My, dzieci transformacji, o roczniku 79 81

My, dzieci transformacji

Paulina Wilk 02-10-2009, ostatnia aktualizacja 02-10-2009 18:40

Dobiegamy trzydziestki. Jesteśmy zarazem nowi i starzy. Zbudowani pół na pół – z wolnorynkowych marzeń i socjalistycznych kompleksów. My, ostatni spadkobiercy PRL

autor zdjęcia: Jerzy Gumowski

źródło: Fotorzepa

+zobacz więcej

– Kiedy się pani urodziła? W 1980? A tak, to jest ten zblokowany rocznik – posiwiała ginekolożka kiwa głową, jakby dobrze wiedziała, co mi dolega. – Wy nie chcecie rodzić. Dziewczyny kilka lat młodsze rodzą dużo chętniej, bez oporów. Ja już mam na porodówce pacjentki urodzone w latach 90. A was coś hamuje.

Hamuje mieszanka starego i nowego. Wspomnienia naszych mam, które rodziły na studiach, a potem ostrzegały, byśmy nie powtarzały ich błędów. Ich westchnienia na myśl o tym, ile mogłyby osiągnąć, ile miejsc zobaczyć, gdyby nie ten kraj, gdyby nie wczesne założenie rodziny. Hamują marzenia, których one nie zrealizowały, a my próbujemy – dla siebie i dla nich. Powstrzymuje nas strach przed rolą matki Polki i chęć bycia nowoczesną kobietą. Obawa, skąd wziąć na wychowanie dziecka pieniądze. Zmieniający się wzorzec rodziny i lęk przed odpowiedzialnością za drugiego człowieka, bo dotąd miałyśmy czas martwić się tylko o siebie, nakłaniane do poszukiwania indywidualnego szczęścia. A jest jeszcze antykoncepcja, która ułatwia odkładanie nowego pokolenia na potem.

Ale nie tylko dlatego my wciąż stoimy, gdy młodsze dziewczyny i chłopcy już pobiegli. My jeszcze otrzepujemy się z tynku po wielkim remoncie, którego oni nie pamiętają, bo wychowali się w urządzonej już Polsce. My dorastaliśmy na korytarzu, w którym odbywał się ruch wahadłowy – na jednym końcu demontażowi poddawano PRL, na drugim, w pośpiechu, stawiany był nowy świat.

Zanim zjawiła się Barbie

Byliśmy dokładnie pośrodku, przecięci na pół niewidoczną kreską. Nasze oczy wędrowały w lewo i w prawo – śledząc dorosłych, którzy próbowali przenieść jakieś rzeczy z „wczoraj” do „jutro”, ale większość wyrzucali jako niepotrzebne rupiecie. Nasze dorastanie odbywało się przy okazji, było przejściowe. „Dziś” nie miało znaczenia – obowiązywał kurs w przyszłość.

W nową rzeczywistość wpadliśmy wraz z hasłami o otwierającym się przed nami kosmosie możliwości, wolności, dobrobytu i sukcesu – o wszystkim, na co – jak mówili dorośli – ten kraj czekał od pół wieku. Ale nie mogliśmy się rozpędzić, bo jednocześnie hamowały nas problemy rodziców. Ich obawy i kompleksy, kłopoty z adaptacją. Nie wszyscy odważnie skoczyli do wolnorynkowego basenu, wielu stało na brzegu, ostrożnie badając wodę, inni zrezygnowali od razu. Popłynęli nieliczni.

Wszyscy nam powtarzali: tyle możecie, korzystajcie z życia! Korzystaliśmy – mamy skończone studia, często niejedne, za sobą – zagraniczne stypendium, podróże, także dobre doświadczenie zawodowe. I kredyt na 30 lat oraz przyczajony z tyłu głowy strach, że się prowadzi życie na pożyczkę, jakoś nieprawdziwie i na wyrost. Zupełnie inaczej niż oszczędni rodzice – raczej ciułający, zabezpieczeni zwitkiem pieniędzy, dorobionych tu i tam, zdeponowanych u szwagra.

Wielu z nich nigdy nie odważyłoby się na kredyty, które my zaciągać musimy – nie tylko z materialnej konieczności, ale też w efekcie szalejącego konsumeryzmu. Wszyscy chcą mieć. Bardzo trudno stanąć z boku, wyłączyć się z rozpędzonej rynkowej machiny. Owszem, poruszamy się w jej trybach sprawnie, szybko nauczyliśmy się prawideł nowego systemu. On nas nie przeraża, a mimo to nie w pełni należymy do nowoczesności. Jako ostatni spadkobiercy PRL patrzymy w przeszłość ze wzruszeniem. Czujemy, że ten nowy świat jest nie tylko wspaniały. Coś nam zabrał, zabiera codziennie. W wolnorynkowym kosmosie wszystko ma swoją cenę. A przecież mamy w pamięci, co prawda krótki i idylliczny, czas dorastania bez rządów pieniądza.

Do 1989 r. rośliśmy spokojnie, pomalutku. We wspomnieniach to jest okres normalności, rozpoznawalnych granic – tak potrzebnych, by czuć się bezpiecznie, ale też by próbować je przekraczać. I nagle się okazało, że świat naszego dzieciństwa jest brzydki, przestarzały, do wyrzucenia. Szmaciane lalki o polskich imionach chowałyśmy w kącie, wstydliwie i pożądliwie wpatrzone już w peweksowską blond piękność zwaną Barbie. Dwukołowe wigry i pelikany naszych kolegów poszły na złom, bo pragnęli BMX-ów i kolorowych deskorolek.

Nie było czasu na pożegnanie z lalkami, rowerami ani kręconym przez mamę – z braku innych słodkości – koglem-moglem. Nie zdążyliśmy też pomachać siermiężnym kapciom na grubej plastikowej podeszwie, noszonym i lubianym mimo wytartej na palcu dziury. Rodzice, podekscytowani nowymi możliwościami, już ciągnęli nas do przyczółków kapitalistycznego szyku: ciasnych butików i na bazary, do suto zastawionych łóżek polowych, gdzie czekały spodnie i kurtki z dekatyzowanego dżinsu, podrabiane adidasy i getry z lycry.

Ułożone i uregulowane dzieciństwo zastąpił zgiełk i chaos. Wcześniej kolejność rzeczy była czytelna. Dla każdego z nas – podobna. Na co dzień – gorące mleko, słone paluszki i herbatniki. Śliwka w czekoladzie – tylko od wielkiego dzwonu. Na Boże Narodzenie – wafelki prince polo, mandarynki i delicje szampańskie. Paczki świąteczne odbieraliśmy jako przebierańcy na gwiazdkowych balach i dziś z rozczuleniem pokazujemy sobie do złudzenia podobne fotografie – rzędy przedszkolaków w strojach krakowianek, księżniczek, kowbojów i Indian. Na nogach mamy takie same grube rajstopy.

W moim przedszkolu tylko jeden kolega nosił kolorowe getry, a jego odmienność nas konsolidowała: zazdrościliśmy mu wszyscy na równi. Mieliśmy te same wspomnienia z wakacji (w trzech odmianach: morze, góry, jeziora). Kto nie wyjechał, oglądał te same programy dla dzieci, puszczane na jednym z dwóch kanałów. Wszystkiego wokół było niewiele, za to marzeń – mnóstwo. W tym jedno uniwersalne – chcieliśmy być jak jasnowłosy chłopiec z dobranocki o „Zaczarowanym ołówku” – mieć, czego tylko zapragniemy.

Żyliśmy jak dwie dziewczynki z teledysku do przebojowej wówczas dziecięcej piosenki „Fantazja” Fasolek. Stały na dywanie „latającym” dzięki dość prymitywnym efektom specjalnym. Jedna z nich przykładała do oka różowe szkiełko i śpiewała: „Bo fantazja, fantazja jest od tego, aby bawić się na całego”. Bawiliśmy się na całego, co prawda bez ładnych rekwizytów, ale poczucie braku nie było wówczas dotkliwe. To, że czegoś mieć nie można, bo jest niedostępne, odległe lub w ogóle nie istnieje, uważaliśmy za normalne. Nie byliśmy drapieżni, wygłodniali – to przyszło nagle i jakby spoza nas.

Świat szczerzy kły

W jednej chwili, mniej więcej w czasie Pierwszej Komunii Świętej, zrobiło się nerwowo. Pojawiły się drogie gadżety: kalkulatory, wrotki, piórniki. Nagle trzeba było biec za mamą, w tłoku i ścisku, przez zastawione wstrętnymi straganami centrum Warszawy, między wąsatymi facetami z czarną saszetką pod pachą, szepczącymi: „marki, dolary, marki, dolary”. Trzeba było przeciskać się Marszałkowską, mijając blaszane szczęki, lombardy i kantory, na plac Dąbrowskiego, żeby kupić podręczniki szkolne – na nowo napisaną historię, już nie rosyjskie, lecz angielskie elementarze i dezaktualizujące się szybko atlasy geograficzne – od początkujących przedsiębiorców urzędujących w bagażnikach swoich polonezów. Patrzyliśmy, jak się robi nową Polskę – trochę na krzywy ryj, trochę nieuczciwie, pod stołem. Nieludzko i po ludzku zarazem, bo często przez „dogadamy się”, czyli zupełnie inaczej niż dziś. Bo dziś na wszystko są procedury – korporacyjne, unijne, nieodwołalne.

Wtedy nieludzkie było tempo zmian i to, że rzeczywistość zaczęła szczerzyć kły – szkolne korytarze już nie były wspólną przestrzenią podobnych dzieci. Kto nie miał kolorowej gumki i plecaka z odblaskami, zostawał w tyle. Nauczycielki upominały rodziców, by nie dawali nam na drugie śniadanie bananów, bo innym dzieciom, które wciąż przynoszą jabłka i śliwki, może być przykro.

Ale to były głosy wołających na puszczy. Bo wszyscy chcieli mieć. A wszyscy – to był tłum. Urodziliśmy się w latach wyżu demograficznego, do liceów, na studia i do pierwszej pracy szliśmy wystraszeni, że nie wystarczy dla nas miejsca. Bo kraj nie nadążał z zaspokajaniem eksplodujących potrzeb. Prywatne uczelnie dopiero się rozwijały. A my wiedzieliśmy, że bez dobrych studiów nie znajdziemy dobrej pracy, nie zrobimy karier, także międzynarodowych, do których nas – na chwilę przed „wejściem” do Europy – wyznaczono. Europa wydawała się daleka, a jedynym dostępnym wzorcem ludzi sukcesu byli ci, którzy w latach 90. „ukradli pierwszy milion”, jeszcze nic nie mieli, a już nosili garnitury i skórzane teczki.

Słyszeliśmy, jak mądre głowy trapią się bezwzględnością naszego wyścigu szczurów, ale jednocześnie byliśmy do tego wyścigu wystawiani. Nikt nas przed nim nie chronił. Nazwano nas generacją pozbawioną skrupułów, bezwzględnie prącą naprzód. To klasyfikacja nieuczciwa, stworzona bez refleksji o tym, na jaką bezwzględność napatrzyliśmy się w latach 90. Ale i pomijająca coś ważniejszego. Pokolenie naszych rodziców dało nam wolność i gospodarkę rynkową jako spełniony sen, po wielekroć zapewniając, że otrzymujemy lepsze możliwości. I to prawda. Ale na własnej skórze doświadczyliśmy, że kapitalizm to nie tylko system wielkiej szansy. Niesie też ograniczenia, tłamsi, na wiele sposobów zniewala. Razem z wyborami przyszły wszelkie trudności związane z ich dokonywaniem. Nowy rodzaj niepokoju i odpowiedzialności za decyzje, których nasi rodzice nie praktykowali.

Kiedy w nowym tysiącleciu wchodziliśmy na rynek pracy (jeszcze studiując, bo wiedzieliśmy, że firmy poszukują „młodych z doświadczeniem”), on działał już jak dobrze rozpędzony mechanizm. To już nie była era szybkich fortun, tylko mało spektakularnych realiów. Wsiadaliśmy do wielkiego rynkowego bębna. I od tej pory przesuwamy się po kolejnych szczeblach według rozrysowanej – adekwatnie do struktury firmy – ścieżki kariery. Zgodnie ze schematem, zgodnie z procedurą.

Pracujemy nie od 8 do 16, jak kiedyś nasi rodzice, ale od 9 do 19 albo 22. Rzadko jadamy w domach, bo nas tam prawie nigdy nie ma. Sąsiadów nie znamy – zamiast pożyczyć szklankę cukru, jedziemy nocą do hipermarketu. Do teatrów i muzeów chodzimy w weekendy, bo zamykają się, zanim opuszczamy biura. W sferze kultury obowiązuje jeszcze grafik socjalistyczny. Za to galerie handlowe i multipleksy z komercyjnym kinem czekają na nas do późna, na nas i nasze pieniądze. Meble kupujemy w Ikei, łudząc się, że to firma pozwalająca odzwierciedlić indywidualne potrzeby. Nasze dzieci będą się śmiać z naszej mieszkaniowej schematyczności, tak jak my żartujemy z meblościanek.

Na urlopy jeździmy po świecie, wierząc, że to dowód wyjątkowości i odwagi. Ale przywozimy te same zdjęcia z tych samych miejsc, w których pozujemy w takich samych azjatyckich spodniach z krokiem w kolanach. Tę najbardziej namacalną zdobycz, tak przez rodziców upragnioną wolność podróżowania, traktujemy na ogół dość powierzchownie. Przywozimy kilka pamiątek i setki cyfrowych kadrów, które nie budzą emocji porównywalnych z tymi kilkoma czarno-białymi dowodami wyprawy do Jugosławii, których rodzice strzegli jak skarbu.

I tak jest ze wszystkim: mamy tyle opcji i szans, a często nie możemy lub nie umiemy ich przeżyć. Jako ostatni młodzi Polacy zdajemy sobie sprawę z ich doniosłości, jako ostatni więc odczuwamy dyskomfort – widzieliśmy, jak materializuje się wielkie marzenie. Jesteśmy jego beneficjentami, a jednocześnie mamy trudność z jego skonsumowaniem, tym bardziej że w rzeczywistości nowy ład nie jest wcale taki piękny. Możliwość pracy za granicą brzmi dumnie, zmywanie garów pod Londynem albo ślęczenie w singapurskim biurze – już nie.

Opuszczona generacja

Nam ostatnim ciąży historia XX-wiecznej Polski. W sensie symbolicznym dziedziczą ją oczywiście i następne pokolenia, ale w sensie bardziej namacalnym i dosłownym – niesiemy ją już tylko my. Spór o III i IV Rzeczpospolitą, o znaczenie Okrągłego Stołu, grubą kreskę i tajnych współpracowników dotyczy nas jeszcze o tyle, o ile jest doświadczeniem naszych rodziców i kontynuacją wydarzeń oraz atmosfery, w jakiej się wychowaliśmy. Natomiast dla ludzi młodszych nawet o kilka lat, tych, którzy nie byli świadomi ani euforii, ani konfliktów towarzyszących przełomowi, to już tylko historia zasłyszana, rozgrywająca się obok nich, mętna i nieciekawa. Są jak widzowie, którzy trafili na ciągnącą się od lat telenowelę. Nazwiska bohaterów i niuanse nic im nie mówią. A że w ofercie jest teraz ponad 100 kanałów, mają na co przełączyć.

Polityczny dyskurs ostatnich lat nie interesuje młodych także dlatego, że ich nie dotyczy. Jest skupiony na przeszłości, pomija nas, choć toczy się formalnie w naszym imieniu, w interesie naszej przyszłości. Tylko że nas, ostatnie dzieci PRL, ten dyskurs boli. Nie możemy tak łatwo zmienić kanału. Choćby dlatego, że jesteśmy w dużo większym stopniu zainteresowani Polską, bo byliśmy wprzęgnięci w wielką sprawę transformacji. Obchodzi nas, jak ten serial, który dla rodziców był rzeczą najważniejszą, potoczy się dalej. Obchodzi nas, a jednocześnie frustruje, że konstruktorzy wolnej Polski są wciąż „na wojnie”, wciąż omawiają dawno przeprowadzony remont. Bo gdy oni gadają, rynkowa maszyna pracuje, coraz pewniej i sprawniej, wywołując kolejne zmiany.

W publicznej dyskusji nadal nieważne jest „dziś”, a przecież my żyjemy właśnie teraz. Sami zapracowaliśmy na to, by chodzić w eleganckich butach, ale ścieramy je na wciąż połamanych chodnikach. Sami spłacamy kredyty za samochody, którymi jeździmy po wciąż beznadziejnych drogach.

Panowie wciąż dyskutują, a my od dawna robimy swoje. Nie liczymy na pomoc państwa, ale jesteśmy rozczarowani i źli za to opuszczenie, pozostawienie samym sobie. Raper O.S.T.R., urodzony w 1980 r., w utworach opowiada o swoim roczniku jak o „straconym pokoleniu” – zaniedbanym i zapomnianym przez elity. Młodszy o rok kompozytor LUC wydał właśnie płytę „39/89” – muzyczną lekcję najnowszej historii Polski. Bo wie, że jego rówieśnicy jej nie znają – w programach szkolnych dla młodej generacji na tę naukę zabrakło czasu.

Mam znajomych, którzy celowo nie kupują telewizorów – publicznej telewizji, o którą toczy się afera, już nie oglądamy. Tak teraz wygląda wewnętrzna emigracja. Ucieczka od konsumpcji, nadmiaru bodźców zżerających resztkę dnia, którą mamy dla siebie pomiędzy wyjściem z pracy a krótkim snem. I od prowadzących donikąd dyskusji o rzeczach minionych.

Wiele spraw nam w tej rynkowej erze doskwiera. Jesteśmy zbyt sentymentalni w porównaniu z generacją iPodów, ale też zbyt samodzielni i dynamiczni, by się oglądać na rozgoryczenie wcześniejszych pokoleń. Bardzo jeszcze podobni do naszych rodziców, staromodni w swoim patriotyzmie i dbaniu o uczucia. Wyraźnie różni od dzieci nowej ery dorastających według formuły „mówisz – masz”, w porównaniu z nami – nieustraszonych, swobodnych, zwolnionych z kompleksów. Także dzięki globalizacji, która wszystko unifikuje: oferta popularnych sklepów w Paryżu i Warszawie się nie różni.

Przeciętna polska 16-latka z dużego miasta nie ma powodów czuć się „niepełnoprawną” obywatelką świata. Wchodzi do kawiarni Starbucks jak do siebie, doskonale porusza się wśród specyficznego kodu, jakim oznaczono różne rodzaje kawy. Nigdy nie pojmie, dlaczego nas w latach 90. przywożono autokarami na wycieczki do pierwszego warszawskiego McDonald’sa ani dlaczego podekscytowani klienci wynosili stamtąd tace, nie wiedząc, że nie są wliczone w cenę.

Natomiast my, choć korzystamy z wolności, najpewniej nigdy nie poczujemy, że świat należy do nas. I nigdy nie uznamy za oczywiste, że do Londynu można polecieć z samym dowodem osobistym. Ale też nie opowiemy dzieciom, że socjalizm był wyłącznie mrokiem i złem. Za kilkadziesiąt lat, jako ostatni żyjący świadkowie schyłku PRL, być może będziemy o nim mówić jak o doświadczeniu, które w kapitalizmie pomogło nam zachować wrażliwość i ludzkie odruchy. Opowiemy legendę o łagodnym i beztroskim czasie, którego nienawidzić nie możemy, choć pół wieku wyczekiwano jego końca.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
christiane f my dzieci z dworca zoo PODRYX5ASFIPH4SUR3JRHNPGY3OISOG2VG3DIII
My dzieci mamy swoje prawa, Prawa dziecka
79 81
04 1996 79 81
Scenariusz My dzieci mamy swoje prawa, dzieci, dla dzieci(1), prawa dziecka
11 1996 79 81
79 81
79 81

Christiane F My, dzieci z dworca Zoo
My dzieci z dworca Zoo (moje)
Christiane F My, dzieci z dworca Zoo

więcej podobnych podstron