ta zwłoka sprawiła, że kończyła im się już pasza dla zwierząt jucznych.
Kiedy więc dotarli do dość gęsto zalesionego terenu moren i osadów rzecznych, mogli zwolnić tempo marszu i pozwolić flar–ta pożywić się.
– Zrozumiano, pani sierżant – odparła Liszez przez komunikator i zwolniła, rozglądając się dookoła.
Maszerowali szerokim, dobrze ubitym leśnym traktem. Zauważyli, że niższe gałęzie rosnących po obu stronach iglaków były objedzone przez jakiegoś roślinożercę.
Marine zatrzymała się na skraju polany. Zryty grunt wskazywał, że nieznany roślinożerca kopał tu w poszukiwaniu korzeni.
Poranek był jasny i chłodny, rosa dopiero zaczynała znikać z zarośli. Okolica była niemal rajem dla znękanych upałami marines, mimo to nie chcieli zwalniać tempa podróży. Nie mogli doczekać się odpoczynku w mieście.
Było ono jedynie przystankiem na ich drodze, ale w wyobraźni marines zaczynało jawić się jako główny cel ich marszu. Według map, od miasta dzieliła ich niewielka odległość. W rzeczywistości mieli przed sobą kilka tygodni przedzierania się przez dżunglę. Cholernie dobrze składa się z tym miastem, pomyślała Liszez, bo chociaż ich nanity bardzo dobrze radziły sobie z pozyskiwaniem substancji odżywczych z najbardziej niespodziewanych źródeł, jednak wszystko ma swoje granice. Ciężkie straty, jakie kompania poniosła pod Voitan i Marshadem, jak na ironię chwilowo poprawiły ich sytuację, ponieważ każdy zabity marine oznaczał dodatkowy przydział witamin i protein oraz zapasów dla pozostałych przy życiu, ale i to już się wyczerpywało. Dlatego im szybciej załadują tyłki na statek i odlecą, tym lepiej.
Liszez spojrzała przez ramię i uznała, że kolumna jest już wystarczająco blisko. Rozejrzała się w poszukiwaniu zagrożeń i ruszyła przed siebie. Po trzecim kroku ziemia pod jej stopami eksplodowała.
* * *
Roger oglądał drzewa. Pozdzierana kora coś mu przypominała. Spojrzał na swojego asi.
– Cord, te drzewa...
– Tak. Flar–ke. Musimy uważać – powiedział szaman.
Chociaż Pahner próbował przekonać księcia, że grzbiet pierwszego zwierzęcia w kolumnie nie jest właściwym miejscem dla dowódcy, Roger wciąż jechał na Patty i osłaniał karawanę swoim jedenastomilimetrowym sztucerem. Książę włączył radio na częstotliwości dowodzenia.
– Kapitanie, Cord mówi, że jesteśmy na terenach flar–ke. Tak jak wtedy, kiedy go pierwszy raz spotkaliśmy.
Pahner milczał przez chwilę. Roger przypomniał sobie jego wściekłość tamtego dnia. Książę nigdy potem nie wyjaśnił kapitanowi, że otwarty kanał łączności kompanii sprawiał mu wtedy tyle problemów, że po prostu nie usłyszał rozkazu niestrzelania do ścigającego Corda flar–ke. Roger został wówczas po raz pierwszy w życiu tak ostro skarcony. Pahner był tak wściekły, że jakiekolwiek tłumaczenie nie miało sensu.
Z drugiej strony, gdyby nawet usłyszał rozkaz, i tak by strzelił. I wcale nie po to, by ocalić Corda, gdyż nie wiedział jeszcze wtedy o istnieniu szamana. Strzeliłby, ponieważ w całym swoim życiu wiele razy polował na dzikie zwierzęta i rozpoznał na drzewach ślady znakowania przez nie swojego terytorium. Ślady bardzo podobne do tych, które teraz widzieli...
– Rozumiem – odpowiedział w końcu kapitan. Roger czuł, że w pamięci Pahnera odżyły te same wspomnienia. Nigdy nie rozmawiali o tamtym zdarzeniu. Książę myślał czasami, że przyczyną błędu kapitana był fakt, iż flar–ke przypominało – przynajmniej zewnętrznie – juczne flar–ta, które kompania zdążyła już dobrze poznać. Flar–ta potrafiły być nadzwyczaj niebezpieczne w sytuacji zagrożenia, ale z natury nie były agresywne. Widocznie kapitan uważał, że flar–ke także są łagodne, i dlatego kazał swoim ludziom wstrzymać ogień. Dawniej Roger prawdopodobnie nie zastanawiałby się nad tym, teraz jednak rozumiał, że Pahner, tak samo jak inni, nie lubi przyznawać się do swoich błędów, dlatego nie poruszał więcej tego tematu.
– Cord jest naprawdę zaniepokojony – powiedział do komunikatora.
– Wiem – odparł kapitan. – Często powtarzał, że chociaż wyglądają jak flar–ta, są zupełnie inne. Ciekaw jestem, na czym dokładnie polega różnica.
– Przychodzi mi do głowy przykład bawołów afrykańskich, kapitanie – wyjaśnił Roger. – Dla laika wyglądają zupełnie tak samo jak bawoły indyjskie. Ale one nie są agresywne, a afrykańskie są, i to bardzo. Prawdopodobnie są najbardziej agresywnymi i niebezpiecznymi zwierzętami na Ziemi. Nie żartuję – istnieją dziesiątki udokumentowanych przypadków, kiedy bawoły afrykańskie polowały na myśliwych.
– Jasne. – Pahner przełączył się na częstotliwość ogólną. – Kompania, słuchajcie... – zaczął, ale przerwały mu głośne krzyki.
* * *
Kosutic nie wiedziała, jakim cudem udało jej się przeżyć pierwsze sekundy. Bestia, która wystrzeliła nagle spod ziemi, nadziała Liszez na róg i wyrzuciła ją w powietrze, grenadier spadła bezwładnie jak worek potrzaskanych kości. Zwierzę nie zwracało już na nią uwagi – było zajęte szarżowaniem na starszą sierżant.
Kosutic udało się zejść mu z drogi rozdzierającym mięśnie skokiem. Uderzyła barkiem w ziemię, przedtem jednak zdążyła przesunąć przełącznik karabinu na amunicję przeciwpancerną.
Pociski z wolframowym rdzeniem przebiły grubą, pokrytą łuskami skórę, którą zwykła amunicja jedynie by porysowała. Bestia zaryczała rozwścieczona. Sierżant zauważyła, jak całe stado flar–ke wyskakuje jakby spod ziemi i szarżuje na kompanię.
Z pozoru przypominały flar–ta, ale kilkumiesięczne doświadczenie pozwoliło sierżant zauważyć pewne różnice. Flar–ta wyglądały jak skrzyżowanie rogatej ropuchy z triceratopsem, miały dość lekki pancerz, którego kryza nie sięgała poza szyję, i jednakowe przednie i tylne łapy. Te stworzenia były przynajmniej o tonę cięższe, a pokrywająca je skóra była o wiele grubsza. Ich kryza była tak szeroka, że poganiacz nie widziałby zza niej drogi, a przednie łapy były znacznie silniejsze i potężniejsze niż tylne.
Kosutic uskoczyła przed ciosem jednej z ogromnych nóg i obróciła się, unikając przebicia rogiem. Wpakowała jeszcze trzy pociski w kryzę potwora i ze zdumieniem zobaczyła, że dwa z nich odbiły się od kościanego pancerza.
Kątem oka zauważyła jakiś ruch i rzuciła się w tył saltem, którego nigdy nie wykonałaby w innych okolicznościach. Miejsce, w którym stała ułamek sekundy wcześniej, zostało stratowane przez następną olbrzymią rogatą ropuchę. Kosutic przeturlała się po ziemi, po czym przełączyła karabin na ogień ciągły i zaczęła pruć do flar–ke, z którym przed chwilą walczyła.
Bestia zaszarżowała na nią, a sierżant znów uskoczyła w bok. Tym razem jednak zwierzę zwróciło się w tą samą stronę. Kosutic pomyślała, że już po niej. Desperacko próbowała jeszcze uniknąć uderzenia rogiem... gdy nagle zwierzę zostało zaatakowane przez Patty.
Roger wpakował trzy pociski w odsłonięte podbrzusze bestii i pochylił się, podając rękę starszej sierżant.
– Szybciej! – krzyknął i ukłuł zwierzę w szyję, kiedy tylko ręka Kosutic zacisnęła się na jego nadgarstku. – Szybciej! Wynośmy się stąd!
Patty zawróciła i z rykiem pogalopowała w kierunku atakowanej kompanii. Wydawało się, iż nie pamięta, że jest flar–ta. Wkroczyła na wojenną ścieżkę i niech ci z gór lepiej mają się na baczności!
* * *
Pahner zaklął wściekle, kiedy wierzchowiec Rogera pogalopował prosto na szarżujące olbrzymy.
– Zewrzeć szyk! – zawołał na częstotliwości ogólnej. Zobaczył kilka oszczepów odbijających się od łbów atakujących bestii i pokręcił głową. Większość marines miała po jednym magazynku amunicji. Jej zużycie oznaczało koniec nadziei na zajęcie portu.
– Do broni! Przeciwpancernymi ognia! – Uskoczył przed szalejącym zwierzęciem i ściągnął z ramienia karabin. – Zwierzęta do przodu! Ustawić je w zaporę!
Przed oczami mignął mu Roger atakowany przez stado flar–ke. Jakimś cudem księciu udało się ominąć szarżę jednej z bestii. Kiedy flar–ke mijały czoło kolumny, Pahner zobaczył jeszcze, jak Roger ładuje w nie pocisk za pociskiem, a potem znika w kłębach kurzu.
Ten doświadczony oficer czuł, że ogarnia go rozpacz. Atak nastąpił frontalnie i dlatego marines mogli celować jedynie w pancerne kryzy, najbardziej odporne części ciała zwierząt. Coraz gęstszy ogień nie odnosił niemal żadnego skutku.
W zbitą masę atakujących zwierząt zaczęły spadać pierwsze granaty, ale nawet to ich nie odstraszyło.
– Na zwierzęta! – zawołał Pahner, pospiesznie gramoląc się na grzbiet flar–ta. – Wszyscy na zwierzęta!
Nastąpiła kolejna szarża stada bestii. Z grzbietu ftar–ta Pahner zobaczył marines ginących pod stopami i rogami olbrzymich ropuch. Wielu jednak udało się wspiąć na grzbiety jucznych zwierząt.
Sytuacja nie była teraz o wiele lepsza, ale przynajmniej dawała im możliwość podjęcia walki. Rozwścieczone flar–ke zawróciły do ponownej szarży. Na szczęście nie wiedziały, kto jest dla nich naprawdę niebezpieczny, i obróciły swój gniew przeciw jucznym zwierzętom zamiast tym małym ludzikom, które je raniły. Wbiły się w stado flar–ta. Przez odgłos zderzających się ciał i zwierzęce wrzaski bólu i wściekłości przebił się łoskot karabinów marines.
Zapanował całkowity chaos. Marines – jedni z ziemi, inni z grzbietów zwierząt, a jeszcze inni z czubków drzew – zasypywali szalejące stado ogniem. Zmasowany ogień żołnierzy powalał jedno zwierzę po drugim. Zużywali amunicję w zastraszającym tempie, ale nie mieli wyboru.
Pahner miotał się, wydając rozkazy koncentracji ognia. W pewnym momencie zobaczył Rogera szarżującego na grzbiecie Patty w sam środek kotłowaniny. Kiedy książę nauczył się używać flar–ta jako bojowego rumaka, było tajemnicą, ale wyglądał na jedynego członka kompanii, który w tym całym zamieszaniu nie stracił głowy.
Patty zaszarżowała z ogromną prędkością i zderzyła się z większym od niej zwierzęciem z hukiem przypominającym trzęsienie ziemi.
Flar–ke zapiszczało w agonii, kiedy rogi flar–ta przebiły jego grubą skórę i powaliły go na kolana. Kosutic strzelała seriami do otaczających ich bestii, tymczasem Roger wpakował kilka pocisków w odsłonięte podbrzusze ofiary Patty. Potem wycofał swojego wierzchowca, by rozpędzić się do kolejnego ataku.
Pahner szturchnął Aburię, która kierowała zwierzęciem, na którym jechali.
– Wynosimy się stąd!
– Tak jest, sir!
Kapral zmusiła zwierzę do ciężkiego biegu. Z obu stron podbiegali do nich piesi marines. Pahner pomagał im wspiąć się na grzbiet flar–ta, rzucając rozkazy i rozdając własną amunicję. Kiedy minęli ostatnią walczącą parę zwierząt, kapitan zobaczył zbliżającego się jeszcze jednego potwora. To wracał Roger.
* * *
– Szkoda, że nie ma tu poganiaczy – powiedział Berntsen, rąbiąc gruby kawał mięsa.
– Dlaczego? – spytał Cathcart.
Kapral otarł twarz ramieniem munduru – wszystko inne pokrywała krew.
– Bo to oni się tym zajmowali.
Kompania zatrzymała się na zrytej polanie i umocniła obóz. Było jasne, że nocą zbiegną się tu stada padlinożerców, ale marines nie byli w stanie iść dalej. Po raz kolejny ponieśli ciężkie straty...
Nepalczyk Dokkum, który uczył wszystkich przetrwania w górach, już nigdy więcej nie ujrzy Nowego Tybetu. Ima Hooker nie zażartuje już ani razu ze swojego imienia. Kameswaran i Cramer, Liszez i Ejiken... Lista zdawała się ciągnąć bez końca.
– Wiesz, co ci powiem? – powiedział Cathcart. – Rogo mówił prawdę. Te skurwysyny to nic dobrego.
– No – przyznał szeregowy, ciągnąc ciężką skórę martwej bestii. – Od samego początku mówił prawdę.
* * *
– Miał pan rację, Roger – powiedział Pahner, patrząc na ułożone rzędem ciała zabitych marines. – To nie są juczne zwierzęta.
– To tak jak z tymi bawołami – odpowiedział zmęczonym głosem książę.
Właśnie skończył zszywać rany Patty, używając do tego zestawu chirurgicznego doktora Dobrescu i antybiotyków ogólnego zastosowania. Musiał to zrobić sam, ponieważ rozzłoszczone zwierzę nie dopuszczało do siebie nikogo innego.
– Afrykańskie i indyjskie, tak? – spytał Dobrescu, podchodząc i siadając na pniu złamanego drzewa.
– Właśnie mówił pan o nich, kiedy wpadliśmy w to szambo – powiedział Pahner. – Nigdy wcześniej nie słyszałem o tych zwierzętach.
– Bo nie jest pan z Ziemi – zauważył Roger. – Oczywiście większość mieszkańców Ziemi też o nich nie słyszała.
– Ci z Afryki na pewno słyszeli – powiedział z chichotem Dobrescu.
– No więc co to jest? – spytał Pahner, również siadając.
– To tona chodzącej złośliwości – powiedział Roger. – Jeśli cię wyczują, podkradają się od tyłu i zanim się zorientujesz, już nie żyjesz.
– Myślałem, że bawoły jedzą trawę.
– To nie znaczy, że są przyjazne – odparł zmęczonym głosem książę. – Roślinożerca nie oznacza od razu przyjaciela.
Machnął ręką w stronę zwalonych na kupę ścierw flar–ke.
– Wstrętne żabowoły – parsknął.
– Co? – nie zrozumiał Pahner.
– Wyglądają jak rogate ropuchy, ale są wredne jak afrykańskie bawoły. – Roger wzruszył ramionami. – Żabowoły.
– Wygląda na to, że za chwilę dowiemy się, jak smakują. – Kapitan wciągnął w nozdrza dobiegające z polowej kuchni zapachy.
Jak się okazało, żabowoły smakowały zupełnie jak kurczaki
ROZDZIAŁ DRUGI
– No proszę, czegoś takiego nie widuje się codziennie – powiedział zmęczonym głosem Julian:
– Tutaj chyba się widuje – odparła Despreaux.
Zwierzę przypominało dużego dwunogiego dinozaura, z krótkimi przednimi łapami, środkowymi niemal w zaniku... i jeźdźcem.
– Super – powiedział Kyrou. – Koniostrusie.
Jeździec zatrzymał się przed kolumną, powiedział coś głośno i podniesioną ręką nakazał im się zatrzymać. Wodze – podobne do końskich – trzymał dolną parą rąk, co pozwalało mu używać górnych do wykonywania gestów i posługiwania się bronią. Kosutic podeszła do niego, podnosząc wysoko puste dłonie.
– Pani O’Casey, proszę na czoło kolumny – zawołała na częstotliwości ogólnej. – Nie rozumiem, co ten facet do mnie mówi.
– Już idę – odpowiedziała w słuchawce uczona.
Kosutic skupiła uwagę na Mardukaninie. Musiał być strażnikiem – wskazywała na to ciężka zbroja i broń. Nic z jego wyposażenia nie przypominało rzeczy powszechnie używanych po drugiej stronie gór. Wyglądał na niespecjalnie zadowolonego ze spotkania, więc sierżant klasnęła w dłonie, próbując naśladować mardukańskie uprzejme powitanie na tyle wiernie, na ile pozwalały jej jedynie dwa ramiona.
– Nasz tłumacz zaraz tu będzie – powiedziała uprzejmie w powszechnie używanym w Hadurze języku kupieckim.
Tubylec nie mógł jej rozumieć, ale miała nadzieję, że przynajmniej wyczuje przyjazny ton jej głosu.
Chyba tak się stało, ponieważ strażnik skinął jej po mardukańsku, opuścił podniesioną, dłoń i rozluźnił się w oczekiwaniu. Wciąż nie wyglądał na uradowanego widokiem kompanii, ale swoją postawą wyrażał gotowość okazania cierpliwości. Przynajmniej na razie.
Sierżant rozejrzała się po okolicy. Podejrzewała, że tubylcy dowiedzieli się o ich nadejściu z pewnym wyprzedzeniem, ponieważ jeździec pojawił się natychmiast, gdy tylko wyszli z gęstego lasu na otaczające miasto pola.
Pracujący na nich wieśniacy nosili okrywające ich od stóp do głów ciemne szaty z szorstkiej, grubej tkaniny. Kiedy przerwali na chwilę pracę, kilku z nich odkorkowało bukłaki i polało się wodą. Najwyraźniej w ten sposób radzili sobie ze zbyt suchym klimatem płaskowyżu.
Rośliny, które uprawiali – niskie, pnące krzewy, podtrzymywane za pomocą konstrukcji z palików i sznurka – nie były ludziom znane. Właśnie kwitły i wszędzie wokół unosił się ciężki zapach milionów kwiatów.
Tubylcy posługiwali się zwierzętami pociągowymi innymi niż te, które ludzie do tej pory widzieli na Marduku. Kilku rolników orało pola pługiem ciągniętym przez niskie, sześcionożne zwierzęta, wyraźnie spokrewnione z koniostrusiem, którego dosiadał strażnik.
Kosutic odwróciła wzrok od tubylców, kiedy podeszła do niej Eleanora O’Casey. Uczona uśmiechnęła się do strażnika i dwukrotnie klasnęła w dłonie na powitanie. Podróż wyraźnie zahartowała naczelniczkę świty księcia. Stała się chuda i żylasta jak poskręcany korzeń.
– Jesteśmy podróżnymi wędrującymi przez wasz kraj – powiedziała, używając tego samego języka kupców, co Kosutic. – Chcemy handlować, kupić od was zapasy.
Wiedziała, że tubylec nie rozumie ani słowa, ale nie przejmowała się tym. Uboga pigułka języka mardukańskiego, którą załadowała do tootsa, rozrosła się podczas podróży w obszerną bazę danych. Gdyby O’Casey udało się skłonić strażnika do mówienia, program szybko zacząłby dostosowywać się do jego języka.
Jeździec rzucił coś ostrym, niemal zaczepnym tonem. Jego słowa wciąż były niezrozumiałe. O’Casey pokiwała głową, by zachęcić go do dalszego mówienia, jednocześnie uważnie mu się przyglądając. Podstawową broń strażnika stanowiła długa na pięć czy sześć metrów lekka lanca o dziwnie wydłużonym poczwórnym ostrzu. Naczelniczka świty uznała, że broń została tak skonstruowana po to, by móc przebijać pancerze żabowołów. Widocznie wielcy roślinożercy stanowili główne zagrożenie w tym rejonie.
Oprócz lancy jeździec miał przypięty do siodła długi, prosty miecz. Był to odpowiednik średniowiecznego dwuręcznego miecza, ale ponieważ Mardukanie byli niemal dwa razy wyżsi od ludzi, miał blisko trzy metry długości.
Strój jeźdźca był zaskakujący. Miał na sobie kolczugę, płytowy napierśnik i naplecznik oraz osłony na udach, nagolenniki i karwasze. Zbroja wyraźnie kontrastowała ze skórzanymi fartuchami używanymi w Hadurze i Hurtanie.
Najbardziej interesujące było to, że w olstrach przy jego siodle tkwił duży pistolet albo krótki karabinek. Broń była najprostszej konstrukcji, ale wykonana została wspaniale. Metalowe elementy zrobiono najwyraźniej ze stali, a nie z żelaza, powszechnie używanego po drugiej stronie gór, zaś mosiądz na kolbie miał kolor spalonej letnim słońcem trawy. Zamiast wolnopalnego lontu był wyposażony w mardukański odpowiednik ziemskiego zamka kołowego. Wygląd broni i zbroi świadczył o wysokim poziomie obróbki metali.
Żołnierz wskazał ręką kierunek, z którego przymaszerowała kompania, i ostrym tonem zadał jakieś pytanie.
– Wybacz – odparła przepraszająco O’Casey. – Obawiam się, że jeszcze cię za dobrze nie rozumiem, ale chyba robimy już postępy.
Rzeczywiście program sygnalizował znajomość niektórych słów, chociaż wciąż jeszcze daleko było do pełnego zrozumienia języka, z którym właśnie się zetknęli. Miejscowy dialekt wywodził się z języka mieszkańców okolic portu i wskazywał, że tutejsze tereny są szczelnie odcięte od krajów leżących za górami.
– Przychodzimy w pokoju. – Uczona użyła już kilku słów lokalnej mowy i uzupełniła je wyrazami z oryginalnej pigułki. – Jesteśmy zwykłymi kupcami. – Ostatnie słowo należało już do języka, którym posługiwał się żołnierz.
– Kapitanie Pahner – powiedziała przez radio – czy ktoś mógłby tu przynieść belę diandal Chcę mu pokazać, że my handlujemy, a nie napadamy. Prawdopodobnie wyglądamy jak łupieska wyprawa.
– Zrozumiałem – odparł Pahner.
Chwilę później na czoło kolumny przytruchtał Poertena, dźwigając belę dianda. Pięknie utkany lendwab okazał się bardzo dobrym towarem w regionie Haduru, O’Casey miała nadzieję, że tutaj również będzie mile widziany.
Poertena podał jeden koniec zwoju Kyrou, po czym obaj rozwinęli go, uważając, by nie dotknął ziemi. Efekt był zgodny z oczekiwaniami O’Casey. Strażnik puścił luźno wodze, zatknął lancę w obejmie i zeskoczył z siodła z gracją, która w wydaniu kogoś wzrostu Mardukan była zadziwiająca.
– Ten... materiał... gdzie? – zapytał.
– Z krainy, z której przychodzimy – powiedziała O’Casey, wskazując ręką góry. – Mamy go dużo na handel, tak samo jak innych towarów.
– Bebi – powiedział Poertena, zgadując, co może zainteresować ich rozmówcę – przynieś mi ten miecz, co nam został z Voitan.
Kapral kiwnął głową i za chwilę wrócił z owiniętą w tkaninę bronią. Poertena rozpakował ją, falisty wzór damasceńskiej stali najwyraźniej spodobał się Mardukaninowi, bo aż krzyknął z zachwytu. Zerknął pytająco na O’Casey, po czym wziął miecz do ręki. Broń miała szerokie, zakrzywione ostrze – nie była to już szabla, ale jeszcze nie był to sejmitar. Mardukanin machnął nią kilka razy, po czym roześmiał się i rzucił jakieś słowo.
– Co on mówi? – spytał Poertena. – Ja myślę, że to coś ważnego.
– Nie wiem – odparła O’Casey.
Mardukanin dostrzegł ich wyraźne zmieszanie i powtórzył to słowo, pokazując na niebo, otaczające ich pola i góry, a potem na trzymaną w górnej ręce broń.
– Mamy chyba miejscowe oznaczenie piękna – powiedziała O’Casey. – Jestem prawie pewna, że powiedział, iż miecz jest tak piękny jak niebo, kwiaty i wyniosłe góry.
– Aha – zachichotał Poertena. – Chyba damy tu sobie radę z handlem.
– Poznaj naszego wodza. – Eleanora gestem wskazała jeźdźcowi, by poszedł za nią. Mardukanin niechętnie oddał miecz Bebiemu i ruszył za naczelniczką świty.
– Ja jestem Eleanora O’Casey – powiedziała. – Nie usłyszałam twojego imienia.
– Sen Kakai – odparł Mardukanin. – Jeździec Ran Tai. Najwyraźniej rozumiesz już nasz język?
– Mamy zdumiewającą łatwość uczenia się obcych języków – powiedziała ze śmiechem naczelniczka świty.
– Zauważyłem – zachichotał w odpowiedzi jeździec, po czym uważnie przyjrzał się małemu oddziałowi ludzi. – Jesteście... dziwacznie uzbrojeni – zauważył, wskazując rzymsko–mardukańskie wyposażenie.
– Po drugiej stronie gór panują zupełnie inne warunki – powiedziała O’Casey. – Przybyliśmy z bardzo daleka i musieliśmy dostosować tutejszy sprzęt do naszych potrzeb. Miecze i włócznie nie są naszym zwykłym uzbrojeniem.
– Wasi żołnierze mają na plecach strzelby.
– Tak – odparła O’Casey. Zmierzyła wzrokiem ciężko opancerzonego jeźdźca. – Twoja zbroja jest bliższa temu, co my znamy – powiedziała.
– Macie bardzo niezwykły ekwipunek – powtórzył. Nagle zobaczył stos skór zarzuconych na juczne zwierzęta. – Czy to skóry sin–tal – spytał z widocznym zaskoczeniem.
– Tak mi się wydaje, chociaż my nazywamy te zwierzęta flar–ke. Ich stado zaatakowało nas w głębi doliny. – Przerwała. – Mam nadzieję, że to nie było... chronione stado?
– W żadnym razie – odparł Sen Kakai. – To stado niedawno się tu pojawiło. Między innymi dlatego patrolowałem tę okolicę. Przy okazji przepraszam za moje powitanie. Mamy ostatnio trochę problemów.
– Problemów? – spytała naczelniczka świty, kiedy zbliżyli się do grupy dowodzenia. – Jakich problemów?
– Ostatnio jest ciężko – odparł strażnik. – Nastały bardzo ciężkie czasy.
Kiedy trwało wzajemne przedstawianie się, Eleanorze przyszło do głowy pewne starożytne chińskie powiedzenie, które wydawało się stworzone specjalnie dla kompanii Bravo. Idealnie do niej pasowało. Mówiąc krótko, O’Casey miała serdecznie dość „życia w ciekawych czasach”.
* * *
Karawanseraj stał na skraju głównego placu targowego. Krzyki sprzedawców przenikały przez grube mury hotelu aż do pokoju na drugim piętrze, który zajmowała grupa dowodzenia.
Otwarte okno wychodziło na płaskie dachy domów i rozciągające się za nimi jezioro. Nieustannie wiejący wiatr przynosił zapach przypraw, z których słynął cały region.
Okazało się, że przyprawa zwana przypieprzem, która była istotnym składnikiem wielu dań Matsugaego, rośnie jedynie na wysoko położonych suchych terenach. Ponieważ mieszkańcy planety potrzebują do życia wysokiej temperatury i dużej wilgotności, jest ona niezwykle droga. Uprawa przypieprzu i kilku innych ziół stanowi więc źródło dużej części dochodu całego regionu.
Jego mieszkańcy żyją także z wydobycia. Góry obfitują w złoża złota, srebra i żelaza, a na niższych wzgórzach wokół miasta trafiają się skupiska kamieni szlachetnych. Ran Tai jest więc bardzo bogatym miastem.
Ale to miasto ma swoje problemy.
– Może nastąpiła zmiana klimatu – powiedziała O’Casey. – Nie przychodzi mi do głowy żaden inny powód takiej skali inwazji, o jakiej opowiadają mieszkańcy miasta.
– Nie chcemy znów mieć do czynienia z Kranolta – powiedział stanowczo Roger.
– O nie – zgodziła się Kosutic, masując wciąż świeżą bliznę na ramieniu. – Wolałabym spotkać siły uderzeniowe Świętych, niż znowu walczyć z tymi draniami. Przeklęci Święci przynajmniej wiedzą, kiedy są pokonani.
– Ci, o których mowa, nie przypominają naszych Kranolta – powiedziała O’Casey. – Kiedy ich spotkaliśmy, byli u schyłku swojej potęgi. Z opisów wynika, że ci przypominają Kranolta z okresu pierwszej bitwy pod Voitan.
– O, to super! – Zachichotał histerycznie Julian. – Nowi, wypoczęci Kranolta zamiast starych i zmęczonych Kranolta!
– Ta grupa – ciągnęła O’Casey – najwyraźniej nadciąga z tych samych wzgórz na skraju północnych równin, z których pochodzili Kranolta, tylko że nie znaleźli przejścia przez góry tutaj, na wschodzie, i musieli je obejść od zachodu. – Wskazała na mapie północną część olbrzymiego kontynentu, przesuwając palcem wzdłuż łańcucha gór, które Sen Kakai nazywał Tarstenami.
– Bomani różnią się od Kranolta pod kilkoma względami. Rozpoczęli swoją migrację trochę później, no i mają zupełnie inną broń. Kranolta nie znali prochu, a Bomani używają arkebuzów, chociaż przypuszczam, że mogli je zdobyć drogą handlu z tym regionem.
– Bomani – tak jak Kranolta – wydają się być luźną konfederacją plemion, które różnią się między sobą poziomem rozwoju technologicznego. Na przykład te, które znajdują się na przodzie całej migracji, są zdecydowanie bardziej prymitywnie uzbrojone niż – nazwijmy to – „rdzeń”, który pcha całość do przodu. Posługują się bronią miotaną zamiast palną. Można ich traktować jak... hmmm... lekko uzbrojonych harcowników, którzy badają opór przeciwnika i szukają okazji do ataku.
– Wspaniale – zachichotał Pahner. – Milusińscy z włóczniami jak szpadle. Ale co ich tak pcha? Dlaczego właśnie teraz rozpoczęli inwazję? Kiedy ich spotkamy?
– Nie mogę tego dokładnie powiedzieć – przyznała historyczka. – Na pewno nie na sto procent. Motywy ekspansji barbarzyńców często są niejasne, ale nie żartowałam, kiedy mówiłam, że mogła to spowodować zmiana klimatu i wyż demograficzny. Zmiana klimatu często prowadzi do ograniczenia zasobów żywności dla rosnącej liczby mieszkańców, więc migrują w poszukiwaniu żywności. Z drugiej strony może za tym stać po prostu nadzwyczaj ambitny wódz, który marzy o zbudowaniu potęgi na wzór imperium Mongołów. – Wzruszyła ramionami. – Cokolwiek jest tego przyczyną, barbarzyńcy przetaczają się przez tę okolicę, miażdżąc wszystko na swojej drodze.
– To dlatego ten strażnik był taki nerwowy – powiedział Roger, pogryzając coś, co tubylcy nazywali targhas, a co przypominało trochę popularne po południowej stronie Tarstenów daktiwi. Kompania bardzo polubiła daktiwi, których tutaj niestety nie znano, podobnie jak dianda. Na szczęście jęczmyż był popularny po obu stronach gór. Targhas przypominały śliwki daktylowe skrzyżowane z mechatym dzikim jabłkiem. Roger zastanawiał się, żołnierze je nazwą. Śliwjabłki? Jabliwki?
– Musimy uzupełnić zapasy. – Pahner spojrzał na Poertenę. – Czy będzie z tym problem?
– Sprawdziłem ceny na targu – odparł mechanik. – Możemy utargować dobry pieniądz na dianda. Bardzo dobry. Ale jęczmyż przywożą z dżungli. Jedzenie mają tu drogie.
– Więc kupimy tyle, ile potrzeba na dotarcie do dżungli, a resztę dostaniemy na dole, na równinach – powiedział Pahner, po czym przerwał widząc, że mechanik kręci głową. – Nie?
– Zbiory im się spier... nie udały. – Pinopańczyk wzruszył ramionami. – Trudno znaleźć jęczmyż nawet na równinach. Maszerujemy prosto w następną wojnę, panie kapitanie. Ciężko będzie z żarciem.
– Cudownie. – Pahner westchnął i spojrzał w górę. – Czy chociaż raz coś może pójść tak jak trzeba?
– Gdyby poszło, uznałby to pan za podstęp – zażartował Roger. – Generalnie więc potrzebujemy więcej gotówki?
– Przydałoby się, sir – odparł Pinopańczyk. – Jęczmyż jest drogi, nie wspominając o owocach i przyprawach.
– Tego akurat zamierzałem sporo kupić – powiedział Matsugae.
Jako główny kucharz ekspedycji i szef logistyki, służący Rogera zazwyczaj brał udział w spotkaniach.
– Tutejszy przypieprz jest wspaniały. Poza tym chciałbym kupić kilkadziesiąt kilo innych przypraw. Poznałem kilka potraw, które chciałbym wypróbować. Powinniśmy także pomyśleć o jakiejś pomocy obozowej, nawet jeśli mieliby to być poganiacze.
– Do tego potrzeba pieniędzy, Matsugae – powiedział kapitan. – Gdybyśmy nie musieli kupić flar–ta, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. Ale w naszym skarbcu widać dno. Na razie nam wystarczy, ale nie mamy żadnego źródła przyszłych dochodów.
– Więc zaróbmy coś – wzruszył ramionami Roger.
– Mam nadzieję, że nie będziemy już musieli zdobywać żadnych miast – powiedziała sierżant Lai. – Ostatnie było wystarczająco paskudne.
– Żadnych miast – zgodził się książę. – Ale potrzebujemy pieniędzy, a jesteśmy elitarną jednostką bojową. Akurat odbywa się masowa migracja, która powoduje liczne konflikty. Powinniśmy znaleźć sobie jakieś dobrze płatne zadanie, które moglibyśmy wykonać, nie ponosząc przy tym żadnych strat.
– Mówi pan o zostaniu najemnikami – powiedział z niedowierzaniem Pahner.
– Kapitanie, a czym my byliśmy w Marshadzie? Albo w Q’Nkok? – spytał Roger, wzruszając ramionami.
– Byliśmy kompanią Bravo batalionu Brąz – odparł ze złością kapitan – którą okoliczności zmusiły do walki. Braliśmy za to zapłatę, ale nie byliśmy pospolitymi najemnikami, do cholery!
– Cóż, kapitanie – powiedział cicho Roger. – Widzi pan jakieś inne wyjście?
Marine otworzył usta i zamknął je gwałtownie. Po chwili pokręcił głową.
– Nie. Ale nie wydaje mi się, żebyśmy upadli aż tak nisko, aby zostać najemnikami.
– Poertena – powiedział książę. – Czy mamy dość funduszy, żeby kupić zapas jęczmyżu, który wystarczyłby nam do wybrzeża?
Mechanik popatrzył w panice na księcia i swojego dowódcę.
– O nie, Wasza Wysokość, mnie w to nie mieszajta!
– Tak, Roger – powiedział stanowczo Pahner. – Mamy. Kiedy skończy nam się gotówka, możemy polować i zbierać żywność w dżungli.
– To nam znacznie wydłuży czas marszu – zauważył łagodnie książę, unosząc brew. – I zmęczy flar–ta. Nie wspominając, że będziemy bez pieniędzy, kiedy dotrzemy do wybrzeża, a tam przecież musimy wyczarterować albo kupić statki na następny etap podróży.
– Kapitanie – powiedziała Kosutic i zawahała się. – Może... może powinniśmy się nad tym zastanowić. Musimy myśleć nie tylko o jęczmyżu. Ludzie potrzebują odpoczynku, i nie mówię tu o obozie w dżungli. Przydałoby im się kilka dni w mieście, trochę wina, rozrywki. A nie szukając żywności po drodze, rzeczywiście maszerowalibyśmy o wiele szybciej. Może... może powinniśmy rozejrzeć się za jakąś robotą. Ale musiałaby być naprawdę świetnie płatna.
Roger zobaczył, że kapitan jest wściekły. Uśmiechnął się do niego.
– Pamięta pan, co mi pan kiedyś powiedział? „Czasami musimy robić rzeczy, które nam się nie podobają”. Myślę, że właśnie nadeszła taka chwila. Potrzebne nam są pieniądze. A poza tym – dodał z szerszym uśmiechem i mrugnął do swojego służącego – jeśli nie kupimy Kostasowi jego przypieprzu i przypraw, zupełnie nam zmarkotnieje.
Pahner popatrzył ponuro na trzeciego następcę tronu Imperium Człowieka. Odczuł wielką ulgę, kiedy Roger wreszcie przyjął do wiadomości, że nie ma nic ważniejszego niż przywiezienie go bezpiecznie na imperialny dwór na Ziemi. Księciu początkowo trudno było uznać, że jego życie jest aż tak cenne. Nie sądził, by ktokolwiek w całym wszechświecie, z wyjątkiem być może Kostasa Matsugaego, interesował się jego losem.
Roger był niemal lustrzanym odbiciem swojego niewiarygodnie przystojnego i niezwykle nieodpowiedzialnego ojca–playboya. Wszyscy sądzili, że upodabniając się do niego, Roger wyraża bunt przeciwko tronowi. Nikt oprócz Matsugaego nie przypuszczał nawet, że zachowanie Rogera jest po prostu reakcją małego chłopca, który nie rozumie, dlaczego nikt mu nie ufa i nikt go nie kocha, dlaczego wciąż jest sam. Z pewnością przed wydarzeniami w Voitan i Marshadzie nikt z kompanii Bravo nie wiedział, jaki naprawdę jest Roger.
W czasie obecnej podróży Roger zdał sobie sprawę z politycznej niestabilności Imperium Człowieka i faktu, że jedynie przetrwanie dynastii MacClintocków może zapobiec jego rozpadowi. Zaczął wiać godzić się ze śmiercią ochraniających go ludzi, gdy zrozumiał, że nie ma takiej rzeczy, która mogłaby przeszkodzić mu w powrocie do domu lub przed którą by się zawahał. Gotów był nawet zrobić z ukochanej kompanii Pahnera szmatławych najemników na planecie pełnej barbarzyńców.
Logiczna argumentacja księcia wcale nie poprawiła kapitanowi nastroju. Patrzył jeszcze przez chwilę spode łba na Rogera, po czym odwrócił się do swoich dwóch sierżantów.
– Co o tym myślicie?
– Nie chcę, żebyśmy ponieśli większe straty, niż to absolutnie konieczne – odpowiedziała natychmiast Lai. – Mamy przed sobą długą drogę, a na końcu czeka nas bitwa. Musimy o tym pamiętać. – Po chwili jednak wzruszyła ramionami. – Mimo to muszę przyznać rację Jego Wysokości. Potrzebujemy pieniędzy. I odpoczynku.
Kapitan kiwnął głową i spojrzał na drugiego sierżanta.
– Jin?
– Popieram pomysł z najemnikami – powiedział Koreańczyk. – Ale to musi się nam opłacić. – Spojrzał w oczy swojemu dowódcy. – Przykro mi, panie kapitanie.
– Cóż – stwierdził Pahner, klepiąc się po kieszeni na piersi. – Wygląda na to, że zostałem przegłosowany.
– Nie mamy tu demokracji, jak już kilka razy pan zauważył – powiedział spokojnie Roger. – Jeśli pan powie „nie”, odpowiedź będzie brzmieć „nie”.
Marine westchnął.
– Macie rację. Nie mogę powiedzieć „nie”. Ale to nie znaczy, że mi się ten pomysł podoba.
– Wie pan co – zaproponował książę, prostując się nagle – my się tym zajmiemy. Pan tylko będzie patrzył i pilnował, żebyśmy niczego nie spieprzyli. W ten sposób będzie pan mógł sobie wyobrażać, że to wcale nie chodzi o kompanię Bravo. – Uśmiechnął się, by złagodzić złośliwość tych słów.
– Będziemy działać incognito – ciągnął. – Nie będę księciem Rogerem, tylko... kapitanem Sergeiem! A misję wykonają „Zbóje Sergeia”, a nie kompania Bravo batalionu Brąz. – Zachichotał, rozbawiony własnym pomysłem.
O’Casey uniosła pytająco brew.
– Więc będzie pan działał incognito, Wasza Wysokość? – zapytała, uśmiechając się nieznacznie. – Ze swoją bandą ochroniarzy?
– No tak – odpowiedział podejrzliwie książę. – A o co chodzi?
– O nic – odparła historyczka. – Zupełnie o nic.
– W porządku, Roger, niech się pan tym zajmie – westchnął Pahner. – Niech pan znajdzie dla was zadanie, zaplanuje je i obejmie dowodzenie. Tylko jeden warunek – małe ryzyko i jak najwyższa stawka.
– To zazwyczaj sprzeczne oczekiwania – mruknął ponuro Jin.
– Może nam się poszczęści – odparł radośnie Roger.
ROZDZIAŁ TRZECI
– Chyba trafiło nam się dobre miejsce na odpoczynek – powiedziała Kosutic, unosząc się na pływającym krześle na powierzchni jeziora, i upiła łyk wina. – I te jabliwki. Mamy fart, nie ma co.
Ran Tai było przyjemną odmianą po odwiedzanych do tej pory miastach, choć dla mieszkających w nim Mardukan było piekłem.
Miasto leżało nad wypływającym z jeziora strumieniem. Każda ulica była wyposażona w szerokie rynsztoki, spłukiwane wodą ze źródła. Do owych rynsztoków – chubes w miejscowym języku – zamiatacze zgarniali z solidnie wybrukowanych ulic odchody dwunogich wierzchowców i jucznych zwierząt. Oprócz tego miasto posiadało system akweduktów, który zapewniał mieszkańcom wodę pitną. Wszędzie widać było fontanny i studnie. Ran Tai było pierwszym napotkanym przez ludzi miastem, w którym pomyślano o konieczności doprowadzenia wody. Dzięki temu w domach i tawernach można nią było spryskiwać specjalnie w tym celu wyhodowane trawniki, co chroniło pokrytą śluzem skórę Mardukan przed nadmiernym wysuszeniem.
Dla ludzi to miasto było niemal rajem. Dolina leżała powyżej pokrywy chmur, więc często było widać słońce. W tej chwili znajdowało się prawie w zenicie i zalewało marines rozkosznie szkodliwym ultrafioletem. Co więcej, z powłoki chmur rzadko kiedy padał deszcz, dzięki czemu dolina nie była nieustannie zalewana monsunowymi potopami. Temperatura w ciągu dnia rzadko przekraczała trzydzieści dwa stopnie Celsjusza, a nocą często spadała do dwudziestu kilku.
Woda w jeziorze również była doskonała – czysta, chłodna i pozbawiona drapieżników, od których aż się roiło we wszystkich akwenach planety. Ludzie mogli więc codziennie korzystać z niemal zapomnianego już luksusu, jakim była kąpiel w jeziorze. Myjki wchodzące w skład standardowego ekwipunku Imperialnego Korpusu Marines pozwalały wprawdzie rozwiązywać najgorsze problemy z higieną, ale w porównaniu z nimi czysta woda z jeziora i wyprodukowane przez Matsugaego mydło były rajem.
Początkowo zaskoczyło ich, że Mardukanie chętnie pływają razem z nimi, potem jednak zrozumieli, że tubylcy o wiele bardziej lubią moczyć się w wodzie, niż przebywać w suchym powietrzu. Woda w jeziorze była jednak dla nich zbyt chłodna, więc co jakiś czas musieli wychodzić na brzeg, by się ogrzać.
Początkowo ludzie wzbudzali swoim wyglądem, szczególnie brakiem jednej pary rąk, spore zainteresowanie. Po kilku dniach jednak, podobnie jak w innych osadach, w których zatrzymywali się marines, traktowano ich jak jeszcze jedną przejeżdżającą tędy karawanę.
Marines przejęli miejscowy zwyczaj popołudniowej sjesty. Poranki spędzali na ćwiczeniach, konserwacji broni i tysiącu innych spraw, które z konieczności zaniedbali w marszu. Popołudnia i wieczory żołnierze mieli dla siebie, spędzali je na kąpieli w jeziorze, drzemkach i wchłanianiu miejscowej kultury. W tym także doskonałych win.
Płaskowyż obfitował w drzewa jabliwek, z których tubylcy robili przetwory, słodycze i wina. Żołnierze jednogłośnie przyjęli zaproponowaną przez Rogera nazwę owoców, chociaż kilku twierdziło, że jest zdecydowanie zbyt melodyjna dla czegoś tak cierpkiego i kwaśnego. Mardukanie, włącznie z Cordem, przepadali za nimi, ale nikt w całej kompanii nie podzielał ich gustu. Mimo to pochłaniali jabliwki kilogramami. Zawierały one odpowiednik witaminy C, który ich nanity potrafiły przekonwertować. Nieprzyjemny smak jabliwek rekompensowała im świadomość, że owoce są niezbędne dla ich organizmów. Witamina C nie była jedynym uzupełnieniem, którego potrzebowali, ale jej niedobór był najszybciej odczuwany.
Oczywiście O’Casey, Matsugae i piloci Marynarki, których marines prowadzili ze sobą, nie posiadali nanitów, ale żołnierze, którzy mogli wytwarzać witaminę C z jabliwek, rozdzielili między nich cały swój przydział uzupełnień. Początkowo nie wiedzieli o istnieniu tych dziwnych owoców, gdyż dane badawcze, do których mieli dostęp, nic o nich nie mówiły, a Marduk zazdrośnie strzegł swoich tajemnic. Mogli więc teraz przypuszczać, że znajdą tu jeszcze inne pożywienie, z którego można byłoby pozyskać niezbędne dla ludzi składniki odżywcze.
I które na dodatek mogłoby im smakować.
Okolice Ran Tai obfitowały także w inne owoce, które były podobne do grejpfruta. Dużyfrut, jak ochrzcili go marines, nie zawierał żadnych witamin ani protein, ale produkowano z niego najlepsze w całym regionie wina, w których żołnierze szybko się rozsmakowali.
Kosutic usiadła i popatrzyła na rozbawionych marines. Gronningen robił w wodzie kółka, St. John (M.) założył się, że Asgardczyk nie da rady przepłynąć dwa razy pięciokilometrowego jeziora. Był to frajerski zakład, gdyż Gronningen pływał jak maszyna. Jeszcze pół godziny i St. John (M.) miał stracić półtora kilo srebra. Aburia wyglądała na złą. Romans hebanowoskórej kapral i Asgardczyka stał się głównym tematem miesiąca. Teraz była zła na swojego wielkiego chłopaka, że poświęca jej tak mało uwagi.
Pozostali żołnierze świetnie się bawili. Stickles ostro i jak dotąd z powodzeniem startował do Briany Kane. Ciemnowłosa operatorka plazmy śmiała się teraz z czegoś, co powiedział jej starszy szeregowy. Gelert i Macek również dogadali się i właśnie odchodzili gdzieś, trzymając się za ręce. Sierżant Jin pewnie ciężko to przeżyje, pomyślała Kosutic, która nie raz już podtrzymywała go na duchu w jego wcześniejszych zawodach miłosnych.
– Przydałaby się pani dolewka – powiedział Julian, który tymczasem podpłynął do niej i wyciągał w jej stronę butelkę.
– Dzięki.
– Udało mi się poskładać chłodziarkę – powiedział Julian, przekręcając się na plecy i stawiając butelkę na brzuchu.
Prezentuje się w ten sposób – choć pewnie nieświadomie – dość fallicznie, pomyślała Kosutic, popijając schłodzone wino. Trunek z miejscowej winiarni był doprawiony przyprawą podobną do cynamonu. Miał też nieco większą niż zwykle zawartość alkoholu, sierżant delektowała się nim.
– A skąd wziąłeś chłodziarkę? – spytała.
– Z pancerza Russel oczywiście – odparł Julian.
Przekręcił się, stanął w sięgającej mu do piersi wodzie i pociągnął długi łyk z butelki.
Jak zawsze w takiej sytuacji, wzmianka o jednym z zabitych towarzyszy spowodowała szybką zmianę tematu.
– Jak z robotą? – spytała sierżant.
Ponieważ Julian pełnił obowiązki specjalisty od spraw wywiadu, spędzał całe poranki na poszukiwaniu dla nich zadania. Wraz z Poerteną przeczesywał miasto, odwiedzał kupców i przesiadywał w tawernach.
– Marnie. Już nawet słyszałem na ten temat kilka dowcipów – powiedział kwaśno. – „Kiedy Julian i Poertena znajdą pracę? Kiedy skończą próbować wszystkich win w okolicy”.
– Jesteś pewien? – spytała z uśmiechem Kosutic. – Zostało jeszcze piwo.
– Wielkie dzięki, pani sierżant! – Dowódca drużyny skrzywił się i znów pociągnął łyk wina z butelki. – Dobrze chociaż, że tubylcy nie destylują.
– Kiedy wrócimy, wymienisz sobie wątrobę – zachichotała sierżant.
– Jeśli wrócimy – odparł ponuro Julian.
– No no, co to za nastrój? – Kosutic przekręciła się na bok, żeby spojrzeć na plutonowego, a ten momentalnie zamilkł.
Ponieważ marines pochodzili z wielu planet, na których obowiązywały różne obyczaje, starano się, aby w ich codziennym wspólnym życiu nie przekraczać granic przyzwoitości. Kobiety unikały więc całkowitej nagości, o ile było to możliwe w warunkach walki. Nad jeziorem nosiły koszulki i szorty, zaś mężczyźni same szorty. Taki ubiór uznano by za obrazę moralności na Ramali, ojczystej planecie Damdina, za całkowicie nieodpowiedni na Asgardzie czy Sossann, natomiast na Ziemi czy Vishnu potraktowano by go jako wręcz przesadnie przyzwoity.
Ciągłe ćwiczenia i nanity spowodowały, że sierżant Kosutic stała się twarda i płaska jak kadłub czołgu. Z dawnych czasów pozostały jej jedynie stosunkowo duże piersi, o czym można było się przekonać, kiedy przekręciła się na bok i jej lewa pierś przesunęła się nieco pod obcisłą koszulką.
Julianowi zupełnie odebrało mowę.
Kosutic spojrzała na dowódcę drużyny i stłumiła śmiech. Wyglądał, jakby ktoś trafił go młotkiem między oczy.
– Powiesz mi, o czym myślisz?
Julian uśmiechnął się i dolał jej wina do kubka.
– Nie ma mowy. Jeszcze mi życie miłe.
– Moglibyśmy się jakoś dogadać... – zaproponowała z uśmiechem sierżant. – Wiem, że ci życie miłe.
* * *
Książę przyzwyczajał się do miejscowych wierzchowców. Wszystkożerne koniostrusie civan były czasami złośliwe, jednak pozwalały przemieszczać się o wiele szybciej niż piechotą. Roger ściągnął cugle i ześlizgnął się z siodła z wysokim oparciem. Nie miało ono strzemion, zamiast tego wyposażone było w obejmy na uda, pomagające jeźdźcowi utrzymać równowagę. Oczywiście robiono je z myślą o Mardukanach, więc były za szerokie dla ludzi, ale musieli z nich korzystać, dopóki nie dostaną siodeł zaprojektowanych przez księcia i Poertenę.
Roger popatrzył na Corda. Stary Mardukanin radził sobie trochę gorzej, gdyż w przeciwieństwie do niego nie miał żadnego doświadczenia w jeżdżeniu na zwierzętach innych niż flar–ta. Lata wysiłku fizycznego i dyscyplina pozwalały mu jakoś to nadrobić. Teraz powoli zsunął się z siodła i stanął na ziemi. Popatrzył na swojego civan wzrokiem jasno wyrażającym, że wolałby oglądać go jako swoją kolację, a nie środek transportu.
Roger przywiązał zwierzęta do palika przed niskim kamiennym budynkiem. Stały tu dwa inne civan jeden z nich kłapnął paszczą na widok wierzchowca księcia.
Zapytany, jakiego chciałby mieć rumaka, Roger wysłał Poertenę po strażnika, którego spotkali na drodze. Sen Kakai wybrał dlań odpowiedniego wierzchowca. Jego civan był nieco większy od innych i wyszkolony do walki. Był również niesłychanie agresywny, teraz w odpowiedzi na zaczepkę dwóch uwiązanych bestii zasyczał i machnął łapą. Zakrzywione szpony o centymetry ominęły gardło stojącego bliżej zwierzęcia, a wrażenia dopełniła zamykająca się z trzaskiem paszcza pełna wielkich zębów. Oba civan odskoczyły w bok, a wierzchowiec Rogera parsknął z satysfakcją.
Ustaliwszy w ten oto sposób hierarchię, trójka zwierząt zaczęła na siebie syczeć, zaś łagodniejszy civan Corda zajął się poszukiwaniem czegoś do zjedzenia.
Roger spojrzał na dwóch marines, wciąż siedzących w siodłach. Mimo swobody, jaką Pahner dał księciu w szukaniu zajęcia dla „Zbójów Sergeia”, nie miał zamiaru zrezygnować z tego, by przez cały czas towarzyszyła mu straż przyboczna. Roger uważał, że potrafi sam o siebie zadbać, zwłaszcza mając u boku Corda, jednak wolał się w tej sprawie nie spierać.
– Zasuwajcie do koszar, Moseyev – powiedział starszemu stopniem marine. – Zostawcie trochę srebra w barze i nadstawiajcie ucha. Chcę wiedzieć, co o tym myślą zwykli szeregowcy.
Kapral zawahał się. Nie miał wątpliwości, że gdyby Pahner dowiedział się, iż Moseyev opuścił księcia, kazałby drzeć z niego pasy. Ale tak jak wszyscy członkowie kompanii Bravo, już w Marshadzie zdał sobie sprawę, że władza Rogera jako dowódcy batalionu Brąz nie jest tylko fikcją.
Popatrzył ponuro na księcia, zastanawiając się, jak pułkownik MacClintock zachowałby się w obecności kapitana Pahnera, po czym spojrzał na niewielki budynek, do którego zmierzał Roger, i wzruszył ramionami. Rozkaz to rozkaz. Poza tym każdy Brązowy Barbarzyńca wiedział, czym grozi pistolet u boku księcia, nie wspominając już o mieczu przypiętym do jego pleców. I pomijając śmiertelnie niebezpiecznego Corda.
– Tak jest, Wasza Wysokość – powiedział kapral. – Oczywiście mam nadzieję, że nie wspomni pan o tym niewłaściwym osobom.
– Wspomnieć o czym? – spytał niewinnie Roger. Moseyev zachichotał i odjechał na swoim civan w stronę koszar.
– To było niewątpliwie głupie – zauważył w zamyśleniu Cord, patrząc za odjeżdżającymi marines. – Gdyby chodziło o kogoś innego, powiedziałbym, że to wyjątkowo głupie. Jednak znając ciebie, nie czuję się w najmniejszym stopniu zaskoczony.
– Taaak, jasne – wyszczerzył zęby Roger. – Ty też nie lubisz, jak się za tobą łazi, stara marudo!
– Ja rzeczywiście nie potrzebuje, niańki – oświadczył szaman z godnością, ważąc w dłoniach długą włócznie, o wygiętym ostrzu, którą wszędzie ze sobą nosił. – Ale nie jestem następcą tronu potężnego imperium.
– Kapitan Sergei też nie – zachichotał Roger, a Cord parsknął z rezygnacją i klasnął w dłonie, pozwalając księciu wejść do budynku.
Stał on u podnóża stromego zbocza wąskiej doliny. Wejście do niej zagrodzono murem, przed którym tkwiła na pozycjach nieduża armia.
– Wejść – dobiegło ze środka w odpowiedzi na pukanie Rogera, więc nacisnął klamkę i znalazł się w jedynym w tym budynku pomieszczeniu. Było tam trzech strażników i dwóch nieuzbrojonych, pogrążonych w rozmowie Mardukan. Na widok księcia większy z nich roześmiał się pogardliwie.
– Widzę, że basik dowiedział się o naszych kłopotach – parsknął, ale drugi przesunął górną dłonią po klatce piersiowej w geście zaprzeczenia.
– Nie mamy z czego się śmiać. Zwłaszcza ty – powiedział uszczypliwie. Większy Mardukanin syknął i zamilkł. – Jestem Deb Tar. A ty?
– Kapitan Sergei – odparł Roger, kłaniając się lekko. – Do usług.
– Co możemy dla was zrobić? – zapytał Deb Tar.
– To my możemy zrobić coś dla was – uśmiechnął się książę. – Wiemy, że macie problem.
– W rzeczy samej – zgodził się Mardukanin, podkreślając swoje słowa klaśnięciem rąk. – Ale wątpię, czy będziecie mogli nam pomóc.
– Nie byłbym taki pewien – powiedział Roger.
– Innym razem, basik – chrząknął drugi Mardukanin. – Sami rozwiążemy nasz problem.
– Wnioskuję więc, że macie już chętnych do pomocy? – podniósł brew książę.
– Za miesięczny urobek z mojej kopalni? – niemal wykrzyknął Deb Tar. – Oczywiście, że mamy. Włącznie z moim byłym zarządcą – dodał, machnąwszy z obrzydzeniem ręką w stronę drugiego cywila. – Nor Tob uważa, że odbicie doliny będzie łatwe. Może ma rację – ostatecznie jemu odebrano ją bez trudu.
– To nie była moja wina – mruknął były zarządca. – Przecież to nie ja dowodziłem strażą.
– Nie, nie ty – zgodził się właściciel. – W przeciwnym razie twoje rogi wisiałyby już nad moim kominkiem. Ale ciągle jest tam dla nich miejsce. Oszczędziłbym połowę kosztów, gdybyś nie namówił mnie do przeniesienia tam rafinerii!
– Zarabiałeś na tym krocie! – wypalił zarządca, po czym odwrócił się do Rogera i Corda. – Chodź, basik – prychnął. – Pokażemy wam, jak prawdziwi Mardukanie radzą sobie z taką hołotą!
– Och, z przyjemnością popatrzymy. Prowadź, proszę. – Roger wskazał drzwi. – Nie możemy przepuścić takiej okazji.
ROZDZIAŁ CZWARTY
– Ta dolina to forteca – powiedział Roger i upił łyk wina. – Mam wszystko na nagraniu hełmu, ale w skrócie mogę powiedzieć, że ta cała walka to była farsa.
Kosutic spojrzała na szkic doliny i pokręciła głową. – Nie widzę w tej sytuacji nic specjalnie zabawnego. Dolinę można by zdobyć falą Kranolta, to jedyny sposób, jaki przychodzi mi do głowy, by przedostać się przez ten mur.
– I to właśnie próbował zrobić nasz przyjaciel Nor Tob. Zebrał kilka setek pozbawionych pracy górników i jakichś niedorobionych najemników, obiecał im łupy po zdobyciu kopalni i rzucił ich naprzód.
Książę roześmiał się.
– Zaczęli wspinać się na mur po drabinach, ale jest tak cholernie wysoki, że drabiny połamały się pod ich ciężarem. Nie zbliżyli się na więcej niż pięć metrów do szczytu.
– Ilu zabitych? – spytała sierżant Lai.
Stała obok Kosutic i patrzyła na mapę.
– Ani jednego – roześmiał się znów Roger. – Było kilka złamanych rąk i poturbowanych ciał, ale żadnych strat militarnych. Najemnicy barbarzyńców nawet nie strzelali. Odpychali tylko drabiny i rzucali różnymi śmierdzącymi rzeczami, głównie zawartością swoich nocników.
– Czyli pełne lekceważenie? – spytała starszy sierżant, powiększając mapę, by przyjrzeć się całej dolinie.
– Pełne – odpowiedział Roger. – Ci goście – nazywają się Vasin – to najwyraźniej plemię uciekające przed inwazją Bomanów. Albo już wcześniej byli najemnikami, albo stali się nimi, kiedy zostali wygnani ze swojego kraju. Nie ma co do tego pewności, ale chyba szukali jakiegoś zajęcia, kiedy trafili do Ran Tai i do kopalni. Chcieli zamienić trochę skór na złoto i srebro. Z tego, co wiem, kiedy dotarli na miejsce, zorientowali się, że kopalnię można bardzo łatwo opanować, więc zajęli ją. Jej właściciel, Deb Tar, twierdzi, że miał tam przygotowany do wysłania urobek z dwóch miesięcy. Oczywiście chce go odzyskać, ale Vasin nie są zbyt skorzy do rozmów, zwłaszcza że tak łatwo tę kopalnię zdobyli. Władze miasta natomiast nie mają zamiaru narażać się, by ich wyrzucić, zwłaszcza że Deb Tar zbudował swoją rafinerię przy samej kopalni po to, by nie płacić miejskich podatków. Rada miasta uważa, że ta sprawa wykracza poza jej kompetencje i Tar powinien radzić sobie sam. Z podsłuchanych rozmów wynika, że Vasin zaproponowali zwrot kopalni za równowartość trzymiesięcznego urobku.
– Auuu! – skrzywiła się Kosutic. – Ale Deb Tarowi i tak opłaca się dodać urobek z jednego miesiąca, żeby dostać z powrotem swoją kopalnię.
– Ale on się targuje? – spytał sierżant Jin.
– O tak – uśmiechnął się szeroko Roger. – Deb Tar przeciąga sprawę pod pretekstem wynegocjowania lepszej ceny, ale tak naprawdę zależy mu na tym, żeby ktoś ich stamtąd usunął. Nor Tob jako pierwszy spróbował to zrobić, ale zwinął manele i zniknął, kiedy tylko stało się jasne, że szturm się nie udał.
– Założę się, że ci górnicy są nieźle wkurzeni – zaśmiała się Kosutic. – Czy ktoś wie, gdzie uciekł?
– Nie – powiedział Julian. – Wygląda na to, że gdzieś się przyczaił. Nie opuścił okolicy, ale nie widziano go też tam, gdzie zazwyczaj przebywał...
– Rozejrzałem się trochę – przerwał Poertena. – Ten Deb Tar daje urobek z miesiąca za wykopanie ich stamtąd. To jakieś trzydzieści sedantów złota i dziesięć srebra, a sedant to prawie pół kilo. Możemy kupić wszystko, co nam potrzeba, za niecałe dwadzieścia sedantów złota. – Wzruszył ramionami. – Reszta to czysty zysk.
– Czyli warto się tym zainteresować – powiedział Roger. – Pod warunkiem, że wymyślimy, jak dostać się do środka.
– O, to akurat łatwe – stwierdziła Kosutic, podnosząc wzrok znad wyświetlacza mapy.
– Tak. Dostać się do środka to rzeczywiście nie problem – zgodził się Jin. – Pytanie tylko, jak sobie poradzimy z setką najemnych szumowiniaków, kiedy już tam będziemy.
Roger spojrzał przez ramię Kosutic na mapę. – Co proponujecie?
– Nooo... – sierżant wskazała punkt na planie. – Nagranie z pana hełmu pokazuje, że przy wlocie doliny jest strome urwisko, tak?
– Wlot to wąska szczelina, głęboka na prawie pięćdziesiąt metrów. Dalej się rozszerza. Przez metalową kratę w murze wypływa strumień, i to on prawdopodobnie wyciął w skale tę szczelinę.
– Jeśli uda nam się wejść na to urwisko przy wlocie doliny, można będzie obejść mur i spaść im prosto na głowy – powiedziała sierżant Lai.
– Aha – książę odgarnął z twarzy kosmyk włosów i zmarszczył czoło. – Ale jak się tam dostaniemy?
– Damy radę, sir – powiedziała Kosutic. – Chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o szumowiniakach, którzy siedzą w środku. Jak są rozstawieni, jakie mają straże, tego typu rzeczy...
– W porządku – powiedział Roger. – Ale mamy konkurencję, więc musimy się pospieszyć, żeby nas nie uprzedzili. Proszę wysłać ludzi na szczyt, niech dyskretnie zbadają sytuację.
* * *
– Kosutic i te jej super pomysły – warknął Julian.
Na otwartym płaskowyżu wiał zimny nocny wiatr, a odległe światła miasta wcale nie poprawiały plutonowemu nastroju. Gdyby razem z Poerteną nie usłyszeli przypadkiem o tym zadaniu i nie powiedzieli o nim Rogerowi, siedziałby teraz tam na dole i spokojnie przepijał pieniądze księcia.
– A ja myślę, że znów mamy fart – powiedział cicho Gronningen.
Wielki Asgardczyk świetnie sobie radził w górach. Poruszał się równie pewnie i bezgłośnie jak kozica. Dlatego właśnie Julian włączył go do swojego niewielkiego oddziału. Teraz siedzieli na tej cholernej skale nad doliną i przyglądali się celowi ich misji. Najemnicy rozstawili na murze straże, zabezpieczając się przed nocnym atakiem. W samym obozie w głębi doliny nie było żadnych patroli. Widocznie byli przekonani, że żaden mardukański oddział nie byłby w stanie przedostać się do ich obozu, nawet gdyby udało mu się wspiąć na urwisko.
– To będzie bułka z masłem – szepnął plutonowy.
– Nie byłbym taki pewny – odpowiedział strzelec, wstając ostrożnie, by nie strącić żadnego kamienia i tym samym nie zdradzić ich pozycji.
Obaj marines wrócili do małego obozu, który wcześniej rozbili. Była pochmurna, bezksiężycowa noc, więc dobrze, że mieli ze sobą noktowizory.
Obeszli niewielki występ skalny osłaniający ich obóz przed widokiem z doliny i przykucnęli obok Macka. Szeregowy podgrzewał właśnie na piecyku opornościowym kubek zupy. Zasadniczo było to naruszenie regulaminu, ponieważ mieli rozbić zimny obóz, ale na szczęście piecyk promieniował tylko podczerwienią, więc marines nie musieli się martwić, że zostaną wykryci przez zespoły zwiadowcze szumowiniaków.
– Nieźle pachnie – zauważył Julian, siadając u wejścia do namiotu.
– To zrób sobie własną – zaproponował szeregowy.
Gronningen zachichotał i wyciągnął kawałek suszonego mięsa żabowołu. Kompania miała go kilkaset kilogramów, a niektórzy jej członkowie wprost za nim przepadali.
Julian uważał, że jest paskudne, ale teraz był tak głodny, że wyjął kawałek mięsa i zaczął go żuć.
– Nie mogę uwierzyć, że po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem, żałujesz mi trochę zupy – powiedział ze skargą w głosie.
– Tak? Na przykład po tym, jak przywlokłeś mnie na czubek góry, żebym na przemian zamarzał i się smażył? – spytał szeregowiec, po czym zachichotał. – Spokojnie, zrobiłem jadła wszystkich. To nic takiego, trochę mięsa i resztki warzyw.
– Pachnie nieźle – powiedział Gronningen i dodał: – Mógłbym już zejść z tego pagórka.
– Ja też – zapewnił go Julian. – Stęskniłem się już za kuchnią Matsugaego – westchnął. – Albo nawet za zjedzeniem czegoś na mieście. Dają tu nawet całkiem niezłe rzeczy, wiecie?
– Ja zjadłbym bitok – powiedział Macek. – Nie proszę chyba o zbyt wiele.
– O, stary – mlasnął Julian. – Ja też bym to zjadł. Dziesięć deko mięsa z serem i cebulką.
– Bitok brzmi nieźle. Albo lutefisk mojej mamy – mruknął Gronningen, kładąc się i żując twarde jak podeszwa mięso. – Strasznie dawno nie jadłem lutefiska mojej mamy.
– Co to jest lutefisk? – spytał Julian, biorąc kubek z zupą z rąk Macka i upijając łyk.
– Lutefisk? – Asgardczyk zmarszczył czoło. – To... to trudno wytłumaczyć. To taka ryba.
– Tak? – Macek odgryzł kawałek mięsa. – Co jest tak wyjątkowego w rybie?
Asgardczyk zastanawiał się, czy próbować im wyjaśnić, jak wspaniały jest dorsz w zalewie octowej, ale dał sobie spokój.
– To taka tradycja rodzinna – powiedział i wycofał się w swoją skorupy małomówności, słuchając, jak Julian i Macek spierają się, który z barów w Imperial City podaje najlepszy bitok. Ostatecznie obaj zgodzili się, że najlepiej będzie wrócić na Ziemię i urządzić wycieczkę po knajpach, żeby móc je porównać.
Skończyli jeść zupę, ustalili warty i ułożyli się do snu. Jeszcze jeden dzień marznięcia i smażenia się na płaskowyżu, i kompania będzie mogła ruszyć w drogę.
* * *
Roger wdrapał się na krawędź urwiska i zrobił miejsce następnemu marine. Płaski szczyt zaczynał zapełniać się żołnierzami. Marines trzymali się z dala od północnej ściany, jeden poruszony kamień mógłby zawalić całą operację.
Roger kiwnął głową do wspinającej się Kosutic. W hełmach wszyscy wyglądali tak samo, jednak system oznaczał każdego jego nazwiskiem, co pozwalało użytkownikowi hełmu rozpoznać, z kim ma do czynienia.
– Jak nam idzie, pani sierżant? – spytał książę i sprawdził godzinę w swoim tootsie. – Chyba jesteśmy trochę przed czasem.
– Tak, sir – odpowiedziała starszy sierżant. Rozejrzała się dookoła i zobaczyła, że dowódcy sekcji ogniowych rozmieszczają swoich ludzi na wyznaczonych pozycjach. Wszystko szło idealnie, zgodnie z planem.
I dlatego bardzo, ale to bardzo się denerwowała.
ROZDZIAŁ PIĄTY
– No, nareszcie coś nam się udaje – powiedział cicho Julian.
Dwie drużyny, które były pozostałością kompanii Bravo, zajmowały stanowiska wzdłuż krawędzi szczeliny. Rozpadlina ciągnęła się na długości niemal trzystu metrów, aż do terenu kopalni, gdzie barbarzyńcy rozbili obóz.
– Pamiętajcie – powiedział Roger na częstotliwości kompanii. – Jak najmniej przemocy. Chcę ich załatwić, ale bez zabijania, o ile się da.
– Ale też bez niepotrzebnego ryzyka – dodała Kosutic.
– Tak jest – zgodził się książę. – W porządku, wszyscy macie swoje zadania – powiedział, przypinając do pasa linę. – Zaczynamy.
Pluton opadł w dół jak stado pająków. Kiedy tylko stanęli na dnie doliny, rozdzielili się – jedna drużyna pobiegła w głąb wąwozu, druga w stronę bramy w murze.
Roger szedł przez uśpiony obóz i chciało mu się śmiać. Barbarzyńcy byli najwyraźniej zwykłymi koczownikami, prowadzili ze sobą kobiety i dzieci. Civan, które mogłyby ostrzec Mardukan o nadejściu ludzi, stały uwiązane daleko poza obozowiskiem.
Julian i jego oddziałek ustalili wcześniej, która chata należy do przywódcy barbarzyńców. Książę miał nadzieję, że jeśli zaskoczy wodza we śnie, będzie mógł przekonać go do poddania się. Udało mu się wynegocjować z Deb Tarem i władzami miasta, że puszczą barbarzyńców wolno, jeśli nie będą stawiać oporu. Gdyby Mardukanie chcieli jednak walczyć, mogło być gorąco. Byli przecież świetnymi wojownikami i w przeciwieństwie do Kranolta posiadali broń palną. Jeźdźcy mieli przy siodłach wielkie pistolety z zamkami kołowymi, a piechota cięższe arkebuzy odpalane od pokrytego żywicą lontu. Wynalezienie na planecie o tak wilgotnym klimacie niezawodnie działającego prochu musiało być niezmiernie trudne, z pewnością wymagało ogromnej pomysłowości. Ziemianie dowiedzieli się, że padające kilka razy dziennie deszcze są wręcz jednym z głównych czynników wpływających na stosowaną przez Mardukan taktykę wojenną. Armie nieposiadające arkebuzów unikają bitwy, jeśli akurat nie pada, a każdy szumowiniak przy zdrowych zmysłach zaopatruje wojsko dodatkowo w dużą ilość tradycyjnej broni do walki wręcz.
Książę nie miał ochoty przekonać się, co dwucentymetrowej średnicy kula Mardukan może zrobić jego ludziom, dlatego też na wypadek walki marines musieli mieć przewagę. W tym celu sekcja Aburii rozkładała właśnie w całym obozie ładunki wybuchowe. Gdyby barbarzyńcy nie chcieli się poddać, ludzie mieli się wycofać i wysadzić ich w powietrze.
Roger i jego oddział zamarli, kiedy nagle z jednej z chat wyszła jakaś postać. Budynki kopalni, zbudowane z kamiennego gruzu, miały zamiast drzwi skórzane płachty, więc Mardukanin wyszedł na zewnątrz bezgłośnie i trochę ich zaskoczył. Na szczęście nie zobaczył uwijających się na terenie obozu intruzów. Barbarzyńca podrapał się po ramieniu i parsknął, po czym ulżył sobie na ścianę chaty i wszedł z powrotem do środka.
Roger odetchnął z ulgą i ruszył dalej. Ominął niewielkim łukiem chatę mającego kłopoty ze snem Mardukanina i skręcił między dwa kamienne budynki.
Jego oddział zebrał się za chatą wodza najemników. Oddział Aburii skończył już podkładanie ładunków. Drużyna pod bramą także była już na swoich pozycjach. Jej zadaniem było dopilnowanie, by Mardukanie z muru nie przyszli na pomoc towarzyszom zaatakowanym przez drużynę Rogera. Gdyby plan powiódł się całkowicie, drużyna miała pozostać niezauważona.
Książę sprawdził schemat akcji i zegar swojego tootsa. Ładunki były już na swoich miejscach i Aburia wycofała oddział na pozycje, z których miał osłaniać ludzi Rogera.
Książę przegrał spór o to, kto pierwszy ma wejść do chaty wodza. Pahner wprawdzie przekazał dowodzenie „kapitanowi Sergeiowi”, ale Roger w dalszym ciągu miał jasno określone granice ryzyka, na jakie mógł się narażać. Dlatego puścił przodem Juliana.
Dowódca drużyny uśmiechnął się i machnął na Gronningena, a ten podszedł cicho do płachty w drzwiach i odsunął ją na bok. Julian wszedł do środka, za nim zaś Roger. Chata była większa od pozostałych i mimo kilku skromnych mebli, w tym pulpitu do pisania, była zwykłą norą. Roger podszedł do śpiącego wodza szumowiniaków, zaś reszta marines rozproszyła się po chacie, aby pilnować pozostałych Mardukan. Nie chcieli ryzykować i woleli mieć wszystkich na oku.
Kiedy już się ustawili, Roger pochylił się nad twarzą barbarzyńcy, po czym włączył reflektor.
* * *
Rastar Komas Ta’Norton z Vasin, książę Therdan, spojrzał w światło, a w jego czterech dłoniach natychmiast pojawiły się noże. Nie poruszył się jednak, czując na piersi nacisk czegoś, co mogło być tylko lufą broni.
– Chcesz żyć? – spytał głos dochodzący zza źródła światła. – Czy chcesz umrzeć razem z całym swoim plemieniem?
– I tak nas wszystkich zabijecie – prychnął Rastar. – Albo zrobicie z nas niewolników. Lepiej zabijcie nas od razu. To przynajmniej da nam poczucie wolności.
– „Śmierć jest lżejsza niż piórko, a obowiązek cięższy niż góra” – powiedział głos, który Rastar słyszał po raz pierwszy w życiu. – A mimo to dźwigamy brzemię obowiązku, czyż nie? Dano mi przyrzeczenie oszczędzenia ciebie i twojego plemienia, jeśli poddacie się i odjedziecie stąd. Możecie nawet zatrzymać swoją broń. Musicie po prostu odejść, nie zabierając niczego ponad to, z czym przyjechaliście. Jeśli o świcie będziecie jeszcze w Dolinie Ran Tai, jesteście zgubieni. Wybieraj.
Rastar pomyślał o swoich nożach. Był pewien, że mógłby zabić tego napastnika, ale on nie był sam, widać było więcej świateł i karabinów. Nie mógł narażać na śmierć swoich kobiet, swojego plemienia. Był to obowiązek, który musiał wypełnić, nawet jeśli w tej chwili śmierć wydawała się łatwiejsza.
– Możemy zatrzymać broń? – spytał podejrzliwie.
– Tak – odparł głos. – Jeśli jednak spróbujecie nas oszukać, będziemy zmuszeni wszystkich was zabić.
Wódz westchnął i położył noże na podłodze. – Nie, nie oszukamy was. Weźcie sobie tę przeklętą dolinę i niech się wam poszczęści.
* * *
Wszystko wciąż szło zbyt łatwo.
Roger przyglądał się wychodzącym z chat i zbierającym się na centralnym placu Vasinom. Własnym ludziom kazał poruszać się tak, żeby sprawiali wrażenie, że jest ich wielu i są wszędzie, podczas gdy tak naprawdę barbarzyńcy mieli ogromną przewagę liczebną. Roger skromnie pogratulował sobie w duchu, że tak gładko przeprowadził całą operacją.
Musiał przyznać, że niewiele brakowało, a wszystko mogło potoczyć się inaczej. Książę był przerażony prędkością, z jaką Mardukanin wyciągnął swoje noże. Roger nie zdążył nawet mrugnąć okiem. Gdyby wódz zdecydował się walczyć, być może Imperium miałoby teraz o jednego księcia mniej. Była to bardzo otrzeźwiająca refleksja.
Ekwipunek Vasinów był skromny, jak przystało na koczowników. Spakowali się szybciej, niż można było się spodziewać. Ich civan były gotowe do wymarszu w ciągu niecałych dziesięciu minut. Roger podszedł do wodza Rastara.
– Wierz mi, tak będzie najlepiej – powiedział.
– Jeśli naprawdę wydostaniemy się żywi z tej kotliny... – odparł Mardukanin.
– Mam do was jedno pytanie – powiedział książę. Marines przez cały czas obserwowali Vasinów, więc wiedział, że Mardukanie nie mogli zabrać ze sobą złota ani srebra. – Gdzie jest urobek z kopalni?
– Wiem na ten temat tyle, co i ty, basik – odparł wódz. – Ciągle mówią o tym swoim urobku, ale my nie wiemy, o co chodzi. – Rastar wskazał na solidną kamienną budowlę niedaleko opuszczonego szybu kopalni. – To magazyn. Kiedy przyjechaliśmy, był pusty. – Co?!
– Ha! – chrząknął wódz. – Niech zgadnę: to była wasza zapłata?
– Tak! – warknął książę. – Co się z nią stało?
– Jak mówiłem, kiedy tu przybyliśmy, urobku już nie było. Nie wiemy, co się z nim stało.
– Sir – wtrąciła sierżant Kosutic. – Vasinowie nie załadowali teraz złota, a ponieważ z kotliny nie ma innego wyjścia, nie mogli go też wcześniej wywieźć. Albo zniknęło stąd, zanim się pojawili, albo ciągle gdzieś tu jest.
– Cholera – zaklął Roger. – W porządku, Rastarze, możecie jechać. Zabierzcie po drodze swoje straże. I nie próbujcie wracać, bo mogę się zdenerwować.
– Nie tak bardzo jak ja teraz, lordzie Sergeiu – powiedział Mardukanin. – Ale jeśli to będzie dla was jakieś pocieszenie, pamiętajcie, że najemnik o wiele częściej krzyżuje miecz ze swoim zleceniodawcą niż z wrogiem.
Machnął głową w mardukańskim pozdrowieniu, podszedł do swojego civan i wspiął się na siodło. Chwilę później kolumna Vasinów zniknęła.
– W porządku, pani sierżant – westchnął Roger. – Przeszukajmy to miejsce kawałek po kawałeczku. Musimy znaleźć nasze złoto.
– Tak jest, sir – odparła Kosutic, ale miała złe przeczucia.
* * *
– Nie było złota? – Głos Armanda Pahnera był zadziwiająco spokojny. Kapitan odwrócił lekko głowę, by ukryć pojawiający się na jego twarzy uśmiech.
– Nie było. – Roger kopnął ze złością niski stolik. – Znaleźliśmy tylko parę, kilo srebra. Nie wystarczy nawet, żeby kupić ekwipunek... Przeszukaliśmy wszystkie szyby, na ile to było możliwe po podniesieniu się poziomu wód gruntowych, kiedy przestały działać pompy. Nie znaleźliśmy ani kawałka złota.
– Przestań kopać ten stół, Roger – powiedziała O’Casey. – Nie stać nas na niszczenie mebli.
– Najgorsze jest to, że staliśmy się pośmiewiskiem – poskarżył się książę. – Oczywiście Deb Tar nie zapłaci nam złamanego grosza, a tutejsze sądy nie chcą mieć ze sprawą nic wspólnego. Oskarżono nas, że sami schowaliśmy złoto, ale to przecież nie ma żadnego sensu.
– Och, nie jest aż tak źle – powiedziała Kosutic. – Nieźle nam poszło. Cała operacja przebiegła zgodnie z planem i nikomu nic się nie stało. Cholera, możemy to nawet potraktować jako ćwiczenie. Nikt pana nie wini, sir. Wszyscy myśleli, że tam jest złoto.
– Ale co się z nim stało? – spytała O’Casey.
– To właśnie pytanie za milion kredytek – odparła starszy sierżant. – Kiedy Vasinowie wtargnęli na teren kopalni, na pewno było w magazynie, a teraz tam go nie ma. A przecież Vasinowie nie wzięli złota ze sobą. Nie wiadomo, co się mogło z nim stać. Magazyn jest pusty, zniknęły nawet wozy, na których trzymali złoto.
– Wozy? – zapytała naczelniczka świty.
– Tak. Ładują złoto na wozy, którymi przewożą je z rafinerii do magazynu, i zostawiają tak, żeby nie trzeba było ich ponownie ładować, kiedy zawożą urobek do miasta. Ale wozów tam nie ma, ani w rafinerii, ani nigdzie indziej. Sprawdziliśmy nawet, czy nie schowali ich w piecach.
– Nie ma sposobu, żeby wywieźć złoto z kotliny, nie przejeżdżając przez bramę – powiedział z rozpaczą w głosie Roger. – Mardukanie nie potrafią tak dobrze się wspinać.
– Wasza Wysokość – uśmiechnął się kapitan Pahner. – Na pewno coś wymyślimy. Niech się pan prześpi albo pójdzie do tawerny.
– Za co? Jesteśmy spłukani!
– Nie aż tak bardzo – odparł dowódca. – Niech pan zabierze pluton i schlejcie się. Na to nas jeszcze stać, a to najlepsza rzecz, jaką można zrobić po nieudanej operacji.
– W porządku – powiedział Roger. – Skoro tak pan mówi...
– Niech się pan zabawi, kapitanie Sergeiu – uśmiechnął się Pahner.
– Ten przodek nie przyniósł mi szczęścia – odparł Roger, przywołując na twarz blady uśmiech. – Chyba wybiorę sobie inny pseudonim.
Pahner zachichotał, a książę odwrócił się i ruszył do drzwi. Za jego plecami Kosutic spojrzała na kapitana i uniosła pytająco brew. Pahner coś kombinował.
* * *
Roger był pijany. Nimashet Despreaux także. Książę miał absolutną, niezachwianą pewność, że to bardzo źle.
Oboje znaleźli się w samym środku rozwrzeszczanej zabawy. Właściciel zajazdu początkowo był zachwycony liczbą gości, ale w miarę upływu czasu przybysze stawali się zbyt pijani, zbyt agresywni i z całą pewnością zbyt głośni. W jednym rogu izby grupa marines ryczała najbardziej sprośną piosenkę, jaką Roger słyszał w życiu, zaś w drugim kącie odbywał się pojedynek na ręce i występ zawodzących cheerleaderek. Wszyscy potwornie fałszowali, ale byli za bardzo urżnięci, żeby się tym przejmować.
Nagle książę poczuł lekkie zaniepokojenie. Nawet zamroczony winem zdawał sobie sprawę, że żołnierze go trochę podpuszczają, ale na swój sposób dawało mu to zadowolenie. W końcu Despreaux nie była na pewno brzydka. A jeśli kompania uznała, że powinni być razem...
Despreaux, najwyraźniej nieświadoma gestów, mrugnięć i manewrów wokół niej, nalała mu wina.
– Niii...mashet? – powiedział.
– Hmmm? – Uśmiechnęła się ciepło, a niepokój księcia trochę stopniał.
Marine była piękna. Roger przypomniał sobie, że przychodziło mu to do głowy już wiele razy, więc na pewno to nie był skutek wypicia kilku butelek wina.
– Nie... niero... romansssujęz... eee...
Chciał powiedzieć, że nie utrzymuje z nikim kontaktów seksualnych. Konsekwencje romansów dla kogoś takiego jak on były po prostu zbyt poważne, o czym zdołał się już dwa razy przekonać. Nikt z Cesarskiej Rodziny nie mógł wdać się w najdyskretniejszy nawet romans, gdyż natychmiast wiedziały o tym media.
Ostatnią rzeczą, jakiej Roger chciał dostarczyć brukowcom, była tego rodzaju historia.
Był to najważniejszy powód wstrzemięźliwości Rogera. Książę musiał jednak przyznać, że kierowała nim jeszcze jedna osobista pobudka. Dopóki Eleanora O’Casey nie opowiedziała mu w Marshadzie przebiegu wydarzeń, był przekonany, że to z jego powodu rodzice się rozstali, a ojciec został wygnany z dworu.
Dlatego jednego był całkowicie pewien: nigdy nie pozwoli, by jakieś dziecko znalazło się w takiej samej jak on sytuacji, by tak samo cierpiało. Wiedział wprawdzie, że odpowiednie środki chemiczne i nanity chronią służące w marines kobiety przed ciążą, ale mimo to zaangażowanie się w romans, zwłaszcza w obecnych okolicznościach, wydawało mu się niedopuszczalne. W żadnym wypadku nie chciał wystawić na próbę jedności swojego oddziału i ryzykować utraty szacunku swoich żołnierzy za cenę jednego wieczoru dobrej zabawy w śpiworze.
Niemniej jego pijane ciało chętnie rzuciłoby się na marine, zdarło jej mundur i wcisnęło twarz w jej jędrne piersi.
Nigdy nie potrafił nikomu wyjaśnić tej swojej plątaniny emocji i racjonalnej analizy. Nawet Matsugaemu, który na swój sposób był mu bliski jak ojciec. Jego dziwactwa wpędzały go w kłopoty już w szkole średniej. Pamiętał ten dzień, kiedy w jego sypialni stał dowódca straży przybocznej matki, a goła i rozwścieczona córka jednego z książąt wyzywała go od eunuchów.
Nie wiedział, jak ma się teraz zachować. Jego zamglony winem umysł szukał słów, które złagodziłyby odmowę, ale zamiast tego powiedział:
– ... kooo... koooleszankami.
Nimashet Despreaux mrugnęła dwa razy, próbując skupić wzrok na księciu.
– Co poedziałeś...? – spytała ostrożnie.
– Możesz poedzieć, że... jestem dziiiwny. – Roger machnął kubkiem. – Ale nie... wyyygupiam się z kooolesz... koleszankami... Znaczy sienie, żebym... nie chciał. Jesteś śśśliszna. Ale ja nie chcę.
– Chodzi ci o to, że nie wyyy... gupiasz się ze... słuuużkami. To właśnie chciałeś poedzieć, tak? – rzuciła oskarżycielsko. – Plutonowy z jaaakiegoś zaaa... zaaadupia nie jest dla cieeebie dość dobry!
– Nie, to... to wcaaale nie tak! – zaprotestował gwałtownie książę, nachylając się, by ją objąć. – Lubię cię i jesteś pięęękna, ale tak nie można!
– Zabieraj łapy, ty arysss... arysssto... arystokratyszna gnido!
– A co ja poedziałem? – zdziwił się Roger. – Może kieeedyś, ale... nie dzisiaj.
– Masz rację, nie dzisiaj – syknęła plutonowy, biorąc zamach do ciosu. – O to juszszsz... nigdy nie będzieszszsz musiał się martwić!
* * *
– O, kurwa.
Formalnie rzecz biorąc, Julian nie miał dzisiaj służby, mógł więc spić się do nieprzytomności, gdyby tylko chciał. Gronningen i Georgiadas, którzy mieli za zadanie pilnować Rogera, odsunęli się, żeby książę i jego dziewczyna mieli trochę więcej prywatności, i przyglądali się, jak ci dwoje przez cały wieczór tańczą coraz bliżej i bliżej siebie. Kompania nie była wprawdzie bandą podglądaczy, ale oczywiście założyli się o to, kiedy wreszcie książę i Despreaux wylądują w łóżku.
Teraz jednak Julian był gotów odwołać ten cały zakład. Oczywiście kiedy tylko uratuje życie Rogerowi – temu niewdzięcznemu draniowi...
Mocny cios otwartą dłonią boleśnie trafił Juliana w przedramię.
– Despreaux!
– Odsssuń się, Julian! – wrzasnęła wściekła marine. – Nie zaaabijęgo! Urwę mu tylko jaja!
– To też go zabije, Nimashet! – zaprotestował Julian, blokując kolejny cios.
– Nie, wcale nie. – Chorąży Dobrescu mówił zadziwiająco trzeźwym głosem jak na człowieka rozciągniętego pod stołem z butelką w jednej ręce i małą czarną torbą w drugiej. – Zatamowałbym krwawienie. Odrosłyby mu po pewnym czasie. Widziałem to kiedyś u jednego gościa po paskudnym wypadku na Shivie.
– Widzisz! – krzyknęła Despreaux, próbując przepchnąć się obok Juliana. Roger ukrył się za śpiewakami w rogu, ale jego wysoka, długowłosa postać była dobrze widoczna. – Nie zaaabije go, tylko... będzie bolało! Baaardzo! Ale... on i tak nie będzie odczuwać ich braku!
Przez chwilę jeszcze mocowała się z Julianem. Nagle cały jej gniew uciekł, a wraz z nim wszystkie siły. Opadła na ławę i ukryła twarz w dłoniach.
– Och, Julian, co ja mam teraz zrobić, do cholery?
– No już, już. – Plutonowy poklepał ją niezdarnie po plecach. Przez głowę przeleciała mu myśl, że to prawdopodobnie najlepsza okazja, by samemu spróbować. Ale zaraz tę myśl odrzucił. Nawet on nie był takim draniem. Robił w swoim życiu różne podłe rzeczy, ale nie aż tak podłe. A poza tym nie zrobiłby tego przyjacielowi.
– Oooch! – jęknęła Despreaux i pociągnęła długi łyk z butelki. – Co ja mam robić, do cholery? Zrobiłam z siebie pośmiewisko! Zakochałam się w facecie, który nie może się pieprzyć!
– Właściwie on nie jest do tego niezdolny... – powiedział ostrożnie Dobrescu. Usiadł i wyrżnął głową w spód blatu stołu. – Auuu! Ale tu mają nisko sufity, żeby ich... Jak już mówiłem, jest zupełnie sprawny jako mężczyzna.
– Oooh! – zajęczała znów Despreaux. – Chcę umrzeć!
– Nie mów mi, że pierwszy raz dostałaś kosza – zażartował Julian. – Przejdzie ci. Każdemu przechodzi.
– Pierwszy raz poprosiłam, durniu! Nigdy wcześniej nie musiałam! A właściwie nawet nie zdążyłam poprosić – on był pewien, że mam zamiar mu to zaproponować! Był pewien!
– A miałaś zamiar? – spytał Dobrescu, wystawiając głowę spod stołu. – Dziwną tu mają architekturę, żeby ich...
– No, miałam – przyznała Despreaux. – Ale nie o to chodzi! Słyszałeś, co mi powiedział?
– Tak – odpowiedział Julian. – Właśnie wtedy odbezpieczyłem pistolet na strzałki usypiające.
– Wyobrażasz to sobie?! – wyrzuciła z siebie marine, ochlapując plutonowego winem.
– Tak – powiedział Dobrescu. – Wyobrażam sobie. A skoro dał ci kosza, co powiesz na małe pocieszenie przez chorążego? Oczywiście jeśli jesteś dość szczupła, żeby wcisnąć się do tego przytulnego pokoiku, który mi się trafił.
Gronningen na szczęście był dość silny, by ściągnąć Despreaux z chorążego, który potem skarżył się, że jest jedynym medykiem w kompanii i nie ma kto zająć się jego obitymi plecami i rozkrwawionym nosem.
* * *
Właściciel kopalni, nowy zarządca i ekipy inżynierów opuściły dolinę. Długi proces wypompowania wody z szybów w celu przygotowania kopalni do wydobycia miał się rozpocząć dopiero następnego dnia, więc tej nocy w dolinie nie postawiono nawet straży.
Armand Pahner ustawił się tuż przy wejściu do jednej ze sztolni i włączył reflektor hełmu w momencie, kiedy ze środka wyłonił się jakiś Mardukanin.
– Dobry wieczór, Nor Tob.
Były zarządca kopalni zamarł, przyszpilony snopem ostrego światła. W dolnych rękach trzymał skrzynię, zaś w jednej z górnych pistolet z odciągniętym kurkiem.
– Zastanowiły mnie te wozy – ciągnął wesoło marine. – Gdyby ktoś naprawdę szybko myślał i działał, mógł zabrać sporo złota w parę minut. Ale nie ujechałby daleko.
– Więc zapytał mnie, co znajduje się obok magazynu – powiedziała starszy sierżant, siedząca na skalnej półce nad wejściem do szybu. – No no, trzymamy rączki z dala od kurka, dobrze? – Zachichotała. – Powiedz, czy właśnie po to kazałeś wykopać ten szyb?
– Harowałem w tej kopalni latami jak niewolnik! Miałem prawo!
– A kiedy pojawili się Vasinowie, dostrzegłeś okazję, żeby w zamieszaniu ukraść złoto – zauważył Pahner. – Czy ich przybycie też zaaranżowałeś?
– Nie, to był przypadek. Ale wykorzystałem szansę, która mi się trafiła! Posłuchajcie, mogę...mogę się z wami podzielić. Nikt nie musi wiedzieć. Weźcie sobie we dwoje połowę. Zapomnijcie o tym głupim dzieciaku. Za tyle złota będziecie mogli żyć jak królowie!
– Nie sądzę – powiedział cicho Pahner. – Nie lubię złodziei, Nor Tob, a zdrajców jeszcze bardziej. Myślę, że powinieneś już iść.
Kapitan ocenił wagę skrzynki, którą niósł zarządca. – Możesz zabrać to ze sobą i nikt się o tym nie dowie. Ale to wszystko. Wsiadaj na swojego civan i znikaj.
– Mam prawo – parsknął Mardukanin. – To moje!
– Posłuchaj – powiedział tonem łagodnej perswazji Pahner. – Możesz stąd odjechać w pionie albo w poziomie. Dla mnie to naprawdę nie ma znaczenia. Ale nie zabierzesz ze sobą niczego ponad to, co masz w rękach.
– Tak ci się tylko zdaje! – krzyknął Nor Tob i chwycił za kurek pistoletu.
* * *
– Mam mieszane uczucia – powiedział Pahner, kiedy szyb zaczął na powrót napełniać się wodą.
– Niepotrzebnie – stwierdziła Kosutic. – Nie ma kogo żałować.
– Nie o tym mówię. Chodzi mi o Rogera. Jak mu powiemy?
– Proponuję udawać, że znaleźliśmy magiczny worek z pieniędzmi – powiedziała Kosutic. – Przecież nie musi o niczym wiedzieć, prawda?
– A co z Poerteną? – Pahner załadował jedną ze skrzyń na turom.
Miejscowe juczne zwierzęta były dalekimi kuzynami civan, ale miały znacznie łagodniejsze usposobienie. Turom sapnął tylko z rezygnacją, obarczony tak dużym ciężarem.
– Jak to co? – Starszy sierżant zarzuciła worek na drugie zwierzę. – Jemu powiemy, że w ogóle nie mamy pieniędzy. To sprawi, że stanie się jeszcze bardziej kreatywny.
– Nie chciałbym, żeby zrobił się za bardzo kreatywny – zauważył kapitan. Przerwał, starając się ocenić, czy jego turom jest równomiernie obciążony z obu stron.
– To zawsze był twój problem, Armand – powiedziała sierżant, dźwigając kolejną skrzynię i ładując ją na grzbiet swojego zwierzęcia. – Jesteś za miękki.
– Co racja, to racja. – Pahner zebrał wodze swojego civan, wskoczył na wyposażone już w ludzkie strzemiona siodło i zacisnął mocno dłoń na wodzach turom. – Chyba muszę coś z tym zrobić.
– Zobaczysz, kiedyś to się zemści. – Kosutic również wsiadła na grzbiet swojego wierzchowca. – Ja ci to mówię – dodała, kiedy ruszyli drogą do miasta.
Za nimi woda właśnie przykrywała usypany na dnie szybu stos kamieni.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
– Wie pan co, zupełnie mi tego nie brakowało – powiedział Roger, ześlizgując się na ziemię po boku Patty.
– Szczerze mówiąc, Wasza Wysokość – odparł Pahner, ocierając pot z czoła – mnie też nie.
Pierwszy dzień podróży minął im bez żadnych przygód. Kompania maszerowała jednym ze szlaków regularnych karawan. Kilka godzin po opuszczeniu Ran Tai znaleźli się pod grubą pokrywą rozgrzanych chmur, w typowej mardukańskiej saunie.
Cord i pozostali Mardukanie oczywiście byli zachwyceni.
Cel ich podróży, Diaspra, był omijany przez karawany od chwili pojawienia się zagrożenia ze strony Bomanów. To portowe miasto leżało nad rzeką Chasten, która płynęła skrajem Płaskowyżu Diasprańskiego i uchodziła bezpośrednio do rozległej zatoki czy też śródlądowego morza. Tubylcy nazywali je Morzem K’Vaernijskim, zaś marines uważali je za najkrótszą drogę do otwartego oceanu, będącego ostatecznym celem ich wędrówki. Wyjazd odwlekano kilkakrotnie, ponieważ prowadzący karawany żądali, aby marines ochraniali ich podczas podróży.
Ludziom i ich zwierzętom towarzyszyły dwie karawany ftar–ta i turom oraz dwudziestu kilku strażników na civan. Ciężka broń marines i ich niespotykana taktyka pozwalały wierzyć, że uda im się odeprzeć wszystkie ewentualne ataki.
Kiedy karawana zatrzymała się, mardukańscy strażnicy rozbiegli się, by pomóc marines. Pahner wymagał, by wypełniali wszystkie jego rozkazy, nawet jeśli wydawały się im dziwne. Mardukanie zaczęli kopać stanowiska ogniowe, a żołnierze rozkładali zasieki z monodrutu i miny kierunkowe. Część ludzi stanęła na straży, a do pracujących dołączyli pomocnicy spośród ciągnącej za podróżującymi zgrai.
– Jest nas za mało, żebyśmy mogli wszystkich upilnować – powiedział książę.
– Wszystko bidzie dobrze – uspokoił go Pahner. – Nie bez powodu marines trzymają się blisko pana. Są najlepiej uzbrojeni i najbardziej niebezpieczni, więc każdy napastnik przy zdrowych zmysłach najpierw zaatakuje resztę karawany.
Kapitan poklepał się po kieszeni na piersi, po czym wyjął z niej kawałek korzenia bisti, odciął cienki pasek i włożył do ust. Resztę, schował. Żując przyglądał się rzece, wzdłuż której podróżowali.
– Bomani wciąż znajdują się na północnym brzegu Chasten, a nie po naszej stronie. Ale ma pan rację, przydałoby się więcej straży. Szkoda, że nie wzięliśmy ze sobą tych najemników, z którymi się pan rozprawił. Może byli odrobinę niekompetentni, ale moglibyśmy temu jakoś zaradzić.
Roger zachichotał.
– Za szybko wynieśli się z miasta. – Zamyślił się i zmarszczył czoło. – Zresztą nie wiem, jak moglibyśmy sobie pozwolić na kompanię najemników. Jesteśmy przecież spłukani. Pamięta pan o tym, kapitanie?
– Pamiętam, pamiętam – powiedział Pahner, uśmiechając się lekko i żując pobudzający, słodki korzeń. – Jestem pewien, że coś by się wymyśliło.
* * *
– Nie martw się, Rastar – powiedział Honal. – Jakoś to będzie.
Książę Vasinów spojrzał na obóz. Wiele kobiet trzymało w rękach kawałki korzeni i kory, ale żuły je zachłannie, nie zważając na cichy płacz dzieci, które zjadły już swoje porcje.
– To już koniec, Honal – powiedział cicho wódz i wskazał obozowisko. – Mamy trzy razy więcej kobiet niż mężczyzn, a na dodatek wielu z nich nie urodziło się wojownikami. – Klasnął z rezygnacją w ręce. – Mogło nam się udać w Ran Tai. Ale teraz... Dobrze będzie, jeśli w ogóle dotrzemy do Diaspry.
– Przykro mi z powodu Ran Tai – powiedział Honal. – To wszystko przez tych głupich strażników. Ale gdyby tam było złoto, tak jak wszyscy mówili...
– To co? – przerwał mu kuzyn. – Zabralibyśmy je? A czy my jesteśmy Bomanami? Czy my jesteśmy bandytami, kuzynie? Czy Vasinami, ostatnimi z Therdan i Sheffan? Wojownikami Północy? Wolnymi panami? Jesteśmy wojownikami czy bandytami?
Młodszy Mardukanin zamilkł zawstydzony. Rastar wziął kawałek mięsa, po czym wstał i ruszył w głąb obozu. Kucnął przy najbliższej grupce kobiet i zaczął kroić swój pasek mięsa na bardzo małe kawałki.
Kobiety ze wstydem wbijały wzrok w ziemię, kiedy ostatni z książąt Północy dzielił się swoją porcją jedzenia z głodującymi dziećmi.
* * *
– To jest pyszne, Kostas – powiedział Roger i ugryzł soczyste udko. – Co to?
– Basik w winie, Wasza Wysokość – odparł służący, a książę spojrzał na niego ostro. Do tej pory słyszał to słowo jedynie w odniesieniu do ludzi, i bynajmniej nie było ono komplementem.
– Co? – spytał podejrzliwie i spojrzał na pozostałych uczestników uczty.
Cord z całych sił starał się zachować nieprzenikniony wyraz twarzy, ale kompania za długo przebywała wśród Mardukan, by nie rozpoznać jego prób stłumienia rozbawienia. O’Casey odstawiła miskę i spojrzała pytająco na kucharza, a Kosutic, rozejrzawszy się wokół, ostentacyjnie wrzuciła do ust następny kawałek mięsa i zaczęła go żuć z widocznym zadowoleniem.
– Jak pan powiedział, co to jest? – spytała niewinnie.
– Kiedy robiłem zakupy na targu, w końcu dowiedziałem się, co to znaczy basik – powiedział służący z krzywym uśmiechem. – To mardukańska wersja królika. Jest tchórzliwy i dość głupi.
Roger zaśmiał się i podniósł szklankę miejscowego słodkiego wina.
– A więc wypijmy za basik!
– Słusznie! Za dokładkę basik! – dodała Kosutic, patrząc znacząco na pusty półmisek.
– Och, myślę, że coś da się z tym zrobić – uśmiechnął się Matsugae, skłonił i wyszedł z namiotu, żegnany brawami.
– Czekając na basik dla pani sierżant – powiedział Pahner – możemy porozmawiać o jutrzejszym marszu.
– Sądzi pan, że nas zaatakują, sir? – Sierżant Jin nadgryzł słodką jęczmyżową bułkę i wzruszył ramionami. – Jeśli tak, to co możemy zrobić? Zbieramy się wokół księcia i formujemy czworobok.
– Może nas zaatakują, a może nie – powiedział Pahner. – Skończyła nam się amunicja do broni ręcznej, ale mamy prawie cały zapas do ciężkiej. Powinniśmy pomyśleć nad sposobem skorzystania z niej.
– Nic mi nie przychodzi do głowy, panie kapitanie. – Sierżant Lai oparła się wygodnie i spojrzała na sufit namiotu. – Nie możemy, trzymać na chodzie pancerzy, bo wyczerpią nam się zasilacze, a to, co zbierzemy kolektorami słonecznymi, nie wystarczy, żeby je naładować. Bez pancerzy nie da się używać ciężkiej broni w walce na krótki dystans.
– Tak sobie pomyślałem – powiedział nieśmiało Roger – czy nie dałoby się zamontować broni na flar–ta! Oczywiście nie działo plazmowe, ale może jedno z działek automatycznych?
– One mają cholerny odrzut – skrzywił się sierżant Jin. – Jak je zamocować?
– Nie wiem – powiedział Pahner. – Ale ja też o czymś takim myślałem. Musimy znaleźć jakiś sposób, żeby skorzystać z siły ognia, jaka nam została. Nie jestem pewien, czy w przeciwnym razie uda nam się dotrzeć do wybrzeża.
– Możemy spróbować z Patty – powiedział Roger, czując rosnący entuzjazm. – Zamontować działko za miejscem dla poganiacza. Będzie tylko musiał się schylać. Strzelałem już z jej grzbietu prawie ze wszystkiego. Z działkiem nie powinno być problemów.
– No, nie wiem – pokręciła głową Kosutic. – Jest zasadnicza różnica między granatnikiem czy tą pańską rusznicą a strzelaniem z działka bez podstawy.
– Ma pani na myśli Starego Kenny’ego? – spytał z chichotem Jin.
– Tak – roześmiała się sierżant. – Właśnie jego miałam na myśli.
– Stary Kenny? – spytał Roger i wziął z talerza kawałek bardzo smacznej kandyzowanej jabliwki. – Czy oświeci pani nas, zwykłych śmiertelników, kto to jest Stary Kenny?
– To krótka historia, Wasza Wysokość – powiedział Pahner. – Emerytowany starszy sierżant Kenny jest instruktorem zaawansowanych kursów obsługi broni ciężkiej w Camp DeSarge. Wśród marines ciągle krążyły opowieści o ludziach, którzy strzelali z działek plazmowych i śrutowych z wolnej ręki, bez trójnoga, więc kiedyś Kenny postanowił sprawdzić, czy faktycznie tak się da. Trzeba dodać, że to wielki, silny facet.
– Udało się?
– W pewnym sensie – powiedziała Kosutic.
– Trafił w cel, Wasza Wysokość. – Pahner uśmiechnął się i upił wina. – Ale znalazł się dziesięć metrów od miejsca, z którego strzelał, z kilkoma połamanymi żebrami i wybitym barkiem. Drugi raz już by nie trafił.
– Hmmm. – Roger napił się wina. – Więc uprząż musi być bardzo mocna.
– Jak cholera – zgodził się Pahner. – Działko będzie kopać jak civan. Nie wiem, co to głupie zwierzę wtedy zrobi. W każdym razie nie będzie pan próbować tego z Patty. Każemy jednemu z poganiaczy wziąć Betty, która jest troszkę bardziej... przewidywalna. I nie pan będzie strzelał. To robota dla szeregowca.
– Jasne, oczywiście – zgodził się Roger. – Pan niewątpliwie wie najlepiej.
– Wie. On naprawdę wie – przytaknęła Kosutic, kiedy do namiotu wszedł Matsugae z wielkim półmiskiem udek basik oraz jeden z poganiaczy.
* * *
– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz, kuzynie. – Honal spojrzał w kierunku, z którego dobiegało ich trąbienie przestraszonego pagee. – To nie brzmi dobrze.
– Ci ludzie nie powinni mieć nic przeciwko nam – powiedział Rastar, wsiadając na swojego civan. Zwierzęta wyglądały niemal tak samo marnie jak jeźdźcy, duma stajni jego ojca wychudła jak tania szkapa. – A na pewno przyda im się więcej strażników... sądząc po tym, co tam słychać.
Wyciągnął pistolet i sprawdził napięcie sprężyny kurka. Broń była gotowa. Chrząknął z zadowoleniem, otworzył panewkę, umieścił krzemień na ząbkowanym kole i sięgnął po drugi pistolet. – Jeśli będziemy się dobrze targować, może nie zauważą, że mogliby nas kupić nawet za beczkę redar!
Honal poklepał się po bokach głowy i westchnął.
– Dobrze! Prowadź!
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Z poszycia poderwała się pierwsza fala szumowiniaków. Bomani zaczaili się w dżungli przy ubitym trakcie między dwoma miastami–państwami i ich atak zaskoczył karawanę. Wybrali miejsce między lasem a rzeką, więc ludzie nie mieli dokąd uciec.
Książę powstrzymał odruch, by zaszarżować agresywnym flar–ta, i złapał za swój sztucer, kiedy barbarzyńcy stanęli na chwilę, by zamachnąć się toporkami. Złapał w celowniku jednego z nich i nacisnął spust.
Kompania okazała się świetnie przygotowana. Marines podnieśli swoje rzymskie tarcze projektu Rogera MacClintocka i ostrza małych toporków zabębniły w nie jak grad. Jeden ze strzelców zawył z bólu i wycofał się z rozwaloną łydką, ale jego miejsce zaraz zajął marine z drugiego szeregu.
Mardukanie mieli dużą przewagę liczebną. Zaatakowali w pełnym pędzie, ale mur tarcz zatrzymał ich w miejscu. Barbarzyńcy nigdy dotąd nie spotkali się z taką techniką walki, deszcz oszczepów z tylnych szeregów i dźgające krótkie miecze z pierwszej linii wyraźnie ich zaskoczyły.
Zawahali się, nie wiedząc, jak zareagować, i to ich zgubiło. Na rozkaz sierżant Kosutic marines ruszyli do przodu z niebywałą wprost dyscypliną, z której słynęli, by odepchnąć barbarzyńców od swych cennych jucznych zwierząt.
Tymczasem do akcji weszło zamontowane na grzbiecie flar–ta działo śrutowe. Betty przekonała się w końcu, że to hałaśliwe coś nie zrobi jej krzywdy, więc stała nieruchomo jak posąg, pozwalając Berntsenowi i Sticklesowi obsługiwać broń. Marines przeciągnęli serią ciężkich pocisków po zbitym tłumie, zabijając każdym strzałem pół tuzina szumowiniaków. Mardukanie, zupełnie nie przygotowani na taką rzeź, zaczęli się wycofywać i uciekać do dżungli. Co wolniejsi z nich padli pod nawałą ciskanych oszczepów.
Zgodnie z przewidywaniami Pahnera, główna siła ataku wymierzona była w resztę konwoju, a nie kompanię Bravo. Tam sytuacja wyglądała o wiele gorzej. Pozbawieni broni Mardukanie zaczęli uciekać w stronę rzeki, zaś strażników barbarzyńcy ściągali z wierzchowców i atakowali toporkami.
– Julian! – wrzasnął Pahner. – Cała kompania Bravo przygotować się do zwrotu!
Cord i dwaj marines z drużyny Juliana, których wspomagane pancerze były zepsute, wdrapali się na Patty, którą Roger ustawił za pojedynczym szeregiem żołnierzy. Mardukanin usiadł za księciem i przygotował swoją długą włócznię, zaś marines podnieśli tarcze i zasłonili nimi Rogera. Najwyraźniej pogodzili się już z faktem, że jego udział w walce jest nieunikniony.
Uzbrojeni poganiacze z karawany rozpaczliwie bronili swojego życia i dobytku, a większość barbarzyńców była już zajęta łupieniem, kiedy niepełny pluton, który pozostał z kompanii Bravo Osobistego Pułku Cesarzowej, ruszył do ataku.
Roger kazał poganiaczowi Patty zająć pozycję na flance od strony dżungli, a za szeregiem żołnierzy pojawiła się uzbrojona w działko Betty. Marines wyciągnęli oszczepy z kołczanów. Na rozkaz sierżant Kosutic włócznie poleciały w stronę plądrujących karawanę barbarzyńców, a szereg ludzi zaszarżował, wydając z siebie niski, gardłowy okrzyk, z którego marines słynęli od ponad tysiąca pięciuset lat.
Atak z flanki zaskoczył Mardukan. Grad oszczepów zadał im poważne straty, ale to było nic w porównaniu z siejącym śmierć w ich szeregach działkiem śrutowym. Próbowali zebrać się i stawić czoła napastnikom, ale ludzie zachowywali się zupełnie inaczej niż straż karawany. Tamci, choć odważni i dobrze posługujący się bronią, walczyli w pojedynkę, a marines byli śmiertelnie niebezpiecznym, wyszkolonym i zdyscyplinowanym zespołem.
W wyniku szarży dziesiątki Mardukan zostały po prostu zmiecione, wielu dobito krótkimi mieczami. Ci, którzy przeżyli i powoli wstawali na nogi, ginęli z rąk idących za ludźmi poganiaczy.
Niedobitki barbarzyńców rozpierzchły się. Część z nich zniknęła w gąszczu dżungli. Ci, którzy wybrali brzeg Chasten, stanęli oko w oko z szalejącymi zwierzętami. Kilku z nich zostało stratowanych, jednak tych w dżungli spotkał jeszcze gorszy los.
Roger i Patty działali jak dobrze naoliwiona maszyna, siejąc wokół śmierć i zniszczenie. Od czasu do czasu Roger kładł jednym pociskiem atakujących barbarzyńców, ale przede wszystkim jednak pozwalał walczyć Patty.
Samica flar–tu najwyraźniej miała silne geny żabowołu, była niezwykłe agresywna i wredna. Wypluwała w biegu szczątki swoich ofiar i rzucała się na następne. Wydawało się, że żyje tylko po to, by walczyć. Wyglądała tak przerażająco, że kiedy wysforowała się przed szereg marines, szumowiniaki porzucili walkę z żołnierzami i zwrócili się przeciwko niej.
Zaczęło się od nawały rzucanych toporków. Potem barbarzyńcy próbowali otoczyć bestię, uskakując na boki przed jej morderczymi rogami. Główną bronią Bomanów do walki wręcz były długie topory, ci, którym udało się podejść odpowiednio blisko, zadawali wierzchowcowi księcia straszne ciosy.
Roger wyciągnął pistolet i zaczął ostrzeliwać szarżujących na Patty barbarzyńców. Było ich jednak zbyt wielu, nawet dla kogoś tak sprawnie posługującego się bronią. Patty zawyła z wściekłości i bólu, kiedy pierwsze topory wbiły się w jej grubą skórę, ale dalej dzielnie walczyła. Roger i jego flar–ta utrzymywali prawą flankę całej kompanii, gdyby się wycofali, szumowiniaki otoczyliby marines i zaatakowali ich od tyłu.
Nastąpił morderczy pat. Nie było już czasu na manewry ani taktykę, trzeba było albo umrzeć, albo wytrzymać, aż przeciwnik w końcu się ugnie i ucieknie.
* * *
– Hej, kuzynie! – krzyknął Honal, pędząc między drzewami na swoim civan. – Może to nie był taki zły pomysł!
– To się okaże – prychnął Rastar, wypuszczając z górnych rąk wodze i wyciągając cztery z tuzina swoich pistoletów. – Jeśli przeżyjemy.
Honal rozejrzał się po oddziale. Większość jeźdźców pochodziła z jego rodu, ponieważ prawie wszyscy ludzie Rastara zginęli podczas ucieczki z Therdan. Machnął do nich ręką.
– Rozwinąć szyk, kiedy wyjedziemy zza tych przeklętych drzew! – krzyknął. – Pojedyncza salwa, a potem szarża na lance i miecze!
Odpowiedział mu niecierpliwy okrzyk pancernej jazdy. Vasinowie wiele razy krzyżowali miecze i topory z Bomanarm. Ich taktyka walki była prosta: palnij raz z każdego pistoletu, a potem szarżuj.
Kompania liczyła prawie stu pięćdziesięciu jeźdźców, w tym kilku ocalałych z gwardii Rastara. Kiedy wyjechali na otwartą przestrzeń nad brzegiem rzeki, kolumna rozwinęła się sprawnie na obie strony, a zmęczone wierzchowce wyprostowały się w oczekiwaniu na bitwę. Wszystkożerne civan wiedziały, że dobra walka oznacza dla nich dobre jedzenie, a były tak głodne, że mogłyby zjeść swoich jeźdźców, a nie tylko pokonanych wrogów.
Kompania przyjęła szyk bojowy.
– Gotów, kuzynie? – spytał Honal, unosząc w górnych kończynach lancę, dolnymi zaś trzymając wodze.
– Jak zawsze – odparł książę i omiótł spojrzeniem linię jazdy. – Zmieciemy tych dzikusów! – krzyknął. Odpowiedział mu gniewny pomruk. Kilku zabitych dzisiaj Bomanów nie może im wynagrodzić utraty Therdan i Związku Północy. Ale na początek wystarczy.
– Salwa!
* * *
Roger szarpnął nogą, unikając ostrza topora, który wbił się w bok Patty. Udało mu się wcisnąć oporny magazynek na miejsce i strzelił w wykrzywioną twarz szumowiniaka, kiedy ten próbował wyszarpnąć topór z rany. Znajdował się tak blisko, że książę widział rytualne blizny na czole Mardukanina, a krew tryskająca z przebitej śrutem czaszki ochlapała mu przedramię.
Patty krwawiła z dziesiątek ran. Na szczęście żadna z nich nie zagrażała życiu zwierzęcia tej wielkości, ale wszystkie były głębokie i bolesne. Ataki flar–ta stawały się coraz bardziej desperackie, obracała się wokół, wymierzając ciosy szerokim ogonem. Bomani jednak uchylali się przed jej atakami, zadając kolejne ciosy w jej nieosłonięte boki.
Roger, Cord i dwaj marines próbowali ją osłaniać, ale było to niezwykle trudne, gdyż atakowało ich coraz więcej szumowiniaków. W wirze walki flar–ta, jej jeźdźcy i atakujący ich Mardukanie nawet nie zauważyli szarżującej jazdy Rastara, dopóki pierwsza salwa nie trafiła w ścierających się z marines Bomanów. Ciężkie kule z pistoletów przeorały zbitą masę atakujących, spychając ich na mur tarcz, i wtedy barbarzyńcy zorientowali się, że ktoś na nich naciera – tym razem od tyłu, odcinając im jedyną drogę ucieczki.
Działko śrutowe wciąż robiło wyrwy w ich szeregach, rozszalała bestia na lewej flance kładła trupem ich najlepszych wojowników, a tchórzliwi dranie nie chcieli wyjść zza swoich tarcz. Tego było już za wiele. Bomani odwrócili się i zaczęli uciekać, chcąc ujść szarży jazdy.
Ale wtedy jeźdźcy Północy uderzyli w nich jak lawina, strzelając z pistoletów i atakując ich lancami.
Marines także nie próżnowali. Kiedy tylko szeregi barbarzyńców pękły, ruszyli do przodu, krusząc ostatecznie wszelki opór. Szybko wybili resztki Bomanów i przeszli po ich trupach, by uderzyć na Mardukan otaczających jazdę Północy.
Vasinowie atakowali swoich przeciwników z taką furią, jakby chcieli wyrżnąć ich co do nogi. Dowódcy nawet nie myśleli o odwrocie. Przybyli tu, aby zabijać Bomanów, i robili to z ponurą zaciekłością.
* * *
Kiedy Roger rozkazał kierującemu Patty poganiaczowi ruszyć na pomoc okrążonym jeźdźcom, Mardukanin uznał, że nic nie jest warte tego, by wracać w takie piekło, i cichaczem zsunął się na ziemię.
Roger krzyknął ze złością i poklepał Patty po miękkiej skórze pod kryzą.
– Chodź, Patty! – zawołał. – Pora się odgryźć! Zmęczona, lecz zawzięta flar–ta prychnęła, czując znajomy dotyk, i puściła się kłusem. Sześć rozwścieczonych ton wpadło między walczących barbarzyńców.
* * *
Rastar ścisnął kolanami swojego civan, a bestia podskoczyła i kopnięciem zabiła Bomana, który próbował ją zaatakować.
Szarża przebiła się przez przeklętych Bomanów, ale barbarzyńcy nadal wydawali się być wszędzie. Co gorsza, wciąż zaciekle walczyli, mimo że dostali się między dwie atakujące ich siły.
Jak wszyscy kawalerzyści, Rastar i jego żołnierze wiedzieli, że ich największą zaletą jest atak przez zaskoczenie i duża mobilność. Unieruchomiona jazda traciła przewagę nad piechotą, ale oddział Honala ugrzązł zbyt głęboko, by się wycofać. Nie mogąc przegrupować się do następnej szarży, stali tylko i starali się osłaniać strącanych z siodeł towarzyszy. Mieli nadzieję, że ci głupi barbarzyńcy pojmą wreszcie, że nie mają szans na zwycięstwo, że zostali pokonani.
Książę Rastar obrócił swojego civan w miejscu i ciął szablą w twarz Bomana, który próbował ściągnąć go z siodła. Z drugiej strony pojawiło się dwóch następnych, jednak czwororęczny Mardukanin poradził sobie z nim bez trudu. Zakręcił wszystkimi czterema szablami z morderczą prędkością... i nagle zobaczył kłusujące przez środek bitwy i trąbiące pagee.
Na jego grzbiecie siedziało trzech ludzi i jakiś barbarzyńca i pozwalali pagee walczyć. Bestia rzucała się na Bomanów jak głodujący na darmowy posiłek, atakowała z zaciekłością paga–thara, rozszarpując i tratując barbarzyńców.
Wydawała się odróżniać wrogów od sprzymierzeńców, przestąpiła bowiem delikatnie nad powalonym jeźdźcem Północy, unikając rozdeptania go. A może to była zasługa kierującego nią człowieka. Wykrzykiwał niezrozumiałe rozkazy i ostrzeliwał się z pistoletu, na którego widok książę zrobił wielkie oczy. Rastar kochał pistolety, zwłaszcza że mógł strzelać równocześnie z wszystkich czterech rąk. Kłopot polegał jednak na tym, że z jednej lufy mógł paść tylko jeden strzał.
Ten pistolet natomiast pluł pociskami raz za razem. Wydawało się, że nigdy nie skończy się w nim amunicja. Rastar zauważył jednak, że co jakiś czas człowiek przerywa na chwilę ogień, wymienia magazynek w rękojeści i znów zaczyna strzelać. Jakie to proste! Natomiast w jednej chwili broń była przeładowana. Mając taki pistolet, książę mógłby kosić Bomanów jak jęczmyż sierpem.
Przerwał swoje rozmyślania, przechylił się w siodle i dwiema ostrymi jak brzytwa szablami ściął głowę następnemu barbarzyńcy. Bomani zaczęli uciekać.
Potem pomachał do Honala, a ten w odpowiedzi wzniósł zakrwawioną szablę i ruszył wraz ze swoją kompanią w pościg za wrogiem. Książę pomyślał, że jeśli o zmierzchu pozostanie przy życiu choćby jeden barbarzyńca, będzie bardzo zdziwiony.
Tymczasem powinien zacząć pertraktować z ludźmi. Rastar wcale nie miał pewności, czy uda mu się dobić targu. Teraz jednak miał w ręku argumenty, a nie tylko żebraczą miskę.
* * *
Armand Pahner uśmiechnął się do Mardukanina.
– Dziękujemy za pomoc – powiedział, kiedy wielki szumowiniak zeskoczył ze swojego dwunogiego wierzchowca. – Zwłaszcza, że to chyba was wypędziliśmy z Ran Tai.
– Chciałbym móc powiedzieć, że przyszliśmy wam z odsieczą, bo jesteśmy honorowymi wojownikami i nie mogliśmy patrzeć, jak barbarzyńcy atakują karawanę. – Rastar zdjął hełm i potarł rogi. – Niestety prawda jest taka, że potrzebujemy pracy. Chcemy nająć się jako ochrona karawany, a wy... – wskazał leżące dookoła trupy i garstkę ocalałych strażników – najwyraźniej jej potrzebujecie.
Pahner przez chwilę przyglądał się Mardukaninowi, czując rosnącą pokusę. Byli to pierwsi Mardukanie, którzy walczyli jako zwarty, zorganizowany oddział, a nie gromada pojedynczych wojowników. Nie robili tego oczywiście doskonale, ale i tak byli o klasę lepsi niż miejscowa konkurencja.
– Masz rację – powiedział po chwili. – Ale w kopalni nie było złota. Mamy tak samo mało pieniędzy jak wy.
– Nie chcemy wiele – odparł ponuro książę. – A ta karawana sporo zarobi, kiedy dotrze do Diaspry. Jeśli tam dotrze. Możecie nam wtedy zapłacić.
– Kiedy dotrzemy do Diaspry? Ile? – spytał Pahner.
Książa potarł palcem grzebień hełmu. – Wikt przez całą podróż. Dwa złote k’vaernijskie astary dla każdego żołnierza. Trzy za każdego zabitego. Pięć dla dowódcy i dziesięć dla mnie. – Spojrzał na pistolet kapitana. – Chociaż osobiście sporo z tego oddałbym za taki pistolet – dodał, śmiejąc się.
Pahner wyciągnął kawałek korzenia bisti i odkroił plasterek. Poczęstował nim dowódcę Mardukan, ten jednak odmówił, więc kapitan schował resztę do kieszeni i zastanowił się nad propozycją. K’Vaernijska moneta ważyła około trzydziestu gram. W jukach wieźli dość, by zapłacić Mardukaninowi żądaną cenę, ale Pahner wiedział, że byłoby głupotą przyjąć pierwszą ofertę.
– Jeden złoty astar dla każdego, dwa za zabitego, trzy dla dowódcy i pięć dla ciebie, i sami się żywicie – powiedział.
Przez chwilę wydawało się, że Mardukanin chce odmówić. Pahner odniósł wrażenie, że wódz nie jest przyzwyczajony do targowania się, co byłoby dziwne w przypadku najemnika. W końcu Rastar machnął ręką.
– Zgadzam się na pieniądze, ale musicie nam zapewnić wyżywienie. Sedant ziarna dziennie dla żołnierza, pięć sedantów dla civan. Dodatkowe dziesięć dla pobratymców, których prowadzimy ze sobą, pięć dla dowódcy i dziesięć dla mnie. To ostateczna oferta, jeśli nie dostaniemy wyżywienia, będziemy musieli poszukać innego pracodawcy.
Teraz z kolei Pahner się zawahał. Nie był pewien, czy mają dość jęczmyżu, by żywić tyle osób aż do Diaspry. Przez chwilę żuł bisti, po czym wzruszył ramionami.
– Nie mamy ze sobą tyle jedzenia. Jeśli ci przeklęci Bomani są po tej stronie rzeki, nie możemy nawet wrócić do Ran Tai.
– Może będziecie musieli – powiedział jeździec. – To tylko ich przednia straż, a nie główna horda. Droga może być nie do przebycia.
– Jeśli będę musiał, użyję pancerzy – odparł kapitan z dzikim uśmiechem. – Mam dość mocy i części zapasowych na dwie akcje. Kiedy wystawię nasze wspomagane pancerze, żadna droga nie będzie nie do przebycia!
Mardukanin popatrzył na niego spokojnie, po czym klasnął z rezygnacją w dłonie.
– Nigdy nie słyszałem o wspomaganych pancerzach, ale wy, ludzie, macie wiele takich rzeczy, o których nie słyszałem, więc może rzeczywiście dacie radę się przebić. Mimo to widzę, że potrzebujecie straży, która walczy w szyku i utrzymuje dyscyplinę, a my, Vasinowie, to potrafimy. Więc stać was na wikt czy nie? My również chcemy dotrzeć do Diaspry, głównie dlatego, że tam znajdziemy pracę. Ale... nie mamy jedzenia. Nie mamy nic, czym moglibyśmy się podzielić.
Pahner dłuższą chwilę patrzył tubylcowi w oczy, żując spokojnie swój bisti. W końcu kiwnął głową.
– Dobrze, zgadzam się. Podzielimy się w miarę naszych możliwości, a jeśli będzie trzeba, oskubiemy karawanę. Nikt nie może chodzić głodny. Co ty na to?
Mardukański dowódca klasnął potakująco w ręce i wyciągnął jedną z nich do kapitana.
– Zgoda. Wszystkim się dzielimy, nikt nie głoduje.
– A więc za długie i owocne przymierze – powiedział Pahner, ściskając rękę księcia na znak zawarcia umowy.
Potem zachichotał ponuro.
– Teraz dopiero zacznie się zabawa.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Roger zsunął się z grzbietu Patty, złapał jeden koniec działka plazmowego i podał go Gronningenowi. Poganiacz odprowadził zwierzę na tyły. Flar–ta wciąż nie wyleczyła się z ran, więc książę postanowił nie mieszać jej do tej niewielkiej potyczki.
Pomachał, kiedy reszta konwoju przekłusowała obok w kierunku widocznego na horyzoncie miasta. Siedzące na grzbietach flar–ta mardukańskie dzieci patrzyły na księcia zdziwione. Kilkoro z nich także mu pomachało, ale niepewnie, ponieważ nie był to mardukański zwyczaj.
Miasto leżało na szczycie sporego wzniesienia nad rzeką, w miejscu, gdzie szeroka i potężna Chasten spływała kaskadami na równiny wybrzeża. Jeśli książę się nie mylił, musiała to być Diaspra. Miasto było olbrzymie w porównaniu z Hadurem i Hurtanem. Chroniły je potężne mury, kanały i solidne wały ziemne.
Marines odłączyli się od karawany i ustawili w poprzek drogi, wspierani przez flar–ta. Wybrali pozycję między dwoma gęstymi zagajnikami, które prawdopodobnie służyły miastu jako źródło opału. Ścigający ich barbarzyńcy będą musieli zaatakować frontalnie albo oskrzydlić ich, przedzierając się przez gęste zarośla. W tym czasie karawana dotrze do miasta i żołnierze będą mogli zacząć wycofywać się.
Pahner chodził powoli w tę i z powrotem, żując spokojnie korzeń bisti. Skinął głową Rogerowi. Wolałby, aby książę wraz z resztą schronił się za murami miasta, ale nie powiedział tego głośno. Pogodził się już z faktem, że Roger chce być w samym środku każdej bitwy. Kapitanowi nie podobało się to jako dowódcy straży przybocznej. Ale jako marine musiał przyznać – tak cicho, by Roger nigdy się o tym nie dowiedział – że o wiele więcej satysfakcji dawało mu ochranianie kogoś, kto nie chowa się za plecami innych.
Roger podbiegł do szeregu wraz z Cordem i Denatem. Obaj Mardukanie przez ostatnie tygodnie uczyli się, jak używać dużych tarcz, które mieli ze sobą ludzie. Teraz ta nauka bardzo im się przydała, gdyż nagle na pozycję marines spadł grad toporków. Dwaj czteroręczni Mardukanie szybko podnieśli po dwie tarcze – jedną dla siebie, drugą dla księcia, który w tym czasie spokojnie przyglądał się nadciągającemu wrogowi. Roger podziękował Cordowi skinieniem głowy i spojrzał na starszą sierżant.
– Jak pani sądzi, pani sierżant, jakieś dwie setki?
– Mniej więcej, sir – odparła Kosutic.
Roger uśmiechnął się i powiększył obraz w hełmie. Potem włączył aplikację bojową i umieścił krzyżyk celownika na głowie wodza barbarzyńców.
– Pani zaczyna, pani sierżant.
– Kompania Bravo, gotuj oszczepy! – zawołała Kosutic głosem, który przebiłby się nawet przez ryk huraganu. – Cel! Rzut! Miecze!
Nawała włóczni nie zatrzymała barbarzyńców, ale złamała ich szyk. Oszczepom towarzyszyły trzy pojedyncze strzały z pistoletu śrutowego Rogera, po których trzej przywódcy Bomanów padli jak podcięci.
Oddział atakujących szumowiniaków miał kilka arkebuzów, a ponieważ akurat nie padało, strzelcy wysunęli się na czoło hordy. Było ich tylko sześciu. Reszta zatrzymała się, kiedy ci pracowicie mocowali swoje nawoskowane lonty i ustawiali lufy broni w kierunku kompanii. Trzy arkebuzy, najwyraźniej zabrane bardziej cywilizowanym właścicielom, były przepięknej roboty, z mosiężnymi zdobieniami, jednak dla marines były niesłychanie prymitywne. Co niekoniecznie musiało oznaczać, że są nieskuteczne...
Strzelcy podmuchali na tlące się lonty, aż się rozżarzyły, po czym otworzyli zamknięte hermetycznie z obawy przed wilgocią panewki z prochem.
Marines sprawiali wrażenie, że zupełnie nie przejmują się zagrożeniem. Cord i Denat przykucnęli za linią, ludzi, a żołnierze zaczęli wykrzykiwać obelgi pod adresem Bomanów i odsuwać tarcze, wystawiając się na ich strzały.
Przyczyna lekceważenia przeciwnika stała się jasna już po pierwszej salwie. Kiedy opadł gęsty dym, okazało się, że tylko jeden marine został trafiony: Jak na mardukańskie arkebuzy, jeden celny strzał na sześć nie był złym wynikiem, więc strzelcy wrzasnęli radośnie i rzucili się do ataku. Zatrzymali się jednak, kiedy powalona strzałem marine podniosła się i wściekle przeklinając, schroniła za swoją tarczą.
– No już, już, Briana – Roger upomniał kapral Kane. – Jestem pewien, że ich matki jednak znały ich ojców.
– Tak jest, sir. Skoro tak pan mówi... Ale i tak wypatroszę tego głupiego drania. Te cholerne pociski bolą!
Mardukańskie arkebuzy strzelały blisko ćwierćkilogramowymi kulami. Pociski osiągały dużą prędkość w krótkim czasie i uderzały bardzo mocno po zderzeniu z pancerzem kombinezonów marines. Kombinezony zostały zaprojektowane specjalnie dla ochrony żołnierzy przed nowoczesną bronią. Nie osłaniały wprawdzie marines przed włóczniami, mieczami czy rzucanymi toporkami, ale co innego kule arkebuzów... Kombinezony twardniały, kiedy trafiał je pocisk, i rozprowadzały energię kinetyczną po całej swojej powierzchni, więc kapral mogła obawiać się najwyżej kilku siniaków.
Po chwili wahania na widok nieoczekiwanego zmartwychwstania marine, Mardukanie ponownie rzucili się naprzód, wznosząc okrzyki wojenne i wymachując toporkami. Wielu barbarzyńców używało nawet dwóch toporków jednocześnie.
Żołnierze byli gotowi na ich przyjęcie. W ciągu ostatnich kilku tygodni odparli wiele drobnych ataków ze strony plemion stanowiących awangardę Bomanów.
Działko plazmowe stojące tuż za linią marines wypaliło, i mimo iż było ustawione na stosunkowo niewielką moc, przeorało masę barbarzyńców niczym piekielny taran. W samym środku hordy pojawiła się dziesięciometrowej szerokości wyrwa, wokół której leżały na wpół spalone ciała. Ci, którzy przeżyli, wili się w agonii, umierając od potwornych poparzeń.
Mimo to barbarzyńcy nie przerwali szarży. Byli już zbyt blisko, by się zatrzymać. Musieli biec dalej.
Działko cofnęło się, a marines na powrót zwarli szyk, tak że niedobitki hordy wpadły na mur tarcz, który odbijał młócące toporki, jakby to były krople deszczu.
Kompania Bravo była produktem niezwykle zaawansowanej technicznie cywilizacji, ponadto marines przeszli twardą szkołę, odkąd wylądowali na Marduku. Początkowo zaledwie kilkoro z nich potrafiło posługiwać się białą bronią, ale zdołali na czas przekazać swoją wiedzę pozostałym żołnierzom.
Nie zważając na spadające z hukiem toporki, marines dźgali mieczami przez szczeliny w zasłonie z tarcz, celując w brzuchy i podbrzusza przeciwników.
Mardukanie, którzy po raz pierwszy zetknęli się z zupełnie nową taktyką walki, nie mogli przebić się przez mur tarcz i ślizgali się na wyprutych wnętrznościach swoich towarzyszy. Kosutic przyglądała się bitwie bez emocji. W ciągu kilku ostatnich tygodni nauczyła się bezbłędnie oceniać moment, kiedy barbarzyńcy zaczynają się łamać.
Spojrzała na kapitana Pahnera, a ten kiwnął głową. Czas to zakończyć.
– Kompania Bravo! – zawołała. Spojrzała na las po prawej stronie i dostrzegła błysk światła na metalu. – Przygotować się do ataku na mój rozkaz! Równaj krok! Lewa!
Kompania ruszyła do przodu, odliczając głośno tempo i z każdym krokiem dźgając krótkimi mieczami i włóczniami. Barbarzyńcy zaczęli się cofać.
Mimo że działko plazmowe zabiło około dwudziestu procent hordy, Mardukanie wciąż mieli dużą prze wagę liczebną. Nie ponieśli jeszcze naprawdę ciężkich strat w walce wręcz. Bitwa wciąż nie była rozstrzygnięta. Kompania Bravo była lepsza, a Bomani liczniejsi.
Kosutic jeszcze raz spojrzała na kapitana, a Pahner kiwnął w odpowiedzi głową i włączył radio.
– Teraz kolej na ciebie, Rastar – powiedział komunikator przypięty do uprzęży Mardukanina.
Therdański książę ostrożnie wcisnął przycisk nadawania.
– W porządeczku – powiedział po angielsku.
Roger często używał przy nim tego określenia i Rastarowi bardzo się ono podobało. Spojrzał na Honala i zmarszczył skórę nad jednym okiem, naśladując w ten sposób ludzi.
– Ruszamy, kuzynie?
Dowódca straży wyszczerzył zęby także w ludzkim uśmiechu.
– Oczywiście, kuzynie, jak najbardziej. – Spojrzał na swój oddział i wyciągnął szablę. – Sheffan! – krzyknął, uderzając płazem w zad civan. Czas pokazać tym dzikusom, co to znaczy wejść w drogę jeźdźcom Północy.
* * *
Obawy podróżnych, że miasto może nie otworzyć przed nimi bram, okazały się zupełnie bezpodstawne. Plac za bramą był pełen wiwatujących tłumów, a pilnujący wejścia żołnierze entuzjastycznie zapraszali do środka ludzi i towarzyszących im mardukańskich sprzymierzeńców.
Marines musieli utworzyć kordon wokół jucznych zwierząt, by powstrzymać napierający tłum mieszczan. Po kilku chwilach przepychanki dołączyła do nich jazda Północy i kłapiące zęby ich civan zapewniły im trochę wolnego miejsca. Krzyki i piski rozentuzjazmowanych Mardukan odbijały się echem od kamiennych murów i budynków miasta.
Huk zamykanych potężnych odrzwi z trudem przebił się przez wrzask tłumu, ale i tak przestraszył Patty. Zdenerwowana flar–ta wydała z siebie niski, grzmiący ryk i zatupała po bruku, machając rogami w stronę napierającej gawiedzi.
– Hej, maleńka! – zawołał Roger, drapiąc zwierzę pod kryzą i poklepując po grzbiecie. – Spokojnie!
Olbrzymia bestia znowu wściekle zaryczała. Było jasne, że za chwilę wpadnie w szał i rzuci się na tłum. Pahner włączył hełm.
– Roger, niech pan spróbuje nad nią zapanować! – powiedział szybko, po czym wyciągnął z kieszeni granat błyskowy, ustawił zegar na trzy sekundy i wyrzucił go wysoko w górę.
Przeszywający trzask i błysk przeraził zgromadzony tłum. Mardukanie natychmiast zamilkli i w nagłej ciszy słychać było jedynie niski pomruk rozzłoszczonej Patty.
Przez gawiedź przecisnęła się grupa gwardzistów w kolczugach, eskortująca dwójkę starszych Mardukan. Na ich widok tłum zaczął powoli odsuwać się od karawany. Kilka osób wiwatowało, ale szybko uciszyła ich reszta zgromadzonych mieszkańców miasta.
Roger odczekał kilka chwil, aż nabrał pewności, że Patty się uspokoiła, po czym kazał głównemu poganiaczowi zająć miejsce na jej grzbiecie i sam zsunął się na ziemię. Podszedł do Pahnera i uśmiechnął się do niego.
– Chyba cieszą się na nasz widok.
– Aż za bardzo – odparł kwaśno kapitan. – Nikt nie cieszy się tak bardzo na widok Korpusu, jeśli nie siedzi po uszy w gównie.
– Co znaczyłoby, że my również siedzimy – powiedział Roger. – Mam rację?
– Co jeszcze, kurwa, nowego? – wymamrotał Poertena, po czym spojrzał na kapitana i przełknął ślinę.
Pahner popatrzył na niego ponuro, ale w końcu odwrócił wzrok.
– Nic, Poertena – powiedział, kręcąc głową. – Nic nowego. Właściwie...
– ... to już robi się nudne – dokończył Roger.
– Tak – przytaknął dowódca kompanii. – Potwornie nudne.
Komitet powitalny sprawiał wrażenie strasznie zadowolonego z ich wizyty. Strasznie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Gratar, król–kapłan Diaspry, zwinął dokument i zgniótł go w górnych dłoniach, patrząc na ludzi. Nie wyglądali na zadowolonych z wieści, jakie im właśnie przekazał.
– Więc nie ma drogi do morza? – spytał Roger tylko po to, by upewnić się, że dobrze zrozumiał.
– Żadnej.
Odpowiedź pochodziła od dowódcy gwardii, Bogessa. Stary Mardukanin był jednym z dwóch kapłanów zasiadających w Radzie miasta – pozostałymi członkami byli kupcy – nosił jednak ciężką zbroję płytową.
– W ciągu ostatnich dziesięciu dni Bomani okrążyli miasto, a już wcześniej doszły do nas wieści, że Bastar, port u ujścia Chasten, padł. Nawet gdybyście przedarli się w dół rzeki, nic wam to nie da.
Pahner odchrząknął.
– Nie obchodzi mnie, do którego miasta się dostaniemy, my musimy przepłynąć ocean. Nasz cel leży na jego drugim brzegu, a Morze K’Vaernijskie to najkrótsza droga do oceanu.
Diaspranie wymienili między sobą spojrzenia.
– Po drugiej stronie wód niczego nie ma – powiedział ostrożnie król Gratar. – Ocean jest wiecznym bezmiarem nawiedzanej przez demony wody, rozlanej przez Boga po to, by strzec brzegów Wyspy Świata.
Król–kapłan najwyraźniej przejawiał troskę o bezpieczeństwo – a może zdrowe zmysły – ludzi. Zachowywał się przyjaźnie mimo ich heretyckich teorii na temat istoty oceanu.
Pahner otworzył usta, by odpowiedzieć, ale O’Casey ostrzegawczo położyła mu dłoń na ramieniu.
– O to będziemy się martwić, kiedy już dotrzemy na wybrzeże – powiedziała spokojnie. – Czy którekolwiek z tamtejszych miast oparło się Bomanom?
– Przystań K’Vaerna – odpowiedział natychmiast Rastar. – Może się bronić przez całą wieczność.
– To tylko złudzenie – odparł Bogess. – Na pewno Przystań K’Vaerna padła wraz z resztą miast Północy.
– Kiedy wędrowaliśmy w tę stronę, jeszcze nie była podbita – powiedział dowódca najemników.
Odkąd przybyli do miasta, jego pozycja znacznie się poprawiła. Kiedy marines poznali trochę lepiej jego i jego ludzi, zrozumieli, że Vasinowie z całą pewnością nie są zwykłymi barbarzyńcami. Po dotarciu do Diaspry okazało się, że kilka tysięcy żołnierzy z Therdan, Sheffan i innych miast–państw Związku Północy schroniło się właśnie tutaj i zasiliło szeregi miejscowych wojsk. Ogromnie ucieszyli się oni na widok Rastara, a jeszcze bardziej kobiet i dzieci, które on i Honal przyprowadzili ze sobą. Oczywiście przysięgli księciu Therdan lojalność i tym samym na tyle zwiększyli jego siły, że mógł zasiąść jako równorzędny partner przy stole obrad.
– Co więcej – ciągnął – wielu żołnierzy z miast Związku twierdzi, że Przystań K’Vaerna wciąż się broni. Są tam olbrzymie spichlerze – na tyle duże, by wytrzymać trzy – czy nawet czteroletnie oblężenie – a jeśli to nie wystarczy, można sprowadzać żywność drogą morską. Co więcej, dostępu do półwyspu na równi z murami broni morze, a Bomani nie są w stanie pokonać Floty K’Vaerna. Nie, Przystań K’Vaerna na pewno wciąż jeszcze stoi – zakończył.
– Cóż, nasze spichlerze nie są pełne – powiedział król–kapłan, cały czas mnąc w rękach raport. – Nie zdążyliśmy zebrać plonów przed atakiem Bomanów. Nasi wojownicy, głównie dzięki pomocy sił Północy, wytrzymali ich najazd, ale jedzenia mamy zaledwie na kilka miesięcy, a Bomani zajęli nasze pola.
– Czekają na Deszcze Hompag – powiedział ponuro Bogess. – Mogą nadejść lada dzień. A kiedy deszcze ustaną i ziemia obeschnie, Bomani ponownie zaatakują. I to będzie koniec Diaspry.
– Chwileczkę, chwileczkę – przerwał Pahner, kręcąc głową.
Nie wiedział, co to są Deszcze Hompag i chciał ustalić wszystkie szczegóły.
– Nie bądźmy takimi pesymistami. Po pierwsze, muszę wiedzieć, czy przejęliście spichlerze.
– Nie – odparł kwaśno Bogess. – Są własnością prywatną. Nie możemy ich kontrolować, więc ceny jęczmyżu są absurdalnie wysokie.
– W porządku, będziemy musieli o tym porozmawiać. – Pahner rozejrzał się po zebranych. – Czy ktokolwiek z was zna się na oblężeniach?
– Nie – powiedział Grath Chain. Był jednym z zasiadających w Radzie miasta kupców i jej najmłodszym członkiem. – Z reguły udawało nam się unikać wojen...
– Kantując drugą stronę – dokończył teatralnym szeptem Honal.
– To nie my wykiwaliśmy Bomanów i zaczęliśmy to wszystko! – warknął Bogess. Twarz starego wojownika wykrzywił grymas wściekłości. – To nie my ściągnęliśmy na wszystkich tę cholerną zarazę!
– Jasne, to jakiś inny szmatławy południowiec! – odszczeknął dowódca jazdy Północy. – A może zapomnieliście już o Sindi?
– Cisza! – wrzasnął Pahner, kiedy wszyscy obecni zaczęli się przekrzykiwać. – Musimy ustalić tylko jedno: czy chcemy przeżyć?
Potoczył tak ponurym wzrokiem po zebranych, że większość Mardukan przeraziła się jego wściekłości.
– Tylko tyle musimy wiedzieć – ciągnął ostrym tonem. – Jeśli chcemy przeżyć, musimy odłożyć na później wszystkie spory, zapomnieć o uprzejmości i zacząć działać. – Spojrzał na króla. – A więc, Wasza Ekscelencjo, czy chcecie przeżyć?
– Oczywiście, że tak – odparł król–kapłan. – Do czego zmierzasz?
– Zmierzam do tego, że jak dotąd słyszę tylko „nie możemy”, „nie potrafimy”, „to nie nasza wina” – powiedział marine. – A musimy zacząć mówić „możemy” i „potrafimy”. W sytuacji takiej jak nasza dobre nastawienie to połowa drogi do zwycięstwa.
– Co to znaczy „zapomnieć o uprzejmości”? – spytał podejrzliwie Grath Chain. – Czy masz na myśli przejęcie prywatnego zboża?
– W żadnym wypadku. Po prostu będziemy musieli podjąć wiele decyzji, które nie zawsze będą się wszystkim podobać, a nie możemy za każdym razem zwoływać narady, żeby dojść do porozumienia. Z miasta nie można się wydostać, a wy nie macie dość zapasów na przeżycie długotrwałego oblężenia. Oznacza to, że musimy szybko wydać barbarzyńcom decydującą bitwę.
– Nie zaatakują miasta – powiedział znużonym głosem Bogess. – Wiele razy próbowaliśmy zmusić ich do tego. Nie ma szans.
– A więc my opuścimy miasto, by zmusić ich do bitwy – oznajmił marine. – Czy jeśli wyjdziemy z dużym oddziałem za mury, zaatakują nas?
– Tak – powiedział król. – Ale zarazem zniszczą miasto. Straciliśmy już połowę armii, próbując walczyć z nimi w polu. Rzucą się na nas natychmiast, kiedy tylko skoncentrują swoje siły.
– Więc nie będziemy musieli ich ganiać? – spytała zaskoczona Kosutic. – Myślałam, że trzeba będzie biegać za nimi po całej okolicy.
– Nie za nimi – powiedział z grymasem Rastar. – Południowcy nazywają ich Bomanami, ale tak naprawdę to plemię Wespar. Nawet według standardów Bomanów Wesparowie są dzikusami. Przewodzi im Speer Mon, zupełny kretyn.
– Ale jednak byli dość sprytni, żeby unikać atakowania murów miasta – powiedział Bogess.
– Tylko dlatego, że wykrwawili się na Północy – wykrzywił się Rastar. – Zapłacili wysoką cenę, zanim zwyciężyli nas w polu. Gdybyśmy mieli większe zapasy, wciąż byśmy się trzymali.
– A cóż takiego się stało, wielki książę Północy – zadrwił Grath Chain – z waszymi słynnymi zapasami? Zapasami, które służyły wam do ściągania rabunkowych ceł?
Rastar milczał tak długo, że członkowie Rady poczuli się nieswojo i zaczęli wiercić się na rozrzuconych wokół niskiego stołu poduszkach. W końcu mardukański książę oderwał wzrok od własnych dłoni.
– Jeśli chcesz dożyć końca tego dnia – powiedział bardzo spokojnie – powstrzymaj swój cięty język.
– Musisz wiedzieć, że żaden północny barba... – zaczął Grath Chain i zamarł, kiedy zdał sobie sprawę, że patrzy w wyloty luf pięciu pistoletów.
– Schowaj to, Rogerze – zaśmiał się Rastar i zmierzył rajcę zimnym wzrokiem. – Odpowiem ci, dzikusie. Zapasy zostały zatrute. Prawdopodobnie przez agentów Sindi, bo my też obraziliśmy ich po trzykroć przeklętego księcia.
– Ktoś wprowadził agenta do naszego miasta – dodał, pokazując zęby w ludzkim uśmiechu i chowając pistolety. – Nie był to kupiec z Sindi, bo oni zostali wygnani ze wszystkich miast Związku Północy. Kiedy dowiem się, kto wprowadził tego szpiega do mojego miasta, zabiję go. Bez pytania o pozwolenie i bez żadnego ostrzeżenia. Zrobię to, kiedy tylko będę miał choćby cień podejrzenia. Lepiej więc pilnuj, żeby twoje księgi były w porządku, ścierwojadzie.
Oburzony rajca spojrzał na króla.
– Nie muszę wysłuchiwać tych barbarzyńców z Północy!
– Wasza Ekscelencjo – powiedział Roger, wstając. – Musimy dojść do porozumienia...
Król wskazał skinięciem głowy, by książę kontynuował.
– Bierzemy udział w „wojnie na noże” – powiedział Roger. – Co to znaczy? Wasi sąsiedzi z Północy już to powiedzieli. Bomani nie odejdą stąd, dopóki nie padniecie jak pagee z podciętymi gardłami, a wtedy oni rzucą się na was jak atul.
Popatrzył na rajców.
– Ale możecie z nimi wygrać. Moi ludzie toczyli takie wojny wiele razy i chętnie podzielimy się z wami naszym ogromnym doświadczeniem. Ale musimy działać jako partnerzy. Powiemy wam, co według nas powinniście zrobić. Jeśli nas posłuchacie, wszyscy możemy przeżyć. Jeśli nie, wszyscy umrzemy. Wasze kobiety i dzieci również. – Spojrzał na Rastara. – Zgadza się?
– O, tak – potwierdził ponuro książę. – Vesparowie nie potrzebują gównosiadów.
Grath Chain zaczął coś mówić, ale król–kapłan uciszył rozzłoszczonego rajcę.
– Co proponujecie? – spytał.
– Postawcie straże przy wszystkich spichlerzach – powiedział Pahner. – Rozdawajcie jednakowe porcje żywności po ustalonej cenie. Nie tylko powstrzyma to wzrost cen, ale zapobiegnie też gromadzeniu niepotrzebnych zapasów. Zacznijcie uczyć nie tylko regularne oddziały wojska, ale także wszystkich zdrowych mężczyzn w mieście, nowych technik walki, których użyjecie przeciw barbarzyńcom. Zmuście ich do bitwy w wybranym przez was miejscu i czasie.
– Skąd weźmiemy tylu żołnierzy? – spytał Bogess. – Wyszkolenie wojownika wymaga lat ćwiczeń, a i tak ponad połowa z nich ginie w pierwszej poważniejszej bitwie.
Pahner wzruszył ramionami.
– Nie twierdzę, że dzięki nam będziecie mieli dzielnych wojowników, ale w ciągu kilku miesięcy możecie mieć dobrych żołnierzy. To przede wszystkim kwestia nauczenia ich bezwzględnego posłuszeństwa rozkazom i wytrzymałości na trudy. Jeśli nauczą się tych dwóch rzeczy, sama nauka walki potrwa krócej niż miesiąc.
– Niemożliwe – prychnął Grath Chain. – Nikt nie wyszkoli wojownika w miesiąc!
– Nie mówiłem o wojownikach – powiedział chłodno Pahner.
– Będziemy szkolić żołnierzy, a oni mogą być nawet bardziej niebezpieczni niż wojownicy. Potrzeba nam tylko zdrowych, silnych mężczyzn. – Spojrzał na Bogessa. – Znajdziecie kilka tysięcy takich? Zdolnych maszerować dwie godziny z obciążeniem? Poza tym mogą mieć tylko ćwierć mózgu.
Bogess zaśmiał się chrapliwie.
– Myślę, że tak. – Spojrzał na króla. – Wasza Ekscelencjo? Czy mogę wziąć Robotników Boga?
Gratar zamyślił się.
– Nadchodzą Deszcze Hompag, a szkody i tak są już duże. Kto naprawi groble i kanały?
Bogess odwrócił się do ludzi, którzy wyraźnie niczego nie rozumieli.
– Robotnicy Boga to prości ludzie, pospólstwo. Pracują przy Dziełach Boga – kanałach, groblach i świątyniach w naszym mieście. Jest ich bardzo wielu, znacznie więcej niż tych ze Straży Boga, a ponadto są silni. Będą się nadawać?
– Idealnie – powiedział Pahner z nutką entuzjazmu w głosie.
– Przypuszczam, że są jakoś zorganizowani, podzieleni na kompanie albo coś w tym rodzaju?
– Tak, w zależności od okręgu i zadania – powiedział siedzący obok Gratara kleryk. Postawny Mardukanin dotąd milczał, teraz jednak pochylił się do przodu i spojrzał w oczy Pahnerowi. – Jestem Rus From, Biskup Rzemieślników. Grupy są różnej wielkości, w zależności od tego, czym się zajmują.
– A co z ich obowiązkami? – warknął Grath Chain. – Kto będzie naprawiał groble i kanały?
– Wasza Ekscelencjo – powiedział cicho Roger – jakie to będzie miało znaczenie, kiedy zniszczą was Bomani? Dla waszego miasta nastały złe czasy i musicie wybierać między większym i mniejszym złem, jeśli chcecie przetrwać. Tak, naprawa waszego miasta i świątyń jest ważna, ale możecie je odbudować po wojnie... jeśli przeżyjecie.
– Ja też tak sądzę – powiedział w zamyśleniu król–kapłan, po czym wziął głęboki oddech. – Masz rację, książę. Generale Bogess, jesteś upoważniony, by objąć dowodzenie nad Robotnikami Boga i zmienić ich w Wojowników Boga. Proponuję, by na ich czele stanął Soi Ta. Chan Roy to zrozumie. Chan się starzeje, a Soi Ta ma w sobie dużo ognia. I niech Pan Wód będzie z nami.
– Dziękuję, Wasza Ekscelencjo powiedział cicho kapitan Pahner. – Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by ocalić wasze piękne miasto.
– Chciałem zabrać głos w kwestii przejęcia ziarna, kapitanie – powiedział jeden ze starszych rajców, pocierając rogi. – Mówiłeś, że nie zajmiesz spichlerzy, ale nie wspomniałeś nic o sytuacji, w jakiej znajdą się tutejsi kupcy.
– Kupcy będą mieli swój zysk, tyle tylko, że nie tak duży, jak do tej pory. Dzięki temu zapasy starczą na dłużej i będziemy mieli czas na wyszkolenie wojska.
– Dwa miesiące – powiedział po chwili stary rajca. – Mamy dwa miesiące do żniw. Jeśli będziemy dłużej zwlekać, równie dobrze możemy sami poderżnąć sobie gardła.
– Dwa miesiące powinny wystarczyć – zapewnił Pahner. – Dobrze. – Rajca kiwnął głową, po czym dotknął swojej piersi.
– Jestem Gessram Kar, jeden z tych kupców, których zamierzacie oskubać. Jeden z większych, ośmielę się dodać.
– Miło mi to słyszeć – uśmiechnął się szeroko Pahner. – Jeśli wy się nie sprzeciwiacie, nikt inny też nie powinien.
– Może – chrząknął kupiec. – Ciekaw jestem tylko, kto wprowadzi ten edykt w życie.
* * *
– To są pieprzone złodzieje, sir – powiedział Poertena, patrząc na swój pad. – W Ran Tai, gdzie nie można nawet uprawiać jęczmyżu, sprzedają go po k’vaernijskim miedziaku za kusul.
Roger skrzywił się. – Przepraszam, Poertena. Co mówiliście?
– Że to pieprzone złodzieje, sir – powtórzył Pinopańczyk. – Znalazłem aż trzy różne ceny jęczmyżu. Od piętnastu miedziaków do dwóch srebrników!
– To w najgorszym razie dwadzieścia do jednego, tak? – spytał Pahner.
– Tak, sir. A powinien kosztować tyle samo, co w Ran Tai. No bo w Ran Tai jest niedobór jęczmyżu, więc wskaźnik inflacji jest mniej więcej taki sam.
– Wskaźnik inflacji? – zachichotał Roger.
– Tak, sir. To cena towaru w sytuacji ograniczonej dostępności.
Poertena zerknął na milczącą naczelniczkę świty, a ta mrugnęła do niego ukradkiem.
– Wiem, co to jest – powiedział Roger. – Tylko... hmmm... – Co?
– Nic takiego. A więc cena jęczmyżu powinna wynosić około dwóch miedziaków za kusul? A co z inną żywnością?
– Mam tu trochę liczb z Ran Tai, sir – powiedział Poertena, wskazując swój pad – Większość z nich, poza cenami przypraw, uwzględnia inflację. Nasza karawana przywiozła dużo zapasów. Już ja coś wymyślę.
– Strażnicy zabezpieczyli wszystkie zapasy prywatnych sprzedawców – powiedział Pahner. – Musimy przeprowadzić inwentaryzację i zastosować racjonowanie żywności. Wy, Poertena, zajmiecie się uzbrojeniem armii, którą zorganizujemy.
– Tak jest, sir – odparł mechanik.
Twarz coraz bardziej mu się wydłużała.
– Przykro mi, Poertena – powiedział z uśmiechem Roger. – Będziemy musieli zrobić sobie przerwę w pokerku.
– Tak jest, sir – powtórzył Pinopańczyk. – Ale z bronią będzie problem. To nie jest centrum produkcyjne, tylko punkt przerzutowy. Karawany przyjeżdżają tu, ładują towar na barki i spławiają go dalej rzeką.
Pahner zmarszczył czoło.
– Czyli jeśli w magazynach nie ma broni, to nie mamy jej skąd wziąć?
– Mniej więcej, sir – powiedział mechanik i pokręcił głową. – Nie damy rady zrobić stalowych pancerzy. W całym mieście nie ma zbrojowni.
– Więc będziemy musieli używać tarcz, asagajów i pik – powiedział kapitan. – W przeciwieństwie do broni palnej możemy je dość szybko wyprodukować. A nawet gdybyśmy byli w stanie przygotować na czas broń palną, w tym klimacie nie polegałbym na czymś tak zawodnym jak odprzodowy lontowy arkebuz!
Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Diasprańska Straż Boga miała kilka kompanii arkebuzerów, jednak byli oni przede wszystkim formacją obronną. Mogli zadawać przeciwnikowi ogromne straty zmasowanym ogniem z zasłoniętych od deszczu pozycji, jednak bitwa w polu, w typowych mardukańskich warunkach pogodowych, była dużym ryzykiem. Pahner chciał utworzyć ze strzelców uzbrojone w tarcze i asagaje kompanie skrzydłowe, których potrzebowała jego nowa armia.
– Kiedy tylko dotrzemy tam, gdzie mają w miarę rozwinięty przemysł – dodał po chwili – będziemy musieli sprawić sobie trochę odtylcowych karabinów kapiszonowych.
– Czy to w ogóle jest możliwe? – spytał Roger. – Przecież lontowy arkebuz i karabin odtylcowy to dwie różne rzeczy. Różni je na przykład sprężynująca stal.
– Taka jak w zamkach kołowych Rastara? – spytał Pahner, uśmiechając się lekko. – A przyglądał się pan ich pompom?
– Nie – przyznał Roger. – Zauważyłem tylko, że mają ich całkiem sporo i wyglądają na cholernie sprawne.
– A ja się im przyjrzałem, Wasza Wysokość. Nawet jedną rozebrałem, kiedy pan załatwiał sprawy w Ran Tai. Znają pompy tłoczące, a te w kopalni Deb Tara były pneumatyczne.
– Wspominał pan o tym wcześniej. Ale co to oznacza?
– Pompa tłocząca wymaga dokładnego spasowania, Wasza Wysokość – powiedziała O’Casey, nie dopuszczając Pahnera do głosu. – Robią to na napędzanych pedałami tokarkach. Potrzebny jest też sprężynujący materiał, głównie sprężynująca stal, chociaż tutejsza koroduje trochę szybciej niż stopy, których używamy w Imperium. Wszystkie technologie potrzebne do produkcji zaawansowanej broni palnej znajdują zastosowanie w pompach. Dlatego, jak zasugerował kapitan, każdy, kto potrafi zbudować zamek kołowy, może też budować bardziej skomplikowane zamki. To, co my nazywamy zamkiem skałkowym, jest w rzeczywistości o wiele mniej złożoną konstrukcją niż zamek kołowy. Jego główną zaletą jest prostota, a co za tym idzie, niska cena, więc armie mogły go używać zamiast zamka lontowego. Przedtem jedynie jazda zaopatrywana była w broń z zamkiem kołowym, gdyż zamek lontowy był dla jeźdźca niewygodny w obsłudze, a ponadto prestiż kawalerii usprawiedliwiał wyposażanie jej w droższą broń.
– A więc musimy zwrócić się tam, gdzie robią pompy, sir? – spytał Poertena.
– Albo do zbrojowni, w której rusznikarze produkują zamki kołowe. Tylko że rusznikarze dość zazdrośnie strzegą swoich sekretów... a pompy robi się wszędzie, przynajmniej w tym klimacie. Wolałbym jakąś produkującą na dużą skalę manufakturę. Z tego, co mówi Rastar, miejscowi rusznikarze są drodzy i cholernie wolno pracują. Poświęcają mnóstwo czasu zdobnictwu – spójrzcie tylko na zabawki Rastara! A nam potrzebny jest ktoś obeznany z wymogami masowej produkcji. Kiedy kogoś takiego znajdziemy, damy mu projekt i od razu zamówimy hurtową ilość karabinów. Dla ludzi Rastara także.
– Niech zgadnę – wykrzyknął książę. – Ten ktoś mieszka w Przystani K’Vaerna, prawda?
– Prawdopodobnie tak, Wasza Wysokość – powiedziała O’Casey. – Diaspra to głównie kupieckie miasto, dlatego nie znajdziemy tutaj tego, czego nam potrzeba. Przystań K’Vaerna to nowoczesne świeckie centrum ich wszechświata. K’Vaernianie cieszą się sporym szacunkiem, choć Diaspranie – klerycy ich nie lubią. Widzą w nich heretyków, którzy głoszą oburzające nowoczesne teorie. Musimy poszukać osoby, o którą chodzi kapitanowi, w Przystani K’Vaerna.
– To oznacza również, że ta osoba tkwi w samym środku inwazji – zauważył Roger. – Jak się tam dostaniemy, żeby z nią porozmawiać?
– Zbudujemy tutaj małą armię, a potem znów ruszymy w głąb lądu – powiedział Pahner i parsknął śmiechem.
– Coś jeszcze, sir? – spytał Poertena.
– Nie, plutonowy, dziękuję wam – odpowiedział książę.
– Kapralu, Wasza Wysokość – poprawił go Pinopańczyk.
– Już nie. Kapitan i ja doszliśmy do wniosku, że poprzemy wasz awans na plutonowego.
– Dziękuję, sir – powiedział mechanik, wstając. – Dziękuję. Odmeldowuję się.
– Odmaszerować, Poertena – rozkazał kapitan.
– Dobranoc państwu.
Mały plutonowy ukłonił się i wyszedł.
* * *
– Dobra robota, Roger – powiedział marine, kiedy zamknęły się za nim drzwi.
– Dobrze się spisał – zauważył książę. – Co noc pracował nad naszym sprzętem, a ponadto razem z Kostasem pilnowali zapasów. Teraz jeszcze to zadanie i żadnych narzekań. No – poprawił się z uśmiechem – żadnych poważniejszych narzekań.
Kapitan oparł się wygodnie i zamyślił.
– Wracając do tematu – podjął po chwili. – Mimo narzekań Rady, Diaspra to bogate miasto, a Robotnicy Boga wydają się dla nas idealni. Jest ich ponad cztery tysiące. – Pokręcił głową. – Nie rozumiem, jak miasto może skierować dwadzieścia procent męskiej populacji w wieku produkcyjnym do takich zadań. W takich społecznościach zazwyczaj do prac społecznych wykorzystuje się rolników w ich wolnym czasie.
– Eleanora? – spytał Roger. – Potrafiłabyś to wyjaśnić?
– Jęczmyż – powiedziała naczelniczka świty. – W takich społeczeństwach trzeba zawsze przyjrzeć się produkcji podstawowych środków do życia.
– Ale po tamtej stronie gór nie było aż takiej nadwyżki siły roboczej – odparł książę. – W Marshadzie wyglądało to całkiem normalnie, w Q’Nkok i w Ran Tai też.
– Ale Marshad i Q’Nkok nie znają zwierząt pociągowych, takich jak turom. Nie licząc karawan, flar–ta mogłoby dla nich nie istnieć. Powiedziałabym, że Ran Tai jest centrum mardukańskiego Renesansu, gdyby nie było tak odcięte od świata przez miejscową teokrację.
Zajrzała do swoich notatek.
– Tutejsze rolnictwo to fenomen. Turom dają Diaspranom olbrzymią przewagę nad Q’Nkok i Marshadem. Łagodny klimat, wydajny system dystrybucji azotanów i doskonała rotacja upraw pozwalają na zbiór jęczmyżu pięć razy w roku. Aż pięć razy. I tyle samo zbiorów przygroszku i tutejszych ziemniaków, nie wspominając już o trzech zbiorach jabliwki. Każdy rolnik pracuje tak wydajnie, że ma jeszcze czas na pracę na rzecz świątyni.
– Ale przecież takie warunki istnieją już od dawna – powiedział Roger. – Czy inne rejony produkcji nie powinny wchłonąć nadwyżki siły roboczej? To normalna reakcja na postęp technologiczny – jedna grupa zostaje przy dawnym zajęciu i wykonuje je coraz bardziej wydajnie, a bezrobotni przechodzą na inne rynki.
– To prawda – uśmiechnęła się Eleanora. – Cieszę się, że tak dobrze zapamiętałeś moje wykłady. Ale w przypadku Diaspry społeczność opodatkowała rolników, by stworzyć... nazwijmy to... rodzaj systemu opieki społecznej i zatrudnić bezrobotnych w świątyniach. Podejrzewam, że to właśnie zapoczątkowało wzrost świeckiej władzy świątyni.
– W porządku – jęknął Roger. – Ale przecież nawet oni będą musieli w końcu przenieść siłę roboczą w nowe rejony produkcji.
– Niekoniecznie. – Naczelniczka świty zatoczyła rękami koło. – Marduk to niezwykle stabilny świat. Nie ma tu za wiele czynników stymulujących postęp techniczny. Szczerze mówiąc, dziwię się, że w ogóle udomowili jakieś zwierzęta.
– Bardzo rzadko używają koła – przytaknął jej Pahner. – Znają je, bo korzystają z różnego rodzaju kół przy konstruowaniu swoich pomp, ale nie używają go do transportu.
– W tym społeczeństwie brak motywacji do rozwoju – dodała O’Casey. – Nie zapominajcie o świętej pamięci Radj Hoomasie: miasta–państwa, przynajmniej te w głębi lądu, bardzo rzadko mają wobec siebie jakieś roszczenia terytorialne. Prowadzone przez nich wojny to według ludzkich standardów mała betka. Nie nazwalibyśmy ich podbojami. Większość miast–państw wprawdzie utrzymuje zawodowe armie, ale spory między nimi z reguły dotyczą tras kupieckich karawan, kopalń i tego typu rzeczy, a nie naprawdę istotnych spraw życia i śmierci czy marzeń o stworzeniu potężnego imperium. Klimat też jest raczej stały, więc rzadko powoduje wielkie migracje czy wymusza postęp techniczny. To bardzo statyczne społeczeństwo, co może tłumaczyć, dlaczego najazd – taki jak w przypadku Kranolta czy Bomanów – jest dla nich tak wielkim nieszczęściem.
– A co z innymi miastami w tym rejonie? – spytał Roger.
– Sądzę, że państwa Związku Północy były typowymi państwami obronnymi, chroniły południe przed Bomanami i innymi barbarzyńcami, a w zamian ściągały nadwyżki produkcji z miast będących pod ich opieką. Następna grupa miast na północy, jak na przykład Sindi, wydaje się być ostoją świeckiego despotyzmu, gdzie nadmiar siły roboczej służy głównie gloryfikacji władzy. Przypuszczam, że tego rodzaju ustrój mógłby stworzyć kolejnego Cezara albo Aleksandra. Nie wiem natomiast zupełnie nic o społecznościach na południe od Diaspry.
– A Przystań K’Vaerna? – spytał Pahner. – To mnie najbardziej interesuje.
– Mnie też – przyznała naczelniczka świty. – Im więcej słyszę o tym miejscu, tym bardziej mnie fascynuje. Jeśli uznamy, że Morze K’Vaernijskie jest odpowiednikiem ziemskiego Śródziemnego, to K’Vaernijczycy wydają się być miejscowymi Kartagińczykami czy Wenecjanami. Miasto jest główną potęgą morską i jako jedyne zareagowało na postęp techniczny, chociaż dosyć znacznie odbiega on od naszych standardów. Myślę jednak, że to da się zmienić. Właściwie żałuję, że nie tam będziemy organizować naszą armię.
– Ja też – powiedział Pahner, żując korzeń bisti, i zamyślił się głęboko. – Wygranie tej wojny będzie wymagało ogromnego wysiłku każdego członka kompanii. Wobec nieprzewidzianej zwłoki w naszej podróży coraz bardziej cieszę się z odkrycia jabliwek. Czy Dobrescu wymyślił coś w sprawie pozostałych uzupełnień?
– Jeszcze nie – odpowiedziała Kosutic.
Odkrycie jabliwki skłoniło Pahnera do podważenia wiarygodności raportu, który stwierdzał, że lokalny ekosystem nie może im zapewnić wymaganych składników odżywczych. Chorąży Dobrescu dostał więc nowe zadanie – miał z fanatyczną wręcz drobiazgowością przepuszczać każde nowe źródło pożywienia przez swoje analizatory.
– Pilnujcie go, żeby kontynuował swoje badania – powiedział. – Oczywiście sam by to robił, ale będziemy zbyt zajęci szkoleniem Diaspran, żeby jeszcze patrzeć mu na ręce.
– Myślę, że to szkolenie zostawię panu – uśmiechnął się Roger. – To zadanie dla doświadczonego kapitana, a nie pułkownika–nowicjusza.
– Bardziej dla „sierżanta Jakmutam” – roześmiał się kapitan, a książę poczuł nagły przypływ radości.
Pahner nie wiedział jeszcze, że Roger czyta starożytną poezję, którą kapitan tak często cytuje.
– Właśnie. „Nie był ani księciem, ani lordem, ani wicehrabią...” – powiedział z kamiennym wyrazem twarzy, a Pahner spojrzał na niego zdziwiony.
– „Tylko człekiem w bluzie khaki...” – podjął.
– „Co się znał na ludziach trochę” – dokończył książę z chichotem. – „A na bluzie napis miał sierżant Jakmutam”. Niewiele się zmieniło, prawda, kapitanie? – spytał cicho.
– Prawda, sir. – Marine również lekko się uśmiechnął. – To się nigdy nie zmienia. I niezależnie od tego, czy pan to zaakceptuje, czy nie, myślę, że wszyscy będziemy musieli zamienić się w „sierżanta Jakmutam”.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Krindi Fain nie wiedział, dlaczego stoi w strugach porannego deszczu w pierwszym rzędzie stłoczonej grupy Diaspran, podczas gdy trójka dziwacznie wyglądających ludzi dyskutuje nad czymś w przeciwległym końcu dziedzińca. Czuł, że ma to coś wspólnego z tym miłym człowiekiem z tawerny, który krzyczał coś o nauczeniu Bomanów szacunku dla Diaspran i Boga. Wszyscy wtedy dużo krzyczeli. I wszyscy pili dużo piwa.
Teraz na samo wspomnienie rozbolała go głowa. Czuł się tak, jakby ktoś wbijał mu ciernie u nasady rogów, a słysząc dobiegające z oddali krzyki, zaczynał się obawiać, że to dopiero początek.
Kiedy strażnicy świątynni wywlekli ich na duży plac i podzielono ich na równe grupy, jeden z kapłanów wygłosił mowę. Wyjaśnił, że wszyscy oni zgłosili się na ochotnika do wojska, które będzie walczyć z Bomanami. Że są ostoją armii Boga i zmyją barbarzyńców jak fala przypływu zmywa piasek.
Potem kapłan objaśnił zasady, według których od dzisiaj mają żyć. Na szczęście nie trzeba było zapamiętywać, jaka kara grozi za dane przewinienie, gdyż w każdym przypadku było to sakramentalne „Winni zostaną straceni”.
Trójka ludzi skończyła naradę i ruszyła w ich stronę. Nagle nie wyglądali już tak przyjaźnie jak poprzedniej nocy.
* * *
– Niech Bóg broni mnie przed pijakami i głupcami – powiedział Julian, patrząc na tłum Mardukan.
– Poradzisz sobie, Adib. – Roger poklepał go pod ramieniu. – Masz notatki?
– Macek ma – powiedział dowódca drużyny. – Powiem im parę słów, a potem przekażę Gronningenowi i Mutabiemu, żeby ich przećwiczyli.
– Dobrze. – Książę zwrócił się do tłumu młodych Mardukan. – Uwaga! Nie wiecie, dlaczego tu jesteście i co się z wami stanie. Jeżeli będziecie słuchać tego oto plutonowego Juliana i jego weteranów, może uda wam się przeżyć bitwę z Bomanami! Jeśli nie, skończycie we wspólnym grobie jako bezimienne ofiary żałosnej potyczki! Więc uważajcie! Słuchajcie rozkazów! I niech Bóg ma w swojej opiece tych, co walczą w słusznej sprawie!
Popatrzył ponuro na zupełnie zagubionych rekrutów, po czym klepnął Juliana w ramię i szybkim krokiem odmaszerował.
* * *
Julian zmierzył grupę wzrokiem farmera, który wybiera kurczaka na obiad. Potem wskazał czterech największych – i sprawiających wrażenie najbardziej inteligentnych.
– Ty, ty, ty i ty. – Pokazał im zaznaczone na bruku miejsca. Z każdego z nich odchodziła trzydziestometrowa linia. – Tu, tu, tu i tu – powiedział i oparł ręce na biodrach, czekając, aż czterech skołowanych rekrutów ustawi się tam, gdzie im kazał, Potem spojrzał na pozostałych.
– Na co, do cholery, czekacie, na śniadanie?! Na linię, raz, raz, raz!
Z pomocą sekcji Alpha Moseyeva ustawił tłum wzdłuż narysowanych linii. Nie było to ani łatwe, ani szybkie, ale jakoś poszło. Julian spojrzał na Mardukan z wściekłością.
– Kiedy powiem „do szeregu!”, będziecie się ustawiać tak jak teraz, na tej linii, a wy czterej na wyznaczonych miejscach! – Podszedł do pierwszego dowódcy drużyny i obejrzał go od stóp do głów. – To ma być pozycja na baczność?! – wrzasnął.
– Eee... – stęknął Krindi Fain.
– Kiedy cię pytają, masz do wyboru trzy odpowiedzi: „tak jest, sir!”, „nie, sir!” i „zrozumiano, sir!”. Zrozumiano!?
– Eee... tak – odpowiedział nieszczęśliwy i skacowany Diaspranin.
Jeśli ten mały basik nie przestanie na niego krzyczeć, pomyślał, będzie musiał coś z tym zrobić. Nie wiedział jeszcze, co, ponieważ trochę obawiał się kary za uderzenie przełożonego. Nie chciał aż tak bardzo szybko zbliżyć się do Boga.
– Tak co?! – wrzasnął człowiek.
– Sir – podpowiedział mu bezgłośnie Gronningen zza pleców Juliana.
– Tak, sir! – krzyknął Fain najgłośniej, jak tylko mógł.
Marine patrzył na niego przez chwilę ponuro, po czym obrócił się na pięcie.
– Gronningen! Baaaczność!
Żołnierz strzelił obcasami. Julian podszedł do niego, po czym odwrócił się do swoich nowych rekrutów.
– To jest pozycja zasadnicza. Wypnij pierś! Wciągnij brzuch! Pięty razem! Dłonie na pół zwinięte, kciuki wzdłuż...
Przerwał i spojrzał na Mardukan z rozpaczą. Jego dobrze przygotowany wykład natrafił na niespodziewaną przeszkodę. W normalnych okolicznościach powiedziałby „kciuki wzdłuż szwów spodni”. Tylko że jego słuchacze nie mieli dwojga ramion, które sięgałyby do ud... no i nie nosili spodni.
– Macek?!
– ... kciuki dolnych dłoni wzdłuż zewnętrznej strony ud, górne dłonie nad dolnymi – podpowiedział natychmiast Macek, a Julian odetchnął z ulgą i podszedł do nieszczęsnego dowódcy drużyny.
– Zrozumiano, czterołapy? – Szturchnął Mardukanina w brzuch swoim krótkim mieczem w pochwie. Mardukanie także mieli splot słoneczny, nawet nieco większy i o wiele bardziej wrażliwy niż ludzie, więc Diaspranin niemal zgiął się w pół. Julian postukał go rękojeścią w podbródek.
– Wciągnij brzuch! Cofnij podbródek! Wypnij pierś! Dolne dłonie na wpół zwinięte! Kciuki wzdłuż uda! Wykonać!
Fain wszystko to posłusznie zrobił. A potem bez żadnego ostrzeżenia zwymiotował na małego basik. Miał tylko nadzieję, że nie zostanie to uznane za atak na przełożonego.
* * *
Poertena usiłował obserwować dwanaście par rąk jednocześnie i zupełnie mu to nie wychodziło.
Grupa była za duża na piki, więc umówili się na pokera. Po początkowym sporze, jaki to ma być poker, przyjęli, że zasady ustala rozdający, choć wstępna propozycja Chal Thaia, by zaczynać z pięcioma kartami w pokerze otwartym została przyjęta z ogólną podejrzliwością. Miejscowy wytwórca, najważniejszy dostawca grotów do pik i włóczni, był znany z rozdawania spod ręki, chowania kart w dłoniach i dostępnego jedynie Mardukanom „przyklejania” kart do rąk.
Przez ostatnie dwa tygodnie życie w Diasprze wrzało dniem i nocą. Po początkowym oporze ze strony starszych rodów kupieckich wszystkie cechy i kościół rzuciły się w wir przygotowań do wojny. Nie było czasu na wykonanie uzbrojenia, którym ludzie chcieliby dysponować – mobilnych dział i broni skałkowej, więc Pahner po wielu naradach zdecydował się na zmodyfikowanie ich rzymskiej taktyki.
Ponieważ Bomam, a zwłaszcza ich awangarda – Vesparowie, posiadali stosunkowo niewiele arkebuzów, szykowanie wojska do walki z arkebuzerią nie miało sensu. Armia, którą chciał stworzyć kapitan, miała stawiać czoła gradowi toporków, które stanowiły główną broń miotaną Bomanów, oraz ich pieszej szarży.
Pierwszą linię Nowej Armii Diaspry, jak nazwała ją O’Casey, stanowili tarczownicy z asagajami, w większości pochodzący z regularnych wojsk Straży Boga. Drugą linię tworzyli Robotnicy Boga, których Julian i jego ludzie wyszkolili na pikinierów. Posługiwanie się piką wymagało mniej indywidualnego treningu niż walka asagajem. Trzecią linię stanowiła jazda na civan, której Rastar i Honal wpajali zupełnie nową koncepcję „współdziałania różnych rodzajów broni”.
Krótkie asagaje robiło się szybciej niż miecze, a były tak samo skuteczne i w razie potrzeby można było nimi miotać. Szerokich grotów dostarczał im wiecznie uśmiechnięty kupiec, który podczas gry w karty zawsze miał przynajmniej cztery asy ukryte w pokrywającym jego ciało śluzie. Chal Thai był również głównym dostawcą ostrych jak igły, wąskich grotów pik. Wszystkie lokalne warsztaty zajęły się produkowaniem drzewc. Nie udało się wprawdzie zamówić tyle oszczepów, ile Pahner by chciał, ale i tak najważniejsza była broń do walki wręcz oraz mające chronić żołnierzy tarcze.
Tarcze produkował inny zasiadający przy stole Mardukanin. Med Non był drobnym dostawcą różnych wyrobów drewnianych, dopóki nie okazało się, że jest jedynym w okolicy rzemieślnikiem, który wie, jak sprawnie i szybko zwiększyć produkcją tarcz. Został więc głównym zarządcą rozkwitłego nagle przemysłu tarczowniczego. Jego awans spowodował początkowo bunt jednego z większych domów kupieckich, ale Med Non zażegnał konflikt, wskazując, że zachodzące zmiany nie godzą w interesy bogatszego kupca, a dla niego nie są wcale tak bardzo korzystne, gdyż potrzeba racjonalizacji i przyspieszenia produkcji zmusiła go do wyjawienia wielu tajemnic zawodowych.
Poertena wpatrywał się właśnie w siedzącego naprzeciw Mardukanina w półpancerzu. Soi Ta, dowódca jednego ze świeżo utworzonych pułków włóczników, położył na stole garść waletów i zaczął grzebać w kubku.
– Sprawdzam – powiedział Non, rzucając karty na stół i podnosząc wszystkie cztery ręce do góry.
Wykazywał on, co dziwiło u Mardukanina, brak zainteresowania oszukiwaniem w grze w karty. Grał ostrożnie, cały czas patrząc na ręce przeciwników.
Mardukański wariant pokera, na którego widok zawodowcy z New Vegas dostaliby zapewne apopleksji, przewidywał, że każdy gracz może raz sprawdzić wszystkie karty. Wówczas pozostali Mardukanie rzucali swoje karty na stół i podnosili ręce do góry.
– Co? – zdziwił się Soi Ta, po czym spojrzał na pojedynczego waleta w rozdaniu przeciwnika i podniósł ręce razem z pozostałymi.
Poertena zaczął sprawdzać karty.
Pinopańczyk odkrył już, że tubylcy wykazują diabelską przemyślność w ukrywaniu kart. Spojrzał na Honala, czwartego przy stole, i podniósł brew.
– Chcesz się przyznać?
Młody dowódca jazdy był strasznym oszustem nawet jak na mardukańskie obyczaje, teraz jednak zmarszczył tylko czoło i uśmiechnął się po ludzku.
– Nie mam nic do ukrycia – oznajmił, przebierając wszystkimi osiemnastoma palcami.
Poertena westchnął i zaczął sprawdzać jego dłonie. Czuł, że tym razem kawalerzysta rzeczywiście niczego nie ukrywa, ale zasady były zasadami.
Roger odchylił się na krześle i zaczął cicho śmiać. Jeśli nie oszukiwałeś, tubylcy uważali cię za głupca. Jeśli jednak dałeś się przyłapać, oznaczało to, że jesteś obrzydliwą niezdarą. Kiedy tylko Mardukanie zorientowali się, że mogą oszukiwać, robili to bez opamiętania. Piki i inne gry wywodzące się z wista były jedynymi, w których nie mogli ukrywać kart, wtedy jednak rozdawali je spod ręki i układali talie. Oczywiście zawsze grali na pieniądze.
Poertena z niedowierzaniem pokręcił głową. Oporządzenie i opończa kawalerzysty także były czyste. Nic w kaburach, nic w pochwach. Pinopańczyk wiedział z własnego doświadczenia, że mógł przeoczyć gdzieś kartę, mimo to jednak pozwolił Mardukaninowi opuścić ręce.
Potem zaczął obszukiwać Soi Ta. Dowódca diasprańskiej piechoty nie był tak ciężko opancerzony jak kuzyn Rastara. Pod stołem położył szeroką spathę, a przy pasie miał tylko jeden pistolet z kołowym zamkiem. Po dokładnym przeszukaniu go Poertena, znów kręcąc w zdumieniu głową, zajął się Chal Thaiem. Kupiec siedział cierpliwie, okazując dobroduszne rozbawienie, zaś marine obszukiwał go skrupulatnie... i bez efektu.
– Nic nie ma – powiedział Poertena Med Nonowi, wzruszając ramionami, a kupiec spojrzał na ostatniego z siedzących przy stole Mardukan.
Rus From zamachał szarfą koloni wody, będącą oznaką jego urzędu.
– Chyba nie podejrzewacie, że skromny sługa boży podrzuciłby waleta do talii? Jaki mógłbym mieć powód?
Roger znów się uśmiechnął, biorąc z tacy kielich chłodnego wina, który tymczasem przyniósł Matsugae. Mardukanie spędzali mnóstwo czasu na spieraniu się, kto sprytniej oszukuje, i na dowodzeniu, że nie mogliby nawet pomyśleć o czymś tak do cna nieuczciwym.
– Och, ani przez chwilę nie sądziłem, że tego nie zrobiłeś – powiedział podejrzliwie Ta. – Zastanawiam się tylko, jakiego złożonego podstępu użyłeś.
– Ja? – spytał kleryk, rozkładając szeroko ręce. – Jestem prostym kapłanem. Co mógłbym wiedzieć o złożonych podstępach?
Pozostała piątka roześmiała się głośno. Skomplikowany system wodociągów, z którego słynęło miasto, znajdował się pod niemal wyłączną kontrolą tego „prostego kapłana”. W lokalnej teokracji były także inne wysokie stanowiska, ale Biskup Rzemieślników był bezdyskusyjnie najpotężniejszy. I najbardziej obeznany z techniką. Ów „prosty kapłan” miał wiedzę wystarczającą dla otrzymania kilku doktoratów z mechaniki cieczy.
– Poza tym – dodał, kiedy Poertena w milczeniu wyjął ze stosu kart podrzuconego waleta – nie rozumiem waszego oburzenia. Czy to nie wasza sierżant mówi, że, jeśli nie oszukujesz, to znaczy, że się nie starasz”?
– Jak oszukujesz swoich, robisz w jajo samego siebie – powiedział Poertena, odkładając waleta i ponownie tasując karty. Przy ich rozdawaniu musiał rozdzielać posklejane ze sobą sztuki.
– Ale my właściwie nie oszukujemy – stwierdził Soi Ta. – My tylko... staramy się zdobyć przewagę.
– Jak zwał, tak zwał – wzruszył ramionami Pinopańczyk.
– Zastanawiam się – powiedział From – skąd się u was wzięło to dziwne przywiązanie do uczciwości. Nie wiadomo, czemu to ma służyć, a poza tym bardzo łatwo wykorzystać to przeciwko wam. Dla mnie to słabość.
– Może i tak – zgodził się Poertena, wzruszając ramionami.
Skończył rozdawać karty i rzucił sztukę srebra do puli. Po chwili zorientował się, że wszyscy czekają na jego odpowiedź.
– W porządku. Chal, pamiętasz, jak przyszedłeś do mnie, aby zaproponować swoją cenę za włócznie?
– Oczywiście – powiedział Mardukanin, podbijając nieznacznie stawkę.
– Pamiętasz, co ci wtedy oddałem?
– Oczywiście – zarechotał kupiec. – Moją łapówkę.
– Właśnie. – Poertena spojrzał na pozostałych. – Dał mi worek srebra i ładny mały posążek. A co ja powiedziałem?
– „Nie, dziękuję, i nie będę tego więcej powtarzać”. Myślałem, że dajesz mi do zrozumienia, żebym coś jeszcze dodał, ale potem zrozumiałem, o co ci naprawdę chodziło – powiedział kupiec, odkładając karty i biorąc kielich wina.
– Fri Tar dał mi prezent dziesięć razy ładniejszy niż twój – powiedział Pinopańczyk. – Gdybym oceniał was po łapówkach, bralibyśmy sprzęt od pieprzonego Fri Tara.
– Ja próbuję od sześciu miesięcy zmusić go, żeby skończył dla mnie komplet mieczy – parsknął Soi Ta.
– No właśnie. – Poertena podniósł swoje karty. – Masz więc odpowiedź. Wiem, że według was to dziwny zwyczaj, ale to jedyna droga, żeby zbudować prawdziwe społeczeństwo.
– U nas też czasami daje się łapówki – dodał po chwili. – Nazywa się to bakszysz. Ale jeśli bakszysz przekracza wysokość zapłaty za pracę, ludzie przestają pracować i czekają tylko na bakszysz.
– Co to? – Rus From spojrzał na swoje karty i skrzywił się. – Pas.
– Musicie wiedzieć, że... mamy problemy z naszą najważniejszą bronią – karabinami plazmowymi – powiedział Roger, również rzucając karty na stół. – Prawdopodobnie mielibyśmy dwa razy tyle ludzi co teraz, gdybyśmy tylko mogli jej używać.
– One wypierdalają w powietrze – dokończył Poertena. – Przepraszam, Wasza Wysokość.
– Nie szkodzi. – Roger spojrzał na Mardukan. – Tak jak powiedział Poertena, wypierdalają w powietrze, kiedy próbujemy ich używać.
Ta machnął jedną z górnych rąk.
– Nasza broń też często wybucha. Ale... jakoś zawsze udaje się to przeżyć. – Znów machnął ręką w geście rozbawienia. Arkebuzy były znane z tego, że często wybuchały, podobnie jak pistolety.
– Tylko że gdyby nasza broń wybuchła, rozwaliłaby to skrzydło pałacu – powiedział Roger, wgryzając się w jabliwkę.
– Och.
Gwardzista zamyślił się i upił łyk wina, po czym dorzucił do puli sztukę srebra, by nie wypaść z gry.
– Taka sytuacja zdarza się z dwóch powodów – ciągnął książę, rozpierając się w krześle i patrząc w sufit. – Albo ktoś był niekompetentny, albo oszczędzał na materiale i pracy. To oznacza, że po prostu dostał w łapę.
– „Dostał w łapę”? – spytał Honal, podnosząc stawkę o kilka srebrników.
Poertena wskazał podbródkiem pulę i zrobił wymowny gest pocierania palcem o palec.
– Pieniądze – powiedział. – Komuś ktoś zapłacił.
– Aha. – Thai złożył karty i zwrócił się do Rogera. – To dlatego powiedziałeś, że jeśli jeszcze raz przyłapiesz mnie, jak oszukuję na twoją korzyść, nie będziesz już grał.
– Właśnie – powiedział książę, – Chodzi o to, by być fair w stosunku do swoich. Jeśli nie jesteś, to tak naprawdę sam sobie szkodzisz.
– A to, co mówi sierżant Kosutic? – spytał Honal, zagarniając wygraną bez pokazania własnych kart, ponieważ wszyscy inni spasowali.
– To trochę inna sprawa – powiedział Roger, wyciągając z kieszeni kawałek bisti. – Bomani są naszymi wrogami. I w tym wypadku rzeczywiście, jeśli nie oszukujesz, to znaczy, że się nie starasz.
* * *
Despreaux zsunęła się do wykopu i kiwnęła głową Kiletiemu.
– Powiedz im, że znaleźliśmy główną bazę wroga – szepnęła. Jamę wykopano w niewielkim wzniesieniu, dwadzieścia pięć kilometrów na północny wschód od Diaspry. Tłoczyła się w niej czwórka marines. Ich sekcja była jedną z trzech wysłanych po to, by ustalić miejsce koncentracji głównych sił wroga. Despreaux dobrze wiedziała, dlaczego się tu znalazła. Od kiedy pokłóciła się z Rogerem w Ran Tai, Kosutic i Pahner wychodzili ze skóry, by trzymać ją z dala od księcia. Najlepiej więc było przydzielić jej drużynie najbrudniejszą robotę... A wszystko dlatego, że Jego Wysokość jest nadętym arystokratycznym dupkiem.
Wyciągnęła z kieszeni skórzany mieszek i wyrzuciła z niego krwawiący łeb gąsienicy.
– Prawie mnie dopadła – powiedziała, sprawnie wycinając cenne gruczoły jadowe i wrzucając je do plastikowej buteleczki.
Ponieważ neurotoksyna i czynnik rozpuszczający ciało były poszukiwane przez miejscowych aptekarzy, polowanie na gąsienice stało się jednym ze sposobów zarabiania na drinki. Patrolowanie zmieniło się więc z obowiązku w przywilej.
Starszy szeregowy Sealdin wyjął własną buteleczkę i potrząsnął nią.
– Jedna przechodziła tędy kilka godzin temu – powiedział wesoło. Ćmy–wampiry przestały być dla marines niebezpieczne, odkąd nauczyli się sypiać w zamkniętych namiotach, a kiedy wymyślili lepkie przynęty, ćmy stały się dodatkowym źródłem ich dochodu. Środek, jaki wydzielały, był u Mardukan ceniony jako jeden z najskuteczniejszych leków znieczulających.
Starszy szeregowy Kileti podniósł wtyczkę i wpiął ją w swój hełm. Mikroskopijny przewód biegł pod siatką przykrywającą ich jamę do pobliskiego drzewa, na którego szczycie umieszczono niewielki nadajnik.
Kiedy zakończył meldunek, przesłał rozkaz do swojego tootsa i zwrócił się do dowódcy sekcji.
– Są już w drodze. – Dowódca, St. John (J.), kiwnął głową.
– W porządku, teraz przypilnują ich Macek i Bebi. Jutro się zmienimy. Póki co – pogrzebał w plecaku i wyciągnął pasek suszonego mięsa – czekamy.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
– Wie pan co – powiedział Roger w drodze z jednego spotkania na drugie – podobno zawsze najtrudniej jest czekać. Czy w czekanie wlicza się też przygotowania?
– Tak, Wasza Wysokość. – Pahner dostosował krok do szybkiego kroku księcia. – Lepiej niech pan przestanie całe noce grać w karty.
Przechodzili brukowanym chodnikiem biegnącym przez zewnętrzną część kompleksu pałacowo–świątynnego. Po prawej stronie rozciągał się widok na jeden z wielu kanałów i pola. W czystym powietrzu widać było lasy ciągnące się aż po purpurowe góry w oddali. Bliżej miasta kilku wieśniaków pracowało pod eskortą jeźdźców Północy.
– Och, mnie to nie męczy – powiedział Roger. – Mało śpię. Wychowawców w szkole doprowadzało to do szału. Wstawałem w środku nocy i próbowałem budzić inne dzieciaki, żeby się ze mną pobawiły.
– Na pokładzie DeGloppera spędzał pan sporo czasu w kabinie – zauważył złośliwie Pahner.
– No, tak – uśmiechnął się Roger. – Ale wtedy nie spałem, tylko byłem obrażony. To spora różnica.
Dotarli do końca chodnika i ruszyli w górę po schodach. Książę kolejny raz podziwiał architekturę pałacu. Jak większość mardukańskich miast, tak i to powstało na szczycie wzgórza, z czasem jednak rozrosło się na równiny. Diaspranie, czciciele wody, nie przejmowali się regularnymi powodziami, tak częstymi na Marduku. Współpracowali z żywiołem, akceptowali go i kontrolowali poprzez system kanałów, stawów i przepływów. Oczywiście budowali również groble i wały – niektóre z nich były potężniejsze od wszystkich tych, które ludzie dotąd widzieli – ale ich zadaniem było kierowanie wody w inne koryta, a nie blokowanie jej drogi. Jedynie najważniejsze części miasta i tereny najbardziej narażone na zalanie otoczono popularnymi w innych miastach murami.
Ta stosunkowo mała ilość wałów i tam niemal doprowadziła do upadku Diaspry, kiedy zaatakowali ich Bomani. Na szczęście mieszkańcom udało się w porę zalać pola i zatopić niewielkie grupy atakujących barbarzyńców.
W międzyczasie kapłani, przygotowani do zakrojonych na szeroką skalę prac publicznych, wymyślili połączenie istniejących kanałów i stawów w ciągłą linię obrony. Nie była ona doskonała, ale powstrzymała drugą falę ataku Bomanów.
Kiedy Wesparowie wycofali się, by przygotować się do trzeciego ataku, do miasta przybyli ludzie. Właśnie wtedy barbarzyńcy odcięli najbardziej okazałą i najważniejszą ze względów religijnych instalację – Diasprański Akwedukt.
Akwedukt był budowlą, której mogliby pozazdrościć Diaspranom nawet Rzymianie. Doprowadzał wodę ze zbiornika u podnóża gór do miasta, a stamtąd pompowano ją jeszcze wyżej. Na samym wierzchołku góry, na której wzniesiono Diasprę, znajdował się centralny rezerwuar wody pitnej.
Zbiornik ten początkowo zasilały niewielkie wulkaniczne źródła. Najstarsza część miasta, dotąd jeszcze zachowana w dobrym stanie, powstała właśnie wokół niego. To z tych źródeł tubylcy wywiedli swój kult wody, zarówno tej pochodzącej z ziemi, jak i z rzeki czy nieba. Studiowali jej naturę, próbując zrozumieć swojego boga, a równocześnie rozwijając na bardzo wysokim poziomie znajomość hydrauliki.
W całym mieście widoczne były fontanny, z których mieszkańcy czerpali świeżą, czystą wodę i w których składali ofiary bogu. Oprócz tego było mnóstwo dekoracyjnych fontann, poczynając od niedużych, strzelających wodą na metr lub dwa, a kończąc na tryskających białymi pióropuszami na dziesiątki metrów w górę. Były tu także fontanny pyłu wodnego, fontanny grające, tańczące, brodziki, baseny do pływania i setki kanałów.
Tak było kiedyś, ponieważ teraz fontanny były suche. Bomani odcięli akwedukt u jego źródła i po raz pierwszy w dziejach miasta trzeba było czerpać wodę z systemu kanałów. Mimo że miasto nie cierpiało na brak wody, zwłaszcza że deszcze padały codziennie, dla ludzi, którzy ją czcili, była to ogromna strata.
– Szkoda, że nie można użyć wody jako broni – westchnął Roger, dotykając dłonią niewielkiej fontanny w kształcie civan. – Biorąc pod uwagę, jak ci ludzie sobie z nią radzą, od razu załatwilibyśmy Wesparów.
– Zastanawiałem się już nad tym. – Pahner otworzył drzwi świątyni. Była to wdzięczna budowla, bogata w łuki, łagodne krzywizny i wąskie kopuły przypominające biskupie mitry, a jej drzwi były tak samo wielkie i ciężkie jak wszystkie inne. – Nie licząc jednak kontrolowanych wylewów, które tubylcy sami świetnie wykorzystują, nic mi nie przychodzi do głowy.
– Będziemy więc musieli walczyć bronią z Ciemnych Wieków – powiedział Roger, wchodząc do pogrążonego w półmroku korytarza.
– Cóż – zachichotał Pahner. – Wydaje mi się, że walczenie z Mardukanami wodą przypominałoby strzelanie do marines piwem
* * *
– Dzisiaj – oznajmił Julian plutonowi Mardukan – ukończyliście pierwszy etap podstawowego szkolenia! Każdy dostanie po piwie.
Rekruci nabrali niezłej formy. Mimo fatalnego początku, nawet Krindi Fain okazał się mieć głowę na karku. Dowódcę drużyny czekał awans na sierżanta plutonu, i to szybciej, niż mógłby się spodziewać, ponieważ armia cierpiała na poważny brak podoficerów.
Rekruci nauczyli się budować namioty i nawet mieszkali w nich przez dzień czy dwa. Z rozgotowanej skóry zwierząt wykonali zbroje, w których potem kazano im maszerować.
Wszyscy – nawet Erkum Poi, który w dzieciństwie musiał chyba przejść lobotomię – opanowali stanie w rozmaitych pozycjach, maszerowanie w równych szeregach i proste manewry kolumnami. Do tej pory jednak nie mieli w rękach broni.
Teraz nadeszła ta ważna chwila. Sądząc po twarzach Mardukan, nie rozumieli, co się dzieje. Każdy z nich trzymał w górnych rękach czterometrową drewnianą tyczkę, a w dolnych tarczę ze sklejki o powierzchni trzech metrów kwadratowych. Było zupełnie oczywiste, że żaden nie ma pojęcia, co z tym zrobić.
– Dzisiaj wieczorem – ciągnął Julian – zaczniemy szkolenie z użyciem symulatorów pik, które macie w rękach. Bo jeśli wam się wydaje, wy czterołape potwory, że wam zaufamy i damy prawdziwe piki, to się mylicie. Dopóki nie nauczycie się, co to znaczy być żołnierzem, możecie na nie tylko popatrzeć! A teraz zaczniemy przerabiać podręcznik walki.
Gronningen wystąpił do przodu i zaczął demonstrować pierwszą pozycję z podręcznika walki, specjalnie zaadaptowaną dla czterorękich Mardukan. Rekruci patrzyli z uwagą i niepokojem. Nagle drzewce wyślizgnęło się z wydzielających nadmiernie śluz rąk Erkum Pola i trafiło dowódcę drugiej drużyny w głowę. Ten odwrócił się i walnął wolno myślącego rekruta własną czterometrową tyczką. Potem wszystko potoczyło się już bardzo szybko.
Gdzieś z oddali słychać było melodyjne zaśpiewy kapłanów zajętych codziennymi obrządkami. Ze stajni dobiegały głosy civan i turom. Pracujące grupy robotników nuciły swoje pieśni. A plac ćwiczeń rozbrzmiewał trzaskiem tyk uderzających o drewniane tarcze i przekleństwami wściekłych marines.
* * *
Wierni podchodzili po kolei i klękali przed najwyższym kapłanem, by otrzymać błogosławieństwo swojego boga. Gratar stał przed ołtarzem na marmurowej podstawie, spod której wypływała krystalicznie czysta woda, która następnie kaskadą wpadała do zdobionego złotem i klejnotami rezerwuaru. Po obu stronach ołtarza tryskały cztery fontanny. Rozkładając szeroko ramiona, król–kapłan śpiewał, nabierał wody z fontann i spryskiwał nią klęczącego u jego stóp wiernego.
Po otrzymaniu błogosławieństwa wierny przechodził przez delikatny prysznic symbolizujący oczyszczenie, a jego miejsce zajmował następny.
– Trzeba było przyjść później – szepnął Roger.
– Mówi się, że czekanie jest zawsze najtrudniejsze – zażartował Pahner.
Kapitan rozejrzał się wokół. Sala audiencji była rozległym placem otoczonym kolumnadą i zadaszonym nad podwyższeniem, na którym król–kapłan odprawiał swój rytuał. Tutaj znajdowała się największa świętość – źródła, które dały początek religii Mardukan. Woda ze źródeł spływała po skałach do znajdującego się poniżej zbiornika, a wypływając stamtąd łączyła się z wodami rzeki Chasten.
Plac przed ołtarzem wypełniali wierni, w tym delegacja kupców protestujących przeciw narzuconemu przez świątynię racjonowaniu żywności. Stali w ulewnym deszczu – znaku przychylności ich bóstwa – i cierpliwie czekali na swoją kolej.
Roger i Pahner zajęli honorowe miejsca pod zadaszeniem, za królem–kapłanem. Deszcz, jak zawsze na Marduku, był gwałtowny i ulewny, a na północno–wschodnim niebie widać było zbierające się czarne jak węgiel chmury. Wyglądało na to, że ulewa jest zapowiedzią prawdziwego oberwania chmury.
– Chyba popada teraz dłużej – zauważył Pahner.
Ostatni z wiernych przeszedł przez tryskającą wodę.
– Słuchajcie, słuchajcie! – zawołał mistrz ceremonii. – Jego Najświętsza Ekscelencja Gratar, Najwyższy Kapłan Wód, Pan Diaspry, Pomazaniec Boży, wysłucha teraz waszych próśb i skarg.
Jego głos ledwie przebijał się przez huczący deszcz i łoskot gromu.
– To mi przypomina koncert Slakersów – zachichotał Roger. Nie próbował nawet ściszać głosu, bo i tak nic nie było słychać dalej niż na metr.
– To ci, co używają generatorów pogody, żeby wywołać huragan? – spytał Pahner. – Był pan kiedyś na takim koncercie?
– Raz. I w zupełności mi to wystarczyło.
Obaj mężczyźni stali cierpliwie, chociaż mieli ważniejsze sprawy na głowie, niż czekanie na delegację, która chce prosić o zniesienie racjonowania żywności. Na wszystkie pytania mógł odpowiedzieć Poertena, ale sprawa i tak w końcu trafiłaby do nich, więc lepiej było zająć się tym od razu.
– Szkoda, że nie możemy podrzucić pluskiew w kupieckich domach – powiedział Pahner. – Czuję, że miotamy się trochę na oślep.
Roger zmarszczył czoło. Podzielał frustrację kapitana.
– Musimy zacząć przyzwyczajać się do braku informacji – powiedział po chwili. – Na Ziemi nie moglibyśmy tego robić. Nie jestem nawet pewien, czy to było legalne w Q’Nkok i Marshadzie. To w końcu jeden ze światów Imperium.
– To prawda, Wasza Wysokość – uśmiechnął się lekko Pahner. – Myślałem o tym, kiedy trafiliśmy do Q’Nkok. Planeta znajduje się pod kontrolą Świętych, a to oznacza, że de facto jesteśmy w stanie wojny.
Roger zmarszczył czoło, próbując przypomnieć sobie brzmienie norm prawnych, które O’Casey i inni nauczyciele próbowali wbić mu do głowy, podczas gdy on robił wszystko, by się ich nie nauczyć. – Czyli działamy w warunkach wojennych?
– Tak, Wasza Wysokość. – Uśmiech kapitana poszerzył się nieco. – Pana matka nie powinna więc mieć żadnych zastrzeżeń.
– Nie chodzi mi o matkę. Myślałem bardziej o tym, że kiedy wrócę, zajmę stanowisko w rządzie. Już teraz muszę uczyć się działania zgodnie z prawem.
– Zgadzam się z panem, Wasza Wysokość. Ale najpierw wydostańmy się z tej planety żywi, a potem zajmiemy się etyką, dobrze?
– Jasne – zgodził się Roger.
Gratar szybko poradził sobie z dwoma pierwszymi poddanymi, którzy spierali się o groblę i utrzymanie kanału. Nadeszła pora na delegację kupców.
Ich rzecznikiem był oczywiście Grath Chain. Przez cały czas robił wszystko, aby utrudniać przygotowania, a jego narzekania stawały się coraz bardziej przykre. Najprawdopodobniej niski rangą rajca był popierany przez starsze rody kupieckie, co dawało mu dość pewności siebie, by próbować sprzeciwiać się decyzjom władcy.
– Wasza Ekscelencjo – powiedział rajca, kiedy Gratar pozwolił mu przedstawić swoją skargę. – Przychodzę przed twoje oblicze jako pokorny sługa. Mam nadzieję, że raczysz łaskawie wysłuchać mojej skargi w sprawie, w której tylko ty możesz pomóc. Miesiąc temu do naszego miasta przybyli cudzoziemscy najemnicy. Narzucili nam podjęcie drastycznych działań, które sprawiają, że biedni głodują, a bogaci ubożeją. Odciągnęli mężczyzn od Prac Boga i uczą ich cudzoziemskich sposobów walki.
– Robią to wszystko w imię obrony naszego miasta przed Bomanami. Ale czy tak pospieszne przygotowania są niezbędne? Wielkie Dzieła Boga, Jego groble i kanały niszczeją w ulewie, a niedługo nadejdą Deszcze Hompag. Być może już nastały – wskazał na niebo, z którego dosłownie lały się strumienie wody. – Mężczyźni się szkolą, a kobiety przygotowują barbarzyńskie narzędzia wojenne. Kto zatem ma naprawiać spustoszenia? Czy niszczenie Dzieł Boga nie jest aktem herezji? A właśnie teraz szczególnie powinniśmy uważać, by nie rozgniewać i nie obrazić Boga.
Przerwał i wskazał świątynię.
– Jesteśmy wielkim i bogatym miastem, ale nasza siła nigdy nie tkwiła w broni i działaniach wojennych. Naszą siłą jest bogactwo i miłość Boga. Nasze skarbce są pełne złota i srebra. Mury boskiej świątyni walą się, podczas gdy skarbiec pęka w szwach. Gdyby choć małą część tego skarbu ofiarować Bomanom, zostawiliby nas w spokoju i ruszyli plądrować inne miasta. Wtedy Robotnicy Boga mogliby wrócić do swoich obowiązków i zapobiec upadkowi Bożych Dzieł.
– O, cholera – zaklął cicho Roger.
– Właściwie jestem zaskoczony, że nikt dotąd tego nie zaproponował – odparł Pahner.
– Dlaczego teraz? – spytał książę, myśląc gorączkowo.
– Pewnie kogoś oświeciło: Może już nawet dogadali się z tymi dzikusami. Kto wie?
Gratar popatrzył na rajcę z wyraźnym obrzydzeniem, ale podpisał oficjalne przyjęcie jego petycji.
– To, co mówisz, jest bardzo cenne – powiedział bez przekonania. – Jednak dotyczy zbyt ważnych spraw, by decydować o tym w pośpiechu. Decyzję podejmie Rada miasta i świątyni.
– Wasza Ekscelencjo – przerwał rajca, naruszając protokół – nie ma czasu na zastanawianie się. Musimy jak najszybciej porozumieć się z barbarzyńską hordą, gdyż inaczej zaatakują nas z zaskoczenia i szansa przepadnie.
– Pamiętaj, gdzie twoje miejsce, Grath Chainie – powiedział ostro król–kapłan. – Masz prawo składać petycje, ale to ja decyduję, kiedy będziemy je rozpatrywać. Czy wyrażam się jasno?
– Tak, Wasza Ekscelencjo – odpowiedział pospiesznie rajca i pochylił głowę.
– Nastały Deszcze Hompag – ciągnął Gratar, wskazując niebo. – Bomańska horda nie zaatakuje nas teraz, dlatego mamy czas na podjęcie decyzji, dopóki nie obeschną drogi.
– Twoją petycją zajmiemy się bez zbytecznego pośpiechu. Zanim to jednak nastąpi, chciałbym usłyszeć, co nasi goście mają na ten temat do powiedzenia.
Ziemianie z trudem ukryli zaskoczenie. Gratar musiał wiedzieć o treści petycji, kiedy zapraszał ich do udziału w ceremonii, a mimo to nie podzielił się z nimi tą informacją. Dał jasno do zrozumienia, że chce poznać ich zdanie na temat skarg, które wniosą kupcy, ale nie wspomniał nawet, że mogą być zmuszeni do skomentowania formalnej petycji o zaprzestanie przygotowań wojennych. Żaden z nich nie był więc przygotowany na to, że będzie musiał publicznie zabrać głos w tej sprawie. Sytuacja była niezręczna, ale królowi chyba o to chodziło.
Roger odchrząknął i wystąpił do przodu. Niewielkie podwyższenie było odpowiednią sceną, a on od dziecka szkolił się w publicznym przemawianiu. Zazwyczaj jednak posiadał przygotowany wcześniej szkic swojego wystąpienia, dlatego teraz zastanawiał się gorączkowo nad odpowiedzią i dziękował w duchu Eleanorze O’Casey za to, że wbiła mu do głowy chociaż odrobinę wiedzy z zakresu historii. Potem spojrzał na Chaina, jego popleczników i szeroko się uśmiechnął.
– W moim kraju, Wasza Ekscelencjo, mówimy: „Kiedy raz zapłaciłeś Danegeld, nigdy już nie pozbędziesz się Danów”.
– Co – to znaczy? Podobnie jak historia waszej pięknej Diaspry, nasza historia też sięga tysięcy lat wstecz. Jednak w przeciwieństwie do pokojowej przeszłości waszego miasta, nasza skąpana jest we krwi. Ten najazd, który sprawia, że wasza skóra wysycha z trwogi, w moim kraju byłby tylko mało istotnym wydarzeniem. Wiele razy musieliśmy stawiać czoła barbarzyńskim napaściom. Tak wiele, że nasi kapłani odprawiali nawet specjalne modły o wybawienie nas od różnych plemion. Na przykład Danów.
– Danowie, podobnie jak Bomani, byli najeźdźcami z północy. Przybywali w szybkich jak błyskawice łodziach i napadali na nadmorskie osady, zabijając i niewoląc ich mieszkańców oraz bezczeszcząc świątynie. Szczególnie okrutnie mordowali kapłanów. Ci zaś ginąc, wzywali swojego boga, ale odpowiadało im jedynie milczenie.
– W desperacji jedna z krain, którą najechali, zaoferowała im złoto i srebro, a nawet relikwie, które wyrażały miłość jej mieszkańców do swojego boga. Nazwano to Danegeld, co oznacza przekupstwo, rozpaczliwy wysiłek, by zapewnić bezpieczeństwo swoim ziemiom i ludziom.
– Ale Danowie widząc, że oferuje im się takie bogactwo bez podjęcia walki, zajęli cały kraj. Narzucili podbitym ludom własnych bogów oraz własne prawa. Piękna kraina wspaniałych opactw i klasztorów zapadła w mrok zapomnienia. Ze wszystkich wspaniałych dzieł sztuki do dzisiaj przetrwały tylko te ocalone przez kilku panów, którzy bronili swojej ziemi ostrą stalą mieczy, a nie złotem i srebrem. Więc jeśli chcecie zebrać swój własny Danegeld, zróbcie to. Ale nie oczekujcie, że pozbędziecie się w ten sposób Danów.
Gratar patrzył przez chwilę na księcia, po czym zwrócił się do delegacji kupców.
– Wasza sprawa zostanie rozpatrzona na posiedzeniu Rady za dziesięć dni. Koniec audiencji.
Następnie odwrócił się plecami do wszystkich i wyszedł ze świątyni w asyście swojej gwardii.
– Kapitanie – powiedział Roger, patrząc, jak Diaspranie zaczynają się rozchodzić – pamięta pan, co powiedziałem o wywiadzie i podsłuchu?
– Julian jest zajęty musztrowaniem rekrutów – odparł w zamyśleniu Pahner, wyjmując z kieszeni kawałek korzenia bisti.
– I tak nie mógłby spotkać się z rajcami – powiedział książę. – Ale ja wiem, kto może.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
– Poważnie, Wasza Dostojność – powiedział Poertena, nachylając się nad stołem, by wskazać detale projektu. – Możecie zwiększyć zyskowność wydobycia rud. I to wcale nie będzie trudne. Dziwię się, że jeszcze tego nie robicie.
Pluskwa na obwodach cząsteczkowych zsunęła się z palca mechanika i wpadła w szparę w drewnie. Potrafiła wychwytywać wszystkie dźwięki w pomieszczeniu, a wykrycie jej wymagało zastosowania najnowocześniejszych urządzeń. Jeszcze tylko cztery, pomyślał Poertena.
– A co wy będziecie z tego mieć? – spytał podejrzliwie rajca.
– Ponieważ nie będziemy wracać tą samą drogą, myślałem o jakiejś gotówce z góry.
– Zdawało mi się, że nie można was kupić – chrząknął Mardukanin, odchylając się w fotelu i patrząc na rysunek.
– No, to nie jest umowa, która idzie w oficjalny rejestr – wyszczerzył zęby w uśmiechu mechanik.
Myśl o wzbogaceniu skarbca kompanii łapówkami od szumowiniaków, którym podrzucał pluskwy, działała na Pinopańczyka wyjątkowo podniecająco.
* * *
– Jak podrzuciliście podsłuch Grath Chainowi? – spytał Roger, patrząc, jak Julian przegląda na ekranie swojego pada zapisy podsłuchiwanych rozmów.
– Nie było łatwo, Wasza Wysokość. – Plutonowy dotknął podbitego oka i skrzywił się. – On nie chce mieć nic wspólnego nawet z kapłanami wody, ale Denat zaproponował mu coś, co zadziałało.
– Co? – spytał Palmer.
Jak dotąd nie wiedzieli, kto pociąga za sznurki Chaina, jednak taki ktoś na pewno istniał, a kapitan chciał go znaleźć. I to bardzo.
– Posłużyliśmy się kobietą, sir. Jedną z kobiet poganiaczy.
– No, to musiało się udać – powiedział Roger, patrząc na wyświetlane teksty rozmów. Chain nie krył swojej niechęci do ludzi. Rozmawiał na osobności niemal ze wszystkimi członkami Rady. Jak dotąd nie znaleźli jednak zapisu świadczącego o tym, że odbierał jakieś rozkazy, ani żadnych dowodów na to, że propozycja przekupienia Bomanów spotkała się z życzliwym przyjęciem kupców.
– Hmmm – powiedział Julian, patrząc na wykaz rozmów. – Rozmawiał z całą Radą, z wyjątkiem kapłanów i Gessram Kara.
– Dlaczego nie z Karem? – spytała O’Casey. – Wprawdzie on nas popiera, ale Welan Gór też, a mimo to jego Chain odwiedził.
– Zastanawiałem się nad tym, proszę pani – powiedział Julian. – Jedyne wytłumaczenie, jakie przyszło mi do głowy, to że rozmówili się, zanim nasze pluskwy się uaktywniły.
– Sądzicie, że Kar może spiskować przeciwko tronowi? – spytał Pahner.
– Uważam, że nie można tego wykluczyć, sir.
– Mamy do czynienia równocześnie z dwiema rzeczami – ciągnął, wskazując zapisy. – Z jednej strony toczy się debata nad najskuteczniejszą metodą poradzenia sobie z Bomanami. Musimy tych tubylców zrozumieć: oni wszyscy uważają, że robią to, co słuszne. Mają tak dobre intencje, że można by wybrukować nimi całe piekło. Nawet Grath Chain na swój – proszę mi wybaczyć to określenie – szumowiniasty, przebiegły i zdradziecki sposób ma dobre intencje. On też denerwuje się sytuacją ekonomiczną i utratą prestiżu i chce, by wszystko wróciło do normy. Zależy mu na tym, by Bomani nie zagrażali Diasprze, co generalnie nie jest niczym złym.
– Jestem gotów przyznać, że wszyscy mają jak najlepsze chęci – powiedział Roger – ale biorąc pod uwagę szambo, w którym siedzimy po uszy, czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
– Może niewielkie, Wasza Wysokość, ale w cieniu oficjalnej debaty toczy się druga, nieoficjalna dyskusja.
– Jaka druga dyskusja? – spytała O’Casey.
– Oto przykład. Welan Gór mówi do Fan Pola: „Myślę, że Grath stoi nam na drodze. Powinniśmy wykorzystać do naszego Wielkiego Planu ludzi”.
– Co to jest Wielki Plan? – spytał Roger.
– To bardzo dobre pytanie, Wasza Wysokość, Najwyraźniej wie o nim piątka lub szóstka, w tym Gessram Kar. Jeśli jednak rozmawiają o szczegółach, spotykają się w takich miejscach, których nie monitorujemy. – Julian popatrzył na krąg zdziwionych i zarazem zmartwionych twarzy.
– Czy nasze pluskwy nie zarejestrowały tego, bo zostały źle umieszczone, czy Wielki Plan jest tak pilnie strzeżony? – spytała O’Casey.
– To sprawa wyjątkowych środków ostrożności – odparł plutonowy. – W pewnym momencie jeden z członków Rady chciał przedyskutować z Karem jakąś związaną z planem kwestię i Kar bardzo się zdenerwował. Powiedział, że rozmowa na ten temat powinna odbywać się jedynie w miejscach i porach do tego przeznaczonych. Bardzo się pilnują. Jedyne, co mogę powiedzieć o Wielkim Planie, to że ten, kto za nim stoi, nazywany jest Stwórcą.
– Stwórcą? – powtórzył Roger, po czym zachichotał. – No, cała sprawa nabiera boskiego wymiaru.
– A to oznacza, że prawdopodobnie plan jest wymierzony w hierarchię – stwierdziła O’Casey. – Muszę jeszcze raz spojrzeć na te rozmowy. Może uda mi się coś wychwycić.
– Co robimy z Chainem? – spytał Roger. – Jeśli dobrze pamiętam, po to zwołaliśmy tę naradę.
– Jak dotąd nie wydaje mi się, żeby był poważnym zagrożeniem, Wasza Wysokość – powiedział Pahner. – Na razie niczego nie róbmy.
– Zgoda. Myślę jednak, że powinniśmy znów pomówić z Gratarem.
– O Grath Chamie czy o Wielkim Planie? – spytała O’Casey.
– O Chamie... i sprawdzić, czy on zdaje sobie sprawę, że coś się dzieje – odparł ponuro kapitan.
* * *
Honal machnął ręką i trębacz dał sygnał do zatrzymania się. Oddział jeźdźców na civan stanął.
– Cholera, Soi Ta! Mieliście rozwinąć szyk!
– Staramy się! – krzyknął dowódca piechoty. – Ale to nie takie łatwe, jak się wydaje!
– Tak? To spróbuj zatrzymać nagle tysiąc civan, tak żeby nie stratowały własnej piechoty!
– Dość! – Bogess podjechał do kłócących się dowódców. – Wystarczy – powtórzył spokojniej. – Chodzi o czas, Honal, i wyszkolenie. Po to tu jesteśmy, jeśli jeszcze tego nie zauważyłeś.
– Zauważyłem – odpowiedział ostro Honal, po czym machnął ręką na swoich żołnierzy. – Ale moja kawaleria nie musi ćwiczyć podstawowych manewrów. Ograniczymy się więc do minimum – ja i kompania, około stu ludzi, tak żebyśmy mogli niespodziewanie zatrzymać się, nie wpadając na naszych sprzymierzeńców.
– Dobrze – klasnął w dłonie Bogess. – Mam nadzieję, że dasz radę zapanować nad swoją jazdą.
– Bez trudu. Ci, co nie byli z nami w drodze z gór, mogli przedtem stwarzać problemy, ale nie teraz, kiedy się nimi zajęliśmy. Ludzie wiedzą, o czym mówią, a ich taktyka jest niezawodna. Jeśli my niczego nie spapramy, wszystko pójdzie gładko.
– Ale żeby tak się stało – powiedział Soi Ta – musimy nauczyć się tego manewru. A to oznacza...
– Że wracamy do szkolenia – dokończył Bogess. – Tymczasem zobaczę, jak idzie trening rekrutów. Jeśli my mamy tyle zabawy, mogę sobie wyobrazić, co dzieje się u nich!
* * *
– Na plac!
Krindi Fain jęknął i niezgrabnie podniósł się na nogi. Przez trzy piekielne tygodnie zbierali się na tym przeklętym placu na skraju miasta i ćwiczyli prostą musztrę – jak stać i maszerować drużynami i plutonami. Potem dostali kije zamiast pik i uczyli się, jak stać i maszerować z bronią i tarczą. Potem poznali bardziej złożone sprawy. Jak formować i łamać szyki kompanii i batalionu. Jak biec truchtem z piką i tarczą w rękach. Jak wykonywać przysiady pikiniera. Jak żyć, jeść, spać i wydalać, cały czas niosąc pikę i tarczę.
Każdą ciągnącą się w nieskończoność godzinę długiego mardukańskiego dnia wypełniało im pięćdziesiąt minut ćwiczeń i dziesięć minut przerwy. Po zmroku ludzkie demony bezlitośnie zaganiały ich do czyszczenia obozu i wyposażenia. W końcu w środku nocy pozwalano im trochę odpocząć... po to, by zerwać ich na nogi przed świtem i zapędzić z powrotem na plac.
Krindi podał rękę Bail Gromowi i pomógł mu wstać.
– Nie martw się, Bail – powiedział z udawaną wesołością. – Pomyśl – jeszcze tylko kilka tygodni szkolenia z piką, a potem będziemy mogli walczyć z Bomanami.
– To dobrze – jęknął były druciarz. – Wreszcie będę mógł kogoś zabić.
– I tak będziemy musieli kogoś zabić – powiedział nerwowo Erkum Poi.
– Co to znaczy? – spytał Fain, zaganiając ich na miejsce. Jeśli nie znaleźliby się na swojej oznaczonej pozycji przed ludźmi, dostaliby karę – bieg dookoła placu z obciążoną ołowiem piką i tarczą i ze śpiewem na ustach.
– Słyszałem, że będziemy musieli kogoś zabić, żeby przejść dalej – powiedział smutno Poi.
– Co? – spytał Bail Crom. – Civan Turom?
– Nie. – Twarz szeregowca przybrała żałosny wyraz. – Musimy zabić kogoś z naszej rodziny.
– Co? – wytrzeszczył oczy Fain. – Kto ci to powiedział?
– Jeden z dowódców drużyn.
– Z naszego plutonu? Kto?
– Nie – powiedział Poi. – Taki jeden...
Dowódca drużyny rozejrzał się po stłoczonych na placu żołnierzach i pokręcił głową przejął ten gest od ludzkich instruktorów.
– Nie obchodzi mnie, czy to był dowódca drużyny, czy plutonowy Julian, czy sam pułkownik MacClintock. Nie będziemy zabijać członków własnych rodzin.
Zdążył stanąć na swoim miejscu na chwilę przed pojawieniem się kapral Beckley, która przyszła przejąć dowodzenie nad formacją.
– Na pewno? – spytał szeregowy. Jego twarz wciąż była smutna.
– Na pewno – syknął Fain. – Później porozmawiamy.
Szczerze mówiąc żałował, że dowódcą drużyny nie został ktoś inny. Dowodzenie było dobre dla atul.
* * *
Na znak gwardzisty Roger przestąpił próg i zatrzymał się zaskoczony. Wiedział, że to nie sala tronowa, ale mimo to widok zaszokował go. Króla–kapłana Diaspry otaczały dziesiątki służących i pomniejszych kapłanów, a samo pomieszczenie było zupełnie puste. Pod ścianą stało pięciu gwardzistów. Gratar wyglądał samotnie przez okno na północno–wschodniej ścianie.
Pokój rozbrzmiał echem gromu. Nadeszły Deszcze Hompag i od dwóch dni miasto zalewały strugi wody. Woda bulgotała w rynsztokach i zapełniała kanały burzowe. Napierała na wały i groziła zalaniem pól. Chasten, niegdyś tocząca niebiesko–zielone wody z gór, teraz przybrała kolor lasów i równin. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, z nieba lały się strugi deszczu.
Roger podszedł do okna i także wyjrzał na zewnątrz. W pogodny dzień z tych okien widać było góry na horyzoncie. Teraz przesłaniała je ulewa.
Szara nawałnica pozwalała dojrzeć tylko skrawki pól na wschodzie i chroniących je wałów. Za wałami kotłowała się głęboka na dwa metry woda. Cała okolica wydawała się być szeroką rzeką, a Chasten tylko głębszym kanałem.
Wodospady Diasprańskie zamieniły się niemal w Niagarę. Widok był wspaniały i zarazem przerażający, książę podejrzewał, że właśnie dlatego przyjęto go tutaj, w tej komnacie.
Po chwili król, nie patrząc na niego, wskazał na okno.
– To Prawdziwy Bóg. Bóg, którego lękają się wszyscy Diaspranie – Bóg Potoku. Czcimy łagodnego Boga Wiosny, kochamy Boga Deszczu, ale Boga Potoku się obawiamy. To Bóg, którego staramy się udobruchać, budując groble i kanały, i jak dotąd udaje nam się to, choć wymaga nieustannego mozołu. Wasze przygotowania do wojny odciągnęły robotników od tych prac. Ściany kanałów i zbocza wałów już się zapadają, śluz nikt nie włącza o odpowiednich porach, a pompy psują się, bo nikt o nie nie dba. To nasz Bóg, a nasza wiara jest walką z Nim. – Król odwrócił się do księcia. – Komu więc mamy stawić czoła? Bomanom, których można przekupić kilkoma monetami i świecidełkami? Czy naszemu Bogu, którego można pokonać jedynie wysiłkiem i pracą?
Roger spojrzał na brunatne wody i zrozumiał rozterki kapłana. W oddali jedno z gigantycznych drzew upadło powoli i roztrzaskało się na kawałeczki, które z tej odległości wyglądały jak wykałaczki.
Tak, to był wspaniały i zarazem przerażający widok. Mieszkańcy Diaspry przez całe pokolenia uprawiali swoje pola i przygotowywali się na coroczne ulewy. Między miastem a skrajem pól ciągnęły się dziesiątki kanałów burzowych, odprowadzających wodę na północ i południe. Na południu wpadała ona do rozlewającej się szeroko Chasten, a na północy do sztucznego koryta, którym spływała na niziny.
Pola otaczał potrójny krąg wałów. Łączące je kanały odprowadzały wodę do olbrzymiego zbiornika, który osuszano podczas tak zwanej pory suchej, kiedy to padało bez przerwy tylko pięć lub sześć godzin zamiast trzydziestu sześciu. W czasie Hompag poziom wody w zbiorniku podnosił się zaledwie kilka centymetrów dziennie, i ryzyko, że przepełni się przed końcem ulewy, było niewielkie.
Biorąc pod uwagę mniejszą intensywność tegorocznych Deszczy Hompag, Rogerowi wydawało się, że miasto powinno dać sobie radę, korzystając tylko z połowy posiadanych zabezpieczeń. Ale przekonywanie o tym Gratara było prawdopodobnie bezcelowe.
– Trzeba się zastanowić nad kilkoma sprawami, Wasza Ekscelencjo – zaczął ostrożnie. – O jednej już wspominałem: jeśli raz zapłacisz Danegeld, nigdy nie pozbędziesz się Danów. Bomani zabiorą wasze złoto, a potem i tak was zniszczą.! Splądrują miasto. A tym złotem możecie zapłacić za to. – Książę wskazał zapory przeciwpowodziowe. – Jeśli oddacie je Bomanom, nie będzie was stać na ich konserwację.
– Trzeba także zastanowić się nad jeszcze inną sprawą, Wasza Ekscelencjo. Bardzo delikatną, o której niechętnie wspominam jako cudzoziemiec. Być może jednak przyszła pora, bym opowiedział ci historię Angkor Wat.
– Angkor Wat? – powtórzył król–kapłan. – Kto to?
– To miasto w moim kraju, Wasza Ekscelencjo – uśmiechnął się smutno Roger. – Było jednym z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek istniały – rajem pełnym cudownych świątyń i wspaniałych świeckich budowli. Władali nim kapłani, którzy tak jak wy czcili wodę, dlatego było tam mnóstwo kanałów i mostów. Jak wiesz, takie rzeczy wymagają stałej konserwacji, dodatkowo trzeba dbać o świątynie i budowle publiczne. Kapłani poświęcali skarbiec – swój i swojego ludu – na rozbudowę i utrzymanie w dobrym stanie swojego wspaniałego miasta. Tak żyli przez wiele, wiele lat.
– Miasto było jak wspaniały klejnot lśniący wśród innych kultur, aż nadszedł dzień, kiedy jeden z sąsiednich władców ujrzał bogactwo Angkor Wat i poczuł zazdrość. Nie obawiał się ani gniewu ich boga, bo miał swojego własnego boga, ani ludu Angkor Wat, bo byli to głównie kapłani i słudzy świątyni, Angkor Wat miało niewielu wojowników. I tak ów lśniący klejnot padł po naporem barbarzyńców i zaginął w otchłani dziejów. Nawet ci, co go zniszczyli, zapomnieli o jego istnieniu. Przez tysiące lat Angkor Wat było miastem znanym jedynie z bajek, aż w końcu odnaleźli je poszukiwacze starożytności. Przywrócili miastu jego piękno i wspaniałość, zamienili je w muzeum świątyń i budowli publicznych. Byłem tam raz z moim nauczycielem, ale widok Angkor Wat nie zachwycił mnie, wywołał... uczucie pogardy dla wodzów tamtego ludu.
Roger spojrzał poważnie na króla–kapłana.
– Nie byli przecież tylko kapłanami boga. Byli przywódcami swojego ludu – ludu, który wyrżnęli i zniewolili barbarzyńcy. Ich obowiązkiem było zadbać o bezpieczeństwo miasta i jego mieszkańców, ale oni nie chcieli stawić czoła rzeczywistości. Świat się zmienił... a oni nie chcieli zmienić się wraz z nim. Książę odwrócił się z powrotem do okna.
– Możecie przygotowywać się do walki z wodą, Wasza Ekscelencjo. Ale jeśli to z tym wrogiem postanowicie się zmierzyć, Bomani wybiją was, zanim nadejdą następne Deszcze Hompag. Wybór należy do ciebie.
Król–kapłan klasnął potakująco w dłonie.
– W rzeczy samej do mnie.
– Rada nie ma nic do powiedzenia? – spytał Roger.
O’Casey nie miała na ten temat zdania, gdyż nie było żadnej spisanej konstytucji, do której mogłaby się odwołać. Społeczność oparta wyłącznie na tradycji i boskich prawach nie potrzebowała jej.
– Nie. Jeśli moje decyzje okażą się błędne, mogą mnie usunąć. Zdarzało się to już w przeszłości, chociaż niezwykle rzadko. Ale ostateczna decyzja należy do mnie.
– Na zakończenie pory deszczów odbywa się święto. Czcimy fakt, że Bóg znów pozwolił nam odzyskać nasze ziemie. Wtedy ogłoszę, co postanowiłem: walczyć z Bomanami czy zapłacić im daninę.
Monarcha popatrzył na księcia.
– Szanuję twoje rady, książę Rogerze, i twojej naczelniczki świty, nieocenionej O’Casey. Zdaję sobie jednak również sprawę, że nie jesteście obiektywni. Musicie dotrzeć do morza, a jeśli wspólnie nie pokonamy Bomanów, będzie to niemożliwe. Barbarzyńcy nigdy was nie przepuszczą.
Przez kilka chwil książę milczał, potem wzruszył ramionami.
– Lepiej, żebyś nie widział Osobistego Pułku Cesarzowej w akcji. Naprawdę, Wasza Ekscelencjo... Lepiej stawić czoła waszemu Bogowi Potoku, mając za oręż jedynie wiarę, bo tym, którzy przeżyją, pozostanie przynajmniej ziemia pod uprawy. Kiedy Osobisty Pułk Cesarzowej wpadnie w szał, nie będzie już nikogo, kto mógłby ją uprawiać.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
– Dziś po raz pierwszy poczujecie smak wojny.
Julian wskazał rozpięte na ramach czterorękie kukły Mardukan. Głowa, para rogów, cztery ramiona i dwie nogi. Do ramy przywiązane były po bokach sznury. Na widok rekrutów patrzących podejrzliwie na kukły plutonowy uśmiechnął się szatańsko.
– Teraz będziemy mieli dobrą zabawę! – krzyknął. – Fain, wystąp!
Mardukański dowódca drużyny podszedł i stanął na baczność, prezentując pikę. Była to już prawdziwa broń z metrowym stalowym grotem.
– Przeszkolono was w zakresie użycia piki, tak? – spytał Julian, a St. John (M.) i Kane chwycili za sznury przywiązane z obu stron środkowej kukły.
– Tak jest, sir!
– Zademonstrujecie teraz swoją biegłość w posługiwaniu się nią. Na rozkaz macie ruszyć naprzód równym krokiem i przebić kukłę piką tak, jak będziecie to robić w prawdziwej walce z Bomanami. Potraficie to zrobić?
Fain nawet na niego nie spojrzał.
– Tak jest, sir!
– Bardzo dobrze. Ja stanę za kukłą. Może będzie wam łatwiej ją zaatakować, wiedząc, że i mnie przy okazji możecie trafić. Jasne?
– Jasne, sir!
Julian stanął za manekinem i pomachał starszej kapral Beckley.
– Jedziemy – powiedział.
– Szeregowy Fain! Do nogi broń! Szeregowy Fain, gotuj broń! Po pierwszym rozkazie Mardukanin automatycznie opuścił drzewce piki na ziemię, po drugim zaś wycelował grot w cel.
– Szeregowy Fain, do natarcia w podanym tempie półkrokiem marsz! Raz, dwa, raz, dwa...
Fain ruszył do przodu wolnym, równym krokiem, aż ostrze jego piki dotknęło kukły. Okazało się, że wcale nie tak łatwo wbić w nią ostrze. Fain czuł się tak, jakby miał kogoś zamordować, ale mimo to naparł całym ciężarem na drzewce, próbując przebić grubą skórę manekina.
Po pierwszym mocniejszym pchnięciu dwaj marines zaczęli szarpać za liny, a Julian wydał z siebie przeraźliwy skowyt niczym potępiona dusza.
Mardukański szeregowiec, przerażony reakcją kukły, odskoczył w tył. W tej samej chwili tuż obok niego pojawiła się drobna kapral Beckley, wrzeszcząc równie głośno jak Julian.
– Co ty sobie, kurwa, wyobrażasz, czterołapy potworze?! Kazaliśmy ci zabić tego sukinsyna! Masz nacierać zdecydowanie! Naprzód!
Tym razem wstrząśnięty Mardukanin przewidział zachowanie ludzi ukrytych za kukłą i nie przestał napierać, nawet kiedy kukła umierała, wrzeszcząc w agonii. Kiedy ostrze jego piki przebiło skórę i przedziurawiło ukryty pod spodem pęcherz, na ziemię trysnęła krew.
Fain cofnął się przerażony, i oczywiście znów nasłuchał się wyzwisk. Jeszcze raz natarł na manekina, tym razem desperackim pchnięciem przebił go na wylot.
Wrzaski Juliana umilkły tak nagle, że Mardukanin przestraszył się, iż naprawdę dźgnął piką dowódcę. Po chwili strachu nadeszła radość, że chyba faktycznie zabił tego sadystycznego dwurękiego pokurcza, ale w tym momencie plutonowy wyszedł zza zakrwawionej kukły.
– Uwaga! – wrzasnął marine. – To, co wam zademonstrowaliśmy, to technika szkoleniowa, którą będziecie teraz stosować. Dwóch ma ciągnąć za liny, trzeci stanąć w sporej odległości za kukłą i udawać, że właśnie umiera. To przygotuje was, na ile to możliwe, do prawdziwej walki. Może wam się to wydawać dziwne, ale dobre wyszkolenie często ratuje życie. Wasze życie. A jeśli myślicie, że jest wam ciężko, poczekajcie, aż staniecie naprzeciw kogoś, kto ma w rękach broń i z całych sił stara się was zabić, zanim wy zabijecie jego. Nie spodoba wam się to, bo zabicie kogoś osobiście, w bezpośredniej walce... no, to dość paskudna sprawa.
* * *
– Są beznadziejni – jęknął Honal, machnięciem ręki dając znak kompanii, by wykonała zwrot w lewo i uderzyła na jazdę wroga z flanki.
Drugi oddział, również z Północy, z miasta Shrimtan na wschód od gór Ranar, próbował odpowiedzieć na manewr oskrzydlający, ale niewprawnie kierowana masa ich civan skłębiła się i pozaczepiała uprzężami. Dowódca kontyngentu, bardzo młody oficer, który przywiódł swoich ludzi na południe w poszukiwaniu schronienia przez bomańską nawałą, zamachał swoim proporcem, nakazując się zatrzymać.
– To fakt – powiedział Rastar. – Ale my to zmienimy, prawda? – Oby – chrząknął dowódca therdańskiej jazdy. – Z tego, co słyszałem w mieście, możemy zostać sami, tylko my i ludzie.
– Niech bogowie bronią – skrzywił się Rastar. – Wzięliśmy ich złoto i jedzenie, więc jesteśmy związani umową. Ale nie chciałbym przebijać się do Przystani K’Vaerna przez zastępy Wesparów.
Honal pogalopował, aby wyjaśnić drugiemu dowódcy, że musztra oznacza wykonywanie pewnych rzeczy w określonym czasie i w określony sposób, i za każdym razem tak samo.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
W ciągu tygodnia od spotkania Rogera z Gratarem niewiele się zmieniło. Szkolenie trwało dalej, a niedoświadczeni robotnicy powoli zmieniali się pod czujnym okiem jeźdźców Północy i marines w zdyscyplinowane oddziały.
W miarę jak woda przybierała i przerywała kolejne zapory, o które nikt teraz nie dbał, coraz większa część Rady zaczynała brać stronę Gratha. Z doniesień wynikało, że każda nowa wyrwa w wałach staje się gwoździem do trumny polityki wykorzystywania robotników jako żołnierzy. Nawoływania, by skierować ich do naprawy niszczejących zabezpieczeń przeciwpowodziowych, stawały się coraz głośniejsze, a wszystko wskazywało na to, że będzie jeszcze gorzej. Ciągły deszcz i nieustanne naciski zwolenników zapłacenia daniny podważały stanowczość Rady.
Pluskwy marines zapewniały stały dopływ strzępków informacji na temat tajnego sprzysiężenia pracującego nad Wielkim Planem. Julian zidentyfikował już wśród spiskowców dziesięciu członków Rady, w tym kilku popierających pomysł spłacenia barbarzyńców. Kimkolwiek był Stwórca, cieszył się dużym poparciem i był doskonale chroniony. Dotąd nikt nie wypowiedział głośno jego imienia. Pewnie spiskowcy obawiali się, że ludzie mogą posiadać urządzenia szpiegowskie takie jak te, których właśnie używali.
– Sądzimy, że udało nam się przechwycić wiadomość dla Stwórcy, sir – powiedział Julian, stukając w swój pad.
Urządzenie było podłączone do taktycznego komputera wywiadowczego, półkilogramowego sprzętu wielkości hełmu, zawierającego piętnaście terabajtów pamięci i oprogramowanie Wywiadu Wojskowego.
– Co? Był na niej adres?
– Nie, sir – powiedziała Kosutic. – Przechwyciliśmy informację, że zostawiono dla niego jakąś wiadomość. Kazaliśmy Denatowi zaczaić się i podejrzeć, kto ją odbierze. Ponieważ nikt się po nią nie zgłosił, Denat ją zabrał.
– A czy zaginięcie wiadomości nie zaniepokoi ich?
– Podrzucane wiadomości czasami giną – wzruszył ramionami Pahner, żując spokojnie plasterek bisti. – Jeden z członków Rady, powiązany z Wielkim Planem, nazwał ją bardzo ważną wiadomością, co jest prawdopodobnie kryptonimem informacji przekazywanych bezpośrednio do i od przywódcy. Wątpię, byśmy dotarli za nią do samego Stwórcy, prawdopodobnie po drodze jest jeszcze kilku pośredników.
– Co uruchomiliście? – spytał Roger, przyglądając się skaczącym na maleńkim ekranie pada stworkom.
Włączony był program przeszukujący, a Julian zastąpił zwykłe koło procentowe grafiką z popularnej gry. Wirujące jeże ustawiały się w szeregi, a następnie wybuchały. Zostało jeszcze tylko pięć albo sześć eksplozji, co wskazywało, że program zbliża się do końca.
– Kurwi syn był zakodowany – powiedział Poertena.
– Musiałem załadować do komputera miejscowe pismo – wyjaśnił Julian. – Jakoś do tej pory tego nie zrobiliśmy. Potem zeskanowałem wiadomość, a teraz zobaczymy, czy uda się ją odszyfrować. – Rozpromienił się. – Wygląda na to, że tak. – Jeże właśnie zakończyły finałowy taniec i eksplodowały. – Boże, jak ja kocham tę grę.
– B–T–H też była moją ulubioną grą, kiedy byłam mała – dodała Kosutic. – No więc co tam jest napisane?
– Hmmm – mruknął Julian. – „Czcigodny Wodzu. Próby podporządkowania sobie ludzi–marines jak dotąd się nie powiodły. Zaleca się nawiązanie bezpośredniego kontaktu z ich oficerami, kiedy tylko będzie to możliwe. Pomoc ludzi może być dla Planu korzystna. Ich opór wobec Planu może być katastrofalny”.
Pahner wstał i zaczął chodzić po pokoju.
– Cóż, brzmi niesłychanie tajemniczo. Jakie próby podporządkowania naszych marines? Pani sierżant?
– O niczym mi nie doniesiono – powiedziała Kosutic, ściągając usta.
– Może to, jak mnie chcieli przekupić? – spytał Poertena.
– Może – zgodził się Julian. – Ktoś konkretny?
– Nieee – wzruszył ramionami mechanik. – Wszyscy próbowali dawać mi prezenty, ale ich nie przyjąłem.
– Może trzeba było je brać – zasugerował Roger.
– Musiałby tak robić od początku – odpowiedział Pahner, marszcząc czoło – ale wtedy nie wiedzieliśmy, że będą takie problemy. Mądry człowiek po szkodzie.
– Musimy pomyśleć o tym jako o procedurze operacyjnej na przyszłość – powiedział Roger. – Może rozkaz powinien brzmieć „Weź łapówkę, żebyśmy mogli zobaczyć, dokąd prowadzą sznurki”.
– Standardowe procedury Osobistego Pułku Cesarzowej nakazują każdemu, kogo próbuje się przekupić w celach szpiegowskich, zameldować o tym – poinformował go Pahner. – Ale pani sierżant twierdzi, że nikt niczego nie meldował. Tak?
– Tak – potwierdziła Kosutic. – Popytam jeszcze i się upewnię. Wstała.
– Informujcie mnie na bieżąco, Julian.
– Jasne, pani sierżant – powiedział plutonowy. – Ciekaw jestem, co to znaczy „bezpośredni kontakt”.
* * *
Roger stał przy oknie i z wyrazem zatroskania na twarzy patrzył, jak jego pikinierzy ćwiczą. Poranek Osychania był niezwykle gorący i parny, jednak na świeżo upieczonych żołnierzach nie robiło to żadnego wrażenia.
Oddziały były różnokolorowe. Cech Kaletników ufarbował krótkie skórzane kurtki pikinierów tak, że każda kompania miała swój własny kolor. Maszerujące i zmieniające szyk oddziały wyglądały jak olbrzymi barwny kalejdoskop. Postronny obserwator mógłby pomyśleć, że kolory mają służyć wspaniałemu widokowi, jednak Roger wiedział z własnego doświadczenia, jak ważne jest, by w zamęcie bitewnym móc odróżnić wrogów od przyjaciół. Nawet ludzie wyposażeni w systemy sensorów mieli z tym poważne trudności.
Książę zauważył, że nowe oddziały są znakomicie wyćwiczone. Marines wyszkolili podstawową kadrę, której potem pomagali w szkoleniu następnych. Roger również brał w tym udział. Miło wspominał ten okres, pomimo ogromu pracy i świadomości, że zapas ich uzupełnień z dnia na dzień się kurczy. Teraz przyszedł czas, aby dowiedzieć się, czy nowych kompanii i pułków będzie można użyć zgodnie z planem, czy aby wszystko nie pójdzie na marne.
Odwrócił się od okna i zaczął przygotowywać się do ceremonii. Na początku miała się odbyć parada, potem modlitwa najwyższego kapłana do Boga Wody, następnie zaś wiele innych uroczystości. Książę został zaproszony na ponad sześćdziesiąt różnych przyjęć. Wybierał się na pięć, pozostałe przypadły O’Casey i niektórym z marines.
Przypiął pas i po raz ostatni rozejrzał się po komnacie, kiedy usłyszał pukanie do drzwi.
– Wejść – zawołał, chowając pistolet do kabury.
Do środka zajrzała starszy szeregowy Willis.
– Sir, jest tu biskup From. Prosi o chwilę rozmowy.
Roger skrzywił się i poprawił przód bluzy. Miał na sobie jeden z kompletów uszytych przez Matsugaego z dianda z Marshadu. Jasny, połyskliwy szafran idealnie pasował do jego złotych włosów i intensywnej opalenizny.
– Zaproście go – powiedział książę. Kapłan wszedł do środka i rozejrzał się po spartańsko urządzonym pokoiku.
– Proszę mi wybaczyć to najście, Wasza Wysokość – zaczął Rus, uśmiechając się pokornie. – Zwłaszcza w tak mało ważnej sprawie. Sądzę, że ma pan ochotę porozmawiać ze Stwórcą?
Roger zamarł. Nie spodziewał się, że tym osobnikiem stojącym za Wielkim Planem, który nawiąże z nim kontakt, będzie drugi czy trzeci w hierarchii świątyni kapłan.
– Chcemy z panem pomówić, a nie mamy wiele czasu – ciągnął duchowny. – Może pan zabrać ze sobą dwóch strażników.
Roger myślał intensywnie przez chwilę, po czym kiwnął głową.
– Dobrze. Zawołam strażników i powiem im, o co chodzi.
Wyszedł na korytarz i dwóch pilnujących drzwi marines zobaczyło, jak wyciąga pistolet i sprawdza jego zasilanie. Roger był pewien, że go właściwie zrozumieli. Schował broń z powrotem do kabury i spojrzał na żołnierzy.
– Idziemy na niespodziewane spotkanie. Tylko ja, was dwoje i kapłan.
– Sir, czy nie powinniśmy poinformować o tym kapitana Pahnera? – spytał Georgiadas.
– Nie mamy czasu go poinformować, Spyros. Musimy iść bezzwłocznie.
– Tak jest, sir – odparł grenadier. – Chodźmy więc.
– Prowadź, biskupie From – zwrócił się do kapłana książę.
– To może być ciekawe – mruknęła Willis, kiedy opuścili swój posterunek i ruszyli za Rogerem.
– No – odszepnął Georgiadas, przestawiając tootsa na komunikację bezgłosową. – Jak w tej chińskiej klątwie.
* * *
– Roger właśnie udał się w nieznanym kierunku z Rus Fromem! – wrzasnął Pahner, z hukiem otwierając drzwi do pokoju sierżant.
– Cholera – zaklęła Kosutic, wciągając pospiesznie bluzę. W przeciwieństwie do księcia, reszta kompanii musiała nosić znoszone mundury maskujące, ale znaleźli czas, by przynajmniej solidnie wziąć się za plamy i rozdarcia. Ich mundury nie wyglądały już jak poplamione szmaty.
– Niedobrze, sir – dodał Julian, wyskakując z łóżka. Plutonowy naciągnął buty i spiął je z nogawkami spodni, po czym złapał karabin i sprawdził komorę. – Idziemy za nim?
– Ma jakąś obstawę? – spytała ostro Kosutic.
Pahner spojrzał na nich wyraźnie zaskoczony. Regulamin marines wypowiadał się jednoznacznie na temat związków między ludźmi z tego samego łańcucha dowodzenia. W opinii kapitana przepisy te były jak najbardziej uzasadnione, biorąc pod uwagę, że marines byli tylko ludźmi i że chęć chronienia ukochanej osoby przed niebezpieczeństwem, czasem nawet kosztem innych, pozostawała niezmienną cechą ludzkiej natury. Każdy taki związek był poważnym naruszeniem zasad regulaminu. Jeśli dwoje ludzi z tego samego łańcucha dowodzenia chciało się pobrać albo zostać kochankami, regulamin nie miał nic przeciwko temu... pod warunkiem, że jedna z tych osób przenosiła się do innej jednostki wojskowej.
Na Marduku nie było jednak możliwości zmiany jednostki, i Pahner poczuł wściekłość na Kosutic za to, że dopuściła do takiej sytuacji. Starszy sierżant była jego prawą ręką. Jej zadaniem było pilnowanie, by nikt nie łamał wojskowych praw, a tymczasem sama ich nie przestrzegała. Poza tym była o jakieś czterdzieści lat starsza od Juliana, chociaż, jak Pahner musiał przyznać, zupełnie na tyle nie wyglądała.
A Julian... Julian był doświadczonym żołnierzem, który z niejednego pieca jadł chleb. Wiedział cholernie dobrze, tak samo jak Kosutic, że oboje mocno przesadzili, i że to, co zrobili, będzie dla Armanda Pahnera poważnym problemem.
Przez głowę kapitana przeleciała myśl, że sprawa nie jest jednak taka prosta. Co ludzie mają zrobić ze swoimi emocjami i popędami? Wyłączyć je? Udawać, że nie istnieją? Regulamin nie przewidywał sytuacji, w której oddział byłby na tak długi czas odcięty od cywilizacji i nie można było żołnierza przenieść. A gdyby nawet to było możliwe, co kapitan powinien zrobić w tej konkretnej sytuacji? Oczywiście Kosutic i Julian powinni świecić przykładem, ale jak mógł wyładować na nich swoją złość, skoro wiedział, że wśród żołnierzy jest o wiele więcej takich związków? Chryste, nawet Despreaux i książę! Bóg jeden wie, co może z tego wyniknąć. Co Pahner ma zrobić? Kazać im przyzwoicie się zachowywać? Oskarżyć członka Rodziny Cesarskiej o złamanie regulaminu? Postawić Despreaux przed sądem polowym?
Poza tym, pomyślał kapitan, kiedy przeszła mu trochę początkowa furia, nie zna osoby, która bardziej niż Kosutic umiałaby rozgraniczyć sprawy łóżkowe od służbowych. To samo dotyczyło Juliana, chociaż plutonowy był znany z naginania zasad do swoich potrzeb. Jeśli więc nie miało to żadnego negatywnego wpływu na wypełnianie przez nich obowiązków, może powinien trzymać gębę na kłódkę i udawać, że nic nie widzi.
– Zdradzisz nam, o czym myślisz, Armand? – zachichotała Kosutic.
– Książę ma dwójkę strażników – odparł chłodno Pahner.
Po raz pierwszy sierżant zwróciła się do niego po imieniu przy innym członku kompanii. Był pewien, że Kosutic chciała go dotknąć. Rozwiązanie tego problemu będzie jednak musiało zaczekać jakieś dziesięć standardowych lat, może trochę mniej, postanowił.
– Willis i Georgiadas, sir? – spytał Julian, najwyraźniej nieświadom faktu, że coś jest nie w porządku. A może po prostu skupił się już całkowicie na zadaniu. Był gotów do działania i czekał jedynie na rozkaz.
– Tak. Zgłosił nam to Georgiadas. Rus From był łącznikiem spisku.
– O, rany – Kosutic gwałtownie usiadła na łóżku.
– Dlatego nie możemy tam wpaść i strzelać do wszystkiego, co się rusza – ciągnął kapitan. – Zanim podejmiemy jakiekolwiek decyzje, musimy wiedzieć, co się dzieje.
– Trzeba znaleźć Eleanorę – powiedziała Kosutic. – To jej specjalność. Musimy też przekazywać Rogerowi transmisje przez Spyrosa.
– Julian! – rzucił kapitan.
– Już się za to biorę, sir – odparł plutonowy, włączając komunikator hełmu. – Każę skierować O’Casey na stanowisko dowodzenia.
– Do roboty – powiedział Pahner i wyszedł. Kiedy zamknął już drzwi, zatrzymał się i pokręcił głową. Julian i Kosutic. Boże. Kto by to pomyślał.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Rus From zaprowadził księcia i jego obstawę do tylnego korytarza w pałacu–świątyni, gdzie za niepozornymi drzwiami znajdowały się wykute w skale kręte schody. Strome stopnie były śliskie od skraplającej się pary. W miarę schodzenia w dół robiło się coraz zimniej.
Schody wydawały się ciągnąć bez końca, ostatecznie jednak dotarli do ciemnego pomieszczenia, które oświetlało jedynie kilka pochodni. Stamtąd kleryk poprowadził ich tunelem, którego koniec znikał pod kurtyną wodospadu.
– Muszę poprosić, by twoi wojownicy zostawili w tym miejscu swoje hełmy – powiedział.
– Mogę spytać, dlaczego? – Roger popatrzył nieufnie na wodospad. – Czy mamy przejść na drugą stronę?
– Tak – powiedział From. – Udajemy się do najświętszej z Tajemnic Boga. Za Kurtyną Boga znajduje się jego druga postać: Mroczne Lustro źródeł. Musicie zdjąć hełmy, a potem przejść przez wodospad. To wyłączy wasze urządzenia transmisyjne. Jak sądzę, są podatne na uszkodzenia przez wodę?
– Tak – odpowiedział Roger, czując, jak skręca mu się żołądek.
* * *
– Georgiadas! – warknął Pahner. – Niech książę się zgodzi. Potem ustawcie hełmy na przekaz, będziemy odbierać sygnały z waszych tootsów.
* * *
– Sir. – Georgiadas przełknął ślinę. – Najlepiej byłoby zrobić tak, jak mówi kapłan.
Roger popatrzył na hełm kaprala.
– Dobrze. Georgiadas, Willis, zdejmować hełmy. – Potem spojrzał na swój nowy mundur i skrzywił się. – Kostas mnie zabije.
* * *
– Mamy odbiór, sir – powiedział Julian, ręcznie ustawiając obraz. – Ale sami nie możemy wysyłać przekazów dźwiękowych.
Pahner kiwnął głową. Tootsy marines nie mogły odbierać transmisji głosu i obrazu. Jedynie toots Rogera mógł zarówno odbierać, jak i wysyłać fonię i wizję, ale za to nie mógł korzystać z nadajników w hełmach marines, głównie z powodu olbrzymiej ilości zabezpieczeń wbudowanych w implanty wszystkich członków Rodziny Cesarskiej.
– Możemy przesyłać tekst – powiedział kapitan. – Odbijać sygnał z hełmów do tootsów obstawy, a przez nie do Rogera. To nie jest aż taki problem. Mam nadzieję, że Roger wyjdzie cało z tego spotkania. Na wszelki wypadek reszta waszej drużyny właśnie odpala pancerze.
– Mam nadzieję, że nie będą potrzebne – powiedziała w zamyśleniu O’Casey. – Jeśli wysłannikiem jest Rus From, sądzę, że grupa stojąca za tym spiskiem jest jeszcze większa i potężniejsza niż myśleliśmy. Na pewno nie będą chcieli sprowokować nas do użycia siły w chwili, kiedy najbardziej potrzebują jedności.
– Jeśli my o tym wiemy, to oni tym bardziej – stwierdził stanowczo Julian. – Nie zrobią niczego, co mogłoby przeszkodzić w przygotowaniach.
– Miejmy nadzieję – powiedziała Kosutic, po czym uśmiechnęła się. – Ale ja wam coś powiem: partyzanci nie zawsze bywają rozsądni.
* * *
– Cóż, to było bardzo odświeżające.
Roger strząsnął krople wody z palców, wykręcił włosy i rozejrzał się, powstrzymując uśmiech na widok kręgu zakapturzonych postaci z pochodniami w rękach.
Znajdowali się w jaskini, która była częściowo dziełem rąk Diaspran. Pośrodku niej biło niewielkie źródełko, otoczone stalagmitami i stalaktytami, półprzejrzysty kamień jaśniał stłumionym blaskiem w świetle pochodni. Za źródełkiem znajdowała się krawędź suchej obecnie katarakty. Delikatne przebarwienia wskazywały, że od czasu do czasu przelewa się tutaj coś innego niż woda. Miejsce to prawdopodobnie było znane bardzo niewielu osobom.
– Oto Mroczne Lustro – powiedział Rus From, podchodząc do źródła. – Brat Boga Niebios. – Skinął w stronę zebranych postaci. – A to mroczne lustro Rady.
– Jeśli się nie mylę – powiedział Roger, zerkając na zakapturzone sylwetki – to znajduje się tu większa część Rady.
– To nie ma w tej chwili żadnego znaczenia – odparła jedna z postaci.
* * *
– Chal Thai – powiedział Julian.
Rozpoznał ten głos niemal natychmiast.
– Cholera.
* * *
– Jesteśmy mrocznym lustrem powierzchni – ciągnęła zamaskowana postać. – Na powierzchni panuje zgoda, lecz w półmroku pojawiają się pytania.
– Chcemy zmienić nasze miasto. Chcemy uniezależnić jego mieszkańców od świątyni – wyjaśnił From.
Roger zamrugał oczami.
– Ale... przecież ty jesteś kapłanem – wykrztusił.
– Tak – odparł kleryk. – Istotnie jestem. Ale przede wszystkim jestem rzemieślnikiem. Artystą. Tworzę własnymi rękami rzeczy, które poruszają się i działają. To moje prawdziwe powołanie. Ale by to robić... – Machnął ręką z rezygnacją. – By być stwórcą w Diasprze, muszę być kapłanem.
* * *
– To Stwórca – szepnął Julian.
– Wyślijcie wiadomość Rogerowi – powiedział Pahner. – Niech się na nic nie zgadza, ale i nie odrzuca od razu wszystkich propozycji.
– Tak jest, sir.
* * *
– Po co mnie tu sprowadziliście? – spytał Roger.
– Uważamy, że konieczne są zmiany – odpowiedziała mu inna zakapturzona postać. – Potęga świątyni stała się zbyt wielka. Dławi nas. Moglibyśmy być tak samo potężnym i szanowanym miastem jak Przystań K’Vaerna, ale nasze karki przygina świątynia.
– My nie buntujemy się przeciw Bogu – odezwał się kolejny głos. – Uważamy tylko, że najwyższy czas ograniczyć potęgę świątyni.
– Gessram Kar i Velam Gar. – Julian rozpoznał głosy i wcisnął klawisz „wyślij”.
– No no, cała gromadka w jednym miejscu – szepnęła Kosutic.
– Tak – powiedziała Eleanora. – To „kworum rzymskiego Senatu”.
– Co takiego? – spytał Pahner.
– Jednym z argumentów legalności zabicia Cezara było to, że spiskowcy, którzy wydali na niego wyrok śmierci, stanowili „kworum Senatu” – wyjaśniła profesor historii.
– Aha – odpowiedział Pahner. – O cholera – dodał po chwili zastanowienia.
* * *
Roger przeczytał kolejną wiadomość odebraną przez jego tootsa i ledwie powstrzymał się od uśmiechu.
– Zgadzam się z wami – powiedział ostrożnie. – Jestem pewien, że mój doradca w tego typu sprawach, panna O’Casey, również się zgadza.
– Na pewno – powiedział From. – Eleanora i ja wiele rozmawialiśmy o naszej sytuacji politycznej i waszej historii. Uwagi panny O’Casey przekonały nas, by zorganizować to spotkanie. Dała nam nadzieję, że... pomożecie nam.
* * *
Głowa Pahnera obróciła się w stronę naczelniczki świty księcia niczym naprowadzana na cel wieżyczka czołgu. Kapitan spojrzał na nią groźnie.
– Skąd mogłam wiedzieć? – powiedziała i wzruszyła ramionami.
– A może jeszcze dała im pani egzemplarz Machiavellego albo Permustera, skoro już o tym rozmawialiście? – warknął marine.
* * *
– Środki bezpieczeństwa, które przedsięwzięliśmy w drodze tutaj, miały oczywiście na celu wyeliminowanie waszych elektronicznych przekaźników – ciągnął kapłan. – Rozmowy z waszymi marines przekonały nas, że są one wrażliwe na wodę.
Roger znał już na tyle mowę ciała Mardukan, że bez trudu rozpoznał ich zadowolenie z siebie. Zastanawiał się, czy powinien rozwiać ich złudzenia, czy też pozwolić swoim rozmówcom trwać w rozkosznej niewiedzy.
– To wszystko jest bardzo ciekawe. Ale wciąż nie powiedzieliście, czego od nas chcecie.
– Czy to nie jest oczywiste? – odezwał się z cienia kolejny głos. – Nowa Armia was podziwia. Mieszkańcy Diaspry widzą w was zesłanych przez Boga zbawców. Jeśli poprzecie pomysł obalenia władzy świątyni, cała sprawa odbędzie się bez rozlewu krwi. I w jednej chwili.
* * *
– Gram Chain – powiedział zaskoczony Julian.
– Niemożliwe! – Kosutic spojrzała nad jego ramieniem na odczyt identyfikacji głosu i pokręciła głową. – Ale... On nie mógł brać udziału w spisku od samego początku.
– Jest nowy i został dosyć niechętnie przyjęty, jeśli się nie mylę – powiedziała Eleanora. – Proszę zwrócić uwagę na jego pozycję w grupie i postawę Rusa. Bardzo niechętnie, bardzo.
* * *
– To jest trochę bardziej skomplikowane – powiedział From, zerkając karcąco na współspiskowca. – Gratar jest otaczany wielką czcią, wasza naczelniczka świty nazwałaby go świętym, chociaż my nie używamy takiego określenia. Musimy jednak go obalić, gdyż jest tak głęboko oddany Bogu, że wyrządza miastu więcej szkód, niż którykolwiek z jego dziesięciu poprzedników.
– Dusi nas podatkami na rzecz prowadzenia prac publicznych – powiedział Gessram Kar.
– A najgorszy – wtrącił From – jest brak postępu. Świątynia zawsze była konserwatywna, a to oznacza śmierć myślenia o innowacjach. Ograniczenie się do Dzieł Boga niszczy nasze ambicje. W dzisiejszych czasach nie można znaleźć młodych, zdolnych ludzi, którzy chcieliby uczyć się rzemiosła. Zresztą po co mieliby to robić, skoro wiedzą, że będą tylko budować i naprawiać pompy... i że większość tych pomp to awaryjne konstrukcje na wypadek, gdyby zawiodły te, które już mamy? Robić pompy, których nikt nigdy nie użyje? A przecież jest jeszcze tyle rzeczy do poznania! Te maleńkie przekaźniki, które znaleźliśmy w komnacie Gessrama. Broń, którą walczycie. Proste urządzenia, które opisał mi kapitan Pahner. Przed nami cały świat, krynica wiedzy, która czeka tylko, by z niej pić! A co my robimy? Pompy!
* * *
– To musi być strasznie frustrujące – powiedziała Kosutic.
– Najwyraźniej – pokiwał głową Pahner.
– Coś mi się wydaje, że ten szumowiniak jest jak Taketi albo da Vinci, który... ugrzązł przy naprawianiu pomp.
* * *
– Nie zapominajmy także o sprawach bezpieczeństwa – powiedziała kolejna postać. – Gdyby nie wy, nie udałoby się wzmocnić Straży Boga Robotnikami Boga. Teraz, kiedy padły miasta Północy, możemy spodziewać się kolejnych najazdów barbarzyńców. Bez was już przegralibyśmy z Wesparami. Jeśli nic się nie zmieni, ich kolejna fala będzie oznaczać koniec naszego miasta.
* * *
– Bogess – powiedział smutno Pahner. – Poznałem go po głosie.
– To dopiero – zauważyła O’Casey. – Jedyną ważną osobistością, której tam nie ma, jest Soi Ta.
– Albo do tej pory jeszcze nic nie powiedział, albo rzeczywiście nie należy do spisku z powodu swojej stosunkowo niskiej pozycji społecznej – odparł Pahner. – Zresztą to bez znaczenia. Gdyby nie szacunek, jakim cieszy się Gratar, już wykonaliby pierwszy ruch. Niech to szlag trafi.
– Chcą wykorzystać fakt, że my cieszymy się jeszcze większym poważaniem. Co robimy?
– W normalnych okolicznościach powiedziałbym im, żeby poczekali do naszego wyjazdu.
– Jeśli teraz wywołają wojnę domową – wtrącił Julian – będziemy mieli poważny problem: czyją stronę wybrać.
– Zachowajcie swoje mądrości dla siebie, Julian! – warknęła Kosutic, po czym gwałtownie odetchnęła i powiedziała ze skruchą. – Przepraszam, plutonowy.
– Nie ma sprawy, pani sierżant.
– Tak – powiedział Pahner. – W każdych innych okolicznościach bylibyśmy przeciw, ale...
– Ale nie wiemy, czy Gratar poprze walkę z Bomanami – zauważyła Kosutic. – Nie wiemy też, czy poprą ją spiskowcy. Skoro jednym z nich jest Chain...
– Musimy to wyjaśnić – powiedział Pahner, ale Rogerowi znudziło się już czekanie na wiadomości od nich.
* * *
– Rus Fromie i wy pozostali – powiedział książę, przygładzając włosy. – Nie przybyliśmy tu po to, by naprawiać zło tego świata, by walczyć z Kranolta czy zapobiec zamachowi stanu w Q’Nkok. Nie jesteśmy tu po to, by ustanawiać rządy w Marshadzie. A zwłaszcza nie przybyliśmy tutaj, by mieszać się w wewnętrzną politykę Diaspry.
Po prostu próbujemy wrócić do domu. A szczerze mówiąc, przewrót tuż przed rozstrzygającą bitwą z zewnętrznym wrogiem zupełnie nam nie pasuje.
– Gratar nie popiera walki z Bomanami – powiedziała postać, którą komputer zidentyfikował jako Bogessa.
– Stojący tu Grath też nie! – warknął książę. – Co? Sądziłeś, że nie rozpoznam jego głosu, Bogess?
Zapadła cisza. Po chwili generał odrzucił z głowy kaptur.
– Wszystkie wasze ludzkie głosy wszystkie brzmią dla nas tak samo. Myśleliśmy, że nie rozpoznacie naszych głosów.
– Nie pozwólmy mu mówić! – zapiszczał wściekle Chain. – Za bardzo się odkryliśmy.
– A co mamy zrobić, głupcze? – zaśmiał się wojownik. – Zabić go? Widziałeś ich broń w akcji?
– Nie radziłbym próbować – powiedział niepytany Willis. – Naprawdę, nie radziłbym.
– Tak, to prawda – powiedział From. – Odkryliśmy się. Mamy jednak nadzieję, że zgodzicie się nas poprzeć.
– Dopóki nie skończy się bitwa, niczego nie zrobimy – powiedział Roger.
– Ale my musimy – rzekł Bogess. – Inne miasta patrzą na nas chciwym okiem. Kiedy atak Bomanów nas osłabi, na pewno będą chciały to wykorzystać.
– Tak – zgodził się książę. – Ale dopiero po bitwie. A może dadzą wam spokój. Jeśli pokonacie Bomanów – co jest możliwe pod warunkiem, że nie wywołacie tej przeklętej wojny domowej – da im to wiele do myślenia.
– I wszystko zostanie po staremu – powiedział Gessram Kar, wciąż ukryty pod kapturem.
– Nie mówiąc już o tym, że ci z nas, którzy chcą zmian, będą mogli bardzo szybko spotkać się z Bogiem – dodał From..
– Panowie – powiedział Roger. – Mogę powiedzieć tylko jedno: zajmijmy się bitwą. Dopóki nie uporamy się z zagrożeniem ze strony Bomanów, wojna domowa nie wchodzi w grę.
– A co będzie, jeśli Gratar zdecyduje, że nie będziemy z nimi walczyć? – spytał Bogess. – Co wtedy? Jak sam zauważyłeś, książę, Bomani będą wisieć nam u szyi do końca świata.
– Och, nie aż tak długo – zachichotał Roger. – Tylko dopóki nie ograbią was i wszystkiego nie zniszczą.
– Więc co będzie, jeśli Gratar postanowi ich przekupić? – spytał Kar.
– Wtedy... zobaczymy. Możemy przedrzeć się do Przystani K’Vaerna jednym szybkim uderzeniem. Może wcale nie będziemy musieli walczyć z Bomanami. Decyzję Gratara poznamy już niedługo – dodał, wysyłając impuls myślowy do tootsa. – Jeśli się nie pospieszymy, wszyscy spóźnimy się na jego przemówienie.
– Jeśli powie „nie” – zasyczał Chain – miejmy nadzieję, że Bomani przynajmniej dadzą nam czas na ucieczkę!
* * *
– Kapitanie Pahner – powiedział szeregowy Kraft, stając w drzwiach pokoju. – Zespół St. Johna (J.) próbuje pana złapać, sir. Wygląda na to, że Bomani się ruszyli.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
– Co tam macie, Despreaux?
Ceremonia Osuszania właśnie miała się rozpocząć, a prawie wszyscy liczący się uczestnicy spóźniali się. Farmer pokręcił głową, zastanawiając się, co pomyśli Gratar, kiedy połowa jego Rady i wszyscy ludzcy doradcy zaczną nadbiegać zdyszani z różnych stron.
– Panie kapitanie, mamy furę kłopotów – odparła plutonowy przez komunikator. – Wysłałam Bebiego i Kiletiego, żeby obejrzeli obóz Bomanów. Ledwie znaleźli się na pozycjach i nawet nie zdążyli porządnie się zamaskować, a już barbarzyńcy zaczęli wysypywać się ze swoich obozów na wzgórzach.
– Każcie im się wycofać – warknął Pahner.
Grupa dowodzenia właśnie zbliżała się do dziedzińca, na którym trwała audiencja. Zza zbitej masy Mardukan słychać było zaśpiewy ceremonii otwierającej. Jeszcze nie wszystko wymknęło się spod kontroli. Jeśli Gratar zdecyduje się walczyć z Bomanami, pomyślał kapitan, trzeba będzie działać naprawdę szybko.
– Kazałam, ale oni utknęli. Zainstalowali się na niewielkiej przełęczy, przez którą przechodzą teraz barbarzyńcy. Idą prosto na Bebiego i Kiletiego, obaj twierdzą, że jeśli się poruszą, zdradzą swoją pozycję. Utknęli na dobre, sir.
– Zrozumiałem. – Kapitan wiedział, że jeśli marines są choć trochę zamaskowani, będzie lepiej, żeby się nie ruszali. – Co z wami?
– My nie siedzimy na trasie ich marszu do Diaspry, sir – odparła plutonowy. – W tej chwili wygląda na to, że nas ominą. Jeśli nie, cóż, wtedy zobaczymy.
– Jasne – powiedział Pahner. Marines zaczęli przepychać się przez tłum Mardukan. – Oceńcie tempo marszu i liczebność wroga, potem się zameldujcie.
– Tak jest, sir – powiedziała dowódczyni patrolu. – Ale już teraz mogę powiedzieć, że jest ich od cholery.
* * *
– Od cholery ich – szepnął starszy szeregowy Kileti.
– Wiem, Chio – odszepnął Bebi. – Zamknij się.
Barbarzyńcy maszerowali bez żadnego widocznego porządku, bezładną masą. Najstarszego mężczyznę i paru młodszych otaczała gromadka kobiet i dzieci. Widać też było grupy składające się z samych mężczyzn i samych młodych kobiet.
Cały swój dobytek nieśli na plecach. Mężczyźni dźwigali wielkie toboły z dobrami osobistymi i łupami z podbojów, kobiety zaś niosły dzieci i małe tobołki. Bomani używali niewielu jucznych zwierząt, szło z nimi zaledwie kilka niezbyt licznych stad civan i turom.
Zwiadowcy marines mieli na sobie nie tylko zużyte mundury kamuflujące, ale też starożytny wynalazek zwany siatką maskującą, do której poprzywiązywano paski materiału. Miejscowa tkanina używana do wyrobu worków okazała się do tego celu idealna, tym bardziej że zwiadowcy nie mieli przy sobie ani projektorów pancerzy bojowych, które czyniłyby ich niewidzialnymi, ani zbroi... a ponadto siatka nie wymagała zasilania z akumulatora.
* * *
Pahner skinął głową Rogerowi, kiedy ten po cichu ustawił się za nim. Książę zdążył pobiec do swojego pokoju i zmienić szafranowy strój na czarny. Pahner miał nadzieję, że ten kolor nie przyniesie im pecha.
– Mamy problem – szepnął.
– Julian już mi powiedział – odparł Roger, oddychając ciężko. – Co, do cholery, zrobimy, Armand? Przecież nie możemy sami walczyć z Bomanami.
– Zrobimy to, co będziemy musieli, Wasza Wysokość – odparł beznamiętnie marine. – Jeśli będziemy musieli walczyć z Bomanami, mając po swojej stronie tylko ludzi Rastara, zrobimy to. I wygramy.
– Jak? – spytał Roger głosem pozbawionym nadziei.
– Wygramy, ponieważ jeśli nawet nam się to nie uda, ten świat przestanie dla nas istnieć, a to też pewnego rodzaju zwycięstwo – powiedział kapitan ze smutnym uśmiechem.
– Odejść w blasku chwały? To nie w pana stylu, kapitanie.
– A jaki mamy wybór? Wasza Wysokość, dostarczymy pana do domu... albo umrzemy. Jeśli Gratar postanowi nie walczyć, nie będzie innego wyjścia.
– Możemy spróbować poprzeć spisek – powiedział Roger.
– Eleanora i ja rozmawialiśmy już o tym – odparł Pahner. – Jeśli spiskowcy zaczną, przewrót zaraz po tym, jak Gratar wezwie ich do zapłacenia Bomanom daniny, będzie to wyglądało tak, jakby jedynym powodem rebelii była chęć uniknięcia przez kupców ponoszenia wydatków.
– No tak. O tym nie pomyślałem.
– Ja też nie, dopóki nie powiedziała mi o tym Eleanora – uśmiechnął się kapitan. – Będzie to sprawiało wrażenie, że buntownicy chcą bronić bogatych kupców kosztem biednych żołnierzy. Jeśli Gratar sam tego nie wymyśli, jestem pewien, że ktoś – może Chain – mu podpowie.
– A to może zupełnie rozłożyć przewrót. Największa jednostka wojskowa będzie po stronie Gratara, nie mówiąc już o przewadze moralnej.
– „Bóg trzyma stronę tych, którzy mają więcej armat” – zgodził się Pahner. – Chociaż oczywiście w tym przypadku to kwestia dyskusji, kto ma ich więcej. Trzymam w pogotowiu cały pluton. Julian i reszta jego drużyny odpalili już zbroje i czekają, kiedy tylko dam znak.
– A więc chce ich pan poprzeć? – Roger spojrzał na kapitana z ukosa.
– Jeśli alternatywą jest stawienie czoła Bomanom na własną rękę, oczywiście, że tak! Sądzi pan, że oszalałem? Jeśli Gratar powie „nie”, jest to nasza jedyna szansa... nawet, jeśli się nie uda.
Roger skrzywił się. Własną śmierć był gotów przyjąć ze spokojem, ale nie mógł się pogodzić z ciągłymi stratami ponoszonymi przez jego marines. Kiedy zaczynali tę długą podróż, żołnierze byli dla niego jedynie pozbawionymi twarzy automatami, teraz każdy członek zdziesiątkowanej kompanii był żywym człowiekiem, a jego strata przejmowała księcia bólem. Nawet teraz, rozmawiając z Pahnerem, Roger martwił się o dwóch marines z patrolu zwiadu, których zaskoczyli maszerujący Bomani. Martwił się o nich przez cały czas trwania niesłychanie długiej Ceremonii Osuszania – rozdzielania zbóż i błogosławienia pól.
* * *
Dzięki kryjówce na uboczu i siatkom maskującym dwaj przycupnięci marines pozostawali niewidoczni dla mijającej ich fali barbarzyńców. A fala ta nie ustawała aż do późnego popołudnia. Przechodzące grupy kilkakrotnie odpoczywały w cieniu kępy krzaków, w których ukryli się ludzie.
Ich hełmy automatycznie wybierały cele znajdujące się w zasięgu wzroku i słuchu i na tej podstawie szacowały liczebność wroga. Procesory miały trochę trudności z odróżnieniem kobiet od mężczyzn–wojowników, jednak nawet najskromniejszy szacunek był przytłaczający.
– Ponad dwanaście tysięcy wojowników – szepnął dowódca patrolu, kręcąc głową. Mikrofon na jego szyi wychwycił szept i przekazał drugiemu żołnierzowi.
Fala zaczynała się przerzedzać, wydeptanym przez armię szlakiem szli teraz maruderzy. Były to przede wszystkim starsze kobiety i ranni, a także trochę młodych sierot, których nie przygarnęły inne plemiona.
– Co za posrane społeczeństwo – szepnął Bebi. – Spójrzcie tylko na tych biedaków.
– To nie jest takie niezwykłe – powiedział przez radio St. John (J.) z głównego obozu. – Przed włączeniem do Imperium na Vattaha istniała tradycja pozbywania się starych ludzi. Kiedy tylko ktoś przestawał być przydatny dla społeczności, zwyczaj nakazywał mu odejść. W rzeczywistości ci ludzie włóczyli się dookoła obozu, dopóki nie umarli z głodu i zimna.
– To barbarzyństwo.
– Dlatego mówi się na nich „dzikusy”, Bebi – powiedział St. John (J.). – Ludzie tacy jak na przykład Święci uważają, że tym barbarzyńskim plemion świetnie się żyje. Przynajmniej dopóki nie zobaczą, jak naprawdę wygląda ich życie. A dla tych ludzi to po prostu piekło.
Na łączach zapadła cisza. Po chwili St. John (J.) głęboko odetchnął.
– Czas złożyć meldunek. Przynajmniej dwanaście–piętnaście tysięcy. Powtórka z Voitan.
– Ale tym razem dochodzi tłum biednych ofiar losu – powiedział kapral, patrząc na zabiedzonego Mardukanina z jednym ramieniem, który usiadł ciężko na ziemi obok nich. Różowe blizny wskazywały, że jeszcze niedawno był wojownikiem.
– To wszystko są ofiary losu, Bebi – powiedział dowódca. – Tylko że niektórzy z nich mają jeszcze gorzej niż inni.
* * *
Gratar zakończył ostatni rytuał błogosławienia jęczmyżu i wszedł na podwyższenie przed ołtarzem i szumiącymi fontannami. Stał tam w milczeniu, z pochyloną głową, a tłum cierpliwie czekał na jego przemówienie.
Dla Rogera była to dziwna chwila. Czuł się tak, jakby stał na skraju urwiska, podtrzymywany przez silny wicher wiejący z otchłani. Kiedy wiatr ustanie, Roger spadnie. Nie wie, czy na dnie urwiska czeka go śmierć, czy ocalenie. Jego przyszłość zależy od słów, które za chwilę padną.
W końcu król–kapłan przerwał swoje rozmyślania i popatrzył na zebrany tłum. Podniósł ramiona, jakby nakazywał jeszcze większą ciszę, i przemówił.
– Jesteśmy Ludem Wody. Lud Wody jest starszy niż pamięć. Kiedy pierwsi odkrywcy przybyli na Wzgórza Nashtor, Lud Wody już tu był. Pamiętamy.
– Pamiętamy – powtórzyli chórem zebrani kapłani.
– Pamiętamy Imperium Auteańskie. Pamiętamy, jak pyszni i pewni swojej potęgi Auteanie odrzucili nakazy Boga i rozsiewali wszędzie swoje uprawy, budowali drogi i równali góry. Tamowali rzeki i spinali mostami ich brzegi.
– Pamiętamy, jak po długim okresie suszy, który pozwolił im rozkwitnąć, nastąpiły wieczne deszcze i Auteanie upadli, powaleni Gniewem Bożym. Ich miasta i pola zostały zalane, drogi rozmyte, a ich fortece zapadły się w błoto. Wtedy z północy nadjechali barbarzyńcy, podbili Imperium i założyli własne miasta tam, gdzie niegdyś rządzili dumni Auteanie.
– Tak narodził się Związek Północy. Pamiętamy.
– Pamiętamy – powtórzył w skupieniu tłum.
– Pamiętamy, jak Przystań K’Vaerna była niczym więcej, jak ubogim schronieniem dla rybaków z odległych portów. Skalistym, dzikim miejscem, w którym chronili się przed sztormami... aż jeden z nich, zwany K’Vaern, rozbił tam swoją łódź i zmuszony brakiem środków do życia zaczął pobierać opłatę od tych, którzy chcieli zacumować przy jego wraku i wyjść na brzeg. Z czasem zbudował dok. Potem karczmę. Potem miasto. Pamiętamy.
– Pamiętamy.
– Lud Wody wszystko pamięta. Pamiętamy założenie Sindi i nadejście Autean z północy, powstanie Ran Tai i wojny na południu. Lud Wody widział to wszystko i pamięta. Chwalimy naszego Boga i głosimy wszystkim jego nauki.
– Teraz nadeszli Bomani i zagrażają nam, tak jak to się już zdarzało w naszych długich dziejach. Najpierw młodzi Auteanie. Potem Sartanie, straszliwi jeźdźcy na civan, którzy z czasem stali się Vasinami ze Związku Północy. A teraz Bomani.
– Auteanie nigdy nas nie zaatakowali. Odkryli cywilizację, której nigdy wcześniej nie widzieli, i z czasem założyli własne miasta, a nami zaczęli pogardzać. My jednak przetrwaliśmy dzięki szczerej wierze w naszego Boga, a oni upadli.
– Wrzeszczące hordy Sartan przybyły z północy, dosiadając swych strasznych civon i walcząc długimi włóczniami. Odpieraliśmy ich, aż wrócili na północ, by założyć tam własne miasta. Oni też z czasem zaczęli nami pogardzać i zapomnieli o Bogu, ściągając na siebie wieczną hańbę.
– Wieczną hańbę – zagrzmiał tłum.
– Teraz nadeszli Bomani. Wielu mówi, że powinniśmy zebrać Robotników Boga, którzy stali się Wojownikami Boga, i stawić im czoła w bitwie. Że powinniśmy odepchnąć ich na pustkowia północy naszą potęgą, wiedzą i wiarą w Boga.
– Inni mówią, że powinniśmy skierować Robotników Boga do odbudowy Dzieł Boga, żeby nasz Bóg nie odwrócił się od nas i nie zwrócił przeciwko nam swojego Wiecznego Gniewu, który zniszczył Auteę. Że powinniśmy zapłacić Bomanom, czerpiąc ze skarbów zgromadzonych w świątyni i z dodatkowych podatków nałożonych na kupców. Że Bomani odejdą bez walki, jeśli damy im złoto.
– Oto nasz dylemat. Czy mamy być ludem Wojowników Boga, którzy ruszają do walki z wrogiem, podczas gdy Dzieła Boga niszczeją? Czy ludem Robotników Boga, tworzących i utrzymujących Jego Dzieła, podczas gdy wróg grozi nam zniszczeniem wszystkiego, co dla nas najświętsze?
– Jakąkolwiek podejmę decyzję, zapanuje trwoga i lament. Jeśli postanowię zapłacić daninę, czekają nas niezasiane pola i głód. Nie wiadomo także, czy uchroni nas to przed zniszczeniem wszystkiego, co dla nas drogie. Ale walka z Bomanami oznacza rozlew krwi. Wielu synów padnie w bitwie, a nas czeka rozpacz i żal. Możemy ponieść klęskę, a wtedy wszystko przepadnie na wieki.
* * *
– Jeśli się nie zdecyduje, my i tak ruszamy – powiedział Julian, stukając palcami w leżący na kolanach hełm.
– Ty przynajmniej nie możesz narzekać – powiedział Cathcart. – Masz, kurwa, pojęcie, jak w tym gównie jest gorąco, kiedy nie działa?
– I na dodatek nie można korzystać z pieprzonej kanalizacji! – warknęła Pentzikis. – Chce mi się lać jak flar–ta.
– Trzeba było iść, zanim żeś wlazła do środka – powiedział Poertena. Mechanik nerwowo obracał w rękach woreczki z kondensatorami, czekając, aż Pahner wyda rozkaz otworzenia ich. Woreczki chroniły ich zawartość przed niszczycielską wilgocią Marduka. Bez nich tylko cztery pancerze – te, które miały kondensatory starego typu – były na chodzie. Jeśli trzeba będzie je zainstalować, mogą działać najwyżej kilka tygodni. Z całą pewnością nie wytrzymają na tyle długo, by zdążyli odbić port z rąk Świętych.
– Jeśli będziemy musieli ruszyć pancerze, będzie niezłe lanie – dodał ponuro.
– A ja zabiję tego starego pierdziela, jeśli zaraz nie skończy gadać – warknął Julian.
* * *
– Jest jeszcze trzecie wyjście – podjął Gratar. – Moglibyśmy wysłać do Bomanów poselstwo z darami. Nie tak bogatymi, jak by chcieli, i w asyście Wojowników Boga. Moglibyśmy spróbować kupić pokój za mniejszą cenę, pokazując im potęgę naszej armii i moc naszego Boga.
– To jednak po jakimś czasie zmusiłoby nas znowu do rozważenia, czy utrzymywać Robotników i mieć nadzieję na pokój, czy zaakceptować groźbę wojny.
– Bóg mówi nam wiele rzeczy o otaczającym nas świecie. Uczy nas, że wszystko się zmienia, nawet jeśli wydaje się być niezmienne. A przede wszystkim nasz Bóg uczy nas, że kiedy stajemy przed wyzwaniem, musimy mu sprostać, niezależnie od tego, jaka byłaby tego cena. Bóg wzywa nas, swój lud, by budować Dzieła mogące powstrzymać jego gniew, i tak zawsze czyniliśmy. Dzisiaj zbudowaliśmy nowe Dzieło, nazwane Armią Boga...
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Roger zatrzymał Patty i skinął głową Pahnerowi i generałowi Bogessowi.
Obaj dowódcy stali na wysokim kopcu i obserwowali przygotowania do bitwy. Ponieważ Mardukanie przez całe swoje życie kopali rowy i sypali tamy, budowa fortyfikacji nie sprawiała im żadnych trudności. Wojownik Boga jest najszczęśliwszy, kiedy ma w swoich czterech rękach łopatę.
Kiedy wybrano pole bitwy – płytką dolinę na skraju rozległych pól uprawnych – rozpoczęły się prace. Nowa Armia zbudowała centralny bastion dla oddziału szybkiego reagowania marines i części jeźdźców civan, potem zaś Wojownicy Boga zabrali się za fortyfikowanie własnych linii.
Przed regimentami pikinierów wkopano w ziemię rzędy zaostrzonych, pochylonych do przodu pali. Mierzyły one od jednego do dwóch metrów wysokości i sterczały przed pozycjami diasprańskich oddziałów niczym gęsty las.
Za regimentami pikinierów czekały czworoboki jeźdźców Północy na civan. Pale wkopano na tyle rzadko, by mogły między nimi przecisnąć się wierzchowce. W regularnych przerwach w zaporze z pali ustawiono pikinierów i uzbrojone w tarcze i asagaje oddziały Gwardii Boga.
Z jednej strony umocnienia kończyły się na szerokim kanale, z drugiej dochodziły do lasu. Bomani mogli próbować zajść Diaspran z flanki, ale było to mało prawdopodobne. Grunt był tam nierówny, zarośla gęste, a Wesparowie nie słynęli z wyrafinowanych manewrów na polu bitwy. Każda próba uderzenia na pozycje Diaspran z boku byłaby doskonale widoczna, a marines i jazda mogła barbarzyńców bez trudu powstrzymać.
– Wygląda nieźle – powiedział Roger, czekając, aż Pieszczura ześlizgnie się z grzbietu jego flar–ta. Chociaż książę poczynił spore postępy w ujeżdżaniu civan, wolał jeździć na Patty, z którą wypracował już zasady współpracy, i nie zamierzał tego zmieniać. Poza tym żaden civan nie zniósłby, aby jechał na nim pies–jaszczur. Ulubienica księcia, która wyrosła na prawdziwego olbrzyma, wszędzie mu towarzyszyła. Była wyjątkowo bezczelna, właśnie teraz podeszła do Bogessa i wzięła od niego jakiś kąsek jak coś, co jej się należy.
– Mogłoby być lepiej – powiedział Pahner. – Wolałbym mieć trochę więcej broni rażącej, ale nawet gdybyśmy mieli więcej arkebuzów...
Wskazał siąpiący deszcz. Hompag minęło, ale sucha pora na Marduku wcale nie oznaczała tego, do czego przywykli na Ziemi.
– Jeśli Bomani są sprytni – ciągnął marine – będą stać w miejscu i obrzucać nas swoimi przeklętymi toporkami.
– Mamy oszczepy – zauważył Roger, obserwując Pieszczurę. Skończyła jeść to, co dostała od Bogessa, oblizała się i wskoczyła z powrotem na flar–ta, które prychnęło z obrzydzeniem.
– Tak – powiedział Bogess, w zamyśleniu wycierając palce w zbroję. – Ale tylko jeden czy dwa na żołnierza. Każdy Bomanin ma kilka toporków.
– To nic nie szkodzi – upierał się książę. – Pikinierzy mają tarcze, a jeśli Bomani rzeczywiście będą stali w miejscu, skierujemy na nich ogień naszych plazmówek.
– Niektóre kompanie mogłyby być lepiej wyszkolone – westchnął Pahner.
– Jezu, Armand – zaśmiał się Roger. – Marudziłby pan nawet wtedy, gdyby pana powiesili na złotej linie!
– Ale tylko wtedy, gdyby była źle zawiązana – odparł kapitan z lekkim uśmiechem. – Poważnie, Roger. Bomani mają przewagę liczebną trzech do jednego, i Diaspranie o tym wiedzą. To robi na nich wrażenie, zwłaszcza że już od małego dziecka matki straszą ich Bomanami. Musimy pamiętać o tym zakorzenionym w nich lęku.
– Cóż – powiedział Roger, ruszając w stronę pierwszej linii – po to właśnie, jak pan mówi, jest dowództwo.
* * *
– Kiedy ruszą, kapralu? – spytał Bail Crom.
Krindi Fain starał się sprawiać wrażenie spokojnego, jednak ukradkiem wytarł dłoń. Nie byłoby dobrze, gdyby żołnierze zobaczyli, że ze strachu ręce pokrywają mu się śluzem.
Pikinierzy stojący w pierwszym szeregu byli tu już od świtu. Do późnej nocy szykowali umocnienia, a po krótkim odpoczynku wstali na skromne śniadanie. Stresy, niewyspanie i zmęczenie po przemarszu na pole bitwy i okopywaniu się spowodowały, że cała Nowa Armia funkcjonowała jakby w permanentnym półśnie.
– Gdybym to wiedział, siedziałbym na górze, no nie? – warknął.
W leżącym tuż za wzgórzami obozie Bomanów od samego świtu biły bębny. Był już późny poranek, a wróg nadal zwlekał z ukazaniem się, co niepokoiło diasprańskiego kaprala bardziej, niż był gotów to przyznać.
– Ja tylko jestem ciekaw – powiedział przepraszająco Crom. Zazwyczaj pewny siebie szeregowy dzisiejszego poranka wyglądał żałośnie.
– Nie martw się tym, Bail – odparł nieco spokojniej Fain. – Nieważne, kiedy przyjdą. I tak damy sobie radę.
– Podobno jest ich pięćdziesiąt tysięcy – powiedział Poi. – A każdy ma pięć hastongów wzrostu.
– To zwykłe bzdury, Erkum – oznajmił stanowczo Fain. – Nie słuchaj plotek, nigdy nie są prawdziwe.
– A ilu ich jest? – spytał Crom.
– Bail, przestań mnie wypytywać. Skąd, u diabła, mam to wiedzieć?
– Ja tylko jestem ciekaw – powtórzył szeregowy. W tym samym momencie łoskot bębnów w obozie wroga wzmógł się.
– I chyba za chwilę się dowiesz – odpowiedział mu Fain.
– Całkiem interesujący szyk – zauważył Pahner, włączając powiększenie w swoim wizjerze.
Bomańska horda liczyła co najmniej piętnaście tysięcy wojowników, ale jej front nie był tak szeroki jak mniejszej armii Diaspry. Kapitan najchętniej przeprowadziłby niszczycielskie uderzenie z flanki, gdyby dysponował odpowiednimi oddziałami. Barbarzyńcy przelewali się przez grań niczym bezkresny lodowiec, widać było, że Nowa Armia jest wielokrotnie mniej liczna. Kapitan przez kilka chwil patrzył na nadciągające szeregi, po czym włączył komunikator.
– W porządku, marines. Teraz macie okazję zapracować na wasz żołd. Niech tylko szumowiniaki wytrzymają.
– Ich jest milion! – zawył Poi i zaczął się wycofywać.
– Poi! – wrzasnął dowódca drużyny. – Baczność!
– Nie ma miliona! A gdyby nawet tak było, to nie ma żadnego znaczenia. Muszą przejść przez twoją pikę, moją i Baila! Stać i przygotować się do starcia!
Jeden z szeregowców stojących przed Bail Gromem zaczął się wycofywać, ale znieruchomiał, kiedy poprzez łoskot bębnów usłyszał spokojny głos:
– Sheel Tar, jeśli natychmiast nie wrócisz na linię, zastrzelę cię. – Była to starszy kapral Briana Kane, jej śmiertelny spokój był o wiele bardziej przerażający niż wściekły krzyk. Szeregowy zawahał się. Mimo coraz głośniejszych wrzasków nadchodzących Bomanów, huku ich bębnów i odgłosu tysięcy stóp, wyraźnie usłyszał kliknięcie przeładowywanego śrutowca.
Sheel Tar odwrócił się więc z powrotem w stronę nadciągającego wroga, ale Fain widział, że trzęsie się ze strachu. Masa zbliżających się barbarzyńców była przerażająca. Wydawało się, że nic nie może powstrzymać tej nadchodzącej fali wściekłości.
* * *
Kapitan Pahner był przyzwyczajony jako marine do śmiertelnych, stojących na wysokim poziomie technicznym wojen, które Imperium prowadziło ze swoimi wrogami. Przed przybyciem na Marduk nie miał jednak żadnego doświadczenia w kierowaniu prymitywną walką na stalowe ostrza i włócznie i brutalną siłę fizyczną. Mimo to wiedział dokładnie, co ma teraz robić. Pewien starożytny generał powiedział, że w czasie bitwy naczelny wódz ma do wykonania tylko jedno zadanie – wyglądać spokojnie i niewzruszenie jak głaz. Inne, być może mniej eleganckie, ale równie prawdziwe, powiedzenie głosiło: „Nie okaż, że się pocisz”. Oba sprowadzały się do jednego – gdyby Pahner choć westchnął ze zdenerwowania, żołnierze natychmiast by się o tym dowiedzieli, a diasprańskie szeregi rozpierzchły.
Nie zamierzał więc okazywać zdziwienia przewagą liczebną Bomanów. Nawet przy zastosowaniu taktyki falangi i muru tarcz oraz dodatkowej osłony wkopanych pali, szansę zwycięstwa były równie duże jak szansę poniesienia klęski.
Jak w przypadku każdego starcia, wszystko zależało od jednego, najważniejszego: od odwagi.
* * *
Roger siedział na Patty ze sztucerem wspartym na kolanie i patrzył na nadciągających barbarzyńców. Wiedział równie dobrze jak kapitan, że powinien zachować kamienny spokój, ale nie potrafił. Był za bardzo wściekły.
Miał dość bezustannej walki, dość strachu i grozy. Dość stawiania czoła kolejnym hordom barbarzyńców, którzy starają się przeszkodzić mu w powrocie do domu. A najbardziej ze wszystkiego miał dość patrzenia, jak marines, którzy stali się bliskimi mu ludźmi, jeden po drugim giną.
Najchętniej odciągnąłby Bomanów na stronę i powiedział im: „Słuchajcie, chcemy tylko wrócić na Ziemię, więc jeśli zostawicie nas, do cholery, w spokoju, my też nie będziemy wam przeszkadzać!”
Ale nie mógł. Wszystko, co mógł zrobić on i jego marines, to pozabijać ich. W takich chwilach jak ta czuł wielką, bezgraniczną furię, która wydawała się obejmować płomieniem cały świat.
Powodem był fakt, że gdzieś tam daleko była Despreaux. Większość marines była w miarę bezpieczna. Stali na tyłach formacji jako dowódcy i w razie przełamania przez barbarzyńców linii obrony mieli spore szansę ucieczki.
Nimashet była ze swoimi ludźmi z dala od niego, odcięta, bez możliwości ucieczki. Mogła tylko schować się i czekać na rozkazy. Roger pragnął – tak bardzo, że niemal tracił zmysły – móc zająć jej miejsce. Po tym, co zaszło w Ran Tai, zrozumiał, że kocha tę kobietę do szaleństwa. Nie wiedział tylko, czy dlatego, że przez ostatnie kilka miesięcy tak wiele razem przeszli, czy po prostu było im to pisane niezależnie od okoliczności. Teraz liczyło się tylko to, żeby zabić każde bomańskie ścierwo, które chciałoby wyciągnąć swoje śmierdzące łapy w stronę jego ukochanej.
Wystraszeni pikinierzy obejrzeli się za siebie, by dodać sobie otuchy widokiem dowódców. Jednak jedno spojrzenie na księcia Rogera Ramiusa Sergeia Alexandra Chianga MacClintocka wystarczyło, by natychmiast z powrotem odwrócili się twarzą w stronę wroga, bo nawet furia Bomanów wydawała się mniej przerażająca, niż wyraz twarzy ich własnego wodza.
* * *
– Nie zwracajcie na nas uwagi! – krzyknął Honal do zdenerwowanych Diaspran, zaciskających dłonie na pikach i co chwila oglądających się teraz na niego. – My tu jesteśmy tylko obserwatorami! Cieszymy się, że wy też tu jesteście... i bardzo nam zależy, żebyście pozostali na waszych miejscach.
Stu pancernych jeźdźców stojących za nim zaczęło ryczeć ze śmiechu, a wystraszeni Mardukanie znowu zwrócili twarze w stronę nadciągającej nawałnicy.
Bogess patrzył na przygotowaną do bitwy armię i rozmyślał. Był całkowicie pewien swoich włóczników, mimo poniesionych w walce z Bomanami strat, jego gwardziści dawali dowody determinacji, zanim jeszcze ludzie nauczyli ich nowych taktyk i dyscypliny. Uwierzyli w to, co Pahner powtarzał im przez kilka tygodni: żadna, choćby najliczniejsza horda barbarzyńców, nigdy nie będzie miała przewagi nad zorganizowanym wojskiem.
Diasprański generał nie obawiał się też o Rastara i jego jazdę. Nikt nie mógł nazwać jeźdźców Północy tchórzami, a ponadto jego żołnierze ufali całkowicie swoim dowódcom i taktyce ludzi. Bomani nie mieli szans przejść dalej, chyba że po ich trupach.
Ale nowe regimenty... Trzon Nowej Armii był zupełną niewiadomą. Marines dokonali cudu, doprowadzając byłych Robotników Boga aż do tego miejsca, ale był tylko jeden sposób, by sprawdzić, jak armia poradzi sobie w bitwie. Właśnie nadszedł ten moment próby.
Bogess spojrzał na Pahnera, a ten kiwnął głową.
– Myślę, że już czas, panie generale – powiedział. Bogess dał znak stojącemu u jego boku doboszowi i ponownie popatrzył na pole.
* * *
Na pierwszy sygnał werbla nieruchome szeregi pikinierów stanęły na baczność, a na drugi wojownicy opuścili swój las pik do pozycji bojowej.
Przed szarżującymi Bomanami wyrosła nagle ściana tarcz i stali. Kilku z nich wyskoczyło do przodu i cisnęło toporkami, ale lekkie ostrza odbiły się od tarcz. W ślad za toporkami poleciało kilka zniewag, ale regimenty pikinierów stały w zdyscyplinowanym milczeniu. Bomani wyglądali na zdezorientowanych brakiem reakcji przeciwnika. Jeden z wodzów, sądząc po rytualnych bliznach i naszyjniku z rogów, wyszedł przed zbitą masę barbarzyńców i zaczął wykrzykiwać jakieś przekleństwa w kierunku nieruchomej ściany tarcz.
* * *
Roger nie wytrzymał. Wsunął sztucer do olstra, wyjął gwizdek i ścisnął Patty kolanami, zmuszając ją do truchtu.
– Roger! – zawołał stojący przy flar–ta Cord. – Roger, dokąd?!
– Zostań tu, asi. – Po raz pierwszy, odkąd uratował szamanowi życie, nie była to prośba, lecz rozkaz. Książę strzelił palcami, każąc Pieszczurze zeskoczyć na ziemię. – Mam zamiar nauczyć tych dzikusów dobrych manier.
– O, kurwa! – rzucił Julian. – Panie kapitanie!
– Roger! – zawołał bardzo spokojnie Pahner. – Dokąd się pan wybiera?
Zobaczył, że książę zdejmuje hełm z komunikatorem i zawiesza go na uprzęży flar–ta.
– Zabiję go – szepnął kapitan, wciąż jednak sprawiając wrażenie bardzo spokojnego. – Zobaczycie, zabiję go.
* * *
Szeregi żołnierzy rozstąpiły się na ostry dźwięk gwizdka, przepuszczając olbrzymie zwierzę, na którym Roger jechał w stronę krzyczącego wodza. Wyciągnął z pochwy starożytne voitańskie ostrze. W tej chwili cały jego świat skurczył się do trzech rzeczy: miecza, flar–ta i celu ataku.
Kiedy Patty zbliżyła się do bomańskich szeregów, Roger zsunął się na ziemię i kazał jej zawrócić. Sam zaś zaszarżował.
Trzymetrowy barbarzyńca trzymał w rękach wysłużony żelazny topór. Blizny na ciele Mardukanina i wygląd jego broni były świadectwem jego odwagi. Ten wódz pewnie podbił pół świata i starł w pył najlepszych wojowników Zachodnich Krain.
Książę Roger MacClintock zupełnie się tym jednak nie przejmował.
Mardukanin był szybki. Pierwsze wściekłe cięcie miecza księcia zostało sparowane ciężkim żelaznym toporem. Ostra jak brzytwa stal odłupała spory kawał miękkiego ostrza i w ten sposób cios został odbity.
Ale następny już nie.
Przecięty niemal na pół Mardukanin był już martwy, ale księciu to nie wystarczało. Kiedy barbarzyńca zaczął bardzo powoli osuwać się na kolana, miecz Rogera zatoczył koło i wbił się w gruby jak pień drzewa kark barbarzyńcy. Cisza spowiła nagle całe pole bitwy. Głowa bomańskiego wodza z głuchym stuknięciem spadła na ziemię.
Roger zamarł w pozycji gotowości do następnego ciosu i popatrzył wyzywająco na tysiące wojowników stojących w deszczu o rzut kamieniem od niego. Machnął zakrwawionym mieczem w ich stronę, odwrócił się z pogardą i ruszył w kierunku własnych szeregów. Ciszę przerwał wybuch grzmiących wiwatów.
– I tak go zabiję – wymamrotał Pahner, krzywiąc się w wymuszonym uśmiechu. – Albo każę mu przepisywać „Arytmetykę pogranicza” tyle razy, że aż będą mu krwawić palce.
Stojący obok niego Bogess zaniósł się chrapliwym śmiechem.
* * *
Przez kolejne piętnaście minut przed szeregi Bomanów wychodzili inni wodzowie i miotali zniewagi w kierunku nieruchomych diasprańskich linii. Wielu z nich wymachiwało krwawymi trofeami z przeszłości, inni pluli albo oddawali mocz w kierunku pikinierów.
W końcu barbarzyńcy ruszyli naprzód powolnym krokiem. W powietrzu zafurkotało kilka toporków, paru wojowników podbiegło do przodu, wygrażając pikinierom, aż nagle cała horda z przerażającym wyciem rzuciła się do przodu, ciskając toporkami.
Odpowiedział im grad oszczepów. Nowa Armia miała bardzo ograniczone zasoby broni miotanej, nie starczyło czasu i materiałów, by wyprodukować jej tyle, ile chciałby Pahner. Każdy pikinier miał tylko jeden oszczep, a gwardzista trzy, ale nie marnowali ich. Lawina ciśniętych jednocześnie oszczepów położyła wyjący tłum pokotem. Biorąc pod uwagę liczebność wroga, efekt był głównie natury psychologicznej: powstałe w linii natarcia wyrwy pokazały pikinierom, że barbarzyńców da się zabić.
Szarżujący wróg znów się zatrzymał. Bomani nie mogli przedostać się przez gąszcz pik sterczących z każdej szczeliny w murze tarcz.
Fain nie był pewien, kto rozpoczął skandowanie. Każdemu okrzykowi „Roger! Roger!” towarzyszyło dźgnięcie piką.
– Roger! Roger!
Cała armia skandowała imię księcia. Bomani, których tak bardzo bali się przed bitwą, okazali się nie tak straszni. Straszne było tylko zabijanie ich.
Regiment Faina bronił jednej z przerw w zaporze z pali. Krindi uważał, że było to dla nich duże wyróżnienie, widocznie dowódcy uznali ich za dość dzielnych, by powierzyć im tak ważną pozycję. W tej chwili jednak dowódca drużyny mógł myśleć tylko o tym, że przez tę przerwę w zaporze biegną wprost na niego przeklęci przez demony Bomani.
To znaczyło, że warunkiem jego przeżycia była ich śmierć.
Kiedy barbarzyńcy po raz pierwszy zaszarżowali, Fain był zajęty ustawianiem pik i pilnowaniem swojej drużyny. Ciskaniem oszczepów zajęli się gwardziści generała Bogessa. Teraz patrzył, jak barbarzyńcy zawahali się na widok najeżonej ściany pik. Wyraźnie nie mieli pojęcia, co robić, ale nacisk z tyłu był zbyt wielki, by mogli się zatrzymać. Horda pchała ich do przodu, a Fain musiał ich zabijać.
Było to o wiele gorsze niż symulacja. Pierwszy Bomanin, który nadział się na jego pikę, był bardzo młody. Rozpaczliwie próbował uciec przed nadstawionymi ostrzami, ale nie miał dość sił, by przedrzeć się przez napierającą na niego z tyłu zbitą masę.
Diaspranin zacisnął mocno górne dłonie na drzewcu, ale spazmatyczne drgawki nadzianego na grot ciała wyrwały mu pikę z rąk. W tej długiej i strasznej chwili Krindi Fain przeżywał swoje osobiste piekło. Młody bomański wojownik zacisnął wszystkie cztery dłonie na wbitym w brzuch ostrzu, próbując je wyszarpnąć.
W tym momencie Fainowi przyszło na pamięć szkolenie, wyobraził sobie, że wrzeszczący dzieciak na drugim końcu jego piki to kolega z drużyny, który udaje krzyki wroga, podczas gdy dwaj koledzy ciągną za przywiązane do kukły liny.
Po raz pierwszy w życiu Fain pobłogosławił Juliana i resztę przeklętych marines, którzy go szkolili. Kiedy spojrzał na pozostałych członków swojej drużyny, zrozumiał, że wszyscy oni muszą zrobić to samo co on, żeby jego zabijanie nie poszło na marne.
– Wbijać! – krzyknął. – Musicie tylko wbijać!
* * *
Pahner podniósł przyłbicę.
– Nasze piki są jak bagnety. Sieją grozę. Wcale nie zabijamy tak wielu Bomanów, a mimo to zatrzymaliśmy ich na dobre.
– A zabijemy ich wielu, jeśli z tyłu będą napierać na tych z przodu – powiedział Bogess. – Nie mają innego wyjścia. Tylko że ich jest tak wielu, że mogą przejść po trupach swoich towarzyszy i dopaść nas wszystkich.
– Rzeczywiście może tak być – przytaknął ponuro kapitan.
* * *
– Nie! – zawył szeregowiec z pierwszej linii i odrzucił pikę. – Nie, nie!
W wyrwie między pikami pojawił się Bomanin. Sam był oszalały ze strachu, ale jedyną drogą ucieczki była luka widoczna w ścianie tarcz.
Trafił prosto na Bail Croma.
Szeregowy odbił pierwszy cios bomańskiego topora tarczą, jednak drugi cios ześlizgnął się po jej krawędzi. Ostrze wbiło się w dolny bark Croma, i to był już jego koniec. Na widok jego śmierci pół tuzina pikinierów skoczyło do przodu, dźgając przerażonego Bomanina, aż wkrótce barbarzyńca spotkał się z Gromem na tamtym świecie.
– Bail! – zawołał Poi. Oszalały ze strachu szeregowy próbował wyjrzeć zza pleców stojących przed nim kolegów. – Bail!
– Stój i walcz, Erkum! – krzyknął Fain.
Ludzie mają w takich chwilach jak ta swój sposób wyrażania żalu i smutku, pomyślał. Płaczą. Z ich oczu ciekną Łzy Boga. To niesprawiedliwe, że taki dar otrzymali akurat ci, którzy w niego nie wierzą.
– Stój i walcz! Wbijaj, Erkum Poi!
* * *
Ale nie każdy był Krindi Fainem i nie każdy to potrafił.
* * *
– Kapitanie, robi się gorąco! – zawołała Kosutic.
Pahner odszukał ikonę sierżant na swoim HUD. Co sprytniejsi Bomani próbowali obejść ścianę pik, skoro nie mogli się przez nią przebić. Ich próby udaremniali gwardziści Bogessa, używający z morderczą skutecznością asagajów. Barbarzyńcy, którzy myśleli, że łatwiej poradzą sobie z krótszymi włóczniami, szybko przekonali się, że są w błędzie.
Mimo całej swojej waleczności gwardziści nie mieli zasięgu rażenia pikinierów. Bomani tracili trzech lub czterech zabitych za każdego powalonego Diaspranina, ale w kilku miejscach udało im się jednak przebić. Jeden z oddziałów gwardzistów został nagle otoczony ze wszystkich stron i zaatakowany siekierkami i potężnymi toporami. W powstałą wyrwę wpadły dziesiątki wyjących barbarzyńców i rzuciły się na regiment pikinierów.
Przerażeni i zdezorientowani pikinierzy nie mieli szans. Nagła szarża z boku zupełnie ich zaskoczyła.
Nie wytrzymali.
Starszy sierżant zwróciła uwagę Pahnera na zaatakowany regiment dokładnie w chwili, kiedy pękał niczym kryształ pod ciosem młota. Ziemię pokryły nagle porzucone piki i tarcze. I trupy.
Bogess spojrzał pytająco na kapitana.
– Jazda?
– Jeszcze nie. – Marine pokręcił głową. – Niech się tym zajmie ciężki sprzęt.
Włączył komunikator.
– Plutonowy Julian, lewe skrzydło!
* * *
Cztery w pełni sprawne pancerze były już gotowe, kiedy nadszedł rozkaz. Było jasne, że Bomani przedarli się na dobre, więc Julian nie mógł pojąć, dlaczego kapitan jest tak spokojny.
Marines po obu stronach wyłomu padli, a sąsiadujące z nimi regimenty pikinierów, wsparte odwodami gwardii Bogessa, zmieniły front, chroniąc własne flanki. Mogły jednak tylko utrzymywać swoje pozycje, a wlewająca się przez siedemdziesięciometrowy wyłom fala barbarzyńców groziła zaatakowaniem ich od tyłu.
Najwyraźniej przyszła pora, by im pokazać, co to znaczy „przeważająca siła ognia”.
Czterej opancerzeni marines rozwinęli szyk, biorąc w środek dwa działka plazmowe, po czym otworzyli ogień.
Każdy wystrzał dziesięciomilimetrowego działka śrutowego uwalniał pół tuzina wąskich strzałek z molibdenowymi ostrzami zamiast pojedynczego śrutu. Pociski przeorały stłoczonych barbarzyńców niczym mechaniczne piły. Ich monomolekularne krawędzie przebijały nawet kolczugi i zbroje, nieopancerzonych Bomanów siekały na kawałki. Następnie wystrzeliły działka plazmowe.
Ich pole rażenia nie było szerokie, jednak ostrzał spowodował, że Bomani z wrzaskiem rzucili się do ucieczki. Rozpaczliwie przedzierając się przez napierających z tyłu pobratymców, próbowali umknąć piekielnym demonom, które nagle stanęły im na drodze. Wojownicy, którzy mimo ognia działek plazmowych biegli dalej do przodu, przekonali się natychmiast, że żelazo nie może mierzyć się z chromframem.
Julian niemal od niechcenia uderzył atakującego go dwa razy większego barbarzyńcę, miażdżąc jego czaszkę jak skorupkę jajka, i przesunął ogień sekcji.
– Panie kapitanie, zamknęliśmy wyłom, ale nie damy rady go utrzymać. Czy może się tym zająć jazda?
– Zrobi się – odparł Pahner, przygotowując się do wezwania Rastara na drugim kanale. – Dobra robota, Julian.
– Kolejny wspaniały dzień w Korpusie – powiedział z kamiennym spokojem plutonowy, siejąc serią lotek po wrzeszczącej masie. – Każdy dzień to dla nas święto.
– Tak – zgodził się ponuro kapitan. – Witamy na Balu Wdów.
* * *
– Wciąż pat – powiedział Bogess. – My wytrzymujemy, a oni się nie poddają. Możemy tak trwać kilka dni.
– Nie sądzę – stwierdził sucho Pahner. – Roger nie ma na to dość cierpliwości.
Spojrzał na swój pad, kiwnął głową i jeszcze raz włączył komunikator.
– W porządku, Despreaux. Już czas.
Patrol przekradł się obok słabo strzeżonego obozowiska. Można go było z łatwością zauważyć, ale na szczęście Bomani nie zwracali uwagi na swoje tyły. Dlaczego mieliby to robić? Przecież wszyscy wrogowie znajdowali się przed nimi. Tak więc nikt nie zobaczył nadchodzących marines.
A kiedy na rozkaz Pahnera wstali, zdjęli kamuflaż i otworzyli ogień w tylne szeregi Bomanów, było już za późno.
Coraz więcej prących do przodu barbarzyńców zaczęło padać od kul marines, i dopiero wtedy niektórzy z nich zaczęli oglądać się za siebie. Zwłaszcza, kiedy spadły pierwsze granaty.
* * *
– Uciekają? – spytał Bogess. – Dlaczego?
– Ci z tyłu nie uciekają – odparł kapitan. – Oni gonią za marines. Ale ci z przodu myślą, że oni uciekają, więc nie będziemy ich wyprowadzać z błędu. – Odwrócił się do dobosza. – Zagraj dla pikinierów sygnał do natarcia. Najpierw ich zepchniemy, a potem wdepczemy w ziemię.
– Ale oni jeszcze się nie złamali – zaprotestował Bogess.
– Nie? Proszę tylko popatrzeć, generale – powiedział Pahner.
* * *
Fain z niedowierzaniem słuchał werbla, ale przekazał rozkaz dalej, tak jak go nauczono.
– Przygotować się do natarcia! – wydarł się.
Ramiona ciążyły mu, czuł się tak, jakby cały dzień dźgał wrzeszczące i rzucające się kukły. A teraz rozkaz natarcia. Obłęd.
Straty Nowej Armii były zaskakująco niewielkie. Pierwszy szereg kompanii Faina stracił zaledwie garstkę żołnierzy, drugi jeszcze mniej. Z jego własnej drużyny poległ tylko Bail Crom.
Ścisnął mocno pikę i przygotował się do ruszenia naprzód na dźwięk bębna. Tylko to mu zostało – odruch psa Pawłowa, który wyrobili w nich ci ludzcy sadyści.
* * *
– Wiesz, szefowo – rzucił zdyszany Kileti, zjeżdżając po stromym zboczu – zawsze się zastanawiałem, dlaczego na szkoleniu tyle się biega.
– Tak? No to teraz już wiesz – zachichotała Despreaux.
Marines czuli się tak, jakby ścigała ich piekielna sfora ogarów, ale na szczęście cudowny, błogosławiony most linowy był zgodnie z obietnicą na miejscu. Na drugim brzegu kanału stał wyszczerzony w uśmiechu Poertena. I Denat, który zasalutował po wojskowemu, kiedy się zbliżyli.
– Proszę, o pozwolenie spieprzania stąd, sir! – zawołał do galopujących w jego stronę, marines.
– Spierdalaj! – wrzasnął St. John (J.), skacząc na liny.
Reszta oddziału zaczęła gramolić się za nim.
– Nie ma sprawy – powiedział Denat, wpychając się między żołnierzy balansujących na obu linach mostu.
Masywny Mardukanin trochę im przeszkadzał, ale na szczęście nie za bardzo.
– A co ich powstrzyma przed przejściem kanału? – spytał Kileti. – Przetniemy liny, jak już przejdziemy, ale, do cholery, kanał nie jest aż tak szeroki. Można go przepłynąć.
– Na przykład powstrzyma ich Vutang i jego działko plazmowe – chrząknął Denat. – Ciężkie bydlę. Ale obiecał mi, że będę mógł postrzelać, jeśli będę je za niego niósł. No i oczywiście Tratan przyniósł działko śrutowe Berntsena.
– Żartujesz – powiedziała Despreaux. – Naprawdę?
– Że Tratan przyniósł działko? Dlaczego? Jest całkiem silny – zaśmiał się Mardukanin. – Poważnie, już od jakiegoś czasu chciałem spróbować postrzelać. A kiedy będzie lepsza okazja?
– No to będzie wesoło – podsumował Macek.
* * *
Tył bomańskiej armii pogonił za patrolem zwiadu, a pierwsze szeregi wytrzymywały jak dotąd natarcie pikinierów. Plutonowy Julian wiedział, kogo Pahner użyje do przełamania pata.
– Julian – zaskrzeczał komunikator. – Przekonajcie ich, że nie powinni tu dłużej zostawać.
Cztery opancerzone postacie ruszyły w stronę Bomanów.
Marines strzelali dokładnymi, oszczędnymi seriami. Przerażająca kanonada tak skutecznie oczyściła teren, że bez trudu minęli pierwszy szereg własnych linii i weszli między Bomanów.
Wspomagane pancerze przedzierały się teraz przez zwały trupów, aż dotarły na wprost flanki Bomanów, wciąż stłoczonych przed ścianą pik Diaspran.
Jeszcze raz działka wypluły plazmę i lotki. Zaorane pole zamieniło się w rzeźnię, a ziemia nasiąkła krwią.
* * *
– Wie pan co, generale – zamyślił się Pahner, kiedy jazda ruszyła w pościg za uciekającą bomańską hordą – gdyby ten regiment się nie załamał, byłoby nam znacznie trudniej wpuścić pancerze w środek Bomanów. Oto przykład, jak błędy mogą działać na naszą korzyść.
– I co teraz? – spytał Bogess.
– Siły, które pogoniły nasz zwiad, zostaną zatrzymane przy kanale. Proszę tam wysłać połowę pikinierów, a my będziemy ich okładać ogniem plazmy z drugiego brzegu tak długo, aż się poddadzą.
Wskazał galopującą jazdę.
– Ruszymy w pościg. Ustąpią przed civan, bo nie mają pik ani włóczni. Czego jazda nie da rady zamienić w gówno, rozniesiemy pikami i pancerzami. Za tydzień Wesparowie będą już tylko wspomnieniem.
Bogess popatrzył na zasłane trupami pole. W miejscu, gdzie przez cały dzień ścierały się obie armie, leżały ociekające krwią pryzmy, jednak nie było ich dużo jak na tak długą bitwę. Droga ucieczki Bomanów także była gęsto usłana trupami ofiar bezlitosnych jeźdźców Północy.
– Dlaczego mnie to nie cieszy? – spytał.
– Bo jesteś człowiekiem – odparł Pahner.
Generał spojrzał na niego zdumiony.
– Człowiekiem? Chyba Mardukaninem?
– Niech będzie – powiedział Pahner, patrząc, jak flar–ta księcia znika za grzbietem wzgórza razem z civan jazdy. – Mardukaninem.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
– Chciał mnie pan widzieć, Wasza Ekscelencjo? – spytał kapitan Pahner.
Sądząc z opisu Rogera, znajdowali się w tej samej komnacie, w której książę rozmawiał z Gratarem podczas Hompag. W tamtym spotkaniu nie brał jednak udziału Gram Chain. Teraz stał pod ścianą i wyglądał jak trzymetrowy kot, który właśnie pożarł dwumetrowego kanarka... albo basik.
– Tak, kapitanie – powiedział król–kapłan, odwracając się od okna i podchodząc do niewielkiego tronu w drugim końcu komnaty. Jego strażnicy spoglądali nerwowo na Pahnera, najwyraźniej coś miało się wydarzyć.
Gratar usiadł na tronie i w zamyśleniu potarł jeden ze zdobionych klejnotami rogów. Potem podniósł wzrok na człowieka i klasnął w dłonie.
– Grath Chain przyniósł mi niemiłe wieści – powiedział.
– Mógłbym udawać, że nie wiem, o co chodzi – odparł marine – ale to nie miałoby sensu.
– Więc przyznajesz, kapitanie, że zdawałeś sobie sprawę z istnienia spisku mającego na celu obalenie Tronu Boga? – spytał bardzo cicho król.
– Tak. Gdyby nie zdecydował się pan walczyć z Bomanami, poparlibyśmy go – powiedział kapitan. – Mój pancerny pluton był przygotowany do zaatakowania w czasie Ceremonii Osuszania i pojmania pana, Soi Ta i Grath Chaina.
Król ponownie klasnął w dłonie.
– Obdarzyłem cię zaufaniem, kapitanie, a zdrajców, o których doniósł mi Grath... znałem i kochałem jak braci. – Król wyprostował się i spojrzał na człowieka z gniewem. – Jak mogłeś być tak nielojalny?
– Nie jestem nielojalny, Wasza Ekscelencjo – powiedział spokojnie Pahner. – Nie jestem Diaspraninem, dlatego muszę być lojalny wobec swojego zadania, a moim zadaniem, jak wyjaśniłem panu, kiedy tu przybyliśmy, jest dostarczenie Rogera całego i zdrowego do domu. Wszystko, co musimy zrobić, aby do tego doprowadzić, jest z naszej strony aktem lojalności. Wszystko, Wasza Ekscelencjo, niezależnie od tego, jak odrażające mogłoby się to wydawać.
– Więc obalilibyście Tron Boga? – warknął król. – Powinniście zapłacić za to głowami! Osobiście dopilnuję, żeby spotkało to wszystkich członków spisku!
– Chce pan stracić swojego zwycięskiego wodza? – spytał Pahner, unosząc brew. – Swojego zastępcę, twórcę tak wielu ukochanych przez pana Dzieł? Dowódców Wojowników Boga? Wodza swojej gwardii? Członków Rady zarządzających farmami i warsztatami, dzięki którym miasto żyje?
– Ja... – Gratar przerwał. – Powiedz mi, że zgnilizna nie sięgnęła tak głęboko – powiedział z rozpaczą.
– Jaka zgnilizna, Wasza Ekscelencjo? – spytał Pahner.
– Nienawiść do Tronu Boga! Nienawiść do Boga!
– Kto powiedział, że oni nienawidzą Tronu Boga? – zapytała marine z lekkim uśmiechem, wyciągając kawałek bisti. – Kto powiedział, że nienawidzą tego, który na nim zasiada? Oni burzą się przeciw budowaniu zabezpieczeń przed Gniewem Boga. Uważają, że są one o wiele kosztowniejsze niż potrzeba. Ale wszyscy przysięgają, że pana podziwiają, a żaden z nich nawet nie wspomniał o nienawiści do Boga.
– Więc dlaczego chcą mnie obalić? – spytał Gratar.
– Myślę, że odpowiedzią na to będzie inne pytanie – powiedział Pahner, wkładając do ust plasterek bisti. – Ilu kanałów i grobli wymaga Bóg?
– Nie słuchaj go, Wasza Ekscelencjo! – zawołał Chain. – Chce cię omamić swoimi kłamstwami!
– Zamknij się, Grath – uciął spokojnie kapitan. – Albo zatkam ci tyłek twoim własnym rogiem. Miałeś już okazję się wypowiedzieć. Teraz pora, żeby przemówił ktoś inny.
Gratar machnął niedbale na Chaina, nie spuszczając wzroku z człowieka.
– Ilu grobli? – spytał. – Tylu, by ochronić miasto przed Gniewem. Mieliśmy szczęście podczas ostatniego Hompag i straciliśmy tylko zewnętrzne zabezpieczenia. Ale w przyszłości nie możemy tylko polegać na szczęściu.
– Szczęście? – pokręcił głową Pahner. – Wasza Ekscelencjo, odniosłem wrażenie, że te deszcze były wyjątkowo gwałtowne. Ostatnie takie ulewy zdarzyły się dwadzieścia pór deszczowych temu, a jedynie dwa razy w całej waszej historii padało bardziej.
– Tak, ale Bóg okazał nam łaskę – odparł kapłan. – Walczyliśmy z Bomanami w jego imieniu, więc wybaczył nam niedbalstwo i postanowił nie okazywać swojego gniewu z całą srogością. Nie zawsze będzie tak łagodny.
– A może – powiedział ostrożnie Pahner – zewnętrzne zabezpieczenia wystarczyły, by powstrzymać zagrożenie. Czy nie jest możliwe, że Bóg uznał je za wystarczające?
Król–kapłan opadł na oparcie tronu i klasnął wszystkimi czterema dłońmi.
– Czy to ich podstawowy zarzut? Że wznosimy za dużo Dzieł ku Chwale Boga? A może powinniśmy pójść w ślady Autei i dać się rozproszyć jak pył na wietrze?
Pahner zastanowił się nad odpowiedzią.
– Powiedziałbym, że to główny zarzut tych, którzy szczerze martwią się o waszą przyszłość – przyznał po chwili. – Niektórzy – ruchem głowy wskazał Chaina – przystąpili do spisku tylko z żądzy zysku i władzy, intencje innych są zupełnie czyste. Uważają, że w Diasprze byłoby lepiej, gdyby było mniej Robotników Boga, a więcej... Robotników Diaspry. Robotników, którzy mogliby wykonywać wiele pożytecznych prac. Rzemieślników, którzy mogliby pracować nad czymś innym, a nie tylko nad pompami, pompami i pompami, których i tak się nie używa.
– Rus From – westchnął Gratar. – Mój najstarszy i, jak sądziłem, najlepszy przyjaciel. Słyszałem już wcześniej jego narzekania, ale uważałem je za... niegroźną herezję.
– Rus jest pana przyjacielem, Wasza Ekscelencjo – powiedział poważnie kapitan. – I z całą pewnością wielbi Boga. To prawda, jest też wyznawcą technologii, ale jedno nie musi wykluczać drugiego. Po prostu potrzeba mu większego wyzwania niż tylko pompy, pompy i pompy.
– Co mam robić? – spytał niemal żałośnie król–kapłan. – Moja Rada jest przeciwko mnie, większość żołnierzy jest przeciwko mnie, kupcy też... Jestem w sytuacji bez wyjścia, kapitanie Pahner!
– Niezupełnie – powiedział marine. – Soi Ta pana popiera.
– Grath mówi co innego – zaoponował Gratar, patrząc na członka Rady.
– Ten człowiek kłamie – powiedział Chain. – Soi Ta cię nienawidzi. Chce cię obalić, panie, żeby objąć dowodzenie nad Nową Armią, a Bogess obiecał mu to w zamian za poparcie.
Pahner patrzył przez kilka chwil w zamyśleniu na Gratha, po czym wzruszył ramionami.
– Wasza Ekscelencjo! Użyliśmy naszych urządzeń podsłuchujących i dosyć dokładnie przejrzeliśmy cały spisek. Z naszych informacji wynika, że Soię w nic nie wtajemniczono, bo on pana uwielbia. On uważa, że nawet słońce wschodzi na pana rozkaz. Dlatego właśnie był pierwszy na liście wskazanych do wyeliminowania. Nie potrafię, oczywiście, wyjaśnić, dlaczego tak oddany i godny zaufania doradca jak Grath Chain mówi coś innego, ale może pan sam znajdzie jakieś wytłumaczenie.
Kapitan i Gratar spojrzeli sobie w oczy. Pahner mówił dalej.
– Jeśli życzy pan sobie usłyszeć moją radę, co robić dalej, mam kilka propozycji.
– Słucham – powiedział Gratar. – Zawsze uważałem twoje rady, kapitanie, za szczere i przemyślane.
– To moje zadanie – odparł Pahner i zaplótł ręce za plecami.
– Cokolwiek się stanie, miasto będzie już inne – zaczął. – Zmienił pan cztery tysiące zwykłych robotników w całkiem niezłych żołnierzy, a kiedy ranni staną na nogi, wciąż będzie ich ponad trzy tysiące. Niektórzy będą chcieli wrócić do swoich poprzednich zajęć, ale wielu będzie niezadowolonych. Będą uważać, że skoro uratowali miasto, miasto powinno zapewnić im utrzymanie.
– To nielogiczne – przerwał Gratar. – Ocalili miasto we własnym interesie.
– Ale do takiego wniosku dojdą – powiedział sucho Pahner. – To nieuniknione w przypadku weteranów, i trzeba się z tym liczyć. Zmienili się. Zaznali czegoś nowego i wielkiego i nie mogą po prostu wrócić do kopania rowów.
– To jakiś koszmar – wymamrotał Gratar, potrząsając głową.
– Proszę tak nie myśleć, Wasza Ekscelencjo – poradził marine. – Niech pan to potraktuje jako wyzwanie. Musi pan usypać wały, by powstrzymać falę zmian, i wykopać kanały, które skierują ją w odpowiednią stronę. Musi pan nauczyć się godzić z postępem, tak jak godzicie się z Wodą.
Król–kapłan popatrzył na niego bez wyrazu. Pahner uśmiechnął się.
– Będzie pan musiał coś zrobić ze swoimi weteranami. Wiele społeczności w takiej sytuacji popiera armię, a ta zaczyna podbijać wszystko, co napotka na swej drodze. Czy na przykład zdaje pan sobie sprawę, że możecie bez większego trudu zająć ujście Chasten i większość pozostałych miast–państw?
– Moglibyśmy – powiedział z niesmakiem Gratar. – Ale nie zrobimy tego. Nasz Bóg nie jest bogiem wojny.
– Po tym, co zobaczyłem i usłyszałem od pana poddanych, ja też tak sądzę, Wasza Ekscelencjo – powiedział Pahner i wzruszył ramionami. – Ale jeśli pana miejsce zajmie jakiś inny, mniej uczciwy i wspaniałomyślny kapłan, może dokonać strasznych rzeczy, cynicznie manipulując ludźmi i ich wiarą. „Bóg żąda wyznawców. Cierpienia pogan są sprawiedliwą karą, zesłaną na nich przez Boga za czczenie fałszywych bożków. Naszym obowiązkiem jest pojednać ich z Bogiem, by ocalić ich przed jego sprawiedliwym gniewem. A jeśli odmówią, musimy ich wszystkich wysłać na spotkanie z ich bożkami!”.
– Czy to jakiś cytat? – spytał Gratar.
– Raczej kilka cytatów. My, ludzie, mamy w tym względzie... znacznie bogatsze doświadczenia niż wy.
– Nie wyobrażam sobie, by Rus mógł to zrobić – stwierdził król. – Nie wierzy w nawracanie mieczem bardziej niż ja.
– Zgadzam się, Wasza Ekscelencjo. Ale rzadko kiedy rewolucjoniści mogą cieszyć się rezultatami swojej rewolucji. Często są zbyt zajęci poprawianiem tego, co widzą jako zło, by zadbać o organizację i funkcjonowanie swojej społeczności, a wtedy wszystko pogrąża się w chaosie. Czasami idealizm, który wcześniej skłonił ich do działania, teraz czyni ich podatnymi na zdradę. Tak czy inaczej padlinożercy, których spotyka się wszędzie, obalają ich i zastępują swoimi ludźmi.
– Uważasz więc, kapitanie, że powinniśmy wyruszyć na podbój, by powstrzymać armię przed wszczęciem zamieszek w mieście? – spytał z zaciekawieniem Gratar.
– Nie. Mówię, że czasami tak się dzieje. Świetnym przykładem są Raiden–Winterhowie w moim własnym kraju. Byli pokojowym ludem, dopóki nie najechali ich barbarzyńcy, tak jak Bomani was. I tak jak wy, musieli szybko się uczyć. Ponieśli o wiele większe szkody niż wy, ale w końcu rozbili swoich wrogów. Teraz wyznają agresywny ekspansjonizm i są prawdziwym zagrożeniem dla wszystkich sąsiadów. Stworzyli już tradycję podbojów i nie potrafią inaczej żyć. Ich jedynym problemem jest tempo i skala podbijania nowych terenów.
– Moglibyśmy zająć całkiem spory obszar, nie zmuszając nowych poddanych do wiary w naszego Boga – powiedział wolno Gratar, pocierając w zamyśleniu róg. – Nie nalegałbym w żadnym razie na nawrócenie ich na wiarę, której nie rozumieją, ale jakieś daniny...
– Problem w tym – przerwał mu kapitan – że nie macie odpowiednich struktur administracyjnych. Kto będzie zarządzał podbitymi miastami? Miejscowi urzędnicy czy wyznaczony tutaj namiestnik? I jak wybierać namiestników? Czy na przykład taki Grath nadaje się na kogoś takiego? A co z siłami wojskowymi? Niektóre miasta, zwłaszcza te potężniejsze, będą stawiać opór. Powołacie tam oddziały, które go stłumią? Czy stworzycie je tutaj, czy w jakimś innym podbitym mieście i wyślecie je tam? A jeśli wojsko będzie tamtejsze i gubernator będzie tamtejszy, jak przekonacie ich, żeby wysyłali wam daninę?
– To... ciekawe uwagi.
– Logika tworzenia imperium wymaga, by na te pytania znać odpowiedzi, Wasza Ekscelencjo – powiedział marine. – Nawet nie będę wspominał o drogach. Jednym z powodów, dla których nie możecie przemieszczać sił na znaczne odległości ani wspierać ich logistycznie w przypadku działań w polu, jest brak porządnych dróg.
– Ale jak wspominałem w swoim kazaniu, Bóg najwyraźniej za nimi nie przepada.
Kapitan pokręcił głową.
– Bez dróg zapomnijcie o imperium. Wątpię, żebym nawet ja dał sobie z tym radę, a jeśli komuś udałoby się sklecić w miarę silne państwo, nie przetrwa ono dłużej niż jedno pokolenie. Wasz transport jest po prostu beznadziejny. Musicie znaleźć jakieś inne rozwiązanie waszych problemów.
– Masz jakieś pomysły, kapitanie? – spytał król–kapłan. – Czy zamierzasz tylko zadawać pytania, na które nie ma odpowiedzi?
– Tak, mam pomysł – powiedział Pahner. – Ale chciałbym, żeby dobrze się pan wczuł w sytuację.
– Niektórzy weterani będą chcieli wrócić do swoich starych zajęć. Proszę im na to pozwolić. Niech naprawiają wały i kanały. Niech osuszają stawy na polach. Niech łatają wyrwy w drogach.
– Jednak inni nie będą już chcieli się tym zajmować. Będą woleli kontynuować nową drogę kariery. Niektórzy nawet się w niej rozsmakują. Żołnierka nie jest zajęciem dla słabych, ale niektórzy – co całej społeczności wychodzi na zdrowie – bardziej się do niej nadają niż do kopania rowów. My ruszamy stąd do Przystani K’Vaerna, a za Wzgórzami Nashtor czeka nas walka z Bomanami. Proszę wysłać z nami weteranów, którzy nie chcą opuścić armii, jako Korpus Ekspedycyjny, który pomoże nam odbić Przystań. W ten sposób oni opuszczą miasto, a wy będziecie mogli zająć się swoimi problemami. W oczach sąsiadów będziecie sojusznikiem, a nie zagrożeniem. Gdyby inne miasta–państwa chciały wykorzystać klęskę Bomanów do rozpoczęcia ekspansji, powinniście ich przekonać, by nie sięgały w waszym kierunku.
– Zamiast wysyłać z nami Soi Ta, proszę wysłać Bogessa. W ten sposób wyeliminuje pan największe zagrożenie ze strony wojska. Proszę też wysłać Rusa Froma. Chcemy przekazać Przystani K’Vaerna projekty różnych rodzajów broni. Sekrety produkcji tej broni powinny być dla tych, którzy nie mają wyboru i muszą walczyć z Bomanami, warte ceny naszej przeprawy przez ocean. Produkcja broni, zwłaszcza w ilościach, o jakie nam chodzi, będzie trudna i da Rus Promowi szansę zajęcia się czymś innym niż tylko „pompami, pompami, pompami”.
– Chcesz, żebym nagrodził ich za zdradę? – spytał ze złością Gratar.
– Nagrodził? Uważa pan, że oni kochają to miasto mniej niż pan? To, co proponuję, to w praktyce wygnanie z domu – z domu, w którego interesie ryzykowali życie, będąc posądzonymi o zdradę. Wolałby pan wywołać wojnę domową? Bogess jest dobrym dowódcą, a Rus From także może być wyjątkowo niebezpieczny. Mając Bogessa i Froma przeciwko sobie, najprawdopodobniej by pan przegrał.
– Ale bez Robotników Boga.
– I tu dochodzimy do sedna sprawy, Wasza Ekscelencjo – powiedział cicho Pahner. – Musi pan ograniczyć ilość Dzieł Boga. Były to wspaniałe symbole waszej wiary w okresie stagnacji, ale on właśnie się skończył. Bomańska inwazja wszystko zmieniła i robotnicy będą wam potrzebni do zupełnie innych rzeczy. Nawet w tym klimacie powinniście toczyć wojnę z użyciem muszkietów albo karabinów, a nie pik! Wiecie już, jak wielki jest Gniew Boga. Przejrzyjcie świątynne archiwa, Wasza Ekscelencjo. Porównajcie największe dawne zniszczenia z Deszczami Hompag, które właśnie minęły, i osądźcie, jaki wielki potop może zesłać na was Bóg, a potem wytyczcie wały i kanały, by go powstrzymać. Wasz Bóg żąda od was aż tyle albo tylko tyle. Na pewno nie oczekuje, że będziecie budować niepotrzebne groble, kopać niepotrzebne rowy i produkować w nieskończoność niepotrzebne nikomu pompy, podczas gdy Jego lud potrzebuje tylu innych rzeczy.
– Wydaje ci się, że mówisz w imieniu Boga! – warknął Chain. – Nie masz już dość tych kłamstw i bluźnierstw, Wasza Ekscelencjo?
– Grath – powiedział łagodnie Gratar. – Jeśli powiesz jeszcze jedno słowo bez pozwolenia, każę straży... jak to było? Ach, tak – wetknąć ci w tyłek twój własny róg.
Patrzył chłodno na rajcę przez kilka chwil, a Grath Chain wydawał się kurczyć pod tym spojrzeniem. W końcu król–kapłan odwrócił się do Pahnera.
– A co z Radą? – spytał.
– Rada to gniazdo żmij – przyznał kapitan. – Ale bez Bogessa i Rus Froma żmije same się pozagryzają. Niech pan pozostawi im rozwiązanie problemu pozbawionych zajęcia Robotników Boga i przygląda się, jak uciekają z piskiem.
– Uczynić ich osobiście odpowiedzialnymi za utrzymanie Robotników? – zamyślił się Gratar. – Bardzo... sprytny pomysł.
– Musi pan tylko dopilnować, by nie wymyślili jakiejś formy niewolnictwa – ostrzegł marine. – Ale to powinno się udać. To bardziej dziedzina działania O’Casey niż moja, dlatego polecam omówienie szczegółów z nią. Ufam, że to, co powiedziałem, pomoże wam rozwiązać wszystkie najważniejsze problemy. Cokolwiek zrobicie, nie będzie łatwo, szczególnie teraz, po najeździe Bomanów. Ale jeśli potraktujecie zmiany jako wyzwanie, powinno to przynieść korzyści. Dla miasta i dla Boga.
– A co z Grathem? – spytał król, patrząc na stojącego pod ścianą spiskowca.
– Niech pan z nim zrobi, co pan chce – odparł Pahner. – Gdyby to zależało ode mnie, dałbym mu do wykonania jakieś niewdzięczne zadanie i najgorszych ludzi do pomocy, a potem wyznaczyłbym ciężkie kary w razie niewypełnienia twojego polecenia. Na przykład: wkrótce może zacząć wam zagrażać któreś z sąsiednich miast. Wyślijcie go tam z zadaniem zdestabilizowania sytuacji. Jeśli mu się uda, nagrodźcie go. A jeśli wpadnie, odwróćcie się od niego i przysięgajcie, że nie działał na wasz rozkaz.
– Ale on wyświadczył mi przysługę, ostrzegając o spisku – powiedział Gratar. – Jestem mu coś za to winien.
– W porządku – zgodził się Pahner. – Więc proszę mu dać trzydzieści sztuk srebra.
* * *
– Tak chyba będzie najlepiej dla wszystkich – powiedział Bogess, patrząc na kanały i groble widoczne w pierwszych bladych promieniach wschodzącego słońca.
– Musimy dotrzeć do Wzgórz Nashtor przed zmrokiem – zauważył Rastar, wzruszając ramionami. – Lepiej, żeby zaatakowali nas tam, niż na otwartym terenie.
Rus From poprawił przewieszony przez ramię rzemień pochwy miecza, spojrzał na system zabezpieczeń przeciwpowodziowych i ze smutkiem westchnął. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczy Kanał Bastar, pierwszy projekt, nad którym pracował jako młody inżynier pod kierownictwem starego mistrza Bes Clana.
– Nie martw się, Bomani nie są już zagrożeniem dla Diaspry. Zadbaliśmy o to – powiedział Rastar. Mówił prawdę. Jeźdźcy Północy, wciąż dobrze pamiętając upadek i złupienie ich własnych miast, nie mieli litości dla uciekającego wroga. Jeśli pozostało przy życiu choć tysiąc Wesparów, byłby to niemal cud.
– Miałem pewne plany – mruknął From.
– A teraz będziesz miał nowe – warknął therdański książę. – Przecież to ty narzekałeś, że nic się nie dzieje. Słyszałeś o planach ludzi? Szybkostrzelnych karabinach? Olbrzymich statkach? Lekkich działach na kołach? Taktyce połączonych sił? Dlaczego jeszcze narzekasz?
Rzemieślnik spojrzał na księcia.
– Co byś dał, żeby jeszcze raz ujrzeć Therdan albo Sheffan? Zobaczyć, jak lśnią w świetle poranka, kiedy słychać zew tankeff! Zobaczyć ich mieszkańców, jak żyją w pokoju i dobrobycie?
Rastar odwrócił się, unikając wzroku kleryka, i spojrzał na wschodzące słońce.
– Widzę to każdej nocy w moich snach, kapłanie. Ale nie mogę wrócić do domu. Już go nie ma. – Wzruszył ramionami gestem podpatrzonym u ludzi i dotknął przypiętego do uprzęży komunikatora. – Ale może z czasem coś się zmieni i przynajmniej komuś innemu to się uda.
* * *
– Zdradzi mi pan, o czym pan myśli? – spytała cicho Kosutic.
Książę oparł się o pancerną kryzę flar–ta i rozpamiętywał niedawny pościg. To było konieczne, wiedział o tym. Ale było też ohydne... a przyjemność, jaką sprawiło mu wyładowanie na wrogu swojego gniewu, strachu i frustracji, była jeszcze gorsza. Roger odkrył ciemne zakamarki swojej duszy, których istnienia nawet nie podejrzewał, i wcale mu się to nie podobało.
W pobliżu nich nie było nikogo. Marines i Mardukanie zajmowali się ostatnimi przygotowaniami do szybkiego marszu na wzgórza. Książę odwrócił się i spojrzał sierżant w oczy.
– Chcę wrócić do domu – szepnął. – Po prostu chcę wrócić do domu.
– Tak – westchnęła Kosutic. – Ja też, szefie. Ja też. Pokazała Pahnerowi podniesiony kciuk w odpowiedzi na jego pytające spojrzenie. Wszyscy poganiacze i jeźdźcy zrobili to samo. Sierżant głośno westchnęła.
– Jedyny sposób, żeby tam dotrzeć, to stawiać stopy jedna przed drugą – powiedziała. – I chyba czas zacząć to robić.
Spojrzała na ponurego księcia i wzruszyła ramionami.
– Czas ruszać w drogę, co? – powiedział Roger. – Ruszajmy zatem. Ku morzu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Dergal Starg machnął na barmana.
– Nalej mi następnego, Tarl. I tak nie mam nic lepszego do roboty.
Mówił to już piąty raz i Tarl miał go dosyć.
Kopalnie Nashtor były przedmiotem sporu trzech różnych miast–państw aż do chwili, gdy Bomani zamienili dwa z nich w sterty gruzu i odcięli kopalnie od Przystani K’Vaerna, jedynego miasta, które było dla nich cokolwiek warte. Kopalnie były domeną Dergal Starga. W całej krainie Chasten i Tam oraz na Wzgórzach Nashtor nie było, na bogów, drugiego takiego górnika jak Dergal Starg.
W tej chwili Stargowi potrzebny był do szczęścia jeden z książąt Północy albo k’vaernijski gwardzista. Albo przynajmniej głupi kapłan z Diaspry. Był dobrym górnikiem i wiedział, że kopalnia bez rynków zbytu to po prostu dziura w ziemi, w którą wrzuca się pieniądze.
Oczywiście kilkuset górników i grupa inżynierów zbudowała fortyfikacje, dzięki którym kopalnie mogły pracować, mimo że co jakiś czas nękały ich ataki barbarzyńców. Ale w odgłosach dochodzących z okolicznych sztolni i hut słychać było, że coś jest nie w porządku. Dawniej Starg w mgnieniu oka znalazłby się na dole w szybie, żeby zobaczyć, dlaczego te leniwe łobuzy obijają się zamiast pracować, ale jaki sens miało teraz zaharowywanie się na śmierć, kiedy nie było kupców?
Mimo to Dergal Starg wciąż utrzymywał kopalnie i huty na chodzie. Górnicy mają kopać, na bogów, dotąd, aż skończy się im żywność, kilofy i tysiąc i jeden drobiazgów, które dostali od oszukańczych kupców.
A barmani mają, na bogów, nalewać, Starg był wściekły, że jego kubek nie został jeszcze napełniony winem. Już chciał zbesztać Tarla, gdy nagle zobaczył, że barman gapi się ponad jego ramieniem, wytrzeszczając oczy i wyciągając wszystkie cztery ręce w geście zdumienia.
Starg odwrócił się... To, co zobaczył, było po prostu niesamowite, i to nie tylko dlatego, że kopalnie były odcięte przez Bomanów od całego świata i że nowo przybyli pojawili się tu po raz pierwszy.
Czterech z nich było żelaznymi łbami – jeźdźcami Północy, dwóch miało na sobie najlepsze pancerze, jakie Starg miał okazję kiedykolwiek podziwiać. Żłobienia na kirysie jednego z nich wykonano zgodnie z najnowszymi trendami z K’Vaern. Starg musiał przyznać, że był to jednocześnie najbardziej poobijany pancerz, jaki widział. Sądząc po wyglądzie jego właściciela, lepiej było nie wygłaszać na ten temat żadnych uwag.
Jednak to nie zbroje – choć imponujące – przyciągnęły jego uwagę. Żelaznym łbom towarzyszył, na bogów, lekko uzbrojony kapłan, i to wysoki rangą, sądząc po jego wyposażeniu. Dergal widział swego czasu kilku misjonarzy, ale przeważnie byli młodzi. Ten był stary, zwisający z jego szyi na złotym łańcuchu klucz oznaczał, że jego właściciel jest kapłanem–rzemieślnikiem. Kapłani–rzemieślnicy byli niemal legendą – nigdy nie spotykało się ich poza terenem Diaspry. Ale najbardziej interesującym członkiem grupy był stojący pośrodku basik.
To nie może być prawdziwy basik. Po pierwsze, jest, na bogów, za duży. Po drugie, nie ma rogów, pazurów ani zbroi – cały jest miękki i różowy. Ma na sobie jakieś okrycie i hełm, a jego skóra wygląda nieprzyjemnie sucho, ale poza tym... wygląda zupełnie jak basik.
Żelazny łeb w żłobionym kirysie wyciągnął dłoń wnętrzem do góry na znak przyjaznych zamiarów.
– Ty jesteś Dergal Starg? – spytał.
– Tak – prychnął górnik. – A kto, na bogów, pyta?
– Aha, słynny humor Starga – wykrzywił się wojownik, pokazując zęby. – Pozwól, że się przedstawię. Jestem Rastar Komas Ta’Norton, książę Therdan. Teraz, jak sądzę, już król. Chyba spotkałeś kiedyś mojego wuja.
Starg złagodniał. Kantar T’Norl jako jedyny z przeklętych miastowych nie był, na bogów, idiotą. W przeciwieństwie do wielu innych uchodził w całym kraju za uosobienie rozsądku.
– Wybacz, Rastarze Komas Ta’Nortonie, moją gwałtowność. Strata twojego wuja była strasznym ciosem dla Doliny Tam.
– Zginął bohaterską śmiercią – powiedział książę. – Prowadząc szarżę, by osłonić nasz odwrót. Dzięki niemu i jego wojownikom uratowaliśmy z Therdan i Sheffan wiele kobiet i dzieci.
– Ale to i tak wielka strata – warknął górnik, pociągając łyk wina.
– Tak, na pewno nie w ten sposób chciałby nas opuścić – zgodził się książę. – Podejrzewam, że wolałby utopić się w kadzi z winem.
Starg wreszcie parsknął śmiechem.
– Tak, lubił wypić. Ostatnio sam zauważyłem to u siebie.
– Mój wuj – powiedział Rastar – mówił, że potrafisz nawet przepić pagee.
– To dla mnie komplement. Ale teraz, skoro mamy już za sobą wstępne uprzejmości, powiedzcie, skąd przybywacie. Przecież szlaki roją się od Bomanów.
– Być może te na północy – odezwało się przypominające basik stworzenie. – Ale południowe są... czyste.
– Co to za basik? – spytał Starg, wskazując dziwną istotę.
– To kapitan Armand Pahner z Osobistego Pułku Cesarzowej – powiedział Rastar, znów dziwnie się wykrzywiając. – A nazywanie go basik w jego obecności może być wielkim błędem. Bardzo wielkim błędem.
– Dzięki kapitanowi Pahnerowi i jego imperialnym marines na południu nie ma już Bomanów – wtrącił kleryk i wyciągnął na powitanie jedną z górnych rąk. – Rus From do usług – powiedział, przyprawiając inżyniera o kolejny szok.
– Rus From? Ten Rus From, który stworzył dwufazowy układ pomp i zaprojektował system zapobiegania wylewom Jeziora Boga? To dopiero! Zainstalowałem tę modyfikację w naszym Szybie Dziewięć.
– Hmmm – mruknął skonsternowany kleryk. – Tak, to chyba ja.
– A więc przybyliście z południa? – spytał Starg. – A co się stało z Bomanami?
– Wesparami – poprawił go Rastar i klasnął lekceważąco w dłonie. – Zniszczyliśmy ich. Zostało ich tak niewielu, że nawet nie ma kto spalić ich zabitych.
– I tak ich nie palą – powiedział z niesmakiem Starg. – Zakopują.
– To prawda – przytaknął Rus From. – Straszne marnotrawstwo ziemi. Wyobrażacie sobie, co by było, gdyby wszyscy tak robili? Cały suchy ląd szybko zapełniłby się trupami!
– Czy możemy porozmawiać o zwyczajach pogrzebowych innym razem? – spytał basik z grymasem przypominającym ten, który Starg widział już na twarzy Rastara. Wreszcie sobie przypomniał, skąd go zna. Taką samą minę robił basik zapędzony w kąt po to, aby go zabić ciosem pałki. Jakby starał się wyłgać.
– Słusznie – powiedział Rus From. – Przyprowadziliśmy ze sobą karawanę. Przywiozła trochę rzeczy, które zamówiłeś w Diasprze, zanim Bomani odcięli drogi.
– Przy okazji dzięki za ostatnią dostawę żelaza – powiedział basik. – Bez niego byłoby nam ciężko.
– Zazwyczaj handlowaliśmy z Przystanią K’Vaerna – wyjaśnił Starg. – Ale ostatnio była już odcięta od świata. Pozostało nam tylko mieć nadzieję, że przynajmniej karawana z Diaspry da radę przejechać.
– I przejechała – powiedział From. – Obawiam się jednak, że przywiozła niewiele sprzętu górniczego, który zamówiliście. Większość tego, co już było gotowe, zamieniono na broń. Mamy za to dużo jedzenia, win i przypraw.
– To świetnie, ale będą nam także potrzebne narzędzia.
– I zostaną zrobione na czas – odrzekł From. – Zdobyliśmy na Wesparach tyle broni, że mamy aż za dużo żelaza.
– A przy odrobinie szczęścia Bomani przestaną być przeszkodą w kontaktach Nashtor z Przystanią K’Vaerna – dodał Rastar. – Na południe od wzgórz nie napotkaliśmy żadnych barbarzyńców. Gdzie oni są?
– Większość ciągle żeruje na ruinach Sindi – powiedział Starg.
– Ale po okolicy włóczy się także sporo band, niektóre całkiem duże. Niełatwo będzie wam przebić się do Przystani, jeśli tam zmierzacie.
– Nie byłbym taki pewny – powiedział basik. – Myślę, że damy sobie radę.
– Widzisz – dodał Rastar – my nie jesteśmy zwykłą karawaną.
* * *
Diasprańskie wojska zajęły cały teren wokół kopalni. Część żołnierzy zmieściła się w obrębie murów wzniesionych przez górników dla ochrony przed Bomanami. Lekko opancerzeni wojownicy z niewiarygodnie długimi włóczniami krzątali się przy rozbijaniu obozu przylegającego bezpośrednio do murów. Kopali z tak ogromną energią, jakby zajmowali się tym całe życie.
– Co to jest, na bogów? – spytał Starg, pocierając wściekle róg.
– Cóż – odparł basik Pahner. – Nie mieliśmy pewności, w czyich rękach znajdują się kopalnie, więc na wszelki wypadek pojmaliśmy waszych strażników. Nic im się nie stało – dodał pospiesznie.
– Zajęliście podstępnie kopalnie? – spytał nadzorca, zastanawiając się, czy jest bardziej wściekły na przybyszów, czy na straże, które miały pilnować całego kompleksu kopalni.
– To... jakby nasza specjalność – powiedział basik ze swoim dziwnym grymasem na twarzy.
– Nam też zrobili coś „takiego” – dorzucił Rastar, poruszając wszystkimi czterema ramionami.
– I co teraz zamierzacie? – spytał Starg. – Nic nam tu nie pomożecie, gdyż Bomani nas unikają.
– Możemy zostawić wam trochę żołnierzy – odparł Rus From. – Niektórzy Diaspranie źle znoszą trudy marszu. To wcale nie znaczy, że są kiepskimi żołnierzami, mogą się przydać do wyszkolenia waszych górników. Reszta ruszy z nami do Przystani K’Vaerna.
– Nie uda wam się – ostrzegł nadzorca. – Mogliście podejść tu od południa, ale na szlaku do Przystani jest zupełnie inaczej.
– Tak, jest – zgodził się basik.
Nagle przestał przypominać basik i skojarzył się Stargowi z atul. Głodnym atul.
– Prowadzi tam droga.
– Będziemy podróżować bardzo szybko – dodał Rastar. – Pewnie zauważyłeś, że oprócz pagee mamy sporo turom i civan. Ludzie pokazali nam, że piechota może posuwać się o wiele szybciej, niż myśleliśmy, jeżeli co jakiś czas odpoczywa w jukach turom i civan. Poza tym wszyscy ranni jadą na pagee. Gdyby mi nie pokazali, nie uwierzyłbym, że jesteśmy w stanie podróżować niemal tak szybko jak jazda na civan.
– Powinniśmy przedostać się bez większych problemów, jeśli nie natkniemy się na ich główne siły – zauważył człowiek. – Powiedziałeś, że siedzą w okolicach Sindi. Widziałem mapy, to spory kawałek od drogi do Przystani K’Vaerna. Skąd wiesz, że tam są?
– Między Bomanami cały czas żyją ludzie lasu – wypalacze węgla drzewnego – odparł Starg. – Pomagamy im, jak tylko potrafimy, a w zamian oni informują nas, gdzie są barbarzyńcy i co zamierzają. Poza tym Sindi to największe i najbogatsze miasto, jakie zdobyli. Jeszcze nie skończyli go plądrować.
Człowiek spojrzał na księcia Północy.
– To prawda, Armand – potwierdził Rastar. – Lasy są pełne na wpół dzikich mieszkańców. Ich życie nigdy nie było łatwe, ale w samym środku najazdu Bomanów musi być nie do zniesienia.
– Ale wiadomości mogą krążyć w obie strony... – powiedział basik Farmer.
– Co masz na myśli? – spytał Starg.
– Chodzi mu o to, że mogą donosić Bomanom tak samo jak wam – wyjaśnił Rastar.
– Nie chcemy, żeby barbarzyńcy dowiedzieli się o naszej planowanej trasie – dodał Pahner.
– Wątpię, żeby ludzie lasu rozmawiali z Bomanami – zauważył książę. – Są odludkami, jestem pewien, że trzymają się od najeźdźców najdalej jak się da.
– To prawda – powiedział Starg. – Wymienialiśmy z nimi narzędzia i broń na żywność. W przeciwnym razie z nami też nie chcieliby się zadawać.
– Narzędzia – powtórzył Pahner. – Tego akurat nie potrzebujemy. Ale ile macie tu na miejscu żelaza?
– A o co chodzi? – spytał podejrzliwie nadzorca.
– O to, że zabieramy wszystko do K’Vaernu – powiedział kapitan, patrząc na powstający obóz Diaspran. – Przystań K’Vaerna będzie potrzebować żelaza, jeśli ma przetrwać, a my musimy zdobyć ich sympatię. Po to właśnie tu przyszliśmy.
– Naprawdę? – spytał ze złością Starg. – A jak zamierzacie za to zapłacić? Nie przywieźliście nawet tego, co już jesteście mi winni!
Głowa basik błyskawicznie obróciła się w jego stronę. Ten człowiek był dwa razy mniejszy od górnika, ale w tej chwili, na bogów, był pewien, że nie chciałby się z nim zmierzyć.
– Nie martw się – powiedział spokojnie From. – Gwarantuję ci zapłatę z zasobów świątyni.
Wrogość Starga natychmiast zniknęła. – W takim razie wszystko w porządku. A odpowiadając na wasze pytanie – mamy kilka ton gotowych do transportu.
– Lane czy kute? – spytał Rastar.
– Lane – wzruszył ramionami górnik. – Mam kuźnię, ale jest za mało węgla drzewnego, żeby opłacało się ją uruchamiać.
– Czy da się z niego wyprodukować stal? – zapytał Pahner. – To bardzo ważne.
– Oczywiście. Przynajmniej w Przystani K’Vaerna... jeśli tam dotrzecie.
– Świetnie. – Kapitan kiwnął głową i wsunął do ust kawałek bisti. – Dajcie mu jakiś kwit albo cokolwiek, Rus Promie, i zaczynajmy załadunek. Chcę ruszyć z samego rana.
* * *
Dergal Starg stał w bladym świetle poranka i patrzył na wyruszającą w drogę kolumnę. Ludzie i połowa jazdy odjechali już wcześniej, by oczyścić drogę dla karawany. Reszta maszerowała po obu stronach i na czele karawany. Kierowali się w stronę szerokiej kamiennej drogi prowadzącej do Przystani K’Vaerna.
Nagle podszedł do niego dowódca straży.
– Przepraszam za wczorajsze, Dergal. Nie byliśmy wystarczająco czujni. To się, już nie powtórzy.
– Hmmm? – mruknął zamyślony zarządca. – Och, nie przejmuj się, T’an. To najmniejsze z naszych zmartwień. Właśnie okantował mnie człowiek, który cały czas mówił o jakichś synach czy czymś takim. Nauczył mnie ciekawej gry i jestem mu winien czterodniowy urobek. W dodatku wysłaliśmy cały nasz zapas metalu w sam środek Bomanów w zamian za obietnicę zapłaty daną przez kapłana, który, jak się dowiedziałem, opuścił ojczyste miasto w niezbyt przyjemnych okolicznościach. Dostaniemy pieniądze, jeśli uda nam się przesłać do Diaspry wiadomość, że są nam je winni. I jeśli karawana nam je przywiezie, oczywiście.
– Och – powiedział T’an. – Nie jest dobrze, prawda?
– Na bogów, nie wiem – chrząknął wesoło Starg. – Ale uważam, że to wszystko jest wspaniałe.
* * *
– Czy Gratar zapłaci? – spytał Pahner. – I tak zabralibyśmy żelazo, nawet jeśli by nie zapłacił, ale czy zrobi to?
– Tak – powiedział From. – Zapłaci. Uważam to za moje... Jak wy mówicie? Ostatnie słowo?
Kapłan z wyraźną satysfakcją próbował wyobrazić sobie reakcję króla–kapłana na wystawiony przez Dergal Starga rachunek. – Najważniejsze, że mamy żelazo, które powinno zrobić dobre wrażenie w Przystani K’Vaerna. Teraz tylko musimy je tam dostarczyć.
– Och, na pewno nam się uda – zapewnił Pahner. – Nawet jeśli będę musiał wypakować pancerze, dojdziemy tam. Ale dopiero potem będzie ciekawie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
– Gdzie jest miasto? – spytała sierżant.
Z grzbietu flar–ta widziała jedynie wzgórza i mury.
– Za wzgórzami – powiedział Rastar. – To tylko zewnętrzne umocnienia.
Miasto leżało na półwyspie między oceanem a rozległą zatoką. Mur stał w najwęższym miejscu półwyspu. Gdyby nie falochron i rzadkie, niskie wydmy po lewej stronie, fale morza zalewałyby drogę.
Od morza wiała świeża bryza, przeganiając bijący z zatoki zapach zgnilizny. Zatoka niemal niezauważalnie przechodziła w słone bagno, nad którym latały i skrzeczały czteroskrzydłe stwory. Bagno z kolei łączyło się z niewielką rzeką Selke, wzdłuż której biegła droga ze wzgórz Nashtor.
Mur był najpotężniejszą konstrukcją, jaką Kosutic widziała od czasu Voitan. Miał co najmniej dziesięć metrów wysokości i niemal tyle samo grubości. Brama osadzona była między dwiema wieżami, nad nią widoczne były strzelnice, a na szczycie muru stały w regularnych odstępach potężne bombardy.
Z obu stron mur kończył się basztami, najeżonymi jeszcze większą liczbą bombard, te od strony morza służyły przy okazji za latarnie morskie. Albo Przystań K’Vaerna miała wielu wrogów, albo za dużo pieniędzy. Mur ciągnął się wzdłuż brzegu aż do miejsca, gdzie kamienisty grunt uniemożliwiał wrogowi ewentualne lądowanie.
– Cholernie solidne fortyfikacje – wymamrotała Kosutic.
– Przystań K’Vaerna brała udział w licznych wojnach – powiedział książę Północy. – Czasem w sojuszu ze Związkiem, czasem przeciw niemu. Jednak nigdy nie interesował jej podbój. Wojny miały na celu jedynie utrzymanie wolnego handlu... albo wymuszenie go.
– Czy Sindi było jednym z tych miast, z którymi walczyła? – spytała sierżant. – I co to w ogóle za historia? Ciągle pan o niej wspomina.
– Zakładam, że panna O’Casey już to wie, ale opowiem w skrócie. Tor Cant, Despota Sindi, był nadętym bydlakiem i głupcem, którego ambicje przerastały jego rozum i zdolności. Jego największym marzeniem było władanie całą krainą wokół Tam i Chasten.
– Najpierw wystąpił przeciw Związkowi Północy. Ponieważ stanowiliśmy największe zagrożenie dla jego planów, próbował skłócić ze sobą nasze miasta, mając nadzieję, że zniszczą się wzajemnie. Kiedy spisek wyszedł na jaw i nawet Cant zrozumiał, że to całkowita porażka, wysłał emisariuszy do Bomanów. Po długich namowach bomańscy wodzowie zgodzili się z nim spotkać. Cant zaprosił także przedstawicieli wielu miast z południa, które narzekały na nasze cła. Oficjalnym powodem spotkania była próba wynegocjowania traktatu z Bomanami. Gdyby w wyniku porozumienia przestali być groźni, Związek Północy straciłby rację bytu. A jeśli nie doszłoby do uzgodnienia traktatu, myślał Cant, zjednoczone Południe zbuntowałoby się przeciw Pomocy.
– Wkrótce stało się jasne, że wcale nie ma zamiaru układać się z Bomanami. Jak już powiedziałem, jego ambicje przewyższały jego wyobraźnię. Bomani to barbarzyńcy, ale on potraktował ich jak... mało ważnych barbarzyńców. Zamiast pójść na ustępstwa, wysunął takie żądania, które każdy, nie tylko Bomanin, uznałby za zniewagę. A kiedy bomańscy wodzowie je odrzucili, kazał we własnej sali tronowej, na oczach ambasadorów Południa, pozabijać ich.
– Jak słyszałem, były to straszliwe jatki. Jego gwardziści byli południowymi mięczakami, więc wodzowie Bomanów i ich obstawa, mimo że zostali wzięci z zaskoczenia, prawie wycięli sobie drogę do tronu. Niestety nie udało im się przeżyć, a kiedy wieść o tym, co się stało, dotarła do północnych klanów, te zaprzysięgły krwawą zemstę wszystkim gównosiadom.
– Najpierw uderzyli na Związek Północy, a wtedy wszyscy padliśmy ofiarą sabotażu, bez wątpienia dzieła agentów Sindi. W Therdan zatruto zapasy zboża, a w Sheffan ujęcie wody. W innych miastach wybuchały tajemnicze pożary spichlerzy, ktoś zatruwał paszę dla civan.
– Chodziło prawdopodobnie o to, by Związek i Bomani wzajemnie się wyniszczyli. Wtedy Sindi wchłonęłoby Związek, a ocaleli wojownicy mogliby posłużyć do podbicia innych miast.
– Ale do tego nie doszło – powiedziała Kosutic.
– Tor Cant był głupcem i nie docenił Bomanów – odparł cicho książę, patrząc na coraz bliższe umocnienia. – Spodziewał się, że nasze miasta, mimo osłabienia jego zdradą, będą bronić się tak długo, że barbarzyńcy wykrwawią się w szturmach, a wtedy on ich pokona. Bomani jednak zjednoczyli się, a zastosowana przez nich strategia była lepsza niż kiedykolwiek w przeszłości. Najpierw zaatakowali Therdan. Byliśmy głównym miastem Północy, i ich wodzowie wiedzieli, że nasz upadek otworzy im drogę na południe i osłabi ducha reszty miast Związku. Oblegali nas przez półtora miesiąca. W końcu zaczęliśmy głodować. Zanim straciliśmy nasze civan, mój ojciec kazał mi przebić się przez oblężenie, zabierając ze sobą tyle kobiet i dzieci, ile zdołam. Mój wuj, o którym mówił Dergal Starg... On i jego żołnierze otworzyli nam drogę, a my przeszliśmy po drodze powstałej z ich trapów. Nie próbowaliśmy nawet dotrzeć do Sindi. Bomani byli wszędzie. Mogliśmy jedynie uciekać. Ruszyliśmy do Bastara, mając nadzieję, że tam znajdziemy pomoc. I wtedy właśnie nas znaleźliście. Zagłodzoną zgraję obszarpanych uchodźców.
– A Therdan? – spytała łagodnie sierżant.
– Padło wkrótce potem. I Sheffan, i Tarhal, i Crin. I D’Sley, i Torth. I Sindi.
– Ale nie Przystań K’Vaerna?
– Nie – zgodził się Mardukanin. – Przystań jest nie zdobyta.
Bistem Kar spojrzał przez lunetę na zbliżającą się kolumnę. Miał dość czasu, by przejść z Cytadeli na mur, ponieważ warty zauważyły przybyszów już przed Pierwszym Dzwonem. Nie miał pojęcia, kim mogą być. Nie była to bomańska horda, jak myślał na początku. Jadące na przedzie oddziały wyglądały na jazdę Związku Północy, ale kim była reszta zbieraniny, mógł tylko zgadywać. Podobnie jak to, czego tu szukali. Zakładając, że widoczne z daleka błyski to ostrza niezwykle długich włóczni, nie była to zwykła kupiecka karawana. Z tego samego powodu to nie mogła być także kolejna grupa uciekinierów. Złożył lunetę.
* * *
– Znowu uchodźcy? – spytał Tor Flain. Zastępca dowódcy k’vaernijskiej Gwardii stał obok swojego przełożonego. Kara nazywano krenem nie tylko ze względu na olbrzymi wzrost, ale także jego szybkość i przebiegłość. Kren był wprawdzie zwierzęciem wodnym, ale dowódca wielokrotnie udowodnił, że jego fortele sprawdzają się równie dobrze na lądzie, jak i na wodzie. Kar miał na sobie pancerny rynsztunek szeregowego gwardzisty, pozbawiony lśniących symboli rangi, do których noszenia miał prawo. Nosił taki mundur przez wiele lat i dobrze się w nim czuł, zmieniał go tylko na najbardziej oficjalne spotkania i przed najważniejszymi bitwami. Wielokrotnie udowadniał, że jest gwardzistą do szpiku kości. Wszyscy wiedzieli, że tylko jego nieustanne batalie o godziwy budżet dla wojska pozwoliły Gwardii odeprzeć pierwszy atak Bomanów.
Barbarzyńcy poprzysięgli, że nie ominą ani jednego miasta Południa po tym, co zrobił ten głupi drań w Sindi, a fakt, że żadne z nich nie miało nic wspólnego z masakrą na dworze Tor Canta, wydawał się nie mieć znaczenia. Tak więc Gwardia i obywatele miasta musieli przeszkodzić barbarzyńcom w wypełnieniu tej przysięgi, ale szansę, że im się to uda, były raczej niewielkie. Kar rozsunął lunetę i spojrzał jeszcze raz, a Tor Flain popatrzył na to urządzenie z podziwem. Dell Mir był czarodziejem, jeśli chodzi o budowanie takich zabawek, ale wojna z Bomanami obudziła w nim talent geniusza. Jego pomoc w czasie obrony miasta była wręcz bezcenna.
Tor Flain kochał swoje miasto, choć nie urodził się tutaj. Jego rodzice przeprowadzili się z D’Sley, kiedy był mały, i otworzyli niedużą przetwórnię ryb. Dorastał przy dźwiękach k’vaernijskich dzwonów, i najpierw jako dziecko, a potem jako młodzieniec biegał po zamówienia do wszystkich Wielkich Domów. Jego ojciec był dobrym handlowcem, ale właściwie to matka prowadziła interesy. To dzięki niej nieduża przetwórnia Dom Flain stała się znanym dostawcą artykułów luksusowych.
W rezultacie ich córki dobrze wyszły za mąż, a synowie zajęli ważne stanowiska. Takie jak na przykład zastępcy dowódcy Gwardii. Teraz Tor Flain był bezsprzecznie jedną z dziesięciu najważniejszych osób w mieście.
Kar złożył lunetę i w zamyśleniu postukał nią w dolną dłoń.
– To posiłki – powiedział.
– W takim razie cholernie małe – odparł Flain. – Ledwie ze trzy tysiące.
– Prowadząca chorągiew Północy to Therdan.
– Niemożliwe! – prychnął Flain. – Therdan padło w pierwszym ataku!
– To prawda. Ale chodziły słuchy, że część z nich uciekła. Chorągiew obok nosi symbole Sheffan, a oni też jakoby wszyscy nie żyją. Ale najciekawsza sprawa to chorągiew na przedzie włóczników.
Tor spojrzał na niego pytająco, a Kar zachichotał.
– To Rzeka.
– Diaspra? – powiedział z niedowierzaniem Flain. – Ale przecież... oni w ogóle nie mieszają się do wojen.
– Ta wojna jest inna – zauważył Kar. – Nie rozumiem tylko, po co im tyle turom i pagee. Wyglądają bardziej na olbrzymią karawanę. Widać tam jeszcze jakieś dziwne, podobne do kobiet postacie, jadące na pagee.
Jeszcze raz rozsunął lunetę i przez kilka minut patrzył w zamyśleniu. Nagle wydał z siebie okrzyk radości.
– Wiozą żelazo, na Krina! Zwierzęta są obładowane sztabami żelaza!
– Musieli zahaczyć o Nashtor – domyślił się zastępca.
– Wyślij jeźdźca – powiedział Kar. – Dowiemy się, o co chodzi. Coś mi się zdaje, że wszystko będzie dobrze.
* * *
Mardukanin, który wyszedł im na spotkanie, był największym szumowiniakiem – może z wyjątkiem Erkum Pola – jakiego Roger widział. Mierzył prawie cztery metry wzrostu i był nieproporcjonalnie szeroki w barach, wyglądał, jakby mógł bez trudu podnieść flar–ta.
– Bistem Kar – powiedział Rastar z wyraźną ulgą. – Żyjesz.
– Tak, książę Rastarze – odparł potwór niskim, grzmiącym głosem. – I choć dziwi cię mój widok, mnie dziesięć razy bardziej dziwi obecność następcy tronu Therdan u moich bram.
– Próbowaliśmy przebić się do was po naszej ucieczce, ale Bomanów było zbyt wielu – przyznał Rastar.
Odwrócił się i wskazał Rogera.
– Bistem Karze, kapitanie Przystani K’Vaerna, przedstawiam ci Jego Wysokość Księcia Rogera MacClintocka z Imperium Ziemskiego.
– Witam cię, książę MacClintocku, w imieniu Rady Przystani K’Vaerna – powiedział Mardukanin, powstrzymując ciekawość, co to, u demona, może być Imperium Ziemskie. – A to, co przywozicie, witam jeszcze serdeczniej – dodał.
– Po to zatrzymaliśmy się w Nashtor – powiedział książę. – Przedstawiam panu mojego dowódcę, kapitana Armanda Pahnera. To on nalegał, byśmy zabrali ze sobą żelazo.
– Pana również witam, kapitanie Pahner – rzekł dowódca Gwardii, przyglądając mu się uważnie. Potem potoczył wzrokiem po ubranych w maskujące mundury marines i stłumił śmiech. – Witajcie w Przystani K’Vaerna.
* * *
– Przystań K’Vaerna – powiedział Rus From z entuzjazmem, jakiego nie okazał ani razu od chwili opuszczenia Diaspry. – Jesteśmy na miejscu.
– Cudownie – stwierdził znacznie mniej entuzjastycznie Bogess. – Kolejne miasto, kolejna bitwa. Po prostu cudownie.
Teren między dwiema liniami umocnień przeznaczono na uprawy. Rosły tu jabliwki i jęczmyż. Wzdłuż drugiego brzegu półwyspu posadzono słynne morskie śliwki, z których produkowano wino.
– Ale to przecież Przystań K’Vaerna! – powiedział kapłan. – K’Vaerna od Dzwonów! Cały świat spotyka się w Przystani! Stąd pochodzi ponad połowa urządzeń używanych w całej Dolinie Chasten! Tu wynaleziono pompę tłoczącą! Nie ma drugiego takiego miasta!
– Aha – prychnął generał. – A ulice wybrukowane są złotem. To po prostu kolejne miasto na naszej drodze i kolejna czekająca nas bitwa.
– No, zobaczymy – odparł kleryk, nie pozwalając sobie zepsuć dobrego humoru.
– Poza tym – ciągnął Bogess – to nowe zasady prowadzenia wojny. Nie możemy ich nauczyć tylko posługiwania się pikami. Nie, musimy zbudować muszkiety i mobilne działa. A potem sami musimy nauczyć się nimi posługiwać.
– Niezupełnie – poprawił go From. – Będziemy musieli nauczyć się nimi posługiwać wtedy, kiedy jeszcze będą w budowie.
I na dodatek bez pomocy ludzi.
* * *
– O żesz kurde! – wymamrotał Poertena, kiedy kolumna wyszła zza pierwszego wzgórza.
Pochodzenie nazwy miasta stało się od razu jasne. Daleko w dole leżała zatoka, osłonięta od wiatru wznoszącymi się z obu stron wzgórzami. W ich niezwykle strome zbocza wcinały się fiordy o pionowych, gładkich ścianach. W zatoce widać było dobrze osłonięty wieloczęściowy port, składający się z setek małych przystani.
W tej części zatoki, gdzie woda była głęboka, stały zacumowane statki. Najwięcej było statków z pojedynczym masztem, prostokątnym ożaglowaniem i zaokrąglonym kadłubem, bardzo podobnych do średniowiecznej kogi. Mimo niewielkich różnic – stosunek długości do szerokości był trochę bardziej korzystny – podobieństwo było uderzające. Większość statków mierzyła od dzioba do rufy około dwudziestu metrów, a kilka nawet ponad trzydzieści metrów. Jeden z nich był właśnie holowany z portu przez galerę popychaną delikatnymi podmuchami wiatru znad wzgórz.
Jedną z bocznych przystani zajmowały okręty wojenne. Przynajmniej dwie trzecie z nich stanowiły smukłe, niskie galery, uzbrojone w tarany, za to pozbawione pokładowej artylerii. Pozostałe były większe, cięższe i sprawiały wrażenie niezdarnych. Podobnie jak galery, były wyposażone zarówno w wiosła, jak i maszty, a ich głównym uzbrojeniem były ciężkie działa, których lufy sterczały z solidnych forkaszteli nad długimi taranami. Najwyraźniej zadaniem tych okrętów było zasypywanie przeciwnika frontalnym ogniem. Działa wyglądały dość dziwnie. Poertena włączył powiększenie w hełmie i aż krzyknął z wrażenia. Działa nie były bowiem spawanymi bombardami, które widzieli na murach Diaspry. Te były odlewane!
Cztery największe wzgórza wokół portu były częścią łańcucha ciągnącego się wiele kilometrów na północ. Pokrywało je wiele połączonych ze sobą budynków. W domach mieściły się także magazyny i sklepy, tak więc w jednym miejscu jednocześnie toczyło się życie mieszkańców i trwała ich praca.
Wszędzie, jak okiem sięgnąć, widać było wieże z dzwonami.
Julian stanął obok małego Pinopańczyka i pokręcił zdumiony głową. W ciągu całej podróży nie widział ani jednego dzwonu. Tutaj były ich dziesiątki. Jeden Bóg wie, ile ich jest w całym mieście... i jak brzmią, kiedy biją wszystkie naraz. Plutonowy patrzył na małe dzwonki, średnie dzwony, duże dzwony, a nawet jeden olbrzymi, ważący co najmniej osiem lub dziewięć ton i wiszący na potężnej wieży blisko centrum miasta, i zastanawiał się, po co jest ich aż tyle.
W porcie panował ogromny ruch. Gdzie nie spojrzeć, ktoś coś sprzedawał, kupował albo załatwiał swoje sprawy. Ze szczytu wzgórza miasto przypominało wielkie mrowisko.
Przystań otaczał potężny mur, jeszcze większy i masywniejszy niż zewnętrzna linia umocnień, naszpikowany działami wyrzucającymi prawdopodobnie dziesięciokilogramowe pociski. Wejścia do portu strzegły olbrzymie cytadele wyposażone w potężne armaty, wystarczająco wielkie, by strzelać osiemdziesięciokilowymi kulami. Na zewnętrznej stronie umocnień, zwłaszcza w pobliżu wody i wokół głównej bramy, wyrosło miasteczko slumsów.
Mur ciągnął się aż na szczyt najwyższego wzgórza i łączył z kolejną masywną cytadelą – kilkupoziomową fortecą wykutą w skale. Do zamczyska przylegała dzwonnica zwieńczona wiatrowskazem w kształcie statku z postawionymi żaglami.
– Rozumiem już, dlaczego wszyscy uważają, że tego nie da się zdobyć – powiedział Julian.
– No. – Poertena zamyślił się. – Ale, wiesz, tak się zastanawiam... Skąd oni biorą zaopatrzenie?
– Można je ściągać morzem... – odpowiedział plutonowy.
– Jasne, ale skąd? Ja myślę, że większość żywności sprowadzali z Sindi. A teraz skąd?
– Aha, rozumiem, o co ci chodzi – powiedział Julian. – Nie biorą jej z następnego miasta w dół rzeki, bo ono też padło.
– No to skąd? Z odległości stu kilometrów? Dwustu? Tysiąca? Powinni sprowadzać żywność rzeką i przez zatokę. Jestem pewien, że handlowali głównie z tymi miastami, które zdobyli Bomani.
– Ale przecież można wyżyć z odległych źródeł zaopatrzenia – sprzeciwił się Julian. – San Francisco tak robiło dawno temu na Ziemi. Wszystko, czego potrzebowano, sprowadzano statkami, a nie lądem.
– Jasne – zgodził się Pinopańczyk. – Nowa Manila, największe miasto na Pinopie, to jeden wielki port morski i kosmiczny. Wszystko oprócz ryb sprowadza z jakiegoś zadupia. Ale widzisz te statki? – Wskazał dużą kogę wypływającą niezdarnie z portu.
– Widzę – powiedział Julian. – I co z tego?
– To najgorszy, kurwa, statek, jaki widziałem. Jeden szkwał i tonie jak kamień. I pewnie jest wolny jak cholera, a skoro tak, to podróż sporo kosztuje. A to znaczy, że zboże jest tu drogie i wszyscy głodują. Jasne, mogą tu coś sami produkować. Ale skoro są odcięci od Chasten i Tam, nie mają niczego na sprzedaż. A jeśli nie mają niczego do sprzedania, muszą głodować.
* * *
– Jak u was z zaopatrzeniem? – spytał Pahner.
Kolumna przeciągnęła przez teren portu, nie wzbudzając nadmiernego zainteresowania mieszkańców. Zachowywali się tak, jakby tocząca się wojna w ogóle ich nie obchodziła.
Trakt, którym szła karawana, był zatłoczony. Idący przodem oddział Gwardii usuwał siłą na bok zawalidrogi. W bocznych uliczkach również było ciasno, co kilka metrów stały tu wózki i budki, z których sprzedawano wszystko, od jedzenia aż po broń. Otaczające miasto wzgórza zatrzymywały wiejące od morza wiatry, co sprawiało, że panował tu wyjątkowy nawet jak na mardukańskie warunki upał. W nieruchomym powietrzu wisiały różne typowe dla mardukańskich miast zapachy, przemieszane z delikatnym aromatem czystego, słonego powietrza morskiego i charakterystycznym dla każdego portu smrodem zgnilizny.
Z wyjątkiem strzelistych dzwonnic, budynki były niskie, zbudowane z kamieni lub prasowanego błota, i pomalowane na biało lub rażąco jaskrawymi kolorami. Kolorowe mury, upał i odurzające zapachy oszołomiły marines.
Z prowadzących bezpośrednio na ulicę drzwi domów co chwila wybiegały dzieci. Jedno z nich, wyjątkowo nieostrożne, wpadło pod nogi Patty, ale flar–ta podskoczyła niezgrabnie na pięciu łapach i rozbiegany malec uniknął stratowania.
Na rogach wszystkich budynków umocowane były rynny, które odprowadzały wodę do specjalnych zbiorników Wyniesione nad poziom ulicy, metrowej głębokości baseny o rozmiarach dwa na pięć do siedmiu metrów, były bardzo zadbane. Wypełniała je krystalicznie czysta woda. Pahner widział, jak jakiś Mardukanin nabiera wody z jednego ze zbiorników, a potem wrzuca do środka monetę. Ze wszystkich miast, które do tej pory odwiedzili, tylko Przystań K’Vaerna racjonowała wodę.
– Z zaopatrzeniem? – Kar klasnął w ręce. – Kiepsko, prawdę mówiąc. Cieszę się, że was widzę. Bogowie wiedzą, ile razy krzyżowaliśmy miecze ze Związkiem Północy, ale teraz jesteście naszymi sprzymierzeńcami.
– Zgadza się – powiedział Rastar. – Wiele razy wypowiadaliśmy wojnę Przystani albo Przystań nam. Ale teraz to już przeszłość. Związek nie istnieje i chyba już nie podźwignie się za naszego życia.
– Ale powiedz mi, proszę – ciągnął – czego wam brakuje? Przecież macie chyba ogromne pomieszczenia na zapasy pod Cytadelą?
– Tak – zgodził się k’vaernijski dowódca. – Ale podczas pokoju spichlerze nie są pełne, ponieważ zapasy...
Przerwał mu niski, grzmiący dźwięk. Wszystkie dzwony w porcie zaczęły jednocześnie bić. Nie była to jednak niemiła dla ucha kakofonia, dzwony biły miarowo, a serce każdego z nich uderzało w tej samej sekundzie. Ich bicie ustało równie nagle, jak się zaczęło.
Ludzie popatrzyli po sobie, oszołomieni niesamowitym głosem dzwonów i nagłą ciszą. Ich towarzysze z Diaspry szybko otrząsnęli się z wrażenia, a K’Vaernianie jakby niczego nie zauważyli. Po chwili Bistem Kar parsknął śmiechem.
– Wybaczcie mi, książę Rogerze i kapitanie Pahner. Nie przyszło mi do głowy, by was uprzedzić.
– Co to było? – spytał Roger, wkładając palec w prawe ucho, w którym, jak mu się zdawało, tłukło się jeszcze echo dzwonów.
– Czwarty Dzwon, Wasza Wysokość – powiedział Kar.
– Czwarty Dzwon?
– Tak. Nasz dzień jest podzielony na trzydzieści dzwonów, czyli trzydzieści odcinków czasu. Właśnie minął Czwarty Dzwon.
– Chcesz powiedzieć, że słuchacie czegoś takiego – Roger machnął ręką w kierunku dzwonnic – trzydzieści razy dziennie?
– Nie – odparł Kar żartobliwym tonem. – Tylko osiemnaście razy. Dzwony nie biją w nocy. A czemu pan pyta?
Roger gapił się na niego w milczeniu.
– Bistem Kar... jak wy to mówicie? A, tak! Nabiera cię, Rogerze – roześmiał się Rastar. – Dzwony oznaczają upływ każdego odcinka dnia, ale zazwyczaj dzwonią tylko te, które wiszą w budynkach należących do miasta, a nie wszystkie!
– To prawda – przyznał Kar i klasnął w ręce z rozbawieniem. Po chwili jednak spoważniał. – Toczymy wojnę i dopóki ona się nie skończy, wszystkie Dzwony Krina będą rozsławiać Jego imię.
Roger i Pahner spojrzeli na siebie, a Kar znów zachichotał.
– Nie martwcie się, przyjaciele. Możecie mi wierzyć, przyzwyczaicie się do tego szybciej niż sobie wyobrażacie. Przynajmniej – tu spojrzał rozbawiony na Rus Froma – nie będziemy oblewać was wodą.
Kapłan–rzemieślnik zaśmiał się wraz z pozostałymi, a Kar powrócił do rozmowy z ludźmi.
– Zanim dzwony nam przerwały, miałem wam wyjaśnić, że w czasie pokoju nasze spichlerze nie są całkowicie pełne, ponieważ takie magazynowanie szkodzi rynkowi zbóż. Zazwyczaj wojnę poprzedzają sygnały ostrzegawcze, i wtedy kupujemy odpowiednią ilość zapasów. Jednak tym razem Bomani zaatakowali bardzo szybko, a my, tak jak wszyscy, mieliśmy akurat problemy z Sindi. Ten drań Tor Cant zaczął magazynować zapasy już w zeszłym roku, co świadczy, że masakra bomańskich wodzów nie była przypadkowa. Ale nie kwapił się do podzielenia z nami swoimi nadwyżkami. Wstrzymał cały wywóz zboża z Sindi do czasu ustania zagrożenia. Ściągnęliśmy trochę z innych źródeł, zanim Bomani zajęli ujście Chasten. Jak dotąd nie odczuliśmy prawdziwego niedostatku, ale to wkrótce nastąpi. Wielu kupców już zaciera ręce z niecierpliwości.
– A co z Bastarem? – spytał Rastar, wskazując na północ. – Nie miałem o nich żadnych wieści.
– Prawie wszyscy uciekli do nas, kiedy stało się jasne, że nie oprą się Bomanom. – Bistem Kar wykonał gest rezygnacji. – To oznacza dodatkowe tłumy w kolejce do wody i zboża, ale nie mogliśmy ich nie przyjąć. Mieliśmy problemy z D’Sley, tak jak inne miasta, ale mimo to...
– Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – przerwał mu Pahner.
– Właśnie – zgodził się dowódca i spojrzał na niego. – Ale co wy tu robicie? Powiedziano mi, że te długie włócznie to wasz pomysł, tak samo jak wielkie tarcze. Po co tu przyszliście? I dlaczego bierzecie udział w naszych waśniach?
– Nie z dobroci serca – powiedział Roger. – Cała nasza historia jest długa i skomplikowana. W skrócie powiem, że musimy przebyć to... – wskazał otwarte morze za wejściem do portu – ...i dotrzeć do oceanu, a potem przepłynąć go, by wrócić do domu.
– To macie poważny problem – stwierdził Kar. – Możecie u nas znaleźć transport do Cieśnin Tharazh. Będzie was to sporo kosztować, ale da się zrobić. Natomiast nikt nie popłynie za Cieśniny, na Zachodni Ocean. Będziecie mieli wiatr w twarz, a wszyscy, którzy próbowali tego dokonać, nie wrócili. Niektórzy... – K’Vaernianin spojrzał zezem na Rus Froma – ...wierzą, że to wina demonów, które pilnują wybrzeży Wyspy Świata, ale niezależnie od przyczyny żaden statek nie przepłynął oceanu i nie wrócił. Istnieje starożytne podanie o jednym, który przybył jako rozdarty na kawałki wrak. Na wraku przypłynął ocalały szaleniec, bełkoczący coś w niezrozumiałym języku, ale żył bardzo krótko i nikomu nie udało się ustalić, co było przyczyną zniszczenia jego statku.
– Sztorm? – spytał Pahner.
– Nie, przynajmniej według opowieści – powiedział dowódca. – Oczywiście to może być bajka, ale podobno w jednym z muzeów znajduje się dziennik pokładowy tego statku. Napisany jest w języku, którego nikt nie potrafi odczytać, ale zachował się także częściowy przekład – prawie tak samo stary jak sam dziennik. Można tam przeczytać o jakichś potworach i o tym, że statek był rozszarpany na kawałki.
– Ojej – mruknął From. – To chyba nie jeden z tych mitycznych demonów?
– Nie wiem, co to mogło być – przyznał Kar. – Cokolwiek jednak to było, było bardzo duże. I mało przyjazne. To wystarczy, żeby trzymać się z dala od oceanu, na Krina!
– A wiecie, co jest po drugiej stronie? – spytał Roger.
– O, tak – odparł K’Vaernianin. – Oczywiście. W końcu świat jest okrągły, uczeni udowodnili to, chociaż spotkali się ze sprzeciwem ze strony... nieco bardziej konserwatywnych religii. To oznacza, że i tak dociera się z powrotem tutaj. Trzeba pokonać wiatr, fale i przypuszczalnie morskie potwory – wyszczerzył się w uśmiechu do Froma, który zachichotał w odpowiedzi. – Jest jeszcze problem nawigacji. Skąd żeglarz ma wiedzieć, gdzie się znajduje, jeśli nie może co jakiś czas podpłynąć do brzegu i porównać swojego położenia z mapą? Który kupiec wybrałby się za Tharazh? Nie znamy tam żadnych miast ani ludów, z którymi można by handlować, a poza tym mamy – a właściwie mieliśmy – dość nabywców tutaj, na Morzu K’Vaernijskim. Co się stało z jednym czy drugim wariatem, którzy próbowali tam popłynąć, nikt nie wie, można to sobie tylko wyobrażać.
– Słyszeliśmy, że nie potraficie żeglować na drugą stronę – powiedział Pahner – ale my zrobiliśmy już na tej planecie kilka rzeczy, których nikt wcześniej nie robił.
– Przeszli przez Góry Tarsteńskie – wtrącił Rastar.
– Nie! Naprawdę? – zdziwił się Kar. – Czy rzeczywiście mieszkają tam olbrzymi kanibale?
– Nie wydaje mi się – powiedział Cord.
K’Vaernijski generał spojrzał na niego ostro, słysząc jego niezwykły akcent.
– D’Nal Cord jest moim asi – powiedział Roger. – Moim zaprzysiężonym towarzyszem i przyjacielem. Pochodzi z ludu zamieszkującego Dolinę Hurtan. Leży ona daleko za Tarstenami, dalej niż Tarsteny stąd.
– Około jednej czwartej drogi dookoła świata od Tarstenów – dodał Pahner. – Mieszkańcy tamtych krain wyglądają tak samo jak wy. Nie mają tylko turom ani civan.
– Zaprawdę, żyjemy w czasach cudów – powiedział Kar. – Nie miałem zamiaru obrazić ciebie ani twojego ludu, D’Nal Cordzie.
– Nie obraziłeś mnie – uspokoił go szaman. – Daleko zawędrowaliśmy i dużo po drodze zobaczyłem. Wiele rzeczy jest podobnych do siebie w różnych rejonach planety. – Rozglądał się przez chwilę wokół. – Ale to największe miasto, jakie dotąd widziałem. Voitan było tak samo... ożywione przed upadkiem, ale nie było aż tak wielkie.
– Voitan? – spytał Kar.
– To długa historia – wyjaśnił Roger. – Ku przestrodze.
– Właśnie. – Cord klasnął w dłonie i popatrzył spokojnie na K’Vaernianina. – Wszyscy uważali, że Voitan jest niepokonane. Aż przyszli Kranolta.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Roger rozejrzał się po komnacie i uśmiechnął z zadowoleniem. Pomieszczenie było niewielkie, ale wygodne. Mieściło się w Cytadeli, od strony morza. Niecałe pięćdziesiąt metrów dalej wznosiła się dzwonnica cytadeli. Książę skrzywił się, wyobrażając sobie, co się będzie działo, kiedy zaczną bić wszystkie k’vaernijskie dzwony–zegary. Ale w całym mieście nie było takiego miejsca, w którym można by się schronić przed hukiem dzwonów, a przewiewna komnata była niemal rajem w porównaniu z dusznymi ulicami.
Pomieszczenie było wyposażone w niskie pufy i stoliki, jednak Matsugae rozłożył polowe łóżko księcia i zdobył gdzieś wyższy stół i rozkładany fotel. Roger usiadł i zaczął zastanawiać się nad czekającymi ich następnymi posunięciami.
Plan był prosty. Nauczą mieszkańców Przystani K’Vaerna znanych na Ziemi militarnych technologii w zamian za pomoc w przeprawieniu się przez ocean. Kiedy omawiali ten pomysł przed opuszczeniem Diaspry, wydawało się, że ma sens. Ale teraz Poertena wydał opinię na temat miejscowych łodzi, i nie była ona bynajmniej pozytywna. Rogerowi spuchła głowa od takich terminów, jak sztywność pokładu, linia wody i kliwer, choć większość z nich znał z czasów, kiedy sam żeglował. Poertena okazał się prawdziwą kopalnią wiedzy o użytkowych łodziach żaglowych, i kopalnia ta stwierdziła jasno: „Nic z tego”.
Wyglądało więc na to, że trzeba będzie poświęcić kilka miesięcy na zbudowanie nowych statków lub przynajmniej przebudowanie tych, które tutaj zastali.
Pozostała część planu również zaczęła się komplikować. Nie spotkali się jeszcze z miejscową Radą, ale wyraźnie było widać, że Przystań K’Vaerna nie jest tak niezdobyta, jak wydawało się Rastarowi i Honalowi. Czyli układ na zasadzie „proszę, macie tu kilka sztuczek i bawcie się dobrze, a my się stąd zwijamy” mógł nie zadziałać.
Wszystko to mogło oznaczać kolejną bitwę, a Roger nie był pewien, czy są na to gotowi.
Spojrzał na morze i westchnął. Mając do wyboru zmierzenie się ze sztormami na oceanie i walkę z Bomanami, nie wiedziałby, co wybrać. Nawet biorąc pod uwagę istnienie morskich potworów.
Ktoś zapukał do drzwi. Stojąca na straży Despreaux unikała jego wzroku, kiedy wpuszczała do środka Matsugaego. Incydent w Ran Tai wciąż dzielił ich niczym pole minowe. Roger przekonał się, że zbytnie zbliżanie się do żołnierzy jest niedobrym pomysłem, ale jeszcze gorszym jest doprowadzenie własnej obstawy do furii. Ponieważ Despreaux nie mogła poprosić o przeniesienie, Roger czuł, że prędzej czy później będzie musiał z nią porozmawiać i spróbować załagodzić sytuację.
Wciąż nie umiał poradzić sobie z uczuciami, jakie wobec niej żywił.
Westchnął, kiedy o tym pomyślał, po czym spojrzał na krzątającego się Matsugaego. Gadanina służącego zawsze działała na księcia uspokajająco.
– Cieszysz się, że wydostałeś się wreszcie z kuchni, Kostas?
– To było bardzo interesujące doświadczenie, Wasza Wysokość – odparł Matsugae. – Ale generalnie rzecz biorąc, tak, cieszę się. Zawsze mogę wrócić, jeśli będę miał ochotę, ale na razie nie jestem tam do niczego potrzebny.
– Będzie nam brakować twojej potrawki z atul – zażartował Roger.
– Obawiam się, że będzie pan musiał o niej zapomnieć, Wasza Wysokość – powiedział służący. – Dałem przepis jednemu z Diaspran, a on tylko wytrzeszczył na mnie oczy. Przypuszczam, że to miejscowy odpowiednik potrawki z tygrysa bengalskiego u ludzi.
– „Obedrzyj ze skóry jednego tygrysa...” – zachichotał Roger.
– Właśnie, Wasza Wysokość. Albo „Pokrój na filety tyranozaura...”
– Już sobie wyobrażam opowieści Juliana, kiedy wrócimy – powiedział książę.
– Być może, ale ta wycieczka jeszcze się nie skończyła – zauważył służący. – A skoro o tym mowa, ma pan dziś po południu spotkanie z k’vaernijską Radą. W Diasprze kupiłem trochę materiału. Nie jest, co prawda, tak delikatny jak dianda, ale udało mi się uszyć z niego bardzo ładny garnitur. Znalazłem także trochę dianda i uszyłem do niego kilka koszul.
Roger spojrzał na ubranie i uniósł pytająco brew.
– Czarny? Zdawało mi się, że zawsze mówiłeś, iż czarny nadaje się tylko na pogrzeby i wesela.
– Tak jest, ale w Diasprze nie mieli innego dobrego barwnika. – Służący wyglądał przez chwilę na zakłopotanego, potem jednak wzruszył ramionami. – Z tego robią najlepsze kapłańskie ornaty.
– Niech będzie – odparł z uśmiechem Roger. – Wiesz, jesteś prawdziwym skarbem, Kostas. Nie wiem, co byśmy bez ciebie zrobili.
– Och, dalibyście sobie radę – odpowiedział zawstydzony Matsugae.
– Bez wątpienia, ale to nie znaczy, że radzilibyśmy sobie tak samo dobrze jak z tobą.
– Myślę, że faktycznie dobrze się złożyło, iż nauczyłem się kilku rzeczy na tych wszystkich safari, w czasie których panu towarzyszyłem.
– Jesteś wspaniały, Kosie – powiedział z czułością książę, a służący się uśmiechnął.
– Pójdę sprawdzić, czy przygotowania idą zgodnie z planem.
– Bardzo dobrze – powiedział Roger, odwracając się do okna. – I poproś do mnie Corda, Eleanorę i kapitana Pahnera. Musimy ustalić wszystko przed spotkaniem.
– Dobrze, Wasza Wysokość – odparł służący, nieznacznie się uśmiechając. Dawniej Rogerowi nie przyszłoby nawet do głowy zająć się planowaniem czegokolwiek. Przynajmniej ta ich „wycieczka” na coś się przydała.
* * *
Komnata Rady była nieco mniejsza, niż Roger się spodziewał. Mieściła się w centralnej, najwyższej dzwonnicy miasta. Sama Rada Przystani – piętnastu przedstawicieli różnych grup społecznych – siedziała w jednym końcu komnaty, w drugim zaś była dostępna dla każdego obywatela galeria, teraz między stłoczonych tam Mardukan nie dałoby się wcisnąć nawet palca.
Miasto było ograniczoną republiką. Prawa wyborcze przysługiwały wszystkim tym, którzy płacili podatek od głosowania, wynoszący dziesięć procent rocznego dochodu osobistego. Był to jedyny podatek bezpośredni, który musieli płacić mieszkańcy, i nie przewidywano odstępstwa od niego ani zwolnień dla ubogich. Jeśli ktoś chciał głosować, musiał płacić podatek, ale nawet najbiedniejszych było na to stać, jeśli żyli oszczędnie. Podstawę kapitału obrotowego miasta stanowiły inne podatki i cła, import i opłaty za korzystanie z portu przez statki obcych miast. Teraz, kiedy Bomani wyeliminowali większość partnerów handlowych Przystani, stawiało to przyszły budżet pod znakiem zapytania.
Radę wybierano bezpośrednio, głosowali wszyscy uprawnieni do tego obywatele. W rezultacie każdy wybrany reprezentował grupę społeczną, z której pochodził. W Radzie zasiadali przedstawiciele rzemieślników, przedsiębiorców, arystokracji rodowej, a nawet reprezentanci najbiedniejszych.
Rada przywitała ludzi i przedstawicieli Diaspry spokojnie, ale chłodno, z nieufnością.
Widzowie stojący w tyle za gośćmi byli zdecydowanie mniej powściągliwi. Reprezentowali niemal wszystkie warstwy społeczne miasta. Kiedy Diaspranie zaczęli przemawiać, tłum zareagował krzykami i gwizdami.
Najpierw Bogess przedstawił dokładny raport z bitwy pod Diasprą, nie pomijając długiego opisu przygotowań i co bardziej kontrowersyjnych metod szkolenia stosowanych przez ludzi. Wywołało to głośne komentarze ze strony gawiedzi, ponieważ, podobnie jak wszędzie na planecie, K’Vaernijczycy nie słyszeli o współdziałaniu różnych rodzajów broni. Opis taktyki muru tarcz został tak głośno wyśmiany, że przewodniczący Rady musiał krzykiem nakazać spokój. Największe zainteresowanie wywołały jednak wspomagane pancerze marines. Początkowo na galerii zapadła cisza, a po chwili rozległy się drwiny i okrzyki niedowierzania.
– Strasznie hałasują – skomentował to Cord.
– Tak to już jest w demokracji – odparł książę. – Każdy, komu się wydaje, że ma swój rozum, może się wypowiedzieć.
Roger zauważył, że wśród widzów jest sporo mardukańskich kobiet. Brały udział w debacie równie głośno jak mężczyźni. Jak dotąd nie zetknęli się z czymś takim na Marduku, nie licząc nowo powstałego rządu Marshadu.
– Muszę powiedzieć – mruknął stary szaman – że wolałbym mniej hałaśliwą metodę omawiania spraw.
– Ja też – zgodził się Roger. – Imperium jest trochę mniej rozwrzeszczane niż ci tutaj. Jesteśmy monarchią konstytucyjną z dziedziczną arystokracją, a więc nie bezpośrednią demokracją. Można powiedzieć, że mamy więcej z republiki. Demokracja bezpośrednia nie sprawdziłaby się w tak wielkim państwie jak Imperium Człowieka, a wszyscy poddani mojej matki mogą głosować na swoich lokalnych przedstawicieli w wyborach powszechnych. Każdy obywatel ma zagwarantowaną wolność słowa, zgromadzeń i głosu, co oznacza, że czasami jesteśmy tak samo głośni jak oni... a może nawet bardziej.
– Więc powinniście to zmienić na coś znacznie cichszego – pociągnął nosem Cord.
– To zabawne, ludzie mówią to samo... niezależnie od tego, jaki mają ustrój. Problem w tym, że kiedy każesz się zamknąć tym, co nie mają nic do powiedzenia, nie ma już prawdziwej reprezentacji. Jeśli nie wszyscy mogą wypowiedzieć swoje zdanie, tak naprawdę nikt nie może, a to kończy się źle dla wszystkich. Hałas i spory to część ceny, jaką płaci się za wolność.
– Mój Lud jest wolny – powiedział Cord. – A wcale nie hałasuje.
– Cord, przykro mi to mówić, ale twój Lud nie jest wolny – zaprzeczył Roger. – Jesteście więźniami systemu, który daje wam dwie możliwości – zostać myśliwym albo szamanem. No, jest jeszcze trzecia – można nie być żadnym z nich i umrzeć z głodu. Wolność pozwala dokonywać wyboru, a jeśli można wybierać tylko między dwiema rzeczami, nie jest się wolnym. Doktor Dobrescu ustalił, że przeciętna długość życia w waszych klanach wynosi dwie trzecie długości życia w miastach. Śmiertelność wśród waszych nowo narodzonych dzieci jest dwa razy większa. To nie jest wolność, Cord. To dobrowolna nędza.
– Ale my nie jesteśmy nieszczęśliwi – odpowiedział szaman. – Wręcz przeciwnie.
– Tak, ale to dlatego, że jako społeczność nie znacie innego życia. Spójrzmy prawdzie w oczy. Lud, tak jak wszystkie kultury na tym samym poziomie zaawansowania technicznego, jest bardzo przywiązany do tradycji. A tradycje ograniczają wolność wyboru i hamują zmiany. Spójrz na siebie. Pobierałeś nauki w Voitan, zanim zniszczyli je Kranolta, i wróciłeś do domu jako uczony i mędrzec, a mimo to byłeś w dalszym ciągu szamanem Ludu. Tradycje, które kazały ci wrócić do domu, nie pozwalają ci jednocześnie dostrzec, o ile lepsze mogłoby być życie wasze i waszych dzieci.
– Są ludzie – tacy jak Święci – którzy uważają, że najlepiej jest pozostawić plemiona w ich naturalnym środowisku i nie wprowadzać „zepsucia”, proponując jakiekolwiek zmiany. Lepiej jest pozwolić im szukać własnej drogi i zachować kulturową tożsamość. Imperium nie zgadza się z tym. Ja też. Nie chcemy nikogo zmuszać do przyjmowania nowego stylu życia, który godzi w jego wartości, ani też wtłaczać w jakiś standardowy wzorzec kulturowy, jednak uważamy za swój moralny obowiązek pokazywać alternatywy. Nasze ludzkie społeczeństwo boryka się z wieloma problemami, ale przynajmniej nie należy do nich śmierć z niedożywienia albo z powodu jakiejś błahej choroby. Żadnej innej myślącej istoty również nie powinno to spotykać.
– Więc lepiej żyć tak? – spytał szaman, wskazując na wrzeszczący tłum. W tym czasie kiedy Roger mówił, porządkowym udało się przerwać bójki, które się wywiązały, zaś teraz wyrzucali za drzwi najgłośniejszych i najbardziej bojowo nastawionych gapiów. Gawiedź wciąż jednak zachowywała się hałaśliwie.
– Tak, Cord, to lepsze niż życie w waszym plemieniu – powiedział książę. – Większość narodzonych dzieci znajdujących się w tym pomieszczeniu Mardukan żyje. Większość z nich będzie żyć dwadzieścia–trzydzieści lat dłużej niż twoi najstarsi pobratymcy. Bardzo niewielu z nich idzie spać głodnych, bo myśliwi nie znaleźli żadnej zwierzyny, bardzo niewielu też chorowało na szkorbut czy krzywicę albo nie urosło, bo głodowali jako dzieci. Tak, Cord. To lepsze życie niż wasze.
– Nie wydaje mi się.
– Widzisz? – uśmiechnął się Roger. – Sprzeczamy się. Witamy więc w demokracji.
– Jeśli ta demokracja jest taka wspaniała, to dlaczego kapitan Pahner zawsze robi to, co uważa za stosowne, i nie urządza dyskusji ani głosowania?
– O, to zupełnie inna sprawa – wzruszył ramionami książę. – Demokracja potrzebuje wojska, żeby jej broniło, ale żadne wojsko nie działa sprawnie jako demokracja.
– Aha, rozumiem. To po prostu jeszcze jedna ludzka sprzeczność – stwierdził Cord w wyraźną satysfakcją. – Dlaczego od razu tego nie powiedziałeś?
* * *
– Spokój! Spokój na sali! – Turl Kam załomotał ciężką laską – oznaką jego władzy – w podłogę. Niegdyś był niewiele znaczącym posiadaczem łodzi, dopóki źle rzucona lina nie urwała mu nogi. Mógł zajmować się dalej rybołówstwem, jednak postanowił sprzedać łódź i zająć się polityką. Po latach pięcia się w górę został przewodniczącym Rady, i to tylko po to, by teraz borykać się z najazdem Bomanów. Bardzo go to złościło.
– W to, o czym opowiadali goście z Diaspry, aż trudno uwierzyć – zaczął – ale...
Jeden z wyborców poderwał się na nogi i zaczął coś wykrzykiwać, ale przewodniczący zgromił go wzrokiem.
– Następnego, który tak wyskoczy, wy marne przynęty na ryby, wyrzucę z sali. I każę straży wykąpać go w zatoce! Teraz ja mówię, więc wszyscy mają się zamknąć i przestać mi przerywać! Pozwólmy wypowiedzieć się gościom, na Krina!
Ktoś zaczął głośno protestować, ale jego krzyki szybko ucichły – Turl Kam skinął głową, a dwóch porządkowych wyniosło krzykacza z sali. Wszyscy zamilkli pod ciężkim spojrzeniem przewodniczącego, który z zadowoleniem kontynuował.
– Jak już mówiłem, trudno uwierzyć w to, co mówią nasi goście. Ale łatwo to będzie sprawdzić, kiedy przyjdzie odpowiednia pora. Teraz jednak nie czas i nie miejsce.
– Sądzę, że nie ma powodu, żeby kłamali. Nie mają nic do zyskania, przybywając tu. Przystań K’Vaerna nie jest dla Diaspry warta nawet splunięcia, więc pamiętajcie o tym, kiedy będą przemawiać. Teraz kolej na kleryka–rzemieślnika Rus Froma. Rus Fromie, proszę.
From wystąpił naprzód i skłonił się Radzie, jednak zamiast skierować swoje słowa do niej, tak jak to zrobił Bogess, odwrócił się do w stłoczonego pospólstwa.
– Nie możecie uwierzyć w opowieści generała Bogessa, i trudno się temu dziwić. Opowiadamy o wydarzeniach zakrawających na cuda, o chodzących murach włóczni i tarcz, które złamały Bomanów jak suchą gałązkę. Mówimy o niebieskich błyskawicach wydobywających się z broni ludzi, naszych towarzyszy, a wy dziwicie się temu i nie dowierzacie nam.
– Niektórzy z was znają moje imię. Jeśli słyszeliście o moich skromnych osiągnięciach jako rzemieślnika, pamiętajcie o nich, proszę, kiedy będę opowiadał wam o cudach. Nasi goście pokazują je nam jeden po drugim. Ich urządzenia i broń są dla nas jak czary, ale to, czego chcą nas nauczyć, jest jeszcze bardziej niezwykłe. Nie potrafimy budować ich miotaczy piorunów ani przyrządów pozwalających rozmawiać na wielkie odległości, ale pokazali nam nowe metody pracy i nowe sposoby wytwarzania, które możemy powielać. Odsłonili przed nami – a przynajmniej przede mną – panoramę nowych pomysłów i wynalazków. Pomysłów i wynalazków, które na zawsze zmienią nasze życie.
– Wiele z nich nie zostałoby dobrze przyjętych w moim mieście. To miasto kapłanów, w którym zgoda na nowe idee jest ograniczona. Każdy może raz w życiu wpaść na jakiś pomysł. Nie więcej i niemniej.
Poczekał, aż ucichnie śmiech mieszczan, po czym ciągnął dalej.
– Kiedy więc powiedziano mi „Jedź do Przystani K’Vaerna”, poczułem ogromne uniesienie, ponieważ ze wszystkich miast między górami i morzem to właśnie Przystań jest miejscem, gdzie owe nowe pomysły mają szansę się urzeczywistnić. Na pewno plemię Krina od Dzwonów powita nowe metody żeglowania, uczenia się i wytwarzania z takim samym entuzjazmem jak ja! To właśnie w Przystani znajdę konstruktorów, którzy będą chcieli zmierzyć się z moją myślą i zręcznością! To właśnie w Przystani znajdę ludzi gotowych stawić czoła pojawiającym się przed nami wyzwaniom! Bo lud Przystani K’Vaerna nigdy nie ugiął się przed żadnym wyzwaniem i na pewno nie ugnie się i tym razem.
Przerwał i powiódł wzrokiem po zgromadzonych.
– Jestem więc w Przystani K’Vaerna. I co widzę? Niedowierzanie... – wskazał na jednego z widzów – pogardę... – wskazał na drugiego – i kpinę. – Klasnął w dłonie w geście żalu i zaskoczenia.
– Czy moja opinia o waszym mieście była błędna? Czy Przystań K’Vaerna, znana ze swojej otwartości tak samo jak ze swych dzwonów, nie chce przyjąć nowych idei? Czy Przystań K’Vaerna boi się stawić czoła nowym wyzwaniom? Czy wpadła, tak jak mniejsze miasta, w pułapkę strachu, izolacji i samozadowolenia? Czy może jednak wciąż jest lśniącym klejnotem, jakim zdawała się być, widziana z dalekiej Diaspry?
– Odpowiedź zależy od was – powiedział, wskazując tłum. – Od ciebie, ciebie i ciebie. Bo Przystań K’Vaerna nie jest rządzona przez oligarchię, tak jak Bastar. Nie jest rządzona przez kapłana, tak jak Diaspra, ani przez despotę, tak jak Sindi. Władają nią jej mieszkańcy, pytanie tylko, kim oni są. Czy strachliwymi basik? Czy odważnymi atul–grak?
– Odpowiedź zależy od was.
Splótł wszystkie cztery ramiona i popatrzył na znacznie już cichszą gawiedź, po czym odwrócił się do Rady i ludzkim gestem wzruszył ramionami.
– Mogę dodać tylko jedno. Ludzie ofiarowali mi plany broni, która może strzelać o wiele szybciej i celniej niż sobie wyobrażacie. Można ją również przeładowywać sprawniej niż arkebuz czy strzelba z zamkiem kołowym, a co najważniejsze, można z niej strzelać nawet w deszczu równym Hompag i trafiać w cel oddalony nawet o ulong. Pokazali mi, jak zmniejszyć rozmiary naszych bombard do tego stopnia, by mogły je ciągnąć civan albo turom, dzięki czemu można by ich używać przeciw Bomanom na polu bitwy. Nie twierdzę, że ich wyprodukowanie będzie szybkie i łatwe, ponieważ nie posiadamy umiejętności, które mają ludzie. Jednak zbudowanie ich przez naszych rzemieślników i z naszych surowców jest możliwe. Mając taką broń oraz wsparcie mieszkańców tego wspaniałego miasta możemy całkowicie zniszczyć Bomanów, a nie tylko chwilowo ich pokonać. W przeciwnym razie będziecie się tu kryć jak basik, aż skończy się wam zboże, a wtedy barbarzyńcy przyjdą i wezmą wasze rogi.
– A co na tej wojnie może zyskać Diaspra? – zapytał jeden z członków Rady.
– Niewiele – przyznał Rus From. – Bomanów nie interesują krainy na południe od Wzgórz Nashtor. Kiedy zniszczą Przystań K’Vaerna, wrócą na północ. Może część z nich osiedli się tutaj. Być może będziemy musieli umocnić Wzgórza Nashtor linią fortec, tak jak kiedyś zrobił to Związek Północy, ale to nastąpi dopiero w odległej przyszłości. Wynegocjujemy ponowne otwarcie ujścia Chasten i odzyskamy dostęp do handlu morskiego.
– Jednak wy zyskacie znacznie więcej na tej wojnie. Pozbawiona możliwości handlu Przystań straci znaczenie. Przestaną do was zawijać statki kupieckie i zaczniecie podupadać. Nawet jeśli dogadacie się z Bomanami, nie przetrwacie długo bez możliwości handlu rzecznego z D’Sley przez Tam. Wkrótce pozostaną po was tylko ruiny i wspomnienia.
– To nie są chyba powody, dla których tu jesteście! – warknął Turl Kam przez zaciśnięte zęby. Nawet Bistem Kar nie był wobec nich tak brutalnie szczery.
– Jestem tu, ponieważ przysłał mnie mój władca – odparł From. – Muszę wam powiedzieć, że w Diasprze zajmowałem się wieloma projektami, które zapewniały mi mnóstwo zajęcia. Byłem tam bardzo potrzebny. Ponieważ Gratar zapatrywał się na to inaczej, jestem tu z jego rozkazu.
– A co on chce osiągnąć? – spytał członek Rady, który odzywał się już wcześniej. From przypomniał sobie jego imię. To był Wes Til, przedstawiciel bogatych domów kupieckich. Chciał pozbyć się mnie z miasta, zamierzał odpowiedzieć kapłan, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. Zamiast tego powiedział:
– Myślę, że najlepiej oddają to słowa ludzi: „W obliczu zła ludzie dobrej woli muszą się jednoczyć albo zginą jeden po drugim jako ofiary swoich samotnych zmagań”. Gdybyśmy pozwolili tym, którym powinniśmy pomóc – i którzy mogliby nam pomóc – zginąć przez nasze zaniechanie, każde nieszczęście, które by nas spotkało, byłoby zasłużoną karą.
– Dlatego przywozimy wam żelazo kupione w Nashtor za skarby diasprańskiej świątyni i prosimy tylko, byście po wojnie zwrócili nam poniesione koszty. Przyprowadziliśmy również dwa tysiące piechoty, którą trzeba utrzymać i wyposażyć. Jeśli koszty zaopatrzenia naszych Sił Ekspedycyjnych w żywność i sprzęt będą równe cenie żelaza, Diaspra uzna rachunek za wyrównany.
– Podsumowując więc, dajemy wam żelazo i wojsko, a w zamian prosimy tylko o utrzymanie.
– Osobiście uważam, że Gratar zachował się jak szaleniec, okazując hojność w tak niebezpiecznych dla nas wszystkich czasach. Ja nie byłbym tak miły jak on.
– Nie owijasz w dianda, Rus Fromie – powiedział Turl Kam, zacierając ze zmartwienia ręce.
– Jestem kapłanem, a nie politykiem – odparł kleryk. – Jestem też rzemieślnikiem, a sami wiecie, jacy oni są.
– W rzeczy samej – zaśmiał się Wes Til, a gapie za plecami kapłana zawtórowali mu jak echo. – Ale gdzie jest ta cudowna broń ludzi? Gdzie są oni sami? Niech przemówią.
– Dobrze – zgodził się Kam. – Kto przemówi w imieniu ludzi?
Roger zrozumiał, że nadeszła jego kolej, więc wystąpił naprzód.
– Członkowie Rady – zaczął, skłoniwszy się lekko – oraz mieszkańcy Przystani K’Vaerna – dodał, odwracając się i kłaniając tłumowi. – Będę mówił w imieniu ludzi.
– Skąd się tu wzięliście? – zapytał szorstko Kam, – Rada została już poinformowana o waszych zamierzeniach, ale na razie jedynie nieoficjalnie.
– Nie pochodzimy stąd i chcemy wrócić do domu – odpowiedział Roger. – Musimy dotrzeć do kraju leżącego za Zachodnim Oceanem, a nie mamy wiele czasu. Dlatego chcemy kupić od was statki i wyruszyć najszybciej, jak to będzie możliwe. Nasz ekspert od żeglugi uważa, że wasze statki, mimo doskonałej konstrukcji, nie nadają się do pełnomorskich wypraw. Nie jesteśmy pewni, czy uda się je dostosować do naszych potrzeb. Jeśli okaże się to niemożliwe, będziemy musieli zbudować nowe.
– To potrwa – powiedział Til. – A mówisz, że nie macie czasu. Koszty też będą wysokie, zwłaszcza w czasie wojny.
– Mamy fundusze – odparł Roger, z trudem powstrzymując się od spojrzenia z wyrzutem na Armanda Pahnera, który dopiero tego ranka powiedział mu, co zdobyli w Ran Tai. – Jestem pewien, że stać nas na budowę nowych albo modyfikację waszych starych statków.
– Może was stać – powiedział Kam – ale nam kończą się materiały. Nasza flota miała krótkie i niemiłe spotkanie z Bomanami na Zatoce po tym, jak padło D’Sley. Ponieśliśmy sporo strat, a drewno, zwłaszcza na maszty, do tej pory spławialiśmy Tam. Teraz nie mamy skąd go brać, dopóki nie odbijemy terenów, na których prowadzi się wyręb.
– Damy sobie radę – powiedział Roger z pewnością siebie, której wcale nie czuł. – Przeszliśmy połowę tego świata. Przedarliśmy się przez rzeki pełne atul–grak. Zniszczyliśmy własnymi siłami plemiona prawie tak liczne jak Bomani. Przebyliśmy nieprzebyte góry i spalone słońcem pustynie. Mały ocean nas nie zatrzyma.
– Morze to dama, ale ta dama jest dziwką – powiedział w zadumie Kam. – Raz odwróciłem się do niej plecami... i straciłem nogę.
– Odwracałeś się więcej razy, ty stary pijaku! – krzyknął ktoś z tłumu.
– Powinienem kazać cię za to wyrzucić, Pa Kathorze – chrząknął ze śmiechem Kam. – Masz tylko częściowo rację. Nie byłem pijany, tylko miałem kaca. Ale prawda jest taka, że morze to dziwka, zwłaszcza kiedy ma zły humor, a ocean jest jeszcze gorszy. O wiele gorszy. Myślę, że powinieneś o tym pamiętać, książę Rogerze.
– Zdajemy sobie sprawę z trudności i niebezpieczeństw, Turl Kamie – odparł Roger. – Mamy respekt dla oceanu. Ale w jakim by nie był humorze, musimy go przepłynąć. Mamy tę przewagę, że znamy prostą innowację olinowania, która pozwala nam płynąć o wiele bardziej na wiatr, niż potrafią to wasze statki.
– Co? – spytał Wes Til, kiedy po słowach księcia zapadła cisza. – Jak to?
– To bardzo łatwe – powiedział Roger. – Chociaż prościej byłoby to zademonstrować niż opowiedzieć. Dzięki temu statek może płynąć trzydzieści–czterdzieści stopni pod wiatr.
– Co? – Turl Kam powtórzył pytanie Tila. – To niemożliwe. Nie da się żeglować mniej niż pięćdziesiąt stopni pod wiatr!
– To jest możliwe. Pokażemy waszym żeglarzom i szkutnikom, jak to robić, kiedy będziemy przygotowywać się do naszej podróży. Mamy o wiele bardziej rozwinięte niż wy techniki nawigacji, dzięki którym zawsze wiemy, dokąd płyniemy. Potrafimy mniej więcej określić na mapie cel podróży i sprawdzić naszą pozycję w czasie rejsu, więc zawsze płyniemy wyznaczonym kursem, a nie zdając się na przypadek.
– A wasz cel leży po drugiej stronie oceanu, tak? – zaczął głośno zastanawiać się Til.
– Tak. To duża wyspa albo mały kontynent.
– Więc zbudujecie statek?
– Albo kilka statków – poprawił go Roger. – Będzie to zależało od ich wielkości i ilości zapasów i jucznych zwierząt, które zabierzemy ze sobą.
– Albo kilka statków – powtórzył członek Rady. – Zbudujecie je, a potem przepłyniecie ocean, żeby dotrzeć na ten drugi kontynent. A tam znajdziecie czekający na was port. I co potem?
– Prawdopodobnie sprzedamy statki. Nasz ostateczny cel leży w głębi lądu.
– Aha – powiedział Til. – Więc po tamtej stronie oceanu statki nie będą wam potrzebne. Gdyby więc ktoś dołożył do ich budowy, a może nawet w całości za nią zapłacił, a potem zaoferował wam przewóz za zwrot kosztów podróży...
– Ten ktoś nie myśli chyba o monopolu na nowy rynek zbytu, prawda? – spytał Kam. Kilka osób zaśmiało się głośno.
– Jestem pewien, że z kimś takim można by się dogadać – powiedział Roger, uśmiechając się po mardukańsku zaciśniętymi ustami. – Możemy sporo zaoferować, ponieważ zależy nam na wyruszeniu w drogę bez zwłoki.
– A czy moglibyście zostać i walczyć? – naciskał Til.
– Opóźnienie podróży – odparł ostrożnie Roger – wymagałoby zbudowania innych, szybszych statków. Nie chcemy brać bezpośredniego udziału w walce, ponieważ jest nas zbyt mało. Moglibyśmy zająć się szkoleniem i dowodzeniem waszymi wojskami, tak jak to robiliśmy w Diasprze.
– Ale nasze plany są zupełnie inne. Natomiast jeśli Przystań K’Vaerna zaangażuje się w walkę z Bomanami wszystkimi swoimi siłami, powinniście wygrać bez nas, nawet w otwartej bitwie.
– Ale z waszą pomocą ponieślibyśmy mniejsze straty? – naciskał dalej Til.
– Jeśli włączylibyśmy się w walkę, rzeczywiście ponieślibyście mniejsze straty. Zapoznaliśmy Rus Froma z budową i działaniem nowych rodzajów broni. W naszym kraju stosuje się wiele technologii i maszyn, których wy nie znacie, ale biorąc pod uwagę reputację Rus Froma, jesteśmy przekonani, że poradzi sobie ze wszystkimi trudnościami i będzie w stanie wyprodukować dostateczną ilość broni. W przeciwieństwie do nas, on i wy macie sporo czasu. Może nie aż tak dużo, jak nam się zdawało, zanim poznaliśmy stan waszych zapasów, ale i tak macie go więcej niż my, jeśli chcemy żywi dotrzeć do celu. Nawet bez nas Rus From – wraz z waszymi rzemieślnikami – zaopatrzy was w broń, byście mogli pokonać Bomanów, zanim was pokona brak zapasów.
– Gdybyśmy jednak zostali w Przystani K’Vaerna, moglibyśmy wam pomóc wyprodukować broń. Poza tym – przepraszam, jeśli was obrażę – nasi marines są znacznie lepszymi instruktorami niż Diaspranie. Mamy za sobą wielusetletnie doświadczenie. Posłużę się porównaniem: Diaspranie byliby terminatorami uczącymi innych, by stali się terminatorami, a nasi marines mistrzami fachu szkolącymi was, byście stali się fachowcami.
– Jak wyobrażacie sobie samą walkę? – spytał Til. – Czy sprowokowalibyście Bomanów do zaatakowania was w polu, czy raczej ściągnęlibyście ich na fortyfikacje?
– Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie – powiedział Roger – ponieważ jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. Jak wielokrotnie podkreślałem, nie przybyliśmy tu, by walczyć z Bomanami. Musimy przepłynąć ocean. Gdybyśmy jednak zgodzili się stanąć przeciw nim, prawdopodobnie zaczęlibyśmy od odbicia D’Sley jako bazy zaopatrzeniowej. Wewnętrzne szlaki zaopatrzenia są zawsze lepsze niż ściąganie zapasów przez Zatokę.
– Więc na początek odbilibyście D’Sley – powiedział Til, pocierając rogi. – A co potem?
– Wszystko zależałoby od rozwoju sytuacji.
– Od tego, jakie... dostalibyście od nas dary? – spytał ostrożnie Kam.
– Nie – odparł książę. – Chodzi mi o to, że musielibyśmy wiedzieć, gdzie są Bomani i co robią, zanim zaczęlibyśmy obmyślać dalszą strategię. Ale nie zrobimy tego, ponieważ...
– Ponieważ musicie przepłynąć ocean – przerwał mu Kam. – Jasne. To już wiemy. Mamy więc wątpliwej jakości żołnierzy i trochę na wpół wytopionego żelaza z Diaspry. Mamy dostać od was za pośrednictwem Diaspran nowe – ale nie najlepsze – zabawki, a potem mamy iść i pobić Bomanów. Bo jeśli tego nie zrobimy, to – jak mówi Rus From – Przystań K’Vaerna zginie.
– Nie wiem, czy można by to lepiej ująć – powiedział Wes Til. – Na Krina, wychodzi na to, że powinniśmy byli zginąć we wszystkich wojnach, w których braliśmy udział.
– A więc to by było na tyle. – Roger odsłonił w uśmiechu perłowobiałe zęby. – Z tego, co usłyszałem, nie macie żadnych problemów z Bomanami. Więc może ktoś mi łaskawie powie, gdzie mogę kupić tuzin masztów?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
– Co tam macie, Poertena? – spytał Roger.
Ponieważ posiedzenie Rady nie zakończyło się żadnymi konkretnymi decyzjami, ludzie powrócili do swojego planu zmodyfikowania starych lub zbudowania nowych statków. Diaspranie nie wiedzieli, co mają robić. Jeśli K’Vaernijczycy uznają, że walka z Bomanami nie opłaca się, ich podróż pójdzie na marne. Roger czuł jednak, że do tego nie dojdzie.
– Poszedłem do portu z Tratanem, sir. Tak tylkośmy powęszyli – powiedział Pinopańczyk i wyciągnął swojego pada. – Mamy kłopoty.
– Brak surowców – odezwał się Pahner. – To już wiemy po spotkaniu z Radą. Jak bardzo jest źle?
– Powiedz pan, że wcale ich nie ma, to będziesz pan bliżej prawdy – odparł plutonowy. – Zwłaszcza masztów i drzewców. Znalazłem trzy–cztery stocznie, wszystkie są zamknięte z powodu braku drewna. Te dwie, co działają, pracują bardzo powoli, ot tak, żeby coś robić.
– Jest gorzej niż myślałam – mruknęła O’Casey. – Miasto nie robiło na pierwszy rzut oka aż tak dramatycznego wrażenia.
– To tylko doki nie pracują. Mnóstwo ludzi łazi tam bez celu. Robotnicy portowi, co normalnie rozładowują statki, teraz się włóczą. I żeglarze też. Nawet tawerny są pozamykane.
– A przecież doki są podstawą ich gospodarki – powiedziała O’Casey.
– Nie byłbym taki pewny – sprzeciwił się Julian. – Ja też trochę węszyłem. Za pierwszymi wzgórzami leży spory ośrodek przemysłowy. Cały półwysep cierpi na niedostatek wody gruntowej – stąd tyle zbiorników na deszczówkę – ale tam mają sporo sprzętu. Część działa na wiatr, a część jest zasilana energią wody z wielkich cystern. Widziałem nawet jeden warsztat, w którym podczas odpływu korzysta się z wody z własnych zbiorników napełnianych w porze przypływu. Ale faktycznie jest tam dość spokojnie – przyznał. – Sporo ludzi, wszystkie warsztaty działają, ale... jest spokojnie. Myślę, że gospodarka miasta opierała się głównie na tym, że dostawali surowce, przerabiali je na towar, po czym go sprzedawali. Ale teraz nie mają żadnych surowców, a do tego zniknęła prawie połowa ich rynków zbytu.
– Czy możemy kupić statek i przepłynąć ocean? – spytał Pahner.
– Nie, sir – odparł natychmiast Pinopańczyk. – Możemy kupić statek, jasne. Ale nie przepłyniemy oceanu taką balią.
– Jaką więc mamy alternatywę? – skrzywił się Pahner.
– Możemy kupić statek, rozebrać go i użyć drewna do budowy nowego – powiedział Pinopańczyk. – Ale to potrwa przynajmniej dwa razy dłużej niż budowanie od zera, a w tym czasie skończą nam się uzupełnienia.
– Czy brakuje tylko masztów? – spytał Julian.
– Nie. Z masztami jest najgorzej, ale brakuje wszystkiego. Do zbudowania statku trzeba mieć drewno sezonowane. Można użyć świeżego, ale ono długo nie wytrzyma. A w mieście nie ma żadnego drewna.
– I nie będzie – powiedziała ponuro O’Casey. – To klasyczny problem wszystkich potęg morskich używających statków o drewnianych kadłubach. Kiedy wyrąbią już całe drewno w okolicy, stają się zależne od dostaw zza morza. A dostawcy, z którymi współdziałała Przystań K’Vaerna, właśnie zostali zniszczeni przez Bomanów.
– Tak jest – zgodził się Poertena. – Na jeden statek może znajdzie się drewno, ale na więcej na pewno nie.
– Czy pluton zmieści się na jednym statku? – spytał Julian, krzywiąc się na wspomnienie, że tylko tyle pozostało z jego kompanii Bravo.
– Tak – odparł Pinopańczyk, zezując na kapitana. – Ale to chyba nie wszystko, co bierzemy?
– Kapitanie Pahner! – Roger spojrzał na oficera. – Czy powinienem o czymś wiedzieć?
– Rozmawiałem z Rastarem – powiedział cicho kapitan. – Bomani nie tylko złupili Therdan i Sheffan. Zrównali je z ziemią, a ocalałe siły Związku nie są zainteresowane ich odbudowaniem. Poza tym oddział civan przywiązał się do nas i do pana jako dowódcy. Co więcej, Bogess wspomniał, że część jego sił nie jest zainteresowana powrotem do Diaspry. W przypadku niektórych to chęć poznawania świata, inni po prostu są wobec nas lojalni.
– A więc myśli pan, żeby zabrać ze sobą jazdę i Diaspran? – Książę zachichotał. – Mardukańscy Sipaje Jej Cesarskiej Mości?
– Nie zapewnię panu bezpieczeństwa, mając tylko trzydziestu sześciu marines, Wasza Wysokość – powiedział kapitan, patrząc Rogerowi spokojnie w oczy. – Z trudem mi się to udawało, kiedy miałem pełną kompanię... Ale nie mam już kompanii. Jak powiedział plutonowy Julian, mam tylko pluton. To po prostu za mało.
Książę poważnie kiwnął głową.
– Nie miałem zamiaru kpić z pana, sir. Ani z poniesionych przez pana strat. Po prostu wyobraziłem sobie reakcję mojej matki.
– Rzeczywiście – powiedział Pahner i wybuchnął chrapliwym mardukańskim śmiechem. – Już widzę nasz powrót. Jej Wysokość będzie bardzo... ubawiona.
– Jej Wysokość – rzekła O’Casey – będzie bardzo... zdumiona, kiedy przeczyta raporty. Nic nie może równać się z pańską historią, kapitanie. Zapewnił pan sobie miejsce w wojskowych podręcznikach historii.
– Pod warunkiem, że dostarczę Jej Wysokości księcia – zauważył Pahner. – Muszę najpierw przebyć ocean i zdobyć port z trzydziestoma sześcioma marines i kilkoma psującymi się wspomaganymi pancerzami. I dlatego właśnie chciałbym zabrać ze sobą oddział jazdy civan i diasprańskich pikinierów, strzelców czy muszkieterów.
– Czyli ile statków nam potrzeba? – spytał Roger.
– Sześć – odparł Pinopańczyk. – Sześć trzydziesto – lub trzydziestopięciometrowych szkunerów wystarczy. Duża powierzchnia żagli, spora ładowność, odporność na niepogodę. Może szkunery topslowe. Prostokątne żagle na głównym i przednim maszcie będą dobre wtedy, kiedy wiatr będzie wiał w plecy.
– Możecie takie zbudować? – spytał Pahner.
– Chyba tak. Te ich statki to balie, ale im wystarczają. Nigdy nie tracą z oczu lądu i uciekają do brzegu przy każdej burzy. Myślę, że nikt nie przepłynie oceanu w takiej zabawce. Ale możemy wygładzić linie, pogłębić kadłub i zmniejszyć wysokość pokładu nad linią wody na dziobie i rufie, i wyjdzie całkiem niezły stateczek. Problem w tym, że nie znają tu projektów – budują na oko i sprawdzają wszystko na modelach w skali jeden do dwóch.
– Rozumie pani, o czym on mówi? – spytał Roger, a naczelniczka świty roześmiała się.
– Nie, ale on na pewno wie – powiedziała.
– Podobnie wygląda sytuacja w naszych małych stoczniach, tylko że my używamy projektów komputerowych – stwierdził Pinopańczyk. – Tutaj buduje się model, a potem przenosi wymiary bezpośrednio na gotowy statek, bez szczegółowych planów. Oczywiście szumowiniaki nie mają pojęcia o wyporności i stabilności, ale damy sobie z tym radę.
– W jaki sposób? – spytał Pahner.
– Zbuduję tak jak oni model w skali jeden do dwóch, żeby sprawdzić wyliczenia – powiedział Poertena. – To mi zajmie jakiś miesiąc. Potem, jeśli wszystko pójdzie dobrze, potrzebuję trzech miesięcy na resztę.
– Cztery miesiące?! – wykrzyknął z przerażeniem Roger.
– Nie da rady szybciej, sir – stwierdził przepraszającym tonem plutonowy. – I to pod warunkiem, że będziemy mieli materiały. Rozmawiałem dzisiaj z niezłym szkutnikiem i myślę, że możemy z nim współpracować. Ale musimy zdobyć drewno, a co najważniejsze, jakiś tuzin masztów. I zapasowych masztów, i drzewców, i żagli, skoro już o tym mowa.
– Dobrze, jesteście upoważnieni do dysponowania pieniędzmi wedle uznania – powiedział z kwaśną miną Pahner. – Jeśli to nie będzie koszmarnie drogie, możecie nawet kupić jakiś mały statek i wymontować z niego maszt. I niech ta stocznia już zaczyna. Model ma być gotowy za trzy tygodnie.
– Spróbuję, sir – powiedział ponuro Pinopańczyk – ale w trzy tygodnie chyba się nie da. Powiedziałem miesiąc, bo wiedziałem, że nigdy nie zgodzi się pan na dwa. Ale spróbuję.
Dyskusję przerwało ciche pukanie do drzwi. Do środka zajrzał starszy szeregowy Kyrou.
– Kapitanie Pahner, mamy tu dwóch mardukańskich dżentelmenów z czymś, co wygląda na zaproszenia na kolację.
Pahner podniósł brew i ułożył dłoń w kształt pistoletu. Szeregowy pokręcił głową, dając do zrozumienia, że przybysze wyglądają na nieuzbrojonych. Kapitan skinięciem polecił ich wpuścić.
Obaj Mardukanie mieli na sobie tyle ozdób, że mogliby otworzyć sklep jubilerski, ale Pahner odniósł wrażenie – choć nie był ekspertem w tej dziedzinie – że nie jest ona zbyt wysokiej jakości.
– Jestem kapitan Pahner. A panowie?
– Jestem Des Dar – powiedział pierwszy, kłaniając się miejscowym zwyczajem z przyciśniętymi do ramion pięściami. – Przynoszę dla księcia Rogera zaproszenie na kolację od mojego pracodawcy, Wes Tila.
Posłaniec wyciągnął zwinięty i zapieczętowany zwój.
– Tu jest podane miejsce i pora. Czy mogę powiedzieć mojemu pracodawcy, że zaproszenie zostało przyjęte?
– Ja nazywam się Tal Fer – przerwał mu drugi Mardukanin, wyciągając równie ozdobny zwój. – Przysyła mnie Turl Kam z zaproszeniem dla księcia Rogera na kolację. Czy mogę mu przekazać, że zostało przyjęte?
* * *
Kyrou zobaczył trzech kolejnych posłańców zbliżających się do komnaty księcia. Zajrzał do środka i popatrzył na Pahnera.
– Następnych trzech szumowiniaków, sir.
Cord, który poznał już angielski w stopniu wystarczającym, by zrozumieć to ludzkie określenie tubylców, roześmiał się i szybko udał, że kaszle.
– Wybaczcie – powiedział, kiedy Des Dar i Tal Fer spojrzeli na niego. – Wiek daje się we znaki moim starym płucom.
Pahner popatrzył groźnie na szeregowego, a potem bardzo wymownie na starego szamana, po czym odwrócił się do dwóch posłańców.
– Panowie, przekażcie swoim pracodawcom, że jesteśmy zaszczyceni ich zaproszeniami...
Zawahał się i spojrzał pytająco na naczelniczkę świty Rogera. O’Casey gładko podjęła:
– Jednak nie jesteśmy w stanie udzielić natychmiastowej odpowiedzi. Przekażcie to swoim pracodawcom wraz z obietnicą, że odezwiemy się do nich najszybciej, jak to będzie możliwe.
Posłańcy rzucili się do przodu z zaproszeniami. Przyjęła je uprzejmie, nie okazując żadnemu specjalnych względów, po czym przekazała tę samą wiadomość nowo przybyłej trójce posłańców. Potem pojawiło się jeszcze dwóch. Pahner kazał szeregowemu powtarzać słowa O’Casey wszystkim następnym posłańcom i zamknął drzwi. Na klucz.
– Musi na to spojrzeć ktoś tutejszy – powiedziała O’Casey, przeglądając zaproszenia. Pochodziły nie tylko od członków Rady, lecz również od znaczniejszych kupców. Podejrzewała, że niektóre z nich mogą okazać się bardziej cenne.
– Cord, czy mógłbyś przekazać te zaproszenia Rastarowi? – spytał Roger. – Niech rzuci na nie okiem. Poza tym musimy upewnić się, czy jego oddział rzeczywiście ma zamiar towarzyszyć nam w podróży.
– Tak, panie – odparł szaman, wstając. – Twój osi żyje tylko po to, by ci służyć, niezależnie od tego, jakim niebezpieczeństwom miałby stawić czoła. Zmierzę się dla ciebie nawet z hordami posłańców, choć me serce drży na samą myśl o tym.
– To faktycznie twój obowiązek – powiedział Roger z uśmiechem, po czym położył dłoń na dolnym ramieniu Mardukanina. – Naprawdę nie wiem, czy odważyłbym się teraz tam wyjść.
– To żaden kłopot – odparł osi. – W końcu to nie mnie chcą dostać w swoje ręce.
– „Chociaż kroczę doliną cienia, nie lękam się zła” – zacytował książę, szczerząc się w uśmiechu. – Spotkamy się tutaj, kiedy to szaleństwo się skończy.
– Do zobaczenia więc. – Cord otworzył drzwi i zanurkował w tłum krzyczących posłańców.
– Powiedzcie Kosutic, żeby przysłała tu więcej straży! – zawołał Pahner do Kyrou, po czym spojrzał na Rogera z krzywym uśmiechem.
– Ach, te rozkosze cywilizacji.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Rastar pokręcił głową, patrząc na rozłożone na podłodze zaproszenia.
– Macie rację. Uzyskanie poparcia zależy bardziej od tych zaproszeń niż od spotkania z Radą.
– Czyja to dobrze rozumiem? – spytał Roger. – Tu naprawdę jest napisane „z osobą towarzyszącą”?
– Tak – zaśmiał się Rastar. – Tutejszy zwyczaj pozwala, by na kolacji spotykali się mężczyźni i kobiety. Kobiety mają dodawać spotkaniom wdzięku.
– O cholera – zaklął książę. – Czy oni zdają sobie sprawę, że jednym z moich doradców jest kobieta? I że jednym z wyższych oficerów też, skoro już o tym mowa?
– Nie jestem pewien – powiedział Rastar. – Powinieneś pojawić się na co najmniej trzech z tych kolacji, jeśli chcesz cokolwiek zdziałać w tym mieście. Ale jak ty to zrobisz?
– Eleanora? – zapytał żałośnie książę.
– Postaram się – westchnęła naczelniczka świty. – Szkoda, że trafiliśmy akurat na okres walki o prawa wyborcze, bo to oznacza, że jeśli kobieta odezwie się w tak zdecydowany sposób jak ja, zostanie to potraktowane jako wyrażenie swojego stanowiska politycznego.
– Zastanówmy się, co zrobić – powiedział Roger.
– Są tu trzy zaproszenia od możnych D’Sley – zauważył Rastar. – Ale żadne nie pochodzi od kobiety.
– Myśli pan, że to ma jakieś znaczenie? – spytał Roger.
– Jeśli będziemy musieli zostać i walczyć, to tak – odparł kapitan.
– Aha – uśmiechnął się książę. – Rastarze, mam wrażenie, że w D’Sley nie było demokracji?
– Nie – powiedział Mardukanin. – Rządziła tam rada możnych i słaby król. Z tego, co słyszałem, król nie żyje, wielu możnych też, a wielu mieszkańców, zwłaszcza kobiet, uciekło.
– Pełno ich teraz w mieście – dodał Julian. – To jeden z najbardziej palących problemów w tej chwili – uchodźcy z D’Sley.
– Chciałbym, żeby chociaż raz coś na tej planecie poszło nam gładko. Chociaż raz – pokręcił głową Roger.
– Przejrzę zaproszenia z Rastarem, dobrze? – zaśmiała się O’Casey. – A pan niech omówi z Matsugaem kwestię ubrań. Będzie mi potrzebna wyjściowa suknia albo kostium i ubrania dla kilku marines. Musimy... na ten wieczór podnieść ich status społeczny.
– O Boże. Proszę, Panie, nie tym razem. – Roger złapał się za głowę. – Poertena. Na uroczystej kolacji. Rany Boskie.
* * *
Kostas Matsugae skrzywił się.
– Ma pan za mało wiary we mnie – powiedział.
– Pewnie tak – odparł Roger żartobliwie. – Ale potrzeba nam strojów dla mnie, Pahnera, O’Casey, Kosutic i kilkoro innych marines.
– Dlaczego? Wszędzie do tej pory dobrze wyglądali w mundurach.
– K’Vaernijczycy są trochę bardziej cywilizowani – powiedział książę. – Mogą zauważyć... kiepski stan naszych mundurów, chociaż sami nie noszą ubrań. Musimy zrobić na nich jak najlepsze wrażenie, skoro czegoś od nich chcemy, a konkretnie floty statków. Armand prosi więc, żebyś razem z Eleanorą zadbał o naszą prezencję.
Służący nagle zapalił się do pomysłu. – Coś wymyślę. Zostało nam kilka bel dianda, poza tym na pewno można tu kupić jakiś materiał podobny do tego, który znalazłem w Diasprze. Widziałem tu sporo bardzo ładnych kilimów i gobelinów, więc jeśli dobrze poszukam...
Zamyślił się, a Roger wstał.
– No cóż, zdaję się na ciebie – powiedział.
Spojrzenie Matsugaego nabrało ostrości. – Kto idzie na te przyjęcia? I kiedy one są?
– Nie mamy jeszcze pewności, kto z naszej strony znajdzie się na liście gości – odparł książę tak swobodnie, jak tylko potrafił. – A większość przyjęć jest jutro wieczorem.
– Jutro?!
– Chyba już sobie pójdę – powiedział Roger, rzucając się do ucieczki.
– Jutro?!
– Baw się dobrze, Kostas. Bierz tyle pieniędzy, ile będzie ci potrzeba – rzucił książę i zniknął.
Służący stał przez kilka chwil wpatrzony w zamknięte drzwi, po czym zaczął się uśmiechać.
– Tyle pieniędzy, ile będzie potrzeba? – mruknął. – Współpracować z Eleanorą? – Zachichotał złośliwie. – Zapłacisz mi za to, Roger. Upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu, młody człowieku!
* * *
Eleanora O’Casey spojrzała na wchodzącego do jej gabinetu Matsugaego i na widok jego miny zaśmiała się. Potem szerokim gestem wskazała rozrzucone na podłodze zwoje materiału.
– Zanim zacznie pan narzekać, proszę popatrzeć na to.
– Och, nie miałem zamiaru narzekać. Zastanawiałem się tylko, czy ustaliła już pani, kto idzie na przyjęcia.
– Cóż, mamy do czynienia z dwiema kategoriami przyjęć, może nawet trzema. Pierwsze to te, od których zależy poparcie polityczne dla naszych planów. Są najważniejsze, więc przydzielam tam oficerów i w kilku przypadkach co bardziej obytych podoficerów.
– Oczywiście. A inne?
– Druga kategoria to kolacje, w czasie których większość rozmów prawdopodobnie będzie dotyczyć zagadnień technicznych i wojskowych. Jedną z nich wydaje na przykład Bistem Kar. Na te kolacje wysyłam doświadczonych, ale mniej obytych podoficerów. Do tego dochodzi zaproszenie ze stoczni związanej z rajcą Wes Tilem.
– Będzie tam osobiście?
– Tak. Nie wiem, czy traktować to jako spotkanie polityczne, czy militarno–techniczne, a może jako odrębną, trzecią kategorię. Nazwijmy ją... logistyczną. A może finansową. Wszystko jedno. Tak czy inaczej, nadałam jej ten sam priorytet, co pierwszej. Zwłaszcza dlatego, że będzie tam również Tor Flain, zastępca komendanta Gwardii.
– Kto tam pójdzie?
– Roger. Wprawdzie przewodniczący Rady stoi wyżej niż Til, ale biorąc pod uwagę, że będziemy musieli zbudować własne statki, to spotkanie wydaje się ważniejsze. A jeśli pojawią się pytania dotyczące kwestii wojskowych, jestem pewna, że Roger będzie umiał na nie odpowiedzieć.
– Kto z nim idzie?
– Jeszcze tego nie ustaliłam. Skoro to spotkanie jest takie ważne, powinnam ja pójść, ale mnie bardziej interesuje inne spotkanie. Jeden z członków Rady, prawie tak bogaty jak Til, wydaje kolację, na której ma być obecna kobieta, która zorganizowała ewakuację D’Sley.
– To faktycznie brzmi interesująco – powiedział służący. – Kto z panią tam pójdzie?
– Jeszcze nie wiem. – O’Casey spojrzała na Matsugaego i uniosła brew, widząc wyraz jego twarzy.
– Bardzo chciałbym... poznać tę damę, która zorganizowała ewakuację – powiedział szczerze służący. – I myślę, że mój terminarz spotkań jest otwarty.
– Dobrze – zgodziła się Eleanora, odkładając na bok zwój z zaproszeniem. – Jedno spotkanie mamy z głowy.
– Doskonale. I jeśli wolno, sądzę, że wiem, kto mógłby towarzyszyć Rogerowi.
* * *
– Chryste – wymamrotał Roger, rzucając hełm na posłanie. – Właśnie wracam z portu. Wiem już, co miał na myśli Poertena, mówiąc o baliach – te łodzie utonęłyby nawet w wannie!
– Cóż, niektórzy z nas nie mieli czasu paradować po mieście – prychnął Matsugae, a książę uśmiechnął się, widząc jego strój.
Służący miał na sobie granatowy jedwabny uniform, niezwykle elegancki i o wiele za gruby na tutejszą pogodę. Po raz pierwszy od wylądowania na Marduku na jego piersi lśniła odznaka służby pałacowej MacClintocków. Matsugae pogładził ją odruchowo, zauważywszy spojrzenie księcia.
– Wspaniały strój, Kostie! Rozumiem, że Eleanora wcisnęła cię na listę gości?
– Nie użyłbym słowa „wcisnęła” – odparł z dumą służący – ale rzeczywiście wybieram się dziś wieczorem na kolację. Pani Eleanora i ja idziemy tam razem, skoro już o tym mowa.
Uśmiech Rogera stał się bezczelnie ironiczny.
– Zasłużyłem sobie na wolny wieczór – powiedział Matsugae. – Podczas kiedy pan zabawiał się w porcie, przez mój zakład krawiecki przeszło pół plutonu.
Roger uniósł ze zdziwienia brwi, a Matsugae uśmiechnął się triumfalnie.
– Jestem z niego – zasłużenie, jak sądzę – dumny, ponieważ stworzyłem go w jeden dzień. To największy zakład krawiecki, jaki w życiu widziałem. Musiałem wykupić cały warsztat produkujący żagle.
– Dobra robota, Kostas! Wiedziałem, że można na ciebie liczyć. Teraz trzeba tylko powielić twój strój w kilkudziesięciu egzemplarzach i możemy iść na te wszystkie nudne przyjęcia, na których musimy być, żeby ocalić własne tyłki razem z Przystanią K’Vaerna! Kiedy będę miał przymiarkę?
– Niewątpliwie ucieszy pana wiadomość, że nie musi pan nic mierzyć, mimo że cały dzień zabawiał się pan w porcie, zamiast pomóc w przygotowaniach. Jak się okazuje, bliźniacy St. John są niemal tego samego wzrostu i budowy co pan, więc jeden z nich posłużył mi za manekina. Ma pan już nowe ubranie.
– Na pewno byłeś zły, że zrzuciliśmy to na ciebie, prawda?
– Nie tak bardzo, jak mogłoby się zdawać. Jak się domyślam, wybiera się pan na przyjęcie do Wes Tila?
– I Tor Flaina – przytaknął Roger, rozplatając włosy i zdejmując mundur. – Pewnie nie ma czasu na kąpiel?
– Już jest przygotowana. Kogo zabiera pan ze sobą?
– Myślałem, że Eleanorę – odpowiedział książę z jedną nogą w spodniach. Nagle nabrał czujności. Ton głosu służącego był dosyć dziwny. – Ale powiedziałeś, że to ty z nią idziesz, tak?
– Tak. Wybieramy się na spotkanie z Sam Tremi i Fulleą Li’it, damą, która zorganizowała ewakuację D’Sley.
Roger wydostał się wreszcie z munduru. – W takim razie idę z Kosutic?
– Ona idzie z plutonowym Julianem na kolację do Bistem Kara.
– To ciekawe – zauważył książę. – Szkoda, że to nie mnie przypadło w udziale. Więc jeśli nie Kosutic, to kto? Sierżant Lai?
– Ona idzie z kapitanem Farmerem na kolację do Turl Kama.
– W porządku. – Roger odwrócił się do służącego i oparł dłonie na biodrach. – Wyrzuć to wreszcie z siebie, Kosie. Kto?
– Wydaje mi się, że następnym według starszeństwa w marine jest plutonowy Despreaux – powiedział spokojnie Matsugae.
– Och – jęknął książę. – Kostasie Matsugae, nie miałem pojęcia, jakie pokłady złośliwości w tobie drzemią. Jesteś złym człowiekiem!
– Ja? Cóż, być może. Muszę jednak powiedzieć, że bardzo ładnie wygląda... jak na służkę.
* * *
– Co za paskudny człowiek – szepnął do siebie Roger, kiedy w drzwiach pojawiła się Despreaux.
Miała na sobie bluzkę w ślicznym kolorze złamanej bieli, bez rękawów i kołnierzyka, podobny do lnu materiał był cienki jak papier i połyskiwał niczym macica perłowa. Nazywał się halkha i otrzymywano go ze strąków rośliny podobnej do konopi. Tutejsi Mardukanie używali go do wszystkiego, tak jak Ziemianie używali bawełny przed wynalezieniem włókien syntetycznych. Roger nie potrafił pojąć, jakim cudem Matsugae, mając tak mało czasu, uszył tyle strojów.
Bluzka Despreaux była sznurowana po bokach i na ramionach miękkimi, wspaniale wyprawionymi rzemieniami. Roger podejrzewał, że Matsugae nie miał po prostu czasu, by zapoznać nieużywających odzieży Mardukan z czymś takim jak guziki i dziurki, ale dzięki tym sznurowaniom ubiór nabrał lekko barbarzyńskiego charakteru, co doskonale pasowało do obecnej sytuacji.
Prosta spódnica Despreaux również była biała. Kiedy spódnica zawirowała wokół długich nóg marine, Roger aż zamrugał na widok jej butów.
– Buty na obcasie? Skąd on, do cholery, wziął buty na obcasie?
– To wszystko, co ma pan do powiedzenia, Wasza Wysokość? – warknęła plutonowy. Po raz pierwszy od wielu miesięcy miała na sobie coś innego niż mundur.
– Eee... – Rogerowi nagle zabrakło słów.
– Mam nadzieję, że pańska służka odpowiednio się prezentuje – powiedziała złośliwie Despreaux.
Książę skrzywił się.
– Posłuchaj, nie byłem tamtego wieczoru w najlepszej formie i użyłem nie tego słowa, które chciałem. Nie chodziło mi o służkę, pomoc ani niewolnicę. Może kiedyś uda mi się wytłumaczyć ci, co miałem na myśli. Ale teraz mamy do wykonania zadanie. Jeśli to ci coś pomoże, wiedz, że to nie ja o nie prosiłem.
Oczy Despreaux rozbłysły.
– Och, oczywiście, od razu jestem szczęśliwsza, milordzie! Nie dość, że muszę cały wieczór męczyć się z panem, to jeszcze okazuje się, że mam panu nie psuć zabawy!
Roger z rozpaczą złapał się za głowę.
– Plutonowy Despreaux, zawrzyjmy pokój, dobrze? Przepraszam. Przepraszam, że was obraziłem. Przepraszam, że nie skorzystałem z waszego zaproszenia ani nie sprawdziłem, czy to naprawdę było zaproszenie. Uważam was za bardzo atrakcyjną kobietę. Pociągaliście mnie, pociągacie i będziecie pociągać, i tamtej nocy, i teraz. Może kiedyś będziemy mogli usiąść i porozmawiać o... problemach Rogera MacClintocka i o tym, dlaczego zawsze robi z siebie dupka w obecności pięknych kobiet.
Podniósł rękę, zanim Despreaux zdążyła coś powiedzieć.
– Ale dziś wieczorem mamy do wykonania zadanie. Bardzo ważne zadanie. A to wymaga, żebyśmy nie okazywali, że coś nas poróżniło. Czy możemy chociaż udawać, że się lubimy? Odrobinę? Kilka godzin?
Despreaux zamknęła usta i kiwnęła głową.
– Tak jest, sir. Możemy.
– Bardzo dobrze. W takim razie chyba już czas. – Roger ruszył w stronę drzwi, ale marine błyskawicznie go wyprzedziła, żołnierze Osobistego Pułku Cesarzowej zawsze pierwsi przechodzili przez drzwi.
Książę spojrzał na plutonowego i uśmiechnął się. Zauważył, że dzięki butom na obcasie niemal dorównuje mu wzrostem. Z przyjemnością pomyślał, że ułatwi mu to patrzenie w oczy Nimashet Despreaux.
– Plutonowy – powiedział – dzisiaj wieczorem nie jesteście moją obstawą. Zabieram was na kolację, a więc otwieranie drzwi to moje zadanie.
Despreaux uśmiechnęła się i przeszła przez próg, ale odruchowo zlustrowała wzrokiem obie strony korytarza.
Tak ci się tylko zdaje, pomyślała. Ciekawe, skąd sierżant wzięła tę kaburę. Spróbuj tylko dostać się dziś wieczorem między te uda, Wasza Wysokość, a zobaczysz, jaka cię czeka niespodzianka!
Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że z góry założyła, iż on spróbuje... a ona mu na to pozwoli.
Och, Nimashet, obyś wszystkiego nie popsuła, pomyślała.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Restauracja, do której Roger trafił wraz ze swoją towarzyszką po długiej podróży z Cytadeli, wyglądała z zewnątrz jak szopa. Stała nad zatoczką w kształcie półksiężyca na północ od głównej części miasta. Skały i piaszczysta plaża u podnóża stromego wapiennego klifu, wznoszącego się ku murom miasta, wyglądały niezwykle urokliwie. Zbudowana z szarego drewna restauracja wspierała się na wbitych w skalisty brzeg palach. Od strony wody była otwarta, przy pomoście kołysały się dwie niewielkie rybackie łódki.
Roger zsunął się z howt’e i pomógł zsiąść Despreaux. Podobne do triceratopsa zwierzę było mniejszą wersją flar–ta, mierzyło zaledwie dwa metry w kłębie. Dla mieszkańców Przystani K’Vaerna było dość ostentacyjnym środkiem transportu. Na szczęście, podobnie jak flar–ta, howt’e było niezwykle łagodne. Było także bardzo drogie, fakt, że Wes Til wysłał je po swoich gości, był dowodem jego bogactwa oraz – jak miał nadzieję Roger – wyrazem szacunku.
W normalnych okolicznościach Despreaux zsiadłaby ze zwierzęcia z gracją gimnastyczki, jednak teraz pięciocentymetrowe obcasy wyczarowanych skądś przez Matsugaego butów zdecydowanie utrudniały jej zeskok z triceratopsa.
Roger uśmiechnął się na widok swojej obstawy. Marines otoczyli go kordonem, a kilku z nich weszło do restauracji, by sprawdzić wnętrze. Książę uważał, że to zabawne. Pahner i reszta żołnierzy przyzwyczaili się już, że podczas bitwy czy marszu Roger ryzykuje życie tak samo jak zwykły szeregowiec. Kiedy jednak znajdowali się w każdej innej sytuacji, natychmiast zwiększali czujność.
Marines dali znak, że w restauracji wszystko jest w porządku, i łaskawie pozwolili księciu i Despreaux wejść do środka.
Wnętrze szopy wyglądało o wiele lepiej, niż można by się spodziewać. Podzielono je na kilka mniejszych pomieszczeń, plecione ścianki od strony zatoki pozwalały świeżej morskiej bryzie przenikać do środka. W pierwszej części restauracji wokół niskich, długich stołów siedziały przynajmniej dwa tuziny Mardukan, skubiących jedzenie z tac i pijących z pękatych naczyń.
Natychmiast po wejściu książę zdał sobie sprawę, że niezależnie od tego, co się wydarzy, czeka go wspaniałe przeżycie kulinarne.
– Ładnie pachnie – szepnęła plutonowy.
– Szkoda, że nie wzięliśmy Kostasa – powiedział Roger.
W ich stronę ruszyła obwieszona klejnotami mardukańska kobieta.
– Poszedł z Eleanorą, pamięta pan?
– To właśnie miałem na myśli.
– Dostojny panie i pani, witamy u Bullura. – Mardukanka wydała się księciu bardzo młoda, wyglądała jak ziemska nastolatka. – Czy mają państwo rezerwację?
– Przyszliśmy na przyjęcie Wes Tila – odparł Roger, podając jej zaproszenie. Zaskoczył go fakt, że powitała ich kobieta. Po raz pierwszy od opuszczenia Marshadu rozmawiał z Mardukanką. To, co zaobserwował na targowiskach i na spotkaniu z Radą, utwierdziło go w przekonaniu, że O’Casey miała rację. W Przystani K’Vaerna kobiety cieszyły się przynajmniej częściowym równouprawnieniem.
– Doskonale, proszę pana – powiedziała hostessa, zerknąwszy na zaproszenie. – Państwo pozwolą za mną.
– Dokąd idziemy? – spytała Despreaux, dotykając ramienia Rogera.
Mardukanka wskazała im następne pomieszczenie.
– St. John – powiedziała plutonowy i wskazała ruchem głowy kierunek.
– Się robi, Nimashet – odparł wielki marine i szczerząc w uśmiechu zęby, ruszył za hostessą. – Mogłabyś trochę się wyluzować.
– Nie wydaje mi się.
Despreaux ruszyła spokojnym krokiem za St. Johnem, dając mu czas na dyskretne sprawdzenie następnego pomieszczenia.
– Myślę, że to doskonały pomysł – zauważyła idąca za nimi Beckley. – Znaczy się wyluzowanie. Chociaż byłoby zabawniej, gdybyście oboje się wyluzowali.
Despreaux odwróciła się gwałtownie i zgromiła kapral wzrokiem.
– Nie przypominam sobie, żebym pytała cię o zdanie, Reneb – powiedziała groźnie. Marine zachichotała.
– Jasne, że nie, ale ci, co potrzebują pomocy, z reguły dowiadują się o tym ostatni. Potraktuj nas jak kumpli, którzy chcą ci pomóc.
– Reneb! – krzyknęła Despreaux głosem, w którym złość mieszała się z rozbawieniem, i umilkła, kiedy Roger położył jej dłoń na ramieniu.
– Nie ona jedna uważa, że robimy z siebie idiotów, Nimashet – westchnął. – I co najgorsze, wszyscy oni mają rację. Ale – oczy księcia zabłysły szelmowsko – jeśli nie zdradzisz im naszej mrocznej tajemnicy, co zaszło między nami w Q’Nkok, ja też nic nie powiem!
Zatrzymali się właśnie przed drzwiami prowadzącymi do ostatniego pomieszczenia. St. John pojawił się w nich w samą porę, by zobaczyć, jak twarz plutonowego Despreaux robi się purpurowa.
– Proszę, proszę – zainteresowała się Beckley. – Co takiego stało się w Q’Nkok, Nimashet?
– Nie twoja sprawa! – warknęła marine. – To znaczy nic się nie stało! Ja...
– Nimashet! – zawołał wstrząśnięty Roger. – Jak mogłaś już zapomnieć taki piękny poranek!
– Nie było żadnego pięknego poranku! – parsknęła Despreaux, po czym, kiedy Beckley wybuchła śmiechem, odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się wbrew sobie. – Niech cię diabli, Roger – zachichotała. – Darowałam ci już Ran Tai, ale tym razem...
Odruchowo rozejrzała się po pomieszczeniu, upewniając się, czy nic nie zagraża księciu, po czym odrobinę się rozluźniła. Sala zajmowała około jednej czwartej powierzchni całej restauracji. W środku czekał członek Rady, jego zaproszeni goście i kilku służących.
– Najpierw musisz mnie dogonić – przerwał jej Roger. Rajca i zastępca dowódcy Gwardii podnieśli się, by ich powitać. – A zanim zrzucisz te pantofelki, będę już daleko.
* * *
– Książę Roger Ramius Sergei Alexander Chiang MacClintock – powiedział Wes Til, składając lekki ukłon. – Tor Flaina już poznałeś. Pozwól, że ci przedstawię moją towarzyszkę życia, Teel Sla’at.
Kobieta ukłoniła się głęboko i wykonała gest powitania. Miała na sobie coś, czego Roger nigdy wcześniej nie widział – wspaniałą uprząż ze złota i lapis lazuli. Książę uprzejmie odpowiedział ukłonem.
– Teel Sla’at, witam cię. Ciebie również, Wes Tilu. Miło was widzieć.
– Czy wolno mi przedstawić moją towarzyszkę, See Tra’an? – powiedział Tor Flain. Gwardzista zastąpił noszony zwykle pancerz ciężką biżuterią – miał co najmniej po pięć bransolet na wszystkich czterech rękach i pięć naszyjników. Jego pani jeszcze bardziej skrzyła się od klejnotów. Miała na sobie coś w rodzaju metalowego półpancerza, wysadzanego podobnymi do pereł zielonkawymi kamieniami. Mardukanka wyglądała po prostu jak syrena.
– Witaj, See Tra’an i Tor Flainie – powiedział Roger. Ludziom nie udało się opracować na czas protokołu powitań, chociaż Eleanora ciężko nad tym pracowała. Nie wiedzieli na przykład, czy powinni się witać z kobietami, czy tylko je zauważać, gdyż we wszystkich napotkanych dotąd mardukańskich społecznościach były one pozbawionymi głosu niewolnicami. Ponieważ żaden z K’Vaernijczyków nie zareagował oburzeniem, a w restauracji powitała ich hostessa, książę miał wrażenie, że jego zachowanie jest właściwe.
– Niech mi będzie wolno przedstawić plutonowego Nimashet Despreaux. – Wskazał na marine, która ku jego zaskoczeniu zgrabnie dygnęła.
Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy, po czym Teel Sla’at wykonała gest rozbawienia.
– Czy mógłbyś oświecić nas, co cię łączy z plutonowym? – spytała uprzejmie.
Roger uniósł brwi, zaskoczony, że będzie musiał wyjaśnić swój stosunek do Despreaux, a na razie sam nie potrafił go określić.
– Książę Roger i ja próbujemy ustalić, czy nadajemy się na parę – powiedziała Despreaux, kiedy on wciąż zastanawiał się nad odpowiedzią.
– A macie wybór? – spytał Til.
Nimashet uśmiechnęła się, a Roger parsknął śmiechem.
– Oczywiście, że mamy – odparł.
– Usiądźcie, proszę – zaprosił ich Til.
– Czy nadajecie się na parę... – powtórzyła See Tra’an. – Słyszałam, że wy, ludzie, możecie parzyć się cały czas. Czy to prawda?
– Tak – odpowiedział zakłopotany Roger, siadając wraz z Despreaux na rozrzuconych wokół niskich stołów poduszkach. Eskortujący ich marines zajęli miejsca pod ścianami, a Cord usiadł w pozycji lotosu za księciem. – Możemy.
– Parzenie się jest u nas formą zabawy towarzyskiej – dodała Despreaux. – Ale dla niektórych naszych kultur to temat tabu.
– Czy to sugestia, żebyśmy porzucili ten temat? – spytała Teel Sla’at.
Towarzyszka rajcy przysunęła w kierunku Despreaux tacę z cienkimi, gotowanymi plastrami, po czym wzięła jeden plaster i włożyła go do ust Wes Tila.
Plutonowy spojrzała na tacę, po czym wybrała kawałek i ostentacyjnie zjadła go sama.
– W żadnym wypadku. Ani ja, ani Roger nie pochodzimy z tych kultur. – Przerwała i wzięła następny plasterek. – Bardzo dobre.
– Calan – powiedział Tor Flain. – Okryte muszlą stworzenie żyjące na skałach. Przygotowanie go jest bardzo pracochłonne, ale efekt wyśmienity. Jak u was, ludzi, można odróżnić mężczyznę, od kobiety? Ty i Ro... książę jesteście prawie tej samej wielkości.
Roger uśmiechnął się, wziął z tacki plasterek i podał go Despreaux. Spojrzała na niego groźnie.
– Najłatwiej po wypukłościach na klatce piersiowej. Są też inne różnice, ale trudno je teraz wytłumaczyć.
– Wypukłości? – powtórzył Flain. – Co to za wypukłości? Czy to też temat tabu?
Tym razem to Despreaux uśmiechnęła się na widok zaczerwienionej nagle twarzy księcia. Nie odezwała się, ciekawa, co odpowie.
– Dla niektórych to tabu, ale nie dla mnie – powiedział Roger. – To... coś podobnego do gruczołów na plecach waszych kobiet. Wydzielają rzadką substancję, którą odżywiają się ludzkie niemowlęta.
– Możemy je zobaczyć? – spytała See Tra’an.
Roger przewrócił oczami, a Despreaux uśmiechnęła się do niego zalotnie.
– Oczywiście – powiedziała i rozwiązała rzemyki na ramionach.
– Hmmm. – Til nachylił się i lekko szturchnął palcem jej obnażone piersi. – Mówicie, że produkują jedzenie dla młodych? To ich jedyne zadanie?
– Nie. Oprócz tego zmieniają mężczyzn w małe dzieci – roześmiała się Despreaux, na powrót zawiązując rzemyki. Tor Flain spojrzał na księcia.
– Twoja twarz zmieniła kolor. Czy to znaczy, że będziecie się teraz parzyć z plutonowym Despreaux?
– Nie! – powiedział stanowczo Roger, a marine wybuchła gwałtownym śmiechem. – Och, zamknij się, Nimashet.
– Czy to rozkaz, Wasza Wysokość? – spytała plutonowy, wciąż chichocząc.
– Nie, raczej próba skierowania rozmowy na inny temat, jak przypuszczam – zauważył rajca. – Mam wrażenie, że obraziliśmy naszych gości.
– I to tego najważniejszego – powiedział Flain. – Dlatego właśnie uważam, że zapraszanie kobiet na negocjacje to szaleństwo.
– Och, mój ty skarbie z D’Sley! – zaśmiała się jego towarzyszka. – Jakiś ty nowoczesny.
– Tak jest. Kobiety są po prostu za bardzo płoche.
– Nie radziłbym mówić tego Eleanorze – powiedział Roger, biorąc następny kawałek calan.
– To twoja, jak to się mówi, naczelniczka świty? – spytał Til.
– Tak. To mój główny doradca polityczny, w przeciwieństwie do kapitana Pahnera, który jest moim głównym doradcą wojskowym.
– I jest kobietą? – spytał Flain.
– Kobietą – przytaknął Roger. – Spotyka się dziś wieczorem z lordem Sam Tre i madame Fullea Li’it. Osoba, która jej towarzyszy, nie ma rangi głównego doradcy.
– Więc to ona będzie prowadzić rozmowy? – spytał Til.
– Oraz wszelkie ewentualne negocjacje polityczne i finansowe, do których może dojść – powiedział Roger, nie zwracając uwagi na spojrzenia, które wymienili K’Vaernijczycy na dźwięk słowa „negocjacje”. Podał kawałek calan Despreaux, która przyjęła poczęstunek, ale omal nie ugryzła go w palec.
– O, spójrzcie – powiedział Tor Flain. – Znów robi się czerwony. Mówię wam, oni będą się parzyć.
– Mam nadzieję, że wstrzymają się do końca kolacji – dodała See Tra’an. – Słyszałam, że będzie wspaniały grillowany coli.
Roger odchrząknął.
– Nie zamierzamy się parzyć.
– Nie tutaj – poprawiła Despreaux.
– To bardzo ładna restauracja.
Książę miał nadzieję, że nie zabrzmiało to jak rozpaczliwa próba zmiany tematu.
– Należy do mojej rodziny – odparł Flain. – Większość pracowników to moi kuzyni.
– Z zewnątrz nie wygląda najlepiej.– zauważyła Despreaux. – Przypuszczam, że celowo?
– Rzeczywiście – zgodziła się Teel Sla’at. – Jeśli o niej nie słyszałeś, nie wejdziesz tu.
– Ale jedzenie podają tu doskonałe – dodał Til. – Rodzina Tor Flaina słynie z przyrządzania ryb.
– To nasza specjalność – przytaknął żołnierz.
– A ty, Wes Tilu? Czym zajmuje się twoja rodzina? – spytał Roger.
– Tilowie to jeden z najstarszych rodów w mieście – odparła towarzyszka członka Rady.
– Kupiliśmy dok od K’Vaerna, kiedy nie miał jak spłacić długów – zaśmiał się Mardukanin. – W przeciwieństwie do większości tutejszych rodzin, udało nam się utrzymać nasz stan posiadania.
– A ty, książę Rogerze? – spytała See Tra’an. – Czy jesteś członkiem potężnej politycznie rodziny? Jak długo już znajduje się u władzy?
– MacClintockowie są Rodziną Cesarską od prawie tysiąca lat – odpowiedziała za księcia Despreaux. – Ponieważ są długowieczni, to zaledwie...
– Dwanaście pokoleń – dokończył Roger. – Nasz ród jest o wiele starszy i jego członkowie zawsze zajmowali różne ważne stanowiska, nawet kiedy nie było jeszcze Imperium i cesarzy.
– Więc wychowywano cię do rządzenia – powiedział Til. – To bardzo interesujące.
Grupa służących wniosła właśnie tace z parującym jedzeniem. Głównym daniem była duża ryba o szerokim, spłaszczonym łbie, podobna do szkaradnicy. Łeb pozostał nietknięty, a resztę upieczono.
– Jestem najmłodszym dzieckiem – ciągnął Roger, kiedy służący rozstawiali tace na niskich stołach. – Mam dwójkę bardzo zdolnego starszego rodzeństwa, które zajmuje się prowadzeniem rodzinnych spraw.
– Aha – powiedział Flain, odkrawając kawałek ryby. Służący rozstawiali przy każdym nakryciu niewielkie miseczki. – Dlatego zostałeś dowódcą wojskowym? Tak samo było ze mną. Nic mnie nie interesowało, więc wstąpiłem do Gwardii.
– Niezupełnie – odparł Roger. – Jestem dowódcą marines, ale prawdziwym zawodowym wojskowym jest Pahner.
– Sporo się już nauczyłeś – powiedziała Despreaux, gryząc kawałek pomarańczowego korzenia. – Uuu! Ale ostre!
– Dziękuję, ale i tak nie jestem jeszcze prawdziwym dowódcą – stwierdził książę. – To, że marines słuchają moich rozkazów, nie oznacza, że jestem jednym z nich.
– Nie słuchają ich z obowiązku – powiedział Cord. – Jesteś prawdziwym dowódcą, niezależnie od tego, czy prawo tak stanowi, czy nie.
– Być może – zmieszał się Roger. – Ale mój zawód wciąż jest jeszcze niewiadomą.
– Jesteś również żeglarzem? – spytał Til.
– Zwykłym amatorem – odparł książę, zjadając kawałek pomarańczowego korzenia. – Uuu! Faktycznie ostre.
Napił się wina i wzruszył ramionami.
– Jeden z naszych młodszych rangą ludzi, ten, który spotyka się z zarządcą stoczni i właścicielem warsztatu, który ma zbudować nasz statek, pochodzi z kraju urodzonych żeglarzy. To prawdziwy ekspert. W swoim kraju pracował przez kilka lat w stoczni. Ja jednak też mogę rozmawiać z wami na ten temat.
– Zgodnie z naszą tradycją, osoby biorące udział w spotkaniach, na których mają zapadać ważne decyzje, nie znają się na rzeczy – powiedziała Despreaux. – Wy też macie taki zwyczaj?
Roger zakrztusił się winem, a Til chrząknął z rozbawieniem.
– Rozumiem, że to żart – zaśmiał się.
– Niestety, jest w tym nieco prawdy – powiedział Flain. – Mój ojciec potrafił to doskonale wykorzystywać.
– Dziś wieczór nie będziemy podejmować żadnych decyzji – zapewnił Roger, przełykając wino. – Możemy omówić pewne sprawy, ale nie będziemy podejmować żadnych decyzji.
– Nie mamy zwyczaju podejmować ich przy jedzeniu – zauważyła Teel Sla’at.
– Ale dyskutujecie o ważnych sprawach? – spytała Despreaux. Skosztowała kruchej ryby. – To jest doskonałe. Co to za polewa?
– Robi się ją właśnie z tego pomarańczowego korzenia – powiedział Flain. – Uciera się go bardzo drobno, po czym miesza z winem, sokiem z morskiej śliwy i kilkoma innymi przyprawami, ale to już nasz rodzinny sekret.
– Jeśli wam bardzo zależy na przepisie, mogę go dla was zdobyć – zaproponowała See Tra’an. – Trzeba go tylko podrapać u nasady rogów.
– To ryba przydenna? – spytał Roger, zerkając na Flaina.
Wyczuł, że Mardukanin wolałby zmienić temat.
– Tak – odpowiedział szybko gwardzista. – Żyje przy dnie w dużych ławicach. Zazwyczaj łapie się ją na linkę, chociaż czasem można też łowić siecią. Przygotowanie jej do zjedzenia wymaga sporo wprawy. W jej ciele jest gruczoł, który trzeba usunąć przed gotowaniem, ponieważ wytwarza bardzo trującą substancję.
Despreaux spojrzała na niego przestraszona, a Roger zachichotał, widząc wyraz jej twarzy.
– W naszym kraju mamy podobną rybę – zapewnił Flaina. – Niektórzy lubią próbować jej toksyn w małych dawkach, ale z twojego tonu wnoszę, że w tym wypadku to nie jest możliwe.
– O, nie – zaśmiał się ponuro Tor. – „Trująca” to delikatne określenie. Lepiej byłoby powiedzieć „śmiertelnie zabójcza”.
– Rozumiem. – Despreaux przełknęła spory kęs ryby z niepewnym wyrazem twarzy, a Rogerowi zrobiło się jej żal.
– Przypomnij sobie Marshad i kuchnię Radj Hoomasa, Nimashet – powiedział. Plutonowy spojrzała na niego i wyraźnie się uspokoiła na wspomnienie nieudolnych wysiłków marshadańskiego króla, który próbował otruć swoich gości, zupełnie nie zdając sobie sprawy, jak bardzo różnią się fizjologią od Mardukan.
– Nie obawiajcie się, proszę – powiedział Flain. – Przyrządzamy coile – zwłaszcza moja rodzina – od wielu, wielu lat. Odkąd pamiętam, nikt się nią nie zatruł.
– Jestem pewien, że nic nam nie będzie, Tor – powiedział Roger i uśmiechnął się zachęcająco do Despreaux, która odważnie nałożyła sobie następną porcję ryby.
– W międzyczasie – zmienił temat gwardzista – porozmawiajmy o statkach, które chcecie zbudować. Trójkątne żagle? To fascynujące.
– Powinniśmy dość szybko zbudować model – powiedział Roger. – Myślę, że mogłaby to być pokazowa makieta w mniejszej skali. Byłem w porcie i oglądałem wasze statki. Wydaje mi się, że już potraficie halsować.
– Halsować? – zapytał Til.
– Przepraszam. Ludzie określają w ten sposób naprzemienne zwroty w poprzek wiatru.
– Ach, tak. Wiemy, jak to robić, ale przy lekkim wietrze nasze statki często stają w łopocie.
– W łopocie? – Tym razem zapytała Despreaux.
Roger kiwnął głową.
– Chodzi mu o to, że statki często stają w martwym punkcie, zanim przejdą przez linię wiatru na przeciwny hals. Szczerze mówiąc, byłem zaskoczony, że zamiast stosować zwrot przez rufę, czyli z wiatrem, wolą przez sztag, czyli w poprzek niego.
– A czemu to takie zaskakujące?
– Ponieważ używają prostokątnych żagli zamiast foków, a one są bardzo trudne do obsługiwania – wyjaśnił Roger.
– To prawda – zgodził się Til. Masz rację. Nasi kapitanowie wolą zwroty przez sztag. To zabiera więcej czasu, ale przy słabych wiatrach to często jedyny sposób, by się obrócić. Podobno wy macie plany nowego ożaglowania, które pozwoliłoby nam uniknąć tych trudności?
– Nie posuwałbym się aż tak daleko – powiedział książę – ale na pewno ułatwi wam halsowanie. Poza tym możecie żeglować o wiele ostrzej na wiatr, więc nie będziecie musieli tak często halsować. To powinno zdecydowanie ułatwić wam życie.
– Więc jesteście w stanie przepłynąć ocean... – powiedział Flain.
– Jeśli znajdą się materiały na budowę statków – dodał Til. Roger przełknął kawałek colla.
– Poertena twierdzi, że możemy kupić i rozebrać na części kilka waszych statków.
– To niepotrzebna komplikacja – powiedział Flain, przełykając jęczmyż. – Do tego czasochłonna.
– To prawda – zgodził się Roger. – Ale chyba nie ma innego wyjścia.
– Gdyby Bomani nie zajęli lasów, moglibyście kupić tyle masztów i drewna, ile wam potrzeba – zauważył Wes Til. – Skoro już o tym mowa, spore zapasy są w magazynach w D’Sley. Bomani nie chcą zniszczyć zebranego tam drewna, to barbarzyńcy, ale szanują pieniądze i bez wątpienia w przyszłości będą chcieli je sprzedać. Odebranie im drewna wymagałoby jednak użycia dużej armii.
– Hmmm – mruknął Roger. – Nie wiedzieliśmy o tym. Eleanora na pewno prowadzi teraz interesującą rozmowę.
– A o czym rozmawiają? – zapytał Flain.
– Eleanora chciała poznać osobę, która zorganizowała ewakuację D’Sley.
– Ajajaj! – jęknął Til. – Kiedy wspomniałeś, że ma się spotkać z Fullea Li’it, myślałem, że żartujesz.
– Dlaczego? – spytała Despreaux. – Coś jest z nią nie tak?
– Ona po prostu... – Rajca zawahał się, szukając odpowiedniego słowa.
– Jest bardzo bezpośrednia – powiedziała ze śmiechem Teel Sla’at. – Mówi to, co myśli. D’Sley nigdy nie było tak otwarte dla kobiet jak my, więc mieszkanka D’Sley, która mówi to, co myśli, to dość... niezwykłe.
– Do tego jest uparta jak turom – dodał Til.
– W takim razie to na pewno interesujące spotkanie – uśmiechnął się Roger.
– Fullea będzie nalegać, byście wsparli odbicie D’Sley – powiedział Wes Til.
– Nie ma potrzeby, żebyśmy brali w tym udział – zaprotestowała Despreaux. – Zrobiliśmy już swoje.
– Macie przecież Bogessa i Rus Froma – zauważył Roger, częstując się następnym kawałkiem pomarańczowego korzenia. – Jak to smakuje saute?
– Całkiem nieźle – odparł Flain. – Ale jest bardziej pikantne z rybą na surowo. Problem w tym, że nie mamy zaufania do Bogessa w kwestii broni i taktyki. A w każdym razie nie tyle, ile mamy do ciebie i kapitana Pahnera.
– Ufacie obcym bardziej niż sławnemu generałowi?
– Tak – powiedział cicho Til. – Wątpię, by Rada zgodziła się na wyjście za mury bez wsparcia waszych marines, waszego dowódcy i waszych wspomaganych pancerzy.
– Niech to szlag trafi. – Roger pokręcił głową. – Nie przybyliśmy tu, żeby toczyć za was wasze wojny.
– Och, myślę, że sami możemy dać sobie radę – powiedział nieco cierpko Flain, po czym zamilkł i westchnął. – A raczej moglibyśmy, gdyby udało wam się przekonać naszych rodaków, że wyjście zza murów to najlepszy pomysł. Bo przecież chowanie się za murami oznacza wyrok śmierci dla miasta, będziemy musieli poddać się z głodu albo nie odeprzemy kolejnego natarcia.
– Hmmm – mruknął Roger, kończąc rybę. – Przekonywanie to specjalność Eleanory.
– To fakt – powiedziała Despreaux. – Wydaje mi się, że spotkanie z delegacją D’Sley będzie bardzo ciekawe.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
– A więc jest pani kobietą. – Sam Tre, arystokrata z D’Sley towarzyszący Fullei Li’it, czuł się dość niepewnie, prowadząc poważną rozmowę z kobietą, zwłaszcza że przedstawiono mu ją jako jednego z najwyższych oficerów księcia Rogera.
– Tak – odparła słodko O’Casey. – Jestem.
– I naczelniczką świty – powiedziała Mardukanka, opierając się łokciami na stole. – To fascynujące.
– Kostasie, czy ty również jesteś wysokim rangą oficerem? – spytał Tre.
– Raczej nie – odparł z uśmiechem służący.
– To jeden z naszych ekspertów od logistyki i zaopatrzenia – powiedziała O’Casey.
– Można to tak ująć – zgodził się Matsugae, dziobiąc żylastego basik. – Smakuje jak kurczak, a można by go przyrządzić na więcej sposobów – mruknął, po czym spojrzał na gospodarza z przepraszającym uśmiechem. – Proszę mi wybaczyć. Nie mogłem się powstrzymać od skomentowania jedzenia, które jest całkiem niezłe, bo po prostu jestem kucharzem ekspedycji.
– Jest odpowiedzialny za zaopatrzenie marines – poprawiła go O’Casey. – Był osobistym służącym Rogera, po czym przydzielono mu obecną funkcję, którą, pozwolę sobie dodać, pełni wzorowo.
– Aha – powiedziała Fullea. – Mamy więc arystokratę z D’Sley, naczelniczkę świty, wdowę po d’sleyskim rybaku i kucharza. – Zaczęła się tak gwałtownie śmiać, że Eleanora wystraszyła się, iż Mardukanka się udusi. – Niezłe przyjęcie.
– Szkoda, że to nie ty gotowałeś, Kostas – powiedział Tre. – Masz rację – jest wiele sposobów przyrządzania basik, a ten akurat nie jest zbyt smaczny.
– Obawiam się, że wybrałam nie najlepszą restaurację – przyznała Fullea. – Ale wydawanie ważnych kolacji w obcych miastach nie należy do rzeczy, których mnie uczono.
– Jesteś żoną rybaka? – spytała O’Casey.
– Byłam. Mój mąż nie był biednym rybaczyną miał własną łódź i udziały w barce towarowej swojego brata. Ale nie był też bogaty. Ani szlachetnie urodzony, ani wpływowy.
– Zginął z rąk Bomanów? – spytał Matsugae.
– Nie, zginął wcześniej. – Wdowa wykonała gest rezygnacji. – Naprężona lina zmiotła go z pokładu. Nigdy nie odnaleziono ciała.
– „... Ci, co idą na dno w swoich statkach” – zacytowała cicho O’Casey. – Przykro mi.
– Morze daje i morze odbiera – powiedziała Fullea. – Ale największe problemy miałam z jego bratem. Tareim uważał, że powinien przejąć interesy mojego męża. Ja jestem tylko kobietą. Nieważne, że przez lata to właśnie ja doradzałam mężowi. Miał o wiele większe zyski niż Tareim, i to bynajmniej nie dzięki smykałce do interesów. Ale Tareim nie chciał być zależny od kobiety, a prawo miał po swojej stronie. Kiedy przejął interesy mojego męża, nie mogłam nic zrobić. Patrzyłam bezsilnie, jak wszystko podupada. W końcu... przekonałam go, żeby pozwolił mi sobie doradzać. Wtedy znów zaczęliśmy dobrze zarabiać.
– Nasze urządzenie przetłumaczyło to słowo jako „przekonałam” – zauważyła naczelniczka świty, bawiąc się kieliszkiem wina. Sądząc po kosztownym wystroju restauracji, musiał to być drogi rocznik, choć smakował jak kwaśny ocet. – Czy to trafny przekład?
– Prawdę mówiąc... wynajęłam dwóch oprychów, którzy napadli go i zmusili do oddania mi kontroli nad interesami. – Wdowa machnęła lekceważąco ręką. – Oczywiście nie wiedzieli, że pracują dla mnie. Zatrudniłam ich przez przyjaciela mojego męża. Myśleli, że wynajął ich lichwiarz, któremu Tareim był dłużny pieniądze. Tareim także niczego się nie domyślił.
Zachichotała cicho.
– Sprytne rozwiązanie – powiedziała O’Casey. – Ale co to ma wspólnego z ewakuacją?
– Kiedy Bomani nadeszli z północy, miałam już niewielką flotę statków. Po oblężeniu Therdan zrozumiałam, że barbarzyńcy nie poprzestaną na miastach Związku, więc uznałam, że dobrze będzie przenieść ją do Przystani.
Fullea przez chwilę grzebała w talerzu.
– Początkowo, kiedy Bomani obiegli D’Sley, można było zarobić wielkie pieniądze, przewożąc możnych do Przystani. Potem jednak zabrakło tych, którzy mogli zapłacić, a zostało jeszcze wielu biedaków.
– Zorganizowała więc rybaków – podjął Tre. – I barki towarowe. Błagała, straszyła, robiła wszystko, by przewieźć mieszkańców D’Sley do Przystani K’Vaerna.
– Wszystkich poza zdrowymi mężczyznami – poprawiła go wdowa. – Tak było do czasu, gdy Rada Siedmiu zorganizowała ucieczkę.
– Rada próbowała uciec prywatnymi łodziami w samym środku ewakuacji – powiedział arystokrata z grymasem obrzydzenia.
– Wtedy wszystko się zawaliło – westchnęła Fullea. – Nie chcieliśmy zabierać żołnierzy, podczas gdy na miejsca w łodzi czekały kobiety i dzieci, ale pojawiało się ich coraz więcej. W końcu zaczęli siłą zabierać nam łodzie, odpływali i już nie wracali. Musieliśmy przerwać ewakuację.
– W całym mieście płonęły domy podpalone przez Bomanów – powiedział cicho Tre. – Dobrze, że lał deszcz, więc ogień się nie rozprzestrzeniał.
– Byłeś tam? – zapytał Kostas.
– Przez dłuższy czas dowodził tylną strażą – powiedziała Fullea. – Potem jednak został ranny. Kilku jego ludzi przyniosło go do doków i załadowało na statek. Jeden z ostatnich, które wypłynęły.
Arystokrata klasnął w dłonie.
– Potem zrobiło się naprawdę paskudnie.
– Tak wygląda plądrowanie wszystkich broniących się miast – powiedziała O’Casey, – Na szczęście my, ludzie, mamy to już za sobą. Skończyliśmy z tym około tysiąca lat temu – w czasach Daggerów, które doprowadziły do powstania Imperium. Od tamtej pory nie doświadczyliśmy już zorganizowanych grabieży.
Naczelniczka świty szturchnęła kilka razy miękkie warzywa na swoim talerzyku.
– Zamierzacie wrócić – spytała – kiedy Bomani się osiedlą albo odejdą na północ?
Arystokrata wykonał gest niepewności.
– Bomani poprzysięgli zostać na południu, dopóki nie zniszczą wszystkich miast, w tym także Przystani K’Vaerna – powiedział. – Możemy więc wrócić tylko wtedy, gdy Przystań przetrwa. Ale miasto słabnie z każdym dniem, nie mamy dostępu do drewna, rud i pól. Kiedy Bomani odejdą, może już nie będzie do czego wracać.
– Ja sama straciłam wszystko podczas ewakuacji i bitwy w Zatoce – stwierdziła Fullea.
Wskazała swoje dwa niewielkie naszyjniki.
– Czy paradowałabym w dwóch prostych naszyjnikach z pereł coli, gdybym miała coś więcej? Nie mam bransolet, nie mam pierścieni, nie mam statków ani pieniędzy. Dla mnie wszystko już skończone.
Wykonała gest żalu.
– Jestem stara. Nie wiem, czy mam siłę zaczynać wszystko od początku.
– Poza tym mamy problem rąk do pracy – zauważył Tre. – Straciliśmy sporo ludzi w walce z Bomanami. Większość naszej siły roboczej. Zostały nam tylko...
– Kobiety i dzieci – dokończyła O’Casey, zerkając na Matsugaego.
– Tak.
– A do tego dochodzi sytuacja polityczna – dodała wdowa, a Tre westchnął.
– To prawda. Rada straciła poparcie, kiedy jej członkowie próbowali uciec. Reputacja wszystkich ważniejszych domów też na tym ucierpiała.
– A jedynie arystokracja ma fundusze na odbudowę miasta – zauważyła Fullea.
– Ale nikt im nie ufa na tyle, by ich poprzeć i powierzyć im władzę? – mruknął służący. – Przychodzi mi do głowy parę pomysłów, jak temu zaradzić.
– Mnie również – powiedziała O’Casey. – Na przykład można by zaproponować bogatym k’vaernijskim rodzinom udziały własnościowe. Rozwiąże to wasze problemy finansowe. Możecie także zaoferować mniejsze udziały zainteresowanym odbudową miasta ochotnikom z Przystani. Władzę obejmie korporacja z ograniczoną odpowiedzialnością. Miasto będzie jednak ekonomicznym wasalem Przystani K’Vaerna.
– To najdziwniejsza rzecz, o jakiej słyszałem – powiedział Tre. – Kto będzie nim zarządzał?
– Prezes rady nadzorczej, którego władzę określałby statut – powiedział Matsugae, zerkając na O’Casey. – Therean Pięć?
– Coś w tym rodzaju – odparła naczelniczka świty, skubiąc w zamyśleniu rozgotowane warzywa. – Generalnie jednak tego typu społeczności nie sprawdzają się w czasie wojny. Therean Pięć był wyjątkowym przypadkiem homogenicznego społeczeństwa militarystyczno–rolniczego. – Przerwała i zaśmiała się cicho. – I mieli naprawdę zabawny statut.
– Do statutu można by wprowadzić poprawki, pytając o opinię obywateli – powiedział Matsugae.
– Racja – zgodziła się O’Casey. – A gdyby to nie wyszło, możecie spróbować monarchii konstytucyjnej, takiej jak w Imperium. Możni dostają swoją izbę o określonych uprawnieniach, pospólstwo swoją. Do tego dochodzi dziedziczna władza wykonawcza, każdorazowo zatwierdzana przez obie izby. Oczywiście trzeba by ustanowić różne urzędy, na przykład urząd sądownictwa. Powodzenie na dłuższą metę wymaga również okresowego uzupełniania wyższej izby. To tylko ogólny zarys, trzeba by obmyślić wszystkie szczegóły.
– Znasz te szczegóły? – spytała Fullea po chwili milczenia.
– Powiedzmy, że nie są mi obce – odparła z uśmiechem O’Casey. – Jedna uwaga – niezależnie od tego, na jaki system byście się zdecydowali, musicie wprowadzić pełne równouprawnienie albo obywatelstwo za zasługi. Ubezwłasnowolnienie połowy społeczeństwa nie sprawdza się w warunkach postępu technologicznego.
– Mówisz o nadaniu kobietom praw politycznych? – zapytał Tre.
– Tak jest.
Arystokrata spojrzał na swoją towarzyszkę, całym ciałem wyrażając zakłopotanie.
– Z pewnością są jednostki...
– Och, zamknij się, Sam – ucięła wdowa. – Nie było żadnego powodu – oprócz głupich praw ustanowionych przez mężczyzn – żeby Tareim objął spadek po moim mężu. Prawie wszystko roztrwonił, zanim zmusiłam go, by oddał mi kontrolę nad interesami. Na pewno jest wiele kobiet, które poradziłyby sobie równie dobrze jak ja, a może nawet lepiej.
– Ale niewiele jest do tego przygotowanych, skoro już o tym mowa.
– Nigdy nie wiadomo, dopóki się nie spróbuje – powiedziała O’Casey. – Spójrzcie na Przystań K’Vaerna.
– Cóż, to rzeczywiście dobry przykład – stwierdziła Fullea.
– Będziecie potrzebowali rąk do pracy – wtrącił Matsugae. – Myślę, że kobiety was w tym względzie zaskoczą. Pracowałem w czasie naszej podróży z wieloma kobietami i niemal wszystkie były o wiele zdolniejsze, niż mężczyźni byli skłonni przyznać. Nawet ci o „otwartych umysłach”.
– Ajajaj. Widzę, do czego zmierzacie. – Tre podniósł kawałek rozgotowanej bulwy. – Następnym razem to ja wybieram restaurację.
– To wszystko, co mówicie, jest niezwykle interesujące i cenne, ale wymaga w pierwszej kolejności odbicia D’Sley – zauważyła Fullea.
– Nie mamy dość pieniędzy na najemników – westchnął Tre.
– Musicie więc przekonać Przystań, że to ważne także dla niej – odparowała O’Casey. – Wszyscy chyba się zgadzają, że dopóki Bomani mają w garści surowce, Przystań czeka marny los. Dlaczego więc nie miałaby zaatakować D’Sley?
– Bo Bomani rozbili wszystkie armie, które ośmieliły się stawić im czoła. Znacznie przewyższają liczebnie k’vaernijską Gwardię, a ich horda jest sprawnie dowodzona. Opuszczenie murów Przystani byłoby samobójstwem.
– A wy nie macie tradycji armii poborowych i nie możecie w krótkim czasie zwiększyć liczebności Gwardii. – powiedziała O’Casey, kiwając ze zrozumieniem głową.
– Ale to wszystko da się łatwo zorganizować – wtrącił Matsugae. – Prawda?
– Jeśli tylko ktoś silny i o znacznych wpływach przejrzy na oczy – zgodziła się historyczka.
– Myślę, że to wy macie silne wpływy polityczne – powiedziała Fullea.
– Mylisz się – odpowiedziała uprzejmie O’Casey. – Mają je Rus From i Bogess, a my tylko możemy poinstruować ich, jak mają zaatakować Bomanów. Może więc dzisiaj spotkały się tu nieodpowiednie osoby?
– Nie – odparła poważnie Fullea. – Ani Bogess, ani Rus From nie rozumieją do końca technik i technologii, które od was dostali, dlatego K’Vaernijczycy nie chcą im zaufać. Nie powierzą Bogessowi dowodzenia w polu, tak jak powierzyliby kapitanowi Pahnerowi. Bogess powiedział im, że Pahner to wojskowy geniusz.
– Kapitan Pahner jest bardzo dobry w swoim fachu – uśmiechnęła się O’Casey – ale nie jest geniuszem. Potrafi zachować spokój w każdej sytuacji, co jest ogromną zaletą każdego dowódcy, ale generalnie bazuje na tradycji. A określenie „geniusz” implikuje innowacje.
– Ale Bogess nawet nie zna tradycji – zauważył Tre. – Prawda?
– Tak.
– Otóż właśnie.
– Fullea, Sam Tre – powiedziała O’Casey. – Rozumiem, do czego zmierzacie, ale my nie mamy czasu. I tak jesteśmy już spóźnieni. Nie możemy zostać w Przystani i pomagać wam toczyć wasze wojny, a już na pewno nie będziemy dla was walczyć z Bomanami. Nie jesteśmy najemnikami.
– Co mamy zrobić, żeby przekonać was do pomocy? – spytała Fullea. – Oprócz zaproszenia na dobrą kolację, oczywiście.
Eleanora uśmiechnęła się lekko.
– Nie ja podejmuję takie decyzje. Ale gdybyście spełnili pewne warunki, moglibyśmy rozważyć waszą propozycję.
– Oczywiście – powiedział Tre. – Jakie są te warunki?
– Informacje o lokalizacji i liczebności Bomanów. Konkretny plan działania. Całkowite poparcie Przystani K’Vaerna, czyli pomoc w zbudowaniu naszych statków i przygotowaniu armii. Wymagamy także wsparcia największych warsztatów i domów kupieckich w mieście.
Tre zamrugał nerwowo oczami, a Fullea, wciąż opierając się o stół, trwała spokojna i nieruchoma jak posąg.
– A gdyby wszystkie wasze warunki zostały spełnione? – zapytała.
– To niemożliwe! – zawołał Tre. – K’Vaernijczycy nigdy się na to nie zgodzą!
– A gdyby te wszystkie warunki zostały spełnione? – powtórzyła wdowa.
– Wtedy Pahner zastanowiłby się nad udzieleniem wam pomocy – powiedział Matsugae. – Zwłaszcza, gdyby kampania nie trwała dłużej niż budowa statków.
– Nie możemy tego w żaden sposób zagwarantować – powiedział stanowczo Tre.
– Nie, ale do chwili ukończenia statków kapitan mógłby wyszkolić kogoś innego, kto zająłby jego miejsce – zauważyła O’Casey. – A do tego czasu Bomani byliby porządnie zdziesiątkowani.
– Musimy więc uzyskać poparcie Rady? – spytała wdowa.
– Ważniejsze jest, żebyście mieli poparcie obywateli – uściśliła Eleanora. – Musieliby z własnej woli poprzeć całą sprawę.
– Macie jakieś pomysły? – spytała Fullea, upijając łyk wina. To chyba nie będzie krótka kolacja, pomyślała O’Casey.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Roger opadł na poduszkę i skinął głową Despreaux. Plutonowy przyszła trochę przed czasem. Nie zachowuje się już wprawdzie otwarcie wrogo, ale i nie promieniuje przychylnością, pomyślał książę. Prędzej czy później będziemy musieli usiąść we dwójkę i wyjaśnić sobie pewne sprawy...
Jego asi usiadł cicho za nim, kiedy do komnaty weszli Julian i Tratan. Za nimi pojawiła się reszta sztabu i dowódcy.
Pahner przyszedł ostatni w towarzystwie Rastara i Rus Froma, którzy pospiesznie zajęli miejsca.
– Musimy podjąć pewne decyzje – zaczął marine. – A raczej ja muszę je podjąć. Chcę, żeby każdy opowiedział możliwie wyczerpująco, czego się dowiedział. Potem ustalimy, co robić.
– Poertena, zaczynaj.
– Si, panie kapitanie. – Pinopańczyk zerknął na swój pad. – Powtórzę jeszcze raz: nie przepłyniemy oceanu w tych baliach. Możemy wyposażyć jedną z nich w ożaglowanie szkunera, ale zrobi grzyba przy pierwszym silniejszym podmuchu.
– Możecie nam to wyjaśnić? – spytał Julian. – Tutejsi jakoś sobie z nimi radzą, prawda?
– Tak jest, ale oni pływają tylko po tym kaczym dole – odparł Poertena, wskazując rozciągające się za oknem Morze K’Vaernijskie – i w pobliżu lądu. Nie mogą dalej, nawet gdyby chcieli, bo nie znają się na nawigacji. Według czego mieliby się orientować? – Wskazał szare chmury zasnuwające niebo grubą warstwą. – Dlatego ich statki nadają się tylko na wody przybrzeżne albo takie, które na Ziemi nazywa się śródziemnomorskimi.
– Śródziemnomorskimi? – powtórzyła Kosutic, a Pinopańczyk wzruszył ramionami.
– Widzisz pani tam pianę? – spytał, wskazując na skalisty brzeg w dole cytadeli. – Nie? To dlatego, że Morze K’Vaernijskie to kałuża, za mała, żeby powstały tu prawdziwe fale. A kiedy solidnie zawieje, szumowiniaki uciekają do brzegu, rzucają kotwicę i czekają, aż przejdzie. Ale na oceanie tak się nie da, pani sierżant.
– Hmmm. – Kosutic pokiwała wolno głową, a Poertena znów wzruszył ramionami.
– To statki przybrzeżne – ciągnął. – Mają małe zanurzenie i cholernie płaskie dno – częściowo po to, żeby mogli wyciągać je na brzeg tam, gdzie chcą. Do tego nie wiedzą, jak działa ożaglowanie. Szczerze mówiąc, dziwię się, że używają prostokątnych żagli, a nie ożaglowania łacińskiego.
– Łacińskiego? – powtórzył niepewnie Julian, a O’Casey zachichotała.
– To żargon marynarzy, plutonowy – powiedziała z przekornym błyskiem w oku. – Będziecie musieli do tego przywyknąć.
– Ale co to znaczy? – nie poddawał się Julian.
Naczelniczka świty spojrzała na Poertenę.
– Nie znam się na sprawach technicznych tak dobrze jak wy, ale czy mogę wyjaśnić wszystkim, o czym mówicie?
Pinopańczyk kiwnął głową, a O’Casey odwróciła się z powrotem do Juliana.
– Przed wynalezieniem silnika parowego i śruby istniały na Ziemi dwa typy statków. Nazwijmy je śródziemnomorskim i atlantyckim. Morze Śródziemne jest bardzo podobne do K’Vaernijskiego – śródlądowe, płytkie, o umiarkowanych wiatrach i falach. Atlantyk to o wiele trudniejszy akwen, warunki, jakie na nim panują, mogą być śmiertelnie niebezpieczne dla statków zbudowanych do żeglowania po Morzu Śródziemnym.
– Kultury śródziemnomorskie wynalazły galery, a później galeasy – lekkie, przybrzeżne statki o niskich burtach, bardzo podobne do k’vaernijskich. Ich ożaglowanie, które nazwano potem łacińskim, składało się z pojedynczego żagla na rei zamocowanej do masztu pod dość ostrym kątem.
– Statki typu atlantyckiego miały o wiele głębsze kadłuby, zapewniające większą stabilność, oraz wyższe burty, dzięki którym pokład chroniony był przed zalewaniem. W przeciwieństwie do ożaglowania śródziemnomorskiego, typ atlantycki stopniowo doszedł do kilku masztów z dwoma lub trzema prostokątnymi żaglami na każdym oraz trójkątnymi „fokami” na dziobie i rufie. Dzięki takiej konstrukcji statki typu atlantyckiego mogły korzystać głównie z siły wiatru zamiast wioseł, co oznacza, że mogły być większe, cięższe i solidniejsze. Nie wspominając już o wolnej przestrzeni wzdłuż burt, w której można było zamontować baterię dział.
Zastanowiła się i wzruszyła ramionami.
– To nie jest moja specjalność, więc być może coś pokręciłam, a na pewno sporo pominęłam, ale mniej więcej wiecie, z jakimi problemami musi sobie poradzić Poertena.
– Ano – przytaknął mały mechanik. – Nawet ich statki kupieckie mają za małe zanurzenie na ocean, a co dopiero okręty! – Przewrócił oczami. – Mowy nie ma. Jak dobrze zawieje, przewrócą się jak nic. Nikt tu nigdy nie słyszał o fokach, mają tylko te wielkie pier... znaczy, mają tylko te kwadratowe żagle mocowane pod bukszprytem. To trochę pomaga przy halsowaniu, ale niewiele. Nie, z takim ożaglowaniem nie ma co wybierać się na ocean.
– Więc ich nauczmy – wzruszył ramionami Julian.
– Ale musimy to zrobić szybko, jeśli mamy zbudować statki. Poza tym byłem w miejscowym muzeum i zerknąłem, co napisano o tym statku, co podobno przypłynął tu zza oceanu. Musimy się martwić nie tylko o ocean, ale i o to coś, co rozszarpało tamtych.
– Rozszarpało? – spytał Roger.
– Według mnie to jakaś wielka ryba, Wasza Wysokość – powiedział Pinopańczyk. – Musicie pamiętać, że czytałem to tylko w częściowym tłumaczeniu, a ten, co to pisał, miał nie po kolei w głowie.
– Świetnie – westchnął Julian. – Więc jeśli nawet zdążymy ze statkami na czas, będziemy musieli walczyć, z morskimi potworami?
– To kolejny argument za szybkim statkiem – odpowiedział Roger. – Ale czy ten żeglarz był pewien, że nie wpadli na podwodną rafę, Poertena? Można się na coś takiego nadziać nawet na otwartym morzu.
– Wiem, Wasza Wysokość, ale napisał dość wyraźnie o wielkiej paszczy, która rozdarła statek, o demonie z głębin i tak dalej.
– Cholera – zaklęła Kosutic. – A ja myślałam, że nie spotkamy już niczego bardziej interesującego niż atul–grak.
– Będziemy więc budować co najmniej trzy miesiące. – Pahner powrócił do tematu. – Jak jesteśmy z żywnością i uzupełnieniami?
– Niedobrze, kapitanie – odparł cicho Matsugae. Wszystkie oczy zwróciły się na służącego. – Jabliwki sporo pomogły, ale uzupełnień mamy coraz mniej. Chorąży Dobrescu bada wszystko, co znajdzie, w nadziei, że wykryje jakieś dodatkowe substytuty, ale jeśli mu się nie uda, mamy cztery, może cztery i pół miesiąca, zanim zaczną się poważne niedobory.
– Ile czasu zajmie przepłynięcie oceanu, kiedy zbudujemy statki? – Pahner zwrócił się do Poerteny.
– Ciężko powiedzieć. Myślę, że co najmniej miesiąc, sir. Zapadła cisza. Wszyscy w milczeniu przetrawiali usłyszane informacje. Zakładając, że przybliżone wyliczenia Poerteny są prawidłowe i że wszystko pójdzie zgodnie z planem, ich uzupełnienia skończą się w chwili dotarcia do celu. Ale Marduk nauczył ich, że tutaj nic nie idzie zgodnie z planem.
– Dobrze – powiedział po chwili Pahner. – Wiemy już, jak wyglądają kwestie transportu i uzupełnień. Myślę, że można to określić „na styk”. Rus, co powiesz o tutejszej produkcji broni na dużą skalę?
– K’Vaernijczycy o wiele lepiej niż my, Diaspranie, radzą sobie z obróbką metali – odparł diasprański biskup. – Bierze się to w dużej mierze z ich wiary w Krina, tak jak my nauczyliśmy się współdziałać z Bogiem wody, oni nauczyli się odlewać dzwony, w których słyszą głos Krina. My, Diaspranie, używamy bombard i arkebuzów głównie jako broni obronnej na umocnieniach, a u nich nawet lżejsze galery mają na pokładzie dużo arkebuzów i zamontowanych na obrotowych łożyskach bombard. Stąd też miasto ma ogromne doświadczenie w odlewaniu morskich dział. Ich flota korzysta z prywatnych statków kupieckich, dlatego wiele z nich również ma na pokładzie artylerię i arkebuzy.
– Za działa na okrętach płaci miasto, więc wszystkie mają standardowy kaliber, czego nie można powiedzieć o wyposażeniu prywatnych statków.
– Według zestawień, jakie sporządził dla nas Bistem Kar, Gwardia i Marynarka posiadają łącznie około jedenastu tysięcy arkebuzów. Wszystkie są tego samego kalibru i przerobienie ich na karabiny według waszego projektu nie powinno nastręczać trudności. W mieście jest wystarczająco wielu zdolnych rzemieślników, by sobie z tym poradzić. Są również spore zapasy kutego żelaza i stali, i choć dużą część przeznaczono już na broń i pancerze, miejskie kuźnie mogą je z łatwością przetopić.
– O sprężynującą stal będzie trochę trudniej, ale da się ją wyprodukować. O wiele większy kłopot będzie z mechanizmami komór, które nam opisaliście. Będziemy potrzebować czasu na sporządzenie projektu dostosowanego do naszych możliwości, zbudowanie potrzebnych maszyn i narzędzi oraz samą produkcję.
– Rozmawiałem na ten temat z niektórymi miejscowymi rzemieślnikami, przede wszystkim z Dell Murem, i uważam, że możliwe jest alternatywne rozwiązanie. Znacznie łatwiej byłoby wyprodukować kapiszony niż zdatne do użycia komory. Miejscowi alchemicy znają rtęć, używają jej również niektórzy lekarze, więc w Przystani K’Vaerna jest jej sporo. Tutejsza mennica mogłaby produkować kapiszony w ogromnych ilościach.
– Szczerze mówiąc, największy problem stwarza zapewnienie dostatecznej ilości amunicji do karabinów. Musimy zaprojektować nowe formy do odlewania pocisków i wdrożyć je do produkcji. Jeśli damy naszym żołnierzom do rąk jedenaście tysięcy karabinów i wydamy każdemu z nich sześćdziesiąt sztuk amunicji, będziemy musieli od razu wyprodukować sześćset sześćdziesiąt tysięcy nabojów. Nie sądzę, żeby się to udało w czasie, który nam pozostał. Oczywiście zawsze możemy wyprodukować karabiny odprzodowe, co pozwoliłoby uniknąć problemów z komorami i nabojami, ale stracilibyśmy w ten sposób przewagę szybkostrzelności. Do tego dochodzi kwestia zapasów prochu. Ponieważ k’vaernijska marynarka używa bombard i arkebuzów na dużą skalę, a baterie nabrzeżne składają się z ogromnych dział, Przystań ma w magazynach o wiele więcej prochu niż Diaspra. Nikt jednak nie brał pod uwagę takiego zużycia amunicji przez armię, którą chcemy zorganizować. Bistem Kar inwentaryzuje zawartość miejskich składów, ale wygląda na to, że nie wystarczą nam zgromadzone tam zapasy. Prochownie czekają w gotowości, niektóre nawet produkują niewielki ilości, ale wszystkie składniki prochu pochodzą z importu, zwłaszcza siarka, a Bomani zajęli wszystkie tradycyjne źródła zaopatrzenia.
– Najlepszą wiadomością jest chyba to, że tutejsi hutnicy, którzy potrafią odlewać i bombardy, i dzwony, będą w stanie szybko wyprodukować waszą „konną artylerię”. Znają sekrety piaskowania i innych technik, które mi opisaliście, mają też o wiele większą niż myśleliśmy wydajność, przede wszystkim dlatego, że Przystań od dawna jest głównym dostawcą artylerii dla wszystkich flot Morza K’Vaernijskiego. Do tej pory nikt tutaj nie zastanawiał się nad innowacjami, które zaproponowaliście, a mistrz cechu rusznikarzy doznał niemal objawienia, kiedy zobaczył moje szkice mocowania przodka. Pomysł zaopatrzenia dział w zamki kapiszonowe i mobilnej artylerii lądowej zrobił wrażenie na całym przemyśle rusznikarskim Przystani K’Vaerna. Według moich wyliczeń, w mieście jest dość metalu, by wyprodukować dwieście dział z brązu i żelaza, strzelających sześciokilogramowymi kulami, chociaż będzie to wymagało przetopienia dużej części już istniejących bombard.
– Największym problemem jest brak czasu. Samo odlewanie można zakończyć w ciągu półtora do dwóch miesięcy, ale szlifowanie dział potrwa o wiele dłużej. Tutejsi rusznikarze zazwyczaj nie produkują broni o takim kalibrze, jakiego potrzebujemy. Wykańczanie działa to długi proces.
– Możemy im w tym pomóc – mruknął Julian. Diaspranin spojrzał na niego i zmarszczył skórę nad jednym okiem. Plutonowy zachichotał. – Wystarczy odpowiednio ustawić „standardową polową wycinarkę otworów” – powiedział, a Kosutic i Pahner niespodziewanie wybuchnęli głośnym śmiechem.
– Na szatana, oczywiście, że tak! – wykrztusiła sierżant i roześmiała się jeszcze głośniej.
Roger i O’Casey spojrzeli na nią ze zdziwieniem. W końcu uspokoiła się i otarła łzy radości.
– Przepraszam, Wasza Wysokość. Julian ma rację. Wystarczą nasze bagnety, a ich mamy pod dostatkiem.
– Bagnety? – Roger niczego nie rozumiał.
– Oczywiście, sir. Wszyscy marines mają bagnety z zapamiętującego plastiku... wie pan, te z monomolekularnym ostrzem, takim samym jak maczety.
– Przecinają dosłownie wszystko, dlatego używamy ich o wiele częściej do prac obozowych niż do walki wręcz. W instrukcjach podają, iż „standardowa polowa wycinarka otworów” tnie idealnie okrągłe dziury we wszystkim, poczynając od gliny, a na wypolerowanym obsydianie kończąc. Na pewno da się je ustawić tak, żeby wierciły i cięły wszystko to, co tu potrafią odlać, a do tego w kilka godzin, a nie kilka dni czy tygodni.
– Pani sierżant ma rację, sir – powiedział Julian. – Możemy wiercić lufy szybciej, niż warsztaty będą w stanie je produkować.
– To by było wspaniale – ucieszył się From. – Moglibyśmy w ten sposób stworzyć potężny tabor artyleryjski. Ale nie będziemy mogli wystawić armii uzbrojonej w same karabiny, kapitanie Pahner. Nie w tak krótkim czasie. Dlatego Bogess i ja przedyskutowaliśmy z Bistem Karem możliwość powołania dodatkowych regimentów pikinierów. W mieście jest dość kuźni, by wyprodukować duże ilości pik i oszczepów. Z tego, co powiedział nam Bistem Kar, prędzej skończą się nam poborowi niż piki, asagaje, oszczepy i nowe tarcze dla nich.
– Podsumowując uważam, że mając dwa miesiące na przygotowania oraz „wycinarkę otworów”, rzemieślnicy Przystani K’Vaerna są w stanie wyposażyć armię w cztery do pięciu tysięcy karabinów odtylcowych oraz amunicję do nich. Wsparciem będzie dwieście dział i dziesięć do piętnastu tysięcy pikinierów i włóczników. Razem z artylerzystami, inżynierami i personelem pomocniczym będzie około trzydziestu sześciu tysięcy głów. Przystań K’Vaerna to duże i ludne miasto, ale prawdopodobnie nie jest w stanie zmobilizować więcej zdrowych mężczyzn w odpowiednim wieku, nie ryzykując katastrofy gospodarczej.
– Dobry Boże – powiedział Roger, odwracając się do Farmera. – Pan to wszystko wymyślił?
– Tak – odparł marine. – Jeśli mamy zostać i walczyć, musimy mieć najlepszy sprzęt i najlepsze wojsko. Miałem nadzieję, że uda nam się wystawić mniej pikinierów, a więcej strzelców, ale wydaje mi się, że Rus, Bogess i Bistem Kar ustalili najlepsze proporcje ilości broni i ludzi.
– Jak zamierza pan nauczyć ich posługiwania się tą bronią, skoro ona nawet nie istnieje? – spytała O’Casey.
– Wcale nie mam zamiaru ich szkolić – powiedział Pahner. – Ale gdybyśmy nie mieli innego wyjścia, dam im drewniane makiety. Chodzi głównie o to, żeby nauczyli się dyscypliny i nabrali zaufania do nowej broni. Prawdziwy problem polega na tym, że w czasie bitwy będziemy bardziej rozproszeni niż pod Diasprą. Potrzebna więc jest przejrzysta struktura organizacyjna.
– Kar zrobił na mnie ogromne wrażenie – powiedział Rastar. – Bogess również, oczywiście. Ale nie mam pewności, czy dadzą sobie radę z nową taktyką. Zwłaszcza w tak krótkim czasie. W ogóle cały pomysł „sztabu” wydaje mi się dziwny.
– Dobrze – stwierdził kapitan. – Damy więc radę wyprodukować broń dla niewielkiej armii. Tym razem nie znamy liczebności. Ponieważ na wyprodukowanie broni i wyszkolenie żołnierzy potrzeba nam sporo czasu, zmniejszą się nasze rezerwy uzupełnień. Plutonowy Julian, prosimy o raport na temat sytuacji politycznej Przystani K’Vaerna.
Julian włączył swój pad.
– To dość otwarta demokracja. Sytuacja polityczna jest tu złożona, sir. Mają około czternastu najważniejszych stanowisk, obsadzanych przez różne partie zwolenników. Najsilniejsze partie reprezentują Wes Til i Turl Kam. Til to pieniądze, stocznie i handel na lądzie, Kam to robotnicy i społeczność żeglarska.
– Tratan – ciągnął podoficer, skinąwszy głową Mardukaninowi – spędził trochę czasu na ulicach, badając nastroje i opinie mieszkańców miasta. Niech sam o tym opowie.
– To niesamowite, jakie rzeczy oni mówią w obecności głupiego dzikusa – powiedział bratanek Corda. – Jedyny problem stwarzało mi zrozumienie ich. Tutaj mówi się lokalnym dialektem, którego ja do chwili przybycia do Diaspry nie znałem.
– Ale sądzę, że moja słaba znajomość tutejszego języka wyszła mi na korzyść, ponieważ traktowano mnie jak głupiego dzikusa. Mogłem przysłuchiwać się wielu rozmowom i nikt nie zwracał na mnie uwagi.
– Mieszkańcy miasta zasadniczo nieprzychylnie patrzą na przyjmowanie uchodźców. Mówię „zasadniczo”, ponieważ większość z nich daje schronienie dalekim krewnym czy znajomym, ale każdy uważa, że jego uchodźcy są w porządku, a chce się pozbyć tych innych.
– Odłam partii Turl Kama agituje za wypędzeniem ich z miasta – powiedział Julian. – Nic nie wskazuje na to, że sam Kam ma z tym coś wspólnego.
– Wszyscy bardzo boją się Bomanów – ciągnął Tratan. – Doskonale zdają sobie sprawę, co się stanie, jeśli barbarzyńcy zdobędą miasto. Tak naprawdę wcale nie wierzą, iż Przystań jest fortecą nie do zdobycia. Zdenerwowanie narasta, a kiedy zacznie brakować żywności, łatwo może wybuchnąć panika. Jednocześnie słychać głosy – coraz liczniejsze – że najlepszym sposobem powstrzymania Bomanów jest wypowiedzenie im wojny.
– Czy ktoś osobiście opowiada się za wojną? – spytała Kosutic.
– Nie – odparli równocześnie Julian i Tratan. Mardukanin oddał głos plutonowemu.
– Ten pogląd pojawia się we wszystkich dyskusjach na temat obecnej sytuacji – powiedział marine. – „Gdyby tylko ktoś stawił im czoła... Możemy z nimi walczyć... Moglibyśmy ich zmiażdżyć, ale...”. Słyszy się to za każdym razem, kiedy rozmawiają o Bomanach.
– Blokada rujnuje miasto i wszyscy o tym wiedzą – dodał Tratan. – Za swoje problemy mieszkańcy winią uchodźców, ale zdają sobie sprawę, że tak naprawdę odpowiedzialni są Bomani.
– Nie wiemy, czy materiały potrzebne do budowy statków są jeszcze w D’Sley – zauważył Julian. – Były tam spore zapasy, w tym sezonowanego drewna i masztów, kiedy wojna się zaczęła. Nikt nie wie, czy Bomani ich nie zniszczyli, ale wszyscy mają nadzieję, że tego nie zrobili, bo także zdają sobie sprawę z ich wartości.
– My też tak uważamy – powiedział Roger.
– Tor Flain i Wes Til powiedzieli nam o tym – dodała Despreaux.
– Nasza dwójka również o tym mówiła – powiedziała O’Casey. – Nie zapomnieli jednak dodać, że zdobycie tych zapasów będzie wymagało więcej niż pojedynczego rajdu.
– To zależy, jak zdefiniuje się rajd – stwierdził Pahner. – Ale w zasadzie zgadzam się z tym.
– Jeżeli nie wystarczy materiałów zgromadzonych tutaj, w Przystani – dodał Roger – trzeba będzie zacząć wyrąb lasu w górze rzeki, a to wymagałoby ochrony drwali przed Bomanami.
– Wyjaśnijmy sobie jedno – powiedział Pahner. – Moim zdaniem nie ma mowy, żebyśmy walczyli z Bomanami, mając tylko marines i jazdę Północy. Każda konfrontacja w polu wymaga wsparcia Gwardii i wszystkich żołnierzy Marynarki, a i tak będzie to niebezpiecznie mała armia. Do wystawienia armii, o jakiej mówił Rus, potrzebna byłaby pełna mobilizacja wszystkich obywateli miasta, w stosunku do liczebności hordy Bomanów to i tak nie za wiele.
– To właśnie powiedzieliśmy w rozmowie z Sam Tre i Fulleą Li’it – powiedziała O’Casey. – Nie ma wsparcia bez pełnej mobilizacji obywateli.
– Myślicie, że moglibyśmy ich pokonać, gdybyśmy musieli? – spytał Roger.
– Mając artylerię, karabiny kapiszonowe, pułki pikinierów i włóczników? – Pahner kiwnął głową. – Tak.
– Przepraszam, sir – powiedziała Kosutic. – Sugeruje pan, że zostajemy i walczymy?
– Sugeruję, żebyśmy się nad tym zastanowili – odparł oficer.
– Tratan, co ty o tym myślisz?
– Walka. – Mardukanin wzruszył ramionami. – Będziecie potrzebować wsparcia K’Vaernijczyków, żeby zbudować statki, a potrzebne wam materiały leżą na drugim brzegu Zatoki. Poza tym uważam, że skopanie tych barbarzyńskich tyłków to dobry pomysł.
– Poertena?
– Walka, sir – powiedział Pinopańczyk. – Potrzebne nam to... jebane drewno.
– Plutonowy Despreaux?
– Walka, sir – odparła marine. – Będziemy tu, kiedy dojdzie do starcia, i nie wydaje mi się, żeby wtedy udało nam się uniknąć włączenia w wojnę.
– Julian?
– Walka, sir. Popieram wszystkie wcześniejsze argumenty, a poza tym dostałem paskudnego uczulenia na tych dzikusów, sir.
– A kto jest przeciw?
– Ja nie jestem przeciw – powiedziała Kosutic – ale żołnierze są wyczerpani. W Diasprze trochę ich chwilami ponosiło. Trzeba to brać pod uwagę.
– Zrozumiałem. Ale to nie jest sprzeciw?
– Nie, sir.
Kapitan opadł na poduszki i rozejrzał się.
– W porządku. Zatem jeśli Rada podejmie decyzję o wojnie z Bomanami, członkowie Osobistego Pułku Cesarzowej wezmą w niej udział jako instruktorzy i doradcy w zamian za pełne wsparcie w budowie floty szybkich pełnomorskich statków. Ich produkcja ma się zacząć najszybciej, jak to będzie możliwe.
– Musimy mieć więcej informacji o Bomanach – powiedział Roger. – Nie wiadomo, co robi główna horda. Wydaje nam się, że siedzi w Sindi, ale nie wiemy tego na pewno.
– Oczywiście – zgodził się Pahner. – Kiedy dowiemy się, gdzie jest, zaczniemy planować. Na razie jednak musimy zacząć od D’Sley. Odbicie go będzie pierwszym naszym krokiem, niezależnie od tego, co ustali wywiad.
– Wysłać zwiad? – spytała sierżant Kosutic.
– Tak. Druga drużyna, koordynacją zajmie się sierżant Jin. Despreaux zostaje. Musi pracować z alchemikami.
Pahner oparł się o poduszki i zamyślił. Po chwili dorzucił:
– Proszę dodać do wykazu niezbędnego sprzętu łopaty.
– I mapy – dodał Roger. – I siekiery. Poertena albo Julian będą musieli sprawdzić, czy wyliczenia Rusa i Bistem Kara są dokładne. Bez urazy, Rus, ale mówimy o produkcji na skalę, jakiej nigdy tu nie widziano.
– Rozumiem, Wasza Wysokość – zapewnił go Diaspranin. – Zresztą obaj poczujemy się lepiej, jeśli ktoś sprawdzi nasze obliczenia.
– Musimy zastanowić się – powiedział Pahner, podnosząc swój pad – jak skłonić K’Vaernijczyków do poparcia wojny. Pani sierżant, proszę wysłać zwiad. Nie tylko drużynę, gdyż obszar jest za duży. Proszę wykorzystać miejscowych drwali i ludzi Rastara, i wydać wszystkie komunikatory, jakie pani znajdzie. Eleanoro, niech pani zacznie opracowywać program propagandowy, żeby nakłonić mieszkańców Przystani do włączenia się w walkę. Poertena, wy zajmiecie się statkami, a wy, Julian, będziecie naszym głównym mechanikiem i zbrojmistrzem.
– Fajowo – wyszczerzył zęby w uśmiechu plutonowy.
– Mówi się „fajowo, sir” – powiedział kapitan, patrząc na ekran pada i wstukując kolejne liczby. – Przyjrzyjcie się z Rusem wyliczeniom, a potem razem z Dell Mirem zajmijcie się projektami broni. Proponuję wciągnąć w to również Jego Wysokość. A ja będę wam wszystkim zaglądał przez ramię.
Podniósł wzrok i ze zdziwieniem zmarszczył czoło.
– Czemu tu jeszcze siedzicie? – spytał łagodnie.
Wszyscy zaczęli wstawać, a marine uśmiechnął się i podniósł rękę.
– Proszę chwilę zostać, Roger – powiedział.
– Znów byłeś niegrzeczny? – szepnął Julian, mijając księcia w drodze do drzwi.
Roger uśmiechnął się tylko i podszedł do dowódcy kompanii.
– Tak, kapitanie?
– Proszę usiąść – powiedział Pahner, nalewając wino do kubka. – Chciałbym omówić z panem kilka spraw.
Roger spojrzał na niego podejrzliwie.
– Pogodziłem się już z Despreaux... tak jakby – zapewnił. – A przynajmniej tak mi się zdaje.
– Nie o tym chcę rozmawiać – zmarszczył czoło Pahner – chociaż któregoś dnia i na ten temat będziemy musieli pogadać. Teraz jednak urządzę panu lekcję w zakresie „rozwoju zawodowego”.
– Jako księcia? – uśmiechnął się Roger. – Czy jako marine?
– Jedno i drugie. – Uśmiech księcia zbladł na widok poważnego wyrazu twarzy kapitana. – Chcę porozmawiać o tym, co pan robił... od Marshadu.
– Starałem się – powiedział cicho Roger. – Myślę, że... większość żołnierzy mnie polubiła.
– Oczywiście. Jest pan bardzo dobrym dowódcą. Nie krępuje pan podoficerów, dowodzi pan z pierwszego szeregu i tak dalej. Ale jednocześnie mamy z tym cholerny problem.
– Z dowodzeniem z pierwszego szeregu?
– Właśnie. – Pahner upił łyk wina. – Opowiem panu pewną historię. Dawno, dawno temu był sobie plutonowy marines. Brał udział w kilku starciach, aż któregoś dnia został zrzucony na planetę, na którą wcześniej napadli piraci.
Kapitan znów napił się wina, a Roger zdał sobie sprawę, że nigdy dotąd nie widział Pahnera pijącego.
– To nie był przyjemny widok. Despreaux chyba opowiadała panu, jak to jest wylądować po ataku piratów. Robimy to bardzo często, a wystarczy jeden raz, żeby mieć ochotę na polowanie na nich.
– Z naszym plutonowym było tak samo – nabrał chęci, aby zapolować na piratów. – Tak ogromnej, że któregoś razu skrzyknął paru kolegów i zaatakował na neutralnej stacji statek, o którym wiedział, że to pirat. To rzeczywiście był pirat. Tak samo jak połowa personelu stacji. Krążownik plutonowego i jego kolegów musiał uciekać pod ostrzałem i ledwie udało im się uratować. A wszystko dlatego, że plutonowy nie potrafił ocenić, kiedy należy polować na piratów, a kiedy nie.
Kapitan pociągnął kolejny łyk wina.
– Co się stało z plutonowym?
– Plutonowemu nic się nie stało. Ale długo trwało, zanim dochrapał się sierżanta. Bardzo długo. A jeszcze dłużej, zanim został kapitanem.
– Więc powinienem przestać polować na barbarzyńców – powiedział poważnie Roger.
– Właśnie – odparł kapitan. – Jest ich zbyt wielu, a zabicie kilku niczego nie zmienia. Kiedy pan ich zabija, Cord i cały pluton starają się być przy panu i pana chronić... i niezbyt dobrze się przy tym bawią.
– Ale to nie wszystko. Plutonowy urządził sobie prywatną wyprawę na piratów dlatego, że zbyt wiele razy brał udział w operacjach bojowych. W którymś momencie człowiek po prostu przestaje przejmować się tym, czy żyje, czy umiera. Myślę, że większość naszego plutonu doszła do tego momentu, Rogerze. O tym właśnie mówiła sierżant kilka minut temu. Szczerze mówiąc, synu, u ciebie symptomy są najgorsze.
– A to właśnie ja nie powinienem tego po sobie pokazywać – powiedział bardzo cicho Roger.
– Tak jest – powtórzył marine. – Chce pan o tym porozmawiać?
– Nie, jeśli można, wolę nie. – Książę napił się wina i milczał przez kilka sekund. Potem ledwie dostrzegalnie wzruszył ramionami. – Powiedzmy, że czuję się odpowiedzialny za tę całą sytuację.
– Powiedzmy, że czuje się pan bardzo odpowiedzialny za tę sytuację – powiedział kapitan. – Teraz postrzega pan marines jako ludzi – swoich ludzi – i każdy, którego pan traci, jest jak kawałek oddartej żywcem skóry.
– Tak – szepnął Roger, wbijając wzrok w kubek.
– Nie uczyli pana tego w Akademii?
– Tak, kapitanie, uczyli. Ale obawiam się, że nie uważałem na zajęciach – odparł książę. – Mam trudności z przypomnieniem sobie tych lekcji.
– Nie dziwi mnie to – powiedział marine niemal łagodnie, a Roger szybko podniósł zdumiony wzrok. Pahner uśmiechnął się do niego.
– Roger, nie zrozum mnie źle, ale problem polega na tym, że w głębi serca jesteś barbarzyńcą.
– Czym?
– Barbarzyńcą – powtórzył Farmer. – Pamiętaj, że są różni barbarzyńcy. Nie musisz być morderczym maniakiem jak Kranolta czy Bomani, by uchodzić w Imperium za barbarzyńcę. Podobnie jak większość „cywilizowanych” ludzi, których spotkasz w swoim życiu, a którzy za parę groszy poderżnęliby ci gardło, gdyby wiedzieli, że ujdzie im to na sucho. Rzecz w tym, że Imperium stało się ostatnio bardzo cywilizowane i cechy barbarzyńskiego wojownika niekoniecznie są tymi, które chcieliby widzieć u ciebie poddani twojej matki, zapraszając cię na herbatkę. Ale żołnierze, którzy ich bronią, muszą je mieć. Odwaga, determinacja, dyscyplina, lojalność i wola rzucenia wszystkiego na szalę – i przegrania, jeśli będzie trzeba – w imię honoru i odpowiedzialności. Wojskowym zawsze było nie po drodze z kulturą bogatych społeczeństw, które najbardziej cenią sobie osobistą wolność. Takie społeczeństwa nie mają chroniących je przed zewnętrznymi i wewnętrznymi wrogami „przeciwciał”, które natomiast mają kultury bardziej wojownicze. Czasami wydaje mi się, że cywile to żyjące pod kloszem niedouczone trutnie. Według ich norm ja jestem barbarzyńcą, ale mnie tolerują, bo dzięki takim barbarzyńcom mogą spokojnie i bezpiecznie spać. Nie sądzę, żebyś miał świadomość posiadania tych cech, zanim trafiliśmy na Marduk. Myślę, że nikt inny też nie zdawał sobie z tego sprawy. Może z wyjątkiem Corda.
Kapitan znów upił łyk z kubka. Miał zamyślony wyraz twarzy.
– Właśnie przyszło mi do głowy, że ty i on jesteście jakby lustrzanym odbiciem. Ty pochodzisz z najpotężniejszego w całej galaktyce i najbardziej cywilizowanego imperium, a w tej chwili znajdujesz się na jakimś zadupiu na barbarzyńskiej planecie i wydaje ci się, że urodziłeś się po to, by tu żyć. Cord zaś pochodzi z plemienia barbarzyńców żyjących w samym środku dżungli pełnej flar–ke, atul–grak i morderczych gąsienic, ale uczył się w Voitan i w głębi duszy jest mędrcem i filozofem, któremu bliższy jest cywilizowany świat. Może właśnie dlatego Cord tak łatwo wszedł w rolę twojego mentora. A może dlatego, że w przeciwieństwie do nas nie miał wobec ciebie żadnych uprzedzeń, co pozwoliło mu widzieć cię bardziej prawdziwie.
– Ale jak by nie było, Roger, musisz pamiętać, kim naprawdę jesteś. Nie wolno ci o tym zapominać. I nie chodzi mi tylko o sytuację tutaj, na Marduku, ani o twoją pozycję w Imperium. Jesteś trzecim następcą tronu, i nie wydaje mi się, żebyś łatwo wtopił się w swoje środowisko, kiedy wrócimy. Będziesz miał do czynienia z krętaczami, którzy z wielką łatwością potrafią manipulować ludźmi, i jeśli oni będą wiedzieli lepiej niż ty sam, kim jesteś i co myślisz, to już po tobie.
– Chyba nigdy nie sięgałem tak daleko w przyszłość – powiedział wolno Roger.
– Teraz jesteś w sytuacji, w której prędzej czy później znajduje się każdy młody oficer. Żeby pracować ze swoimi żołnierzami, musisz ich kochać. Ale musisz też godzić się z tym, że odchodzą. Ludzie umierają, synu. Zwłaszcza marines, bo my zgłaszamy się na ochotnika tam, gdzie można łatwo oberwać. To nasza praca. Czasem nam się udaje, ale czasem musimy umrzeć albo, co gorsza, pozwolić umrzeć naszym ludziom...
Roger odwrócił wzrok, zaciskając usta. Ten rozpuszczony niegdyś szczeniak teraz już wiedział, jak bardzo bolesne jest odchodzenie ludzi, i sprawiał wrażenie, jakby nie chciał się z tym pogodzić.
– Do czego zmierzam? Otóż jeśli wystawiasz się na strzał, wszyscy inni wystawiają się razem z tobą, i to nie dlatego, że muszą, tylko dlatego, że chcą zawsze i wszędzie być z tobą. Więc przestań się narażać, dobrze? Może lepiej się czujesz, dzieląc z nimi ryzyko, ale ostatecznie ginie przez to więcej żołnierzy.
– Dobrze.
– Wydajesz się być urodzonym przywódcą. Marines za tobą przepadają, a Diaspranie są wręcz przekonani, że potrafisz srać złotem. Mało który dowódca potrafi tak oddziaływać na podkomendnych. Ja nie umiem. Szanują moje zdanie, ale nie sądzą na przykład, że potrafię chodzić po wodzie.
Roger odetchnął głęboko i pokiwał głową.
– Chodzi panu o to, że kiedy robię coś głupiego, narażam także innych na niebezpieczeństwo.
– Właśnie – przytaknął kapitan. – Więc zacznij puszczać przodem innych, dobrze? I tak wszyscy wiemy, jak ci zależy.
– Dobrze – powtórzył książę i spojrzał Farmerowi w oczy. – Jaki to będzie miało wpływ na dowodzenie?
– Będziesz w rezerwie. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, puszczę cię ze zwiadowcami. Ale będziesz szedł za nimi, dobrze?
– Jasne – odparł Roger. – Za zwiadowcami.
– Niech pan na siebie uważa, Wasza Wysokość.
Książę odstawił swoje wino i wstał.
– Dobranoc, kapitanie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
– Udało się – powiedział Wes Til, wpadając do komnaty.
Turl Kam spojrzał na niego znad listu, który właśnie pisał.
– Zgodzili się?
– Zgodzą się pod kilkoma warunkami. Najważniejszy to ten, że musimy okazać chęć wypowiedzenia „wojny na noże”, jak nazwał to książę Roger. Wydaje się bardzo lubić to powiedzenie... – Rajca zamyślił się na chwilę, po czym machnął ręką. – Tak czy inaczej, tego właśnie żądają – żebyśmy zaangażowali w wojnę całą naszą potęgę. Żadnych walk między ugrupowaniami, żadnego upolityczniania dowodzenia, żadnych łapówek i przepychania swoich ludzi.
– To nie będzie proste – powiedział Kam, siadając wygodniej. – Żeby uzyskać poparcie, będziemy musieli dawać jakieś obietnice, korzystne kontrakty, tego typu rzeczy.
– Myślę, że to wszystko da się zrobić. – Til usiadł na poduszce. – Żądają także, żebyśmy pomogli im w budowaniu statków. Chcą je skończyć w trakcie trwania kampanii wojennej.
– A niby skąd mamy wziąć materiały? – spytał ze złością przewodniczący Rady.
– Powiedzieli, że pierwszym krokiem ma być odbicie D’Sley jako bazy operacyjnej, więc materiały się znajdą. Poza tym, mówiąc szczerze, w Przystani rzeczywiście jest z nimi krucho, ale nie aż tak, jak im powiedzieliśmy. Marynarka wciąż ma minimalne rezerwy. Jeśli Rada oficjalnie zgodzi się na pomoc w budowie statków, będziemy mogli wydusić od starego admirała Gusahma przynajmniej kile i wręgi.
Kam złapał się za rogi.
– Na Krina! Nienawidzę wyciągania czegokolwiek od Gusahma. Jemu chyba się zdaje, że cała marynarka i wszystko, co pływa, jest jego własnością!
Przewodniczący zapatrzył się w przestrzeń, myśląc o nieuchronnej konfrontacji z Gusahmem. Admirał w końcu wykona, chociaż niechętnie, rozkazy swoich cywilnych przełożonych. Prawdziwym problemem było spełnienie pozostałych żądań ludzi.
– Dasz radę przekonać swoją frakcję? Myślę, że chyba uda mi się namówić rybaków, a i kupcy krzyczą, żeby coś wreszcie zrobić.
– Musimy zrobić więcej, niż tylko ich przekonać – powiedział Til. – Musimy wzbudzić w nich entuzjazm. Żeby wystawić tak wielką armię, jak to według ludzi konieczne, będziemy musieli ściągnąć wszystkich żeglarzy z Marynarki i potroić liczebność Gwardii, a to wymaga udziału ochotników.
– Nasi obywatele poważnie traktują swoje obowiązki wobec miasta, ale nie jestem pewien, czy uda nam się pozyskać wystarczająco dużo ochotników, odwołując się tylko do ich obywatelskiej postawy i poczucia obowiązku. Masz jakieś pomysły? – spytał były rybak.
– Tak, mam. A raczej O’Casey ma ich kilka – odparł kupiec. – I to bardzo dobrych. To wyjątkowo sprytny człowiek.
– Co to za pomysły? – zapytał sceptycznie przewodniczący.
– Wiesz, że Przystań ma opinię miasta, które nie przepuści nawet jednego grosika – powiedział w zamyśleniu rajca. – Jestem pewien, zew dużej mierze zawdzięczamy ją zazdrości mieszkańców innych miast, którzy tego nie potrafią, ale jest w tym sporo prawdy. Musimy więc zadać sobie pytanie: co może przekonać naszych rodaków, że zaatakowanie Bomanów to dobry pomysł?
* * *
– No to będziemy walczyć czy nie? – spytał Chem Prit. Drużyna pikinierów Nowej Armii miała wolny wieczór i włóczyła się ulicami miasta.
– Nie wiem, Chem – powiedział Krindi Fain. Teraz miał gdzieś to, co planuje naczelne dowództwo. On i Erkum Poi mieli pełne sakiewki srebra, więc najbardziej interesował go fakt, czy gdzieś na tej ulicy jest tawerna, która obsługuje żołnierzy. – Jeśli Bogess każe nam walczyć, będziemy walczyć. Na razie czekamy.
– Nie znoszę czekania – poskarżył się Prit.
Szeregowy został przydzielony na miejsce Bail Croma. Brał udział w bitwie pod Diasprą, ale nie w drużynie Faina, i teraz nie umiał się w niej odnaleźć.
– Wszystkiego nie znosisz – odparł Fain już nieobecnym głosem, bo zobaczył tawernę, o której mu mówiono. W większości barów w mieście obowiązywał zakaz wstępu złodziei, wędrownych grajków i żołnierzy. Jeśli nie chcieli iść aż do doków, ta tawerna była jedną z niewielu, które im pozostały.
– Uważajcie na gotówkę – powiedział kapral, kiedy zbliżyli się do otwartych drzwi.
Pomieszczenie z klepiskiem zamiast podłogi było długie i niskie. Fain pomyślał, że kiedyś to musiała być stajnia, ale jakiekolwiek pozostałe z tamtego czasu zapachy ginęły w ciężkim odorze moczu i nieświeżego piwa. Pijący leżeli na wiechciach jęczmyżowej słomy, a ich jedzenie i kufle stały na niskich ławach – zwykłych deskach opartych na przepołowionych kłodach drewna. Na środku izby siedział ochrypły śpiewak.
Bar – czy raczej coś, co ledwie go przypominało – znajdował się w drugim końcu pomieszczenia. Była to szeroka decha leżąca na postawionych pionowo beczkach. Kapral poprowadził swoją drużynę w tamtym kierunku, omijając kałuże wymiocin i innych trudnych do zidentyfikowania płynów.
– Co macie? – spytał barmana, stając bokiem do kontuaru, żeby widzieć, co się za nim dzieje. Skoro był tu wędrowny śpiewak, musieli też być złodzieje.
– Piwo i nalewkę – odparł barman. – Zostało trochę wina śliwkowego, ale wątpię, żeby was było na nie stać.
– Po ile piwo? – spytał Prit.
– Trzy sztuki srebra za kufel.
– Trzy sztuki srebra?! To rozbój! – warknął szeregowy. – Na Boga, trzeba było zostać w Diasprze! Ci cholerni K’Vaernijczycy to sami złodzieje!
– Zamknij się, Chem. – Kapral trzepnął go w ucho. – Nie zwracaj uwagi na tego idiotę – powiedział barmanowi. – Ma jeszcze mokro za rogami.
– To załóż mu kaganiec – odparł barman. – Chyba słyszeliście, diasprańskie patałachy, że już od kilku miesięcy jesteśmy odcięci od zaopatrzenia. Powinniście się cieszyć, że w ogóle jest piwo. Jeszcze jedna taka uwaga i wszyscy stąd wylatujecie.
Prit zaczął już otwierać usta, ale Fain trzepnął go jeszcze raz, zanim szeregowy zdążył coś powiedzieć.
– Mamy tylko kruszec – powiedział do barmana.
– Mam wagę – odparł tamten, otwierając zamykaną na klucz skrzynkę.
– Nie masz nic przeciwko temu, żebym sprawdził twoją wagę? – spytał kapral. – Oczywiście nie twierdzę, że coś jest z nią nie tak.
– Jeśli twoja jest w porządku, moja też – zaśmiał się barman.
Fain wyciągnął z sakiewki niedużą, misternie rzeźbioną figurkę z piaskowca i porównał jej ciężar z odważnikiem na wadze barmana. Obie szale wyrównały się niemal idealnie. Diaspranin chrząknął z zadowoleniem, widząc, że barman stosuje uczciwą wagę.
– W naszym mieście obowiązują przepisy przeciwko nielegalnym miarom – powiedział K’Vaernijczyk, ważąc srebro kaprala. – Dam wam trochę wyższą stawkę za srebro, jeżeli wymienicie wszystko na monety.
– Dlaczego? Bo spodobały ci się nasze buzie? – spytał Prit.
– Na Krina, prosisz się, żeby obić ci gębę!
– Ale on ma rację – powiedział kapral. – Dlaczego chcesz nam dać wyższą stawkę?
– Mój brat jest złotnikiem. Trochę wyższa stawka i tak jest lepsza niż cena, jaką musi płacić za kruszec.
– Zgoda – powiedział Fain. – Wolę mieć monety.
– Skąd to wszystko macie? – spytał barman, podając kufle i jednocześnie przeliczając pieniądze.
– Właśnie dostaliśmy żołd za ostatnią bitwę.
– Tak myślałem – stwierdził barman. – Wasze srebro to jedyne, jakie widzieliśmy tu od dłuższego czasu. Dziwię się tylko, że piechota ma pieniądze.
– Po to zaciągnąłem się do tych pajaców – powiedział szeregowy. – Dla łupów! Bomani zajęli Sindi, więc pewnie będą srać złotem.
– Sam będziesz srał, jak ich zobaczysz, piechociarzu bez jaj – oznajmił wyłaniający się z półmroku jeździec Północy. – Jeszcze trochę nalewki, k’vaernijski złodzieju.
– Trzymaj jęzor na wodzy albo nie będziesz miał czym gryźć – warknął barman. – Pięć sztuk srebra.
– Przedtem było dwie – prychnął jeździec.
– Cena rośnie, jak mnie ktoś zdenerwuje – usłyszał. – Siedem.
– Och, ty zasrany złodzieju! – Ręka Therdańczyka chwyciła za miecz.
– Spokojnie, spokojnie – powiedział Fain, próbując wypatrzyć jakichś podoficerów jazdy.
– Odpieprz się, piechociarzu – wybełkotał kawalerzysta, odwracając się gwałtownie do nieco niższego kaprala. – To przez was ten cały burdel, zasrani Południowcy!
– Hej, wszyscy jesteśmy żołnierzami – zaśmiał się Fain. – Chodź, postawię ci kolejkę piwa.
– Nie chcę twojego srebra! – Jeździec uderzył go w rękę i świeżo przeliczone monety poleciały w tłum. – Krótkonogie gnoje, tylko nam przeszkadzacie.
– Kapralu – powiedział wolno Poi. – On uderzył...
– Wiem, Erkum – odparł spokojnie Fain. – Słuchaj, kolego, to było niepotrzebne. Wiem, że masz problemy...
– Ja nie mam żadnych problemów – warknął kawalerzysta i podniósł go za uprząż z oporządzeniem. – Ty masz!
Kapral poleciał na stojący obok stół, ochlapując piwem siedzących przy nim Mardukan. Kiedy wszyscy oni zerwali się na nogi, spróbował wstać, ale tylko po to, by znów runąć na plecy.
– Diaspra! – zawył Prit i rzucił się na kawalerzystę, wymachując wszystkimi czterema rękami.
Zanim Fain poderwał się na nogi, bar zmienił się już w pole bitwy. Ktoś uderzył go w twarz pałką, kapral poczuł, że czyjaś ręka szarpie go za sakiewkę.
– Cholerni minstrele! – wrzasnął, złapał grajka za rogi i popchnął go w tłum. Uchylił się przed następnym ciosem pałki i kopnął jej właściciela w krocze. Tamten zwalił się na podłogę, a Fain niespodziewanie znalazł się oko w oko z kawalerzystą i jego trzema kolegami.
– Czas tu posprzątać – prychnął ten, który zaczął bójkę.
– Panowie, bądźcie rozsądni – powiedział kapral. – Nie ma sensu robić sobie krzywdy.
– Nikomu nic się nie stanie – odparł jeden z kawalerzystów. – Oprócz ciebie.
– Zostawcie w spokoju mojego przyjaciela. – Głos Erkum Pola ledwie było słychać w panującym rozgardiaszu.
– Bo co? – prychnął jeździec, nie odrywając wzroku od Faina i podnosząc do ciosu sporą deskę.
Słowa prostodusznego szeregowca zginęły w niespodziewanym huku, kiedy walnął czterech Therdańczyków blatem stołu.
Fain odsunął się, kiedy padali na ziemię, po czym złapał za dechę, zanim Poi zdążył po raz drugi się zamachnąć.
– Dobra robota, Erkum. A teraz wynosimy się stąd.
– Ale nie dostałem piwa – poskarżył się szeregowy.
– Weź sobie jedno – krzyknął barman zza beczek. – Weź całą beczkę, tylko wynoście się stąd, zanim pojawi się Gwardia.
* * *
– Demolują nasze tawerny i zajazdy, całymi dniami hulają – poskarżył się Dersal Quan, kręcąc ze zdenerwowania pierścieniami na palcach. – Do tego ten smród!
– Jest jeszcze jedna sprawa. Kiedy są problemy z zaopatrzeniem, żołnierze szastający pieniędzmi podbijają ceny i zostawiają tych bez grosza...
Sual Dal z cechu handlarzy tkaninami przerwał, szukając odpowiedniego słowa.
– Jeszcze bardziej bez grosza? – podpowiedział mu Wes Til. – No tak. To straszne. Ludzie, którzy mają dużo pieniędzy do wydania, to okropna sprawa. Na szczęście w Przystani K’Vaerna nie ma takich za wielu.
– Nie żartuj sobie z tego, Til! – warknął przedstawiciel cechu. – Jakoś nie widzę, żeby kupowali żagle, żeby ich srebro trafiało do mojej kieszeni. Wszystko idzie na piwo i nalewki!
– I ryby – zauważył Til. – I towary konsumpcyjne. Ostatnio ktoś kupił sporo delikatnych, drogich tkanin, nieprawdaż?
– To wszystko miało iść do Sindi – wzruszył ramionami z rezygnacją kupiec. – Właściwie nic nie zarobiliśmy.
– Problemem nie są żołnierze z Diaspry – odparł Til. – Ani kawaleria Północy. Ani nawet uchodźcy. Problemem są Bomani, i dopóki ich się nie pozbędziemy, będziemy ponosić straty.
– Ale jak to zrobić? – spytał Quan, wykręcając sobie rogi.
– Nie będzie łatwo – zgodził się Til. – Ani tanio, ale dopóki tego nie zrobimy, będziemy tylko tracić pieniądze. Prędzej czy później to nas wykończy. Ja nie narzekam, ale ty, Quan, zapłaciłeś już za spory transport rudy miedzi z Sindi. Tak?
– Tak – warknął Quan.
– A kiedy dotrze ten transport?
– Nigdy.
– A jak twoje pozostałe inwestycje? Dobrze? – Nie usłyszał żadnej odpowiedzi. – Tak myślałem. A co do żagli – nie widzę, żeby ktokolwiek budował jakieś statki, a ty, Sual?
– Ja też nie – przyznał mistrz cechu.
– Ludzie zamierzają zbudować przynajmniej sześć bardzo dużych statków z zupełnie nowym rodzajem ożaglowania. Jestem pewien, że będą potrzebować najlepszych tkaczy.
– Tak? – chrząknął Sual. – Naprawdę? To... interesująca wiadomość.
– Ale żeby zbudować te statki, będą potrzebować mnóstwo materiałów. Najpierw chcieli po prostu kupić kilka statków i rozebrać je na części, ale dla nas byłoby o wiele lepiej, gdyby odbili D’Sley i zabrali stamtąd materiały. Nie musieliby przerabiać żagli ze starych statków.
– Aha, rozumiem.
– A co do ciebie, Quan – ludzie chcą wyprodukować zupełnie nową wersję arkebuzu i bombardy. Jeśli dobrze pamiętam, twoje kuźnie i huty nie narzekają na nadmiar pracy, prawda?
Przemysłowiec zamyślił się na chwilę. – Ale skąd wziąć na to wszystko pieniądze?
– A skąd mają pieniądze żołnierze, którzy nimi szastają?
Wes Til przyglądał się, jak obaj rozmówcy przetrawiają podsunięte im właśnie informacje. O tak, Eleanora O’Casey jest przebiegła. Lepiej zrobić wszystko, żeby szybko wysłać ją za ocean, zanim przyjdzie jej do głowy przejąć cały handel w Przystani! Na razie wszyscy jadą na tym samym wózku, ale wkład O’Casey zdecydowanie najbardziej popycha go do przodu.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
Krindi Fain stał przed gabinetem dowódcy kompanii i starał się powstrzymać bicie serca. Chociaż od bójki w barze minęły już trzy dni, okazuje się, że Gwardia w końcu go znalazła. Pocztą pantoflową dowiedział się, że pobici kawalerzyści wciąż leżą w lazarecie – jeden z nich ledwie zipie – a teraz dwaj gwardziści od samego rana rozmawiają z jego dowódcą. To może oznaczać tylko jedno, więc kiedy Fain został wezwany, w pierwszej chwili chciał uciec.
– Fain! Wejść! – zawołał dowódca:
Zanim pojawili się ludzie, kapitan służył w regularnej armii jako sierżant. Początkowo narzekał na przydział do pikinierów, ale później stało się jasne, że Nowa Armia ma przed sobą przyszłość. Już wcześniej doświadczył okrucieństw wojny, z bitwy ze Związkiem pozostało mu tylko jedno oko i jeden róg.
– O niego wam chodzi? – spytał jednego z gwardzistów, ruchem głowy wskazując kaprala.
– Krindi Fain? – spytał żołnierz.
Diaspranin czuł, że wpadł w tarapaty. Nie rozmawiał ze zwykłym gwardzistą, lecz z podoficerem.
– Tak jest – odpowiedział tylko, nie próbując niczego wyjaśniać.
Im więcej mówisz, tym łatwiej możesz powiedzieć coś niepotrzebnego, pomyślał.
Podoficer przyjrzał mu się.
– Jesteście mali. Plutonowy Julian mówił o was tak, jakbyście mieli pięć hurtongów wzrostu i ziali ogniem.
– Nie wiem, jak mam dowodzić kompanią, skoro zabieracie mi najlepszych – poskarżył się kapitan.
– A więc to nie... – Fain zamilkł, zanim jego niewyparzona gęba znowu wpędzi go w kłopoty, z których może już nie uda mu się wymigać. – O co chodzi, panie kapitanie?
– Wiecie, że znów mamy zmieniać broń, prawda? – spytał dowódca kompanii.
– Tak, panie kapitanie. Muszkiety czy coś takiego.
– To już nieaktualne – powiedział gwardzista. – Teraz to ma być coś jeszcze innego – jakieś „karabiny” – prychnął. – Arkebuzy nadają się dla mięczaków z Marynarki, ani razu nie sprawdziły się w polu, więc nie wydaje mi się, żeby te „karabiny” spisały się lepiej. Ale ludzie wybrali was do tego, co nazywają „programem rozwoju broni”.
– Och – powiedział z ulgą Fain.
– Macie wybrać jeszcze jednego człowieka z waszej drużyny – poinformował go dowódca. – Kogo?
Młody kapral wahał się tylko przez chwilę. – Erkuma – powiedział.
– Jesteście pewni? – roześmiał się kapitan.
– Tak, panie kapitanie – odparł Fain. – Wiem, że to śmiesznie brzmi, ale zajmę się nim.
– Niech będzie. – Oficer wstał zza swojego niskiego biurka i podał mu ludzkim zwyczajem górną dłoń. – Powodzenia. Nie przynieście pułkowi wstydu.
– Oczywiście, panie kapitanie. – Kapral odwrócił się do gwardzisty. – Co teraz?
– Spakujcie swoje wyposażenie. – Podoficer wskazał swojego towarzysza. – Tarson odprowadzi was do waszej nowej kwatery.
Parsknął śmiechem.
– Gratulacje, pniecie się w dół.
* * *
Warsztat mieścił się głęboko pod Cytadelą. Urządzono go w naturalnej grocie, oświetlonej pochodniami i latarniami tak, że w środku było jasno prawie jak w dzień.
Przed ścianą z wygładzonego piaskowca stał stary Mardukanin. Cała ściana była pokryta gryzmołami, które starzec nanosił węglem drzewnym niczym prehistoryczny jaskiniowy artysta.
Za nim z oszołomionym wyrazem twarzy chodził Rus From. Poza nim Fain rozpoznał kilku członków pułku pikinierów oraz dwójkę ludzi.
Poi trzymał się go jak cień, kiedy podszedł do plutonowego Miana.
– Przepraszam, panie plutonowy – szepnął kapral. – Może mnie pan pamięta?
Julian odwrócił się i obdarzył go jednym z tych dziwacznych, odsłaniających zęby uśmiechów.
– Fain, dobrze, że przyszedłeś. Jasne, że cię pamiętam. To ja cię zaproponowałem.
Spojrzał w stronę Mardukan pod ścianą.
– Spójrz tylko na tego faceta. Jest niesamowity.
– Kto to? – spytał Fain.
Wiedział, że nie ma sensu pytać, po co tu jest. Ludzie powiedzą mu, kiedy przyjdzie na to czas.
– Dell Mir. Miejscowy odpowiednik Rus Froma, tyle że to jakby porównywać granat ręczny z miotaczem antymaterii.
Marine pokręcił z niedowierzaniem głową.
– Ledwie Rus From zaczął objaśniać mu to, o czym rozmawialiśmy, a on już sypnął pomysłami jak z rękawa.
– To on będzie robił broń?
– Nie. Widzisz tych, co za nimi chodzą? – Plutonowy wskazał grupę Mardukan ze zwojami i tabliczkami, drepczących za dwoma geniuszami.
– To kapłani?
– Nie. Technicy, może inżynierowie–mechanicy. Dell Mir cały dzień wymyśla różne rzeczy, oni to zapisują, a potem sprawdzają, czy to naprawdę działa.
– Super – powiedział Fain.
To ludzkie wyrażenie, podobnie jak „OK”, przyjęło się w całej Nowej Armii. Julian parsknął śmiechem, kiedy je usłyszał.
– Jesteśmy w zespole opracowującym mechanizmy spustowe. Kiedy projekt zostanie ukończony, będziemy współpracować z wykonawcami.
– Nie znam się na mechanizmach – wyznał Fain. – To, że jestem z Diaspry, nie oznacza, że jestem geniuszem mechaniki!
– Nie martw się – powiedział Julian. – Ja się tym zajmę. Ty będziesz donosić.
– Donosić? Szpiegować?
– Nie, donosić – zaśmiał się Julian. – „Krindi, donieś kawy. Krindi, donieś węgla”.
– Aha – roześmiał się kapral. – OK.
– Nie martw się, będziesz robił także coś innego. Prawdopodobnie awansujemy cię na plutonowego, żebyś kontaktował się z K’Vaernijczykami. Naszym zadaniem będzie dbać o to, żeby warsztaty używały tylko dobrych materiałów i dostarczały wysokiej jakości części. Elementy będą zamienne, więc będziemy je produkować w dużych ilościach.
– Duży eee... – Diaspraninnie mógł znaleźć właściwego słowa.
– Ludzie nazywają to „projekt”. Jak zbudowanie tamy albo wielkiej grobli. Tak, to prawda, a do tego mamy mało czasu.
Marine przerwał, gdyż do ściany podszedł kapitan Pahner. Oficer popatrzył na szkice i pokręcił głową.
– Prościej, Dell. Prościej. Tu jest za dużo części. Każda z nich będzie się psuć w warunkach polowych, a ich wyprodukowanie zwiększy koszty i wydłuży czas.
Chudy K’Vaernijczyk z kawałkiem węgla drzewnego w ręce popatrzył na kapitana.
– Ale wasze techniki i masowa produkcja skrócą ten czas?
– To prawda – powiedział Pahner – ale to nie czary, musimy mieć czas na projektowanie i wdrożenie do produkcji. Im więcej czasu spędzimy tutaj, wyłapując błędy w projektach, tym mniej czasu zajmie nam praca w hutach i tym mniej czeka nas niespodzianek w polu. Nie zapominajcie, że masowa produkcja wymaga zbudowania linii produkcyjnych, więc im więcej części będziemy produkować, tym więcej czasu zajmą nam przygotowania. Nieźle wam wyszedł ten projekt komory, widzę, że dacie sobie radę. Pokażę wam, o co mi chodzi.
Kapitan wyjął węgiel z dłoni Mardukanina i zaczął coś kreślić na ścianie.
– Widzicie? To jest podwójny zestaw sprężyn. Jeśli przeniesiecie dźwignię tutaj, będzie można wyeliminować jedną sprężynę.
– Tak! – zawołał K’Vaernijczyk, zabierając z powrotem węgiel. – I wyeliminować... jak wy to nazywacie? Bezpiecznik? Przedłużyć tę dźwignię...
– Jak widzisz – szepnął Julian – zabierają nam robotę.
– Panie plutonowy, a jak my będziemy ćwiczyć posługiwanie się tą bronią, skoro nie jest jeszcze gotowa? I ile mamy czasu? Przecież Bomani mogą ruszyć w każdej chwili.
– To już nie nasz problem – odpowiedział marine z uśmiechem. – My zajmijmy się naszym.
* * *
Długa, niska łódź zaryła się w błotnisty brzeg. D’Estrees przeczołgała się przez burtę i zniknęła w gęstych zaroślach.
Sierżant Lamasara Jin spojrzał na wyświetlacz pada i sprawdził pozycję, zanim wysłał w teren ostatnią parę. Na całej drodze prowadzącej z D’Sley do Sindi, gdzie prawdopodobnie znajdowała się główna horda Bomanów, rozrzuconych było jeszcze pięć takich dwuosobowych zespołów. Ten był najbliżej miasta i wraz z grupą miejscowych drwali miał podkraść się jak najbliżej Sindi albo miejsca postoju Bomanów.
Osobiście sierżant wątpił w to, że wszyscy Bomani przebywają w Sindi. Przybliżona liczba mieszkańców miasta przed masakrą wynosiła – według Juliana i O’Casey – około siedemdziesięciu tysięcy. Z punktu widzenia Imperium taka liczba nie robiła wrażenia, tyłu mieszkańców miała pojedyncza wieża w centrum Imperiał City, jednak jak na barbarzyńską planetę, taką jak Marduk, była to olbrzymia liczba.
Według pogłosek odpowiadała ona zaledwie jednej trzeciej liczebności Bomanów.
Jin miał nadzieję, że liczebność wroga jest znacznie mniejsza, ale Rastar i Honal, którzy nie wydawali się skłonni do wyolbrzymiania sił przeciwnika, nawet po to, by usprawiedliwić własną porażkę, twierdzili, że połączone klany Bomanów są w stanie wystawić sto tysięcy wojowników... z czego wynika, że cała ich populacja, licząc kobiety i dzieci, wynosi co najmniej pół miliona. Zakładając, że Bomani, tak jak Wesparowie, prowadzą ze sobą swoje rodziny, na miasta północnego wybrzeża Morza K’Vaernijskiego zwalił się straszny tłum szumowiniaków.
Według wszystkich raportów siedzieli tam od co najmniej trzech–czterech miesięcy, więc mogli ogołocić Sindi ze wszystkich zapasów jedzenia.
Jin wyłączył pad i zszedł na brzeg, kiedy z zarośli wyłoniła się D’Estrees i podniesionym kciukiem zasygnalizowała, że wszystko jest w porządku. Jako dowódca sekcji Bravo powinna współdziałać z Daltonem, operatorem plazmy. Problem w tym, że Dalton... chodził z Geno. Gdyby Jin wyznaczył go na szpicę, wszyscy pomyśleliby, że chce się pozbyć konkurenta. Tak więc operator plazmy siedział bezpieczny w centrum koordynacji zwiadu, a na szpicy szedł jego dowódca. Gdyby dowiedział się o tym kapitan Pahner, na pewno padłyby takie słowa, jak „głupota” i „samobójstwo”.
Gdzieś tam w dżungli znajdował się ich cel, ale Jina nie interesowało w tej chwili, czy to są Święci, piraci czy Bomani. Najważniejsze, żeby móc zabijać wrogów, i to szybko, w przeciwnym razie może zacząć od trochę zbyt przystojnego operatora karabinu plazmowego.
* * *
– Nie obchodzi mnie, że według ciebie i twoich podwładnych to strata czasu – powiedział Bistem Kar do sceptycznego podoficera. Generał Bogess stał obok k’vaernijskiego dowódcy, ale nie mieszał się do tej rozmowy. – Ja tak nie uważam, a to... – poklepał wysadzaną rubinami głownię miecza, który przysługiwał tylko i wyłącznie dowódcy Gwardii – ... oznacza, że liczy się tylko moje zdanie. Prawda?
Podoficer zamknął się. Myśl o wykonywaniu rozkazów diasprańskich żołnierzy, tak świeżych, że mieli jeszcze błoto na stopach, doprowadzała go, tak samo jak jego wojaków, do furii. O ile samo szkolenie przez niedawnych robotników dało się jakoś przełknąć, o tyle głupota widoczna w ich poleceniach była nie do zniesienia. Niech to szlag trafi, przecież wykonywali swoją pracę bez zarzutu przez dziesięciolecia, dzięki czemu Przystań K’Vaerna była najpotężniejszym państwem–miastem na całym wybrzeżu Morza K’Vaernijskiego! I nie chowali się za głupimi tarczami, lecz walczyli jak prawdziwi mężczyźni!
Kar patrzył przez chwilę na podoficera, najwyraźniej chcąc się przekonać, czy ma do czynienia z kimś na tyle głupim, by dalej się upierać. Jednak tak nie było. Odczekawszy jeszcze chwilę, by mieć pewność, że został dobrze zrozumiany, trochę złagodniał.
– Zgadzam się, że to wygląda trochę... dziwacznie – powiedział – ale przyglądałem się musztrze piechoty Diaspran. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. Muszę jednak przyznać, choć niechętnie, że teraz zachodzę w głowę, dlaczego wcześniej sami na to nie wpadliśmy.
– Sir, to po prostu... nie w porządku – powiedział podoficer, starając się pohamować swoje emocje. Kar parsknął śmiechem.
– Rzeczywiście ani nasi ojcowie tak nie walczyli, ani dziadowie, ani ich ojcowie – zgodził się – a my czujemy... przywiązanie do tradycyjnych metod walki. Ale warto przypomnieć sobie, że Związek, który walczył głównie z Bomanami, a nie innymi cywilizowanymi armiami, używał taktyk bardziej zbliżonych do ludzkich niż naszych. Teraz, kiedy mamy zmierzyć się z barbarzyńcami, powinniśmy przyjąć do wiadomości, że nie można walczyć z nimi jeden na jednego. Tych drani jest tak dużo, że pokonaliby nas niezależnie od tego, jak bylibyśmy dobrzy. Ale nowa taktyka – działanie zespołowe, karabiny, piki i asagaje i te wielkie tarcze, które wynaleźli ludzie – wszystko zmieni, jeśli tylko uda nam się nauczyć, co, na Krina, z tym robić. Problem w tym, że nie mamy wiele czasu, więc musimy tak samo szybko zapomnieć o starych nawykach, jak nauczyć się nowych.
– Nie mogę więc marnować czasu na wykłócanie się z podoficerami. – Głos Kara znowu przybrał ostrzejszy ton. – Wszyscy mamy słuchać generała Bogessa. Nasi podoficerowie mają wykonywać polecenia diasprańskich instruktorów. Nie obchodzi mnie, że jeszcze cztery miesiące temu Diaspranie byli budowniczymi tam i kopaczami kanałów. Teraz są żołnierzami. Co więcej, są doświadczonymi w boju weteranami, którzy dokonali tego, co nam się nigdy nie udało – spotkali się z Bomanami w polu i pokazali im wszystkim uroki życia pozagrobowego, w które te opuszczone przez Krina dzikusy nie wierzyły.
– Wrócisz więc teraz do oddziału i powiesz swoim ludziom, że bardzo, ale to bardzo nie chce mi się wyjaśniać im tego wszystkiego osobiście. Zrozumiano?
– Tak jest, sir! – powiedział szybko podoficer. – Zrozumiałem, sir!
– Świetnie. – Dowódca Gwardii popatrzył na niego jeszcze przez chwilę, po czym skinieniem głowy pozwolił mu odejść. – Cieszę się z naszej miłej pogawędki. A teraz wracaj i wyjaśnij to całe zamieszanie.
– Tak jest, sir! Natychmiast, sir!
* * *
– Jak mamy ich szkolić?
St. John (J.) o wiele bardziej wolałby być teraz w terenie, szukając obozowisk Bomanów, niż tłumaczyć pomysły kapitana groźnie wyglądającemu szumowiniakowi.
– Broń będzie przypominała arkebuz – powiedział. – Trzeba będzie z niej celować, a nie tylko odpalać salwami w kierunku wroga. W celowaniu najważniejsze jest prawidłowe oddychanie i kontrola spustu.
Podniósł oparty o ścianę model karabinu, przyłożył do ramienia i wycelował.
– Nauczymy ich patrzeć przez celownik, a potem położymy im k’vaernijskiego miedziaka na lufie i każemy ćwiczyć naciskanie spustu. Kiedy będą umieli to zrobić, nie zrzucając monety, będą już w połowie drogi do celu.
Dowódca kompanii położył na celowniku karabinu wystruganego z drewna monetę i spróbował z niego wymierzyć. Pieniążek zadzwonił o kamienną podłogę, a Mardukanin prychnął.
– To jakieś szaleństwo. To ma być wojna?
– Jak najbardziej – zapewnił go marine. – Poczekajmy, aż pan zobaczy działo.
* * *
– Co mają zrobić?
– Pana kompania będzie kadrą korpusu artylerii – powiedziała Kosutic do Mardukanina, który patrzył na nią z niedowierzaniem, skrzyżowawszy wszystkie cztery ręce. Aż do tego dnia szumowiniak był oficerem wykonawczym na „Mieczu Krina”, flagowym galeasie K’Vaernijskiej Marynarki, i nie wyglądał na zachwyconego nowym przydziałem.
– To niedorzeczne – chrząknął. – Bombardy to broń pokładowa – są ciężkie, wolne i pochłaniają za dużo prochu, żeby używał ich jakiś cholerny błotniak!
– Zapewniam, że te bombardy są zupełnie inne niż te, które pan zna.
Oprócz kapitana Pahnera, Kosutic była jedynym członkiem kompanii, który przeszedł szkolenie w zakresie obsługi załogowej broni ciężkiej. W oczach Pahnera automatycznie czyniło ją to szefem kadry powstającej artylerii. Fakt, że w przeciwieństwie do sceptycznego szumowiniaka w życiu nie strzelała z odprzodowej armaty nabijanej czarnym prochem, najwyraźniej się nie liczył. I tak nikt na tej nieszczęsnej, błotnistej planecie, wliczając w to także patrzące na nią nieprzyjaźnie czterorękie skaranie Boskie, nie słyszał nawet o artylerii polowej.
– Głównym powodem, dla którego przydzielono pana do tego – podjęła po chwili – jest fakt, że w przeciwieństwie do oficerów Gwardii ma pan doświadczenie z artylerią. Ale musi pan zrozumieć, że bombardy na pokładach waszych statków bardzo różnią się od armat polowych, które będziemy produkować.
– Bombardy to bombardy – odparł niewzruszenie Mardukanin.
Problem polegał na tym, że do tej pory Przystań K’Vaerna słynęła jako dostawca najlepszej artylerii, a Marynarka miała opinię najlepszej na świecie. Dlatego też nie byli zachwyceni faktem, że jakieś przemądrzałe przybłędy chcą ich uczyć, jak powinno się produkować i używać armat.
Była to reakcja typowa nie tylko dla szumowiniaków. Ludzcy wojskowi na przestrzeni wieków także bardzo niechętnie odnosili się do stosowania nowych technik czy broni. Ponieważ największym problemem w obecnej sytuacji był brak czasu na stopniowe przyzwyczajanie K’Vaernijczyków do zmian, oznaczało to, że Turl Kam i Bistem Kar będą musieli brutalnie stawiać do pionu swoich co bardziej nieufnych podwładnych.
– Sir – zaczęła Kosutic dyplomatycznie. – Nie wiem nawet, jak toczyć bitwę morską. Szczerze mówiąc, gówno wiem na ten temat, ale domyślam się, że stosujecie wiosłowanie prosto na cel i odpalenie salwy z wszystkich luf ciężkich bombard tuż przed staranowaniem go i abordażem. Czy mam rację?
– Ogólnie rzecz biorąc, tak – odparł niechętnie Mardukanin.
– A dlaczego z każdej armaty strzelacie tylko raz?
– Bo jej przeładowanie trwa siedem uderzeń – wyjaśnił z przesadną cierpliwością oficer. Uderzenie było k’vaernijską jednostką czasu, równą mniej więcej czterdziestu pięciu sekundom, więc szumowiniak mówił o pięciu minutach potrzebnych na przeładowanie. – Poza tym – ciągnął – wycelowanie dział do drugiej salwy trwa drugie tyle.
– A działa, które my zamierzamy zbudować, można będzie przeładowywać o wiele szybciej. Używając worków z prochem i gotowych pocisków, będziecie mogli strzelać z nich raz na jedno uderzenie, a w przypadku krótkiego zasięgu może nawet trochę szybciej.
Mardukanin wybałuszył na nią z niedowierzaniem oczy. Kosutic lekko się uśmiechnęła i mówiła dalej.
– Poza tym nowe lawety, które chcemy zbudować, w połączeniu ze znacznie lżejszym działem będą bardziej mobilne niż jakakolwiek bombarda, którą pan widział. Nawet te największe będą mogły być ciągnięte przez parę turom. A ten szczegół konstrukcji... – poklepała drewnianą makietę – pozwoli zmieniać nachylenie lufy między kolejnymi strzałami.
Mardukanin rozłożył dolne ramiona i nachylił się, by obejrzeć makietę z bliska. Kosutic ukryła uśmiech, widząc, jak jego sceptycyzm powoli się ulatnia. Samo przekonanie szumowiniaków o zaletach nowej broni stanowiło trzy czwarte sukcesu.
Biorąc pod uwagę poziom ich metalurgii i technik odlewniczych, bombardy K’Vaernijskiej Marynarki były bardzo dobrze wykonane, choć w praktyce pozostawiały wiele do życzenia. Tak naprawdę były wielkimi żelaznymi lub brązowymi rurami, zamocowanymi na drewnianych podstawach i przykutymi łańcuchami do pokładu statku. Przypominały raczej wielkie, niezgrabne karabiny niż coś, co można by nazwać działem, w ich przypadku regulowanie kąta nachylenia lufy było niemożliwe. K’Vaernijczycy radzili sobie z odrzutem, podpalając proch z dala od bombardy. Grube liny mocujące działo do pokładu nie pozwalały mu wypaść za burtę, a siła tarcia działała jak prymitywny kompensator odrzutu. Ustawienie bombardy z powrotem na miejscu wymagało oczywiście olbrzymiego wysiłku, ale K’Vaernijczycy uważali to za normalną rzecz, ponieważ tak się robiło od zawsze.
Nowe działa miały być zupełnie inne. Lawety wyposażone w duże i grube koła oraz lżejsze lufy dział będą dawać mobilność, o jakiej żaden Mardukanin nawet nie mógł marzyć, a zmiana kąta nachylenia lufy pozwoli na strzelanie z armat zarówno na morzu, jak i na lądzie. Odmierzone i popakowane w worki ładunki prochu i amunicji zwiększą ich szybkostrzelność. Gdyby zespołowi pracującemu nad amunicją udało się rozwiązać problem szrapneli, działa byłyby jeszcze skuteczniejsze, ale sierżant była zdania, że optymistyczne wizje lanych kul z eksplodującą zawartością były skazane na niepowodzenie. Zupełnie inaczej przedstawiała się sprawa z bateriami rakiet, chociaż nikt nie wiedział, czy ten projekt wypali.
– Zdaje pan sobie doskonale sprawę z tego, że najważniejszą rzeczą w przypadku broni obsługiwanej przez kilkuosobową załogę jest wykonywanie wszystkich czynności w sposób skoordynowany, precyzyjnie i sprawnie. Do tego dodamy szybkość, ponieważ nowe armaty będzie można ładować i odpalać o wiele szybciej... jeśli załogi będą odpowiednio wyszkolone.
– Wie pan, co wasze bombardy robią z kadłubami okrętów wroga. Proszę więc sobie wyobrazić, co nasza broń zrobi z hordą Bomanów. Kiedy zbierzemy kilkadziesiąt takich dział, nic nie może się z nimi równać. W naszej kulturze nie bez powodu artylerię nazwano „królem bitwy”. Aby armaty były skuteczne, ich obsługa musi być bezbłędnie wyszkolona. Musi umieć czyścić, ładować i strzelać w najtrudniejszych warunkach, a potem zwijać się, przesuwać w inne miejsce i robić to od nowa.
– Na początku nauki nie potrzebujemy samych dział. Wystarczą treningowe atrapy czy nawet obrys armaty na ziemi, ponieważ najważniejsze jest, aby nauczyć artylerzystów, jak to robić dobrze, w określonej kolejności i odpowiednio szybko.
– Pan i pana ludzie zostaliście wybrani ze względu na waszą znajomość artylerii. My musimy tylko nauczyć was stosować tę wiedzę trochę inaczej i w szybszym tempie. Kiedy was nauczymy, wy przekażecie to innym, a oni jeszcze innym, i tak dalej. A kiedy skończymy, będziemy mieli nieduży korpusik artylerii, który może kłaść Bomanów pokotem jak zboże.
Oficer słuchał już o wiele uważniej. Kosutic odwróciła się do sześciu marines stojących wokół drewnianej makiety. Koniec lufy był nieco zwęglony, ponieważ wcześniej służył za model do formy odlewniczej i trzymano go trochę za blisko pieca.
– Ci młodzi marines zademonstrują, o co chodzi – ciągnęła Kosutic. – Nie mogą jednak pokazać wam kilku rzeczy, które wy, Mardukanie, będziecie mogli zrobić czterema rękami. Z pańską pomocą będziemy musieli się tym zająć.
Wzięła głęboki oddech i skinęła najstarszemu stopniem marine.
– Drużyna! Przygotować się do ustawienia działa na stanowisku! Działo na stanowisku... Ustaw!
Sześciu marines z Imperium Ziemskiego rozpoczęło rytuał obsługi artylerii – rytuał, który był tak stary, jak pierwsze rakiety, które wzniosły się nad ziemską atmosferę, i który miał trwać, dopóki nie ostygnie ostatnia gwiazda.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
Coś twardego dotknęło nagle skroni Faina, kiedy wraz z depczącym mu po piętach Erkumem przeszedł przez próg.
Świeżo mianowany plutonowy sięgnął w tył i bardzo ostrożnie dotknął piersi Pola.
– W porządku, Geno. To jeden z naszych – powiedział książę, po czym odsunął na bok lufę karabinu i poklepał plutonowego po niższym ramieniu. – Krindi Fain, prawda? Dobrze się spisaliście w bitwie. Wspaniale panowaliście nad swoją drużyną.
– Dziękuję, Wasza Wysokość – odparł Fain, stając na baczność i próbując nie okazywać za bardzo zadowolenia.
– Nie tak oficjalnie, plutonowy – wszyscy jesteśmy żołnierzami. Czy plutonowy Julian dba o wasze wyżywienie? Nie mogę wam obiecać więcej snu, nikt z nas nie ma go za wiele.
– Tak jest, Wasza Wysokość.
– Dobrze. Pamiętajcie, żeby dbać o swoich ludzi, a wtedy oni zadbają o was. – Roger spojrzał ponad ramieniem plutonowego na stojącego z tyłu olbrzyma. – Proszę, oto jedyny w swoim rodzaju Erkum Poi. Jak się masz, Erkum?
– Tak jest, Wasza Wysokość – powiedział szeregowy.
– Rozumiem, że to ma znaczyć „dobrze” – uśmiechnął się Roger. – Następnym razem użyj mniejszej deski, dobrze, Erkum? Potrzebni mi są wszyscy kawalerzyści.
– Tak jest, Wasza Wysokość.
– Odmaszerować – powiedział książę i zaczął odchodzić razem ze swoją obstawą.
– O wiele mniejszej deski – szepnął ostatni z marines i mrugnął do niego. – Sukinsyny jeszcze są w szpitalu.
Roger skręcił w korytarz prowadzący na plac ćwiczeń. Ten Krindi mógłby wysoko zajść... pod warunkiem, że nie dopuści, by Poi zabił kogoś w nieodpowiednim momencie.
Zaśmiał się cicho, po czym spojrzał na kompanię przyszłych strzelców. Stali szeregami w luźnym szyku, trzymając w rękach drewniane modele karabinu. Kiedy książę wyszedł na plac, ćwiczono właśnie kadencję strzału.
– Otwórz. Ładuj. Zamknij. Odciągnij. Kapiszon. Cel. Pal. Mardukanin ryczący potężnym głosem rozkazy zasalutował przechodzącemu Rogerowi. Był weteranem Nowej Armii, Diaspraninem przydzielonym do szkolenia nowych oddziałów.
Liczebnie oddziały prezentowały się o wiele lepiej, niż Roger się spodziewał, choć nie aż tak dobrze, jak by sobie życzył. Trzonem nowej k’vaernijskiej armii byli weterani Gwardii, ich tymczasowo przeniesieni i raczej niespecjalnie z tego powodu szczęśliwi koledzy z Marynarki, kawalerzyści Rastara i diasprańscy pikinierzy. Wszyscy oni razem stanowili zaledwie jedną trzecią potrzebnej liczby żołnierzy, na szczęście jednak zgłaszało się sporo ochotników. Część z nich liczyła na łupy, gdyż Bomani zdobyli po tej stronie Wzgórz Nashtor bogate północne miasta i Sindi, więc można było spodziewać się, że teraz opływają w bogactwo. Inni ochotnicy zgłaszali się, ponieważ uważali barbarzyńców za zagrożenie dla swojego miasta, a jeszcze inni byli uchodźcami i chcieli po prostu wrócić do swoich domów po zwycięskiej wojnie.
W ten sposób powstała mała, ale całkiem zgrabna armia. Teraz trzeba ją było tylko uzbroić.
Chyba już coś się zaczęło dziać w tej sprawie, pomyślał książę, widząc wyszczerzonego w uśmiechu Rastara, który trzymał coś w rękach i truchtał ku niemu z przeciwległego końca placu.
– Pierwszy egzemplarz z odlewni Tendel – powiedział Mardukanin i podał mu masywny karabin.
Broń była gigantyczna. W porównaniu z tą dwudziestopięciomilimetrową lufą sztucer Rogera wyglądał jak zabawka, komora nabojowa karabinu miała rozmiary komory zapłonowej działka plazmowego.
Końcowy projekt różnił się nieco od projektu marines i Rus Froma, sporządzonego przed opuszczeniem Diaspry. Początkowo nowa broń miała przypominać karabin Sharpsa z czasów amerykańskiej Wojny Secesyjnej, z ruchomym ryglem, który odcinał koniec lnianego naboju i odsłaniał proch na iskrę z kapiszona. Chociaż prawdopodobnie, tak samo jak w oryginale, problem stanowiły gazy, From i Pahner uważali, że to nie jest żaden kłopot dla kogoś przyzwyczajonego do koszmarnej siły zapłonu mardukańskich arkebuzów.
Projekt Pahnera przewidywał także wykorzystanie mosiężnej albo mosiężno–papierowej łuski, w obu przypadkach zapobiegałoby to przedwczesnemu zapłonowi w komorze. Jednak ze względu na złożoność projektu i czas produkcji cały pomysł wziął w łeb i wszyscy zaczęli obmyślać zastępcze rozwiązanie. Okazał się nim projekt Dell Mira, bazujący w znacznie większym stopniu niż Pahner sobie wyobrażał na wiedzy o pompach.
Książę chwycił wystającą rączkę rygla, podobną do tej, w którą wyposażony był jego sztucer w trybie pojedynczego ognia, i podniósł ją, przekręcając rygiel o pół obrotu. K’Vaernijscy budowniczowie pomp zastosowali port inspekcyjny, zatykany grubo gwintowanym ryglem z nasadką czyszczącą. Mardukanie poświęcali bardzo dużo czasu konserwacji swoich urządzeń. Port inspekcyjny został zaprojektowany po to, by usprawnić dostęp do mechanizmu. Wyposażony był w korbę i poruszał się w zamontowanym na sworzniu walcu, więc kiedy rygiel wykręcał się z gwintu, całość obracała się w dół i zatykała rurę.
Projekt Mira potwierdził jego reputację geniusza, postanowił on wykorzystać istniejące już rozwiązania, zamiast tworzyć nowe. Oczywiście wprowadził kilka zmian – przede wszystkim elementy brązowe zastąpił stalowymi oraz zmniejszył liczbę zwojów gwintu w zamku tak, by do wysunięcia rygla wystarczało pół obrotu. Wprowadził także kilka drobniejszych innowacji, między innymi umieścił uchwyt rygla z boku, tak jak podpatrzył to w sztucerze Rogera, i zaprojektował prowadnicę, dzięki której poruszał się on według ustalonej sekwencji. Generalnie jego koncepcja polegała na zastosowaniu zwykłej instalacji hydraulicznej do produkcji najbardziej śmiercionośnej broni, jaką widziano w Przystani K’Vaerna.
Projekt naboju również został uproszczony. Okazało się, że K’Vaernijczycy nie są w stanie wyprodukować mosiężnych łusek Pahnera. Zbudowanie linii produkcyjnych i uzyskanie odpowiedniego stopu zajęłoby o wiele więcej czasu niż Przystań, a zwłaszcza jej goście, mogli temu poświęcić. Dell Mir wykorzystał więc lokalną roślinę.
Mardukanie nazywali ją shonash, jednak już po pierwszym pokazie marines nazwali ją zapłonnikiem. Na każdej planecie o bardziej suchym klimacie stanowiłaby poważne zagrożenie pożarowe. Z jej łodyg K’Vaernijczycy tłoczyli przezroczysty, łatwopalny olej, którego używali jako paliwa do lamp, zaś duże, płaskie liście służyły do ochrony przed wilgocią, gdyż nawet po wysuszeniu nie przepuszczały wody. Przede wszystkim jednak były niesłychanie łatwopalne.
Dell Mir natychmiast zauważył, że liście zapłonnika są idealnym substytutem papieru używanego do produkcji nabojów. K’Vaernijski wynalazca owinął więc pocisk i wyrzucający go materiał wybuchowy w liść zapłonnika. Podstawę naboju stanowiła okrągła, mocno nasączona tłuszczem filcowa podkładka. Kiedy rygiel karabinu przesuwał się do przodu i wchodził w prowadnicę, eksplozja naboju dociskała podkładkę i uszczelniała komorę, nie przepuszczając gazów. Następny ładowany nabój wypychał jej pozostałości, dzięki czemu karabin był natychmiast gotowy do następnego strzału. Karabin składał się, zgodnie z wymaganiami Pahnera, z niewielkiej liczby części, jego prostota zrobiła na Rogerze duże wrażenie. Na pewno można w nim było jeszcze wiele ulepszyć, ale niewątpliwie miał trzy zalety: działał, żołnierzom trudno go było zepsuć, no i można go było produkować szybko i w dużych ilościach.
Do warsztatów w Przystani K’Vaerna natychmiast zaczęto zwozić arkebuzy Gwardii i Marynarki. Ich lufy odcinano, gwintowano od środka i od zewnątrz, a potem dokręcano do nich zmodyfikowane porty inspekcyjne pomp. Mechanizm spustowy, wzorowany na pistoletach z zamkiem kołowym, modyfikowano tak, by uruchamiał zamontowany z boku kurek zamka kapiszonowego.
Książę otworzył zamek i przyjrzał się mechanizmowi komory i lufie. Chociaż na lufie widać było kilka rys powstałych w wyniku pospiesznego montażu, wnętrze zostało bardzo dobrze wykończone, a rygiel przesuwał się gładko i precyzyjnie.
– Bardzo ładnie – powiedział Roger. – Jeszcze bardziej podobałyby mi się mosiężne łuski, ale i tak jest dobrze.
Ilość i jakość produkowanej broni wciąż księcia zdumiewała. W wyniku blokady miasta od strony lądu setki małych odlewni i warsztatów pozostały bez pracy. Wszystkie chciały teraz zdobyć rządowe zamówienia, więc projektanci prześcigali się w pomysłach. Na przykład uznali za bardzo kuszący pomysł osadzenia sześćdziesięciocentymetrowych ostrzy bagnetów na lufach nowych karabinów. Jedną z największych wad arkebuzu było to, że w walce wręcz stawał się nieporęczną maczugą. Teraz każdy strzelec mógł w razie starcia skutecznie się bronić, co z kolei bardzo pozytywnie wpłynęło na morale żołnierzy, ciągle nieprzekonanych do nowego uzbrojenia. Roger poparł pomysł stworzenia bagnetu, chociaż jeszcze więcej satysfakcji sprawił mu widok drabinki celowniczej i ukrytego w kolbie zestawu do czyszczenia lufy.
Zgodnie z ostrzeżeniami Froma, problemy logistyczne dotyczyły w o wiele większym stopniu produkcji amunicji niż samych karabinów. Miasto posiadało dość ołowiu na pociski i formy do ich odlewania, jednak samo składanie nabojów przy użyciu liści zapłonnika było delikatnym i czasochłonnym zajęciem, którego nie można było powierzyć zwerbowanym z ulicy pracownikom. Nikt w Przystani K’Vaerna nie wyobrażał sobie zużycia takiej ilości amunicji, o jakiej mówił Pahner. Dobry arkebuzjer oddawał strzał raz na dwie minuty, a więc nie wystrzeliwał więcej niż pięć do dziesięciu pocisków w czasie całego starcia. Pahner zamierzał wydawać każdemu strzelcowi sześćdziesiąt nabojów dziennie, a ponadto chciał, aby przed przystąpieniem do działań armia była wyposażona w zapas amunicji przynajmniej na cztery dni. Biorąc zaś dodatkowo pod uwagę, zapotrzebowanie artylerii, min i nowych baterii rakiet, miasto nie dysponowało dostateczną ilością prochu.
Tyle jednak wystarczy, pomyślał Roger ze złośliwym uśmiechem, by przysporzyć Bomanom prawdziwych kłopotów.
– Spójrz na to – powiedział Rastar i zaczął wyciągać coś zza pleców... po czym zamarł, kiedy w ułamku sekundy wycelowały w niego trzy karabiny śrutowe.
– Spokojnie! – zawołał. – To ja, Rastar.
– Jasne – odparł Roger, biorąc od niego pistolet – ale znów ktoś próbował zabić Rus Froma, więc marines są trochę nerwowi.
Obejrzał broń i uśmiechnął się.
– Bardzo ładne.
Trzymał w dłoni rewolwer bardzo podobny do colta dragoon, z tym że sporo większy i zmodyfikowany tak, by pasował do mardukańskiej ręki. Był lżejszy od karabinu – miał kaliber co najwyżej dwadzieścia milimetrów – i w bębenku mieścił siedem zamiast sześciu nabojów. Tylna ścianka bębenka była wyposażona w trzpienie na miedziane spłonki, produkowane w dużych ilościach przez cech alchemików pod kierownictwem Despreaux. Największa różnica, nie licząc dziwacznego wygięcia kolby, ułatwiającego trzymanie jej dolną dłonią, polegała na tym, że rewolwer był samopowtarzalny i miał wychylany bębenek. Strzelający wychylał go w bok, ładował naboje Dell Mira, zatykał komory i wciskał bębenek na miejsce, przeładowanie broni trwało o wiele krócej niż w przypadku jej ziemskiego odpowiednika.
– Bardzo ładne – powtórzył Roger, oddając Rastarowi rewolwer. – Oczywiście wyłamałby mi nadgarstek, gdybym spróbował z niego strzelić.
– To nie moja wina, że jesteś mięczakiem – stwierdził kawalerzysta, odbierając swój skarb.
– Za miesiąc się przekonamy, kto tu jest mięczakiem. Ile takich produkujemy?
– Ile się da – odpowiedział Rastar z lekceważącym gestem. – Wykończenie jest bardziej skomplikowane, niż w przypadku karabinów. Nie da się po prostu przerobić już istniejących arkebuzów, poza tym około jednej czwartej ma jakąś wadę i psują się po kilku strzałach. Ja dostałem pierwsze cztery.
Rastar był nie tylko dowódcą jazdy Pomocy, ale też jednym z najlepszych strzelców, jakich książę widział. – Powinniśmy dziękować opatrzności za te wszystkie pompy. Wasze doświadczenie bardzo się przydaje. Wyznaczyli cię do ćwiczeń dziś po południu?
– Tak – skrzywił się kawalerzysta. – Mapy, mapy, mapy.
– To dobrze robi na ducha – powiedział z uśmiechem Roger.
– Zabijanie Bomanów także – odparł Rastar.
* * *
– Chyba trzeba będzie kogoś zabić, panie plutonowy – powiedział Fain.
– Dlaczego? – Julian podniósł wzrok znad stojącego na niskim stole posiłku. Nie mógł się już doczekać, kiedy wróci do cywilizacji, żeby usiąść na porządnym krześle. Co tam krzesła, nie mógł się już doczekać powrotu do porządnego jedzenia.
– Pokaż mu, Erkum – odparł Diaspranin.
Olbrzymi szeregowiec wyciągnął z kieszeni sprężynę i zaczął ją rozciągać. Po chwili ciężki zwój pękł z trzaskiem.
– Znów ktoś oszczędza na sprężynach, co? – powiedział Julian, odkładając widelec i przypasując miecz.
– Tak, i to odlewnia, która należy do jednego z członków Rady – odparł Fain. – Bardzo wyraźnie dano mi to do zrozumienia, kiedy poszedłem wyjaśnić sprawę.
– Ile zaoferował? – spytał marine, podnosząc pad i wstukując tekst wiadomości.
– Kusul srebra. – Diaspranin wzruszył ramionami. – To przecież obraza.
– Jak cholera – zaśmiał się Julian. – To ma być jego oferta po tym, jak dał się przyłapać? Jezu!
– Co robimy?
– Chyba będziemy musieli mu wyjaśnić, co to jest „proces poprawy jakości”. Ty, ja, Erkum i drużyna z Nowej. Zbierajcie się.
* * *
– Który to... – Julian ostentacyjnie spojrzał na trzymany w ręku kawałek papieru – ... Tistum Path?
– To ja – powiedział przysadzisty Mardukanin, wyłaniając się z półmroku odlewni.
W pomieszczeniu było niewiarygodnie gorąco, zupełnie jak w piekle. Julian gotów był przysiąc, że rozlana woda w ciągu kilku sekund zaczęłaby się gotować. W dwóch ceramicznych piecach formowano stal na sprężyny, trzask płomieni i bulgotanie płynnego metalu czyniły atmosferę zabójczą nawet dla pracujących tu Mardukan.
– Miło mi cię poznać – powiedział radośnie plutonowy, podszedł do zarządcy odlewni i kopnął go w krocze.
Drużyna za jego plecami składała się z żołnierzy diasprańskiego batalionu pikinierów Nowej Armii. Kiedy hutnicy zaczęli łapać za rozmaite narzędzia, Diaspranie podnieśli świeżo wyprodukowane karabiny i przy wtórze złowrogiego trzasku odwodzonych kurków wymierzyli w K’Vaernijczyków. Wszyscy robotnicy zamarli na swoich miejscach.
Twarda drewniana pałka uderzyła głucho w czaszkę i zarządca odlewni osunął się na ziemię.
Julian owinął kostki jego nóg kawałkiem łańcucha i dał znak Fainowi. Ruchomy dźwig do przenoszenia wielotonowych tygli z roztopioną stalą bez trudu podniósł w górę trzymetrowego Mardukanina. Kiedy zarządca doszedł do siebie, Julian zarzucił mu na rogi linę i przeciągnął go nad żar pieca.
– Sprężyny to bardzo istotna część broni! – krzyknął do wiszącego głową w dół Mardukanina. – Zajmujesz bardzo ważne stanowisko, Tistum Path, i mam nadzieję, że jesteś tego wart! Bo jeśli nie... – Marine splunął w kierunku pieca, a ślina zasyczała, zanim jeszcze dotknęła powierzchni bulgoczącej stali.
– Nie możecie mi tego zrobić! – wrzasnął Mardukanin, krztusząc się w wydobywających się z pieca oparach. – Nie wiecie, do kogo należy ta odlewnia?
– Oczywiście, że wiemy, i jemu też złożymy wizytę. Będzie straszliwie zawiedziony, kiedy się dowie, że jeden z jego podwładnych źle zrozumiał polecenie wyprodukowania najlepszej jakości materiałów. Nie sądzisz?
– Mnie powiedział coś innego!
– Wiem. Ale za nic nie przyzna się, że kazał obciąć koszty, niezależnie od tego, jakie gówno miałbyś wypuścić. Dlatego wyjaśnimy mu spokojnie i uprzejmie, że chociaż zysk jest podstawą gospodarki, kontrakt, który podpisał, zapewnia mu takie zyski, że nie musi oszukiwać. Ponieważ nie jesteśmy w stanie stwierdzić, które sprężyny są dobre, a które do dupy, dostanie je wszystkie z powrotem. I będzie musiał je zamienić na nowe.
– Niemożliwe! Kto za to zapłaci?
– Twój szef – syknął marine. Bijący z pieca czerwony blask gotującej się stali spowodował, że jego kanciasta twarz wyglądała jak oblicze szatana pochylającego się nad duszą grzesznika. – A jeśli jeszcze kiedyś będę musiał tu przyjść, obaj zostaniecie tylko elementami śladowymi w waszej stali. Czy to jasne?
* * *
– Ci ludzie to szaleńcy! – poskarżył się rajca.
– To jeszcze jeden powód, żeby jak najszybciej wysłać ich za morze – odparł Wes Til, obracając w palcach kawałek sprężyny.
– Grozili mi. Powiedzieli, że roztopią mnie w mojej własnej stali! Chcę ich głów!
Til oderwał wzrok od kawałka metalu.
– A czy to ma związek z pękającymi obudowami rewolwerów, rwącymi się sprężynami i wybuchającymi lufami?
– To nie moja wina – prychnął Mardukanin. – To, że kilku moich pracowników odstawiło fuszerkę, żeby wyrwać parę groszy dla siebie...
– Och, zamilcz już! – warknął Til. – Ty podpisywałeś umowy. Z punktu widzenia ludzi to ty jesteś odpowiedzialny, i wiesz tak samo jak ja, że każdy sąd by ich poparł. Ich nie interesują półśrodki, prawda? Więc proponuję, żebyś zrobił dokładnie to, co każą, chyba że chcesz, żeby to zrobił twój następca.
– Czy to pogróżka?
– Nie, tylko stwierdzenie faktu. Ludzie mają doskonały system zdobywania informacji. Na przykład znają już nazwisko osoby, która wydała rozkaz zabicia Rus Froma. Tak mi się przynajmniej wydaje. Zauważyłeś, że Ges Stin nie zaszczyca nas ostatnio swoją obecnością?
– Tak. Wiesz coś o tym?
– Tajemnicą poliszynela jest, że to właśnie Ges Stin stoi za atakiem na Froma. Wszyscy wiedzą, kto zapłacił zabójcom. Żadnej z tych osób nikt ostatnio nie widział.
– Ges Stin zajmuje się transportem. Może być w tej chwili w którymś z państw na południu.
– Hmmm. Być może.
– A co sądzi o tym Turl Kam?
– Myśli, że pozbył się jednego konkurenta do głosów cechu rybaków – roześmiał się kupiec.
– Nie dam się zastraszyć – oznajmił stanowczo rajca.
– Śluz na twoim czole mówi coś innego. Ale nie musisz się bać – powiedział Til. – Po prostu dopilnuj, żeby twoje warsztaty produkowały to, co obiecałeś. Zamiast tego całego chłamu. – Sprężyna, którą wygiął w dłoniach, pękła z trzaskiem. – Nie chcesz chyba, żeby kilka tysięcy ludzi z karabinami przyszło omówić z tobą ten problem, prawda?
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
Dersal Quan stał w odlewni i patrzył z niedowierzaniem, jak zaprojektowane przez ludzi urządzenie przecina jego najlepszy brąz, jakby to było drewno gwemshu. Miał poważne wątpliwości, większe niż przyznał się Tilowi, czy uda się odlać taką ilość dział, jaką ci obłąkani ludzie i ich diasprańscy giermkowie chcieli otrzymać, i to na dodatek w tak niedorzecznie krótkim czasie. Teraz jednak wyglądało na to, że może uda mu się dotrzymać terminu.
Odlewnie Quan od pokoleń należały do największych i najbogatszych w Przystani K’Vaerna. Od czasów ojca Dersala wyprodukowały blisko połowę bombard Marynarki i przynajmniej jedną trzecią dzwonów wiszących na chwałę Krina na wieżach Przystani. Dersal wiedział, że jego modelarze potrafią budować formy, a odlewniczy odlewać w nich działa, ale brąz odlewało się inaczej niż beton. Nie wolno było na niczym oszczędzać, chyba że ktoś lubił zawodne albo wybuchające w najmniej odpowiednim momencie bombardy. Najdłuższym etapem całego procesu było drążenie luf.
Tajemnica celności bombardy leżała w dokładności drążenia lufy i jakości pocisku, który miała wystrzelić. Doświadczenie wielu pokoleń artylerzystów wykazało, jak naprawdę jest to istotne. Ojciec Quana rozpoczął swoje terminowanie w rodzinnym warsztacie, wykuwając pociski z kamienia, a sztuka właściwego drążenia i szlifowania luf została zapoczątkowana przez jego wuja. Każdej armacie trzeba było poświęcić kilka dni pracy, dlatego nikt nie wyobrażał sobie wykonania zamówienia na tyle dział w tak krótkim czasie. Po prostu nie było dość sprzętu, by drążyć więcej niż tuzin luf jednocześnie. Do tego ci obłąkani ludzie upierali się przy kalibrze, którego nikt w Przystani K’Vaerna nigdy nie używał, więc istniejące już maszyny do drążenia miały nieodpowiednie rozmiary, a odlewnie musiały przygotować nowe formy do pocisków.
Ponieważ ludzie twierdzili, że te wszystkie problemy da się obejść, Quan przyjął ich zlecenie, mając nadzieję, że dzięki łaskawości Krina każdy sąd w Przystani zwolni go od odpowiedzialności w razie niewykonania zamówienia.
Quan przyglądał się z rosnącym niedowierzaniem, jak hebanowoskóra kobieta nazywana Aburia wyłącza swoje urządzenie i zdejmuje gogle, a jej k’vaernijski pomocnik przesuwa dźwignię i wycofuje głowicę z lufy nowego działa.
– Jak to się nazywa? – spytał Quan, machnięciem górnej ręki wskazując przyrząd.
– Nie wiem, czy w ogóle jakoś się nazywa – powiedziała Aburia i wzruszyła ramionami gestem, który ludzie najwyraźniej bardzo lubili. – To przerobiony polowy niezbędnik. Głowica tnąca to trzy ostrza bagnetów, a Julian i Poertena zrobili wał z zespawanych luf kilku zepsutych karabinów plazmowych i generatora z pancerza wspomaganego Russel. Wy zmontowaliście układ poruszania całym urządzeniem, a ja i brygadzista z twojego warsztatu zrobiliśmy obejmy, żeby nic się nie poruszało w czasie wiercenia.
Quan klasnął w dłonie w geście głębokiego szacunku połączonego z zaskoczeniem.
– Nie wierzyłem, że naprawdę uda wam się to zrobić – przyznał. – Nawet w tej chwili nie jestem pewien, czy wierzę! Żeby taki cienki wał... – wskazał smukły pręt, nie grubszy niż ludzki kciuk, który Poertena i Julian zespawali przy użyciu czegoś, co nazywali laserową spawarką – ...wytrzymał takie obciążenie i nawet się nie wygiął, to po prostu niemożliwe! Zwłaszcza że złożyliście go z pustych w środku rur. W jaki sposób możecie drążyć tak dokładne otwory? Nigdy nie słyszałem o nożu, który ciąłby brąz jak ser i nawet nie wymagał ostrzenia.
– Cóż – powiedziała Aburia z uśmiechem, który lekko niepokoił Quana – nie używamy brązu od prawie dwóch tysięcy lat. Mamy teraz o wiele lepsze stopy, a ostrze o krawędzi pojedynczej molekuły przecina wszystko.
– To samo powiedział Julian, choć w dalszym ciągu nie rozumiem, co to są te molekuły. Ale tak naprawdę to nie ma znaczenia, dopóki te wasze czarodziejskie sztuczki działają.
– Nasz pułk zawsze daje sobie radę – zapewniła go Aburia. – Zwłaszcza kiedy jest z nami członek Rodziny Cesarskiej i musimy go wyciągać z tarapatów.
* * *
– A co z bateriami rakiet? – spytał Pahner.
On, Rus From i Bistem Kar stali na galeryjce, patrząc na Dersal Quana i kapral Aburię.
– Prace postępują szybciej, niż się spodziewałem – powiedział From. – Specjaliści od pomp wzięli się ostro do pracy, a testy wypadły pomyślnie. Największy problem w tym, że rakiety zużywają jeszcze więcej prochu niż nowa artyleria.
– Tak musi być, jeśli eksplozja ma mieć odpowiednią moc – odparł Pahner ze wzruszeniem ramion.
– To zrozumiałe – zagrzmiał Kar swoim niskim głosem. – Skuteczność tej broni zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Ale mamy ograniczone zapasy prochu, i gdybyśmy nawet uruchomili wszystkie prochownie, i tak mielibyśmy poważny niedobór.
Pokręcił głową w sposób, który K’Vaernijczycy przejęli od swoich ludzkich gości.
– Wy, ludzie, jesteście najbardziej niebezpiecznymi wojownikami, jakich widzieliśmy, a wasza taktyka walki stawia naszych kwatermistrzów przed bardzo trudnym zadaniem.
– Tak wam się tylko wydaje. – Pahner zaśmiał się cicho. – Logistyka armii wyposażonej w tak prostą broń to drobnostka. Jesteście najbardziej zaawansowanym technicznie i nowoczesnym społeczeństwem, jakie spotkaliśmy podczas naszej podróży, ale dopiero zaczynacie to, co my nazywamy rewolucją przemysłową. Zaufaj mi, że to, co teraz robimy, kiedyś będzie dla was drobiazgiem.
– Zakładając, że przeżyjemy starcie z Bomanami – zauważył Kar.
– Jestem pewien, że przeżyjecie. Nawet jeśli nie zmiażdżymy ich w jednej kampanii, zadamy im takie straty – a wy tyle się nauczycie – że te biedne dzikusy będą na amen załatwione.
– Być może – zgodził się Kar. – Żeby jednak do tego doszło, musimy tchnąć w ludzi wiarę w powodzenie i pokazać im sens naszych starań.
– To już nasze zadanie – odpowiedział Pahner. – Wierz mi, Bistem, umiemy to robić. Nie martw się. Przekażemy wam nasze umiejętności i sprzęt i jako wysłannicy Krina wyprowadzimy armię na pole bitwy. Miej wiarę w siebie i Gwardię. Ty, Bogess i diasprańska kadra dacie sobie doskonale radę bez nas, kiedy już odjedziemy.
* * *
– Po co im te wszystkie wozy? – zapytał Thars Kilna, wiedząc, że na swoje pytanie nie otrzyma odpowiedzi.
– Wyobraź sobie, że zapomnieli mi powiedzieć – odparł sarkastycznie Miln Sahna. – Jestem pewien, że to jakieś niedopatrzenie. Masz – załóż koło na ten koniec ośki, a ja tymczasem pobiegnę zapytać Bistem Kara. Jak mi to wyjaśni, zaraz ci powiem.
– Bardzo śmieszne – warknął Kilna. – Nie myśl, że jesteś taki dowcipny, Miln. Po prostu chcę wiedzieć, po co im, na Krina, tyle wozów!
Sahn musiał przyznać, że jego kolega ma rację. Cech wózkarzy zwykle nie cierpiał na brak zamówień, ale rzadko kiedy byli aż tak zajęci, jak teraz. Wozy były bardzo użyteczne na terenie miasta, ale zważywszy na stan mardukańskich dróg, nie przydawały się poza nim. Lepiej było polegać na jucznych turom i pagee, niż wlec wóz w błocie po same osie.
Zaprojektowane przez ludzi nowe koła różniły się od ciężkich i solidnych kół, które Kilna i Sahna robili przed ich przybyciem. Podobnie jak koła nowych lawet do armat, miały stalowe obręcze, które wprawdzie były bardzo kosztowne, ale czyniły koła o wiele trwalszymi. Nie wspominając już o tym, że obręcze były prawie trzykrotnie szersze niż same koła, przez co nacisk na podłoże był mniejszy i koła nie zapadały się w rozmiękłej ziemi.
– Nie wiem, po co im tyle wozów – przyznał w końcu Sahna. – Powiedzieli, że są bardzo ważne, i zapłacili nam, żebyśmy je zrobili, a my poznajemy techniki, o jakich nikt wcześniej nie słyszał. – Klasnął w ręce. – Mogę ci tylko powiedzieć, że muszą mieć sporo rzeczy do przewiezienia.
* * *
Krindi Fain patrzył z zainteresowaniem, jak książę Roger ogląda karabin. Broń była nieduża w porównaniu z bronią strzelców, ale plutonowy zadawał się z ludźmi wystarczająco długo, by wiedzieć, że małe wcale nie oznacza mniej zabójcze.
– Ładna robota, Julian – powiedział Roger, sprawdzając wyważenie karabinu. W przeciwieństwie do wersji mardukańskiej, ten nie został przerobiony z lufy arkebuzu, a więc poświęcono mu o wiele więcej czasu i pracy. Wyprodukowano tylko czterdzieści sztuk takich karabinów.
Książę przyłożył broń do ramienia, sprawdził, jak leży, i mruknął z zadowoleniem. Kolba nie przypominała jego profilowanego sztucera, ale jak na standardowe wyposażenie wojskowe wykonana była doskonale. Opuścił broń i jeszcze raz odsunął rygiel.
Gdyby nie fakt, że nie wyposażono go w przełącznik do trybu półautomatycznego, wyglądałby identycznie jak rygiel sztucera księcia, włącznie z niewielkim elektronicznym stykiem. Roger zaśmiał się.
– Pamiętasz nasz mały zakład nad rzeką, Adib? – spytał.
Julian zachichotał, przypominając sobie dzień, kiedy on i książę siedzieli na sąsiednich drzewach, osłaniając przeprawiających się przez rzekę żołnierzy przed drapieżnikami.
– Tak, sir, pamiętam – powiedział. – Przegrana kosztowała mnie kilka pompek.
– No – wyszczerzył zęby w uśmiechu książę, przesuwając rygiel i podziwiając jego wykonanie. – Przypomniałem sobie twoją radę, żebym sprawił sobie karabin śrutowy, bo ma większą pojemność magazynka.
Julianowi trudno było powstrzymać uśmiech na myśl o tym, ile razy kapitan Pahner – i plutonowy Adib Julian – narzekali, że staromodny, niestandardowy sztucer księcia utrudnia sprawę zaopatrzenia w amunicję. Roger nie mógł używać wojskowego śrutu, więc żołnierze musieli targać skrzynki z amunicją, które książe uparł się zabrać ze sobą na planetę. Odkąd zdobyli juczne zwierzęta, nie było już tak źle. Roger wziął ze sobą ponad dziewięć tysięcy sztuk amunicji, co wszyscy uważali za grubą przesadę... przynajmniej do chwili, gdy zorientowali się, jak niebezpieczna może być mardukańska fauna.
Gotowi byli wybaczyć Rogerowi, że muszą dźwigać amunicję, kiedy okazało się, że jego magnum jest najskuteczniejszą bronią na drapieżniki, ale w dalszym ciągu pomruki niechęci wywoływał jego zwyczaj zbierania łusek. Osobiste działo Rogera siało dookoła grubymi jak kciuk mosiężnymi łuskami, a książę uparł się, żeby je wszystkie zbierać.
Julian myślał, że Roger czyni tak dlatego, iż jest to zgodne z zasadami obowiązującymi na safari. Powód był jednak inny.
Parkins and Spencer był klejnotem wśród sztucerów do polowania na grubego zwierza i kosztował więcej niż niejedna luksusowa limuzyna. Stworzono go z myślą o polowaniach w takich miejscach, gdzie raczej rzadko spotyka się sklepy z amunicją, dlatego naboje do sztucera przeznaczone były do wielokrotnego użytku. Elektroniczna spłonka w każdej łusce miała gwarancję na przynajmniej sto strzałów, a choć na łuski wciąż mówiło się „mosiądz”, tak naprawdę były zrobione z o wiele nowocześniejszego stopu. Można je było napełniać niemal bez końca, nie obawiając się odkształceń i pęknięć.
Dzięki manii sprzątania swoich stanowisk strzeleckich Roger wciąż miał ponad osiem tysięcy sztuk amunicji, wymagających jedynie napełnienia prochem. Wprawdzie pociski nie będą osiągać tej samej prędkości i energii kinetycznej, co w przypadku nabicia nabojów oryginalnym paliwem, jednak łuski są na tyle wytrzymałe, że można napchać do nich czarnego prochu, a to wystarczy, by nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał zostać czymś takim trafiony.
Dla takiej ilości amunicji z całą pewnością warto było wyprodukować czterdzieści karabinów. Na każdy karabin przypadało około dwustu nabojów. W porównaniu z ilością amunicji zużywanej przez karabiny śrutowe strzelające ogniem automatycznym, nawet trzypociskowymi seriami, było to niewiele, jednak dla samopowtarzalnej broni jednostrzałowej taka ilość była wystarczająco duża.
Widok całej kompanii, która z niechęcią odnosiła się do jego broni, ale mimo to nosiła do niej amunicję, bawił księcia.
– I tak uważam, że to będzie męczarnia – powiedział po chwili Julian. – Jasne, jasne – wiem, to warunki polowe. Ale trajektoria pocisku w takich karabinach to tragedia!
– Jesteś za bardzo rozpieszczony – rzucił zadowolony z siebie Roger, oddając broń. – Prędkość wylotowa tych waszych śrutowców jest tak duża, że mają ten sam profil balistyczny co lasery. Z tej broni trzeba naprawdę umieć strzelać!
– Taaak? – podjął wyzwanie Julian. – W takim razie zobaczymy, jak pan będzie strzelał z tych prochowych potworów zamiast z tego pana Parkinsa and Spencera!
– To potwarz, panie plutonowy – odparł wyniośle książę. – Zwykła potwarz.
Obaj się uśmiechnęli. W przeciwieństwie do karabinów wyprodukowanych przez K’Vaernijczyków, magnum Rogera miało wbudowany system mierzący prędkość wylotową pocisku. Automatycznie przekazywał on informację o ostatnim strzale do holograficznego celownika, który z kolei korygował wskazanie punktu, w który należy celować. Wprawdzie to nie czyniło z łamagi dobrego strzelca, ale wyjaśniało niezwykłą zdolność Rogera do oddawania celnych strzałów na duże odległości.
– Nie sądziłem, że kiedyś to powiem – stwierdził Julian – ale chyba się cieszę, że zabrał pan ze sobą tę fuzję. Wolę śrutowce – albo plazmówki na chodzie – ale skoro nie mogę ich mieć, to całkiem niezły substytut. Dzięki, Wasza Wysokość.
– Nie ma sprawy, plutonowy – powiedział Roger, poklepując go po ramieniu. – Pamiętajcie, tu chodzi też o moje cesarskie dupsko, jeśli dojdzie do bliskiego spotkania z Bomanami.
Książę jeszcze raz klepnął Juliana w ramię i odszedł w towarzystwie Corda i obstawy.
– Jasne – powiedział plutonowy tak cicho, że Fain ledwie go usłyszał. – Jasne... i założę się, że tylko o tym myślisz.
Zaśmiał się, pokręcił głową i odwrócił się do Mardukanina.
– Dobrze, Krindi, co do tych bagnetów...
* * *
Poertena patrzył na uwijających się k’vaernijskich szkutników.
Ukończenie statków przy użyciu jedynie materiałów zgromadzonych w Przystani okazało się niemożliwe. Miasto posiadało jednak dość sezonowanego drewna, by na razie zacząć montować kile i wręgi oraz listwy żaglowe. Mały Pinopańczyk był generalnie zadowolony z tempa pracy zespołów.
Kiedy Rada zdecydowała się poprzeć projekt budowy statków, ze sprytnie ukrytych magazynów zaczęło znikać oficjalnie nieistniejące drewno, a cech szkutników skierował do pracy setki doświadczonych robotników. Początkowo entuzjazm był niewielki, ale później nawet najbardziej sceptyczni robotnicy zaczęli cieszyć się, że mają zajęcie, a rozmiary i innowacyjność budowanych statków wywoływały nawet ekscytację.
Korzystając z poparcia Rady, Pinopańczyk zbudował „jednostkę demonstracyjną” – dziesięciometrową łódź. Udało mu się skończyć ją przed terminem wyznaczonym przez kapitana Pahnera, więc był z siebie ogromnie dumny.
Kształt kadłuba stateczku był zgodny ze sprawdzonym wzorem, który obowiązywał na Pinopie, i niemal identyczny jak ten, który nazywano „baltimorskim kliprem”. Chociaż na Pinopie Poertena przepracował niemal cztery lata w stoczni swojego wuja, odrabiając czesne za college, po raz pierwszy zajął się projektowaniem. Był nieco zaskoczony, że poszło mu tak dobrze. Musiał jedynie przesunąć główny maszt około metra w stronę rufy, zaś duży fok opuścić trochę niżej. Jak większość Pinopan ogarniętych manią szybkich statków, Poertena miał tendencję do przesadzania z liczbą drzewców.
Mimo tych drobnych wad „jednostka demonstracyjna” okazała się dużym sukcesem i pomogła rozwiać wątpliwości miejscowej społeczności żeglarskiej. Niezadowolenie kapitanów Przystani na widok niedużego szkunera prującego ciemnobłękitne wody Morza K’Vaernijskiego i zostawiającego za sobą prostą białą linię, prawie dwadzieścia stopni bardziej na wiatr niż jakikolwiek inny statek na tej planecie, ustąpiło miejsca zachwytowi. Zdolność żeglowania o jeden punkt na kompasie – czyli ponad jedenaście stopni – bliżej wiatru oznaczała, że po zaledwie trzydziestu kilometrach jednostka ma niemal cztery minuty przewagi nad innymi statkami. Statek, który potrafi płynąć najwyżej pięćdziesiąt stopni na wiatr – a większość miejscowych statków nie osiągała nawet tej wartości – musi przepłynąć pięćdziesiąt dwa kilometry, by odpowiadało to trzydziestu dwóm kilometrom w linii prostej, podczas gdy konstrukcja Poerteny musiała pokonać jedynie czterdzieści dwa kilometry, czyli osiemdziesiąt procent tej samej trasy. Zdolność płynięcia bliżej osi wiatru byłaby nieocenioną pomocą w razie ucieczki przed piratami, a ponadto obsługa nowego układu żagli wymagała o wiele mniej licznej załogi. Wszystko to niemal natychmiast docenili kapitanowie oglądający popisy łodzi Poerteny, a kiedy ta zawróciła prawie w miejscu, robiąc gładki zwrot przez sztag i przyspieszając do prędkości, której nie osiągnąłby żaden inny statek, kapitanowie byli gotowi zrobić wszystko, byle tylko wejść w posiadanie takiej jednostki.
Dla Mardukan mały stateczek Poerteny był czystą magią, a jego samego traktowali z pomieszaną z lękiem czcią należną czarodziejowi. Chociaż żeglarze Przystani wciąż nie wierzyli w sens podejmowania próby przepłynięcia oceanu, z zachwytem przyjęli koncept nowego kadłuba i ożaglowania. Poertena był gotów podzielić się z nimi swoją wiedzą, ale pod warunkiem, że zgodzą się wziąć udział w podróży. Wielu zrezygnowało z nauki, ale jeszcze więcej przystało na jego propozycję, sądząc pewnie, że do owej podróży może nigdy nie dojść.
Plutonowy podejrzewał, że był to wynik silnego poparcia Wes Tila. Kupiec zgodził się uczestniczyć w kosztach budowy statków w zamian za obietnicę Pahnera, że po dotarciu na drugi brzeg oceanu statki i załoga staną się jego własnością. Ponadto Rada zgodziła się wziąć na siebie jedną trzecią kosztów, a dzięki temu, że statki powstawały w jego stoczniach, wyprzedzał on znacznie konkurencję w poznawaniu nowych technik budowy statków. Poparcie Tila i Turl Kama okazało się także niezwykle ważne w czasie rekrutacji marynarzy.
Teraz Pinopańczyk stał w doku, patrzył na postępy prac i miał tylko nadzieję, że kampania, którą wraz z mardukańskim dowództwem planował kapitan Pahner, powiedzie się.
W przeciwnym razie za dwa tygodnie skończy się drewno.
* * *
Roger szedł z Cordem wzdłuż linii strzelających Mardukan. Huk każdego wystrzału aż wibrował echem w głowie, co nie było niczym dziwnym – te „karabiny” zostałyby przez większość ludzi na Ziemi uznane za lekką artylerię.
Na każdym stanowisku leżał uczący się strzelec i instruktor – człowiek lub Diaspranin. Strzelali do sylwetek bomańskich wojowników wznoszących do ciosu topory. Po trafieniu w metalową płytkę w samym środku celu tarcza przewracała się, po czym chwilę później z powrotem podnosiła. Trafienie w inne miejsce, nawet w głowę, nie naruszało celu.
Roger położył się na ziemi za jednym ze strzelców i słuchał, co mówi instruktor.
– Opuść niżej lufę. – Instruktor był Diaspraninem, niegdyś Robotnikiem Boga, sądząc po jego mięśniach. Mówił niskim, potężnym głosem, który było słychać nawet poprzez grzmot karabinów. – Celuj w brzuch tego dzikusa! To bardziej boli.
– Poza tym – dodał Roger z tyłu – jeśli będziesz mierzył odpowiednio nisko, na pewno trafisz w cel. Jeśli natomiast będziesz celował w głowę i spudłujesz, ten drań dopadnie cię i zabije. Ciebie i twoich kolegów.
– Proszę o wybaczenie, sir! – Diaspranin zaczął gramolić się na nogi. – Nie wiedziałem, że pan tu jest.
Roger machnięciem ręki kazał mu położyć się z powrotem.
– Nie przerywajcie. Nie mamy czasu na salutowanie i ukłony. Za trzy dni ruszamy do D’Sley i do tego czasu każdy powinien być przygotowany.
Spojrzał na k’vaernijskiego szeregowca.
– Za kilka dni, może tydzień, staniesz twarzą w twarz z prawdziwymi Bomanami. Barbarzyńcami z toporami, których jedynym celem jest cię zabić. Chcę, żebyś o tym pamiętał za każdym razem, kiedy naciskasz spust. Jasne?
– Tak jest, Wasza Wysokość – odpowiedział K’Vaernijczyk.
Jeszcze półtora miesiąca temu strzelec był rybakiem, który musiał martwić się jedynie o to, czy w jego sieci wpadnie dość ryb, by wyżywić rodzinę, i czy nagła burza nie pośle jego łodzi na dno. Teraz musiał stawić czoła zupełnie innym problemom. Przerażało go, że ktoś, kogo nigdy nie widział na oczy i komu nie zrobił nic złego, będzie chciał go zabić, a on nie jest pewien, czy potrafi zrobić to samo przeciwnikowi. Roger dostrzegł zmieszanie na jego twarzy i uśmiechnął się.
– Po prostu celuj nisko i wypełniaj rozkazy oficerów, żołnierzu – powiedział. – A jeśli oficerów już nie ma, a sierżanci umierają ze strachu, pamiętaj, nie wolno uciekać. Walcz i czekaj na posiłki, jak na żołnierza przystało.
– Tak jest, Wasza Wysokość!
Roger wstał zwinnie, skinął żołnierzom głową i ruszył dalej ze swoim asi.
– To, co powiedziałeś, brzmiało podejrzanie gładko, Wasza Wysokość – zauważył Cord. Książę uśmiechnął się.
– To Kipling. Trafiłem na to przypadkiem w jakiejś książce w Akademii. Wiersz ma tytuł „Świeży Rekrut”. „Wypełniaj rozkazy, padnij, ani drgnij, i czekaj na odsiecz, jak na żołnierza przystało. Czekaj, czekaj, czekaj, jak na żołnierza przystało. Żołnierzu królowej”.
– Aha – przytaknął szaman. – To dobre hasło i wydaje się znajome.
– Naprawdę? – Książę spojrzał na swojego asi, zastanawiając się, ile wierszy Kiplinga Pahner przeczytał staremu szamanowi, i powstrzymał się od wyrecytowania ostatniej zwrotki tego wiersza:
„Kiedyś ranny i leżysz gdzieś w Afganistanie.
A kobiety już idą poderżnąć ci gardło.
Przyciągnij swój karabin i w łeb sobie palnij.
I idź do Boga, jak na żołnierza przystało.
Idź, idź, idź, jak na żołnierza przystało.
Żołnierzu królowej.”
* * *
Turl Kam naśladował ludzi, stając w niewielkim rozkroku i splatając wszystkie cztery ręce za plecami. Czworoboki maszerujących przed nim żołnierzy wyglądały imponująco. Szkoda, że w duchu nie czuję się tak pewnie, jak wyglądam, pomyślał.
– Zainwestowaliśmy mnóstwo pieniędzy i kapitału politycznego – powiedział jednonogi były rybak. – Błagałem o wsparcie przyjaciół, nękałem wrogów i okłamywałem wszystkim z wyjątkiem mojej żony. Zapewnijcie mnie jeszcze raz, że dacie radę coś zdziałać z tą armią.
Kapitan Pahner popatrzył na szeregi czterorękich żołnierzy, ich nowiutkie oporządzenie i błyszczące piki, asagaje i karabiny.
– Na wojnie nie ma gwarancji. Żołnierze ćwiczyli tak ostro i długo, jak tylko było to możliwe, wybraliśmy najlepszych oficerów, jakich udało nam się znaleźć, no i mamy całkiem niezłe wstępne dane wywiadu na temat wroga. To wszystko stawia nas w lepszej pozycji wyjściowej, niż oczekiwaliśmy, i mogę jedynie obiecać, że będziemy się starać. Bardzo starać.
– Wasz plan działania jest skomplikowany – mruknął przewodniczący. – Bardzo skomplikowany.
– Rzeczywiście jest – zgodził się Pahner. – Dotyczy to zwłaszcza zielonej armii. Ale jeśli mamy wam pomóc, musimy uderzyć mocno i szybko. Jeśli choć jeden element planu nie zadziała, zmniejszymy tylko zagrożenie ze strony Bomanów na jakiś czas. Jeśli zaś powiedzie się cały nasz plan, powinniśmy wyeliminować ich całkowicie, ograniczając zarazem własne straty.
– To chyba musi mi wystarczyć – westchnął przewodniczący.
– Powiem wam jeszcze coś – odezwał się Pahner po chwili milczenia. – Już nigdy nie będziecie tacy sami, jacy byliście przedtem. Kiedy dżin raz wydostanie się z butelki, nie da się go wepchnąć z powrotem.
– Słucham? – Kam spojrzał na niego ze zdziwieniem, a Pahner wzruszył ramionami.
– Przepraszam, to takie nasze powiedzenie. Chodzi o to, że kiedy zrodzi się jakaś idea albo rozpowszechni się jakiś wynalazek, zaczynają one żyć własnym życiem i odtąd nie można ich po prostu nie zauważać. Macie nową broń i potraficie jej coraz lepiej używać... a ona pozwoli wam skopać tyłki nieprzyjaciela.
– Pewnie tak – powiedział przewodniczący. – Ale może to będzie już nasza ostatnia wojna. Może wyciągniemy z niej nauki, odłożymy na bok te zabawki i zaczniemy żyć w pokoju.
Marine spojrzał na olbrzymiego Mardukanina i tym razem to on westchnął.
– Porozmawiamy o tym po bitwie, dobrze?
* * *
– Kompania Bravo? – Fain podszedł do plutonowego zbierającego strzelców.
– Tak jest, sir – odparł K’Vaernijczyk, stając na baczność.
Doki widoczne w tyle za grupką k’vaernijskich żołnierzy tętniły życiem. Setki łodzi i statków, poczynając od barek ledwie nadających się do przepłynięcia Zatoki, a kończąc na drobnicowcach, stały jeden przy drugim i wypluwały z siebie żołnierzy i sprzęt. Fain zobaczył, jak kompania pikinierów ustawia się w szyku i rusza w głąb lądu. Za nimi z ładowni wyciągano jedną z nowych armat, na którą czekał już pociągowy turom.
D’Sley żyło z handlu, kontrolowało cały obszar wokół ujścia rzeki Tam do morza. Ponieważ ujście było stosunkowo płytkie, większość statków rozładowywano w dokach i towary ładowano na przystosowane do żeglugi po rzece barki. Większą ich część zniszczyli bądź zabrali Bomani, ale w mieście pozostało dużo niespalonych i nie rozkradzionych stoczni i magazynów.
– Nie mów do mnie „sir”! – warknął diasprański plutonowy. – To jest wasz przewodnik. Wiecie, dokąd macie iść?
– Południowo–zachodni mur – odparł K’Vaernijczyk i kiwnął głową mieszkance D’Sley, która miała być ich przewodnikiem.
– Mam nadzieję, że kobieta przewodnik nie jest dla was żadnym problemem? – spytał Fain.
Dla jednostki diasprańskiej byłby to cholerny problem.
– Ani trochę – odparł plutonowy.
– W porządku, ruszajcie, jak już będziecie mieli ośmiu waszych ludzi. Maruderów zgarniemy i wyślemy za wami.
– W takim razie już możemy ruszać – powiedział K’Vaernijczyk. – Tyle tylko, że nie wiem, gdzie jest nasz kapitan.
– Później do was dołączy. Większość oficerów jest w tej chwili na odprawie. – Fain wręczył plutonowemu pospiesznie sporządzoną mapę. – Miasto jest w części zniszczone. Jak się zgubicie, to powinno wam pomóc. Odmaszerować.
– Tak jest, si... panie plutonowy – powiedział K’Vaernijczyk, odwracając się do kompanii strzelców. – W porządku, larwy! W dwuszeregu zbiórka, przygotować się do wymarszu!
– Jesteś gotowa? – Fain spytał przewodniczkę.
Nie odrywając wzroku od ziemi, skinęła głową.
– Tak, panie.
– Nie mów do mnie... och, wszystko jedno. Nie pozwól nikomu się zastraszyć i dobrze ich poprowadź.
– Tak, panie – odpowiedziała kobieta. – Nie zawiodę cię.
– Powodzenia.
Piechota odmaszerowała za przewodniczką, wtapiając się w tłum pikinierów i włóczników zdążających do miasta. Fain obejrzał się przez ramię, kiedy minął go w galopie pierwszy oddział kawalerii. Ktoś w następnym pułku wzniósł głośny triumfalny okrzyk, a jadący na przedzie oficer podniósł w górę miecz.
– Wam też życzę powodzenia, biedni dranie – powiedział cicho plutonowy.
* * *
Roger patrzył na miasto, stojąc u wejścia do namiotu dowodzenia. D’Sley było o wiele mniejsze niż Przystań K’Vaerna, w czasach swojej potęgi musiało być pięknym miastem. Leżało na wzniesieniu pośród bagnistej puszczy. Domy były w większości drewniane, więc kiedy do miasta wtargnęła bomańska horda, nawet wilgotny mardukański klimat nie powstrzymał rozprzestrzeniania się pożarów.
Musiało tu szaleć prawdziwe piekło, pozostały tylko tu i ówdzie kominy domów, poczerniałe kikuty kolumn i mury obronne. Na szczęście większość składów drewna i stocznia położone były poza murami miasta.
– Wygląda na to, że przed spaleniem miasto zostało ograbione – powiedział Julian. – W ruinach spichlerzy nie ma śladów zboża, a z kuźni zniknęły wszystkie wyroby, za to zostały zapasy rudy.
– Użyli łodzi czy wywieźli lądem? – spytał Farmer.
– Lądem – odpowiedział Rus From. – Nie ma śladów budowy barek. Według mnie wszystko wywieźli lądem.
– Co jest w dokach? – spytał kapitan, spoglądając na Poertenę.
– Wszystko, czego nam potrzeba. – Pinopańczyk wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. – Możemy w każdej chwili zacząć przewozić to do Przystani.
– Zaczynajcie więc – powiedział Pahner i spojrzał na Fulleę Li’it. – Jak idzie przewóz ludzi i sprzętu?
– Dobrze. Wszystkie pułki piechoty są już na lądzie. Działa i rakiety wyładowane, większość zaopatrzenia też. Przeładowujemy wszystko na barki, skończymy do jutra.
– Tor?
– Wciąż przemieszczamy nasze siły polowe – powiedział wyznaczony na dowódcę garnizonu D’Sley zastępca dowódcy Gwardii. – Moi ludzie zaczną od jutra schodzić na brzeg. Niech pan się nie martwi, kapitanie. Cokolwiek wydarzy się w Sindi, D’Sley pozostanie w naszych rękach.
– Rastar?
– Musieliśmy jechać dłuższą drogą dookoła Zatoki – powiedział obwieszony pistoletami Therdańczyk, popijając wino – ale jesteśmy już wszyscy na miejscu. Po drodze na nikogo nie wpadliśmy, a rano będziemy gotowi ruszyć dalej.
– Przygotujcie się na wiele dni w siodle – uprzedził go Pahner i wrócił wzrokiem do Juliana. – Bomani się nie ruszyli?
– Nie, sir. Grupki, niektóre całkiem spore, wchodziły i wychodziły z miasta, ale główne siły siedzą w miejscu, tak samo jak w innych miastach.
– Ciągle tego nie rozumiem – powiedział Bistem Kar, – To do nich zupełnie niepodobne.
– Widzieliśmy już w Therdan, że ci dranie nie rzucają się na umocnione mury – powiedział Rastar z ponurą miną. – To jasne, siedzą na miejscu i czekają, aż głód osłabi Przystań K’Vaerna. Wtedy zaatakują.
– Chyba tak – przytaknął Tor Flain. – Nigdy dotąd nie byli dość sprytni ani cierpliwi, żeby tak się zachowywać, ale teraz nie można mieć wątpliwości, że właśnie o to im chodzi. Martwi mnie natomiast sposób, w jaki się rozstawili.
– Julian ma rację – stwierdził Bogess – że zapewnia to większe bezpieczeństwo ich kobietom i dzieciom.
Bistem Kar klasnął w dłonie na znak, że przekonuje go takie tłumaczenie, ale wciąż wyglądał na niezadowolonego. Kiedy sierżant Jin wraz ze swoimi patrolami dotarł na wyznaczone pozycje, okazało się, że nie wszyscy Bomani siedzą w Sindi. Mniejsze grupy, liczące od dziesięciu do piętnastu tysięcy wojowników każda, zajmowały kilka innych podbitych miast. Siłom tym towarzyszyło stosunkowo niewiele kobiet, które pomagały w pracach obozowych. Przynajmniej połowa kobiet i dzieci Bomanów przebywała w Sindi z trzydziestoma czy czterdziestoma tysiącami wojowników.
– Bez wątpienia plutonowy ma rację, ale tylko częściowo – powiedział po chwili Kar. – Sindi zawsze miało najlepsze fortyfikacje ze wszystkich miast poza Związkiem, a z raportów wynika, że Bomani zajęli miasto, nie uszkadzając zbytnio murów. Więc faktycznie jest to najlepsze miejsce do ukrycia swoich rodzin. A plemiona Bomanów zawsze trzymają się razem i nie powierzają nikomu – nawet innym plemionom z tego samego klanu – swoich kobiet i dzieci. Ale tym razem Bomani wprowadzili dużo nowych rozwiązań taktycznych. Wolałbym wiedzieć, co się za tym kryje.
– Próbujemy się tego dowiedzieć, sir – powiedział Julian – ale na razie nie udało nam się podrzucić do miasta naszych urządzeń podsłuchowych. Z tego, co wychwyciły mikrofony kierunkowe, wynika jasno, że to pomysł Kny Camsana. Camsan został naczelnym wodzem po Therdan, a ponieważ od tamtej pory wygrał wiele bitew, traktują go prawie jak boga. A przynajmniej traktowali po zdobyciu Sindi. Teraz zaczął trochę tracić poparcie swoich wojowników.
Plutonowy patrzył przez kilka chwil na rozłożoną na stole mapę, po czym wzruszył ramionami.
– Cokolwiek zamierza, przynajmniej wiemy, gdzie drań siedzi, a generalnie pozycje Bomanów są raczej stałe. Myślę, że zostaną tam, gdzie są, do czasu, aż skończy im się żywność, i wtedy będą musieli się ruszyć. Póki co znamy ich pozycje, a oni nie znają naszych.
– Oddziały zwiadu meldują, że mapy są dość dokładne – ciągnął. – W międzyczasie zaszło trochę zmian, takich jak na przykład uszkodzenie dróg po przemarszu Bomanów stąd do Sindi. Ale kawaleria raczej może na tych mapach polegać.
– Dobrze – powiedział Pahner. – Jest lepiej, niż mogłem mieć nadzieję. Rus, czy uszkodzenia dróg spowodują zmniejszenie tempa poruszania się twoich ekip?
– Niespecjalnie. – Duchowny ugryzł kawałek jabliwki. – Poruszają się głównie na piechotę i dadzą sobie radę, jeśli będą musieli. Do momentu przygotowania karawan wszystkie zespoły naprawcze powinny być na pozycjach.
– Musicie trzymać się harmonogramu – ostrzegł go marine. – Jeśli wam się nie uda, cały plan weźmie w łeb.
Duchowny wzruszył wszystkimi czterema ramionami.
– Wszystko w rękach Boga, i to dosłownie. Przeszkodą mogłyby być tylko obfite deszcze, a oprócz nich nie widzę powodów do obaw. Zmieścimy się w czasie, kapitanie Pahner, chyba że Bóg wyraźnie się temu sprzeciwi.
– Fullea?
– Już zaczęliśmy naprawę doków, a wszystko nabierze tempa, kiedy sprowadzimy porządne dźwigi. My ze wszystkim zdążymy.
– Rastar?
– Harmonogram? Nie ma problemu. To zwykła przejażdżka po lesie.
– Przysięgam, robisz się gorszy od Honala – roześmiał się Roger.
– To przez te pistolety, które mi daliście – rozpromienił się Therdańczyk. – Jak może się nam nie udać z taką bronią?
– Nie wolno wam angażować się w walkę – ostrzegł go Pahner.
– Bez obawy, kapitanie – spoważniał Rastar. – Niech się pan nie martwi, nie zamierzamy oddawać im naszych rogów. Poza tym chcę zobaczyć, co zrobią z nimi nasze działa.
– Bistem? Bogess?
– Będzie interesująco – powiedział K’Vaernijczyk. – Bardzo interesująco.
– To miło, że uważasz, iż będzie interesująco, ale czy jesteście gotowi? – spytał Roger. – Niektóre oddziały wyglądają na trochę zdezorganizowane.
– Do jutra będą gotowe – zapewnił go Kar, a Tor Flain pokiwał głową.
– W porządku – podsumował Pahner. – Kawalerię przetransportujemy jutro. Kiedy skończymy, załadujemy piechotę. Równocześnie rozstawimy patrole na tym brzegu rzeki, żeby osłonić przemarsz. Zaczynamy od jutra.
Przez kilka sekund najwyraźniej sporządzał w myślach listę spraw do załatwienia, po czym spojrzał na Rogera.
– Jedna zmiana – powiedział. – Roger, chcę, żeby przejął pan dowodzenie nad batalionem Carnan z Nowej Armii. Do tego dołączymy jeden oddział kawalerii. Rastar, wybierz, który.
– Tak jest, kapitanie – kiwnął głową Mardukanin.
– Będą trzymać się z piechotą. Roger będzie dowodził połączonymi siłami jako odwodami. Roger, niech pan dopilnuje, żeby cała piechota jechała na turom.
– Jeśli chce pan stworzyć mobilny batalion, lepsze byłyby dvan – powiedział książę. – Poza tym turom przydadzą się nam gdzie indziej.
– Zobaczymy. Jeśli uda się panu załadować ich na turom w ciągu następnych trzech dni, ruszą w górę rzeki pod osłoną jazdy. Jeśli nie, pójdą razem z piechotą.
– Tak jest, sir – odparł książę.
– W porządku – zakończył kapitan. – Odpoczywajcie dzisiejszej nocy, ile tylko możecie. Od tej pory nie będzie na to za wiele czasu.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
Łagodny prąd rzeki lekko kołysał barką, ale bojowy civan i tak się bał.
– Właź, sukinsynu! – warknął Honal, ale wierzchowiec pozostał obojętny na jego krzyki. W końcu dowódca kawalerii poddał się.
– Dajcie jakieś liny!
Dopiero odpowiedniej grubości sznury skłoniły opornego koniostrusia do wejścia na barkę.
– To już ostatni, Rastar!
– To dobrze, bo mamy opóźnienie.
– Powodzenia. – Roger znów dosiadał olbrzymiego bojowego pagee razem z dziwacznym stworem i swoim jeńcem. Całe szczęście, pomyślał Rastar, że nie musimy przeprawiać Rogera na drugi brzeg rzeki. Wciągnięcie tej bestii na barkę byłoby cholernie nieprzyjemne.
Ostatni z książąt upadłego Therdan spojrzał na jadących za człowiekiem i jego towarzyszami kawalerzystów. Chim Pri, dowódca oddziału, był jego dalekim kuzynem, który w trakcie ucieczki i w Diasprze wykazał się olbrzymim talentem przywódczym. Poza tym wielbił ziemię, po której stąpał Roger, więc wyznaczenie jego oddziału na obstawę było najlepszą z możliwych decyzją.
Rastar z trudem powstrzymał uśmiech na widok nowiutkiej chorągwi łopoczącej na wietrze nad Patty. Zrobienie jej było pomysłem Honala, ale Rastar poparł go z całym przekonaniem. Nie było to łatwe, zwłaszcza że nie chcieli zdradzić się z tym przed księciem. Rastar nie był pewien, czy Roger ucieszy się, czy może zechce ich wszystkich zastrzelić na miejscu, kiedy sztandar zostanie oficjalnie zaprezentowany. Nie spodziewał się, że książę i jego osobisty oddział kawalerii potraktuje swoją nową chorągiew z tak ogromną dumą.
W podmuchu wiatru ukazała się wyhaftowana na proporcu głowa basik. Oczywiście nie był to typowy basik – nie miał tchórzliwego i głupiego wyrazu pyska, a jego paszcza, pełna ostrych jak igły kłów, szczerzyła się w paskudnym, typowo ludzkim uśmiechu.
Bardzo dobrze pasował do niebezpiecznego basik, który dowodził niosącymi proporzec kawalerzystami.
– Tobie też życzę powodzenia – odpowiedział Rastar. – I nie daj się zabić. Kapitan Pahner zrobiłby mi krzywdę, gdybyś okazał się tak głupi.
– Tchórz – rzucił Roger, a Rastar żartobliwie pogroził mu pięścią.
– Żebyście tylko byli gotowi, kiedy przygalopujemy z powrotem – zarechotał Honal.
– Będziemy – powiedział książę. – Przyrzekam.
Rastar wyciągnął górną rękę, a Roger schylił się i ją uścisnął.
– Pilnujcie, żeby wam proch nie zamókł – zażartował.
– Będziemy pilnować. – Książę Północy dźgnął ostrogami swojego civan, a zwierzę posłusznie weszło po deskach na pokład barki i stanęło obok opornego wierzchowca Honala. – Do zobaczenia w Sindi.
* * *
– Nie! – Kny Camsan, najwyższy wódz Bomanów, uderzył pięścią w stół tak mocno, że aż kielichy pospadały na ziemię. Podłoga w dawnej sali tronowej pokryta była grubą warstwą odpadków. Niegdyś wspaniała komnata cuchnęła jak wychodek, ale leżący na słomianych matach barbarzyńcy nie zwracali na smród uwagi. – Ci k’vaernijscy dranie są tam, gdzie chcemy. Nie zamierzam rzucać się na ich mury, dopóki nie będą o wiele słabsi niż teraz. Nie pozwolę nikomu na powtórkę z Therdan.
Ostatnie stwierdzenie wywołało zgodne pomruki. Wódz, który uważał, że Therdan da się zdobyć, zginął w drugiej fali szturmu. Kolejne natarcia odbijały się od murów, wodzowie plemion kłócili się, kto ma zastąpić poległego naczelnego wodza, a w tym czasie zginęła niemal jedna dziesiąta wojowników klanów.
– Przystań K’Vaerna to nie Therdan – sprzeciwił się Knitz De’n. – Siedzą tam jak knivet w norze. Nie zamierzają wysyłać wojska w pole, więc my powinniśmy na nich uderzyć. Zamiast tego siedzimy w tym gnijącym mieście. Powinniśmy ruszyć na wojenny szlak, a nie kryć się za murami!
– Ma rację – powiedział spokojnie Mab Trag. Stary wódz był najbliższym doradcą Camsana, ale był także dość sprytny, by słuchać sugestii i żądań innych. Camsan spojrzał ponuro na De’na.
– Dajmy tym przeklętym gównosiadom okazję do pokruszenia zębów na murach! – wrzasnął. – Jeśli chcecie atakować Przystań K’Vaerna, proszę bardzo, ale ja zostaję tutaj. Kiedy będą już dość słabi, zniszczymy miasto i spokojnie wrócimy do domów. Poprzysięgliśmy zostać tu tak długo, jak będzie trzeba, by zniszczyć południowców raz na zawsze.
– I to właśnie chcemy zrobić! – warknął Knitz De’n. – Niech gównosiady siedzą za swoimi murami, jeśli chcą. A my jesteśmy wojownikami Boman!
Kobiety przyniosły nowe kielichy wina i gotowane mięso. Stada turom i pagee kończyły się. Po zjedzeniu ostatniego zwierzęcia klany będą zmuszone ruszyć dalej, ale póki co ta chwila jeszcze nie nadeszła. Camsan zamierzał wtedy dokonać tego, co nie udało się dotąd żadnemu bomańskiemu wodzowi. Stąd też tak wiele kobiet i dzieci z innych plemion przebywało w Sindi pod opieką sprzymierzonych z nim klanów.
Nie był jeszcze gotowy wyjaśnić tego De’nowi. Młody zapaleniec był zbyt arogancki i ambitny, by dopuścić go do wszystkich planów. Wódz wiedział jednak, że De’n przemawia w imieniu licznej grupy wojowników, więc nie mógł go zlekceważyć.
– Być może masz trochę racji – powiedział, kiedy jedna z kobiet postawiła przed nim kielich wina. – Nie będę się spieszył z zaatakowaniem murów Przystani K’Vaerna, ale jesteśmy Bomanami, a nawet najostrzejszy topór tępi się, jeśli zbyt długo wisi na ścianie. Nie pozwolę wam zardzewieć, wkrótce będę potrzebował twojego silnego ramienia, Knitz De’nie. Dotarły do mnie meldunki o przemieszczaniu się jazdy Związku drogą z Przystani K’Vaerna do D’Sley. Weź swoją gromadę i zobacz, co się tam dzieje. Jeśli napotkasz tych gównosiadów, zabij ich i zabierz dla siebie wszystko, co mają ze sobą. Potem jedź do D’Sley i upewnij się, że gównosiady nie próbują go odbudować.
De’n patrzył na niego przez długą chwilę, najwyraźniej zdając sobie sprawę, że to zadanie ma po prostu usunąć go z drogi Camsana. Nie miał wyboru, więc wstał i wyszedł bez słowa.
Mab Trag potarł rogi i odprowadził go wzrokiem.
– Musimy coś szybko zrobić – powiedział cicho do Camsana. – Nie tylko on narzeka.
– Wiem, że nie tylko on – odparł równie cicho wódz. – Wiem, że jeśli będziemy tu za długo siedzieć, naszych wojowników zaczną dziesiątkować demony zarazy. – Koczowniczy Bomani nie byli odporni na choroby, z którymi stykali się w miastach. – Jeśli nasi jeńcy mówili prawdę, Przystań K’Vaerna nie jest tak dobrze zaopatrzona, jak myśleliśmy, prawda? A mam dziwną pewność – dodał wódz z demonicznym chichotem – że nie kłamali.
Trag zawtórował mu śmiechem. Największą zdobyczą Bomanów w całej kampanii było schwytanie Tor Canta, którego zdrada zjednoczyła wszystkie ich klany, przynajmniej na jakiś czas. Trudno było uwierzyć, że był tak głupi, iż pozwolił się pojmać żywcem.
Despota Sindi powiedział im wszystko, co chcieli wiedzieć o zdradzonych przez niego pobratymcach, zanim umarł po sześciu dniach tortur. Większość złapanych razem z nim doradców wyrzekła się despoty, ale ich próba kupienia swojego życia za informacje nie udała się. Kny Camsan wiedział zatem wszystko o sile i słabościach swoich wrogów.
– Ja również nie wątpię, że... mówili prawdę – powiedział po chwili Trag. – K’Vaernijska Gwardia jest o wiele za mała, żeby stanowić dla nas zagrożenie w polu. Mogą tylko bronić murów, a nawet z tym sobie nie poradzą, kiedy dopadnie ich głód. Ale ich przeklęta flota pozostała nienaruszona. Czy możemy być pewni, że nie uda im się napełnić spichlerzy?
– Niby skąd? – zaśmiał się pogardliwie Camsan. – Zniszczyliśmy wszystkie miasta na wybrzeżu i wzdłuż doliny Tam, a inne klany siedzą na ich polach i zżerają ich zwierzęta.
Klasnął w ręce.
– Nie, Trag, głód zacznie ich kąsać na długo przedtem, zanim nas osłabią demony zarazy. Wtedy wyjdą z miasta i staną do walki albo wsiądą na swoje cholerne statki i uciekną. Tak czy inaczej, zajmiemy ich miasto i zrównamy je z ziemią.
– A jazda Związku? – spytał Trag.
– Zobaczymy – odparł wódz, wbijając zęby w na wpół surowe mięso civan. – Co prawda zakute łby mają więcej odwagi, niż nic nie warci południowcy, ale nie mogło ich zostać wielu. Wyślemy trochę młodzików do Przystani K’Vaerna i przekonamy się, jak mocno jest broniona. Jeśli słabo albo jeśli kończy im się już jedzenie, zaatakujemy. Ale nie mam zamiaru powtarzać Therdan.
A przynajmniej dopóki nie zdobędę Przystani... i nie umocnię swojej pozycji naczelnego wodza, dodał w myślach.
– W porządku – powiedział po krótkie chwili Trag. – Ale ostrzegam cię. Głodni czy nie, ci przeklęci K’Vaernijczycy zawsze byli cwani.
* * *
– Nie mogę uwierzyć, że podeszliśmy tak blisko, a ci idioci nawet się nie zorientowali – powiedział Honal.
Po przekroczeniu promem rzeki kawaleria dotarła bocznymi szlakami pod samo Sindi. Dzięki raportom zwiadu marines byli w stanie uniknąć nielicznych grup Bomanów, rozrzuconych na północ od rzeki między D’Sley i Sindi.
Sindi, bezsprzecznie klejnot górnej Tam, wyrosło na południowym brzegu rzeki, ale od tamtej pory znacznie się rozrosło i przeniosło na drugi brzeg. Przed nadejściem Bomanów otaczały je rozległe pola jęczmyżu, teraz zaniedbane i niszczone przez gwałtowne ulewy. Prawdziwe bogactwo miasta pochodziło ze sprawowania kontroli nad jedynym w tej części kraju mostem. Była to potężna kamienna konstrukcja, tak szeroka, że mogło nią przejść ramię w ramię dwudziestu wojowników albo cztery pagee. Wiele pokoleń temu budowa mostu dała początek miastu.
Sindi leżało u zbiegu trzech rzek. Najmniejsza z nich, Stell, wpadała do Tam od zachodu, jej brzegi spinał nieduży kamienny most, przez który prowadziła droga do D’Sley, a stamtąd dalej, przez pola, aż do odległej dżungli. Trzecia rzeka, Thorm, która łączyła się za miastem z Tam, płynęła z północnego wschodu i na wielu odcinkach była nieżeglowna.
W miarę zbliżania się do zrujnowanych miast, które kiedyś były ich domami, kawalerzyści stawali się coraz bardziej ponurzy, jednak Rastar nie był tym zaniepokojony. Wiedział, że jego żołnierze są skupieni na swoim zadaniu i dokładnie rozumieją jego cel. Honal miał rację. Bomani najwyraźniej nie mieli pojęcia, że jeźdźcy są w pobliżu. Dawniej kawalerię wypatrzyłyby sindijskie patrole lub pracujący w polu rolnicy, teraz jednak na północnym brzegu rzeki nie było nikogo. Wszystkie chaty w polu zostały spalone, a jedynymi żywymi stworzeniami w całej okolicy były pojedyncze basik.
Jak dotąd wszystko szło bardzo dobrze.
– Jesteśmy jeden hurtong od bram miasta – powiedział Rastar. – Clande, twoja grupa tu zostaje. Urządzicie zasadzkę na trakcie. Nie przepuście nikogo, kto mógłby się za nami skradać.
– Tak jest, Rastarze. – Młody kuzyn księcia dawniej spierałby się, że ubezpieczanie tyłów to nie robota dla prawdziwego wojownika, ale wojna z barbarzyńcami nauczyła go już, że wychodzą z niej cało tylko ci, którzy nauczyli się dbać o swoje bezpieczeństwo.
– Pozostali – ciągnął książę, mierząc wzrokiem podoficerów Honala – pamiętajcie, po co tu jesteśmy i nie dajcie się ponieść emocjom. I tak wiele nie zdziałamy, jeśli oni wszyscy kryją się w mieście. Przypuścimy szarżę na bramę, a potem zarzucimy na mury liny z hakami. Kiedy zaczną rzucać tymi swoimi przeklętymi toporkami, zastrzelcie kilku, ale, na bogów, nie dajcie im się zorientować, jak skuteczne są nasze karabiny i rewolwery.
– Już to słyszeliśmy, Rastarze – powiedział cierpliwie Honal. Zmrużył oczy i spojrzał na niebo, z którego zaczęła padać poranna mżawka. – Ruszajmy.
Ostatni z książąt Therdan popatrzył na swojego kuzyna i pokiwał głową.
– Musimy być dobrą przynętą, prawda?
– Oczywiście – odpowiedział Honal. – Sheffan! Naprzód!
* * *
– Julian – szepnął sierżant Jin do komunikatora. – Daj Starego.
– Pahner, zgłaszam się.
– Kawaleria zaczyna pokaz, sir.
– Dobrze. Informujcie mnie na bieżąco.
* * *
Potężne wrota ledwie drgnęły w wyniku eksplozji.
– Świetnie – powiedział Rastar. – Teraz powinni nabrać przekonania, że są niezwyciężeni.
– Tak – zgodził się Honal. – Jak dotąd nikogo nie straciliśmy. Rastar wiedział, że to się zmieni, kiedy tylko słońce wzejdzie ponad zasłonę chmur. Na szczycie muru widać już było biegających w tę i z powrotem Bomanów. Kawalerzyści zarzucili na blanki zakończone kotwicami liny i ostrożnie zaczęli piąć się w górę. Barbarzyńcy odczepili jedną z lin i przerzucili przez mur. Spadający hak na szczęście nikogo nie trafił, ale grad toporków zrzucił kilku jeźdźców z siodeł. Bomańska krzątanina nie była tak bezcelowa, jak się wydawało. Dwie potężne bombardy na głównej baszcie rzygnęły płomieniami i gęstym dymem. Na szczęście bomańscy artylerzyści mieli bardzo mgliste pojęcie o obsłudze dział, więc nikogo nie trafili. Zbierający się na blankach arkebuzjerzy nie strzelali wprawdzie dużo celniej, ale za to było ich sporo. Coraz więcej kawalerzystów zaczęło spadać z siodeł przy wtórze pisku padających na ziemię civan.
– Czas ich odwołać – rozkazał Rastar.
Wysoki sygnał rogu glitchen przebił się przez szum deszczu, dając żołnierzom znak, by wycofali się spod muru. Rastar z zadowoleniem przyglądał się, jak jego kawalerzyści sprawnie wykonują ten manewr.
– Teraz bierzemy się do roboty – powiedział z uśmiechem.
* * *
– Prowokują nas – powiedział Mab Trag.
– Tak – zgodził się Camsan. – Ale dlaczego?
Cały ranek jeźdźcy kręcili się pod murami. Ich pierwszy atak zakończył się kompletnym niepowodzeniem – worki z prochem zaledwie porysowały bramę. Przez kilka ostatnich godzin jeździli dookoła murów i miotali w kierunku straży obelgi, co odnosiło zamierzony skutek, sądząc po narastającej furii wojowników Camsana.
– Chcą, żebyśmy ich pogonili – powiedział wódz. – Dlatego właśnie tego nie zrobimy.
Odwrócił się i popatrzył na miasto wzrokiem właściciela. Chociaż Sindi poniosło bardzo duże straty w wyniku grabieży, wciąż pozostawało klejnotem górnej Tam. Zbocza zwieńczonego cytadelą wzgórza pokrywały rzędy niskich kamiennych domów. To on, Camsan, zdobył Sindi i rogi tego znienawidzonego zdrajcy Canta. Nikt nie mógł odebrać mu tych osiągnięć. Wódz postanowił, że miasto zostanie stolicą nowego, potężnego imperium, które wkrótce zastąpi państwo słabych i tchórzliwych gównosiadów, którzy ośmielili się stawić czoła Bomanom.
Jego rozważania o przyszłości przerwało nadejście Traga.
Starszy wódz uderzył dłonią w kamienny mur. – Jeśli zostaniesz tu dłużej, jakbyś bał się walczyć z kilkuset zasrańcami Związku w otwartym polu, do jutra możesz stracić swoją pozycję naczelnego wodza.
– Jest aż tak źle? – spytał Camsan.
Trag chrząknął, a wódz rozejrzał się po otaczających ich wojownikach. Jego doradca może mieć rację.
– Dobrze, weź Tarnt’e i pogońcie ich. Nie było jeszcze takiego oddziału jazdy, którego Bomani nie potrafiliby wdeptać w ziemię. Nawet grupa starych, zmęczonych Bomanów – dodał ze śmiechem, ale Tragowi nie udzieliło się jego rozbawienie.
– Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł – powiedział poważnie doradca. – Kiedy wrócę zza murów, twoje miejsce będzie już zajmować Knitz De’n.
– Ale jeśli zaatakujemy Przystań K’Vaerna, to oznacza śmierć tysięcy z nas. Czy tego właśnie chce De’n?
– Nie – odparł starszy wódz. – Ale każdy żołnierz myśli, że to nie on będzie umierał. Tak naprawdę chodzi im o to, żeby powrócić do swoich wiosek. Ponieważ złożyliśmy tę głupią przysięgę, że zniszczymy wszystkie miasta Południa, nie możemy jeszcze odejść. Nasi wojownicy chcą zniszczyć Przystań K’Vaerna i wypatroszyć te gównosiadzkie zakute łby.
– Nie rozumieją, że te zakute łby jeżdżą tak po to, żebyśmy wyszli za mury? Musi być jakiś powód, dla którego chcą nas wywabić z miasta, Mab.
– Oczywiście, i większość naszych wojowników o tym wie. Ale skoro nie mogą zniszczyć Przystani K’Vaerna, wystarczy im zabicie tych żołnierzy. To przynajmniej byłoby honorowe wyjście. Poza tym tamtych jest tylko trzy czy cztery setki.
– O to właśnie mi chodzi – powiedział Camsan. – Sami Tarnt’e wystarczyliby aż nadto, żeby ich zmiażdżyć.
– Trzymasz w tym śmierdzącym mieście czterdzieści tysięcy wojowników – odparł cierpliwie Trag. – Wszyscy oni chcą zabijać... i zaczynają im przychodzić do głowy różne pomysły. Myślisz, że nie wiedzą, ile kobiet i dzieci z innych klanów mamy tu pod opieką?
Oczy Camsana zwęziły się, a Trag parsknął śmiechem.
– Oczywiście, że wiedzą! Na szczęście myślą, że starasz się w ten sposób trzymać innych wodzów klanów w szachu. Wydaje mi się, że nawet podziwiają twoją bezwzględność. Tego właśnie oczekują od wojennego wodza. Nasi wojownicy to Bomani, a ich topory zbyt długo już nie zanurzały się we krwi. Jeśli nie dasz im okazji do zabijania, zaczną bardzo poważnie zastanawiać się nad zabiciem ciebie. Kny, jesteś jednym z najlepszych wodzów i wierzę, że masz szansę dokonać tego, o czym marzysz. Ale jeśli nie będziesz zwracał uwagi na to, co czują twoi wojownicy, zginiesz.
Obaj wiedzieli, że tak może się stać. Niejeden wojenny wódz został przez Bomanów zabity, gdy wydał im się zbyt tchórzliwy, a wielu wodzów po prostu wysłano na emeryturę.
– No dobrze – powiedział w końcu Camsan. – To niedorzeczne wysyłać tylu ludzi, żeby pokonali tak niewiele zakutych łbów, ale chyba masz rację. Dam im okazję do zabijania. Ale jeśli mamy bawić się w chowanego po lasach, ty i twoje plemię musicie tu zostać. Tobie przynajmniej mogę zaufać, że niczego nie spieprzysz.
– Mogę utrzymać miasto – zgodził się wódz. – Poza tym jestem już za stary na ściganie się z civan.
* * *
Julian zaktualizował mapę sytuacyjną na swoim padzie i przesłał dane kapitanowi.
– Jak dotąd wszystko wygląda nieźle, sir. Główne siły Bomanów właśnie wychodzą przez bramę. Jedyna zła wiadomość to ta, że wcześniej widzieliśmy inną grupę – około dwóch tysięcy, idącą na południowy wschód. Nie mamy pojęcia, dokąd szli ani gdzie są w tej chwili.
Pahner postukał stopą w pokład barki i wypluł za burtę przeżuty korzeń bisti.
– Niech osłona kawalerii przesunie się na południe. Wysunąć patrole trochę dalej, żeby mieć oko na maruderów. Musimy mieć pewność, że nie pojawią się w nieodpowiednim momencie.
– Właśnie. Jeśli ci maruderzy pojawią się podczas ataku, sprawy się skomplikują – powiedział Kar.
– Skomplikują, ale nie za bardzo – odparł Pahner. – Jeśli to będzie najgorsze, co się wydarzy, będę szczęśliwy. Bardziej martwi mnie to, żeby nie uderzyli na nas.
Spojrzał na rzekę. Barki i łodzie ciągnęły się ponad kilometr w każdą stronę. Armia Przystani K’Vaerna wolno posuwała się w górę rzeki Tam.
– Jeśli odepchną nas od północnego brzegu, możemy wylądować na południowym, gdzie będzie nas kryć kawaleria i zwiad marines. Naprawdę obawiam się tylko tego, żeby Camsan nie wysłał za szybko wiadomości do pozostałych klanów i nie zebrał całej hordy, zanim wylądujemy. Kawaleria powinna wtedy ich zatrzymać tak długo, żebyśmy zdążyli skończyć desant albo odwrót.
– Ale mogą uderzyć na nas w trakcie tych manewrów – powiedział cicho Bogess.
– Tę część operacji możemy przerwać w każdej chwili – odparł Pahner ze wzruszeniem ramion. – Dopóki Rastar robi, co do niego należy, a osłona czuwa, wszystko gra.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
– Zaczynam mieć dość uciekania przed tymi typami – powiedział Honal.
– Zamknij się i jedź! – zaśmiał się Rastar.
Linia drzew była coraz bliżej i książę miał nadzieję, że wszystko idzie według planu.
Horda Bomanów wciąż wylewała się zza murów miasta. Trwało to bardzo długo, mimo że w południowym murze Sindi były trzy olbrzymie bramy. Na polach było już przynajmniej dziesięć – piętnaście tysięcy wojowników. Rastar poczuł ulgę – i jednocześnie zaskoczenie – że aż tylu drani goni jego żołnierzy. Wraz z Pahnerem spodziewali się, że najpierw zostanie za nimi wysłany tylko niewielki oddział, a reszta hordy ruszy dopiero wtedy, kiedy ich pierwsze siły zostaną rozbite. Bomani jednak sprawiali wrażenie, jakby większość wszystkich wojowników w Sindi miała zamiar ruszyć w pościg za marnymi trzema setkami jeźdźców z Therdan i Sheffan.
– Rogi! – zawołał Rastar, kiedy zbliżyli się do skraju dżungli. Droga ciągnęła się dalej pod sklepieniem drzew i splątanych lian i prowadziła do ich dawnych domów. W lepszych czasach podróżowały tu regularne karawany, przewożące na południe głównie skóry i leki, zaś z powrotem biżuterię i tę właśnie broń, którą teraz skierowano przeciwko kawalerzystom.
Jeźdźcy natychmiast zareagowali na sygnał rogów, zwężając szyk do podwójnej kolumny.
– Atakujemy! – zawołał Honal.
Dwaj dowódcy zatrzymali się po obu stronach traktu, a żołnierze przegalopowali obok nich z krzykiem.
– Czas im dopieprzyć! – zawołał książę, wskakując na siodło nowego civan.
– Niech im pan dołoży, sir! – krzyknął jeden z kawalerzystów, mijając go. – Będziemy jechać za panem!
– Podnieść chorągwie! – ryknął Rastar, zanosząc się śmiechem. – Do ataku!
– Podnieść chorągwie! – powtórzył Honal głosem zdolnym obudzić zmarłych i wskoczył na swojego wierzchowca. Wyciągnął dwa rewolwery i podniósł je nad głową.
– Sheffan! – zawył jak polujący atul–grak. Cztery tysiące ciężkiej jazdy zawtórowały mu grzmiącym echem, wypadając z dżungli.
* * *
– Aha, więc to o to chodzi! – Camsan podniósł głowę, słysząc przenikające szum deszczu wycie i widząc chorągwie łopoczące na czele szarżującej kawalerii.
– To ten ich tchórzliwy książę, który zorganizował ucieczkę z Therdan – chrząknął jeden z jego giermków, również rozpoznając sztandary. – Czas zakończyć to raz na zawsze.
Wódz popatrzył na zbliżające się ku niemu w deszczu chorągwie upadłego Therdan i poczuł, że nie podziela optymizmu swojego podwładnego.
– Jego wuj nie dał się łatwo zabić... i nie był tchórzem – zauważył. – Ani jego ojciec. Myślę, że będzie ciężko. Ale masz rację – teraz ich wybijemy. Nie ma innego wyjścia. Jeśli nie wyrżniemy ich teraz, wrócą za parę dni.
Camsan nawet nie próbował koordynować ataku, gdyż ścigający wroga Bomani i tak nie dawali sobą kierować. Stracili już dwa czy trzy tysiące arkebuzjerów z pierwszych szeregów, ponieważ deszcz sprawił, że lontowe zamki w ich broni przestały działać.
Nawet Camsan nie spodziewał się, że pędzących na przedzie wojowników czeka tak straszny los. Bomani wielokrotnie ścierali się z jazdą. Związku, a mimo to nie nauczyli się, jak to robić. Bomańscy wojownicy byli indywidualistami i walczyli w pojedynkę. Kiedy ścigali uciekającego wroga, bardziej zależało im na tym, by go dopaść i nie dopuścić, by zrobił to ktoś inny, niż na utrzymaniu jakiegokolwiek szyku. Pierwsze pięć czy sześć tysięcy wojowników, którzy wyszli z bram miasta, oddaliło się od reszty hordy tak bardzo, że w razie ataku kawalerzystów ich pobratymcy nie mogliby ich wesprzeć.
Wszystko to niepokoiło Camsana, który w czasie ostatniego pół roku próbował nauczyć swoich barbarzyńców trochę dyscypliny. Ale musiał też oddać wojownikom sprawiedliwość – wiedzieli, co robią. W deszczu zamki kołowe kawalerzystów na pewno nie będą działać, poza tym jest ich o połowę mniej. Powinni zająć wroga walką tak długo, by reszta pobratymców zdążyła ich dogonić. A najważniejsze, że właśnie trafiła im się pierwsza od pięciu miesięcy okazja do zabijania.
Radość zabijania zmieniła się kilka chwil później w zaskoczenie, kiedy mimo padającego deszczu jeźdźcy otworzyli ogień. Zamki kołowe jazdy zazwyczaj działały w takich warunkach trochę lepiej niż lontowe, ale te nie działały tylko trochę lepiej. One działały o wiele lepiej. Camsan wycharczał przekleństwo, kiedy pierwsza salwa uderzyła w szeregi jego wojowników. Ogień kawalerii był o wiele cięższy niż normalnie i pomimo kołysania dwunożnych civan cholernie celny.
– Jak, na demony, oni mogą strzelać w deszczu? – Wódz biegł wraz z resztą swoich głównych sił. Nagle zobaczył, jak Hirin R’Esa, wódz Ualtha i jeden z jego najzagorzalszych popleczników, pada na ziemię z dziurą w piersi wielkości pięści.
– Teraz już im to nie pomoże – odparł jego towarzysz, szczerząc się w dzikim uśmiechu. – Są w zasięgu rzutu toporkiem.
* * *
– Jak szła ta modlitwa, której nauczył cię Roger? – zachrypiał Rastar, chowając do kabur dymiące rewolwery.
– „Dziękujemy wam, bogowie, za dary, którymi nas obdarzacie” – odkrzyknął Honal. Uśmiechnął się po ludzku, obnażając zęby, kiedy żołnierze dookoła niego ryknęli śmiechem.
– Nieważne – mruknął Rastar, pochylając lancę.
Grad toporków robił wyrwy w szyku jego kawalerzystów, a książę nie chciał ponieść zbyt ciężkich strat w starciu, które tak naprawdę było jedynie rozgrzewką przed prawdziwą bitwą.
Jazda uderzyła w pierwsze szeregi barbarzyńców i zepchnęła je w tył. Bomani byli zaskoczeni ciężkim ogniem pistoletów. Żołnierze Rastara wystrzelili w ich stronę grubo ponad dwadzieścia tysięcy dziesięciomilimetrowych pocisków. Strzelanie z grzbietu pędzącego civan nie sprzyjało celności, a mimo to zmasowany ogień zabił na miejscu prawie jedną trzecią pierwszych szeregów wrogów, a jeszcze więcej poranił.
Długie lance kawalerzystów z łatwością poradziły sobie z resztą. Wyszkolone do walki civan rwały i szarpały powalone ciała. Bomańskie wycie zmieniło się we wrzaski agonii. Po pierwszym uderzeniu wojownicy Therdan i Sheffan ruszyli na następne szeregi barbarzyńców. Kiedy przedarli się na tyły walczącej hordy, okazało się, że Bomani – poza kilkoma ogarniętymi bojowym szałem wojownikami – uciekają z całych sił.
Według ostrożnych szacunków Rastara, jego ludzie zabili przynajmniej cztery tysiące barbarzyńców. Udało im się osiągnąć zamierzony cel: cokolwiek by się teraz stało, Bomani nie przestaną ich gonić. Miał nadzieję, że zdąży doprowadzić swoich ludzi z powrotem na trakt, zanim dogoni ich następna fala barbarzyńców. Owa następna fala była o wiele większa. Nadeszła pora, aby się zbierać.
– Zawracać! – krzyknął Rastar. – Wracamy do lasu! Uciekać! Jego ludzie na szczęście nie dali się ponieść żądzy wyrżnięcia ocalałych wrogów i natychmiast zareagowali na sygnał rogów, zawracając w stronę dżungli.
– Teraz zaczyna się trudniejsza część planu! – zawołał jadący obok księcia Honal.
– Jedź do przodu. Nic nie może nas zatrzymać – rozkazał Rastar.
Honal kiwnął głową i ubódł ostrogami swojego dran. Książę skrzyżował palce jeszcze jednym przejętym od ludzi gestem. Najważniejsze, pomyślał, to zmieścić się w czasie.
Pierwsze szeregi jeźdźców dotarły już do skraju lasu. Manewr odwrotu został wykonany tak sprawnie, że przed wybuchem długiej wojny z Bomanami można by go uznać niemal za cud.
Szwadrony utworzyły kolumny i ponad trzy tysiące jeźdźców popędziło pełnym galopem wąskim i błotnistym traktem.
W ostatniej chwili udało im się uciec przed drugą falą Bomanów. Pierwsze szeregi co najmniej dwunastotysięcznej hordy wyjących wojowników były już około pięćdziesięciu metrów za nimi. Jadący na tyłach kolumny Rastar poczuł niepokój. Barbarzyńcy byli na tyle blisko, że nie przestawali ciskać toporkami, chociaż ich celność na szczęście pozostawiała wiele do życzenia. – Teraz przydałaby się artyleria – mruknął do siebie Rastar. Nie mieli ze sobą polowych dział, ale za to dysponowali czymś niemal równie skutecznym... zakładając, że to coś zadziała.
Od jego naplecznika odbił się z brzękiem toporek. Książę dźgnął wierzchowca ostrogami, zmuszając zwierzę do szybszego biegu. Z siodeł znów spadło kilku jego ludzi, ale Bomani musieli już zwolnić, stłoczeni na stosunkowo wąskim trakcie. Rastarowi właśnie o to chodziło.
Rozległ się huk eksplozji. Przed przybyciem ludzi Rastar nie słyszał o minach kierunkowych. Przyglądał się ich testowaniu w Przystani K’Vaerna i to stosunkowo proste urządzenie zrobiło na nim ogromne wrażenie. Było to jednak nic w porównaniu z tym, co teraz zdziałało kilka garści starych kul do muszkietów, zamocowanych na paczce prochu.
W tym czasie, kiedy Rastar i Honal próbowali zwabić Bomanów, obie strony traktu zostały zaminowane tymi piekielnymi urządzeniami. Żołnierze rozmieścili je co dwa metry, mając do dyspozycji niemal dwieście ładunków. Ścigający ich barbarzyńcy biegli po trzech – czterech obok siebie, więc kiedy Clande podpalił lont, w strefie rażenia znalazło się ich ponad sześciuset. Ocalał może z tuzin barbarzyńców.
Sześciuset zabitych to była kropla w morzu, biorąc pod uwagę liczebność hordy, ale nawet Bomani byli zszokowani tak ciężkimi stratami poniesionymi w jednej krótkiej chwili. Wojenne okrzyki zmieniły się w jęki i wrzaski, a rozpędzony pościg zatrzymał się pośród poszarpanych ciał, strzaskanych pni drzew, połamanych gałęzi i kłębów dymu spowijających miejsce zasadzki.
Rastar ściągnął wodze civan i obejrzał się przez ramię na zniszczenie i agonię, obnażając zęby w ludzkim uśmiechu. To dopiero początek zemsty Therdan na Bomanach, pomyślał z satysfakcją i uniósł się w strzemionach, które kawalerzyści także przejęli od ludzi.
– Pocałujcie mnie w dupę, bomańskie mięczaki! – krzyknął, klepiąc się po tyłku. – Do zobaczenia w Therdan, i przyprowadźcie ze sobą swoich pieprzonych kumpli!
* * *
– Co to było, na wszystkie demony?! – zawołał pomocnik Camsana.
Wódz znajdował się nie więcej niż czterdzieści– pięćdziesiąt metrów za strefą rażenia, potrząsnął głową, na wpół ogłuszony nagłą eksplozją.
Nie spodziewał się ujrzeć tak wielu szczątków swoich wojowników. Ta rzeź nie trwała nawet tyle, co mgnienie oka!
Szybko rozejrzał się dookoła. Poranek nie był dla nich pomyślny. On i jego wojownicy zabili może dwustu kawalerzystów, a ich własne straty były piętnaście czy dwadzieścia razy większe. Klany traciły wprawdzie więcej ludzi przy zdobywaniu miast gównosiadów, ale wszyscy liczyli się z tym, szturmując kamienne mury. To było coś innego, Camsan czuł, że ta porażka może wywrzeć fatalny wpływ na morale jego wojowników.
– Zakute łby są sprytne – powiedział tak głośno, by wyraźnie go usłyszano, i wszedł na zasłane strzępami ciał pobojowisko. – Sprytne, ale to tylko proch, a nie magia czy demony. Dlatego chcieli, żebyśmy ich pogonili.
– A ty to zrobiłeś – powiedział z wyrzutem jeden z wodzów.
Camsan odwrócił się do niego powoli. Nic nie mówiąc, spojrzał mu w oczy, i nagle jego topór błysnął w morderczym uderzeniu, a głowa oskarżyciela spadła w krwawe błoto u jego stóp.
Zapadła całkowita cisza. Camsan zmierzył wszystkich wojowników groźnym spojrzeniem.
– Przez wiele miesięcy narzekaliście jak dzieci, którym zabroniono jeść słodycze, że nie przystępujemy do walki – powiedział ponuro. – Ostrzegałem was nie raz, że Przystań K’Vaerna to nie Sindi – jej mury są wysokie, a mieszkańcy podstępni. Za moje ostrzeżenia odpłaciliście mi oszczerstwami, że nie nadaję się na wodza. Ja, który zdobyłem Therdan i zmiażdżyłem Związek! Ja, który wziąłem D’Sley i osławione Sindi! Ja, który wiodłem was do zwycięstw, o których nawet wasi ojcowie i ich ojcowie nigdy nie marzyli!
– Kiedy zakute łby zaczęły jeździć dookoła murów i wykrzykiwać zniewagi, zażądaliście, żebym poprowadził was na nich, a teraz płaczecie jak małe dzieci, że dałem wam to, czego chcieliście. Widzę, że wojownicy Bomanów stali się babami!
Żaden z barbarzyńców nie odważył się spojrzeć mu w oczy. Camsan splunął.
– Nie ma w tym żadnej magii, jest tylko spryt naszych nieprzyjaciół i głupota naszych wojowników, którzy nie potrafią inaczej odpowiedzieć na wyzwanie, niż pognać za wrogiem. Nie obwiniajcie mnie za własną lekkomyślność! I pamiętajcie, że każdy, kto jeszcze raz poda w wątpliwość moje rozkazy, skończy jako karma dla atul jeszcze przed zmrokiem!
Kopnął z pogardą odrąbaną głowę wodza i popatrzył ponuro na swoich wojowników. Pełna napięcia cisza przeciągała się, aż w końcu Camsan chrząknął z zadowoleniem, widząc ich uległość.
– Teraz już wiadomo – podjął spokojniejszym tonem – że zakute łby powróciły, by nas dręczyć, a to – wskazał na pobojowisko – dowodzi, że k’vaernijskie gównosiady dostarczają im nowej broni. Zakutych łbów nie mogło pozostać więcej niż kilka tysięcy, ale wygląda na to, że wspierają ich K’Vaernijczycy. Pewnie spodziewają się, że będą nas zwabiać w takie jak ta zasadzki. Może nawet wierzą, że uda im się zmusić nas do pozostawienia Przystani w spokoju. Ale my jesteśmy Bomanami! Jesteśmy wojownikami Północy i rozbijemy naszych wrogów w pył! Nie pozwolimy zakutym łbom nękać nas, nie pozwolimy im też wybrać dogodnej do ataku chwili. Mab Trag i jego klan pilnują Sindi, a K’Vaernijczycy nie zaryzykują walki poza osłoną murów. Zakutym łbom też nie uda się odebrać Tragowi miasta, choćby przyszli tu wszyscy, którzy jeszcze pozostali przy życiu. Będziemy stale deptać im po piętach. Wiedzą o tym równie dobrze jak my, dlatego mają gdzieś przygotowane zapasowe wierzchowce. Zdają sobie sprawę, że bez nich nie uda im się uciec. Zamierzają uniemożliwić nam pogoń albo nas zmęczyć, ale to im się nie uda. Urządzimy sobie polowanie na basik Wasze topory pragną krwi? Dobrze, dam ją wam!
Posłańcy, którymi byli najlepsi biegacze wybierani spośród klanów i plemion, czekali tylko na jego skinienie, by zanieść wiadomości innym przywódcom. Camsan wezwał ich machnięciem ręki.
– Te nowe zabawki zakutych łbów – powiedział, pragnąc słowem „zabawki” wyrazić najwyższą pogardę i ukryć szok, jaki wciąż jeszcze odczuwał – będą najbardziej niebezpieczne wtedy, kiedy pozwolimy im wybrać czas i miejsce walki. Idźcie więc do wodzów waszych klanów i wezwijcie ich. Będziemy wszędzie ścigać te zakute łby, osaczając ich jak basik. Mamy wystarczającą przewagę liczebną, by zmieść ich jak ziarenka piasku. Niech uciekają do ruin Therdan i Sheffan! Nic im to nie pomoże, pokonamy ich, nawet jeśli schronią się za umocnieniami!
– Idźcie i wezwijcie wszystkie klany do zabijania wrogów!
* * *
– Chryste Panie! – jęknął Pahner. – Trzydzieści dwa tysiące? A ilu zostało?
– O wiele mniej – odpowiedział Bogess. Diaspranin został szefem sztabu Pahnera, a jego armia weszła w skład sił Przystani. Zmarszczył czoło i zamyślił się nad raportem zwiadu. – Pewnie większość z nich nalega, żeby ścigać naszą kawalerię. Bomani i Vasinowie są od wieków wrogami, mają tyle rachunków do wyrównania, że pewnie ani jedni, ani drudzy nie potrafiliby ich nawet wymienić.
– Jin mówi, że trochę barbarzyńców włóczy się jeszcze po polach – powiedział marine, zerkając na swój pad.
– Plądrują – machnął ręką Bistem Kar. – Nie będzie ich już tam, kiedy wylądujemy.
– Gdzie, do cholery, podziewa się Roger? – skrzywił się kapitan.
– Czyżby pan zapomniał, po co tu jesteśmy, szefie? – wyszczerzył się w uśmiechu Julian i spojrzał na wyświetlacz hełmu.
– Według raportów znajduje się na drodze z D’Sley do Sindi z przednią osłoną kawalerii.
– Dobrze – powiedział Pahner. – Trzyma się z tyłu, tak jak mu kazałem. – Przerwał i zmarszczył czoło. – Jeśli raporty są dokładne.
* * *
– Hej, sierżancie! Co tam? – spytał cicho Roger.
Jin obejrzał się wystraszony. Roger leżał na brzuchu, przykryty maskującym kocem i z twarzą pomalowaną w kamuflujące wzory, i uśmiechał się.
– Jakieś wieści? – spytał.
– Jezu, sir – powiedziała D’Estrees. – Wystraszył nas pan jak cholera. Nikt panu nie mówił, żeby nie napędzać stracha nerwowym marines z naładowanymi karabinami?
– Trzeba mieć oczy i uszy szeroko otwarte, kapralu – powiedział książę, nie okazując najmniejszej skruchy. Odwrócił się do Jirta. – Co słychać?
– Rastar mówi, że kawaleria jest jakieś dwanaście klików na północ, a Bomani z Sindi zawzięcie ją gonią. Wygląda na to, że ten cały Camsan połknął przynętę razem z haczykiem, żyłką i spławikiem.
Jin stuknął w przymocowany do hełmu mikrofon kierunkowy i uśmiechnął się.
– Ładną strzelił mówkę, kiedy miny zamieniły jakieś dwieście metrów bieżących jego wojowników w nadzienie do kiełbasy, sir. Brzmiało to tak, jakby miał jaja w imadle i jego jedynym marzeniem było powiesić na ścianie rogi Rastara.
– Wezwał pozostałe klany?
– Tak, Wasza Wysokość, tak właśnie zrobił. Mam tylko nadzieję, że Rastar i Honal są przynajmniej w połowie tak dobrzy, jak mówią, bo jeśli ci dranie ich dogonią, może być gorąco.
– Bez nerwów, sierżancie – poradził Roger. – Rastar jest co najmniej w dwóch trzecich tak dobry, jak sam o sobie mówi. Poza tym daliśmy mu miny kierunkowe tylko na jedną zasadzkę, więc nie powinien więcej dopuszczać Bomanów zbyt blisko. Będzie się z nimi bawił w berka, tak jak zaplanowaliśmy, dopóki my nie będziemy gotowi.
– Miejmy nadzieję – powiedział Jin i machnął ręką w stronę ledwie widocznych murów Sindi. – Póki co, w Sindi Town nic się nie dzieje.
– Jest pan tu sam, sir? – spytała D’Estrees.
– Zostawiłem większość ludzi jakieś cztery kilometry stąd i przyjechałem z garstką kawalerzystów.
– Kto jest w tej grupie, sir? – spytał sierżant. – Tylko Mardukanie?
– Czterystu kawalerzystów z Chindar, czterystu pikinierów i sekcja Beckley. No i oczywiście Cord i Matsugae.
– Wziął pan Kostasa? – spytała D’Estrees. – Niech pan nie pozwoli zabić naszego kucharza, sir!
– Powiedziałem mu, że powinien zostać w Przystani, gdzie jest bezpiecznie – uśmiechnął się Roger – ale odparł, że skoro armia ma już prawdziwych kucharzy, może z powrotem zostać moim służącym. „To, że pan sypia na ziemi, wcale nie znaczy, że nie powinniśmy przestrzegać etykiety”.
– Ha, cały Kostas! – powiedział Jin. – Jak długo pan zostanie, sir?
– Macie na myśli, jak długo będę narażał was na wykrycie waszej kryjówki? Niedługo, zrozumiałem aluzję. Za chwilę wracam do swoich ludzi. Chciałem tylko popatrzeć na miasto.
– Jak ich pan nazwie, sir? – spytała kapral.
– Mardukan? – Roger cicho zachichotał. – Nie wiem. Może Osobistą Gwardią Mardukańską Jej Wysokości? No, muszę wracać, zanim przyjdą mnie szukać.
– Niech pan na siebie uważa, Wasza Wysokość – powiedział Jin. – Niech pan się nie wychyla i schodzi z linii ognia.
– Tak zrobię, sierżancie – odparł książę. – Do zobaczenia w Sindi.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
Mab Trag spojrzał na spowite poranną mgłą pola. Wiedział, że gdzieś na północy jest Camsan i reszta klanów, i że być może właśnie w tej chwili doganiają aroganckie zakute łby. Drażniło go to, że został w mieście, czuł się tak, jakby uważano, że jest za stary albo zbyt leniwy, by ruszyć w pościg za kawalerią.
Nie należy robić tego, co chce wróg, pomyślał. A jazda zakutych łbów wyraźnie chciała, żeby Bomani ich ścigali, a więc na hordę musiała czekać jakaś pułapka. Camsan miał rację, że należy być ostrożnym.
Ale z drugiej strony Camsan nie miał wyboru – musiał ruszyć w pogoń za jazdą, aby uniknąć utraty autorytetu. Cokolwiek zakute łby mają nadzieję osiągnąć, i tak czeka ich porażka. Armia Południa już nie istnieje, nie licząc stosunkowo niewielkich sił K’Vaernijskiej Gwardii, a ta jest o wiele za słaba, by stawić Bomanom czoła w otwartym polu. K’Vaernijczycy opracowali nowe typy broni i straty będą niewątpliwie ciężkie, zanim horda dopadnie i zniszczy zakute łby. Ale ich los i tak jest już przesądzony. Rozgromienie kawalerii będzie wielkim triumfem Camsana w długim paśmie zwycięstw i wzmocni jego potęgę. Gównosiady nazywają Bomanów barbarzyńcami, ale barbarzyńcy też potrafią tworzyć imperia, pomyślał z dumą Trag.
Nagle poczuł, że coś jest nie w porządku, chociaż nie potrafił powiedzieć, co.
I nagle, kiedy świt rozjaśnił pola, zrozumiał powód swojego niepokoju.
Jeden po drugim z dżungli wychodziły czworoboki piechoty, maszerując w równych szeregach. Trag nie mógł z tej odległości zobaczyć, jaką niosą broń, ale nie wątpił, że mają ze sobą dużo oblężniczych drabin. Było ich co najmniej dwa razy więcej niż jego wojowników za murami Sindi.
– Skąd oni się wzięli? – zdziwił się jeden z wojaków.
– Z Przystani K’Vaerna – odparł Trag. – Pewnie dali miecze każdemu gównosiadowi, który może jeszcze dostrzec błyskawicę i usłyszeć grom, i przyprowadzili ich tutaj. – Parsknął śmiechem na myśl o tchórzliwych i niewyszkolonych mieszczuchach, których sprowadzono prosto pod ostrze jego topora. Było ich strasznie dużo.
– Ich trupy będą się piętrzyć pod murami jak snopy jęczmyżu – powiedział – a o tej walce będziemy mogli opowiadać naszym wnukom.
Na blankach muru zbierało się coraz więcej wojowników, a równe szeregi gównosiadów ustawiały się poza zasięgiem strzału z bombardy. Żołnierze maszerowali równym krokiem, łamiąc szyk tylko na wąskim moście, po czym ponownie formowali czworoboki na drugim brzegu strumienia.
– Nigdy nie widziałem tak długich włóczni – powiedział ktoś.
– Myślałem, że te wesparskie szmaty nie mówią prawdy, kiedy...
Trag roześmiał się, słysząc w tym głosie ton zdenerwowania.
– Nigdy nie uwierzyłem w kłamstwa tych wesparskich ciot, którym zgraja gównosiadów nakopała do tyłków. Pewnie rozpowiadają to po to, żeby nie wydało się, iż sami wszystko spieprzyli. A gdyby nawet mówili prawdę, w jaki sposób te włócznie mogłyby tak szybko znaleźć się w Przystani K’Vaerna?
– Pewnie masz rację – odezwał się jeden z wojowników – ale te patyki są strasznie długie, Mab.
– Udało im się pogonić Wesparów – prychnął Trag – ale my nie jesteśmy Wesparami! Jesteśmy Tranot’e! A gdybyśmy nawet byli Wesparami, to czy sądzisz, że uda im się wnieść coś tak długiego po drabinie oblężniczej? – Roześmiał się jeszcze głośniej.
– Nie, nie sądzę – odparł wojownik.
– Oczywiście – powiedział Trag i lekceważąco machnął ręką w kierunku armii, która zajęła pozycje na północnym brzegu rzeki, na wprost bram miasta. – Nie widzę tam żadnych taranów – ciągnął – więc nie mogą nam nic zrobić, dopóki nie okażemy się głupcami i nie wyjdziemy im na spotkanie, prawda?
– Nie wiem, Mab – powiedział wojownik. – Nie mamy dość ludzi, żeby obsadzić mury. Przynajmniej nie tak, jak powinniśmy.
– Nie szkodzi – stwierdził Trag z pewnością siebie. – Oni nie mają tylu drabin, żeby nam zagrozić, a nas jest dość, żeby utrzymać ten odcinek murów do końca świata. Kny Camsan jedzie za nimi i kiedy wróci, to będzie koniec Przystani K’Vaerna! Musimy tylko wytrzymać do jego powrotu. A więc na mury!
Trag oparł się o blanki i zaczął obserwować przeciwników. Nie miał pojęcia, co zamierza wróg, który właśnie podciągał pod mury jakieś dziwaczne wozy.
Bez wątpienia była to jakaś nowa sztuczka K’Vaernijczyków, ale żadna sztuczka nie jest w stanie pomóc im dostać się za potężne mury Sindi.
* * *
– Szybciej, szybciej, ruszać się!
Rus From i generał Bogess byli oazą spokoju w krzątaninie towarzyszącej ustawianiu wozów na pozycjach. Pozycje te zostały bardzo starannie wybrane przez zwiad marines, który przez cały czas szkolenia armii w Przystani K’Vaerna obserwował Sindi. Chociaż obaj Diaspranie poznali już zalety swoich ludzkich sprzymierzeńców, łatwość, z jaką marines poruszali się pod osłoną nocy, wprawiała ich w zdumienie. Ludzie bez trudu przedostawali się w pobliże murów Sindi i wbijali w ziemię kołki, które wskazywały wybrane pozycje wozów.
– Naprawdę uważasz, że to zadziała? – spytał cicho Bogess, a From parsknął śmiechem.
– Och, jestem tego pewien – powiedział – biorąc pod uwagę nasze zapasy prochu. Oby tylko Bomani zechcieli z nami współpracować i zebrali się tam, gdzie powinni.
– Umiesz dodać otuchy – mruknął Bogess.
– Oczywiście, że umiem, to przecież moja praca! – powiedział wesoło From, po czym zmarszczył w zamyśleniu czoło. – Wygląda na to, że jesteśmy prawie gotowi. Czas na ostatnią inspekcję.
– Zaczynajmy więc – odparł Bogess. Rozdzielili się i ruszyli wzdłuż rzędu wozów ustawionych na wprost północnego odcinka murów Sindi.
* * *
– Ci dranie coś knują – mruknął jeden z podwładnych Mab Traga.
– Oczywiście – odparował wódz. – Myślałeś, że przemaszerowali tę całą drogę tylko po to, żeby sobie tu postać i podrapać się po dupie?
– Oczywiście, że nie – zdenerwował się wojownik. – Ale jakoś nie słyszę, żebyś nam mówił, co oni robią!
– Bo sam nie wiem. Ale jakie to ma znaczenie, skoro oni są tam, a my tutaj?
Tupnął nogą w potężny kamień parapetu, a pomniejszy wódz roześmiał się razem z nim.
* * *
– Wozy rozstawione, Armand – powiedział Bogess, kiedy wraz z Promem podeszli do Farmera i Bistem Kara. – Kołki zwiadowców były dokładnie tam, gdzie powinny być. Jesteśmy gotowi, powiedz tylko słowo.
– Dobrze – odparł zamyślony Pahner. Kar stał za nim, przyglądając się murom przez lunetę Dell Mira. Marine włączył powiększenie obrazu na wizjerze hełmu, które było o wiele dokładniejsze niż jakikolwiek prymitywny teleskop.
– Są trochę bardziej rozciągnięci niż miałem nadzieję – powiedział po chwili Kar.
– Nie możemy się spodziewać, że druga strona zrobi wszystko to, co my chcemy – zauważył Pahner. – Zresztą to nie ma wielkiego znaczenia – to nie jest precyzyjna broń, więc i tak dosięgnie celu. Bardziej martwi mnie to, że nie wiemy, ile oni mają bombard i arkebuzów.
– Według obliczeń Jina, w mieście nie mogło zostać wielu arkebuzjerów, sir – zauważył Julian przez radio swojego wspomaganego pancerza. – A jeśli nie są ślepi, na pewno zauważyli już nasze drabinki. To oznacza, że przenieśli wszystkich na blanki, żeby odepchnąć szturm.
– To bardzo logiczne, plutonowy – zgodził się Pahner z kwaśnym uśmiechem. – Niestety, logika to najkrótsza droga do nadmiernej pewności siebie.
– Mimo to sądzę, że Jin ma rację – powiedział Kar, zamykając lunetę.
– Jeśli nie ma, szybko się o tym przekonamy – westchnął Pahner i odwrócił się do Froma. – W porządku, Rus. To twoje dzieci, więc ty powinieneś je wysłać w drogę. Podpalaj.
* * *
– Co te głupie gównosiady knują? – warknął Mab Trag. – Nie jestem już młody, niech to szlag, i moje stare nogi zaczynają odczuwać zmęczenie!
– Jesteś Bomanem, więc nie myśl, że wmówisz nam, iż jesteś zmęczony! – roześmiał się pomniejszy wódz. – Nie ma odpoczynku, dopóki nie zabijesz tylu nieprzyjaciół, ilu ci przydzielono!
– Skoro muszę... – Trag z teatralnym westchnieniem sprawdził palcem ostrość topora. – Mimo to wolałbym, żeby te basik ruszyły się i wystawiły łby tak, żebym mógł je ściąć!
– Och, na pewno się ruszą – powiedział pomniejszy wódz. – Albo wrócą za rzekę jak przystało na tchórzy!
Uwagę Traga przyciągały dziwne wozy, które gównosiady z taką troskliwością ustawiały na pozycjach. Teraz załogi ściągnęły z nich płócienne plandeki, a stary wódz potarł róg, zdziwiony widokiem lśniących w porannym słońcu krótkich walcowatych urządzeń. Na każdym wozie było ich kilka, a drewniane rusztowania podtrzymywały je w pionie. Średnica każdego walca nie przekraczała wielkości dłoni, a każdy był długi jak przedramię wojownika. Obsługa majstrowała coś przy nich z wielką pieczołowitością.
Kiedy skończyli, załogi pierzchły na swoje pozycje. Trag zauważył, że wozy dzieli od czekającej armii gównosiadów spora odległość. Stary wódz zaczął się zastanawiać, dlaczego.
* * *
Rus From odczekał, aż ostatnia załoga wozu skończy i potwierdzi, że wróciła w strefę bezpieczeństwa. Potem jeszcze raz spojrzał na Pahnera, odwrócił się do k’vaernijskiego artylerzysty stojącego obok z płonącą pochodnią w ręku i kiwnął głową.
– Podpalaj – powiedział stanowczo, a Mardukanin przytknął żagiew do lontu.
Mały, jasny i syczący płomień pomknął po mokrej ziemi między szeregami żołnierzy, rozsiewając smród siarki. Wszyscy zakrywali uszy albo oczy, zależnie od swoich osobistych potrzeb. Płomień dotarł do pierwszego wozu.
Wszystkie mardukańskie społeczeństwa wierzyły w demony i diabły, co nie było niczym dziwnym, biorąc pod uwagę koszmarne stworzenia zamieszkujące dżunglę. Ale żaden ze znanych im potworów nie był podobny do tego ziemskiego smoka, którego w tej chwili ujrzeli.
Na każdym z wozów stało po dwieście czterdzieści dwudziestocentymetrowych rakiet. Dwie trzecie z nich wyposażono w głowice odłamkowe – ładunek czarnego prochu obłożony kulami muszkietowymi, które zmieniały rakietę w wielki, samonapędzający nabój. Pozostałą jedną trzecią stanowiły rakiety eksplodujące, które miały proste zapalniki kontaktowe projektu Nimashet Despreaux i głowice zawierające po dwa kilogramy czarnego prochu.
Pod murami Sindi stało pięćdziesiąt wozów, co w sumie dawało dwanaście tysięcy rakiet. Same głowice eksplodujące zawierały osiem ton sześciennych prochu. Pociski strzeliły w niebo z rykiem, cuchnącym siarką dymem i płomieniami, zatoczyły łuk i runęły w dół. Głowice odłamkowe eksplodowały w locie. Chociaż ich zapalniki czasowe były, delikatnie mówiąc, prymitywne, zadziałały zgodnie z oczekiwaniami. Na blanki murów i pięćdziesięciometrowy pas ziemi po obu ich stronach spadły blisko dwa miliony kul. Nikt na Marduku nie znał wcześniej takiej broni, więc żadnemu barbarzyńcy nie przyszło nawet do głowy, aby poszukać sobie schronienia. Zamiast tego zbili się w kupę, stojąc niemal ramię w ramię i czekając na szturm. Nie mogli stać się lepszym celem, nawet gdyby chcieli. Tu i ówdzie mała grupka czy pojedynczy wojownik przypadkiem uniknęli śmierci. Kiedy straszliwa nawała ognia przetoczyła się nad murami Sindi, w jednej chwili zginęło prawie dziesięć tysięcy bomańskich wojowników.
Tuż za rakietami odłamkowymi nadleciały głowice eksplodujące. W porównaniu ze współczesną bronią proste, napędzane czarnym prochem rakiety wydawały się dziecinnymi zabawkami, ale kiedy spadły na mury i znajdujące się za nimi budynki, ziemia zadrżała. Wybuchy wyrzuciły w niebo ogień i kłęby dymu, szczątki barbarzyńskich wojowników, kamienie ze ścian i odłamki drewna. Żołnierze z Przystani K’Vaerna popatrzyli po sobie, wstrząśnięci potęgą wymyślonej przez ludzi broni.
Mab Trag zginął razem z niemal wszystkimi wojownikami swojego plemienia, zanim zdążył pojąć, jaką grozę kryją w sobie wozy pogardzanych gównosiadów.
* * *
– O żesz ty – powiedział Julian niemal łagodnie. – Myślisz, że daliśmy dość dynamitu, Gronningen?
– Miejmy nadzieję – odparł spokojny jak zawsze wielki Asgardczyk, patrząc na kłęby dymu i pyłu unoszące się nad kamieniołomem, który kiedyś był północną częścią miasta Sindi.
– Zaraz się dowiemy – stwierdził Julian, kiedy rozbłysł HUD jego pancerza. – Na koń, żołnierze.
* * *
Mab Trag nie żył, ale stojący zaledwie dziesięć kroków od niego pomniejszy wódz wciąż jeszcze oddychał. Czuł, że życie opuszcza jego ciało wraz z krwią tryskającą ze zmasakrowanych nóg. Szok sprawiał, że nie czuł bólu, podciągnął się w górę, oparł na łokciach i rozejrzał dookoła.
Sam mur wciąż stał nietknięty i makabrycznie przyozdobiony poszarpanymi ciałami jego braci, ale równe szeregi domów i ulice zostały zmiażdżone jak ciosem ognistej maczugi. W ruinach płomienie wyły i pohukiwały niczym demony. Umierający wódz poczuł lodowate ukłucie trwogi na widok takich zniszczeń. Nie bał się o siebie, bo wiedział, że umiera. Lękał się o wojowników pod wodzą Kny Camsana, którzy ścigali kawalerię Związku. Jeśli ta diabelska broń mogła spowodować takie zniszczenia kamiennych budynków, to co się stanie, gdy trafi hordę na otwartym polu?
Wódz odwrócił wzrok od zgliszcz i spojrzał na zwieńczoną potężną basztą główną bramę miasta... w samą porę, by zobaczyć czary.
Z pustki wyłoniły się cztery demony, ich pojawieniu się towarzyszyło jakby drganie ciepłego powietrza nad płomieniem. Demony były szarożółtego koloru, miały dwa ramiona, bulwiaste głowy i korpusy, zaś ich skóra wyglądała jak z drewna albo metalu. Wódz patrzył w zdumieniu, jak nagle w ręku jednego z demonów pojawił się miecz. Wbił go w szczelinę między skrzydłami bramy, a potężne sztaby z brązu i żelaza pękły jak zapałki. Potem oba demony zacisnęły dłonie na uchwytach bramy i zaczęły ją otwierać.
Wódz patrzył na to ze zgrozą. Wrota były niewiarygodnie ciężkie, do tego lekko wygięte po ataku Bomanów na miasto i wybuchach worków z prochem podłożonych przez zakute łby. By zamknąć lub otworzyć jedno skrzydło, trzeba było kilku tuzinów krzepkich wojowników. A te dwa demony same...
W tym momencie wódz wyzionął ducha.
* * *
Kiedy Julian naparł całym ciężarem zbroi na wrota i otworzył je, okazało się, że w mieście zostało jeszcze trochę Bomanów.
Pierwsi z nich już nadbiegali, chcąc bronić bramy, a Julian zastanawiał się, czy to z ich strony odwaga, czy głupota. A może to ich słynny szał bitewny? Teraz nie miało to już żadnego znaczenia.
Armia za jego plecami również szarżowała na bramę, HUD pokazywał falę niebieskich ikonek biegnących mu na pomoc. K’Vaernijczycy trzymali się z dala od strefy rażenia, więc mieli większą odległość do pokonania.
Julian nawet nie ruszył swojego działka śrutowego. Szumowiniaki, którzy pozostali jeszcze przy życiu, mogli ukrywać się w długim, wąskim tunelu.
Flegmatyczny Gronningen wystrzelił ze swojego działka plazmowego pojedynczy ładunek w prześwit tunelu. Połowa sklepienia zniknęła natychmiast, przez kilka chwil wydawało się, że reszta sklepienia wytrzyma, jednak również zawaliła się, pociągając za sobą jedną z baszt. Drugi strzał Gronningena był wymierzony w sam środek kupy gruzu, która jeszcze przed momentem była tunelem.
Ładunek nuklearnego ognia trafił w świeże rumowisko i dopiero co zwalone głazy uniosły się z powrotem w powietrze. Część z nich zamieniła się w nieco chłodniejszą plazmę, a część rozbryzgnęła na wszystkie strony, jakby samo miasto walczyło przeciwko najeźdźcom.
Ten sam aktyniczny ogień, wymieszany z kawałkami na pół roztopionego kamienia, przetoczył się po ocalałych Bomanach... którzy w ułamku sekundy przestali istnieć.
– Na Krina – szepnął Bistem Kar, kiedy pierwszy batalion k’vaernijskiej piechoty dotarł do opancerzonych sylwetek.
Nikt nie mógł przeżyć w tym rozżarzonym piekle, którym stał się tunel. Dowódca gwardii Przystani z niedowierzaniem pokręcił głową. Nigdy wcześniej ludzie nie pokazywali K’Vaernijczykom efektów działania swojej broni energetycznej, więc musieli wierzyć doniesieniom z Diaspry.
Teraz zobaczył to na własne oczy... i wciąż nie był pewien, czy wierzy. Po raz pierwszy w życiu przeżył tak przerażający syk, wycie, trzask i huk rakiet. W chwili, kiedy pociski trafiły w cel, twardy, pewny siebie gwardzista poczuł, że coś wewnątrz niego dygocze, i zdał sobie sprawę, że każde słowo, które usłyszał od Diaspran, to prawda.
Odwrócił się do Pahnera.
– Dlaczego nie użyjecie ich do oczyszczenia całego miasta? – spytał, ruchem głowy wskazując opancerzonych marines. – Poniesiemy straty w tym labiryncie, wypierając Bomanów.
– Mamy za mało mocy – odparł Pahner.
– Aha. – K’Vaernijski dowódca wzruszył ramionami. – Jestem prostym, starym żołnierzem, ale...
– Ha! – zaśmiał się marine. – Niezły mi prosty, stary żołnierz!
– Jestem stary i prosty – powiedział Kar z godnością, a w jego oku pojawił się nagły błysk – ale to... – wskazał na ziejącą w murze dziurę – wygląda na wystarczającą moc, żeby poradzić sobie ze wszystkim, co ci barbarzyńcy mogą przeciw nam użyć.
– Nie o taką moc chodzi – powiedział Pahner.
K’Vaernijczyk spojrzał na niego z wyraźnym zdziwieniem, a marine wzruszył ramionami.
– Wiesz, że niektóre młockarnie w Przystani K’Vaerna używają energii wiatru, a niektóre energii wody zgromadzonej w cysternach?
– Tak. – Kar przybrał nagle zamyślony wyraz twarzy. – Twierdzi pan, że to coś – wskazał ruchem głowy na czwórkę opancerzonych marines – nie ma wystarczająco dużo deszczówki w cysternach?
– Tak jakby – zgodził się Pahner, nie wiedząc, jak mu wyjaśnić pojęcie „energii potencjalnej”. – Pancerze są zasilane przez urządzenia, w których zebrana jest olbrzymia moc. Nie mamy ich wiele, więc musimy oszczędzać na później. Sama broń ma ograniczoną liczbę ładunków, więc używamy jej tylko wtedy, kiedy naprawdę musimy. A już wkrótce będziemy potrzebować całej ich mocy – na końcu podróży czeka nas prawdziwa bitwa.
– Czyli nie uważa pan tego za bitwę – powiedział Bogess, zerkając na rumowisko. – Pewnie dlatego, że odciągnęliśmy główne siły od miasta, a Bomani byli na tyle uprzejmi, że zebrali się dokładnie w samym środku strefy rażenia. Wciąż nie wiem – dodał w zamyśleniu – na ile wozy rakietowe byłyby przydatne na prawdziwym polu bitwy. Mogliśmy przecież wcześniej dokładnie obliczyć tor lotu pocisków, no a poza tym – zaśmiał się ponuro – Sindi nie mogło się uchylić.
– To prawda – przytaknął Kar – i dlatego zgodziłem się, byśmy zużyli teraz wszystkie pociski. Nie ma sensu oszczędzać broni, która później może się nie przydać.
– Słusznie – kiwnął głową Bogess. – Wydaje mi się, że w mieście było mniej więcej dziesięć tysięcy wojowników, a to zaledwie mały ułamek hordy, która w tej chwili gania za Rastarem i Honalem. Prędzej czy później będziemy musieli stawić czoła reszcie barbarzyńców, przypuszczam, że nawet dla pana to będzie prawdziwa bitwa.
– Nie miałem na myśli reszty Bomanów – powiedział Pahner, wyciągając plasterek korzenia bisti. – Nie byliśmy z wami do końca szczerzy. Nie okłamaliśmy was, ale... nie wspomnieliśmy o kilku rzeczach. Na przykład o tym, że port na drugim brzegu oceanu, do którego musimy dotrzeć, jest w rękach naszych wrogów.
– Waszych wrogów? – powtórzył ostrożnie Bistem Kar. – Czy oni posiadają taką samą broń?
– Tak.
– Boże Wody, chroń nas – powiedział słabo Bogess.
– W mieście na pewno nie będzie wielu punktów oporu – zauważył marine. – Tak jak pan powiedział, generale, większość Bomanów znalazła się tam, gdzie chcieliśmy, czyli na murach. Reszta zginęła w tunelu, a niedobitki prawdopodobnie uciekają... Zbierzcie więc żołnierzy i oczyśćcie miasto. Nie powinniście mieć z tym problemu. Pamiętajcie, że musimy dostać się do środka, zanim ktokolwiek wydostanie się na zewnątrz. A kiedy wy dwaj będziecie się tym zajmować, niech Rus zapędzi do pracy ekipy robotników.
– Teraz rozumiem, dlaczego wy, marines, nie obawialiście się bitwy z Bomanami – powiedział Bogess. – Dla was to nic wielkiego, prawda?
– To nie tylko kwestia skali. – Pahner ruchem głowy wskazał słup dymu i wciąż unoszące się nad pobojowiskiem płomienie. – Tych biednych drani tak samo zabilibyśmy z karabinów śrutowych czy za pomocą samonaprowadzających bomb. Krew to krew. To nie myśl o czekających nas w przyszłości bitwach sprawia, że te wydają nam się mniej przerażające. Nie. Po prostu kiedy kilka razy przeszło się przez piekło, mało co robi na człowieku wrażenie. Nawet coś takiego.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
Roger przykucnął na brzegu drogi i związał włosy w kucyk. W dżungli zakwilił crint, a książę się uśmiechnął. – Dobrze jest znów coś robić – powiedział.
– Może – odparł powściągliwie Cord. – Ale wolałbym, żebyś trzymał się za zwiadowcami... tak jak ci kazał kapitan Pahner.
– Jestem za zwiadowcami. – Roger uśmiechnął się i pokazał na południe. – Widzisz? Są tam.
Mieszany kontyngent, nazwany przez kawalerzystów Osobistym Oddziałem Basik, maszerował błotnistym traktem z D’Sley, podczas gdy reszta armii pokonywała tę samą drogę rzeką. W tej chwili od miasta dzieliło ich pół dnia podróży. Osłaniająca ich kawaleria jechała na południe od nich w szyku przypominającym odwróconą literę L i pilnowała szlaku na odcinku od Sindi do Zatoki, podczas gdy zespoły robocze, które nie zmieściły się na łodziach i barkach, także maszerowały z D’Sley na piechotę.
Roger wybrał miejsce na obóz nad brzegiem przecinającego trakt strumienia. Rzeczka, w najgłębszym miejscu sięgająca do kolan turom, wypływała z dżungli i kawałek dalej na północ wpadała do Tam. Było tu dość miejsca dla całego kontyngentu, poza tym civan i turom miały co pić.
Książę dopiero co zsiadł z Patty, kiedy Turkol Bes, jego dowódca piechoty, podjechał na swoim turom, zeskoczył z niego i złapał się za wewnętrzną stronę uda.
– Na Boga Wody, żołnierze nie będą w stanie walczyć! Wszystkich bolą krocza! – jęknął.
– Przywykniecie – zaśmiał się Chim Pri, zeskakując z civan. – Po jakimś tygodniu przyzwyczaicie się.
– Co z turom? – spytał Roger.
– Nic im nie będzie – powiedział Bes. Jeszcze niedawno młody dowódca batalionu był zwykłym robotnikiem pracującym przy kanale Carnan w Diasprze, potem jednak z rozkazu króla Gratara Batalion Roboczy Carnan wcielono do Nowej Armii. Turkol Bes wykazał się umiejętnością myślenia i podejmowania decyzji w trudnych sytuacjach, więc szybko awansował.
– Nic im nie będzie – ciągnął – chociaż nie są przyzwyczaj one do tak szybkiego marszu.
– Szkoda, że nie mogliśmy was załadować na civan – zaśmiał się ponownie Chim Pri. – Spodobało by się wam.
– Wszystkie wolne civan były potrzebne dla głównych sił jazdy w Przystani – zauważył Roger. – Może po powrocie uda się coś zrobić.
– O, nie – powiedział Bes. – Będę siedział na turom, jeśli tak trzeba. Ale nie zamierzam jeździć na którejś z tych wrednych bestii.
– Zrobisz wszystko, czego będzie wymagało powodzenie naszego zadania, Turkol – skarcił go Roger. – A skoro o tym mowa. Teraz, kiedy robotnicy są już w Sindi, kapitan będzie chciał im zapewnić osłonę kawaleryjską i wtedy będziemy mu potrzebni. Musimy więc już teraz zacząć o tym myśleć.
Dwaj dowódcy batalionów wymienili spojrzenia.
– Uważa pan, że naprawdę zostaniemy użyci? – spytał Pri.
– Tak uważam – odparł książę. – Nie jesteście tylko moją obstawą, więc kapitan Pahner na pewno nas użyje. Kluczowym argumentem będzie nasza mobilność.
Sięgnął po bukłak i skrzywił się. Trzeba go było napełnić, ale książę spojrzał na płynący tuż obok strumień bez entuzjazmu. Woda była brązowa od mułu poruszonego przez setki turom i civan, a chociaż osmotyczny filtr bukłaka zatrzymywał błoto, zawsze trochę posmaku zostawało.
– Musimy cały czas mieć szeroko otwarte oczy – ciągnął Roger. – To, że nam się wydaje, iż wiemy, z której strony spodziewać się zagrożenia, wcale nie znaczy, że mamy rację.
– Daj, napełnię ci go – przerwał mu Matsugae, wskazując na pusty bukłak.
– Dzięki. – Książę podał służącemu manierkę.
– Tam są patrole kawalerii – zauważył Bes, machając dolną ręką.
– Tak, są – powiedział Pri. On także podał swoją manierkę Matsugaemu i spojrzał na dowódcę piechoty. – Jeżeli zależy nam na bezpieczeństwie, można by je pchnąć kawałek dalej.
– Wybadajcie okolicę – powiedział Roger, kiwając głową. – Drogi, strumienie i miejsca, które mogą spowalniać nasz marsz. A przede wszystkim upewnijcie się, czy wszyscy mają oczy i uszy otwarte.
* * *
Matsugae szedł wzdłuż strumienia, machając ręką do znajomych żołnierzy. Rozpoznawał zaskakująco wielu diasprańskich strzelców, których przydzielono do kuchni. To znak, że już za długo jesteśmy na tej zapadłej planecie, pomyślał. Musiał jednak przyznać, że mieszka tu sporo dobrych dusz. Ciekawe, co Roger zrobi z tą planetą, kiedy wróci na Ziemię.
Służący dotarł w końcu do skraju obozu i skręcił nad brzeg rzeki. Woda była całkiem czysta i dość chłodna.
Matsugae stanął na korzeniu i zanurzył bukłak w wodzie. Układ osmotyczny manierki mógł wchłaniać wodę przez zewnętrzną powłokę, ale praca chemicznego filtra trwała kilka godzin. Na szczęście worek zaopatrzony był również w prostą pompkę zasysającą i dość szybko oczyszczającą wodę. Nagle Matsugae zdał sobie sprawę, że nigdy dotąd nie używał bukłaka. Widział wiele razy, jak to robią marines, ale teraz pierwszy raz sam poszedł po wodę, zawsze miał inne obowiązki i zajmował się tym ktoś inny.
Włożył manierkę do wody i zaczął pompować. Ku jego zadowoleniu bukłak natychmiast począł się napełniać. Służący uśmiechnął się szeroko. Od razu mi się udało, pomyślał, patrząc, jak worek puchnie.
Ale zapomniał o tym, że trzeba patrzeć na wodę.
* * *
Mimo błyskawicznej reakcji Rogerowi nie udało się przybiec na czas.
Kiedy dotarł na miejsce, było już po wszystkim. Atul złapał służącego za gardło i nawet czarna torba doktora Dobrescu nie mogła już nic pomóc. Kiedy jeden z kawalerzystów odwrócił bezwładne ciało na plecy, okazało się, że Matsugae nie tylko stracił gardło. Jego głowa była na wpół oderwana od ciała.
– Jezus, Kostas – powiedział St. John (J.), stając za księciem. – Czemu, kurwa, nie patrzyłeś? Krokodyle są wszędzie.
– Nigdy wcześniej nie wychodził poza obóz – powiedział cicho Roger. – Nie pomyślałem o tym. A powinienem.
– Nie zawsze można robić wszystko dobrze – powiedział Cord. Klęknął przy Matsugaem i podniósł bukłak Rogera. – Błędy się zdarzają. Ale to nie był twój błąd, Roger. Kostas wiedział, że dżungla jest niebezpieczna, i powinien był bardziej uważać.
– On tego nie rozumiał – odparł książę. – Naprawdę nie rozumiał. Wszyscy opiekowaliśmy się nim i Eleanorą.
– A powinniśmy opiekować się panem – powiedziała Beckley i pokręciła głową. – Musimy go zapakować, Wasza Wysokość.
– Zróbcie to. – Książę uklęknął i odpiął od munduru Matsugaego odznakę służby pałacowej. – Obiecuję ci, Kostas. Nie będzie więcej błędów. I nie będzie więcej żadnego strojenia się.
– Ale on lubił, kiedy pan się ładnie ubierał – powiedział St. John.
– Tak, lubił. – Roger spojrzał na połatany kombinezon maskujący, który miał na sobie służący. – St. John, zajrzyjcie do jego rzeczy. Jak znam Kostasa, miał tam spakowany jeden porządny strój. Jeśli tak, ubierzcie go w niego. Potem zapakujcie, ale zanim go spalicie, chcę powiedzieć parę słów.
– Tak jest, Wasza Wysokość – powiedziała cicho kapral. – Zajmiemy się tym.
Zanim książę zdążył odpowiedzieć, jego hełm cichym piknięciem obwieścił nadejście komunikatu.
– Roger, tu Pahner. Inżynierowie działają już w Sindi, ale wygląda na to, że potrzeba tu więcej ludzi. Muszę ściągnąć więcej piechoty, co oznacza, że kawaleria będzie osłaniać flanki i konwoje. Przesunę ją bliżej drogi i rozciągnę, więc musicie przejść bardziej na południe, żeby zamknąć lukę. Macie być w sektorze Victor–Jeden–Siedem o zmroku.
Roger spojrzał na zwłoki przyjaciela.
– Mogę prosić o kilka godzin, kapitanie? Mamy tu... ciężką sytuację.
– Jesteście atakowani? – spytał Pahner.
– Nie... Nie jesteśmy, kapitanie.
– W takim razie załatwcie to szybko i ruszajcie w drogę, Wasza Wysokość – powiedział sucho marine. – Jesteście mobilną jednostką, więc bądźcie mobilni.
– Tak jest, sir – powiedział cicho książę i spojrzał na kaprala. – Wstrzymać ceremonię, Reneb. Zapakujcie go i spalcie, i ruszamy. Będziemy w drodze za dziesięć minut – powiedział do mikrofonu.
– Dobrze.
* * *
Rastar zsunął się ze swojego civan i jęknął.
– Oddałbym wszystko za możliwość zdjęcia zbroi – oznajmił, a Honal roześmiał się chrapliwie.
– Wy, Therdańczycy, jesteście straszne mięczaki. Ledwie czterdzieści kolongów i już narzekacie!
– Aha – odparł książę. – A ciebie nic nie boli?
– Mnie? Ja chyba zaraz skonam. Czemu pytasz?
Rastar parsknął śmiechem i potarł siedzenie.
– Dzięki bogom za dokładne mapy – powiedział. – Nigdy wcześniej ich nie doceniałem.
– Tak, wiedzieć, gdzie jest woda i gdzie można się schować zamiast walczyć – to rzeczywiście bardzo ważna rzecz – odpowiedział ironicznie Honal.
– Nie martw się, kuzynie – odparł Rastar. – Czeka nas jeszcze mnóstwo walki. Wyślij harcowników z komunikatorem. Niech znajdą Bomanów, ale powiedz im, żeby nie podchodzili za blisko. Niech strzelą parę razy, żeby ich podrażnić, i wycofają się. Dopilnuj, żeby mieli zapasowe wierzchowce.
Wyciągnął mapę i przyjrzał się jej.
– Pierwsza grupa skręci kawałek dalej. Przede wszystkim chcę wiedzieć, czy Bomani się rozdzielą, kiedy my to zrobimy.
– Zrobi się – kiwnął głową Honal. – Ale i tak uważam, że rozdzielanie się to szaleństwo.
– Na razie Bomani muszą się nami interesować – powiedział Rastar, nie odrywając oczu od mapy. – A Bomani to prostaki. Nie możemy pozwolić, żeby szybko się znudzili i zawrócili. Jeśli będziemy biegać po okolicy jak basik z odciętym łbem, zaciekawi ich to i będą nas gonić.
– Ale mnie się to i tak nie podoba.
W tym czasie, kiedy oficerowie rozmawiali, przyprowadzono im świeże civan. Honal spojrzał na swojego nowego wierzchowca i skrzywił się.
– Nie wiem, czy uda mi się na niego wsiąść – jęknął.
– Podsadzę cię – zaproponował Rastar. – Ty sheffański bohaterze.
* * *
Camsan zaklął.
– Znowu się rozdzielili!
– Została ich pewnie połowa – zauważył Dna.
– Ciężko powiedzieć – odparł wódz. – Jadą jeden za drugim, żeby nasi tropiciele nie mogli ich policzyć, ale myślę, że masz rację – w stronę Therdan jedzie ich mniej niż na początku.
Boman potarł w zamyśleniu rogi.
– Czy wszyscy posłańcy już wrócili? – spytał. – Wszyscy z wyjątkiem tego, który pobiegł do Hothna Kasi – odparł Dna. – Miał najdalej, ale powinien był już wrócić zeszłej nocy. – Spojrzał na niebo, oceniając czas. – W tej chwili wszyscy powinni być na szlaku.
– Całe to rozdzielanie się i tak nic im nie pomoże – chrząknął Camsan. – Myślę, że musimy wysłać za nimi nasze grupy. Chcę wiedzieć, dokąd oni wszyscy naprawdę jadą.
– Mamy się rozdzielić? – spytał wódz zwiadowców.
– Tak. To niepodobne do zakutych łbów – powiedział cicho Camsan. – Są bardziej podstępni niż zazwyczaj, wyczuwam pułapkę. Coś się dzieje. Coś ważnego
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY
– O cholera – powiedziała Beckley. – Nie wierzyłam, że to możliwe.
– Ja też nie – dodał Chim Pri.
– Macie za mało wiary w Robotników Boga – powiedział z dumą Turkol Bes. – Kiedy Bóg zsyła deszcz i zniszczenie, trzeba naprawdę szybko budować i naprawiać. W tym jesteśmy najlepsi.
Przemarsz Bomanów zmienił drogę z D’Sley do Sindi w błotnistą breję. Ekipy inżynierskie, pracujące według dokładnych planów Rus Froma i wyposażone w olbrzymie piły, topory, młoty i kliny, całkowicie przeobraziły tutejszy krajobraz. Potężne drzewa, niektóre mierzące ponad metr średnicy, zostały ścięte przy samej ziemi, pocięte na równej długości kawałki i zawleczone na drogę. Drewno nie było najlepszym materiałem na nawierzchnię drogi, zwłaszcza na Marduku, ponieważ zbyt szybko gniło i pękało, ale ta droga musiała wytrzymać tylko kilka dni.
Za drwalami i cieślami szły kolejne zespoły Mardukan, które wyrównywały i ubijały trakt, wypełniające najgłębsze dziury żwirem i snopami jęczmyżowej słomy. Trzecia grupa układała na trakcie pocięte kłody drewna. Całą tę pracę wykonano sprawnie i na czas, i teraz pierwsze wozy z materiałami zdobytymi w Sindi toczyły się w stronę D’Sley.
Ther Ganau, jeden z głównych inżynierów Rus Froma, podjechał na civan do Rogera i wskazał na jadące jeden za drugim wozy.
– Co pan o tym sądzi?
Pri spojrzał na milczącego księcia i westchnął.
– Cudownie, Ther Ganau. Naprawdę cudownie. W życiu nie widziałem czegoś takiego.
Ponieważ Roger dalej milczał, Cord dźgnął go palcem w plecy.
– Powiedz coś – syknął.
Książę wreszcie podniósł głowę.
– Bardzo dobrze, Ther – powiedział bezbarwnym głosem. – Kapitan powiedział, że mamy zamknąć ten koniec linii. Gdzie najlepiej się okopać?
Inżynier zaczął odpowiadać, ale przerwał, kiedy na uprzęży flar–ta księcia zobaczył zwój materiału służący do kremacji zmarłych. Nie zauważył jednak, by spośród otaczających zazwyczaj Rogera ludzi kogoś brakowało! Postanowił, że zapyta o to później.
– Kapitan odciągnął większość piechoty do przodu, więc gdybym mógł wykorzystać batalion Carnan jako osłonę i przesunąć kawalerię odrobinę dalej na zachód, byłbym wdzięczny.
– Jak chcesz – powiedział Roger, – Bierz, co chcesz. – Książę szturchnął Patty kolanami, podjechał w stronę rzeki i wyciągnął z olstra karabin. W Tamie na pewno muszą być krokodyle.
– Co się stało? – spytał cicho Ganau, odprowadzając wzrokiem flar–ta.
– Krokodyl dorwał Kostasa – odparła Beckley.
– Niech Bóg ma go w opiece. Okropna strata.
– Zwłaszcza dla księcia. Kostas był przy nim od lat. A teraz on obwinia się o jego śmierć.
– Co możemy zrobić? – spytał inżynier. – Co możemy zrobić?
– Nie wiem – powiedziała Beckley. Nad rzeką rozbrzmiał huk wystrzału. – Po prostu nie wiem.
* * *
Kod nadchodzącego połączenia wskazywał starszego sierżanta. Pahner przyjął połączenie.
– Tu Pahner.
– Mamy problem z Jego Wysokością – powiedziała bez żadnego wstępu Kosutic. – Właśnie zameldowała się Beckley. Mówi, że rano zginął Kostas, a Roger wpadł w straszny dołek.
Oddał dowodzenie Ther Ganau i nie odbiera połączeń. Reneb mówi, że siedzi nad Tam, strzela do krokodyli i nie chce z nikim rozmawiać.
Pahner odkroił kawałek korzenia bisti i włożył go do ust.
– Wiesz co – powiedział po długiej chwili – nie podoba mi się to, co powiedziałaś.
– Mnie też. Będzie mi brakowało casserole z chrystebestii przygotowywanego przez Kostasa. I nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze będę mogła jeść krokodyle.
Pahner spojrzał na rosnące pod bramą sterty materiałów. Zapasy Sindi, które już wkrótce miały znaleźć się w D’Sley i Przystani K’Vaerna, były niewiarygodne. Znaleźli tu mnóstwo zmagazynowanej żywności. Sindi skończyło żniwa tuż przed najazdem Bomanów, a było centralnym ośrodkiem zbiorów całego regionu. Co więcej, pogłoski, jakoby Tor Cant, spodziewając się wojny, zmagazynował plony z dwóch poprzednich lat, okazały się prawdą.
Odkryli niesamowitą górę jęczmyżu, ledwie napoczętą przez Bomanów. Barbarzyńcy pożerali głównie zwierzęta pociągowe i nie marnowali czasu na zboże i warzywa. Przetransportowanie tego wszystkiego przed powrotem Bomanów było niemożliwe, nawet jeśli skorzystaliby z barek wiozących piechotę w górę rzeki. Barki mogły wykonać jeden, najwyżej dwa kursy, no a poza tym było ich za mało, żeby zabrać jednocześnie wojsko i inżynierów Ther Ganau.
W magazynach znaleźli również kilkadziesiąt ton prochu. From i jego ludzie używali go do zniszczenia północnego Sindi.
Jeśli mieli zamiar wywieźć z miasta wszystkie zapasy – a Bóg jeden wie, jak bardzo Przystań K’Vaerna potrzebuje każdej odrobiny żywności – musieli utrzymać prowizoryczną drogę przez bagna. W okolicy kręciło się wiele band Bomanów. Gdyby któraś z nich uderzyła na krążące między Sindi i D’Sley konwoje wozów i flar–ta, rezultat byłby katastrofalny. Roger musiał więc być na chodzie. I to już, natychmiast.
Kapitan zastanowił się, co robić. Najprostszym wyjściem byłoby wezwać księcia i kazać mu wziąć się w garść. Oczywiście nic by to nie dało. Pomysł, który przyszedł mu do głowy, mógł mieć nieobliczalne konsekwencje, ale tylko tak można było szybko wydostać księcia z dołka.
– Eva – powiedział kapitan. – Mam zamiar złamać wszystkie zasady regulaminu. Właściwie będę musiał po prostu wyrzucić go za okno.
– W porządku. Co robimy?
– Daj mi Nimashet.
* * *
Nimashet Despreaux zawahała się.
Książę siedział nad brzegiem rzeki z karabinem na kolanach i kołysał się w przód i tył. Czuła, że w tej chwili Roger nie jest sobą. Odchrząknęła więc nieco nerwowo.
– Wasza Wysokość?
Roger patrzył na marszczącą się w gasnącym świetle wieczora powierzchnię wody. Chociaż jego oczy badały strumień z czujnością myśliwego, myślami był nieobecny, znajdował się w lepszej przeszłości. Przeszłości bez krwi i śmierci, kiedy najdrobniejszy błąd nie kosztował czyjegoś życia.
Jestem nieudacznikiem, myślał. Powierzanie mi odpowiedzialnych zadań było błędem. Spieprzyłem wszystko, czego się tknąłem.
Drgnął, kiedy poczuł czyjąś dłoń na ramieniu.
– Idź stąd. Jestem zajęty.
– Roger. Wasza Wysokość. Czas ruszać.
Despreaux zastanawiała się, jak mu zabrać karabin, nie robiąc ani jemu, ani sobie krzywdy. Co prawda książę miał jeszcze pistolet...
– Pieprzyć to – odparł stanowczo książę. – Niech Ther powie Chimowi, co ma robić. I Turkotowi. Nie będę już wydawać rozkazów. Ja potrafię tylko wszystko spieprzyć. Nawet nas.
Spojrzał na nią przez ramię.
– Popatrz, jacy z nas „my” – parsknął gorzko. – Nie potrafię nawet, kurwa, rozmawiać z kobietą, którą kocham, bo zaraz wszystko spieprzę.
Plutonowy usiadła obok niego. Jej serce podskoczyło na dźwięk słowa „kocham”, ale wiedziała, że ostatnią rzeczą, jaką powinna w tej chwili zrobić, jest rzucenie się na niego. – To ja wszystko spieprzyłam. Teraz to wiem. Właściwie cały czas wiedziałam, tylko nie chciałam się do tego przyznać. Ty chciałeś wtedy tylko powiedzieć, że bratanie się to zły pomysł, i miałeś rację. Jeśli się na to pozwala, oddział rozpieprza się szybciej, niż można by się spodziewać.
– Wcale nie to próbowałem ci powiedzieć – powiedział książę. – To jest rzeczywiście zły pomysł, ale przecież cała kompania romansuje. Co by komu zaszkodził jeszcze jeden romans?
– Więc co chciałeś powiedzieć? – spytała ostrożnie Despreaux. – Mam nadzieję, że nie chodziło ci o wynajętą pomoc?
– Nie. – Roger potarł twarz i znów spojrzał na wodę. – Chciałem tylko powiedzieć, że ja się z nikim nie zadaję. Zrobiłem to kilka razy i zawsze wynikały z tego problemy. Potrafię myśleć tylko o tym, że nie chcę, aby na tym świecie pojawił się jeszcze jeden bękart. Nie chcę nikogo zdradzić tak, jak mnie zdradzili mój ojciec i moja matka.
Ściągnął hełm i położył go na ziemi. Brzeg rzeki porastała niska, miękka koniczyna.
– Nie wiedziałem, co zaszło między moją matką i bydlakiem, który kiedyś był moim ojcem – powiedział Roger. – Wiedziałem za to, że zastanawianie się nad tym i obwinianie siebie jest czymś najgorszym, co może spotkać dorastającego dzieciaka. W Imperium okoliczności urodzenia mają ogromne znaczenie, i pamiętanie o tym jest moim obowiązkiem jako księcia. Ale te obowiązki też udało mi się spieprzyć. To nie znaczy, że mam je gdzieś albo nie wiem, że ryzyko romansowania jest zbyt duże...
– To znaczy, że ty w ogóle...? – spytała plutonowy z niedowierzaniem.
– Straciłem dziewictwo w wieku piętnastu lat z młodszą córką księcia Nowej Antiochii.
– Słyszałam o tym – powiedziała ostrożnie Despreaux.
Całe to zajście urosło w Osobistym Pułku Cesarzowej niemal do rozmiarów legendy i było przyczyną rezygnacji dowódcy kompanii ze swojego stanowiska.
– Słyszałam też, że nigdy nie widziano cię z nikim innym. Ale to, co robisz... Wiesz, to strasznie długo.
– Dzięki, że to zauważyłaś.
– To bardzo źle, wiesz – powiedziała marine. – Niezdrowo. Możesz mieć kłopoty ze zdrowiem. Jasne, to się da leczyć, ale o wiele lepiej jest zapobiegać.
– Czy naprawdę muszę rozmawiać z tobą o szczegółach mojego życia seksualnego? – spytał książę. – Do tego w tej chwili?
– Nie, nie musisz. Ale nikt nigdy z tobą o tym nie rozmawiał?
– Och, jasne, wiele razy. Wszyscy mówili to samo: muszę odrzucić więzy z ojcem i przeświadczenie, że mnie zdradził, i zająć się własnym życiem. Nazywa się to „terapią rzeczywistości” albo „przestań, kurwa, się mazać”. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że to nie do ojca miałem cholerny żal.
Plutonowy skubnęła się w ucho.
– To dziwne. Wszyscy w Imperium uważają Cesarzową za... ja wiem... boginię.
– Wszyscy oprócz jej syna – powiedział gorzko Roger. – Nigdy nie wybaczyłem jej tego, że nie mam ojca. Mogła przecież drugi raz wyjść za mąż. Całe życie poszukuję kogoś, kto mógłby mi zastąpić ojca.
– Kostas...? – spytała bardzo delikatnie Despreaux.
– Tak jakby. – Roger wydał z siebie dźwięk przypominający łkanie. – Kostas był mi najbliższy. Może nawet z czasem stałby się dla mnie ojcem... Zawsze był przy mnie, kiedy go potrzebowałem. A mnie nie było, kiedy on potrzebował mnie...
Despreaux zadrżała na myśl, jak wiele ma Roger żalu i nienawiści do samego siebie. To, co czuła, było silniejsze niż strach, więc odważyła się wyjąć z jego rąk karabin. Bez słów objęła Rogera i położyła jego głowę na swoich kolanach. Zaczęła głaskać go po włosach, a on bardzo cicho rozpłakał się.
Jej też łzy zakręciły się w oczach. Zastanawiała się, ile lat upłynęło, odkąd ktokolwiek widział, jak książę łka. Tak bardzo chciała do niego dotrzeć, coś mu powiedzieć, ale była marine, wojownikiem i nie wiedziała, jak to zrobić. Zaczęła więc nucić jakąś melodię.
– Nie wiem, co robić, Nimashet – powiedział po chwili książę. – Nie... nie mogę już więcej zabijać. Już tylu z was zabiłem. Po prostu nie mogę dłużej.
– Nikogo nie zabiłeś, Roger – powiedziała łagodnie. – Jesteśmy marines. Wszyscy na ochotnika zgłosiliśmy się do Osobistego Pułku Cesarzowej. Wiedzieliśmy, co nas czeka, i w każdej chwili jesteśmy gotowi odejść.
– Ale nie zgłaszaliście się do wyprawy na planetę pełną czterorękich barbarzyńców i ochraniania księcia–ofiary!
Uśmiechnęła się.
– Nie ofiary, tylko bohatera.
– A Kostas nie zgłosił się do marines – powiedział cicho książę – i nie chciał umierać.
– Ludzie bez przerwy umierają, Roger. – Plutonowy gładziła jego splątane włosy. – Giną w wypadkach i umierają ze starości. Umierają z głodu i giną w katastrofach, z napromieniowania. Topią się.
– Ale Kostas zginął przez mój błąd. Wydałem mu polecenie i nie pomyślałem o konsekwencjach. Ile razy już coś takiego robiłem, i to nie tylko jemu? Ile razy podczas tej wyprawy wy, marines, byliście narażeni na niebezpieczeństwo – albo ginęliście – przez moją głupotę? Moje nieprzemyślane, głupie zachowanie?
– Myślę, że jesteś dla siebie trochę niesprawiedliwy. Rozmawiałam z Turkol Besem i Chimem. Nie kazałeś Kostasowi przynieść wody. Sam ci to zaproponował. Wiem, wiem – powiedziała, zakrywając mu usta dłonią. – To nie zmienia faktu, że – jak zawsze – zrobił to dla ciebie. Ale myślę, że to ważne, iż to był jego wybór, a nie twój. A skoro o tym mowa, to czy naprawdę myślisz, że Kostas nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa? Nie wiedział, że dżungla jest groźna? Myślisz, że nie wiedział, że w rzekach żyją krokodyle? Roger, przecież on szedł z nami całą drogę, był z tobą na tylu polowaniach i na planetach, o których nikt z nas nawet nie słyszał!
– Chcesz powiedzieć, że to jego wina?
– Chcę powiedzieć, że to niczyja wina. Ani jego, ani twoja. Po prostu był nieostrożny: To się zdarza każdego dnia. Tyle tylko, że tu, na Marduku, jeśli przestajesz uważać w nieodpowiednim momencie, giniesz. Nie ty go zabiłeś i nie on sam się zabił – zabiła go ta pieprzona planeta.
– A marines? Co z nimi? – zapytał Roger ostrym tonem.
– Po pierwsze – odparła spokojnie Despreaux – ta planeta nie jest właściwym miejscem dla marine, który chce spokojnie umrzeć w łóżku, i to nie ty ją wybrałeś i kazałeś nam tu lądować. Po drugie, te „głupie, nieprzemyślane akcje” to powód, dla którego cię uwielbiamy. Pewnie nie zachowujesz się zbyt mądrze, kiedy rzucasz się na wroga i zatrzymujesz dopiero wtedy, gdy go przebijesz na wylot, ale my wiemy, że chodzi ci tylko o to, żeby zabić wroga i wrócić do domu. Nam niepotrzebni są oficerowie, którzy szukają mocnych wrażeń i chcą udowodnić, że są twardzielami. Poza tym chętniej słuchamy dowódcy, który nas prowadzi, niż tego, który wysyła nas przodem. Mimo twoich wad, na tej gównianej planecie stwierdziliśmy, że jesteś cholernie dobrym dowódcą. Musisz się jeszcze sporo nauczyć, ale przynajmniej nie robisz tego, czego dowódcy nie wolno robić: nie wahasz się.
– Naprawdę? – Roger przekręcił się na plecy i popatrzył na Despreaux, a ona uśmiechnęła się i pogłaskała go po twarzy.
– Poważnie. Marines nienawidzą tchórzy.
Pochyliła się i pocałowała go. Roger niechętnie oderwał się od jej ust.
– Co my robimy?
– Co? Nie uczą tego w Akademii? – spytała, śmiejąc się cicho. – Nazwijmy to pragnieniem odrodzenia życia w obliczu śmierci. Bardzo mocnym pragnieniem. Potrzebą ucieczki przed kostuchą w jedyny znany nam sposób. – Przerwała i przesunęła dłonią po jego piersi. – Dziesięć lat, tak?
Roger usiadł i objął ją ramionami. Zauważył, że jego obstawa taktownie oddaliła się i zostawiła ich samych. Nagle przyszło mu do głowy, że nie wie, gdzie podziewa się jego kawaleria. Pamiętał, że oddał piechotę Ther Ganau, ale nie wiedział, kto w takim razie osłania konwoje.
Jęknął.
– Co się stało? – spytała ochryple Despreaux.
– O Boże, Nimashet. Nie mamy czasu. Gdzie jest moja kawaleria? Jak sobie radzą inżynierowie Rus Froma w Sindi? Co się dzieje z Rastarem? Czy barki są na miejscu? Kto, do cholery, osłania karawany Thera?
Oczy plutonowego rozbłysły. Złapała księcia za przód bluzy munduru.
– Pięć minut – warknęła przez zaciśnięte zęby.
– Raczej trzydzieści sekund – odparł książę ze śmiechem. – Nawet nie zdążylibyśmy zdjąć ubrania. Ale nie mamy nawet tych trzydziestu. Straciłem już kilka godzin. Nie możemy tracić następnych.
Despreaux naparła na niego biodrem i zepchnęła go na ziemię.
– Posłuchaj, książę Rogerze Ramiusie Sergeiu Alexandrze Chiangu MacClintock! – syknęła. – Musisz mi coś obiecać i dotrzymać słowa! Kiedy tylko znajdziemy się w bezpiecznym miejscu i wszystko się skończy, pójdziesz ze mną do łóżka. I nie będziesz nigdzie się spieszył. I zrobisz to dobrze. – Złapała go za bluzę i po każdym słowie uderzała nim lekko o ziemię. – Przysięgasz?
Roger oplótł ją nogami, przyciągnął do siebie i pocałował.
– Zrobię to, kiedy wszystko będziemy mieli za sobą i wrócimy na Ziemię, do Cesarskiego Pałacu, i będziemy mieli pewność, że to nie tylko wpływ okoliczności. Kiedy będę pewny, że kocham Nimashet Despreaux bardziej niż życie i że nie powoduje mną niepohamowana żądza, spotęgowana bólem, śmiercią i krwią. Wtedy cię wezmę – jako moją żonę albo partnerkę – i będę cię kochał aż do śmierci. Przysięgam to na wszystkich moich przodków.
Uderzyła go głową w pierś.
– Ty idioto! Masz mówić, że mnie kochasz i chcesz się ze mną ożenić po to, żeby zaciągnąć mnie do łóżka, a nie ja mam oświadczać, że chcę za ciebie wyjść, żeby pójść z tobą do łóżka!
– Zgadzasz się? – spytał Roger.
– Oczywiście! Musiałabym być idiotką, żeby się nie zgodzić. Kocham cię bardzo, i nie myśl sobie, że mi to przejdzie, kiedy wrócimy na Ziemię. Kochałam cię już wtedy, kiedy byłeś nadętym i aroganckim dupkiem, i do tego przebierańcem, i powinnam była się spodziewać, że to się tak skończy!
– A skoro mowa o przebraniach – powiedział książę, dotykając jej plakietki – warto byłoby popracować nad naszymi mundurami. Zajmę się tym po powrocie.
Spojrzał jej w oczy.
– Więc poczekamy? – spytał cicho.
– Jasne. Jestem już dużą dziewczynką jakoś to przeżyję.
Roger wstał i podniósł ją.
– Możemy iść?
– Jasne – odpowiedziała ostro. – Znajdźmy coś, co będę mogła zabić, zanim uznam, że ty się do tego świetnie nadajesz.
– Dobrze – uśmiechnął się Roger. – Chcę, żebyś wiedziała, że naprawdę cię pragnę. Ale z upływem czasu robię się coraz gorszy.
– Zauważyłam – mruknęła plutonowy. – Uparty jak osioł. Nigdy nie miałam żadnych problemów z zaciągnięciem faceta do łóżka. Właściwie zawsze było odwrotnie.
– Frustracja dobrze zrobi naszym duszom – powiedział Roger. – Spójrz, co zrobiła ze mnie!
– Widzę – westchnęła Despreaux. – Nic dziwnego, że jesteś taki niebezpieczny. Dziesięć lat?!
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
Armand Pahner stał na murach Sindi i patrzył na błotniste, stratowane pola, zespoły inżynierskie, kolumny wozów i patrole piechoty. Ale to nie krzątanina za murami absorbowała myśli kapitana.
Rozmyślał o kobietach i dzieciach.
Bomańska horda podróżowała z całym swoim skromnym dobytkiem, z kobietami i dziećmi. Camsan zebrał w mieście ponad połowę, z nich. Ten właśnie fakt, odkryty przez zwiadowców sierżanta Jina, zadecydował o przyjętej przez Pahnera strategii.
Kapitan rozkazał, by wszystkie kobiety i dzieci zostały objęte opieką i by nikomu nie stała się żadna krzywda. Spustoszenia i potworne masakry, których dopuszczali się Bomani, sprawiły, że mieszkańcy podbitych miast mieli nieprzepartą ochotę mścić się i wyrzynać ich kobiety i dzieci. K’Vaernijczycy także uważali, że dobry Bomanin to martwy Bomanin, a płeć i wiek nie ma żadnego znaczenia.
Jednak Pahner miał na ten temat inne zdanie. Pomijając wyraźne instrukcje imperialne zakazujące zbrodni wojennych czy jego osobistą niechęć do niepotrzebnego zabijania, kapitan potrzebował owych kobiet i dzieci. Żywych i w dobrym zdrowiu.
Jako przynęty.
Bomani nie oblegali miast tak, jak robiły to bardziej cywilizowane armie. Jeśli nie udało im się zdobyć murów pierwszym, zmasowanym atakiem, odstępowali. Nie próbowali przebijać murów ani podkopywać się pod nimi. Nie rozbijali też obozów wokół miast, by zamknąć je szczelnym kordonem. Po prostu zalewali całą okolicę jak rozległe, falujące morze. Ich przytłaczająca liczba nie pozwalała na jakiekolwiek zorganizowane działania ze strony oblężonych. Każdy, kto próbował wydostać się z miasta, był łapany i zabijany. Rolników próbujących wychodzić w pole także zabijano, a ich zwierzęta pożerano albo przepędzano. Jeśli miasto było silne, Bomani czekali, aż oblężeni zaczną padać z głodu... a dopiero potem szturmowali.
Bomani, jak wszyscy mardukańscy barbarzyńcy, potrzebowali do życia dużych przestrzeni. Ich stada zwierząt hodowlanych wymagały rozległych pastwisk. W swojej ojczyźnie nieustannie je zmieniali, pozwalając trawie odrosnąć. Tak samo było na wojnie. Aby wykarmić swoich wojowników, nie mogli pozostawać długo w jednym miejscu. Wyjątkiem było Sindi, gdzie zdobyli znaczne zgromadzone tam zapasy.
Wojnę rozpoczęli serią zmasowanych szturmów, gdyż tym razem działali według innej niż zwykle strategii, mającej na celu całkowite zniszczenie wszystkich miast–państw Południa, a nie tylko zdobycie jednego z nich. Wiedzieli, że muszą jak najszybciej zmiażdżyć Związek Północy, zanim pozostałe miasta zaczną sobie pomagać, tak jak czyniły to w przeszłości.
Pahner przypuszczał, że zaskoczenie skoordynowanymi atakami przyczyniło się do zagłady Związku w takim samym stopniu, jak działania agentów Sindi. Nikt nie spodziewał się tak potężnego najazdu barbarzyńców. Miasta Południa, dotąd bezpieczne pod ochroną miast Północy, nie były przygotowane do wojny, co pozwoliło barbarzyńcom stosunkowo łatwo zdobywać je jedno po drugim. Sindi było twardszym orzechem do zgryzienia. Wprawdzie Therdańczycy byli o wiele trudniejszym przeciwnikiem, ale za to władze Sindi miały czas na przygotowanie obrony.
Po zdobyciu miasta Bomani wrócili do swojej zwykłej taktyki i zaniechali szturmu na Przystań K’Vaerna. Sindi stało się potężną, ufortyfikowaną bazą wypadową, zaopatrzoną w żywność na co najmniej kilka miesięcy. Do czasu przybycia ludzi i ich diasprańskich sprzymierzeńców strategia Camsana polegała na stopniowym osłabianiu miasta i czekaniu, aż wyczerpie ono swoje szczupłe zapasy żywności. Bomani wyczekiwali, aż Przystań zacznie głodować, by wtedy rzucić swoich wojowników na mury, których osłabiona Gwardia nie będzie już w stanie utrzymać.
Pahner nie mógł zwlekać, aż Przystań osłabnie z głodu i dopiero wtedy Bomani zaczną działać. Musiał sprowokować ich do decydującej bitwy. Żeby tego dokonać, musiał zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze, stworzyć wrażenie, że zagrożenie ze strony jego armii jest mniejsze niż w rzeczywistości, po drugie zaś dać Bomanom powód do ataku.
Takim powodem mogło być na przykład przetrzymywanie ich kobiet i dzieci.
Kapitan prychnął, zdegustowany własną hipokryzją. Bronił tysięcy kobiet i dzieci przed śmiercią z rąk swoich sprzymierzeńców, a jednocześnie chciał ich użyć jako przynęty, by wciągnąć ich ojców i mężów w pułapkę.
Wziął głęboki oddech, wysłał do tootsa polecenie włączenia komunikatora i powiedział:
– Roger?
– Jestem. – Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast. Marine poczuł, że jego napięte mięśnie trochę się rozluźniły.
– Czuje się pan lepiej?
– Raz lepiej, raz gorzej – odparł książę. – Znów jestem na chodzie, jeśli o to pan pyta. Czyj to był pomysł, żeby przysłać do mnie Nimashet?
– Uznałem, że jest pan trochę za słabo chroniony – powiedział kapitan. – Wzmocniłem więc sekcję kapral Beckley resztą drużyny. Zostaną z panem do końca operacji.
– Rozumiem. – Na kilka chwil na linii zapadła cisza. – Co u pana słychać?
– Wszystko idzie zgodnie z planem – odparł Pahner. – Eva pracuje z Rusem nad przygotowaniem umocnień. Bistem i Bogess całkiem sprawnie zorganizowali swoją piechotę w drodze do miasta, a pamiętajmy, że z każdego pułku musieliśmy wycofać trochę ludzi, żeby pomóc inżynierom Rusa.
– A Rastar? – spytał Roger.
– Jak dotąd w porządku. Ma trochę problemów z utrzymaniem stałej odległości od głównych sił Bomanów. Do pościgu dołączyły watahy barbarzyńców z innych zdobytych miast. Do tej pory świetnie sobie radzi, zapasy amunicji też ma raczej spore, ale ta cała dywersja zaczyna przypominać ruchomą bitwę.
– Będziemy musieli za nim iść?
– Mam nadzieję, że nie, i jak dotąd wszystko wskazuje, że uda nam się tego uniknąć. Ale mam oko na całą sytuację.
– Dobrze. A co my mamy robić?
– To, co robicie, Wasza Wysokość. Wczoraj wieczorem Beckley i Despreaux powiedziały mi, że ustawił pan swoją kawalerię mniej więcej tam, gdzie chciałem, na południowej flance. Mam zamiar odłączyć batalion Carnan od sił osłaniających konwoje Thera i przydzielić go panu z powrotem. Niech osłoną zajmie się jazda, chcę, żeby karabiny wróciły do pana.
– Żeby pilnować mojej cennej skóry? – spytał cierpko Roger, a Pahner żachnął się.
– Jestem pewien, że to też chodzi mi po głowie – powiedział – ale nie tylko to. Przede wszystkim chcę mieć pewność, że zakotwiczenie naszej linii nie puści, kiedy ktoś w nią uderzy.
– Rozumiem. W takim razie, kapitanie, nie możemy dać się stąd ruszyć, prawda?
* * *
Dna Koi przełknął kawałek suszonego jęczmyżu i pochylił się, żeby nabrać wody ze strumienia.
– Jeśli nie znajdziemy szybko tych przeklętych gównosiadów, wracamy do miasta. Skończyło mi się jedzenie i cierpliwość – warknął.
– Co oni robią? – spytał jeden z wojowników. – Najpierw jadą na zachód, jakby wracali tam, skąd przyszli. Teraz jadą na wschód.
– Rozpraszają się, żeby nam uciec – powiedział Dna Koi. – A potem znów się zbierają.
– Jak oni odnajdują się w tych lasach? Ja sam nie potrafiłbym nawet powiedzieć, jak mnie znaleźć. Więc skąd oni wiedzą, gdzie są? I dokąd iść, żeby znaleźć resztę?
– Mapy – splunął z pogardą inny wojownik. – Przeklęte gównosiadzkie mapy. Wszystko na nich zaznaczają, każdy bród, każdy strumień.
– Dlatego udaje im się wodzić nas za nos – przytaknął Koi. – Ale niedługo ich wytropimy i sprowadzimy na nich resztę hordy.
– Przydałaby mi się nowa zbroja – powiedział pierwszy wojownik. Wyciągnął zza pasa toporek i machnął nim w powietrzu. – I nawet wiem, skąd ją wziąć.
– Ruszajmy – rozkazał Koi. – Czuję, że są blisko.
* * *
Rastar jeszcze raz przeciągnął szmatką po lufie rewolweru i uznał, że jest zadowolony. Ostatniemu z książąt Therdan podobał się pistolet kapitana Pahnera. Mieścił więcej nabojów niż siedmiostrzałowy rewolwer, miał mniejszy odrzut i o wiele łatwiej można było utrzymać go w czystości. Mimo to Rastar wolał swoją nową broń. Huk, błysk i dym wystrzału powodowały, że bitwa nabierała innego, głębszego wymiaru. A strzelanie z pistoletu Pahnera za bardzo przypomniało czary.
– Czas znów zmienić civan – oznajmił książę, kiedy Honal podjechał do niego i ściągnął lejce.
– Chyba nie dam rady zsiąść – jęknął kuzyn. – A wydawało mi się, że jestem twardy.
– Mówiłeś już o tym wczoraj rano. – Dowódca kawalerii skończył ładowanie nabojów do bębenka, pieczołowicie zatkał każdą komorę naoliwioną podkładką zapobiegającą zapłonowi wszystkich ładunków jednocześnie i zaczął nakładać miedziane spłonki na wypustki. – Może powiesz coś nowego?
– Chyba udało mi się przetłumaczyć dowcip, który opowiadał ten drań Pahner przed naszym wyjazdem. – Honal zsunął się niezgrabnie z siodła i padł na plecy.
– Tak? – Książę skończył zakładać spłonki, zamknął bębenek i skierował na niego zdziwione spojrzenie. Tłumaczenia tootsów były dosyć dokładne, ale nie radziły sobie z dowcipami..
– Trzeba tylko go potraktować jako grę słów i okazuje się całkiem śmieszny – powiedział sheffański dowódca, wciąż leżąc na ziemi. – Pod warunkiem, że nie spędziło się ostatnich trzech dni na civan. Posłuchaj...
Therdański książę głośno się roześmiał. – Całkiem niezły. Lepiej ci już?
– Nie – odparł kuzyn. – Mam odgnieciony tyłek i otarcia od zbroi. Powysychał mi śluz. I chyba odpadły mi nogi.
– Nie – zaśmiał się znów Rastar. – Ciągle je masz. Pomyśl, jak się czują civan.
– Pieprzyć civan – prychnął kawalerzysta. – Przysięgam, że jak wrócimy do Przystani, zaciągam się do piechoty. Nie chcę nigdy więcej oglądać civan. Mam zamiar osobiście zjeść wszystkie, na których jechałem przez ostatnie trzy dni.
– Aha, chciałem ci powiedzieć – Honal usiadł z jękiem – że jeden z moich zwiadowców widział oddział Bomanów na naszym tropie.
– I dopiero teraz mi to mówisz?
– Są kilka godzin za nami – odparł obojętnie Honal. – Musimy przygotować powitanie.
* * *
Dna Koi zatrzymał się na skraju polany. Było to stałe miejsce obozowania karawan jadących z Sheffan do Sindi. Polanę przecinał średniej wielkości strumień. Lejący deszcz ograniczał widoczność, ale i tak zobaczył siedzącą naprzeciwko ogromną grupę zakutych łbów.
– Cholera – prychnął. – Chyba daliśmy się złapać.
– Są jeszcze tam, po prawej – powiedział jeden z wojowników. – Zmiażdżmy tę grupę, zanim zjawią się pozostali.
– Obawiam się, że to oni nas zmiażdżą – stwierdził Koi. – Ale nie mamy innego wyjścia.
* * *
Rastar wyszczerzył zęby w ludzkim uśmiechu, kiedy Bomani wypadli z lasu z plemiennym bojowym okrzykiem. Bał się, żeby nie zawrócili między drzewa i nie ukryli się przed ogniem, ale być może ulewa sprawiła, że tego nie zrobili. Chyba jeszcze nie zdawali sobie sprawy, że nowa broń żołnierzy Związku jest skuteczna niezależnie od pogody.
– Wstrzymać ogień! – krzyknął Rastar, wyjeżdżając na polanę. – Chcę czegoś spróbować.
Ściągnął wodze, ustawił civan bokiem do nadbiegających barbarzyńców i wyciągnął cztery rewolwery. Te w górnych rękach wycelował na boki, zaś dolne w sam środek Bomanów. Wymierzył dokładnie, wziął głęboki oddech i wystrzelił.
Szarża barbarzyńców załamała się, kiedy wszystkie cztery pistolety wypaliły jednocześnie. Celny zmasowany ogień przerzedził pierwszy szereg biegnących.
Rastar spiął civan i galopem wrócił za linię swoich kawalerzystów.
– Dobra – zawołał, unosząc do góry dymiące pistolety. – Teraz wy próbujcie!
Schował dwa pistolety do kabur, a pozostałe dwa zaczął przeładowywać. Otaczający go jeźdźcy otworzyli ogień.
* * *
– Wywieziecie całe zapasy? – spytał Roger przez komunikator hełmu.
– Nie wszystko – odpowiedział Pahner. – Trochę zostawimy. Te kobiety i dzieci muszą coś jeść.
– Jestem zaskoczony, że nasi żołnierze nie sprawiają żadnych kłopotów – powiedział książę, przyglądając się przekazowi video z hełmu kapitana.
– Ja też – przyznał Pahner. – Przewidywałem dwadzieścia pięć procent ubytku stanu osobowego wskutek dezercji, ale na porannym apelu było ich prawie sto procent.
– Aż tylu?
Pahner parsknął śmiechem.
– Bistem Kar ich zachęcił – wyjaśnił. – Zanim wypuścił żołnierzy na miasto, pokazał im duży stos różnych rzeczy z magazynów i obiecał każdemu po powrocie działkę. Niektórzy nawet nigdzie się nie ruszali – po co szukać szczęścia na mieście, skoro można dostać worek złota i srebra za siedzenie na miejscu? Reszta szybko wróciła.
– Ten Kar to niezły cwaniak – zauważył ze śmiechem Roger.
– O, tak – zgodził się kapitan. – To ważna lekcja, Rogerze. Mądrzy sprzymierzeńcy są na wagę złota.
– Jaki macie plan? – spytał książę.
– Ludzie Rusa odpoczywają po pracy. Wysyłam połowę z nich do Tor Flaina, żeby obsadzili umocnienia D’Sley i pomogli Fullei przeładować łupy z barek i karawan na statki płynące do Przystani. Druga połowa zacznie ładować barki z tego końca.
– A Bistem i Bogess?
– Połowę ich ludzi daję do magazynów, połowę do ochrony. Niedługo z północy zaczną nadciągać Bomani. Chcę mieć dobrze okopaną ochronę, która zajmie się nimi, dopóki wszyscy nie będziemy gotowi.
– A zatem czekamy – powiedział Roger.
– Tak, czekamy – potwierdził Pahner.
* * *
Kny Camsan poderwał głowę, słysząc dobiegające z północy odgłosy strzelaniny.
– Jest ich coraz mniej i uciekają coraz dalej – warknął. – Musimy wdeptać ich w ziemię – powiedział jeden z pomniejszych wodzów.
– Oczywiście – powiedział Camsan. – Oni rozbiegli się po całej okolicy, a my ścigając ich, pozwalamy im dyktować warunki. Koniec! Każcie wojownikom zawrócić na południowy wschód. Zamiast ich gonić, rozwiniemy szeroką linię, a inne klany do nas dołączą. Kiedy zbierzemy się wszyscy, będziemy sunąć przez dżunglę jak ściana, a ilekroć spotkamy te ich przeklęte grupki, będziemy je ścierać na pył!
– To znacznie lepsze niż ganianie po ich śladach. Ale kończy się nam jedzenie.
– Jesteśmy Bomanami – powiedział lekceważąco Camsan. – Możemy iść wiele dni bez jedzenia, a kiedy wreszcie ich dopadniemy, napełnimy brzuchy mięsem ich civan i wrócimy triumfalnie do Sindi.
– Część hordy zmęczyła się już pościgiem i zawróciła do Sindi.
– Ja nie chciałem gonić tych gównosiadów – chrząknął wódz – ale niech mnie szlag trafi, jeśli wrócę bez głowy tego therdańskiego mięczaka na włóczni!
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY
– Armand?
Pahner podniósł głowę, kiedy Eva Kosutic weszła do jego gabinetu w Pałacu Despoty Sindi. Nie widział jej od chwili przybycia do miasta. Oczywiście kontaktowali się przez radio, ale starszy sierżant była zajęta przygotowaniami do „Balu–Niespodzianki”, jak większość armii nazywała czekającą ich bitwę. Ale to nie jej obecność zdziwiła kapitana, lecz ton jej głosu i wyraz twarzy. Pahner dawno nie widział u niej tak radosnego uśmiechu.
– Tak? – zapytał, unosząc brwi.
– Właśnie rozmawiałam przez radio z doktorem Dobrescu – powiedziała Kosutic i roześmiała się. – Ma pewne... interesujące wiadomości.
– Podzielisz się nimi łaskawie ze mną czy będziesz tak stać cały dzień i głupio się uśmiechać? – spytał nieco uszczypliwie Pahner, a sierżant znów się roześmiała.
– Przepraszam, szefie.
– No więc zamierzasz mi powiedzieć, o co chodzi?
– Pamiętasz zadanie, które wyznaczyłeś doktorowi? Kazałeś mu przepuszczać wszystko, co mu wpadnie w ręce, przez analizatory.
– Taaak – powiedział wolno Pahner, sadowiąc się głębiej na krześle.
– Właśnie znalazł coś, co nanity mogą przerobić na uzupełnienia, których tak bardzo potrzebujemy.
– Znalazł?! – Pahner wyprostował się jak struna.
– Tak, i nigdy nie zgadniesz, gdzie. – Kosutic jeszcze raz się roześmiała. – Pamiętasz gruczoły jadowe ryby coli? Tę zabójczą dla Mardukan truciznę? – Pahner kiwnął głową. – Chyba doktor przypomniał sobie, jak to Radj Hoomasowi nie udało się nas otruć, i spróbował przepuścić to przez analizatory.
Pahner wbił w nią wzrok.
– Czyja dobrze zrozumiałem? Śmiertelna trucizna jest jak... jak tran dla ludzi?
– Całkiem trafne porównanie – pokiwała głową Kosutic. – Z tego, co mówi doktor, smakuje tak samo paskudnie albo nawet gorzej. Ze wszystkich testów wynika, że mając to oraz jabliwkę żołnierze i Roger mogą tu żyć prawie w nieskończoność. A zwykłych uzupełnień mamy dość, żeby wszyscy pozostali, naszpikowani nanitami, nie mieli problemów przez rok albo i dłużej.
Pahnerowi przyszło do głowy, że dzięki odkryciu Dobrescu nie będą odtąd mieli żadnych ograniczeń czasowych, i z radości głośno się zaśmiał.
– Rozumiem. Zgodziliśmy się rozkręcić całą operację, stworzyliśmy tę cholerną armię, zagoniliśmy całe miasto do roboty, zorganizowaliśmy szkolenie, wyprowadziliśmy wszystkich w pole i zastawiliśmy pułapkę tylko dlatego, że kończyły się nam uzupełnienia i nie mogliśmy sobie pozwolić na zwłokę. A teraz okazuje się, że możemy, kurwa, pozostać tutaj, ile tylko chcemy!
– Właśnie – zgodziła się Kosutic i zawtórowała mu śmiechem.
Oboje patrzyli na siebie bez słowa, a potem Pahner westchnął.
– Szkoda, że nie wiedzieliśmy wcześniej. Kostas by żył, gdyby nie musiał wracać w pole. Ale z drugiej strony gdybym wiedział, siedziałbym spokojnie na tyłku i nie szukał sposobów szybkiego dostarczenia Rogera do domu, a w tym czasie Przystań przestałaby istnieć.
– Chyba masz rację – powiedziała poważnie Kosutic. – Lubię tych K’Vaernijczyków, tak samo jak Rastara i jego civan–ułanów. Dlatego cieszę się, że nie zostawiliśmy ich na pożarcie. A propos Rastara – jak on i Honal sobie radzą?
– Nie wiem – przyznał Pahner i sprawdził czas na swoim tootsie. – Powinni się niedługo zameldować, ale kiedy ostatnio z nimi rozmawiałem, nawet Honal zaczynał się trochę denerwować.
– Honal? Pierwsza szabla Marduka? – zachichotała Kosutic.
– Musiałabym to zobaczyć na własne oczy, żeby uwierzyć.
* * *
– Wygląda na to, że się rozproszyli – powiedział Honal. Ostatnia grupa Bomanów, która natknęła się na jego żołnierzy, leżała teraz na ziemi podziurawiona kulami, lancami i szablami. Tym razem jednak zginął prawie tuzin jego kawalerzystów. – To największa banda, na jaką dotąd trafiliśmy.
– Myślę, że nas doganiają – powiedział zamyślony Rastar. – Im dalej na południe, tym ich więcej.
Książę poprawił się w siodle i rozejrzał dookoła. Znów padało, przez co widoczność nie była najlepsza, jednak Rastar wiedział, gdzie się znajdują. Dzięki temu, że każda odłączająca się od nich grupa miała komunikator, wiedział też mniej więcej, gdzie jest reszta jego kawalerzystów. Cały oddział powinien się zebrać w ciągu najbliższych sześciu godzin, ale Bomani chyba odkryli, gdzie znajduje się ich punkt zborny.
– Nie damy rady wrócić do Sindi, prawda? – zapytał Honal. Rastar wyciągnął mapę i skrzywił się.
– Nie wiem – westchnął. – Jesteśmy tak blisko, że nie chciałbym się poddać. Jeśli nie wrócimy do miasta, będziemy musieli jechać aż do brodu Sumeel, a potem w górę Tam do brodów Chan–dar. Kiedy przekroczymy rzekę, może będziemy musieli uciekać przed Bomanami aż do Nashtor.
– Nie sądzę, żeby nam się to udało. Civan niedługo padną.
– Wiem – przytaknął książę i włączył komunikator. – Chyba musimy o tym powiedzieć kapitanowi.
* * *
Pahner spojrzał na mapę i z trudem powstrzymał przekleństwo. Z raportów wynikało, że kawaleria nie da rady przebić się o własnych siłach przez Bomanów, którzy odcięli ją od Sindi. Na drodze stanęła im zaledwie część całej hordy, ale to wystarczyło – barbarzyńcy mieli przewagę trzydziestu do jednego.
Gdyby kazał im iść na wschód, do brodów na płaskowyżu, pozbawiłby się na czas bitwy większości kawalerii. Biorąc pod uwagę rodzaj bitwy, jaką zamierzał stoczyć, mógłby sobie bez nich poradzić, ale za to przydaliby się do zorganizowania pościgu, gdyby Bomani nie wytrzymali. Poza tym był pewien, że cała główna horda lub jej duża część puściła się w pogoń za jazdą. W ten sposób barbarzyńcy nie tylko mogli uniknąć przywitania, które kapitan tak starannie przygotował im w Sindi, ale także dogonić i zmieść kawalerzystów, zanim ci dotarliby w bezpieczne miejsce.
Raporty donosiły o obecności Bomanów wszędzie, nie tylko tam, gdzie kawaleria miała z nimi przelotny kontakt. Zaczynali nawet atakować straże. Kapitan patrzył przez kilka chwil na mapę, po czym zwrócił się do członków swojego sztabu.
– Bistem, masz najwięcej żołnierzy w gotowości. Weź wszystkie oddziały diasprańskie, które nie pracują przy załadunku, dołącz je do Pierwszej Dywizji i idź na pomoc kawalerii. Weź też Juliana i jego sekcję. O zasilanie pancerzy będziemy się martwić później.
– Tak jest, kapitanie – odpowiedział k’vaernijski dowódca. – Nie zawiedziemy was.
– Oby. Nie oszczędzajcie amunicji. Chyba nadszedł czas, żeby pokazać tym draniom pełną siłę ognia naszych karabinów.
– Tak jest, kapitanie. – K’Vaernijczyk skinął głową i wyszedł z namiotu, wołając posłańców. Pahner odprowadził go wzrokiem, po czym włączył komunikator.
– Rastar, wysyłam wam wsparcie. K’Vaernijczycy będą się kierować na wasze pozycje. Macie się do nich przebić.
– Tak jest, kapitanie – odparł książę. W tle słychać było trzask wystrzałów z pistoletów. – Las jest tu tak gęsty, że nie możemy zabezpieczyć flanek i ruszyć do przodu. Próbowałem już dwa razy i za każdym razem paskudnie nas otoczyli. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, zaczekam, aż K’Vaernijczycy odciągną ich od nas.
– Rób to, co uważasz za stosowne – odpowiedział marine z kamienną twarzą. W lesie najwyraźniej zrobiło się gorąco. – Odsiecz jest już w drodze. Pamiętaj tylko, że jeśli zaatakują was znacznie większymi siłami, może będę musiał ich zawrócić.
– Zrozumiałem – powiedział książę. – Rastar, bez odbioru.
Pahner wyjrzał przez okno. Sznur tragarzy ładował sterty wyprawionych skór, worki jęczmyżu, tkaniny, węgiel, rudy metali, węgiel drzewny, wytopione metale i tysiące innych rzeczy na barki i wozy odjeżdżające ze skrzypieniem kół po drewnianym trakcie. Przystań rozpaczliwie potrzebowała tych zapasów, jeśli miała przetrwać do czasu, aż jej handlowi partnerzy podniosą się z ruin.
Większość Bomanów znajdowała się na północnym brzegu rzeki i najwyraźniej osaczała kawalerię, która okazała się dobrą przynętą. Szlak karawan do D’Sley wzdłuż południowego brzegu rzeki leżał, przynajmniej dotąd, poza strefą zagrożenia. Jeśli na południowym brzegu były jakieś zorganizowane bandy Bomanów, nie mogły być tak liczne, jak te na północnym.
– Rus, idź tam – powiedział kapitan, wskazując ładujących zapasy Mardukan – i zobacz, czy nie uda się tego jakoś przyspieszyć.
– Robi się – odparł inżynier.
– No, Rastar – mruknął do siebie Pahner. – Trzymaj się, dopóki nie przyjedzie Bistem i nie zawlecze twojej dupy do domu.
* * *
Honal wysunął bębenek rewolweru i chrząknął.
– Kocham tę broń. Gdzie Pahner był przez całe moje życie?
– Według marines, latał gdzieś między słońcami. – Rastar wydłubał pocisk, który utkwił w lufie jednego z jego pistoletów. Wszechobecna wilgoć spowodowała, że pomimo owijki z zapłonnika mokry proch błysnął tylko, wpychając pocisk w lufę. – Chciałbym, żeby teraz był tutaj.
Okrążało ich coraz więcej Bomanów. Większość jazdy – ponad trzy tysiące jeźdźców i prawie osiem tysięcy civan – zdołała przegrupować się i zgromadzić w jednym miejscu. Bojowe wierzchowce osłaniały kawalerzystów jak strusie przycupnięte na gnieździe. Jeźdźcom udało się wyrąbać trochę drzew, żeby zwiększyć pole ostrzału. Barbarzyńcy podchodzili jednak coraz bliżej.
Honal pociągnął za spust.
– Mam cię, ty bomański bydlaku – zachichotał. – Wiesz, kocham rewolwery, ale chciałbym też mieć trochę karabinów!
– Niektórym nigdy nie dogodzisz – chrząknął Rastar. – Rewolwery mają o wiele lepszą szybkostrzelność niż karabiny.
Armia nie miała po prostu dość karabinów dla wszystkich. Dzięki uproszczonemu projektowi Dell Mira udało się wyprodukować osiem tysięcy sztuk zamiast pięciu lub sześciu tysięcy, ale to i tak było o wiele mniej, niż K’Vaernijczycy i ich sprzymierzeńcy chcieliby mieć. Niemal cała produkcja trafiła do oddziałów piechoty, które – zgodnie z planem – miały przyjąć na siebie główny ciężar walki. Żołnierzom Rastara wydano tylko czterysta sztuk. Z drugiej strony posiadali oni sześć tysięcy rewolwerów – niemal wszystkie, które wyprodukowano.
W tej chwili zużyli już ponad dwie trzecie posiadanej amunicji, ale Rastar postanowił na razie o tym nie myśleć.
– Och, ja nigdy bym nie zamienił moich rewolwerów – powiedział Honal, wypatrując następnego celu. – Pomyślałem tylko, że gdybyśmy mieli więcej karabinów, mielibyśmy też więcej strzelców. W tej chwili bardzo by mnie to podniosło na duchu.
– Mnie też – przyznał Rastar. – Ale sądzę, że mamy sporą szansę niedługo ich zobaczyć.
– Mam nadzieję. Dobrze, że kapitan wysłał nam na pomoc Kara. Gdybym miał wybierać między Bogessem i Bistem Karem, zawsze wybrałbym Kara.
– Muszę się z tobą zgodzić – chrząknął Rastar – ale wolałbym, żeby się pospieszył. Nie mamy nieograniczonych zapasów amunicji.
Skończył ładować pistolety w samą porę, gdyż Bomani szykowali się już do następnego ataku.
– Niedługo tu będzie – powiedział Honal. – Przestań biadolić.
* * *
Krindi Fain splótł za sobą wszystkie cztery ręce i stanął przed porucznikiem Fonalem. Odwrócił się plecami do ustawiającej się kompanii piechoty, by żołnierze nie usłyszeli, co mówi.
– Musi pan przestać się denerwować, panie poruczniku.
– To widać? – spytał nerwowo oficer.
– Tak – powiedział Fain. – Okazywanie zdenerwowania i niepewności nie służy dowodzeniu.
– Co proponujecie, plutonowy?
– Niech pan weźmie głęboki oddech, spojrzy na mapę i przestanie co chwila pocierać rogi. Jeszcze trochę i wytrze pan w nich dziurę. Proszę się uśmiechnąć. Może pan porozmawiać z żołnierzami, ale nie tylko o tym, czy są już gotowi. Najlepiej stać jak skała i sprawiać wrażenie pewnego siebie. Byłoby dobrze, gdyby się pan przeszedł do pułkownika Trama albo generała Kara i pomówił z nimi przez chwilę.
– A co z przygotowaniem kompanii? Brakuje nam pół plutonu!
– Niech pan to zostawi sierżantowi Kneverowi. Albo się do tego nadaje i kompania sprawdzi się, kiedy będzie jej pan potrzebował, albo trzeba go było wcześniej zmienić. Tak czy inaczej, teraz za późno myśleć o zmianach. A jeśli nawet będziemy musieli wymaszerować bez połowy plutonu, zrobimy to.
Fonal chciał potrzeć róg, ale zatrzymał rękę w pół drogi.
– Jak możecie być tak spokojni, plutonowy? Tam jest mnóstwo Bomanów, a nas nie jest za wielu. Wyrżną nas, jeśli jeszcze tego nie zrozumieliście – syknął.
Plutonowy przechylił głowę i przyjrzał się porucznikowi.
– Wolałby pan pozbierać brakujących żołnierzy, panie poruczniku? – spytał.
Niestety, Fonal nie zaskoczył go swoją odpowiedzią.
– Szczerze mówiąc – powiedział, prostując ramiona – jeżeli nam brakuje pół plutonu, podejrzewam, że w innych oddziałach pułku jest tak samo. Byłoby dobrze, gdyby jakiś oficer został z tyłu, żeby pozbierać maruderów.
– Bardzo trafna uwaga, panie poruczniku – powiedział Diaspranin. – Wybaczy mi pan na chwilę?
Machnął na Erkum Pola i podszedł do czwórki opancerzonych marines.
* * *
Julian nadzorował odprawę swojego dowódcy. Karowi powierzono trudny problem taktyczny i dano mało czasu na jego rozwiązanie, ale generał zajął się przy gotowaniami jak prawdziwy profesjonalista. Niektórzy z jego dowódców pułków i batalionów nie wyglądali na zadowolonych z przydzielonej im misji. Nagle ktoś zastukał w pancerz Juliana.
– Hej, Krindi. Jak się masz?
– Jak zwykle, panie plutonowy – odparł poważnie Mardukanin. – Mamy mały problem w kompanii Delta. Dowódca właśnie powiedział mi, że byłoby lepiej, gdyby został z tyłu i pozbierał maruderów.
– O, cholera – powiedział Julian. – Ktoś go słyszał?
– Oprócz Erkuma i mnie? Nie sądzę.
– To dobrze – odetchnął marine. – Przynajmniej nie będę musiał go zabić.
Julian zamyślił się na chwilę. Jedyną osobą, która mogła odebrać oficerowi dowodzenie – a temu zdecydowanie należało je odebrać – był Bistem Kar, jednak dowódca K’Vaernijskiej Gwardii był teraz za bardzo zajęty, żeby zawracać mu głowę jednym żołnierzem.
– Powiedz mu, że do czasu podjęcia decyzji przez generała Kara jest czasowo przeniesiony na tyły. Kiedy reszta sił wyjdzie w pole, ma się zgłosić do generała Bogessa.
– To tak można? – spytał Fain. – To znaczy, zgadzam się, ale czy tak można?
– Ja mogę – powiedział marine. – Powiem o tym Pahnerowi. Nie wysyła się w pole oficera, który nie potrafi się zachować w obecności żołnierzy. Trzeba z niego zrobić żołnierza, ale nie teraz. Wyjaśnię wszystko Karowi i dowódcy batalionu, kiedy przyjdzie pora.
– Ostatnie pytanie – powiedział Fain. – Kto przejmie kompanię? Nie mamy żadnych innych oficerów, tylko sierżanta z Gwardii, a on ustawia wszystkich w szeregu i sprawdza, czy mają amunicję.
Julian był szczęśliwy, że dzięki zbroi nie widać wyrazu jego twarzy.
– Ty ją przejmiesz – powiedział. – Powiedz sierżantowi, że obejmujesz czasowo dowodzenie, dopóki nie wyznaczy się wykwalifikowanego oficera. Opowiem wszystko Karowi zaraz po naradzie.
– Wspaniale – mruknął sarkastycznie Fain. – Gdybym wiedział, że ten dzień nadejdzie, nie wziąłbym od pana piki.
– Gdybym ja wiedział, że ten dzień nadejdzie, nigdy bym ci jej nie dał – odparł ze śmiechem Julian.
* * *
– Wyruszają – powiedział Roger, dłubiąc w misce z jedzeniem. Nowy kucharz nie radził sobie tak jak Matsugae z mardukańskim chili.
– To połowa naszych sił – powiedziała Despreaux, robiąc szybkie obliczenia w systemie hełmu. – Kto, do cholery, pilnuje składów?
– Na południe od miasta? My. Oprócz tego sześciuset, może ośmiuset kawalerzystów w linii prostej stąd do bagien D’Sley i kilka oddziałów na wschodzie. Jeśli przydarzy nam się coś złego, żołnierze bawiący się w poganiaczy i woźniców wesprą nas, oczywiście, ale są porządnie rozrzuceni. No i mamy tragarzy w Sindi.
– Samo ustawienie ich w szyku zajęłoby kilka godzin – wtrąciła Beckley. – Przy okazji, cieszę się, że wreszcie daliście sobie buzi i jesteście razem.
– Jesteśmy razem? – Roger spojrzał na kapral z uniesioną brwią.
– Wygrałam prawie pięć tysięcy kredytek, jeśli tylko uda mi się wrócić do domu i je odebrać – odparła Beckley z uśmiechem..
– Tak właśnie myślałam, ty chciwa dziwko – roześmiała się Despreaux.
– Ja? Chciwa? Niesprawiedliwie mnie osądzasz. Jestem po prostu szczęśliwa, że kolejny raz zwyciężyła miłość.
– Miejmy nadzieję – powiedział Roger, nagle poważniejąc. – Byłoby miło, gdyby coś nam się wreszcie udało.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY
– Skąd, na demony, wzięło się tyle tej gównosiadzkiej kawalerii? – spytał Sof Knu, patrząc zza gęstych krzaków na kilkunastoosobowy patrol jazdy. Z ciemnego nieba siąpił deszcz.
Ostatnie pięć dni minęło pod znakiem coraz większej frustracji. Plemię De’na dotarło do drogi prowadzącej do Przystani K’Vaerna, ale nie było tam jazdy zakutych łbów, chociaż na ziemi widniało trochę rozmytych przez deszcz śladów. Bomani złapali kilku mieszkańców lasu i próbowali wydobyć z nich informacje, ale wszyscy oni twierdzili, że nic nie wiedzą. W końcu jeden przyznał, że widział jakichś jeźdźców, ale miejsce, które wskazał, było tak blisko Sindi, że De’n oczywiście mu nie uwierzył i rozkazał swoim oprawcom ukarać go za kłamstwo. Ponieważ jednak wciąż wykrzykiwał to samo, wódz postanowił to miejsce sprawdzić. Trafił jednak tylko na te przeklęte patrole. Na szczęście gównosiady jeszcze go nie wypatrzyły.
– Możemy ich z łatwością zmieść – powiedział Knu. – Powiedz tylko słowo.
– Dobrze – warknął wódz, wyciągając toporek. – Kiedy tylko plemię się zbierze, zaatakujemy ich. Ich i wszystko, co stanie nam na drodze.
* * *
– Co to było? – Roger oderwał wzrok od mapy i zaczął nadsłuchiwać.
– Co? – spytała Despreaux. – Słyszę tylko deszcz.
– Strzały – odparł książę. – Na południowym zachodzie.
Wstał, próbując zlokalizować źródło odgłosów, ale krótka wymiana ognia już ucichła.
– Może ktoś strzelał do chrystebestii? – podpowiedział niepewnie Chim Pri.
– Może to jeden z patroli kawalerii – powiedział Roger. Spojrzał na zalany deszczem ciemny las i mimo mardukańskiego ciepła zadrżał. – Chim, na koń. Jedź na południowy zachód i zobacz, co tam się dzieje. Jeśli ci się uda, znajdź ten patrol i dowiedz się, dlaczego strzelali.
– Już nie strzelają – zauważył Turkol Bes.
– Wiem. Mimo to chcę wiedzieć, dlaczego strzelali.
– Już idę – powiedział Pri, wbijając wzrok w mokrą, nieprzeniknioną ciemność. – Ale bądźcie gotowi szybko do nas dołączyć w razie jakichś kłopotów.
– Będziemy – zapewnił go Roger i włączył komunikator hełmu. – Sierżancie Jin?
* * *
– My też słyszeliśmy, sir – powiedział sierżant. – Prawie dokładnie na zachód od nas słyszeliśmy strzały. To brzmiało tak, jakby któryś z patroli wpadł na coś dużego.
– Atul – spytał książę.
– Nie sądzę, sir. Miałem właśnie porozumieć się z kapitanem Pahnerem, kiedy pan się odezwał.
– Wysyłam tam moją kawalerię, zobaczymy, co znajdą – rzucił książę. – Połączcie się z kapitanem i zameldujcie o sytuacji. MacClintock, bez odbioru.
Sierżant uśmiechnął się. Cokolwiek stało się w lesie, dzięki Bogu dodało księciu energii. Po raz pierwszy od śmierci Matsugaego wydawał się być sobą... i po raz pierwszy powiedział o sobie „MacClintock”.
* * *
Party warknęła niezadowolona, kiedy poganiacze zarzucili na nią uprząż.
– Wiem, malutka – powiedział Roger i poklepał ją uspokajająco pod pancerną kryzą. – Wiem, że jest ciemno. Ale dasz sobie radę.
Było bardzo ciemno. Chmury nie przepuszczały nawet światła księżyca. Książę obawiał się, że kiedy żołnierze odejdą od ognisk, nie będą niczego widzieć. Kawalerzyści mogą przynajmniej polegać na swoich civan, które znajdą drogę powrotną, ale nie można tego powiedzieć o piechocie.
Książę podniósł głowę i zobaczył idącego w jego stronę Besa. Dowódca piechoty szedł z wyciągniętymi przed siebie wszystkimi czterema rękami, macając w poszukiwaniu przeszkód.
– Tutaj, Turkol – powiedział Roger.
Systemy jego hełmu sprawiały, że widział wszystko prawie jak w dzień.
– Na Boga Wody, Wasza Wysokość – powiedział dowódca piechoty. – Jak mamy znaleźć drogę w takich warunkach?
– Właśnie o tym myślałem – stwierdził książę. – Chyba będę musiał podzielić swoich marines i każdy z nich poprowadzi część kolumny. Będziemy szli rzędem, trzymając się za ręce.
– Dobrze – zgodził się Bes. Jego oczy zaczęły trochę przyzwyczajać się do ciemności. – Dobrze przynajmniej, że Bomani też nie lubią poruszać się po ciemku. I robią to bardzo powoli. Idę ustawić żołnierzy.
– A ja pójdę po marines – powiedział Roger.
– Nie! – warknęła Despreaux. – Jesteśmy twoją obstawą, a nie psami–przewodnikami!
– Plutonowy Despreaux, to rozkaz – powiedział chłodno książę. – Jeśli spytam kapitana Pahnera, na pewno mnie poprze. Być może mamy na flance oddział wroga o nieznanej liczebności, a na tym brzegu rzeki jesteśmy tylko my. Nie mam czasu na dyskusje.
– Kto będzie pana osłaniał, sir?
– Dwóch marines – odparł Roger. – Ty nie będziesz jednym z nich. I nie będziesz prowadzić grupy, tak samo jak ja. To daje w sumie ośmiu. Przygotuj ich i każ się zameldować u Turkola. Już powinniśmy ruszać.
– Dobrze, w porządku. Proszę tylko o jedną przysługę, Wasza Wysokość.
– Jaką?
– Nie wjeżdżaj w sam środek tysiąca Bomanów z pieśnią bojową na ustach, dobrze?
Roger parsknął śmiechem.
– Dobrze. W zamian ty też coś mi obiecaj.
– Co?
– Nie daj się zabić. Mam co do ciebie pewne plany.
– Dobrze – powiedziała plutonowy. – To ja już pójdę.
* * *
Chim Pri ściągnął wodze civan nad brzegiem małego strumienia i wytężył słuch. Deszcz ustał, przynajmniej na razie, a w koronach drzew szumiał wiatr. Prawdopodobnie zwiastował kolejną ulewę, ale przede wszystkim utrudniał im słuchanie.
Pri odwrócił się i z wielkim trudem zobaczył dwóch podążających za nim jeźdźców.
– Niech pierwszych trzech jedzie naprzód. Zobaczcie, co tam jest. I spróbujcie nie dać się zabić.
Trójka civan posłusznie potruchtała przed siebie. Chim usłyszał, jak jeden z kawalerzystów parska śmiechem.
– Tak jest, sir. Będziemy się starać nie dać się zabić. Nagle noc rozbrzmiała okrzykiem wydobywającym się z setek piersi barbarzyńców.
– Bogowie Ognia i Ciemności! – wrzasnął Pri. – W co myśmy się wpakowali?
Jeden z wysłanych przodem żołnierzy wystrzelił ze swojego nowego rewolweru wszystkie siedem pocisków. W błysku strzałów dowódca kawalerii zobaczył dziesiątki barbarzyńców... i kolejne setki za nimi.
– Rozproszyć się! – krzyknął. – Musimy ich dokładnie policzyć!
Dźgnął swojego civan ostrogami i ruszył na południe, szukając końca kolumny Bomanów. Wreszcie uznał, że zobaczył już wystarczająco dużo.
– Grać na odwrót! – rozkazał trębaczom, którzy cudem nie zgubili go w lesie. – Generalny odwrót.
Ruszył na północny wschód, zastanawiając się, jak powiedzieć Rogerowi, że cały ich oddział został najwyraźniej odcięty. Za nim rozbrzmiewało wycie rogów.
Wróg nacierał.
* * *
– Cóż, panowie, tak właśnie kończy się każdy blef – powiedział Pahner.
– Może nie jest aż tak źle – odezwał się Bogess. – Jeśli to mała grupa, możemy ją odepchnąć.
– Według Chim Priego jest ich przynajmniej tysiąc albo dwa, a nasz ostatni większy oddział kawalerii jest rozrzucony w lesie i wymieszany z Bomanami. Więc nie będzie łatwo ich zatrzymać.
– Mamy przerwać załadunek? – spytał From.
– Nie, dopóki nie będziemy musieli – odpowiedział Pahner. – Wszystko zależy teraz od Rogera. Jeśli ich pokona, kontynuujemy według planu. Jeśli go zepchną z pozycji albo otoczą, zaczniemy wycofywać żołnierzy z załadunku i formować front w stronę D’Sley. – Marine przerwał i pokręcił głową. – Co ja powiedziałem?
– Powiedział pan, że wszystko zależy od Rogera – powiedział Bogess.
Kapitan skrzywił się.
– To ja mam ochraniać Rogera, a nie na odwrót. To nie będzie dobrze wyglądać w moim raporcie.
– Najpierw musi pan go napisać – zaśmiał się Rus From. – A Roger niech sam troszczy się o siebie.
– Boże, Boże, Boże – jęknął marine. – Jego matka mnie zabije.
* * *
Roger wrzucił pad do torby. Znał już ten teren i wiedział, że nie ma gdzie zakotwiczyć flanki. Niedaleko za nimi płynął strumień, który mógł im pomóc kontrolować linię.
– Turkol, zatrzymamy się nad brzegiem strumienia. Jedna kompania w rezerwie, pozostałe trzy na linii. Zacznijcie sypać umocnienia. Kopcie porządnie, bo dalej już się nie będziemy cofać.
– Zrozumiano – powiedział dowódca batalionu piechoty. – Co z flankami?
– Jeśli uda nam się ściągnąć z powrotem kawalerię, ona je osłoni. Na razie podzielę marines i rozstawię ich w odwodzie.
– Wykonać.
* * *
– Roger – powiedział przez komunikator Chim Pri. – Gdzie, na demony, jesteś? I gdzie ja jestem?
– Pamiętasz, jak przekraczaliśmy taki nieduży strumień? – odparł książę, patrząc na ikonę, którą komunikator Priego wywołał na mapie jego pada.
– Tak, chyba jestem na tym samym trakcie, wzdłuż którego szliśmy. – Dowódca kawalerii rozejrzał się dookoła. Udało mu się na szczęście przegrupować przynajmniej połowę oddziału.
– Okopujemy się przy strumieniu. Jesteś w kontakcie z Bomanami?
– Nie – odparł Pri. – Przynajmniej nie ze zorganizowaną grupą. Trochę moich ludzi wciąż gdzieś tam jest i słyszę, jak strzelają, ale jest ciemniej niż w gnieździe atul i gówno widzę. Oderwaliśmy się od przeciwnika, kiedy tylko zdaliśmy sobie sprawę, że ma przewagę liczebną. Mam nadzieję, że wszyscy maruderzy wiedzą, w którą stronę jechać.
– Wracajcie tu. Trzymajcie się razem, żeby nie stracić kontaktu. Musimy ich na siebie ściągnąć, więc pokażcie im drogę. Mamy was na naszych padach i HUD hełmów. Despreaux albo ja możemy was poprowadzić, jeśli stracicie naszą pozycję.
– Zrozumiano – powiedział kawalerzysta, zadowolony, że słyszy jakieś konkretne rozkazy, nawet jeśli nieco obłąkane. – Zdaje pan sobie sprawę, że ich jest ponad dwa tysiące, prawda?
– Bardzo dobrze – powiedział Roger. – Po prostu przyprowadźcie ich do strumienia, a Turkol zajmie się resztą. Aha, jak się zbliżycie, zacznijcie dąć w rogi.
* * *
Roger szedł wzdłuż szeregu kopiących strzelców i uśmiechał się.
– Zdawało mi się, że Nowa Armia umie kopać! Co to, zgraja bab?
W odpowiedzi z ciemności nadleciała bryła mokrej ziemi i trafiła go w pierś.
– Jesteśmy tak dobrzy, że możemy w pana trafić nawet po ciemku, sir!
– Jeżeli kopiecie tak samo dobrze, wszystko w porządku – roześmiał się książę. – Idą na nas jakieś dwa tysiące Bomanów, więc myślę, że przyda wam się nieduży wał.
– Niech pan się nie martwi, Wasza Wysokość – powiedział jeden ze strzelców. – Nie boimy się umierać za naszego Boga.
Rogerowi przyszło do głowy, że zna ten cytat. Nie był pewien, od kogo go usłyszał, ale wyglądało to na Mirandę MacClintock.
– Nie o to chodzi, żebyś umarł za swojego Boga, żołnierzu. Masz zrobić tak, żeby ten drugi umarł za swojego.
– Niezłe – powiedział Bes, kiedy Roger odszedł na stanowisko dowodzenia. Za niskim wałem i okopem żołnierze wznieśli nieduży ziemny bastion dla dowódców. Biorąc pod uwagę, że Mardukanie pracowali nad nim tylko pół godziny, robiło to spore wrażenie.
Książę spojrzał na rosnące umocnienia i pokręcił głową.
– Bardzo ładnie. Tak sobie myślę, że jeśli tego nie utrzymamy, nie zasługujemy na zwycięstwo. Ciekaw jestem, jak wyglądają sprawy na północnym brzegu?
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY
– Tak jest, sir. Rozumiem – powiedział plutonowy.
– Gdybym miał wykwalifikowanego oficera, który mógłby was zastąpić, dałbym go – powiedział adiutant pułku Marton. – Prawdę mówiąc, gdybym miał takiego oficera, już dawno by zajął miejsce porucznika Fonala.
– Tak jest, sir. Rozumiem.
– Nie robicie takiego wrażenia – powiedział dowódca batalionu z poważnym wyrazem twarzy. – Wyglądacie, jakbyście skamienieli.
– Dam sobie radę, majorze Ni – powiedział Krindi Fain. – Spodziewałem się tylko, że co najwyżej poprowadzę marsz. Ale walka? Nie jestem pewien, czy wiem, jak to robić.
– Po prostu wykonujcie rozkazy, żołnierzu – poradził oficer. – Czasowo nadaję wam stopień porucznika. Uczyliście ich musztry, więc nie mówcie mi, że sami tego nie umiecie.
– Tak jest, sir. Rozumiem. Zastosuję się do poleceń.
– Bardzo dobrze – powiedział Ni z gestem otuchy. – Do roboty.
Fain odszedł, zastanawiając się, co i kiedy zrobił źle.
– Co jest, Fain? Wyglądasz, jakby ktoś zastrzelił ci psa.
Krindi spojrzał na Juliana i wykonał gest przerażenia.
– Dowodzę kompanią.
– Tak myślałem, że może do tego dojść.
– Ale nie jestem wcale przekonany, że to dobrze – przyznał Fain. – To duża odpowiedzialność.
– Szkolenie, które prowadziłeś, też wymagało odpowiedzialności. Po prostu idź i rób to, co wydaje ci się najlepsze. Przypomnij sobie wszystkich dobrych dowódców, jakich znałeś, i zachowuj się tak jak oni. Naśladuj nich. I nie pozwól, żeby żołnierze zobaczyli, jak oblewasz się śluzem.
Z jakiegoś powodu marine uznał ostatnie zdanie za zabawne.
– W porządku – powiedział Diaspranin.
– Masz. – Julian pogrzebał w chlebaku i wyjął poskręcany kawałek metalu.
– Co to jest? – spytał Fain, obracając go w ręce.
– W pierwszej bitwie, w której brałem udział – powiedział marine – dostałem tym kawałkiem szrapnela. Zatrzymałem go na szczęście. Pomyślałem, że jak będę go miał ze sobą, nikt mnie więcej nie trafi. Nie wiem, dlaczego, ale zawsze przynosi mi szczęście.
– I co pan bez niego zrobi? – spytał Diaspranin.
– W tej bitwie nie będzie mi potrzebny – odparł Julian, stukając w swój pancerz. – Jeszcze się nie urodził taki Bomanin, który mógłby to przebić. Ty to weź. Mnie nic nie będzie.
– Dobrze – powiedział Fain. – Dzięki. I niech Bóg Wody ma cię w opiece.
– To nie o mnie powinieneś się martwić – odparł marine, podnosząc swoje działko.
* * *
Kny Camsan parsknął śmiechem.
– A to chytre gównosiady! Ich armia jest pod Sindi, a oni próbują do niej wrócić!
– Nie ma się z czego śmiać – powiedział ostro pomniejszy wódz. – Tam są wszystkie nasze łupy. I nasze kobiety.
– Oczywiście – chrząknął znów Camsan. – I dziesięć czy dwanaście tysięcy naszych wojowników pod wodzą Mab Traga. Co oznacza, że ta głupia armia dalej będzie siedzieć pod murami, kiedy nadejdziemy. Cały ten pościg miał odwrócić naszą uwagę. Chcieli odciągnąć nas od Sindi, żeby doprowadzić resztę armii na pozycje.
– Jeśli o to chodziło, to im się udało.
– Oczywiście, że tak – zgodził się Camsan. – Ale co im to da? Zebraliśmy już prawie całą hordę i wszyscy nasi wojownicy tylko czekają, żeby zaatakować ich od tyłu. Pewnie myśleli, że wyciągnęli z Sindi wszystkich bomańskich wojowników ale to im się nie udało. Teraz mamy szansę ich dopaść!
– Może. Ale mamy ciężką przeprawę z ich jazdą. Ta nowa broń jest niezła.
– Broń im nie pomoże, skoro wiemy, gdzie są i co próbują zrobić – odparował Camsan. – Kiedy rozwalimy zakute łby, zabierzemy im tę broń. A potem pokonamy armię pod Sindi i ich broń też zabierzemy! Nie pozostawimy przy życiu nikogo, kto mógłby bronić murów Przystani K’Vaerna, więc ją też pokonamy!
– Miejmy nadzieję, że tak będzie – powiedział ponuro wódz. – Ale jak dotąd zakutym łbom wszystko wychodzi o wiele lepiej niż nam.
* * *
– Słuchajcie! – Potężny głos Bistem Kara zahuczał nad głowami dywizji piechoty. – Jak dotąd cała ta wojna idzie po myśli Bomanów, ale my to zmienimy! Jedyną przeszkodą na drodze do zwycięstwa jest to, że nasza kawaleria tkwi tam w pułapce.
Wskazał ręką na gęsty las.
– Pójdziemy tam i znajdziemy ich. Nie będzie trudno. – Żołnierze zachichotali niepewnie, trzask wystrzałów było słychać nawet z tej odległości. – Przebijemy kordon Bomanów i uwolnimy ich. A potem wrócimy do miasta. Nie chcę was okłamywać, to będzie ciężka walka. Ale damy radę. Musicie tylko mierzyć nisko i słuchać swoich oficerów. A teraz chodźmy i dajmy Bomanom przedsmak tego, co ich czeka w Przystani K’Vaerna!
* * *
– Poruczniku Fain – powiedział dowódca batalionu – dostaliśmy rozkaz wystawienia kompanii harcowników. Znacie różnicę między harcowaniem a regularną walką?
Światło dopiero co zaczęło przesączać się przez drzewa i wciąż było zbyt ciemno, by zobaczyć nawet własną dłoń. Cały marsz z miasta odbywał się w atramentowych ciemnościach. Teraz, przed świtem, piechota rozstawiała się do natarcia, które miało wyswobodzić kawalerzystów z pułapki.
– Marcować oznacza rozproszyć się i powoli poruszać – odpowiedział Diaspranin. – Od osłony do osłony. Chodzi o to, żeby znaleźć siły wroga, a potem zaatakować je z ukrycia, z możliwie największej odległości. Trzeba wybadać, jak są rozstawione, ale nie wolno dać się zaskoczyć.
Major Ni westchnął.
– Tak jak podejrzewałem, wiecie o tym więcej, niż którykolwiek z moich dowódców kompanii. Gratulacje, właśnie zgłosiliście się na ochotnika.
– Sir, to nie jest jednostka harcowników – zaprotestował Diaspranin. – To zadanie dla mieszkańców lasu. Albo specjalnie wyszkolonych oddziałów!
– Nie szkodzi – machnął ręką Ni. – Ruszajcie naprzód.
* * *
Fain powlókł się z powrotem do swojej nowej kompanii, zastanawiając się, jak przekazać te wieści żołnierzom.
– Wyprostuj się – powiedział Poi. – Niech nie widzą, że oblewa cię śluz.
– Gdzie to słyszałeś? – spytał Fain.
Erkum powiedział więcej słów niż zazwyczaj wymawiał przez cały tydzień.
– Od plutonowego Juliana.
Krindi zaczął się zastanawiać, jak w takiej sytuacji postąpiłby Julian. Przede wszystkim byłby twardy. Nie pozwoliłby na żadne protesty. Wyjaśniłby żołnierzom ich zadanie tak, jakby nigdy nie robił niczego innego, nawet jeśli wcześniej w życiu o nim nie słyszał.
Fain szkolił pułk Marton, więc mniej więcej wiedział, kto jest dobrym strzelcem. Kilku niezłych było w kompanii Delta.
Zanim się zorientował, był już przy swojej jednostce.
– Dobra, cwaniaczki! – wrzasnął. – Wyznaczono nas na harcowników. Pokażemy reszcie tej hołoty, jak to się robi!
* * *
Roger pił właśnie wodę z bukłaka, kiedy jeden z harcowników wrócił pędem. – Idą! – krzyknął, gramoląc się pospiesznie na usypany wał.
Byli robotnicy Nowej Armii pracowali ciężko przez całą noc i zbudowali najlepsze umocnienia, jakie można było wznieść w tak krótkim czasie. Niski wał i okop za strumieniem obsadzone były przez cienką linię piechoty. Większości kawalerzystów udało się wrócić z lasu i teraz przegrupowywali się na tyłach. Kiedy tylko Pri uzna, że są gotowi, wzmocnią marines na flankach.
Wzdłuż wału rozstawiono skrzynie z amunicją i racjami polowymi. Wyznaczono posłańców, a większość zwierząt – włącznie z oporną Patty – wysłano na tyły, by nie przeszkadzały w walce.
Czekała ich bitwa.
– Kapitanie Pahner, tu Roger – powiedział książę do komunikatora, starając się zachować pozory beztroski. – Za chwilę zetrzemy się z dwoma albo trzema tysiącami wrzeszczących barbarzyńców. Chciałbym panu tylko powiedzieć, że ta cała mardukańska wyprawa jest niewiarygodnie dobrą zabawą. Koniecznie musimy to kiedyś powtórzyć.
Pahner zachichotał, ale za chwilę w jego głosie pojawiło się przygnębienie.
– Wykończcie ich i nie ruszajcie się stamtąd – powiedział. – Chwilowo nie mam kogo do was posłać. Na północnym brzegu robi się gorąco.
* * *
Jeden z harcowników przystanął, podniósł rękę i pokazał, że jest ich mnóstwo.
Krindi Fain rozkazał rozciągniętej kompanii przesunąć się w lewo. Gdyby harcownicy uderzyli w hordę Bomanów od frontu, barbarzyńcy zorientowaliby się, gdzie jest wróg, i w którym kierunku należy kontratakować. Jeśli jednak atak nastąpi z boku, Bomani mogą uderzyć w niewłaściwe miejsce.
A wtedy byliby załatwieni.
Idący przodem zwiadowcy zaczęli sygnalizować, że widzą Bomanów. Fain zatrzymał resztę kompanii. Najwyraźniej wróg skoncentrował uwagę na kawalerii, ale prędzej czy później może zauważyć wojsko na tyłach. Trzeba więc zaatakować. Fain przywołał posłańca i nagryzmolił wiadomość.
– Do majora. Powiedz mu, że... oskrzydlamy zachodnią flankę Bomanów.
– Oskrzydlamy?
– Powiedz mu po prostu, że uderzamy na nich od zachodu. Idź już.
Posłaniec zniknął w zaroślach, a Fain się rozejrzał. Na widok sierżanta kompanii przeciągnął palcem po szyi, po czym wykonał straszliwie nieprzyzwoity gest.
Czas uderzać.
* * *
Honal podniósł głowę, słysząc dobiegający z południa trzask ognia karabinowego.
– W samą porę.
Bomani coraz bardziej napierali, nie zważając na rosnące stosy trupów wokół pozycji kawalerzystów.
– W ostatniej chwili – zgodził się Rastar, poprawiając opatrunek na jednym z górnych ramion Honala. – Każ ludziom przygotować się do wymarszu. Kiedy dam znak, wszyscy mają być w siodłach – zdrowi, chorzy, ranni i zabici. Musimy przygotować osłonę odwrotu. Ci dranie strasznie się zdenerwują, jak zobaczą, że ich zostawiamy, więc nie będzie łatwo pożegnać się z nimi.
* * *
Fain rozejrzał się dookoła. Atakujący ich frontalnie Bomani padli, skoszeni nawałą ognia harcowników, ale coraz więcej wrogów zachodziło kompanię z flanki.
– Każ pierwszemu plutonowi wycofać się na południe – powiedział do Erkum Pola. – Niech pilnują, żebyśmy mieli otwartą drogę do domu. Nie pozwól im uciec i przypomnij im, żeby nisko mierzyli.
– Dobra – powiedział szeregowy i ruszył biegiem.
– No, panie majorze – szepnął świeżo mianowany dowódca kompanii. – Gdzie reszta tej zasranej armii?
* * *
– Pułkowniku – warknął Bistem Kar – ma pan jakieś problemy?
– Porządkuję szyk, panie generale – powiedział dowódca pułku Marton. – To zajmie jeszcze trochę czasu.
Oficerowie pułku stali zbici w gromadkę przy trakcie z Therdan do Sindi, a wyraz ich twarzy wskazywał, że k’vaernijski dowódca trafił w sam środek kłótni. Dość zaciekłej, a w strefie walki to nigdy nie wróży niczego dobrego.
– Może mnie pan prosić o wszystko, tylko nie o czas – mruknął. Pułkownik Rahln, podobnie jak wielu wyższych stopniem oficerów Kara, nie służył z nim wcześniej w Gwardii.
Armię podzielono na pięć dywizji, składających się z trzech pułków każda, oraz towarzyszącej im kawalerii Związku. Każdy pułk składał się z czterystuosobowego batalionu strzelców, dwóch czterystuosobowych batalionów pikinierów i dwóch stuosobowych kompanii włóczników z asagajami, którzy chronili flanki. Oznaczało to, że każdy pułk stanowił niemal jedną trzecią całego stanu osobowego Gwardii sprzed wojny, a w armii było ich piętnaście. Kar zachował dla siebie dowodzenie Pierwszą Dywizją, razem z Pahnerem przeforsowali przekazanie dowodzenia nad czterema pozostałymi regularnym oficerom Gwardii. Mimo ich wysiłku niektóre pułki trafiły w ręce koleżków wpływowych rajców i kupców, a Sohna Rahln, głównodowodzący pułku Marton, był właśnie jednym z nich. Przed wojną był kupcem... i z całą pewnością nie żołnierzem. Stanowisko dowódcy przydzielono mu w zamian za poparcie operacji, a teraz narażał jej powodzenie na niebezpieczeństwo.
– Pułkowniku Rahln, czy możemy pomówić chwilę na osobności? – zahuczał generał.
– Nie mam tajemnic przed moimi oficerami – powiedział z wyższością były kupiec, a Kar zgrzytnął zębami.
Najbardziej denerwowało go to, że Rahln, podobnie jak wielu innych bogatych mieszczan zajmujących ważne stanowiska w armii, nie ukrywał pogardy, jaką jeszcze w czasach przed wojną żywił dla Gwardii.
– Cokolwiek chce mi pan powiedzieć, może pan to zrobić tutaj.
– Dobrze – powiedział Kar. – Skoro tak pan chce. Mamy harcowników z pana pułku, którzy nawiązali kontakt z nieprzyjacielem i potrzebują wsparcia. Mamy też kawalerię w pułapce, której trzeba pomóc. Dowodzi pan pierwszoliniowym pułkiem i jest pan osobiście odpowiedzialny za ruchy pana jednostek. Ma pan dziesięć minut na rozpoczęcie natarcia, w przeciwnym razie każę pana rozstrzelać.
– Uważaj pan! – warknął Rahln. – Może pan stracić stanowisko za takie pogróżki!
K’Vaernijski generał chwycił oficera za skórzaną uprząż i podniósł do góry. Pułkownik zapiszczał, przerażony niespodziewaną napaścią. Gwardzista obrócił go w powietrzu i cisnął na ziemię z taką siłą, że wszyscy w promieniu trzech metrów usłyszeli uchodzące z płuc Rahlna powietrze.
Kar przyklęknął i złapał pułkownika za gardło.
– Mógłbym cię zgnieść jak robaka – syknął – i nikt by się tym nie przejął. Ani tu, ani w Przystani. Weź się w garść i daj przykład swoim oficerom, którzy w przeciwieństwie do ciebie wiedzą, co robić!
– Masz jeszcze dziewięć minut – dodał, potrząsając oficerem.
– Jest pan pewien, że to był dobry pomysł? – spytał jego adiutant, kiedy wracali na stanowisko dowodzenia.
– Jedyny problem to paskudny śluz tego kretyna na moim oporządzeniu – prychnął generał. – Jego dowódcy batalionów to zawodowcy. Jeśli da im spokój, wyrobią się w czasie. Ale dopilnuj, żeby zastąpić go Nimem, jeśli znów coś spieprzy. I wyślij oddział Gwardzistów... z rewolwerami i zegarkiem.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY
Fain rozejrzał się wokół. Pozostałości jego kompanii zebrały się nad brzegiem jednego z licznych strumieni Doliny Sindi. Udało im się wydostać z zacieśniającego się okrążenia, ale ponieśli spore straty. Poi na szczęście przeżył razem ze swoimi żołnierzami, którzy odparli Bomanów próbujących oskrzydlić ich od południa.
Dowództwo oczywiście nie zaopatrzyło ich w mapę, więc Fain miał zaledwie mgliste pojęcie, gdzie są. Bomani nie przerwali pierścienia wokół okrążonych kawalerzystów i najwyraźniej uważali, że jedyne zagrożenie stanowią harcownicy. Prawdopodobnie nie mieli pojęcia, skąd nadchodzi prawdziwe niebezpieczeństwo, a o to właśnie chodziło Fainowi i jego ludziom.
Fain miał nie dopuścić, by Bomani zorientowali się, gdzie znajduje się reszta odsieczy. Jednak uderzanie na flanki, choć dezorientowało przeciwnika, nic nie dawało, jeśli nie następował po nim generalny szturm.
Nie tak to miało wyglądać. Miało nastąpić natarcie. Major powiedział, że będzie natarcie, a nie, że pojedyncza kompania zostanie rzucona w sam środek walki bez żadnego wsparcia.
Pułk musi wreszcie się ruszyć, pomyślał, w przeciwnym razie moi ludzie będą ginąć bez potrzeby.
Fain miał tylko nadzieję, że gdzie indziej sprawy toczą się bardziej pomyślnie.
* * *
– Kapitanie Pahner, tu Roger.
– Ach, książę Roger! Według małego chipa w moim mózgu wciąż pan żyje.
– Widzę, że wszyscy są w dobrych nastrojach – odpowiedział książę. W tle Pahner słyszał nieustanną serię ognia karabinowego. – Chciałbym sprecyzować swoje wcześniejsze wyliczenia. Bomanów jest ponad trzy tysiące.
– Kocham tę pracę – powiedział kapitan tonem swobodnej konwersacji. – Wiem, że żaden plan nie wytrzymuje konfrontacji z nieprzyjacielem, ale czy jakikolwiek plan poszedł kiedyś aż tak źle?
– Na pewno. Ale zboczyliśmy z tematu. Nie ma pan tam u siebie czegoś w rodzaju rezerwy?
– Miałem. Połowę robotników wycofałem do walki. Właśnie wysłałem ich na północ, za rzekę, żeby wsparli Bistema. Ściągnięcie ich z powrotem na ten brzeg potrwałoby kilka godzin, a co dopiero wysłanie do pana. Czemu pan pyta?
– Z ciekawości – odparł Roger, a kapitan usłyszał charakterystyczny odgłos strzałów z pistoletu śrutowego. – Trochę nas tu oskrzydlili.
– Roger – spytał bardzo spokojnie Pahner – jesteście otoczeni?
– Wolę nazywać to bogatą w wydarzenia sytuacją. Robią wrażenie, jakby chcieli nas wybić co do nogi, zamiast nas ominąć i ruszyć w kierunku Sindi albo do D’Sley. A więc wypełniamy dalej nasze zadanie, prawda?
– Ale nie ja – zauważył wciąż niezwykle spokojny kapitan. – Odciągam resztę piechoty od ładowania zapasów.
– O nas niech się pan nie martwi – powiedział Roger. – Piechota szłaby do nas kilka godzin, a my skończymy tutaj za jakieś trzydzieści minut.
* * *
Roger przykucnął, kiedy Despreaux strzeliła mu nad głową. Cząsteczki czarnego prochu spadły mu na kark, a płomień wystrzału przypalił kucyk, gdyby nie hełm, książę na pewno by ogłuchł.
– Ostrożnie, kochanie! – powiedział. – Zawsze byłem ciekaw, jak wygląda toots, ale nie chcę oglądać własnego!
– Proszę się odpieprzyć, Wasza Wysokość – odparła plutonowy. – Ten był już za blisko, więc musiałam strzelić.
– Nie jest złe – powiedział Bes, wystawiając głowę z okopu. – Byłoby miło, gdyby udało nam się utrzymać pierwotne pozycje, ale tu też jest niezłe, nie licząc flank.
– A skoro o tym mowa – powiedziała Despreaux – Reneb, zgłoś się. Wszyscy obecni?
– Obecni – potwierdziła marine. – Jak dotąd żadnych strat, a tamci padają setkami.
– U nas to samo – powiedział Roger, wyglądając z okopu. W całej jednostce było zaledwie dwunastu ludzi, ale każdy z nich miał trzydzieści dziesięcionabojowych magazynków do nowych karabinów. Oszczędzali amunicję, pozwalając Mardukanom strzelać na większe odległości z jednostrzałowych karabinów. Za każdym razem, kiedy barbarzyńcy przypuszczali kolejny szturm, ogień marines czynił wśród nich straszliwe spustoszenie.
Jak sięgnąć wzrokiem, ziemia po obu stronach okopu była zasłana trupami Bomanów. Barbarzyńcy próbowali zbliżyć się na odległość rzutu toporkiem, wierząc w swoją przewagę liczebną. Kilka razy doszło do walki wręcz, ale nawet wtedy batalion Carnan i Osobisty Oddział Basik dały radę odeprzeć ataki.
– Znowu idą! – krzyknął Bes, zatrzaskując komorę karabinu i strzelając do pierwszego z szarżujących Bomanów.
Tym razem barbarzyńcom udało się skoordynować swój atak. Nadeszli z obu stron, ale nie bezpośrednio od flanki. Książę rzucił swoje magnum Cordowi, który okazał się być całkiem niezłym strzelcem, i wyciągnął pistolet śrutowy. Rozpoczął sekwencję strzałów. Każdy z rozlegających się co czternaście sekund wystrzałów powalał jednego barbarzyńcę.
Polana zasnuła się siwym dymem wystrzałów. Smród spalonego prochu przypominał piekielne wyziewy, a kiedy barbarzyńcy zaczęli wskakiwać do okopów i wymachiwać swoimi dwuręcznymi toporkami, wydawało się, że na polu bitwy zjawił się osobiście sam Lucyfer.
Obrońcy wyciągnęli swoje długie bagnety. Despreaux zablokowała cios toporka, uderzyła napastnika kolbą w krocze i przykucnęła, kiedy Turkol Bes dźgnął go ponad jej ramieniem. Cord nie zdołał się zasłonić i wyrżnął o ścianę okopu. W pobliżu Rogera pojawił się wymachujący toporem Bomanin, wielki jak Bistem Kar. Plutonowy poczuła bezradną rozpacz, że nie jest w stanie go dosięgnąć.
Patty odesłano na tyły razem z innymi jucznymi zwierzętami, ale Pieszczura nie dała się złapać i pozostała ze swoim panem. Kiedy topór barbarzyńcy wzniósł się do zadania Rogerowi śmiertelnego ciosu, dziewięćdziesięciokilogramowy syczący gad wbił zęby w nogę Bomanina. Atak Pieszczury pozwolił Rogerowi obrócić się i strzelić. Olbrzym runął mu pod nogi.
– Szlag by trafił tych głupich czterołapych drani – zaklęła Despreaux, wycierając krew z twarzy. – Nie widzą, że zostali pokonani?
– Oczywiście, że widzą – zaśmiał się Bes. – Prawie tak samo dobrze jak basik.
* * *
Knitz De’n złapał się w gniewie za rogi. Zwiadowca przyniósł wiadomość, że Sindi zostało zdobyte miasto właśnie plądrowano, a ich kobiety i dzieci wpadły w ręce gównosiadów. Poza tym ten mały oddziałek odparł w Dolinie Tam pięć szarży najlepszych toporników.
– Jeszcze jedna szarża i ich zniszczymy – zasyczał wódz.
– Nie – powiedział stanowczo Sof Knu. – Te ich nowe arkebuzy są straszne, a oni sami walczą jak demony. Chodźmy na zachód – na pewno jacyś wojownicy uszli ze zdobytego miasta. Znajdziemy ich, połączymy swoje siły i będziemy tak długo nękać K’Vaernijczyków, aż w końcu powalimy ich tak, jak kef robią z turom.
– Nie! – krzyknął Knitz De’n. – Zabijemy ich tu i teraz! To nasza ziemia, myją zdobyliśmy i nikt nam jej nie odbierze!
– Rób, jak chcesz – powiedział Sof Knu – ale ja idę i zabieram ze sobą swoich wojowników. Nie jestem szalony.
Ostrze topora wbiło się między jego bark i szyję, prawie odrąbując górne ramię. Sof padł, a Knitz szarpnięciem wyrwał broń z rany i podniósł ją w górę.
– Jeszcze ktoś chce podważyć moje prawo dowodzenia? – warknął, rozglądając się po ponurych barbarzyńcach. – Jeszcze jedna szarża! Atakujcie! Z sercem atul i siłą pagathar!
* * *
– Nie wierzę własnym oczom – powiedziała Despreaux, a Roger oderwał wzrok od opatrunku, który właśnie zakładał Cordowi.
– To chyba jakiś dowcip, prawda? – rzekł na widok wypadających zza krzaków czterech Bomanów.
– Albo wpadli w szał, albo chodzi im już tylko o honor. – Pri przyjrzał się barbarzyńcom i chrząknął. – To jednak szał.
– No? Ktoś ich zastrzeli czy pozwolimy im nas pozabijać? – spytała ironicznie Despreaux.
Zanim skończyła mówić, rozległy się cztery strzały z pistoletu śrutowego. Bomani polecieli w tył w fontannie krwi.
– Coś mówiłaś? – zapytał Roger, chowając pistolet do kabury i jak gdyby nigdy nic wracając do opatrywania swojego asi.
– Tak. Właśnie o tym mówiłam.
– Wiesz – odezwał się książę, nie odrywając wzroku od bandaża – któregoś dnia mam zamiar stoczyć walkę, podczas której nie będę musiał nikogo zabijać.
– To dopiero będzie dzień – odparła smutno plutonowy.
* * *
– Wiesz, może ten dzień nie będzie taki najgorszy – powiedział Krindi Fain, kiedy na wschodzie rozległy się regularne salwy karabinowe.
Pomimo braku wsparcia, były plutonowy wysłał do przodu snajperów z zadaniem skubania Bomanów. Reakcja barbarzyńców była gwałtowna i nieskoordynowana – blisko trzystu z nich rzuciło się za strzelcami w las, gdzie na skraju gęstwiny zaatakowały ich resztki stuosobowej kompanii. Ogień żołnierzy powalił większość Bomanów przy bardzo niewielkich własnych stratach. Odgłos zmasowanego ognia na wschodzie był najcudowniejszym dźwiękiem, jaki Fain kiedykolwiek słyszał.
– Zrobiliśmy, co do nas należało – powiedział. – Teraz znajdźmy naszych. I na litość Boską, miejcie oczy otwarte! Wokół aż roi się od Bomanów, a poza tym chyba nie chcemy, żeby nas ostrzelali nasi!
– Możemy obszukać zabitych, panie poruczniku? – spytał jeden z żołnierzy.
– Dopiero po bitwie – uciął Fain. – Ruszajmy, póki można.
– Ale będziemy się wycofywać! – zaprotestował żołnierz. – Niczego nie dostaniemy!
– Dostaniesz kopa w dupę, jak się nie zamkniesz – powiedział Erkum Poi. – Słyszałeś pana porucznika. Ruszaj się!
– Ruszajmy – powiedział dowódca kompanii, wskazując nieco na południe od miejsca, skąd dobiegał huk kanonady. – W tamtą stronę powinno być dobrze.
* * *
– Tam! – krzyknął Rastar, kiedy jego civan skoczyło na nogi. Dźgnął je ostrogami, kierując na zachód. Jego rewolwery pluły ogniem i dymem. Za nim jechało pół tuzina jego żołnierzy. Kiedy ich zmasowany ogień wyrwał dziurę w bomańskich szeregach, wszyscy skręcili gwałtownie, a obok przegalopowało stado spłoszonych civan.
Prowadzone przez Honala i innych jeźdźców zwierzęta, oszalałe ze strachu od huku strzałów i zapachu krwi, uderzyły w nadszarpnięte już linie Bomanów, powodując jeszcze większy chaos. Regularne salwy z południa – podczas gdy większość ognia, lekkiego zresztą, do tej pory pochodziła z południowego zachodu – całkowicie wytrąciły barbarzyńców z równowagi. Złapani w dwa ognie Bomani nie wiedzieli, co robić.
Część z nich, widząc wymykającą się przez powstałą lukę kawalerię, rzuciła się do ataku i wpadła w nawałę karabinowego ognia. Trzy tysiące okrążonych jeźdźców miało mało amunicji, a zaledwie jedna dziesiąta z nich była wyposażona w karabiny. Żołnierze pięciu batalionów strzelców, które Bistem Kar przekazał pod komendę majora Onar Niego w miejsce poległego pułkownika Rahlna, na szczęście nie mieli takich problemów. Ładowali salwę za salwą w stłoczonych barbarzyńców. Czteroręcy Mardukanie potrafili ładować, celować i strzelać nie opuszczając nawet broni, więc częstotliwość ich ognia była wprost niewiarygodna. Bomani byli tak ciasno stłoczeni, że pojedynczy pocisk zabijał lub ranił trzech do czterech z nich, a każdy strzelec wysyłał w ciągu minuty sześć dobrze wymierzonych pocisków. Nawet osławiony szał bojowy Bomanów nie był w stanie im pomóc.
Barbarzyńcy na flankach rozproszyli się, próbując otoczyć żołnierzy, ale napotkali uzbrojonych w asagaje włóczników i zostali odparci.
– Wiadomość do pułkownika Desa – powiedział Kar. – Niech zwinie swoją prawą flankę i wycofa się. To samo do pułkownika Tarma, tyle że on ma zwinąć lewą flankę.
K’Vaernijski generał podniósł wzrok na Rastara, który właśnie podjechał do stanowiska dowodzenia.
– Witaj, książę Rastarze.
– Miło, że pana widzę, generale Kar – powiedział książę z lekkim skinięciem głowy.
– Miałem trochę problemów z podwładnymi – przyznał K’Vaernijczyk – ale już je rozwiązałem. Ilu jest przed nami?
– Tylko część hordy, dzięki bogom. – Kawalerzysta zsunął się z siodła civan. – Camsan domyślił się, dokąd jedziemy, i rozproszył własne siły, żeby powstrzymać nas przed powrotem do Sindi. Reszta idzie tu z północy. Kilka grup nas znalazło, w tym, jak sądzę, sam Camsan, więc koordynację mieli niezłą.
– Dopóki nie będzie ich pełne sto tysięcy, damy sobie radę – powiedział Kar. – Musimy mądrze się wycofać.
– O, tak – zgodził się Honal, zatrzymując obok nich swojego wierzchowca. – Nie chcę spędzić tu następnej takiej nocy.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY
– Wreszcie sprawy zaczynają układać się w miarę dobrze – powiedział Pahner.
– Miło to słyszeć. – Rus From, który został naczelnym inżynierem polowym k’vaernijskiej armii, przeciągnął się ze zmęczenia. – Udało nam się załadować na łodzie prawie wszystkie zapasy i wysłać je w dół rzeki – zameldował. – Sporo jeszcze zostało, ale już na południowym brzegu.
– Dobrze – powiedział Bogess. – Teraz musimy zebrać armię do kupy, zanim pojawi się Camsan – zakładając oczywiście, że Bistem wróci cały i zdrowy. Wygląda na to, że Roger zgniótł Bomanów na południu.
– Tak – zgodził się Pahner. – Kompetentni podwładni to prawdziwy skarb. Oczywiście powstaje w tym momencie pytanie, kto tu naprawdę jest podwładnym. A skoro o tym mowa... – Włączył komunikator.
– Książę Rogerze, tu kapitan Pahner.
* * *
Roger jęknął, kiedy usłyszał sygnał komunikatora.
– Tu Roger.
– Przykro mi niezmiernie, Wasza Wysokość, ale musi pan przywlec swój tyłek do Sindi. Przypuszczam, że jutro rano będziemy tu gościć główną hordę, i chciałbym, żeby pan był obecny na przyjęciu.
– Jasne, kapitanie – jęknął znów książę i popatrzył na nieprzytomnych ze zmęczenia żołnierzy. Wyglądali strasznie. – Ruszymy za kilka minut. Ale proszę pamiętać, że musieliśmy odesłać wszystkie nasze civan i turom, więc idziemy na piechotę.
– Zrozumiałem. Wyślę do was żołnierzy z waszymi wierzchowcami. Proszę ruszać, Wasza Wysokość.
– Roger, bez odbioru. – Książę uśmiechnął się, wstał i szturchnął śpiącą obok niego dziewczynę. – Despreaux! Co to ma znaczyć, u licha? Chrapiecie, kiedy wasz książę jest w niebezpieczeństwie?
* * *
Krindi Fain nie wiedział, gdzie jest jego batalion ani pułk. Nikt inny najwyraźniej również tego nie wiedział, lecz ponieważ widok dowódcy błąkającego się w samym środku odwrotu i szukającego macierzystej jednostki wpłynąłby źle na morale żołnierzy, Fain zostawił swoją kompanię ze strażą pilnującą jucznych zwierząt i udał się na poszukiwania.
Był trochę otępiały ze zmęczenia i niewyspania, ale natychmiast oprzytomniał, kiedy wpadł na jakąś przeszkodę.
– Co wy tu robicie, żołnierzu? – spytał adiutant Bistem Kara.
Fain zrobił wielkie oczy, widząc stojących dookoła oficerów.
– Krindi Fain, p.o. porucznika, kompania Delta, batalion strzelecki pułku Marton! – wyrecytował, salutując. – Szukam swojego batalionu, sir!
– Fain? – zahuczał Kar. – Jeszcze niedawno byliście plutonowym–instruktorem.
– To długa historia, panie generale – powiedział p.o. porucznika, stając na baczność. – Jeśli można, pozwolę to wyjaśnić majorowi Ni i plutonowemu Julianowi!
– Kompania Delta? – zdziwił się jeden z oficerów. – Myślałem, że tam dowodzi porucznik Fonal. Ci harcownicy na południowo–zachodniej flance to byliście wy, prawda?
– Tak jest, sir – powiedział Fain. – Próbujemy teraz znaleźć drogę do domu, sir.
Generał Kar wybuchnął grzmiącym śmiechem.
– To najlepsze określenie tego domu wariatów, jakie słyszałem – powiedział, a jego sztab zawtórował mu śmiechem.
Fain przypuszczał, że powinien do nich dołączyć, ale był zbyt zmęczony. Podniósł ludzkim gestem wszystkie cztery ręce.
– Próbuję tylko znaleźć swoją jednostkę, sir.
Przez tych czyściutkich sztabowców, którzy bez wątpienia zjedli gorące śniadanie i nie wiedzieli, co to jest brud i krew, rozbolała go głowa.
– Już nie szukajcie – powiedział Kar. – Zbierzcie swoich ludzi i przyprowadźcie ich tutaj. Przypilnujcie, żeby dostali coś do zjedzenia, a potem zastąpicie kompanię ochraniającą sztab dowodzenia. Wolę, żeby moich pleców pilnowali doświadczeni w walce weterani.
– Dziękuję panu, sir – powiedział Fain.
– To ja wam dziękuję. Podziękujcie ode mnie swojej kompanii. Kiedy wrócimy do Sindi, zrobię to osobiście.
– Tak jest, sir – powiedział p.o. porucznika. – Pójdę po swoją kompanię.
* * *
Odwrót przez las trwał wiele godzin. Siły Bomanów wydawały się nie do wyczerpania, na miejsce każdego zabitego wyskakiwali jak spod ziemi dwaj następni. Kawaleria była właściwie bezużyteczna, nie dość, że civan były zmęczone, to układ terenu nie pozwalał na rozwinięcie szarży. Kilku jeźdźców z karabinami wysłano do zamknięcia luk w szeregu. Rastar i Honal trzymali jeden oddział w siodłach w razie potrzeby szybkiej reakcji.
Piki nie przydały się w dżungli bardziej niż jazda, ale za to uzbrojeni w asagaje włócznicy raz po raz dowodzili, jak wiele są warci. Bomani atakowali flanki, ale za każdym razem ich odpierano i wybijano. Dławiące kłęby dymu unosiły się niczym gęsta mgła pod sklepieniem z gałęzi. Wydawało się, że koszmarna walka, trzask wystrzałów, wycie pocisków i wrzaski rannych i umierających nigdy się nie skończą.
Cofające się pułki dotarły wreszcie do skraju lasu.
Pahner zobaczył z murów Sindi oddziały wychodzące z dżungli. Bistem Kar zabrał większość zabitych i wszystkich rannych. Poniósł niewiele strat. Miał oczywiście ogromną przewagę w postaci świetnie uzbrojonych żołnierzy, ale Pahner podejrzewał, że k’vaernijski generał dałby sobie radę nawet z podobnie uzbrojonym jak on przeciwnikiem. Kar kojarzył mu się z murem, którego nic nie jest w stanie przebić.
Na skraju dżungli jako pierwsze pojawiły się bataliony pikinierów. Jak dotąd nie brali poważniejszego udziału w walce, Bomani nie mieli okazji przekonać się, jak trudnym przeciwnikiem jest niewzruszona ściana pik.
Kiedy pikinierzy ustawili się na swoich pozycjach, z dżungli zaczęły wychodzić inne jednostki. Najpierw kawaleria Rastara, w większości na piechotę, potem ranni, osłaniani przez lżej rannych i włóczników. Na końcu pojawili się zdyscyplinowani strzelcy. Dyscyplinę i świetną organizację zawdzięczali Farmerowi i jego marines, ale kapitan zdawał sobie sprawę, że szybko mogłaby wziąć w łeb, gdyby żołnierze nie mieli tak wspaniałego dowódcy jak Bistem Kar.
Nadeszła chwila przeprowadzenia ryzykownego manewru. Czworoboki pikinierów rozstąpiły się, by przepuścić strzelców, a Kar zrobił to tak sprawnie, że Bomani nawet się nie zorientowali.
Następnie cofająca się armia ustawiła się w olbrzymi czworobok pik, niemający flank, które można by zaatakować. Powolnym, równym marszem wojsko skierowało się ku bramom Sindi. Raz za razem Bomani rzucali się na nich, próbując znaleźć odkrytą flankę, jednak ostrza pik nie dopuszczały ich na odległość umożliwiającą walkę wręcz, a salwy z karabinów dziesiątkowały ich. W końcu Bomani musieli zrezygnować z prób zatrzymania przeciwnika. Zwycięska armia zaczęła wchodzić w bramy miasta. Ogień karabinowy z ziemi i z murów powstrzymał ostatnie desperackie szarże Bomanów.
* * *
Przez cały długi i męczący dzień Krindi Fain przebywał w sztabie dowodzenia i przyglądał się pracy generała. Kar stał spokojnie, z rękami splecionymi za plecami, i od czasu do czasu rzucał jakiś rozkaz, który jego adiutanci i posłańcy natychmiast wykonywali.
Fain rozstawił swoją kompanię wokół generała. Nowo mianowany dowódca zdawał sobie sprawę, że jego pojawienie się w samym środku otaczającej generała grupy ujawniło słabość dotychczasowej ochrony Kara i było przyczyną zmiany jego przydziału. Fain nie wyobrażał sobie, by ktoś mógł tak łatwo przejść koło jego ludzi. Harcownicy z kompanii Delta, uzbrojeni w karabiny, patrzyli spode łba na każdego, kto zbliżał się do generała. Nikt nie mógł ich ominąć.
Dzięki czujności swoich żołnierzy Fain mógł spokojnie przyglądać się bitwie. Widział, że Bistem Kar ma ogromne umiejętności dowodzenia, którymi on sam nigdy nie będzie mógł się wykazać. Kiedy zapadła ciemność, bomańskie ataki osłabły, a ostatki odsieczy dla kawalerzystów, włącznie z grupą do wodzenia, schroniły się za murami Sindi.
* * *
Kny Camsan stał w wieczornym deszczu i z niedowierzaniem patrzył na mury Sindi.
To nie może być prawda! To niemożliwe!
Był pewien, że Mab Trag utrzyma miasto podczas jego nieobecności. Kiedy jednak zobaczył mury, nie mógł nawet mieć pretensji do starego wodza za oddanie miasta gównosiadom. To, co spotkało hordę w ciągu tego długiego i strasznego dnia, wydawało się błahostką w porównaniu z tym, co stało się z Sindi. Camsan nie potrafił sobie wyobrazić, co mogło aż tak poszarpać potężne mury. Widniały w nich dziesiątki olbrzymich wyrw, przez które gównosiady przypuściły szturm i odbiły miasto z rąk Traga i jego wojowników.
– Co robimy? – spytał ostro jeden z pomniejszych wodzów.
– Przez noc zbierzemy siły – odparł Camsan, nie odrywając wzroku od zniszczonych murów miasta, które miało być jego stolicą.
– A potem? – naciskał wódz.
Tar Tin stał na czele Gestai, jednego z największych i najbardziej wojowniczych klanów. Był wodzem starej daty, wierzącym, że dzięki mocy płynącej z bojowego szału wojownicy są w stanie pokonać wszystkie przeciwności i zwyciężyć. Był jednym z najwierniejszych zwolenników poprzedniego wodza, którego miejsce zajął Camsan.
– A potem przygwoździmy gównosiadów i zagłodzimy ich – powiedział ostro Camsan.
– A razem z nimi nasze kobiety i dzieci? – prychnął Tar Tin. – To rzeczywiście genialny plan!
– To jedyne wyjście! – krzyknął Camsan. – Straty, jakie ponieśliśmy, atakując ich arkebuzy, są tego najlepszym dowodem!
– A ja twierdzę, że to nie jest jedyne rozwiązanie – splunął Tin. – Gównosiady trzymają nasze kobiety i dzieci jako zakładników. Myślisz, że zawahają się przed zabiciem ich, kiedy zorientują się, że są zgubieni? Musimy ich natychmiast zaatakować przez wyrwy, które zrobili przez własną głupotę jakby specjalnie dla nas, i zniszczyć ich, zanim oni zniszczą przyszłość Bomanów!
– To szaleństwo – zaprotestował Camsan. – Nie widziałeś, co ich nowa broń zrobiła w lesie? Nie rozumiesz, że jeśli potrafią zburzyć takie mury, potrafią też zrobić coś o wiele gorszego? Nie, musimy wymyślić coś innego!
– Musimy zaatakować! – ryknął jeszcze głośniej Tin. – Tak właśnie postępują prawdziwi Bomani – atakują i giną. A po ich trupach atakują następni i następni, aż dopadną wroga i zwyciężą!
– Straciliśmy dzisiaj tysiące! – odkrzyknął Camsan. – Jeśli zaatakujemy te mury, to będzie drugie Therdan, tylko o wiele gorzej. Co pomożemy naszym kobietom i dzieciom, jeśli rzucimy się im na pomoc i zostaniemy zniszczeni? Myślisz, że gównosiady zawahają się przed zabiciem ich, kiedy zniszczą hordę i nie będzie już nad nimi wisiała groźba naszej zemsty?
Wódz klasnął w ręce gestem sprzeciwu.
– Szarżować na przygotowanego wroga, który ma taką broń, jest głupie i bezcelowe! Musimy znaleźć lepsze rozwiązanie!
– To przez te twoje „lepsze rozwiązania” i chytre plany zginęło tylu naszych wojowników – powiedział Tar Tin stanowczym, groźnym głosem. – Myślę, że straciłeś poparcie wszystkich klanów. Ta katastrofa to twoje dzieło!
Wódz Gestai cofnął się i podniósł ręce.
– Kto jest sprawcą naszej klęski? Mury miasta są potrzaskane, a nasi wojownicy umierają! Czyja odmowa zdobycia Przystani K’Vaerna dała gównosiadom czas na przygotowanie nowej broni? Kto spowodował, że zabrano nam nasze kobiety i dzieci? Kto jest sprawcą naszej klęski?
Wokół obu wodzów zebrali się pozostali przywódcy klanów. Większość z nich była o wiele starsza od Kny Camsana i z niechęcią patrzyła na jego młody wiek, kiedy wybierano go na naczelnego wodza. Poparli go jednak po bitwie pod Therdan, gdyż potworne straty poniesione przy atakowaniu murów miasta przeraziły ich. Ale teraz, kiedy tylu wojowników leżało zabitych na polu i w dżungli, a ich kobiety i dzieci znalazły się w rękach gównosiadów, poczuli, że przyszedł czas na zmianę.
* * *
– Jak pan sądzi, co oni tam robią? – spytał zmęczonym głosem Roger.
Jego siły dotarły do Sindi tuż po zmroku. Chociaż wielu piechurów zasnęło w drodze z krańcowego wyczerpania, Chim Pri i jego kawalerzyści zdołali jakoś wyrównać szyk i wjechać przez południowe bramy miasta sprężystym kłusem, pod powiewającym sztandarem, na którym szczerzył zęby basik. Książę stał teraz na blankach i razem z Pahnerem patrzyli na pola.
– Zwiadowcy Jina mają na nich oko – powiedział kapitan. – Nie możemy podejść dość blisko, żeby użyć mikrofonów kierunkowych, ale wygląda na to, że prowadzą ostrą dyskusję. Myślę, że zastanawiają się nad zmianą dowódcy, i szczerze mówiąc, bardzo mnie to cieszy. Ten cały Camsan jest zdecydowanie zanadto pomysłowy jak na barbarzyńcę.
– Sądzi pan, że rano nas zaatakują? – Roger machnął ręką w kierunku stosów bomańskich trupów, wyraźnie widocznych dzięki systemom powiększającym hełmów. – Po tym, co im zrobiliśmy w otwartym polu?
– Zrobiliśmy wszystko, żeby ich do tego zachęcić – odparł Pahner. – Zużyliśmy prawie tuzin ładunków działek plazmowych, żeby wybić takie ładne, szerokie wyrwy w murach, i byłbym niesłychanie zawiedziony, gdyby nie skorzystali z tego, że mają ułatwiony dostęp do miasta. Poza tym są tu ich kobiety i dzieci, więc powinni wpaść tutaj i je uratować.
– A jeśli tego nie zrobią? – spytał Roger. – Co wtedy?
– Jeśli oni nie przyjdą do nas, my pójdziemy do nich, że tak powiem. Wysadzę Wielki Most, żeby zostali na drugim brzegu rzeki, a potem ruszę na południe z ich kobietami i dziećmi w czworoboku pikinierów. Zanim znajdą jakąś przeprawę – w ostateczności zbudują tratwy – my będziemy już prawie w D’Sley. Tamtejsze mury są mocne, zwłaszcza po naprawach, które zarządził Tor Flain i Fullea. Utrzymamy je bez trudu dzięki karabinom i artylerii, a wciąż będziemy mieli ich kobiety i dzieci.
– Szczerze mówiąc, wolałbym takie wyjście, ponieważ jeśli jutro nas zaatakują, może być paskudnie. Gdyby udało nam się przeprowadzić ich rodziny do D’Sley i zmusić ich do rozmów, byłby to najlepszy sposób na zakończenie całej sprawy bez olbrzymich strat po obu stronach. Nie myślałem, że będziemy mieli dość czasu, aby tu zostać i prowadzić negocjacje. Chociaż bardzo lubię i szanuję K’Vaernijczyków, nie sądzę, żeby powierzenie im rozmów było najlepszym pomysłem. Są za bardzo chętni do wyrżnięcia wroga, żeby pozostawić los tylu tysięcy kobiet i dzieci w ich rękach. Teraz, kiedy Dobrescu odkrył ten wyciąg z tranu coli, moglibyśmy chyba spróbować rozmawiać... tyle że wszystko tutaj jest już przygotowane, no a poza tym ci dranie mogliby przeprawić się przez rzekę i dopaść nas na drodze do D’Sley.
Roger spojrzał na kapitana. Armand Pahner był jednym z najbardziej skomplikowanych ludzi, jakich znał. Był także bardzo niebezpieczny, nie wahał się przed zniszczeniem wszystkiego i wszystkich, którzy stali na jego drodze do osiągnięcia celu: dostarczenia Rogera żywego na ziemię. Jednak przy całej swojej bezwzględności marine był równie zdecydowany ocalić wszystko to, czego nie musiał niszczyć. Dzięki pobytowi na Marduku książę zrozumiał, jak łatwo byłoby każdemu na miejscu Pahnera stać się nieczułym i niewzruszonym. Bomani byli w końcu tylko barbarzyńcami, a dla nich najważniejsze było wydostanie się z tej planety.
Pahner był pewien, że przygotowana przez niego pułapka zniszczy bomańską hordę. Nie pokona, lecz zniszczy. Zaplanował masakrę, w porównaniu z którą dzisiejsza całodzienna walka była niczym. Kapitan przygotowywał tę operację przez wiele tygodni i był gotów doprowadzić ją do końca. Na pewno niektórzy uważali, że jego determinacja wynika z chęci zniszczenia Bomanów raz na zawsze, ale Roger wiedział, że tak nie jest. On chciał po prostu uratować jak najwięcej swoich ludzi, a jedynym sposobem zmuszenia Bomanów, by uznali swoją klęskę, było zmiażdżenie ich, spowodowanie maksymalnych strat. Jeśli Bomani chcą ocalić swoje kobiety i dzieci, by ich klany mogły przetrwać, muszą pogodzić się z przegraną.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI
Kny Camsan patrzył na niebo, które jaśniało szarym blaskiem deszczowego mardukańskiego świtu. Gdzieś tam, pośród dalekich wzgórz, rodzili się młodzi bomańscy wojownicy. Szamani zaciskali dolne dłonie niemowląt na rękojeściach noży i nacinali górne, by zaznajomić je z rozkoszą i bólem bitwy. Gdzieś tam młodzi myśliwi po raz pierwszy tropili atul.
Gdzieś tam życie toczyło się dalej.
Topór nie odrąbał jego głowy do końca, jednak ten zły znak nie opóźnił ceremonii zaprzysiężenia nowego wodza. Tak, jak wymagała tego tradycja, Tar Tin, nowy najwyższy przywódca bomańskich klanów, został pomazany krwią swojego poprzednika.
Podniósł zakrwawiony ceremonialny topór nad głowę i machnął nim w stronę odległych umocnień.
– Zniszczymy gównosiady, które bezczeszczą tę ziemię! Odbierzemy im miasto, odbijemy nasze kobiety i dzieci, i łupy, które chcieli nam zabrać! Wybijemy gównosiadzką armię do ostatniej duszy! Zrównamy Przystań K’Vaerna z ziemią! Oczyścimy tę krainę, a zdradzieckie gównosiady na całym świecie będą drżeć na sam dźwięk imienia Bomanów!
Zebrani wokół niego wodzowie krzyknęli na wiwat i wznieśli topory, a Tin jeszcze raz wskazał na potrzaskane mury Sindi.
– Zabić gównosiadów!
* * *
– Wyglądają na zdenerwowanych – zauważył Farmer.
Kapitan, Roger i wszyscy ocalali z drużyny Juliana byli w piwnicy zburzonego domu w północnej części Sindi. Huragan rakiet i działo plazmowe Gronningena zamieniły całą okolicę w sterty gruzu.
– Sądzę, że określenie „zdenerwowani” można uznać za niewystarczające. – Roger próbował dostosować się do spokojnego głosu kapitana.
– Prawdopodobnie ma pan rację – stwierdził Pahner – ale teraz naprawdę liczy się to, że mają nowego wodza, a on, jakby, to powiedział Poertena, jest „pieprzonym kretynem”.
Tym razem Roger przytaknął. Obaj widzieli na wyświetlaczach swoich padów mnóstwo zbliżających się do wyrw w murach Sindi wrogich czerwonych ikonek.
Wzrok Rogera przyciągnęły grupki czekających na przeciwnika niebieskich ikonek. Oznaczały one bataliony strzelców i pikinierów, którzy teraz mieli najtrudniejsze zadanie. Ciekawe, zadumał się książę, o czym myślą ci żołnierze, schowani za prymitywnymi umocnieniami i czekający na rzeź.
* * *
Krindi Fain był pewien, że wybranie go na dowódcę osobistej straży Bistem Kara to wielki zaszczyt. Nawet po niecałych trzech godzinach snu był w stanie to docenić. Niestety, nowy przydział miał też swoje złe strony, o czym przypomniały mu wojenne okrzyki i łoskot bomańskich bębnów.
Obłożone workami z piaskiem i gruzem stanowisko generała znajdowało się tak blisko pierwszych szeregów, że Fain czuł się niepewnie. Oczywiście porucznik – jego stopień został oficjalnie zatwierdzony poprzedniego wieczora – rozumiał, dlaczego Kar musi tutaj być. Po wczorajszej walce dowódca Gwardii zyskał całkowite zaufanie – można nawet powiedzieć oddanie – swoich oddziałów. Ich wiara w swojego wodza musiała być niezachwiana, żeby plan się powiódł. Musieli wiedzieć, że jest z nimi, że też nadstawia karku.
– Idą, tak jak się spodziewaliśmy, generale – oznajmił sierżant Jin. Jego patrole ściągnięto w nocy z powrotem i rozdzielono tak, aby przy każdym dowódcy pułku był jeden marine z hełmem, padem i komunikatorem. Sierżant wskazał teraz na rozłożony na stoliku pad, a Fain ledwie powstrzymał się od wyciągnięcia szyi i zerknięcia na ekran. I tak nic by mu to nie dało – w przeciwieństwie do Kara i jego sztabowców, porucznik nie potrafił odczytywać danych na wyświetlaczu.
– Wygląda na to, że od zachodu pchnęli większe siły, niż oczekiwaliśmy, panie generale – zauważył jeden z adiutantów Kara, a olbrzymi K’Vaernijczyk kiwnął głową potakująco.
– Na dłuższą metę to nie ma znaczenia – powiedział po chwili. – I tak muszą przejść przez most, jeśli chcą przedostać się na drugi brzeg. Mimo to uprzedźmy pułkownika Tarma, że będzie atakowany mocniej i prędzej niż się spodziewa.
– Robi się – powiedział lakonicznie Jin. Fain zobaczył, jak jego usta poruszają się bezgłośnie, kiedy marine przesyła wiadomość żołnierzowi przydzielonemu do sztabu pułkownika Tarma.
– Chyba trochę zwalniają – zauważył ktoś inny.
Cała grupa dowodzenia parsknęła śmiechem, w który jednak wyraźnie słychać było zdenerwowanie.
– Pewnie zdziwili się, że nikt do nich nie strzela – powiedział po chwili Kar.
W oddali rozbrzmiał zwielokrotniony trzask karabinowych wystrzałów, jakby komentarz generała był znakiem, na który czekały obie strony.
* * *
– Kontakt – mruknął cicho Julian. Marines zebrani w piwnicy patrzyli na ekrany swoich padów. Macki bomańskiej hordy dotarły do pierwszych umocnień i zaczęła się bitwa.
– Na ile oceniacie ich liczebność, Julian? – spytał Pahner.
– Ciężko powiedzieć, sir – odparł plutonowy – ale nie wydaje mi się, żeby było ich więcej niż sześćdziesiąt–sześćdziesiąt pięć tysięcy.
– Naprawdę wytłukliśmy ich tylu w jeden dzień? – Roger nie mógł ukryć niedowierzania.
– Chyba nie – odpowiedział Pahner. – Być może kilku wodzów postanowiło nie brać udziału w naszym przyjęciu. Ale i tak jest ich wystarczająco wielu, żeby wszystko poszło zgodnie z planem, nie sądzi pan?
Pierwsza fala Bomanów wpadła pod ogień karabinów.
Inżynierowie Rus Froma bardzo starannie wybrali stanowiska strzeleckie. Utworzone w rumowisku przejścia prowadziły nacierających w krzyżowy ogień, a włócznicy i strzelcy bezlitośnie wykorzystywali przewagę, jaką dawały im umocnienia. Ulicami zrujnowanego Sindi płynęły strumienie krwi barbarzyńców, a miasto zasnuwały kłęby dymu.
Bomani wydawali wojenne okrzyki i nieustannie szli do przodu, mimo że już poprzedniego dnia poznali możliwości nowych karabinów i byli przygotowani na rzeź, jaka miała ich dzisiaj spotkać. Nikt nie mógłby więc oskarżyć ich o tchórzostwo, kiedy tak parli naprzód z desperackim pragnieniem uwolnienia swoich kobiet i dzieci.
Tar Tin, podobnie jak inni wodzowie, nie był skończonym głupcem. Wiedział, że wejście w strefę ostrzału okopanego wroga spowoduje straty, których nawet oni nie wytrzymają, dlatego nie spieszyli się i szukali sposobu ominięcia siedzących za umocnieniami żołnierzy.
Jak się okazało, możliwości było całkiem sporo. Sindi było olbrzymim miastem jak na mardukańskie standardy. Dywizje Bistem Kara liczyły za mało ludzi, żeby obsadzić całe miasto, dlatego rozmieszczono ich tylko w najważniejszych punktach drogi prowadzącej do Wielkiego Mostu. Wyznaczono także trasy odwrotu każdego oddziału przez rumowisko. Kiedy Bomanom udawało się ominąć okopanych w ruinach żołnierzy, ci po prostu wycofywali się na kolejną pozycję.
Był to dość skomplikowany i niebezpieczny manewr, który wymagał dyscypliny, sprawnej komunikacji i idealnego zgrania w czasie. Tylko wiara w Bistem Kara oraz elektroniczne połączenia komunikacyjne i rozmieszczone w ruinach czujniki marines pozwoliły go bez trudu przeprowadzić.
– W porządku, panowie – powiedział Kar, kiedy ostatni batalion dzielący ich od Bomanów zaczął się cofać. – Czas na nas. Poruczniku Fain?
– Tak jest, sir. – Fain zasalutował i kiwnął głową swojemu sierżantowi. Ten skinął pierwszemu plutonowi, a kompania Delta utworzyła wokół grupy dowodzenia najeżony bagnetami pierścień.
– Idziemy, kapitanie – powiedział Kar przez komunikator przypięty do uprzęży. – Na razie chyba niczego nie podejrzewają.
* * *
Poranek przebiegał pod znakiem strzelaniny, krzyków, kłębów dymu i rzezi. Żaden wódz Bomanów nie miał jasnego obrazu sytuacji.
To co gównosiady zrobiły, odbijając Sindi z rąk Mnb Traga i jego wojowników, zmieniło nie do poznania północną część miasta. W ruinach zawalonych ścian i dachów, stosach gruzu i nadpalonych belek zniknęły wszystkie charakterystyczne miejsca, które poznali podczas kilkumiesięcznego pobytu w mieście.
Ale zniszczenia działały także na ich korzyść, ponieważ wypalone szkielety budynków i stosy gruzu częściowo osłaniały ich przed ostrzałem. Mimo że ponosili ogromne straty, przebijając się do kolejnych kryjówek, nieprzerwanie spychali wroga w tył.
Dokładnie tak, jak to zaplanował Armand Pahner.
* * *
– A teraz – mruknął Bistem Kar – zaczyna się najtrudniejsza część operacji.
Krindi Fain nie wierzył własnym uszom, ale czuł, że generał nie żartuje. Bitwa przeniosła się w okolice Wielkiego Mostu. Większość ocalałych żołnierzy piechoty już się nim wycofywała. Kar zachował Pierwszą Dywizję do osłony odwrotu, a pułkownikowi Ni przypadł zaszczyt utworzenia tylnej straży dywizji.
Nadchodził wieczór, a Bomani wciąż byli niezmordowani. Jeden Bóg wiedział, ile tysięcy ich wojowników już zginęło, ale nie robiło to na nich wrażenia. Wciąż udawało im się spychać K’Vaernijczyków do tyłu.
Fain nie wiedział, jak wyglądają ich własne straty, ale czuł, że na pewno były bardzo bolesne. Najgorsza była utrata całego batalionu strzelców z pułku Tonach, bomańskie uderzenie przebiło się obok nich szybciej, niż się spodziewano, odcinając żołnierzom drogę odwrotu. Reszta pułku desperacko próbowała przedrzeć się na pomoc otoczonym towarzyszom, ale bezskutecznie, w końcu generał Kar rozkazał im się wycofać. Musiał powtórzyć rozkaz dwa razy, zanim posłuchali go, i to bardzo niechętnie.
Strata czterystu strzelców oraz dowódcy pułku i szeregowca marines, który łączył go ze sztabem, była bardzo bolesna, ale nie jedyna. Według szacunków, obrońcy stracili dotąd prawie tysiąc dwustu żołnierzy, czyli niemal tyle samo, co podczas całodziennej bitwy w dżungli. Chociaż były to dotkliwe straty, stanowiły zaledwie ułamek strat barbarzyńców, a poza tym były ceną zwabienia Bomanów w pułapkę.
Teraz trzeba było przeprowadzić tylną straż przez Wielki Most, ale tak, żeby nie zniechęcić barbarzyńców do ponawiania ataków.
Grupa dowodzenia stała już na północnym krańcu mostu, czekając na żołnierzy pułkownika Ni. Pahner nalegał, żeby Kar wycofał się wcześniej, ale dowódca Gwardii grzecznie, lecz stanowczo odmówił. Zamierzał wycofać się wraz ze swoimi ostatnimi oddziałami.
Porucznik Fain spojrzał na Wielki Most i pokręcił z podziwem głową. Cofający się nim żołnierze sprawiali wrażenie, że przepychają się i tłoczą w rozpaczliwej próbie ucieczki przed barbarzyńcami. Uważny obserwator zauważyłby jednak, że żaden z nich nie porzucił swojej broni, co z reguły robiły spanikowane oddziały. Ucieczka wyglądała bardzo przekonująco i Fain miał nadzieję, że dowódcy Bomanów dali się nabrać na tę maskaradę.
Północny kraniec Wielkiego Mostu sięgał do dużego placu, przez który powoli, lecz równym krokiem cofał się pułk Marton. Oba bataliony pikinierów, ustawione w trzech szeregach, trzymały Bomanów na dystans, nie dopuszczając ich do walki wręcz. Dwie kompanie włóczników zostały wzmocnione siłami stu pięćdziesięciu kawalerzystów każda, wszyscy mieli co najmniej po dwa rewolwery, co dawało siłę ognia niemal równą pułkowemu batalionowi strzelców. Włócznicy i kawalerzyści osłaniali flanki pikinierów, zaś strzelcy poruszali się wzdłuż szeregów, zasypując szarże Bomanów ogniem.
– Ładnie, bardzo ładnie – powiedział Kar do swojego adiutanta. Fain znacząco odchrząknął i wskazał na most.
– Sir, myślę, że pułkownik Ni byłby zadowolony, gdybyśmy zeszli z drogi i zostawili mu miejsce na manewry.
– Bardzo taktownie to ujęliście – mruknął Kar i zaśmiał się.
Skinął jednak głową ku uldze porucznika. Fain wymamrotał cichą modlitwę do Boga Wody i kiwnął na sierżanta Knevera.
Grupa dowodzenia była wyraźnie oddzielona od reszty armii, która jakoby w panice uciekała na południowy brzeg Tam. Fain byłby o wiele szczęśliwszy, gdyby generał trzymał się bliżej wycofujących się żołnierzy, Karowi jednak się nie spieszyło. Zostawał w tyle, przyglądając się wchodzącym na most oddziałom Ni. Barbarzyńcy sprawiali wrażenie zdecydowanych nie dopuścić, by ostatnia grupa gównosiadów uszła ich zemście, więc szarżowali naprzód pomimo nawały ognia karabinów i rewolwerów, wznosząc bojowe okrzyki i ciskając toporkami. Od czasu do czasu trafieni nimi żołnierze padali, chociaż częściej ranni niż zabici, natomiast Bomani wciąż tracili swoich wojowników.
Fain obawiał się, że mogą ich zgnieść samą swoją masą, więc podbiegł do Kara i nieśmiało zapytał:
– Sir, czy nie zechciałby pan iść trochę szybciej?
– Za chwilę – odparł Kar i zbył go niecierpliwym machnięciem ręki.
– Sir, ciągle pan to powtarza – zauważył porucznik. Kolejne natarcie Bomanów zakończyło się stosem trupów w odległości niecałych dwudziestu metrów przed ostrzami pik.
– Wycofam się, kiedy będę gotowy, poruczniku – zahuczał Kar niskim głosem. – Pułkowi nie pomoże, kiedy żołnierze zobaczą, jak czmycham w bezpieczne miejsce.
– Sir, z całym szacunkiem – powiedział nieśmiało Fain. – Jestem pewien, że żołnierze poczuliby się znacznie lepiej, gdyby wiedzieli, że nic panu nie zagraża. Poza tym plutonowy Julian powiedział mi, że kapitan Pahner chce widzieć pana tyłek na rezerwowym stanowisku dowodzenia, zanim Bomani przejdą przez ten pieprzony most. To prawie dosłowny cytat, sir – dodał uprzejmym, ale stanowczym tonem.
– Powiedziałem, że za chwilę pójdę – odparł jeszcze bardziej stanowczo Kar.
Fain pokręcił głową.
– Erkum?
– Tak, Krindi?
– Odprowadź pana generała na drugi brzeg – powiedział porucznik.
Bistem Kar podniósł gwałtownie głowę, a jego oczy na ułamek chwili niebezpiecznie się zwęziły. Potem spojrzał na Pola, o całą głowę wyższego od niego, i roześmiał się.
– Dobrze, poruczniku. Idę. Idę! Kim ja jestem, żeby spierać się z potężnym Erkum Polem? Przecież nie chcę oberwać deską!
– Nie uderzyłbym pana, panie generale – powiedział z wyrzutem szeregowy.
– Nie wątpię – odparł Kar, klepiąc olbrzymiego Diaspranina po ramieniu, po czym przywołał resztę grupy dowodzenia. – Panowie, porucznik Fain byłby wdzięczny, gdybyśmy przyspieszyli kroku. – Machnął na nich dolnymi rękami, jakby przeganiał niegrzeczne dzieci, i wyszczerzył zęby w ludzkim uśmiechu. – Już, już, nie ociągać się!
* * *
– Na nich! Na nich! – zawył Tar Tin, kiedy ostatni oddział gównosiadów wycofał się na most. Wódz nie mógł przepchnąć się na czoło hordy, ale widział Wielki Most ze swojego punktu obserwacyjnego na szczycie zawalonego budynku.
Nie wpadł w szał bojowy, ale czuł uniesienie i ogień płonący w żyłach. To były tylko południowe gównosiady, ale walczyły tak samo odważnie jak Bomani. Duszę Tina wypełniła radość, jaką dawało mu oczekiwanie na ich śmierć.
To była dobra bitwa, bardowie będą ją sławić przez wiele pokoleń, a mimo strat poniesionych przez hordę, zwycięstwo leżało w zasięgu ich ręki. Tin widział panikę, w jakiej armia gównosiadów uciekała przez most. Rozpoznawał oznaki złamanego morale, dowódcy nie zmuszą żołnierzy do stawienia czoła wrogowi, kiedy horda uderzy na nich jeszcze raz.
– Przez most, a miasto znów będzie nasze! – krzyknął, wymachując toporem i pchając wojowników do natarcia na tylną straż uciekających.
Horda naparła z furią, ale gównosiady już schroniły się na moście i nie można było uderzyć na nich z flanki. Żołnierze niosący długie, straszne włócznie zwarli szeregi, tworząc nieprzebytą ścianę ostrzy, i zaczęli cofać się wolnym, równym krokiem. Nie można było dopaść ich w walce wręcz, więc Bomani naparli jeszcze mocniej, zasypując wroga gradem toporków. Gównosiady schroniły się pod sklepieniem utworzonym z podniesionych tarcz, od których z grzechotem odbijały się ostrza toporków. Gdzieniegdzie pojedynczy żołnierz osuwał się na ziemię, ale inni natychmiast odciągali rannych w bezpieczne miejsce, i powolny, ponury odwrót trwał dalej.
Tar Tin warczał z wściekłości, że nie może pikinierów zmiażdżyć, ale mimo to był zadowolony. Przeciwnik cofał się, i to tak szybko, że horda zdąży przedrzeć się na drugi brzeg, zanim reszta spanikowanej armii się przegrupuje.
* * *
– W porządku, proszę państwa, przebieramy się w stroje wieczorowe – powiedział Pahner, a otaczająca go drużyna marines sięgnęła po hełmy.
Dni spędzone w dżungli we wspomaganym pancerzu pozwoliły Rogerowi zaznajomić się z możliwościami i ograniczeniami zbroi. Wciąż był daleki od sprawnego posługiwania się nią, ale przynajmniej miał pewność, że potrafi ją nosić.
Marines najwyraźniej mieli obawy co do umiejętności wykorzystywania przez niego wszystkich funkcji pancerza, ponieważ działko plazmowe, w które zbroja była początkowo wyposażona, zamieniono na śrutowe. Było to i tak zabójcze urządzenie, ale pociski, którymi strzelało, nie mogły przynajmniej uszkodzić pancerza bojowego. Książę mógłby się poczuć urażony takim brakiem zaufania do jego umiejętności strzeleckich, ale tak naprawdę odczuł jedynie ulgę.
Żołnierze dookoła niego mocowali hełmy. Na wizjerze Rogera wyświetlił się HUD. Większość energochłonnych systemów pozostawała w trybie gotowości, zbroja żyła. Książę zadrżał lekko na myśl o niszczycielskim potencjale ich sprzętu.
Zgodnie z tym, co Pahner powiedział Rastarowi, mieli tyle zapasów energii i części wymiennych, by użyć pancerzy dwa razy. Teraz właśnie, jak uznał kapitan, nadeszła pora na skorzystanie z nich. Pahner rozważał zastosowanie zbroi w walce w otwartym polu, jednak Bomani byli za bardzo rozproszeni. Marines mogliby wyczerpać zasilanie, zanim udałoby im się objąć swoim działaniem chociaż kawałek terenu, który zajęła horda.
Dlatego właśnie kapitan wymyślił pułapkę zwaną Sindi.
* * *
Pułk Marton minął środek Wielkiego Mostu. Aż po północny kraniec most zapchany był zbitą masą Bomanów, przepychających się do przodu, by dopaść znienawidzonych gównosiadów.
Cofający się K’Vaernijczycy wydawali się okruchem w porównaniu z tysiącami napierających na nich barbarzyńców. Fakt, że tak właśnie miało być, nie czynił tego widoku mniej strasznym.
Zamiast więc obserwować ponury odwrót, Bogess i Rus From zajęli się czekającą na Bomanów na drugim brzegu rzeki niespodzianką.
Inżynierowie Sindi zbudowali na południowym krańcu Wielkiego Mostu bramę i basztę. Za nimi rozpościerał się plac, jeszcze większy niż na południowym brzegu, na którym stały rzędy warsztatów, składów i domów. Sieć ulic była skomplikowana jak w każdym mardukańskim mieście, a nawet większe bulwary trudno było nazwać szerokimi. Architekci nie widzieli potrzeby wznoszenia potężnych murów wzdłuż południowego brzegu Tam. Do tej części miasta można było dostać się jedynie przez Wielki Most, więc broniąca go baszta była tak naprawdę jedynym zabezpieczeniem przed atakiem z tej strony.
Inżynierowie Rus Froma wprowadzili kilka zmian. Przy użyciu ładunków czarnego prochu wyburzyli kwartały budynków na południe od placu, wydrążając go prawie o kilometr w głąb miasta. Z powstałego przy tym gruzu wznieśli wysokie na sześć i grube na trzy metry kamienne mury, blokujące wszystkie odchodzące od placu alejki i ulice. W ścianach wszystkich budynków wokół placu wybili otwory strzelnicze. Otwarte pozostały jedynie dwie ulice od południa, którymi uciekła cała armia, nie licząc pułku Marton.
Kiedy tylko u wylotu ulicy zniknął ostatni żołnierz, inżynierowie znów rzucili się do pracy. Za zaporami z worków z piaskiem ustawiono sześć nowych „Napoleonów” z odlewni dział w Przystani K’Vaerna.
Generał i duchowny po raz ostatni spojrzeli na te przygotowania i niemal zrobiło im się żal swoich wrogów.
* * *
Krindi Fain odetchnął z ulgą, kiedy generał Kar i jego grupa dowodzenia weszli na schody prowadzące na szczyt baszty i dołączyli do biskupa Froma i generała Bogessa. Czułby jeszcze większą ulgę, gdyby brama i tunel pod wieżą nie były uszkodzone przez działko plazmowe. Chociaż rozumiał, że zniszczenie ich było ważne dla obrony tego brzegu rzeki, żałował, że nie mogą zatrzasnąć przed wrzeszczącą hordą Bomanów porządnych wrót z drzewa, zwłaszcza że w grę wchodziło bezpieczeństwo dwóch najwyższych generałów i głównego inżyniera.
Szybko sprawdził pozycje swoich żołnierzy i poczuł przypływ dumy. Jego ludzie na pewno byli nie mniej niż on sam zdenerwowani, zwłaszcza że o całym planie niewiele wiedzieli, ale byli teraz dokładnie tam, gdzie powinni, i wyjmowali pudełka z nabojami. Gdyby wszystko poszło dobrze, reszta pułku miała wycofać się do bastionów razem z kompanią Faina. Stąd żołnierze mogli odpierać Bomanów przez wiele godzin, co powinno było wystarczyć... zakładając, że ich plan zadziała.
* * *
– Teraz! Uderzać! Teraz!
Krzyk Tar Tina podchwycili i powtórzyli wszyscy przywódcy klanów, popędzając swoich wojowników. Tin zaśmiał się dziko, widząc, jak pierwsi z nich zbliżają się do południowej bramy. Nawet z północnego brzegu rzeki widać było wyraźnie, jakie zniszczenia barbakanu spowodował szturm gównosiadów. Wejście do miasta było otwarte jak wypatroszone basik. Trzeba było tylko przepchnąć ostatnich gównosiadów przez potrzaskany tunel, i już miasto było ich.
* * *
– Myślę, że już – mruknął Pahner, kiedy niebieskie ikonki pułku Marton minęły wyświetlaną przez jego HUD zieloną linię bezpieczeństwa. Toots kapitana wysłał przez nadajnik jego pancerza kod detonacji.
Mikromolekularny detonator był przystosowany do współpracy zarówno ze skomplikowanymi ładunkami chemicznymi, jak i małymi bombami termonuklearnymi. Zespół, który go stworzył, nie przypuszczał nawet, że można go użyć do czegoś tak prymitywnego jak czarny proch, prawdopodobnie naukowcy obraziliby się za takie wykorzystanie ich wynalazku.
Pahner zupełnie się tym nie przejmował. Dla niego liczył się tylko fakt, że detonator zrobił dokładnie to, co trzeba, czyli zapalił lont prowadzący do pięciuset min rozmieszczonych wzdłuż zachodniej krawędzi mostu.
Miny wybuchały stopniowo. Od środka aż do północnego krańca mostu przetoczył się grzmiący walec ognia i dymu.
* * *
– Teraz!
Głośny okrzyk pułkownika Ni jeszcze nie wybrzmiał, a już wszyscy jego pikinierzy przykucnęli. Około sześciuset Bomanów, którzy znajdowali się poza strefą rażenia min, było zbyt oszołomionych kataklizmem za ich plecami, by jakoś na to zareagować. Kiedy tylko pikinierzy zeszli z linii strzału, czterystu strzelców i trzystu uzbrojonych w rewolwery kawalerzystów otworzyło do barbarzyńców ogień. Most był tak wąski, że żołnierze stali w szeregach liczących zaledwie po dwudziestu ludzi. Po oddaniu strzałów każda sześćdziesiątka przykucała, ustępując miejsca następnej. Kanonadę rozpoczęli kawalerzyści, a kiedy przyszła kolej na drugą grupę strzelców, na całym Wielkim Moście nie było już ani jednego żywego Bomana.
* * *
Starszy sierżant Eva Kosutic chodziła w tę i z powrotem po szczycie muru zamykającego zachodnią część placu. Nie była zadowolona z faktu, że siedzi w mieście, podczas gdy żołnierze są w polu, a Roger i jego oddział walczy o życie. Zbliża się jednak szansa przerwania tej bezczynności, pomyślała, słuchając łoskotu salw pułku Marton.
– Załadować kartacze – powiedziała do wyszkolonych przez siebie artylerzystów i uśmiechnęła się na samą myśl o tym, jaką niespodziankę mają dla Bomanów.
– Strzeżcie się Armaghian – powiedziała cicho do będących jeszcze daleko barbarzyńców. – Zwłaszcza, kiedy niosą dary.
* * *
Tar Tin patrzył ze zgrozą na Wielki Most.
Prawie sześć tysięcy barbarzyńców zostało unicestwionych w północnej części mostu. Horda poniosła wprawdzie o wiele większe straty podczas walki o miasto, ale nie odbyło się to w tak krótkim mgnieniu oka. W jednej chwili byli walecznymi i dumnymi wojownikami, którzy wydawali okrzyki bojowe i napierali na wrogów, a w następnej chwili poszarpanym i pokrwawionym mięsem. Krew spływała strumieniami do rzeki, zabarwiając ją na czerwono, aż Tam zaczęła wyglądać, jakby sama wykrwawiała się na śmierć.
Podczas kiedy bomański wódz patrzył na tę rzeź i zniszczenia, a tylna straż gównosiadów odwróciła się i wbiegła w półmrok zniszczonego tunelu barbakanu, powietrzem wstrząsnęła kolejna eksplozja. Ze środkowego filara mostu buchnęły kłęby dymu i pyłu. Tin wyrżnął ostrzem ceremonialnego topora w kamień, na którym stał, i zawył z furii. Przeklęte gównosiady wysadziły za sobą most!
Zawtórował mu ryk gniewu wydobywający się z tysięcy gardeł. Wojownicy krzyczeli o strasznej zemście, obiecywali powolną i bolesną śmierć gównosiadów, którzy przygotowali pułapkę i uszli przed ich gniewem.
Kiedy dym i pył zaczął opadać, ich oczom ponownie ukazał się Wielki Most.
Tar Tin wstrzymał oddech i niespokojnie wypatrywał tego, co pozostało z mostu. Jeśli wyrwa nie będzie zbyt szeroka, może uda im się jakoś przedostać. Może zbudują prowizoryczny filar...
Najpierw z jego gardła, a potem z tysięcy innych wyrwał się triumfalny okrzyk. Most stał! Wybuch wyrwał dziurę po jego wschodniej stronie, ale to było wszystko. Żadnych poważniejszych zniszczeń!
– Teraz zdechniecie, gównosiady! – wrzasnął z radością Tar Tin. – Myśleliście, że jesteście tacy cwani! Ale nic już nie ochroni was przed naszymi toporami! – Obiema górnymi rękami wódz podniósł nad głowę oznakę swojej władzy, a jego głos zabrzmiał jak trąby boga wojny.
– Naprzód, klany! Zabić gównosiadów!
* * *
Armand Pahner odetchnął z ulgą, kiedy nowa fala Bomanów runęła na most. Najbardziej obawiał się tego, że barbarzyńcy nie zechcą wejść w czekającą na nich na południowym brzegu pułapkę. Użył min, żeby między tylną strażą pułku a pierwszymi Bomanami była bezpieczna odległość. Żołnierze musieli mieć czas, aby zabarykadować się w baszcie, kapitan nie chciał ryzykować wpuszczenia barbarzyńców na plac, kiedy jego żołnierze nie będą całkowicie bezpieczni. Poza tym przedwczesne otwarcie ognia mogło ostrzec barbarzyńców o tym, co ich czeka. Na szczęście Bomani nie zawahali się i ruszyli dalej, nie obawiając się kolejnych pułapek.
Most na nowo wypełnił się stłoczonymi Bomanami, a Pahner włączył komunikator.
– Idą, Eva – oznajmił starszej sierżant na zastrzeżonym kanale. – Niech nikt się za bardzo nie rozochoci.
* * *
Honal wyglądał przez otwór strzelniczy w ścianie budynku, który kiedyś był sklepem. Nie miał pojęcia, jakie towary tu sprzedawano, gdyż po sklepie pozostało tylko duże puste pomieszczenie i wzmocnione kamienne mury. Na przymocowanych do podłogi obrotowych lawetach stały działka, które ofiarowała im K’Vaernijska Marynarka.
Sheffański wojownik oparł dłoń na lufie jednego z nich. Było to małe, ładowane od przodu działko, strzelające pociskami o wadze mniej więcej kilograma. Na k’vaernijskich okrętach montowano je wzdłuż relingów jako broń przeciw wrogim załogom. Kiedy Julian je zobaczył, oznajmił, że to największe strzelby, jakie spotkał w galaktyce. Honal nie wiedział, co to jest strzelba, ale czuł, że to działko pozwoli mu zemścić się na wrogu za wymordowanie tylu Sheffańczyków.
Bistem Kar patrzył ze szczytu baszty na niekończące się morze nacierających Bomanów. Barbarzyńcy nawet się nie zawahali, kiedy dotarli do wyrwy w moście. Generał mruknął z zadowoleniem, kiedy ją minęli i rzucili się naprzód.
– Poruczniku Fain!
– Tak, sir?
– Ci dranie mogą nabrać podejrzeń, jeśli zaprosimy ich na podwórko, ale nie chcę ich też zniechęcić. Myślę, że jedna kompania naprawdę dobrych strzelców powinna być w sam raz. Czy może przypadkiem pan wie, gdzie mogę znaleźć taką, którą by to interesowało?
– W rzeczy samej, panie generale – powiedział Diaspranin i uśmiechnął się – wiem. Kompania! Baczność!
* * *
Tar Tin zawarczał wściekle, kiedy z baszt zniszczonego barbakanu odezwały się arkebuzy. A więc część tylnej straży zachowała dość przytomności umysłu, by próbować opóźnić pościg! Musiał przyznać, że to była bohaterska decyzja, ponieważ żołnierze mieli ograniczone zapasy amunicji i w końcu będą musieli ulec. Było oczywiste, że jest ich za mało, by powstrzymać Bomanów. Setki barbarzyńskich wojowników parły przez most, a najszybsi już przebiegali przez zniszczoną bramę.
Most był ich! Wkrótce odzyskają całe miasto, rodziny i łup znów znajdą się w ich rękach, a Przystań K’Vaerna będzie zgubiona.
* * *
Eva Kosutic patrzyła na barbarzyńców wlewających się na plac jak ciemna woda wypełniająca wyschnięte jezioro po przerwaniu tamy. Biegli przed siebie, machali toporami, wznosili wojenne okrzyki. Kątem oka sierżant zobaczyła, że jej artylerzyści zaczynają się niepokoić. Chcieli już otworzyć ogień, ale ona wciąż stała i czekała, aż jezioro się wypełni.
* * *
Sna Hulf z klanu Ternolt przebiegł przez tunel barbakanu, wyjąc wojenne zawołanie. Bitewne uniesienie niosło go naprzód jak opętanego. Nareszcie może udowodnić swoją odwagę i ukarać tych wszystkich gównosiadów. Nigdy wcześniej nie przeżył czegoś takiego jak szarża przez most, nigdy nie był częścią takiej ogromnej, niepowstrzymanej fali. Most był jakby łożyskiem strumienia, a wypełniająca go horda falą przypływu, nabierającą prędkości i wystrzeliwującą na końcu z taką siłą, że nic nie mogło jej się oprzeć!
Mimo uniesienia nagle zdał sobie sprawę, że plac za mostem wygląda jakoś dziwnie. Był większy niż ostatnim razem, a wszystkie odchodzące od niego ulice zniknęły. W ścianach budynków były widoczne ogromne dziury. I co robiły te gównosiady na murze zamykającym główny bulwar?
Potem zobaczył jakieś dziwne dwukołowe wozy, a na nich rury z ciemnego brązu. Rury były długie i smukłe... i coś mu przypominały. Gdyby tylko wiedział, co...
* * *
– Nigdy nie widziałem tylu Bomanów na tak małej przestrzeni – zauważył Honal.
– Wyglądają jak zagroda pełna turom czekających na oznakowanie – dodał Chim Pri, sprawdzając spłonki w jednym ze swoich rewolwerów.
– I jeden wielki cel – dodał Turkol Bes. Dowódca batalionu Carnan pożyczył jeden z samopowtarzalnych karabinów marines i przynajmniej czterdzieści magazynków, które teraz leżały przed nim ułożone w stosik. Broń wydawała się absurdalnie mała, ale Besowi to nie przeszkadzało.
– I jeden wielki cel – powtórzył ponuro Rastar.
* * *
– Zaczynają zwalniać, panie generale – zauważył Krindi Fain, a Kar kiwnął głową. Wyjął lunetę Dell Mira i patrzył przez nią na północny kraniec mostu.
– Myślę, że plac zaczyna się wypełniać, poruczniku – powiedział w zamyśleniu. – Nawet przy takim naporze z tyłu nie zmieści się ich więcej na tak małej przestrzeni.
Zaśmiał się złośliwie.
– Oczywiście zaraz zaczniemy robić miejsce dla następnych, prawda?
– Panie generale, pułkownik Ni melduje, że niektórzy Bomani próbują sforsować wrota bastionu – oznajmił jeden ze sztabowców Kara. Generał wzruszył ramionami.
– Proponuję powiedzieć mu, żeby do tego nie dopuścił – odparł łagodnym tonem, wciąż patrząc przez teleskop. – Chociaż – dodał sucho – myślę, że już niedługo będą mieli na głowie zupełnie inne problemy.
* * *
– Armand, mamy tu już prawie full.
Pahner uśmiechnął się, słysząc ostry ton Kosutic. Sierżant nie przyznałaby się nawet sama przed sobą, że czuje się niepewnie, ale zwrócenie się do niego po imieniu przy żołnierzach, nawet na zastrzeżonym kanale, zdradzało jej zdenerwowanie. Patrząc na ciasno stłoczone czerwone ikonki, kapitan nie mógł jej za to winić. Transmisja z hełmu Kosutic ukazywała olbrzymie morze Bomanów, najbliżsi zaczynali już rąbać toporami barykady. Przebicie się przez kamienne zapory nieprędko im się uda, ale kapitan nie chciał im dać dość czasu, by spróbowali przejść górą.
– Julian, ilu jeszcze może ich być na naszym brzegu albo na moście? – spytał.
– Dziesięć–dwanaście tysięcy na moście i następne dziesięć na podejściach – odparł po chwili plutonowy.
Pahner zmarszczył lekko czoło. Nie sądził, że tylu już tam jest. Jeśli oszacowania Juliana są trafne – a Pahner uważał, że raczej są – Bomanów zostało nie więcej niż pięćdziesiąt dwa tysiące, czyli nieco ponad połowę liczebności ich hordy na początku kampanii. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ci na moście i placu zginą, ale kilku marines we wspomaganych pancerzach nie może jednocześnie zamknąć drogi ucieczki z mostu i okrążyć tych, którzy jeszcze na niego nie weszli. Oznacza to, że przynajmniej dziesięć tysięcy barbarzyńców ucieknie, a to się kapitanowi zupełnie nie podobało.
Pahner skrzywił się, kiedy zdał sobie sprawę, że denerwuje go myśl o zadaniu wrogowi „zaledwie” dziewięćdziesięciu procentowych strat. Nawet Bomanów powinno to przekonać, że nie warto z nimi zadzierać.
– W porządku, Eva – powiedział uspokajająco. – Jeśli przez to poczujesz się lepiej, zaczynaj.
– Dzięki – odparła sarkastycznie, i po chwili kapitan usłyszał przez wciąż aktywne połączenie jej rozkaz.
– Ognia!
* * *
Sna Hulf został przyparty do kamiennej ściany przez napierających z tyłu wojowników. Dwaj jego towarzysze stracili równowagę i zniknęli pod wrzeszczącą i wymachującą toporami falą. Na pewno zostali stratowani, ale on nie mógł przestać myśleć o rurach z brązu.
Gdyby były grubsze i spięte metalowymi obręczami, uznałby je za bombardy. Nikt jednak nie montował bombard na takich wozach, a poza tym bombardy nigdy nie są tak cienkie. To niedorzeczne, ale mimo to... mimo to...
Kiedy on wciąż się zastanawiał, do artylerzystów dotarł rozkaz Evy Kosutic.
* * *
Nie licząc dwunastu dział na barykadach z worków z piaskiem, zamykających dwie aleje, którymi wycofali się K’Vaernejczycy, na świetnie zaprojektowanych platformach strzelniczych stała cała bateria dział. Platformy unosiły się trochę ku tyłowi, tak że linia strzału dział przebiegała poniżej stanowisk baterii po przeciwnej stronie placu. W końcu nikt nie chciałby zginąć od ognia własnych żołnierzy.
Każdy ładunek działa składał się z dziewięciu pocisków o średnicy pięćdziesięciu milimetrów, dział zaś było sto osiemdziesiąt dwa. Ponad tysiąc sześćset żelaznych kul wielkości piłki do baseballa przeorało stłoczonych Bomanów.
Nie wiadomo, ile tysięcy Bomanów zginęło od tej pierwszej salwy. Zaraz potem do otworów strzelniczych podeszli kawalerzyści z rewolwerami i strzelcy. Ponad sześćset działek Marynarki plunęło ogniem i dymem. Każde z nich wysłało w stronę Bomanów sto trzydzieści pięć wyjących kul.
* * *
Honal krzyknął z zadowolenia, odpalając działko. Huk równocześnie otwierających ogień setek działek i armat oraz tysięcy karabinów i rewolwerów był jak uderzenie olbrzymiego młota. Ogłuszające fale zdawały się wyciskać powietrze z płuc, a smród siarki mieszał się z ryczącymi jęzorami płomieni, jakby demony otworzyły podwoje piekła.
Rastar, Chim Pri i Turkol Bes stali przy swoich strzelnicach i pruli do barbarzyńców. Pomocnicy Honala nadbiegli i zaczęli przeładowywać działko, a on w tym czasie wyciągnął swoje dwa rewolwery i opróżnił je z amunicji przez otwór strzelniczy.
Ze zbitego tłumu Bomanów dobiegły krzyki agonii, a dławiące kłęby dymu zasłoniły słońce.
* * *
Tar Tin był akurat w połowie mostu, kiedy zza barbakanu dobiegł go grzmot wybuchów. Potężny Wielki Most pod jego stopami zadrżał, a poprzez ten przerażający łoskot wódz usłyszał krzyki swoich umierających wojowników.
Kiedy nad krańcem mostu uniosła się chmura dymu, poczuł, jakby ktoś zacisnął dłoń na jego sercu. Pojął, że Kny Camsan miał rację. Szarża na nową broń gównosiadów oznaczała śmierć, a on zrobił z siebie głupca – dał się na to namówić! Nie widział jeszcze, co się dzieje na placu za bramą, ale czuł, że doprowadził swoje klany do ostatecznego zniszczenia.
Jego wojownicy także usłyszeli odgłosy rzezi i tak samo jak on pojęli, co się dzieje. Przez kilka chwil parli jeszcze do przodu, potem jednak nacisk osłabł, a strumień barbarzyńców na moście zawrócił.
* * *
– No, proszę państwa – powiedział Pahner do opancerzonych marines z drużyny Juliana. – Czas popędzić nasze cielaczki.
* * *
Prawdziwym celem marines było złamanie do reszty morale Bomanów, i to całkowicie im się udało.
Opancerzeni żołnierze, niewidoczni dzięki systemom kamuflującym swoich zbroi, minęli maruderów bomańskiej hordy i rozdzielili się, zajmując jak najwięcej ulic wychodzących na plac przy północnym skraju mostu. Potem ruszyli naprzód, otwierając ogień.
Fala śrutu i ładunków plazmy dopadła Bomanów, którzy właśnie zaczęli uciekać przed zagładą na drugim brzegu rzeki. Tego było już dla nich za wiele. Nawet barbarzyński szał bitewny nie mógł wytrzymać konfrontacji z taką grozą i zniszczeniem. Wojownicy zaczęli rzucać broń i padać na ziemię, szukając ratunku przed straszliwą śmiercią z rąk niewidzialnych demonów.
* * *
Honal sięgnął po następne dwa rewolwery i otworzył ogień, patrząc, jak wrzeszczący Bomani padają w fontannach krwi. Śmiał się, bliski histerii. To było jak zabijanie basic. Pewnie mógłby wyjść tam i zabijać Bomanów pałką – aż tak byli przerażeni.
Jego rewolwery kliknęły pustymi bębenkami. Honal zezłoszczony wysunął bębenki i zaczął wciskać w nie nowe naboje. Potem założył spłonki i znów zaczął strzelać.
– Przerwać ogień, Honal – krzyknął mu ktoś do ucha.
– Co? – spytał, wybierając następny cel i naciskając spust. Ktoś uderzył go w ramię.
– Wstrzymać ogień! – wrzasnął Rastar.
Honal spojrzał z niedowierzaniem na kuzyna, po czym wyjrzał przez otwór strzelniczy. Pozostali przy życiu wojownicy próbowali chować się za stertami zmasakrowanych ciał. Rastar potrząsnął nim.
– Wstrzymać ogień – powiedział już bardziej normalnym głosem. – Despreaux każe wstrzymać ogień. To już koniec.
– Ale... – zaczął Honal. Rastar pokręcił głową.
– Ona ma rację, kuzynie. Spójrz na nich. Spójrz na nich i przypomnij sobie, jacy byli, kiedy wdarli się na nasze mury... i jacy już nigdy, przenigdy nie będą. – Znów wolno pokręcił głową. – Związek został pomszczony, kuzynie. Związek został pomszczony.
* * *
Tar Tin stał uwięziony na środku mostu i z przerażeniem patrzył na upadek ducha jego ludu. Duma wojowników, która zawsze prowadziła ich do zwycięstwa i dla której porażka była tylko zachętą do wzmożenia wysiłków, umarła tego dnia na jego oczach. Cokolwiek się stanie z żałosnymi resztkami klanów, nigdy nie zapomną tej klęski, nigdy więcej nie znajdą w sobie dość odwagi, by złapać gównosiady za gardło i nauczyć ich respektu.
I to on, Tar Tin, przywiódł ich do tego.
Wiedział, czego zażądają od niego klany. Nie mógł przecisnąć się między stłoczonymi wojownikami, by rzucić się na wrogów i w ten sposób ponieść śmierć. Nie mógł nawet zaśpiewać pieśni śmierci, bo wokół nie było wroga, który pozwoliłby mu zginąć z honorem. Była tylko hańba i świadomość, że lud wojowników, postrach Północy, już nigdy nie wstąpi na wojenny szlak.
Spojrzał na trzymany w dolnych rękach ceremonialny topór, który wodzowie klanów nosili od piętnastu pokoleń i który w końcu zaznał klęski i upokorzenia. Jego dłonie zacisnęły się na drzewcu broni, kiedy wyobraził sobie, że gównosiady mogą go złapać i powiesić w jakimś śmierdzącym mieście, daleko od jego ukochanych wzgórz Północy.
Nie! Mógł temu zapobiec. Mógł udowodnić, że jest wart tytułu najwyższego wodza.
Tar Tin, ostatni wojenny przywódca bomańskich klanów, przycisnął topór, oznakę swojego wodzostwa, do piersi i wspiął się na balustradę Wielkiego Mostu Sindi. W dole powoli toczyły się wody rzeki Tam, czerwone od krwi jego ludu.
Tar Tin zamknął oczy i skoczył.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI
– Jedna – powiedział Poertena rzucając kartę na stół.
– Nie dobieraj w ten sposób – zaprotestował Fain, przesuwając kartę w jego stronę. – Tak się nie gra.
– Tydzień – odezwał się Tratan. – Gra dopiero tydzień, a już udaje eksperta.
– Tak się nie gra – powtórzył dowódca kompanii.
– Prawie skończyliśmy maszty – zmienił temat Tratan – a ostatnie drzewce będą gotowe w przyszłym tygodniu. A wy skończycie wreszcie te kadłuby, mięczaki?
– Porządna robota wymaga czasu – odparł Trel Pis. Stary k’vaernijski szkutnik podrapał się w prawy róg i popatrzył w karty. – Nie wolno jej przyspieszać.
– Wczoraj żeśmy zwieźli ostatni ładunek desek z tartaków – powiedział Poertena. – Jutro zaczynamy składanie do kupy. Jak skończymy, zabalujemy.
– Więc w przyszłym tygodniu książę będzie miał swój jacht? – spytał Fain. – Sprawdzam. Dwie pary.
– Albo za dwa tygodnie – powiedział marine. – Musimy założyć ożaglowanie, a to zajmie trochę czasu. No i płótno nie jest jeszcze gotowe. Cztery ósemki. Dawaj.
– Kareta? – spytał Fain z niedowierzaniem.
– No. Jak masz karty, nie musisz dobierać – rzucił Poertena. – Tylko wtedy, jak dostajesz w dupę.
* * *
– Panie plutonowy, możecie na to spojrzeć? Ludzie nie próbowali wyjaśniać Mardukanom istoty nasłuchu. Z niezwykłą łatwością pojmowali niuanse masowej produkcji, ale słowo „elektronika” traktowali jak czary. Zamiast więc cokolwiek tłumaczyć, Pahner poprosił o udostępnienie wysokiego kawałka zachodniego muru i na tym poprzestał.
Julian wyszedł z wieży, w której cieniu odpoczywała jego drużyna, i spojrzał na odczyt pada.
– Cholera – zaklął cicho.
– Co to znaczy? – spytał Cathcart, stukając palcem w błyskającą ikonę.
– Zakodowana transmisja głosowa – powiedział Julian i przykucnął, by przeprowadzić analizę.
– Z lotu rozpoznawczego?
W głosie kaprala pobrzmiewało zdenerwowanie. Od dnia opuszczenia Marshadu wiedzieli, że ktoś znalazł w porcie opuszczone promy desantowe, w których wylądowali na planecie. Strzęp przekazu, który przechwycili, nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości. Nikt jednak nie wiedział, jak potraktują to odkrycie ludzie, w których rękach był port. Było mało prawdopodobne, by ktokolwiek uwierzył, że kompania marines mogła dotrzeć aż tak daleko, ale należało to także brać pod uwagę.
– Nie wiem, czy to lot rozpoznawczy – powiedział po chwili Julian – ale ktokolwiek to jest, jest wystarczająco blisko, żebyśmy mogli odbierać jego transmisje. Czyli dość blisko, żeby nas zobaczyć... jeśli nas szuka. Albo usłyszeć, jeśli nie będziemy uważać z radiem.
– Święci? – spytał kapral, patrząc w niebo.
– Cywil – odparł Julian. – Standardowy program, który można ściągnąć z Infonetu każdej planety.
– To dobrze, prawda? To znaczy, że Święci mogli zdjąć blokadę. To może być jakiś frachtowiec czy coś takiego.
– Może. – Julian stuknął w błyskającą żółcią i czerwienią ikonkę. – Z drugiej strony piraci używają takiego samego programu.
* * *
Cord uważał się za uczonego i poetę. Kiedy więc O’Casey ustawiła swojego tootsa na dokładne przetłumaczenie logu ocalałego z jedynego statku, który przepłynął ocean, Mardukanin zaoferował jej swoją pomoc.
Szaman bez trudu odczytał słowa zapisane na kruszących się płatach skóry.
„Czterdziestego szóstego dnia podróży z pierwszą ćwiercią po świcie morze zagotowało się potężnie, a wody jego wezbrały. Każdy, kto nie trudził się przy wiosłach, przybiegł do sterburty i ujrzał bąble, które się do statku szybko zbliżały.
I gdy czwarty bąbel zoczono przy burcie samej, od dołu zadrżał statek cały, jakoby w rafę podwodną uderzył.
Mistrz Kindar zawezwał wszystkich do wioseł, lecz nim ktoś coś zrobić zdołał, gęba wielka, szeroka jak statek nasz długi, rozwarła się.
Kiedy paszcza zacisnęła się, rozdarła drewno i pochłonęła wielu, co naprzód pobiegli dziwo oglądać. Innych, co przy burtach stali, do wody zrzuciła z potrzaskanych szczątków.
Stałem przy sterze, kiedy statek na bok zaczął się przekręcać. Od dziobu krzyk wielki się podniósł, statek zatrząsł się cały, to bestia raz jeszcze uderzyła, ale tegom już nie widział.
Schwyciłem rumpel mocno, kiedy statek na burtę upadł, i skoczyłem i złapałem kawał burty, co na wodzie pływał. Słyszałem potem krzyki innych, co do wody wpadli, a stwór znów i znów na statek się rzucał, aż w końcu nasycił się albo zbrzydł mu łup. Może to drugie, bo już dziesięć dni mija, a on nie powrócił.
Kuk i ja jedyni żeśmy z pięknej łodzi Nahn Cibell żywi uszli. Wiatr i prąd pchają nas przez bezkresny ocean. Zapisałem wszystko, co wiem, mam nadzieję z końcem podróży porozmawiać z żoną i dziatki zobaczyć.
Ale gorąco jest bardzo na morzu. A wody już nie mamy.”
* * *
Roger siedział na skraju pomostu i patrzył na małą zatoczkę. Słyszał rozkręcającą się za nim zabawę, ale na razie chciał tylko oglądać słońce zachodzące nad Morzem K’Vaerna.
Otworzył worek i wyjął z niego wysadzaną klejnotami odznakę członka cesarskiego dwora. Książę podniósł ją do góry, dotknął delikatnie palcem i przypiął do własnego munduru.
Potem ostrożnie wyjął z worka garść popiołu.
– O, Danny, chłopcze mój – wyszeptał i drobinki prochów opadły na powierzchnię wody. Starożytny pean o miłości i stracie zagłuszyły krzyki czteroskrzydłych stworzeń, o których na Ziemi nikomu nawet się nie śniło.
O, Danny mój, fujarki już śpiewają
W dolinach i na stokach gór.
Minęło lato i kwiaty umierają
I tobie przyszło iść, a czekać przyszło mnie.
Lecz wróć, gdy latem laki kwitną,
Lub gdy doliny ciche i bieli się w nich śnieg,
Bo ja tu będę w słońcu albo w cieniu,
Bo Danny mój, tak bardzo kocham cię.
– Roger? – Nimashet położyła dłoń na jego ramieniu. – Przyjdziesz? To także twoje przyjęcie.
– Już idę. – Wstał i otrzepał ręce. – Jedzeniem możemy uczcić jego pamięć tak samo jak czymkolwiek innym.
Książę Roger Ramius Sergei Alexander Chiang MacClintock, trzeci następca Tronu Ludzkości, po raz ostatni spojrzał na łagodne fale rozbijające się u wejścia do zatoki. Potem odwrócił się i poszedł do restauracji, trzymając za rękę plutonowego marines, a drobinki popiołu pokryły także jej dłoń.
Za nimi prochy powoli mieszały się ze słoną morską wodą i odpływały, by spocząć na dalekich brzegach.
KONIEC tomu 2