Nowak Jerz Robert Antypolonizm i inne(1)

PRZEMILCZANE ZBRODNIE - JERZY ROBERT NOWAK.

I INNE TEKSTY.

Spis treści:

Wstęp

Antypolska dywersja

Przemilczany polski holocaust

Dlaczego Żydzi nie potępili tej zdrady?

"Tańczyli na grobie Polski"

Udział Żydów w antypolskiej dywersji zbrojnej

Antypolska dywersja żydowska w Grodnie

Zdradzieckie strzały zza węgla

Odwet skomunizowanych Żydów

Antypolska ruchawka w Stiepaniu

Dywersja żydowska w Skidlu

Atak na oddziały polskie w Rożyszczach

Przewodnicy dla czerwonych najeźdźców

Rozbrajanie polskich żołnierzy

Ujawniło się, ze ogół żydowski we wszystkich miejscowościach, a już w szczególności na Wołyniu, Polesiu i Podlasiu (...) po wkroczeniu bolszewików rzucił się z całą furią na urzędy polskie, urządzał masowe samosądy nad funkcjonariuszami Państwa Polskiego, działaczami polskimi, masowo wyłapując ich jako antysemitów i oddając na lup przybranych w czerwone kokardy mętów społecznych.
(Dowódca AK, gen. Stefan Rowecki-"Grot", 25 września 1941 r.)
Żydzi "są dla NKWD nieocenionym wprost biczem przeciw ludności polskiej".
Komendant Okręgu Walki Zbrojnej AK - ppłk., później generał, Nikodem Sulik, 25 lutego 1941 r.)
Dlaczego (...) dotąd oficjalne koła żydowskie nie potępiły jawnej zdrady i innych zbrodni, jakich się wobec Polski i polskich obywateli dopuszczali przez cały czas okupacji sowieckiej?
(Gen. Władysław Sikorski, 11 czerwca 1942 r.)
Wśród kolaborantów, którzy przybyli, aby pomagać sowieckim siłom bezpieczeństwa w wywózce wielkiej liczby niewinnych mężczyzn, kobiet i dzieci na odległe zesłanie i przypuszczalnie śmierć, była nieproporcjonalnie wielka liczba Żydów.
(Norman Davies, 9 kwietnia 1987 r.)
Prezesowi Kongresu Polonii Amerykańskiej, Panu Edwardowi Moskalowi z podziękowaniem za nieugiętą obronę polskości
Jerzy Robert Nowak

Wstęp

Być może wiele osób zaskoczy słowo "zbrodnie" w odniesieniu do antypolskiej działalności żydowskich kolaborantów z Sowietami na Kresach w latach 1939-1941, a niektórzy skrajni filosemici zaczną to określenie nawet gwałtownie oprotestowywać. Historii nie da się jednak zmienić, ani upiększyć zgodnie z życzeniami fanatyków "poprawności politycznej". To, czego dopuścili się wobec Polaków zbolszewizowani Żydzi na Kresach po 17 września 1939 roku miało charakter zbrodni. I tak było to w swoim czasie powszechnie postrzegane wśród Polaków na czele z premierem rządu RP na Emigracji generałem Władysławem Sikorskim. 11 czerwca 1942 roku, odpowiadając we własnoręcznie pisanej depeszy na oświadczenie przedstawicieli Agencji Żydowskiej, gen. Sikorski otwarcie zapytywał:

"Dlaczego jednak dotąd oficjalne koła żydowskie nie potępiły jawnej zdrady i innych zbrodni, jakich się wobec Polski i polskich obywateli dopuszczali przez cały czas okupacji sowieckiej?"1

Dziś zbrodnie te są niemal całkowicie przemilczane, podobnie jak zbrodnie prosowieckich kolaborantów ukraińskich i białoruskich, wspierających zdradzieckich najeźdźców Polski od wschodu. Czas najwyższy odsłonić pamięć antypolskich zbrodni prosowieckich Żydów, zwłaszcza teraz, w chwili, gdy coraz gwałtowniej próbuje się publicznie kalać imię Polski, pierwszego kraju, który ośmielił się zbrojnie przeciwstawić potędze militarnej nazistów.

Od wielu lat siewcy antypolonizmu, głównie ze środowisk żydowskich, próbuj ą zniesławiać naród, który w czasie drugiej wojny światowej jako pierwszy, przed Żydami, stał się ofiarą wielkiego holocaustu, ofiarą tak przemilczanego dziś "polskiego holocaustu". Chodzi o różne formy planowej eksterminacji, jakie Sowiety zastosowały wbec Polaków w latach 1939-1941, a które - w tym przynajmniej okresie - były znacznie intensywniejsze niż przeprowadzane przez Niemców. Naziści dopiero w 1942 roku rozpoczęli zmasowaną akcję wyniszczającą ludności polskiej i żydowskiej. Nawet skrajnie tendencyjny, antypolski autor żydowski Jan Tomasz Gross przyznał, że w ciągu pierwszych dwóch lat okupacji (1939-1941) Sowieci zabili lub doprowadzili do śmierci trzy lub cztery razy więcej niż Niemcy obywateli polskich. I to spośród ludności liczącej tylko połowę tej, która znalazła się pod niemiecką Jurysdykcją. Według Grossa w ciągu pierwszych dwóch lat okupacji niemieckiej naziści zamordowali około 120 tysięcy Polaków i Żydów.2
Zdaniem najsłynniejszego zagranicznego badacza historii Polski, Normana Daviesa, zbrodnie sowieckie były znacznie cięższe. Jak pisał Davies, w ciągu dwóch pierwszych lat, od września 1939 do czasu amnestii dla Polaków w 1941 roku, Sowieci zabili prawie siedmiokrotnie więcej osób niż Niemcy, bo aż 750 tysięcy.3 Przeważającą część z tych 750 tysięcy osób stanowili Polacy, wymordowani lub doprowadzeni do śmierci przez wyniszczenie na Syberii. W każdym razie, nawet przy przyjęciu za podstawę najbardziej zaniżonej liczby sowieckich ofiar, którą podaje Gross, nie ulega wątpliwości, że holocaust polski w pierwszych dwóch latach okupacji ziem polskich przez obu najeźdźców pochłonął kilkakrotnie więcej ofiar od żydowskiego. Dodajmy do tego jeszcze tak długo przemilczane informacje o zbrodniach sowieckich, stanowiących swoisty wstęp do polskiego holocaustu po 17 września 1939 roku. To jest o wymordowaniu przez Sowietów ponad trzystu tysięcy Polaków w ramach wielkiej antypolskiej czystki etnicznej lat 1937-1938. Według Mikołaja Iwanowa, autora tak ważnej, a wciąż za mało nagłośnionej książki "Pierwszy naród ukarany"straty liczącej prawie l 200 000 Polaków w okresie międzywojennym społeczności polskiej w ZSRR wyniosły około 30 procent całej liczby tamtejszych Polaków.4

Tym większym skandalem jest więc tak częste przemilczanie pełnych rozmiarów ówczesnej polskiej martyrologii polskiej pod sowieckim jarzmem, i niepokazywanie wszystkich sprawców tych zbrodni. A byli wśród nich bardzo  często po wrześniu 1939 roku zbolszewizowani Żydzi kresowi; byli oni sprawcami bezpośrednich zabójstw na Polakach lub dużo, dużo częściej, śmiercionośnych donosów, które skazywały Polaków na wpisanie na listę katyńską lub na syberyjską zsyłkę. Trzeba powiedzieć wprost tę prawdę, właśnie  dziś, po dziesięcioleciach przemilczeń, gdy wśród części Żydów najdonośniej  rozbrzmiewają najbezczelniejsze kalumnie antypolonizmu. Choćby zarzuty rzekomego polskiego "wspólnictwa z hitlerowcami", które tak mocno  nagłośniono w pozwie grupy Żydów amerykańskich przeciw Polsce. Dziś, coraz rzadziej słyszy się głosy uczciwych, sprawiedliwych pośród Żydów.
Brakuje godnych następców Szymona Askenazego, Wilhelma Feldmana, Juliana Unszlichta, Mieczysława Grydzewskiego, Mariana Hemara czy Józefa Lichtena.
 Za to tym donioślejszy jest jątrzący głos Abrahama Weissa, Menachema Joskowicza czy Dawida Warszawskiego.

Moja książka pokazuje w oparciu o różnorodne zachowane materiały źródłowe i opracowania, w tym także o liczne świadectwa żydowskie, gorzką  prawdę o haniebnej antypolskiej kolaboracji z Sowietami wielkiej części Żydów polskich na byłych kresach wschodnich Drugiej Rzeczypospolitej w latach 1939-1941. Prawdę o udziale licznych zbolszewizowanych Żydów w antypolskiej dywersji zbrojnej we wrześniu 1939 roku, o wyłapywaniu i denuncjowaniu Polaków, o j akże częstych przypadkach poniżania Polaków i polskości, niszczenia polskich symbolów narodowych lub religijnych, o współdziałaniu w deportowaniu wielkiej rzeszy Polaków do Kazachstanu czy na Syberię. O nierzadkich niestety przykładach udziału zbolszewizowanych  Żydów w mordowaniu Polaków. O takich faktach jak zamordowanie przywódców studenckich na Politechnice Lwowskiej w październiku 1939 roku po oskarżeniu ich o rzekomy antysemityzm, jak zmasakrowanie polskich  więźniów w Tarnopolu przez żydowskich oprawców: Kramera, Kummela i  Rosenberga, jak wymordowanie dominikanów z klasztoru w Czortkowie przez Żydów-enkawudzistów. A także o tym, że konspiracja polska była dużo skuteczniej zwalczana w zaborze sowieckim niż w niemieckim, głównie dzięki bardzo "pracowitym" antypolskim Żydom-donosicielom. Dziś, po kilkudziesięciu latach przemilczeń, przeważająca część Polaków nawet nie wie, że to Sowieci, a nie Niemcy zapoczątkowali pierwsze "łapanki" na Polaków. Jak pisał o. Lucjan Zbigniew Królikowski w swych wspomnieniach: "W różnych  okolicach miasta (Lwowa) co pewien czas odbywały się łapanki. Zdarzało się,  że milicjanci i żołnierze sowieccy zamykali błyskawicznie wyloty ulic i legitymowali spędzonych w gromadę ludzi, ładując podejrzanych na ciężarowe auta".5 W tych łapankach szczególnie dużą rolę odgrywali  zbolszewizowani Żydzi, wykazując szczególne "zdolności" w wyłapywaniu  podejrzanych "wrogów ludu" wśród Polaków. Wspomniał o tym szeroko  między innymi Zygmunt Szczęsny Brzozowski, opisując jak po Kownie i Wilnie krążyły ciężarówki ze stojącymi na nich młodymi Żydami, którzy wskazywali szoferom drogę do polskich ofiar według podanych adresów.6

    Tylko nasi krajowi opluwacze polskiej historii i Polaków, ludzie typu Jana Błońskiego, udają, że nic o tym wszystkim nie wiedzą. Że nie rozumieją, dlaczego pisarka Zofia Kossak, która okazała tyle poświęcenia i odwagi w organizowaniu ratunku dla Żydów, pisała równocześnie, że zdaje sobie sprawę z wrogiego nastawienia wśród Żydów do Polaków. I niestety nie myliła się w swych ocenach. Amerykański historyk Richard C. Lukas przytaczał wypowiedź żydowskiego przedstawiciela Bundu w Stanach Zjednoczonych, Nowogrodsky'ego, z początku 1944 roku, w którym tenże oceniał, że wśród Żydów "rzadko zdarza się taki dzień, w którym nie wybuchłoby na nowo uczucie antypolskie".7 Czyż nie byli zajadłymi wrogami Polski ci Żydzi, o których słynny lekarz polski, pochodzenia żydowskiego, Ludwik Hirszfeid pisał w liście do Jerzego Borejszy z dnia 27 października 1947 roku, że "nacjonaliści żydowscy nienawidzą Polaków więcej niż Żydów", a nacjonalizm żydowski "kopie przepaść między Żydami i Polakami."8 Czyż nie są zajadłymi wrogami Polski dziś ludzie typu Mariana Marzyńskiego, który "zapłacił" za uratowanie mu życia przez polskich kapłanów w czasie wojny skrajnie plugawym antypolskim i antykatolickim filmem Shtetl?

    Jan Siemiński, były obrońca Grodna we wrześniu 1939 roku, świadek straszliwych zbrodni popełnionych na Polakach pod rządami sowieckimi w lalach 1939 1941, pisał w 1992 roku: "Czas goi i zabliźnia wszystkie rany. Narody kulturalne uczą się żyć w zgodnej symbiozie, po chrześcijańsku wybaczają sobie wzajemnie. Jeśli mamy wybaczyć zbrodnię popełnioną na narodzie polskim, to musimy znać jej rozmiary, w przeciwnym razie nowe pokolenia nie darują nam tego zaniedbania. Dlaczego więc nie słucha się autentycznych relacji nielicznych już świadków tamtych przeżyć?"9

    W latach 80. niejednokrotnie pisałem o potrzebie rozwinięcia polsko-żydowskiego dialogu, pisałem o tym między innymi w dłuższym szkicu publikowanym po angielsku, przypominałem piękne zapomniane postacie tego dialogu. Apelowałem na rzecz tego dialogu w dwóch wydaniach mojej książki z lat 1993 i 1994. Teraz widzę jednak, że dotąd nie będzie prawdziwie mocnych i realnych podstaw tego dialogu, dopóki nie będzie on równie rzetelnie podtrzymywany przez obie strony, zarówno Polaków jak i przez Żydów, dopóki nie ukróci się ofensywy oszczerstw antypolonizmu. I dopóki nie wypowiemy całej prawdy o polskich krzywdach poniesionych z rąk żydowskich kolaborantów z Sowietami w latach 1939-1941 i ponownie w latach 1944-1956. Tak powstała ta książka, pokazująca początki zbrodni popełnianych przez prosowieckich Żydów na Polakach. Zbrodni, które w ostatecznym skutku zaszkodziły także samym Żydom, bo wieść o nich wpłynęła bardzo znacząco na pogorszenie stosunku bardzo wielu Polaków do Żydów w czasie wojny.

    Czas wypowiedzieć całą prawdę także o żydowskich zbrodniach wobec Polaków i przypomnieć wypowiadane na ten temat opinie z czasów wojny, począwszy od stwierdzeń generałów Stefana Roweckiego-Grota i Władysława Andersa, poprzez ppłk. Nikodema Sulika i ambasadora rządu Sikorskiego w Rosji Stanisława Kota, po dzisiejsze oceny tak wybitnych historyków jak Norman Davies czy najwybitniejszy amerykański badacz nowszej historii Polski Richard C. Lukas. W mojej książce starałem się o przypomnienie tych, w ogromnej mierze przemilczanych w Polsce, opinii. A także o przypomnienie bardzo dużej ilości świadectw, najczęściej gruntownie w Polsce przemilczanych, zwłaszcza rozlicznych tekstów ze wspomnień i opracowań emigracyjnych, które nigdy nie dotarły szerzej do polskiego czytelnika. Moja książka została również wzbogacona licznymi, bezcennymi wręcz - moim zdaniem - świadectwami ludzi, którzy byli świadkami opisywanych wydarzeń. Ludzi nierzadko już w bardzo podeszłym wieku, którzy jednak tak mocno zareagowali na moje apele o relacje na temat wydarzeń z tamtych lat, z którymi wystąpiłem w Radiu Maryja i w tygodniku "Nasza Polska".

    Może ta książka, może te świadectwa wreszcie wpłyną na otrzeźwienie w środowiskach żydowskich i skłonią je do poskromienia antypolskich hucpiarzy. A także do przeprowadzenia gorzkiego samorozrachunku za zbrodnie zbolszewizowanych Żydów w latach 1939-1941 i w latach 1944-1956, w tym za tak długo trwające zbrodnicze kalumnie antypolonizmu. Poczekajmy na ten samorozrachunek. Uznajmy jednak, że nie możemy dłużej tolerować tych kłamstw, że "nie jesteśmy jagniętami przeznaczonymi na rzeź" - jak gniewnie stwierdził generał Sikorski l lutego 1943 roku w odpowiedzi na ówczesne antypolskie oszczerstwa Żydów amerykańskich,10 prekursorów dzisiejszych oszczerców: Weissa i Urbacha.

    Traktuję tę książkę jako swego rodzaju początek, otwarcie badań nad tak długo przemilczanym tematem tabu. Tak bardzo zaniedbanym przez naszych krajowych historyków po dziesięcioleciach zakazów cenzuralnych, także po 1989 roku. To wstyd, że to nie polski historyk, lecz brytyjski - Norman Davies pierwszy tak donośnie i odważnie ujawnił na forum międzynarodowym prawdę o odpowiedzialności żydowskich kolaborantów za krzywdę wielu dziesiątków tysięcy Polaków, w tym kobiet i dzieci deportowanych na Syberię. To polscy autorzy emigracyjni, począwszy od profesorów Iwo C. Pogonowskiego i Tadeusza Piotrowskiego po Marka Paula jako pierwsi, dużo wcześniej od autorów krajowych, szerzej podnieśli sprawę zbrodni żydowskich na Polakach w latach 1939-1941. Dlaczego dalej milczy o tych zbrodniach ogromna część polskich badaczy czasów drugiej wojny światowej czy polskich publicystów? Jak widać zbyt mocno boją się narazić na tak groźnie dziś nadużywane zarzuty antysemityzmu i zapominając swym podstawowym obowiązku powiedzenia prawdy o krzywdzie tak wielkiej rzeszy swych rodaków na Kresach. Jak długo będą się bać powiedzenia tej prawdy? Tym mocniej dziękuję za to tym wszystkim, którzy tę prawdę ujawniali we wspomnieniach, relacjach i pracach naukowych i umożliwili powstanie tej książki.

Przypisy:

1. Cyt. za K. Kersten, Warszawa 1992, s. 32-33.
2. Por. J.T. Gross, Princeton 1988, s. 229.
3. Por. N. Davics, Oxford 1983, t.2, s. 451.
4. M. Iwanów, Warszawa 1991,.s. 8 i 377.
5. Por. o. L.Z. Królikowski, Londyn 1960, s. 21.
6. Por. Z. S. Brzozowski, Wydawnictwo Grup Oporu "Solidarni", Warszawa 1989, s. 55-56.
7. Por. R.C. Lukas, Kielce 1995, s. 216.
8. Por. szerzej tekst listu L. Hirszfelda w książce B. Fijałkowskiej, Olsztyn 1995, s. 129.
9. Por. J. Siemieński, i Stanisławowa 1939-1944, oprać. A. Dobroński, Białystok 1992, s. 41
10. Cyt. R.C. Lukas, op.cit., s. 216.

Spis treści

 

Antypolska dywersja

Drukowany w 60. rocznicę pamiętnego Września cykl artykułów profesora Jerzego Roberta Nowaka zawiera fragmenty jego najnowszej książki, pokazującej zdradę Polski przez cześć Żydów na Kresach Wschodnich w latach 1939-1941, ich udział w antypolskich dywersjach zbrojnych, fetowaniu sowieckich najeźdźców, mordowaniu polskich oficerów, fali śmiercionośnych donosów, deportowaniu Polaków i in.

Osławiony pozew 11 Żydów amerykańskich przeciw Polsce był tylko kulminacja wzmagającej się od kilkunastu lat fali antypolonizmu. Coraz donośniej obrzuca się Polaków najobrzydliwszymi kalumniami, na czele z zarzutami, ze byliśmy jakoby wspólnikami Hitlera w mordowaniu Żydów. A tymczasem coraz bardziej zagłuszana jest prawda o polskiej martyrologii, o polskim holocauście, który pochłonął przynajmniej 4,5 miliona Polaków (łącznie z minimum około półtora miliona naszych rodaków, którzy stracili życie na skutek sowieckich represji). Byli oni ofiarami zapomnianego pierwszego holocaustu lat 1939-1941, który zdziesiątkował przede wszystkim Polaków, zbrodniczego holocaustu urządzonego przez Sowietów.

Spis treści

 

Przemilczany polski holocaust

Przez 45 lat, od 1944 do 1989 roku w Kraju - w warunkach uzależnienia od Sowietów całkowicie milczano o tych zbrodniach sowieckich na Polakach. Po 1989 roku zaś postępy w ujawnianiu antypolskich zbrodni są ciągle aż nazbyt skromne ze względu na panowanie w przeważającej części mediów i wydawnictw dawnych chwalców sowietyzmu, którym niewygodne jest pokazywanie, ze zbrodnie sowieckie przewyższały całkowicie zbrodnie nazizmu (vide np. manipulacje Krystyny Kersten, która nawet teraz we wstępie do Czarnej księgi komunizmu próbuje jeszcze osłabiać wymowę tej książki, demaskującej zbrodnie komunizmu (przypomnimy, ze nawet skrajnie tendencyjny, antypolski autor żydowski Jan Tomasz Gross przyznawał w Revolution from Abroad (Princeton 1988, s. 229), ze w pierwszych dwóch latach okupacji (1939-1941) Sowieci zabili lub doprowadzili do śmierci trzy lub cztery razy więcej ludzi niz. naziści z ludności liczącej połowe tej, która znalazła się pod niemiecka jurysdykcja. Gross ocenia na 120 tysięcy liczbę zamordowanych przez nazistów ofiar: Polaków i Żydów w ciągu pierwszych dwóch lat okupacji niemieckiej, a wiec przed rozpoczęciem przez Niemców masowego wyniszczania ludności żydowskiej i polskiej. Według Normana Daviesa, Sowieci zabili w ciągu tych dwóch lat, tj. do czasu amnestii dla Polaków w 1941 roku, prawie siedmiokrotnie więcej osób niż Niemcy, bo aż 750 tysięcy (por. N. Davies: God's Playground, Oxford 1983, t. 2, s. 451). Ogromna cześć z tych 750 tysięcy osób stanowili Polacy, wymordowani lub doprowadzeni do śmierci przez wyniszczenie na Syberii. Według niektórych ocen, nawet te dane Daviesa mogą być zaniżone, bo już w pierwszych dwóch latach okupacji sowieckiej zamordowano lub doprowadzono do śmierci ponad milion obywateli polskich, w ogromnej części Polaków.

W każdym przypadku, nawet przy przyjęciu za podstawę najbardziej zaniżonej liczby sowieckich ofiar, która podaje Gross, nie ulega wątpliwości, ze holocaust polski w pierwszych dwóch latach okupacji ziem polskich przez obu najeźdźców był kilkakrotnie większy od holocaustu żydowskiego. Nie ulega przy tym wątpliwości, że mordowanie setek tysięcy Polaków i mordercze deportacje ponad półtora miliona Polaków na Syberie miały jednoznacznie charakter zbrodniczych czystek etnicznych. Jakże wymowna pod tym względem była informacja podana przez historyka Tadeusza Gasztolda w odniesieniu do masowej wywozki Polakow na Sybir 9 lutego 1940 roku: Wsrod wysiedlonych znalazla sie rodzina gajowego z Plisy II, Aleksandra Grzyba. W przeczuciu najgorszego - bylo 40 stopni ponizej zera - Grzybowie, korzystając z nieuwagi strażnika, oddali swoje półroczne dziecko krewnej Janinie Koszarowej. Fakt ten ujawniono i kazano przywieźć na stacje dziecko. Dygnitarz sowiecki stwierdził - cytuje z pamięci: nie chodzi tu o to czy inne dziecko, lecz o zasadę. Wszyscy Polacy będą wysiedleni z tego kraju, a na ich miejsce przyjdą ludzie radzieccy (cyt. za Społeczeństwo białoruskie, litewskie i polskie na ziemiach północno-wschodniej II Rzeczypospolitej w latach 1939-1941, pod red. M. Gizejewskiej i T. Strzembosza, Warszawa 1995, s. 206).

Dlaczego informacji o tym pierwszym - polskim holocauście nie podejmuje się dużo donośniej w naszej publicystyce i w pracach naukowych historyków, a w szczególności w publikacjach adresowanych do zagranicznych czytelników? Dodajmy przy tym jeszcze tak długo przemilczane informacje o zbrodniach sowieckich, stanowiących swoisty wstęp do polskiego holocaustu po wrześniu 1939 roku, to jest wymordowanie przez Sowietów ponad trzysta tysięcy Polaków w ramach wielkiej, antypolskiej czystki etnicznej lat 1937-1938. Według Mikołaja Iwanowa, autora tak ważnej, a wciąż za mało nagłośnionej książki Pierwszy naród ukarany, straty liczącej prawie 1 200 000 Polaków w okresie międzywojennym społeczności polskiej w ZSRR sięgnęły około 30 proc. całej liczby tamtejszych Polaków (por. M. Iwanow: Pierwszy naród ukarany. Polacy w Związku Radzieckim 1921-1939, Warszawa 1991, s. 8 i 377).

Dodajmy wiec razem te liczby z lat 1937-1938 i z lat 1939-1941. Dlaczego tak niewiele pisze się o tych zbrodniach i rozmiarach polskiej martyrologii? Co robią polscy historycy czasów najnowszych, czy nie widza, ze niepodejmowanie tych spraw, nielikwidowanie tak ponurych "białych plam" obciąża ich sumienia jako naukowców i jako Polaków? Co zrobiła w tej sprawie po 1989 roku Komisja Badania Zbrodni nad Narodem Polskim? Dlaczego nie zwróciła się z szerszym apelem do społeczeństwa o nadsyłanie relacji z przemilczanych dotąd zbrodni popełnionych przez Sowietów na narodzie polskim w czasie wojny? I o nadesłanie relacji o konkretnych wykonawcach tych zbrodni - zbrodniarzach pochodzenia rosyjskiego, ukraińskiego, białoruskiego i żydowskiego?

Profesor Ryszard Szawłowski w trzech wydaniach swej znakomitej książki Wojna polsko-sowiecka 1939 skupił się na przedstawieniu przemilczanych zbrodni ukraińskich i białoruskich na Polakach w latach 1939-1941.

Zaczynający się w dzisiejszej "Naszej Polsce" cykl tekstów pt. Przemilczane zbrodnie stanowi przystosowana do wymogów tygodnika wersje mojej najnowszej książki o tym samym tytule, mającej pokazać zbrodnicze skutki zdrady Polski przez wielka cześć Żydów na Kresach Wschodnich. I konkretne przejawy tej zdrady, od antypolskiej dywersji poprzez fetowanie sowieckich najeźdźców, przykłady mordowania Polaków przez zbolszewizowanych Żydów, ogromna fale śmiercionośnych donosów, która miedzy innymi znacznie powiększyła listę katyńska, "pomocy" w deportowaniu wielkiej rzeszy Polaków itp.

Spis treści

 

Dlaczego Żydzi nie potępili tej zdrady?

Przypomnijmy, ze jeszcze 11 czerwca 1942 roku generał Sikorski zapytywał w odręcznej depeszy, odpowiadającej na oświadczenie przedstawicieli Agencji Żydowskiej - Izaaka Grunbauma i Emila Schmoraka: Dlaczego (...) dotąd oficjalne koła żydowskie nie potępiły jawnej zdrady i innych zbrodni, jakich się wobec Polski i polskich obywateli dopuszczali przez cały czas okupacji sowieckiej (cyt. za K. Kersten: Polacy, Żydzi, komunizm, Warszawa 1992, s. 32-33). Postulat generała Sikorskiego okazał się, niestety, tylko pobożnym życzeniem. Oficjalne koła żydowskie nie tylko nie zdobyły się na potępienie tej ohydnej, jawnej zdrady i innych zbrodni wobec Polski, ale coraz częściej posuwały się w późniejszych latach do jawnego szkalowania tak umęczonej i zdradzonej przez Aliantów Polski.

Spis treści

 

"Tańczyli na grobie Polski"

Przypomnijmy w kontekście tamtych zbrodni żydowskich uwagi rzetelnego historyka z zewnątrz, najsłynniejszego dziś zagranicznego badacza dziejów Polski - Normana Daviesa. W polemice z antypolskim żydowskim publicysta Abrahamem Brumbergiem Davies pisał, powołując się na mnóstwo pamiętników i relacje tysięcy żyjących na Zachodzie tych, którzy przeżyli, iż: Wśród kolaborantów i donosicieli, jak i personelu sowieckiej policji bezpieczeństwa, w owym czasie był szokująco wysoki procent Żydów (...). Z perspektywy emocjonalnej wielu Polaków, Żydów widziano jako tańczących na grobie Polski (por. N. Davies: An Exchange, "The New York Review of Books", 9 kwietnia 1987 r.).

Spis treści

 

Udział Żydów w antypolskiej dywersji zbrojnej

Tendencyjni historycy żydowscy i skrajnie filosemiccy, pisząc o postawie Żydów na Kresach we wrześniu 1939 roku, gotowi są przyznawać głownie to, ze cześć Żydów witała entuzjastycznie wojska sowieckie, budowała dla nich bramy triumfalne czy nawet całowała w ekstazie sowieckie czołgi. Wszystko to jednak jest przez tych historyków prosto tłumaczone, iż chodziło głownie o radość z uratowania przed wejściem pod niszczące dla Żydów panowanie Niemiec hitlerowskich, a wiec radość z uwolnienia przed groźbą zagłady. W rzeczywistości ogromna cześć Żydów we wrześniu 1939 roku nie odczuwała jeszcze takiej groźby, a i same Niemcy hitlerowskie jeszcze wtedy nie podjęły decyzji w tej sprawie.

Głównym celem tego typu usprawiedliwień fetowania Sowietów przez wielka cześć Żydów na Kresach jest stworzenie wrażenia, że było ono spowodowane wyłącznie strachem przed Niemcami, a nie zdrada Polski i zajadłą wrogością do niej. Dlatego tendencyjni historycy od Korca i Engela po Kerstenowa i Żbikowskiego tak starannie próbują przemilczeć najbardziej kompromitujące postawę Żydów wobec Sowietów fakty, a zwłaszcza czynny udział znacznej części Żydów w otwartej zbrojnej dywersji wobec Polski. Dywersji, która była szczególnie haniebna. Chodziło bowiem o podstępny, zdradziecki atak na wykrwawione już w walkach przeciwko najeźdźczym wojskom hitlerowskim wojska polskie. Zbrojne grupy żydowskich dywersantów, atakując Polaków, splamiły się atakiem na pierwsze w drugiej wojnie światowej wojska stawiające czynny opór ludobójczemu, nazistowskiemu najeźdźcy. Dodajmy, ze zbrojne żydowskie wystąpienia przeciwko wojskom polskim nie miały charakteru odosobnionego. Doszło do nich poza najgroźniejsza żydowska rebelia komunistyczna w Grodnie, miedzy innymi w Skidlu, Zborowie, Lubomli, Kołomyi, Rozyszczach, Izbicy, Stiepaniu, Byteniu i Usciługu.

Spis treści

 

Antypolska dywersja żydowska w Grodnie

Szczególnie groźna dywersja zbrojna przeciwko wojskom polskim była żydowska ruchawka w Grodnie. Pod względem skali wydarzeń i zagrożenia dla wojsk polskich można by ją porównywać z dywersja niemiecka w Bydgoszczy, tyle ze jest dotąd prawie zupełnie nie uwzględniana w syntetycznych opracowaniach historii Polski w drugiej wojnie światowej i w podręcznikach. A był to niezwykle wymowny przykład zdradzieckiego zachowania się wobec Polski ze strony części mniejszości narodowej, opartego na zmasowanych atakach "zza węgla" na walczące w obronie Ojczyzny wojsko polskie. Dodajmy, ze podobnie jak w Bydgoszczy Polacy w Grodnie bardzo ciężko zapłacili za stłumienie antypolskiej rebelii - przez cale tygodnie, a nawet miesiące, trwały wyłapywania polskich obrońców Grodna, przy ogromnie aktywnej pomocy bolszewizowanych Żydów -donosicieli.

Profesor Ryszard Szawłowski tak pisał w swej monografii wojny polsko-sowieckiej 1939 roku o zagrożeniu dla Polaków stworzonym przez dywersje Żydów - komunistów w Grodnie: Nim jeszcze nastąpiła obrona Grodna przed wojskami sowieckimi, wybuchła w mieście zakrojona na szeroka skale dywersja komunistycznej "V kolumny". Złożona była ona prawie wyłącznie z miejscowych Żydów, którzy, jak już wspomnieliśmy, stanowili w 1939 roku polowe ludności miasta. Wśród Żydów tych istniał silny odłam probolszewicki. Wielu z nich żywiło zresztą niechęć czy wręcz nienawiść do Polaków i do Polski "w ogóle"; natomiast Rosja - każda Rosja - niektórym z nich imponowała (stąd na przykład praktykowane przez dużą cześć burżuazji żydowskiej na Kresach Wschodnich nieraz nawet demonstracyjne mówienie po rosyjsku).

W każdym razie od 17 września 1939 cześć ludności żydowskiej na Kresach entuzjastycznie witała wojska sowieckie, masowo zapełniała szeregi tworzonej przez okupantów "milicji ludowej", denuncjowała i aresztowała licznych Polaków. Istnieją na ten temat setki czy wręcz tysiące świadectw. Najbardziej "bojowy" okazał się jednak ów odłam komunistyczny w Grodnie, który doprowadził tam do jakiegoś na mała skale powstania.

Naszemu wojsku, policji, a nawet użytej częściowo straży pożarnej (dla zwalczania dywersantów strzelających ze strychów większych domów) udało się w dużym stopniu te dywersje zlikwidować (por. R. Szawłowski: Wojna polsko-sowiecka 1939, Warszawa 1997, t. 1, s. 106-107).

Jan Siemiński, harcerz walczący w obronie Grodna we wrześniu 1939 roku, tak wspominał ówczesne dramatyczne wydarzenia: Późnym wieczorem z 18 na 19 września 1939 roku w mieście wybuchła gwałtowna strzelanina zorganizowana przez komunistów, głownie Żydów i nacjonalistów białoruskich. Inicjatorami tej rebelii byli najprawdopodobniej tajni współpracownicy stalinowskiego NKWD. Potwierdzają to fakty, ze w pierwszych czołgach, atakujących nazajutrz miasto, znajdowali się grodzieńscy Żydzi, którzy uciekli do Rosji Radzieckiej przed wybuchem drugiej wojny światowej. Widziano: Aleksandrowicza, Lipszyca, Margulisa i innych. Wskazywali oni załogom czołgów strategiczne punkty w mieście. Kwestii tej dotychczas nie udało się wyjaśnić, gdyż radzieckie archiwa wojenne pozostają szczelnie zamknięte.

Ten nocy rebelianci z bronią długą i krotka atakowali rodziny inteligencji polskiej, urzędników, a nawet żołnierzy w pobliskich miasteczkach: w Skidlu, Lunnie, Jeziorach i innych. Z rozkazu płka B. Adamowicza, przy współpracy wiceprezydenta miasta Romana Sawickiego - rebelie w mieście stłumiono (por. J. Siemiński: Grodno walczące. Wspomnienia harcerza, Białystok 1992, s. 51).

Spis treści

 

Zdradzieckie strzały zza węgla

Relacje z tamtych lat dowodzą, że żydowscy dywersanci uciekali się do zdradzieckich strzałów z ukrycia nie tylko do wojsk polskich, ale w ogóle do ludności cywilnej, chcąc wywołać zamieszanie i panikę.

Rotmistrz Narcyz Łopianowski, dowódca 2. szwadronu 101. Pułku Ułanów walczącego w obronie przed bolszewikami we wrześniu 1939 roku wspominał: Podczas tych ciężkich chwil, najbardziej nieprzyjemne było zachowanie się grup złożonych prawie wyłącznie z miejscowych Żydów. Szczególniej utkwiła mi w pamięci ulica Dominikańska, gdzie strzały padały nie tylko z broni ręcznej, lecz i z rkm, ustawionego na dachu, oraz granatów ręcznych, rzucanych z okien domów (cyt. za R. Szawłowski: Wojna polsko-sowiecka 1939, Warszawa 1997, t. 2, s. 80).

Halina Araszkiewicz - we wrześniu 1939 roku uczennica szkoły w Grodnie relacjonowała po latach - w 1984 roku: Po południu poszłyśmy z ciocia, żeby cos za to kupić. Aż tu na ul. Brygidzkiej zaczęto strzelać. Patrzymy, na balkonach Żydzi z czerwonymi opaskami strzelają po ulicy do ludzi (...). Kolo domu ktoś powiedział, ze Związek Radziecki przekroczył nasze granice (cyt. za: R. Szawłowski, op.cit., t. 2, s. 191).

Brunon Hlebowicz, ówczesny nauczyciel i działacz harcerski w Grodnie, uczestnik obrony miasta, wspominał po latach w relacji o tamtym okresie: Już wiedzieliśmy, ze poprzedniej nocy wybuchła rebelia komunistyczno-żydowska. Strzelano do policji, strzelano do żołnierzy, do pojedynczych osób, ale bunt zlikwidowano zarówno w samym mieście Grodnie, jak i w miasteczkach takich, jak Ostryna czy Jeziory, jak Indura (cyt. za R. Szawłowski: op.cit., t. 2, s. 58).

Spis treści

 

Odwet skomunizowanych Żydów

Wojskom polskim, jak to już wcześniej podałem, udało się rozbić komunistyczna zbrojna rebelie w Grodnie. Schwytanych z bronią w ręku antypolskich dywersantów rozstrzelano zgodnie z regułami wojennymi. Spowodowało to później zwielokrotniony zmasowany odwet sowiecki, w oparciu o donosy żydowskich informatorów, na wszystkich, których uznano za uczestników polskiej obrony Grodna. Jak pisał profesor Tomasz Strzembosz: Po zajęciu Grodna rozpoczęły się represje wymierzone głownie przeciwko młodzieży, przy pomocy zresztą tych samych dywersantów. Kim oni byli? Według jednogłośnej opinii, zarówno mieszkańców Grodna, jak jego obrońców (w tym także policjantów i żołnierzy ścierających się z dywersantami), byli to Żydzi, zapewne w większości mieszkańcy tego miasta. Uzbrojeni byli w karabiny (a nawet bron maszynowa), w części uzyskane z magazynów wojskowych, które otwarto dla cywilów - obrońców (por. T. Strzembosz: Rewolucja na postronku (2), "Tygodnik Solidarność", 1998, nr 9).

W toku sowieckich represji w Grodnie doszło do rozlicznych przypadków rozstrzeliwania wziętych do niewoli żołnierzy i oficerów polskich, a także aresztowanych przez Sowietów cywili, zwłaszcza harcerzy i gimnazjalistów. Jak pisał profesor Ryszard Szawłowski: Najgorsze były pierwsze dni po opanowaniu miasta przez Sowietów. Ludzie, w szczególności młodzież, byli rewidowani, i jeśli na przykład znaleziono nawet mały nożyk u chłopaka - rozstrzeliwano go na miejscu. Podobno na placu przed Fara leżał cały wal z ciął ludzi w ten sposób pomordowanych (por. R. Szawłowski, op.cit., t. 1, s. 363-364).

Brutalne represje sowieckie objęły w pierwszych tygodniach po zdobyciu Grodna nie tylko polskich mieszkańców tego miasta, ale Polaków z całego powiatu regionu grodzieńskiego. Profesor Ryszard Szawłowski pisał o licznych zbrodniach popełnionych w tych dniach i tygodniach w powiatach regionu grodzieńskiego. Dokonywane one były przez samych Sowietów oraz - z błogosławieństwem sowieckim - przez komunistów białoruskich i żydowskich. Podobno bolszewicy dali wówczas miejscowym komunistom dwa tygodnie dla swobodnego mordowania tzw. wrogów klasowych w każdym razie w regionach wiejskich. W bogato udokumentowanej książce Juliana Siedleckiego o losach Polaków w ZSRR czytamy, iż: Terror objął cały powiat grodzieński i dalsze okolice: uczestniczyli komuniści białoruscy i żydowscy (por. J. Siedlecki: Losy Polaków w ZSRR w latach 1939-1986, Londyn 1988, s. 33).

Spis treści

 

Antypolska ruchawka w Stiepaniu

Czesław Piotrowski opisał we wspomnieniach z 1939 roku przebieg antypolskiej ruchawki z udziałem Ukraińców i Żydów w Stiepaniu na Wołyniu, stwierdzając miedzy innymi: Natomiast najtragiczniejszy wyraz miała akcja swego rodzaju "powstania ukraińskiego" w Stepaniu na wiadomość o przekroczeniu w dniu 17 września przez wojska radzieckie granicy polskiej. Zjawili się tam nagle jacyś "dywersanci", wyszli z "podziemia" uzbrojeni Ukraińcy i kilku Żydów, którzy w sposób brutalny aresztowali kilkudziesięciu Polaków pełniących rożne funkcje w Stepaniu i zamknęli ich na posterunku policji w budynku gminy (dawne koszary). (...) Tymczasem kawalerzyści ze szwadronu KOP "Bystrzyca" przeprawili się przez Horyń, kilka kilometrów w gore rzeki od Stepania, i podeszli od tylu do dywersantów, znajdujących się na pozycjach w miasteczku. Było to dla nich kompletnym zaskoczeniem. Rozegrała się krotka walka. Kilku dywersantów zginęło, kilkunastu zostało rannych. 65 zostało schwytanych i aresztowanych, cześć zaś uciekła z bronią i ukryła się w Stepaniu oraz okolicy.

Wśród żołnierzy KOP było również kilku zabitych i kilkunastu rannych. (...) Uzbrojona grupa stawiająca opór w Stepaniu składała się ze skierowanych z zewnątrz faktycznych dywersantów sowieckich, jako prowodyrów, oraz miejscowych Ukraińców i Żydów o antypolskim nastawieniu (por. C. Piotrowski: Krwawe żniwa. Za Styrem, Horyniem i Śluczą. Wspomnienia z rodzinnych stron z czasów okupacji, Warszawa 1995, s. 34-35).

Parę dni później po opanowaniu Stepania przez wojska sowieckie w Hucie Stepanskiej powstała samozwańcza czerwona milicja, w skład której weszło czterech Ukraińców z miejscowych osiedli i dwóch miejscowych Żydów (por. C. Piotrowski, op.cit., s. 36). Znamienne, ze w ramach represjonowania rożnych podejrzanych "wrogów ludu" aresztowano miejscowego gospodarza i zarazem piekarza Henryka Sawickiego, którego oskarżono o antysemityzm za walkę konkurencyjna z piekarniami żydowskimi ze Stepania w dostawach przed wojna pieczywa na Słone Błoto (por. tamże, s. 38).

Spis treści

 

Dywersja żydowska w Skidlu

Do groźniejszych przejawów antypolskiej dywersji należała rewolta wywołana w miasteczku Skidel koło Grodna w dniu 18 września 1939 roku. Miejscowi komuniści żydowscy i białoruscy siłą zdobyli tam władzę, aresztowali rożnych Polaków. Na wieść o rewolcie w Skidlu komendant miasta Grodna płk Bronisław Adamowicz zarządził 19 września ekspedycje karna polskiego wojska i policji, z udziałem około 100 osób przywiezionych do Skidla na ciężarówkach. Ekspedycji szybko udało się przywrócić porządek w Skidlu i uwolnić aresztowanych Polaków, w tym piętnastu oficerów z ppłk. Szafranskim (komendantem RKU Białystok) na czele. Dodajmy, ze wg relacji Sławomira Weraksy, ówczesnego studenta, ochotnika obrony Grodna, dywersanci, którzy opanowali Skidel zabili dużo ludzi idących w kierunku Wilno, Lida, Wolkowysk - uciekających przed wkraczającymi wojskami sowieckimi (cyt. za R. Szawłowski: op.cit., t. 2, s. 53).

Spis treści

 

Atak na oddziały polskie w Rożyszczach

Daniel Golombka, Żyd z Rożyszcz, małego wołyńskiego miasta w pobliżu przedwojennej granicy sowieckiej, przedstawił obraz tamtejszej zbrojnej konfrontacji miedzy miejscowymi komunistami, Żydami i Ukraińcami a polskimi żołnierzami, pisząc: Następnego ranka komunistyczna młodzież, Żydzi i Ukraińcy, wyszła pełna radości na ulice... Komuniści utworzyli milicje z lokalnej młodzieży. Oni entuzjastycznie podjęli decyzje uformowania gwardii honorowej dla powitania Armii Czerwonej, udekorowania skweru portretami Stalina i innych wielkich postaci komunistycznych oraz sprowadzenia orkiestry straży pożarnej. Zamiast zwycięskiej Armii Czerwonej przybył jednak pociąg załadowany polskimi wojskami, które najwyraźniej nie słyszały o porozumieniu Ribbentrop-Mołotow. Nowo uformowana milicja entuzjastycznie zabrała się do chwytania; podjęła działania dla schwytania oddziałów polskich do niewoli. W całym mieście doszło do strzelaniny i generalnego chaosu (por. relacje na ten temat w książce Gershona Zika: Rozyszcze My Old Home, Tel Aviv 1976, s. 27).

Według relacji żydowskiej autorki Bryny Bar Oni, żydowscy komuniści przejęli siła kontrole nad Byteniem, małym miastem na północ od Baranowicz. Bryna Bar Oni opisywała, jak miejscowy Żyd Moshe Witkow uzyskał potwierdzenie informacji o zbliżaniu się Sowietów do Bytenia. Wkrótce potem miejscowi komuniści zwrócili się do magazyniera Dodla Abramowicza, aby przekazał im czerwone sukno ze swego magazynu na flagi. Utworzono komitety do powitania rosyjskiej armii. Doszło do malej manifestacji na ulicy, w czasie której krzyczano: Pogrzebiemy polski faszyzm, który brutalnie ujarzmił naszych braci (por. Bryna Bar Oni: The Vapor, Chicago 1976, s. 22). Żydowscy komuniści odebrali polskiej policji karabiny i sami przejęli kontrole nad Byteniem. W pewnym momencie doszło do strzelaniny, gdy wysoki ranga polski oficer i jego szofer natknęli się na barykadę wzniesiona na drodze przez miejscowych komunistów. Oficera ciężko zraniono, ale jego szofer zdołał zbiec i ściągnąć polska pomoc zbrojna ze Slonimia. Żydowscy komuniści natychmiast jednak zbiegli do lasu, a po trzech dniach doczekali się przyjazdu pierwszych sowieckich czołgów (por. tamże, s. 23).

Spis treści

 

Przewodnicy dla czerwonych najeźdźców

Zbolszewizowani Żydzi dopuszczali się tez innych form otwartej zdrady Polski w interesie sowieckiego najeźdźcy. Byli przewodnikami dla najbardziej wysuniętych w ataku na polskie ziemie sowieckich jednostek pancernych, spełniali rożnego typu funkcje wywiadowcze dla wojsk czerwonego agresora. Prof. Ryszard Szawłowski pisał w latach 80. w książce wydanej pod pseudonimem - jako Karol Liszewski, iż: O obronie strażnicy KOP w Dziśnie, która Sowieci zaatakowali ok. 3.00 17.9., przeprawiwszy się przez Dźwinę, mamy tez relacje z drugiej ręki zamieszkałego wówczas w pobliżu tego miasteczka Henryka Radziszewskiego, obecnie osiadłego w Kanadzie. Okazuje się, ze Sowietów prowadził jako przewodnik niejaki Szulman, młody Żyd, syn właściciela dużego sklepu bławatnego w mieście, maturzysta miejscowego gimnazjum, student USB w Wilnie, przed wojna już skazany za działalność komunistyczna (potem ludność polska bojkotowała ten sklep) (por. K. Szewski (R. Szawłowski): Wojna polsko-sowiecka 1939 r., Londyn 1988, s. 36).

Spis treści

 

Rozbrajanie polskich żołnierzy

Z wielu miejscowości na Kresach zachowały się relacje o rozbrajaniu polskich żołnierzy przez zbolszewizowanych Żydów. Oto jedna z nich. Ksiądz Czesław Stanisław Bartnik opisywał w swych zapiskach autobiograficznych: W Szczebrzeszynie i okolicach ujawnili się komuniści, prawie wyłącznie młodzi Żydzi. Założyli czerwone opaski, zaczęli sprawować "władzę", założyli "milicję ludową", a przede wszystkim zaczęli rozbrajać pojedynczych żołnierzy polskich, obrabowywać ich, ściągać z nich mundury, strzelać do oficerów jako "burżujów". Popierając Rosje sowiecka, a Polsce przepowiadając zemstę i śmierć. Radują się z upadku Polski. Zmobilizowani do wojska polskiego w większości zdezerterowali zaraz po rozpoczęciu wojny. Na mieście porozwieszali czerwone sztandary, nawet na dzwonnicy kościelnej, niedaleko rynku (por. ks. C.S. Bratnik: Mistyka wsi. Z autobiografii młodości 1929-1956, Warszawa 1998, s. 128).

Profesor Ryszard Szawłowski pisał, iż Żydzi w Kolomyi pomogli załogom trzech czołgów sowieckich rozbroić tamtejsza kompanie Policji Państwowej i Straży Granicznej w dniu 19 września 1939 roku (wg R. Szawłowski: op.cit., t. 1, s. 301).

Profesor Szawłowski pisał również o zdradzieckiej antypolskiej postawie niektórych Żydów i Ukraińców z Tyszowca. Poinformowali oni dowództwo wkraczających do Tyszowca (24 września 1939) wojsk sowieckich o znajdującym się w lesie wojsku polskim (por. R. Szawłowski: op.cit., t. 1, s. 229).

Żydowscy milicjanci pomagali na przeróżne sposoby sowieckim najeźdźcom w pacyfikowaniu napadniętych polskich Kresów. Miedzy innymi poprzez pilnowanie i eskortowanie wziętych do niewoli przez Sowietów polskich żołnierzy.

K.T. Celny, młody Polak, który towarzyszył swemu ojcu, majorowi rezerw, korpusu medycznego wojska polskiego, zapisał we wspomnieniach z tamtych dni: W miastach byliśmy ostrzeliwani przez żydowską milicje, uzbrojona w kradzione polskie karabiny wojskowe i noszącą czerwone opaski na ramieniu. Jak zbliżyliśmy się do przedmieść Lwowa, to trafiliśmy na tragikomiczny spektakl: Na lace, obok głównej drogi około 10 żydowskich milicjantów pilnowało sporych rozmiarów szwadronu jednego z elitarnych pułków polskiej kawalerii. Sowieckie siły pancerne rozbroiły polski i pułk i powierzyły swym nowym sojusznikom zadanie pilnowania Polaków. Pamiętam uczucie bólu i odrazy z powodu tak zdradzieckiego zachowania się tych, którzy byli polskimi obywatelami (cyt. za R.C. Lukas: Out of Inferno: Poles Remeber the Holocaust, Lexington, The University Press of Kentucky, 1989, s. 39-40). Wspominający te wydarzenia K.T. Celny był polskim inżynierem, odznaczonym w 1973 roku Orderem Imperium Brytyjskiego za zasługi dla brytyjskiego przemysłu samochodowego. (...)

==================================================





ANTYPOLONIZM.

Wstęp

Ta książka jest wyrazem ogromnego niepokoju o dalsze losy Polski. Cóż, aż nadto sprawdziły się moje alarmujące ostrzeżenia na ten temat przedstawione ponad pięć lat temu w książce „Zagrożenia dla Polski i polskości". Chora, rozrywana jak „postaw sukna" przez próżniacze, skorumpowane malo-polskie elity, Polska jest w coraz gorszej sytuacji. Dryfujemy do Unii Europejskiej jak pijany statek, bez odpowiednich przygotował i mądrego fachowego sternika. A tymczasem nad Polską zaczynają się pojawiać coraz ciemniejsze chmury, tak łatwe do przewidzenia w naszym geopolitycznym położeniu. Doszczętnie prysnął tak długo hołubiony mit o polsko-niemieckim pojednaniu. Nasz niemiecki „adwokat" coraz wyraźniej zmienia się w naszego prokuratora, przygotowując się już do nie wyzbytych nigdy roszczeń, które wysunie po naszym wejściu do Unii. A tymczasem zagrożenia te przyjmuje naród z ogromnie osłabionym patriotyzmem i poczuciem polskości. Naród, w którym aż 49 proc. ludzi nie ma pojęcia o straszliwych wołyńskich rzeziach, a aż 46 proc. nie uważa Stalina za ludobójcę. Tak w nas zabito pamięć o historii narodu, o którym Jan Lechoń kiedyś tak słusznie pisał: Czy są dzieje piękniejsze niż twoje.

Najgorsze jednak jest jeszcze przed nami, i powinniśmy jak najszybciej spieszyć na obronę zagrożonej Polski, bo już ostatnie larum grają. Przeważająca część Polaków niewiele wie o toczonej od dziesięcioleci wojnie przeciw Polsce, o przybierającej z roku na rok sile ofensywie antypolonizmu. Jesteśmy całkowicie usypiani w tej sprawie przez rządzące pseudo-elity, które w części z próżniactwa, w części ze współdziałania z nacierającymi na Polskę, starannie przemilczają lub negują zagrożenia. Milczą na ich temat również największe, najbardziej wpływowe media polskojęzyczne lub wręcz je negują. Tak jak to zrobiono w „Gazecie Wyborczej", gdzie kilka lat temu stwierdzono ex cntliedm, że nie istnieje coś takiego jak anty-polonizm!

Mówią, że nie ma antypolonizmu wtedy, gdy Polacy są systematycznie oczerniani, piętnowani jak naród złożony z trędowatych, w dosłownie setkach książek i tysiącach artykułów, nie mówiąc o filmach kręconych dla wielomilionowych widowni (jeden z najgorszych antypolskich utworów, telewizyjny serial „Holocaust" obejrzało 128 milionów telewidzów!). Niewiele osób zdaje sobie sprawę z rozmiarów antypolonizmu. Ja sam pełne rozeznanie zdobyłem dopiero po ponad 30 latach pracy nad t} tematyką, po przejrzeniu dosłownie setek antypolskich książek. W opracowywanej do druku ponad 800-stronicowej książce o antypolonizmie omawiam sto kilkadziesiąt książek, których autorzy świadomie, ze złą wolą oczerniają nas jako naród, by wyrobić jak najgorszy nasz obraz u amerykańskich, angielskich, niemieckich, żydowskich, rosyjskich i innych czytelników. Aby naród, który miał tak chlubną heroiczną i martyrologiczną przeszłość, usilnie „przerobić" z „ofiary" na „kata". Bo tylko po takiej oszukańczej przeróbce „dojrzejemy" do przyszłych nowych podziałów Europy jako podmiot niemieckich roszczeń terytorialno-finansowych i żydowskich roszczeń finansowych. Od rzekomego „kata" można będzie domagać się wszystkiego, co się tylko zechce, tym bardziej że jest słaby, osamotniony i łatwy do schrupania.

Prezentowana tu książka jest swego rodzaju zwiastunem obszernej syntetycznej książki o antypolonizmie, którą chciałbym wydać w przyszłym roku, jeśli będę miał poczucie, że znajdzie się dość czytelników gotowych do przestudiowania całej jakże ponurej prawdy o zewnętrznych zagrożeniach dla Polski, o różnych nurtach zagranicznego antypolonizmu. W tym tomiku postanowiłem skupić się głównie nad jednym, ale szczególnie poważnym nurcie antypolonizmu - przyczerniania Polski dla wybielania Niemiec. O innych nurtach i innych przyczynach antypolonizmu będę szczegółowo pisał właśnie w obszernej, przygotowywanej na przyszły rok, syntezie. Uważam, że nie mamy wiele czasu, i trzeba jak najszybciej zrobić wszystko dla odsłonięcia zamiarów przeciwników Polski. Stąd wynika też cała koncepcja prezentowanego tu przedsięwzięcia. Obecny pierwszy tomik alarmuje o najważniejszym z zagrożeń antypolonizmu. Dwa następne tomiki, które powinny ukazać się jeszcze do końca tego roku, będą zgodnie z tytułem zdzierać maski ze złych pseudoelit, które nami rządzą. Będą pokazywać, jak nas usypiają, a nawet jak nam przeszkadzają w narodowej samoobronie, zamiast służyć Polsce. Tomik drugi będzie pokazywał z tego punktu widzenia konkretnie po imieniu zachowania wielu najbardziej wpływowych polskich polityków i zachowania osób z „eliki" kulturalno-naukowej, zbyt często uzależnionych od, delikatnie mówiąc, zagranicznych „sponsorów". Cóż, „spisane będą czyny i rozmowy", Ostatni, trzeci tomik będzie pokazywał sytuację w polskojęzycznych mediach, a także rozważał sytuację stosunku ludzi Kościoła do antypolonizmu, na konkretnych przykładach - bardzo budujących i mało budujących.

Chciałbym, żeby ta książka w jej trzech odmianach stała się „prawdziwym alarmem dla obudzenia sumień jak największej ilości osób myślących i czujących po polsku!

Spis treści

 

Wybielanie Niemiec kosztem Polski

Wśród zagrożeń światowej ofensywy antypolonizmu jest jedno zdecydowanie najpoważniejsze i najniebezpieczniejsze dla Polski. Jest nim trwające od dziesięcioleci i przybierające coraz bardziej na sile wybielanie zbrodni niemieckich doby wojny przy równoczesnym przyczernianiu wojennej roli Polski. Coraz wyraźniejszy jest urabiany przez wrogów Polski schemat. Polega on na świadomym urabianiu nam opinii kata, by od tak sponiewieranych w opinii światowej tym łatwiej uzyskać w przyszłości jak największe odszkodowania. Dużo trudniej byłoby takie odszkodowania wymuszać na Polsce, widzianej zgodnie z prawdziwymi realiami wojny, jako ofiary tej wojny, kraju, który najwięcej ucierpiał w Europie na skutek agresji z zachodu i wschodu. Myślę, że wobec Polski coraz wyraźniej skierowany jest swoisty sojusz dwóch antypolonizmów: części bardzo wpływowych środowisk żydowskich i niemieckich. Przedstawiciele obu tych antypolonizmów są zainteresowani w takim upokorzeniu Polski (zwrot jednego z przywódców Światowego Kongresu Żydów), w takim sponiewieraniu jej w opinii światowej, aby uzyskać od nas ogromne odszkodowania. Środowiska żydowskie dążą tu do maksymalnych odszkodowań za mienie żydowskie - na sumę ok. 65 miliardów dolarów (wg prof. N. Finkelsteina). Jak wiemy, Żydzi otrzymali już ogromne odszkodowania od Niemców na wiele dziesiątków miliardów dolarów, w przeciwieństwie do Polski, którą pozbawiono szans na takie odszkodowania. (Trudno porównać z żydowskimi odszkodowaniami od Niemiec niewielkie sumy, jakie otrzymują teraz polscy robotnicy przymusowi doby wojny). Co prawda niektórzy przywódcy Światowego Kongresu Żydów uspokajają nas, że będą „wielkoduszni" wobec Polski - rozłożą spłaty żądanego haraczu 65 miliardów - na raty. W każdym razie już widać jak narasta apetyt i zachłanność niektórych środowisk żydowskich w USA i w Izraelu na myśl o przyszłych niebotycznych zyskach, jakie uzyskaj} kosztem Polaków. Oto co pisał na ten temat izraelski pracownik Daniel Fletcher w izraelskim dzienniku „Jedijot Achronost": „Wielu potomków Izraelczyków, których pochłonął holocaust nie wie, że są milionerami, a wszystko, co powinni zrobić, to odzyskać swoją własność (tj. mienie w Polsce - J. R. N.). Odzyskaną własność Izraelczycy mogą wynająć firmom, a czynsz przynosi wpływy rzędu dziesiątków tysięcy dolarów miesięcznie (wg tekstu D. Pasich w „Wiadomościach Kulturalnych" z 30 kwietnia 1995).

Spis treści

 

Początki kampanii przyczerniania Polski

W działaniu dla wybielenia Niemiec coraz ważniejszą część zaczęły zajmować wysiłki dla przyczerniania obrazu Polski i Polaków, przede wszystkim przez eksponowanie faktu, że obozy zagłady dla Żydów znajdowały się na ziemiach polskich i zacieranie pamięci o narodowości twórców tych obozów. Rolę Niemców zaczęto coraz częściej skrywać za określeniami: „nazizm" i „naziści", aż doszło do jawnych oszczerstw wobec Polaków - stwierdzeń „polskie obozy koncentracyjne", jednoznacznie sugerujących, że to Polacy byli głównymi odpowiedzialnymi za mordowanie Żydów. Słynny polski uczony żydowskiego pochodzenia Ludwik Hirszfeld bardzo wcześnie, wręcz proroczo już w czasie wojny przewidział przyszłe działania dla wybielenia roli Niemiec w eksterminacji Żydów. W pisanej pod Warszawą latem 1943 roku (a wydanej po raz pierwszy w 1946 r.) autobiograficznej książce „Historia jednego życia" Hirszfeld ostrzegał, że Niemcy kiedyś zechcą doprowadzić do zapomnienia o ich odpowiedzialności za zbrodnie na Żydach, być może nawet z pomocą niemieckich Żydów. Wyrzuty za zbrodnie załatwią zamianą na gotówkę lub wpływy. Może na ministra spraw zagranicznych wezmą Żyda (...). 1 powiedzą sami Żydzi: Ciszej nad tym grobem (...) (L. Hirszfeld „Historia jednego życia", Warszawa 1957, s. 392).

Spis treści

 

Polacy byli „najgorsi"

W coraz liczniejszych filmach, książkach, artykułach portretuje się Polaków jako najgorszych „antysemitów" i „ żydobójców", bez porównania gorszych od Niemców. Ton w tej sprawie nadał najjadowitszy chyba polakożerca z USA - żydowski pisarz Leon Uris, autor ogromnie popularnych, acz szmirowatych bestsellerów. W książkach: „OB. VII", „Exodus", „Miła 18" Uris zajadle szkalował Polaków, przedstawiane ich jako najgorszy w świecie naród. Szczególnie obrzydliwa była wymowa powieści Urisa „OB. VII", w której czołowym schwarzcharakterem był chirurg Adam Kdno, Polak, chrześcijanin, antykomunista. Po wojnie czczony jako bohater AK, Kelno został „zdemaskowany" przez „dzielnego Żyda" - ubowca Nathana Goldmarka, jako rzekomy zbrodniczy eksperymentator na więźniach żydowskich. Akcja powieści skupia się wokół działań wspomnianego Ży-da-ubowca, który wytropił w Anglii krwiożerczego Polaka i robił, co tylko mógł dla skazania go przez sąd brytyjski jako prawdziwego monstrum moralnego. Dowiadujemy się od Urisa, że Polak był w obozie koncentracyjnym głównym współpracownikiem Niemca, pułkownika SS, dla którego historycznym pierwowzorem był doktor Mengele. Polak miał jakoby cieszyć się łaskami nawet samego Himmlera (L. Uris „OB. VII", London 1974, s. 312). A było tak nieprzypadkowo, ponieważ Polak odznaczał się rzekomo nadzwyczajnym okrucieństwem wobec Żydów. O Polakach w książce Urisa czytamy ciągle zresztą wszystko co najgorsze. Spotykamy np. opinię, że polskie nacjonalistyczne podziemie było tą samą przedwojenną antysemicką kliką polskich oficerów (tamże, s. 290). Czytamy, że Polacy z podziemia nie chcieli Żydów-uciekinierów z getta u siebie i zdradzali ich Niemcom, umożliwiając schwytanie ich przez gestapo (s. 348). W obozie koncentracyjnym oczywiście większość kapo była Polakami (tamże, s. 285).

Spis treści

 

Kierunki ataków na Polskę

W pierwszej części książki omawiałem najczęstszy i najgroźniejszy zarazem nurt ataku na Polskę - przerzucanie na nas odpowiedzialności za żydobójcze zbrodnie Niemiec, „podstawianie Polski" jako kraju winnego holokaustu. Prowadzony przeciw Polsce atak ma jednak bardzo wiele odmian; próbuje nas się zniszczyć i poniżyć w opinii światowej na dziesiątki przeróżnych sposobów. Atakowi podawana jest cała historia Polski, negowane nasze największe nawet zasługi. Dzisiejsi wrogowie Polski są pod tym względem często nawet dużo bezwzględniejsi i dużo mniej obiektywni od niektórych przeciwników Polski sprzed lat stu czy dwustu. XIX-wieczny wróg Polski feldmarszałek Helmut von Moltke przyznawał przynajmniej, że: Polska W XV wieku była jednym z najświatlejszych państw w Europie (...). Przez długi okres czasu Polska przewyższała wszystkie inne kraje Europy swoją tolerancją (H. von Moltke „O Polsce", Lipsk 1885, s.14, 30). Dzisiejsi wrogowie Polski upowszechniają tezę, że Polacy byli ciemni, fanatyczni i nietolerancyjni - od zawsze.

Leon Uris pisał w swym osiągającym milionowe nakłady bestsellerze „Exodus", iż: Przez siedemset lat Żydzi w Polsce byli poddawani prześladowaniom najróżniejszego rodzaju, począwszy od maltretowania po masowe mordy (L. Uris „Exodus", New York 1958, s. 117). W tłumaczonej na polski ksążce bardzo znanego pisarza amerykańskiego żydowskiego pochodzenia Hermana Wouka „Wichry wojny" można znaleźć przedziwny komentarz włożony w usta żydowskiej postaci książki

Spis treści

 

Fałsze o rzekomym braku antypolonizmu

Przedstawiłem w tym tomiku rozliczne przejawy antypolonizmu, skrajnego, często wręcz plugawego oczerniania Polski i Polaków, Kościoła katolickiego w Polsce, całej naszej historii. Podałem przykłady szeregu filmów o jadowicie antypolskiej wymowie, oglądanych przez wielomilionowe widownie, opisałem ponad kilkadziesiąt książek antypolskich, stanowiących zresztą tylko cząstkę ogromnej ilości antypolskich publikacji książkowych, liczących wiele setek tomów. Fakty dowodzą, że antypolonizm przybiera wciąż na sile, osiągając zatrważające wprost rozmiary w różnych krajach świata. Pomimo tego w najbardziej wpływowych mediach w Polsce niejednokrotnie próbowano i próbuje sę maksymalnie pomniejszyć skalę tego zagrożenia. Zdarza się nawet, że próbuje się całkowicie zanegować istnienie antypolonizmu. Tak zrobiono kilka lat temu w „Gaście Wyborczej", twierdząc, że antypolonizm to... w ogóle wymysł prasy prawicowej! Świadome, cyniczne kłamstwa na temat rzekomego małego znaczenia antypolonizmu lub jego braku wypisują najczęściej ludzie maksymalnie zaangażowani w „tropienie" rzekomego „polskiego" i „chrześcijańskiego" antysemityzmu. Tak jak choćby znany z wielu kłamliwych wypowiedzi na ten temat, skrytykowany nawet przez Prymasa Polski za to,że „robi bardzo złą robotę" ks. Michał Czajkowski. Zniesławiacz Polaków, który już w 1989 roku gromko zapewniał na łamach znanego z antypolonizmu dziennika „The New York Times": Jeszcze bardziej będę zwalczał pozostałości polskiego i chrześcijańskiego antysemityzmu. Zaledwie w dwa lata później ten sam niefortunny raczej duchowny polemizował na łamach katolewicowej „Więzi" z wybitnym historykiem ks. prof. Zygmuntem Ziełińskim z KUL-u, starając się pomniejszyć znaczenie publikowanych przez niego dowodów bardzo silnego antypolonizmu wśród Żydów amerykańskich i kanadyjskich. Z ogromną hucpą zapewniał nawet, że jest pod tym względem wręcz przeciwnie, bo tam na miejscu (...) wdzieliśmy tyle spontanicznej (nie zorganizowanej) otwartości i życzliwości żydowskiej, ba, nawet sporo filopolo-nizmu (ks. M. Czajkowski „Spisek żydowski?", „Więź", 1991, nr 6, s. 32). Niestety, nie zdobył się na podanie przykładów dowodzących tej „sporej" dawki filopolonizmu wśród Żydów amerykańskich.

Doktora Jastrow pisze: Młodzi ludzie, a szczególnie młodzi Amerykanie, nie zdają sobie sprawy, że europejska tolerancja wobec Żydów liczy sobie od pięćdziesięciu do stu lat i nigdy głęboko się nie zakorzeniła. Do Polski, gdzie się urodziłem, w ogóle nie doszła (H. Wouk „Wichry wojny", Warszawa 1993, t. I „Natalia", s. 38). Można tylko wyrazić zdumienie, że wydawcy i tłumacz książki nie zdobyli się nawet na opatrzenie tego tekstu choćby przypisem prostującym ewidentne kłamstwo historyczne. Szokujące, że tak pisze się o Polsce, która przez stulecia była symbolem tolerancji i jedynym w Europie schronieniem dla Żydów, krajem, który nazywano „paradisus Judeorum" (raj dla Żydów) w XVIII-wiecznej Wielkiej Encyklopedii Francuskiej.

Jednym z najskrajniejszych przejawów antypolonizmu wśród publikacji naukowych była szeroko rozreklamowana książka pochodzącej z Polski Żydówki - Celli Stopnickiej-Heller „On the Edge of Destruction.Jews of Poland between the two World Wars" (New York 1980). Głosiła ona jakoby Żydzi w Polsce Niepodległej w latach 1918-1939 byli poddawani skrajnym prześladowaniom i znajdowali się w ich rezultacie już „na skraju katastrofy". Niemcy nazistowskie zaś tylko dokończyły, i to z polską pomocą, dzieła rozpoczętego jakoby przez „polskich antysemitów". Podobna była wymowa wydanej w 1980 r. w Paryżu książki „Juifs en Pologne" Pawła Korca. Autor ten, niegdyś marksistowski historyk łódzkiego ruchu robotniczego, emigrant z 1968 r., głosił z całą emfazą: Nie wydaje nam się przesadną konkluzja, że los zgotowany Żydom polskim przez Polskę międzywojenną przyczynił się do umożliwienia ogromnej tragedii, która ich spotkała pod jarzmem hitlerowskim.

Rekordy kłamstw o Polsce pobiła niejaka Rachela Ertel, która „precyzyjnie" doliczyła się ok. 3 tysięcy pogromów w Polsce w latach 1918-1939 stwierdzając, że eksterminacja Żydów przez nazistów była jakoby czynnie przygotowana i wspierana przez większość Polaków.

Z kolei żydowski psychiatra Emanuel Tanay (uratowany przez Polaków w czasie wojny) twierdził, że w U Rzeczypospolitej prześladowanie Żydów było polityką państwową i narodową rozrywką (cyt. za: „Memory Offended. The Auschwitz Convent Controversy", ed. C. Rittner i J.K. Rath, New York 1991, s. 109). Inny autor żydowski Richard L. Rubinstein zapewniał, że żydowska wspólnota w II Rzeczypospolitej była skazana na wyeliminowanie (tamże, s. 37).

=============================================================



ANTYPOLONIZM 2

Spis treści

W mojej Ojczyźnie
Długo bito na alarm
Ataki na „nienormalną" Polskę
Poniewieranie historii Polski
Odrzucanie literatury narodowej
Antynarodowe patologie
Polski masochizm a nowa niemiecka pewność siebie
Wybielanie Niemiec
O fałszach na temat stosunków polsko-żydowskich
Żydowscy rzecznicy dialogu
Zakończenie

 

W mojej ojczyźnie...

  W mojej Ojczyźnie prezydentem jest „wieczny przepraszacz” innych narodów, który nie umie zdobyć się na protest przeciwko najzajadlejszym nawet przejawom zagranicznego antypolonizmu (A. Kwaśniewski).

      W mojej Ojczyźnie do niedawna premierem był człowiek, który kiedyś przyrównał Polskę do „dużej myszy” (L. Miller),  wicemarszałkiem Sejmu jest polityk, który pisał kiedyś, że „Polskość to nienormalność” ( D. Tusk), marszałkiem Senatu polityk, który publicznie oczernił tak zasłużoną dla Polski niepodległościową organizację WiN (L. Pastusiak).

      W mojej Ojczyźnie bezkarnie zniesławia się największe postacie mojego Narodu, nazywa Bolesława Chrobrego „krwawym tyranem”, „awanturnikiem” i „agresorem”, zdrajcą bohaterskiego księdza Augustyna Kordeckiego, „krwawym watażką” hetmana Stefana Czarnieckiego, sprzedawczykiem i pijusem Tadeusza Kościuszkę, „maniakiem” Rejtana, największe dzieło Romana Dmowskiego przyrównuje się do „Mein Kampfu” a kolaborantami nazywa profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, szczególnie zasłużonych dla Polskiego Państwa Podziemnego doby wojny.

       W mojej Ojczyźnie największego z poetów - Adama Mickiewicza, nazywa się „wariatem”, który „ogłupił naród”, zarzuca mu się upowszechnianie „ksenofobii” i „narodowego prymitywizmu”, postuluje odesłanie do lamusa „Pana Tadeusza” i „Dziadów”.

      W mojej Ojczyźnie niektórzy chętnie wyrzuciliby na śmietnik ogromną część narodowej klasyki, twierdząc tak jak senator RP K. Kutz, że dorobek całego naszego XIX-wiecznego życia umysłowego nadaje się do kosza. Sienkiewicza przedstawia się jako okrutnego „ksenofoba”, Wyspiańskiego jako „mistyfikatora”, Norwida, Prusa i Żeromskiego jako „antysemitów”.

      W mojej Ojczyźnie na krótko przed świętem Niepodległości w jednym z najbardziej wpływowych dzienników – „Rzeczpospolitej” nazwano Polskę „bagnem ojczystym”, a kilka dni później „tradycyjnie głównym warchołem Europy”.

      W mojej Ojczyźnie polakożerczy hochsztapler J. T. Gross był fetowany w mediach po opublikowaniu zajadłego antypolskiego paszkwilu, a nawet promowany do najważniejszych nagród.

      W mojej Ojczyźnie prezesem Instytutu Pamięci Narodowej jest człowiek, który konsekwentnie przewleka śledztwa w tak ważnych dla pamięci sprawach narodowej zbrodni popełnionych na Polakach na Kresach w latach 1939 – 1941, w Nalibokach w 1943 roku, w Koniuchach w 1944 roku, rozlicznych zbrodni ludobójców ukraińskich, zbrodni żydowskich ubeków. Za to tym gorliwiej przez dwa lata skupiał gros swej energii na nagłaśnianie polskiej winy za Jedwabne, wyrokując o tym zagranicą, wśród amerykańskich Żydów, na długo przed zakończeniem śledztwa (L. Kieres).

      W mojej Ojczyźnie, która więcej niż jakikolwiek inny kraj sąsiadujący z Rosją ucierpiała od zbrodni stalinowskich, aż 46 proc. Narodu „nie wie”, że Stalin był totalitarnym ludobójcą.

 W mojej Ojczyźnie w ostatnim dziesięcioleciu parokrotnie publicznie wysławiano kata Polaków – Stalina jako „dobroczyńcę Polaków” (robił to m.in. znany polityk i publicysta A. Małachowski).

      W mojej Ojczyźnie pamięć historyczna jest w takim zaniku, że 49 proc. ludności nigdy nie słyszało o okrutnym wymordowaniu 100 tysięcy Polaków na Wołyniu i w Małopolsce wschodniej przez ukraińskich szowinistów.

      W mojej Ojczyźnie redaktorem największej i najbardziej wpływowej gazety jest człowiek, który dopuścił w niej do oczerniania pamięci heroicznego Powstania Warszawskiego jako rzekomego czasu mordowania Żydów i osobiście haniebnie zniesławiał postać największego Polaka XX wieku -  Prymasa Tysiąclecia Stefana kardynała Wyszyńskiego (A. Michnik).

      W mojej Ojczyźnie w bardzo wpływowym polskojęzycznym tygodniku – „Polityce” wysławiano ludobójczego mordercę odpowiedzialnego za wymordowanie ponad stu Polaków we wsi Naliboki.

      W mojej Ojczyźnie na czołowym uniwersytecie – Uniwersytecie Warszawskim wyróżniono zaszczytnym doktoratem honoris causa autora rozlicznych tekstów szkalujących Polskę i Armię Krajową Israela Gutmana.

      W mojej Ojczyźnie na łamach jednego z największych dzienników wysławiano krzyżackich „cywilizatorów” wśród słowiańskiej „dziczy”.

      W mojej Ojczyźnie usprawiedliwiano względami wojskowymi okrutną niemiecką pacyfikację Warszawy w 1944 r. (Poseł do Sejmu RP P. Gadzinowski).

      W mojej Ojczyźnie bezkarnie wyszydza się godło narodowe i bezkarnie sprzedaje zakazane nawet w Niemczech militarne insygnia nazistów – katów Polski.

      W mojej Ojczyźnie w publicznej telewizji przez wiele lat blokowano jako „nacjonalistyczną” jedną z najwspanialszych pieśni patriotycznych „Żeby Polska była Polską”

      W mojej Ojczyźnie sugerowano oddanie Polski pod „zarząd komisaryczny” Unii Europejskiej (senator RP K. Kutz).

      W mojej Ojczyźnie paruset ludzi z tzw. elit nie wstydziło się publicznie występować z listem – „donosem na Polskę”, atakującym podstawowe interesy narodu, wśród którego żyją.

      W mojej Ojczyźnie byłem dwukrotnie nękany przez kolejne prokuratury (tyską i warszawską) za książkę broniącą prawdy o Polsce, broniącą polskiej godności („100 kłamstw J. T. Grossa”).

      W mojej Ojczyźnie czołowe publikatory konsekwentnie upokarzają i poniżają Polaków, systematycznie sącząc masochistyczną truciznę w duchu „Polak nie potrafi”, „Polacy byli zbrodniarzami” w drugiej wojnie światowej, etc.

      W mojej Ojczyźnie większość Polaków nie lubi własnych rodaków. Według sondaży tak nas już zakompleksiono, że oceniamy siebie dwa razy gorzej niż Niemców czy Żydów. Sami plasujemy siebie na samym dole ocen rozlicznych narodów. Gorzej od nas samych oceniamy tylko Cyganów. (Wg. G. Górny, Kompleks polski, „Rzeczpospolita” z 30 marca 2002 roku).

      Z mojej Ojczyzny ponad 60 procent młodzieży – przyszłości Narodu – chciałaby jak najszybciej emigrować, nie widząc dla siebie żadnej perspektywy tu i teraz.

      Z takimi patologiami sytuacji w mojej Ojczyźnie nigdy się nie pogodziłem i nigdy nie pogodzę! Ta książka jest wyrazem protestu przeciwko bierności wobec poniżania Polski i rzucania jej „na kolana” przed dyktatem z zewnątrz. Pragnę, by była jednym z zaczynów „kuracji  wstrząsowej  dla  Polaków”.  By  wreszcie  się  obudzili  i  zmobilizowali  do  walki o polskie ideały i interesy narodowe, by przepędzili osoby frymarczące Polską i zaprzepaszczające ostatnie szanse naszego narodu. Aby stworzyli potężny ruch, który doprowadzi do wygrania decydujących „zmagań o Polskę”. Póki wszystko nie zostało jeszcze przesądzone.

==========================================================



CZERWONE DYNASTIE

WSTĘP

Tak zmieniać, aby nic nie zmienić!  to było faktycznie główną zasadą „przemian" realizowanych po 1989 roku, „przemian", które okazały się tak wielkim oszustwem wobec Narodu. Gdy trzon władzy politycznej, gospodarczej i medialnej przetrwał nadal w rękach tych samych spowinowaconych ze sobą koterii i rodzin, częściowo tylko przefarbowanych na odcienie liberalno-lewicowe. Jesteśmy nadal ściśle oplecieni pajęczyną po-PRL-owskich układów i powiązań. Najbardziej nawet skompromitowani, przyłapani na złodziejstwie czy działaniach agenturalnych spadają na cztery nogi. Zawsze znajdą obrońców i protektorów. W dzisiejszej Polsce źle jest tylko, gdy się jest uczciwym, odważnym, niepokornym... Tak zabija się ostatnie nadzieje i popycha Polskę na drogę ku katastrofie, ku drugiej Argentynie. Jeśli tego jak najszybciej radykalnie, gwałtownie nie zmienimy, Polska ostatecznie upadnie. Nie ma bowiem miejsca na tej ziemi dla narodów bezbronnych, zakompleksionych, dających się wciąż oszukiwać, pozbawionych instynktu samozachowawczego i poczucia godności.

Chciałbym, by ten tomik wstrząsnął sumieniami, by pokazał jak bardzo pozorowane i oszukańcze były tak szumnie deklarowane przemiany po 1989 roku. Chciałbym pokazać, jak bardzo kastowy charakter ma dzisiejsza Polska, jak wielu ludzi „trzymających władzę", i to nie tylko w polityce, ale również i w mediach (a to media są dziś „pierwszą władzą"), to ludzie wywodzący się ze starych skompromitowanych kręgów komunistycznych, często najgorszego stalinowskiego chowu. Wielka część z nich to ludzie, których ojcowie zaprawiali się do zdrady narodu przez dziesięciolecia, tak jak ojciec marszałka Sejmu M. Borowskiego czy ojciec „nadprezydenta" A. Michnika, już w czasach międzywojennych. To ludzie, którym zabrakło w domu jakiegokolwiek wychowania w ideach drogich przeważającej części Narodu, wśród którego żyją, od wiary do patriotyzmu i poczucia dziedziczenia narodowej historii.

Stąd te pytania, które stawiam wielokrotnie na łamach tego tomiku, zastanawiając się, jak miał się uczyć patriotyzmu np. Jerzy Wiatr (od ojca-agenta gestapo), Cimoszewicz (od ojca  oficera stalinowskiej informacji) czy Dawid Warszawski (od ojca - agenta NKWD. Porównuję drogi licznych wpływowych ludzi i ich rodziców czy całych familii, zastanawiając się nad wyniesionymi przez nich z domów rodzinnych przesłaniami, które spaczyły ich wychowanie. Znać rodowody, to wiele zrozumieć. Na przykład zrozumieć lewicową tendencyjność Moniki Olejnik, córki pułkownika MSW, czy uprzedzenia do Kościoła katolickiego ze strony wychowanego w ateistycznym środowisku Jerzego Owsiaka, syna wysoko postawionego partyjnego milicjanta.

W tomiku tym pragnę pokazać rozmiary opanowania władzy w Polsce przez synów, zięciów czy bratanków PRL-owskich bonzów. Pokazać, w jak wielkim stopniu mamy dziedziczenie „pseudoelit". Jak dawne rządzące siły PRL-owskie „elity władzy" zostały zastąpione przez ich dzieci. I pokazać, jak ci dziedzice władzy ukształtowali „próżniaczą klasę polityczną", opartą na ograniczonym tylko do nich, do ich układów systemie awansów i karier. Ludzie spoza układów, z tzw. terenu, mają mikroskopijne wręcz szansę przebicia się wyżej, choćby byli najbardziej utalentowani. Mogą tylko kołatać do zamkniętych drzwi, snuć się sfrustrowani po kolejnych urzędach pracy w nikczemnym świecie protekcji i układów. Bez przesady można powiedzieć, że dzisiaj szansę awansu jakiegokolwiek awansu społecznego człowieka z „prowincji", a tym bardziej z ubogiej rodziny, są dużo gorsze niż kiedykolwiek przedtem w ciągu ostatnich stu lat polskiej historii. Obserwowałem ze smutkiem losy jakże wielu młodych utalentowanych absolwentów „z terenu", skazanych na rozpaczliwe poszukiwanie jakiejkolwiek pracy, nieraz latami. Bo wszystko jest zarezerwowane dla „elitki" z „warszawki" czy „krakówka". Bo taki np. młody Paweł Wujec, syn prominentnego działacza Unii Wolności Henryka Wujca i działaczki tejże Unii Ludmiły Wujec już jako bardzo młody człowiek, w początkach swoich studiów musiał zdobyć pracę dziennikarską w „Gazecie Wyborczej". - Bo ja cały jestem mamy, jej telefon otwiera mi drzwi - jak śpiewano w piosence dawnego STS-u. A Ludmiła Wujec była uważaną za najbardziej wpływową działaczkę Unii Wolności!

Pisząc o czerwonych dynastiach piszę nie tylko o tych, którzy pozostali wierni ideologii komunistycznej wyznawanej przez ich ojców tak jak Borowski czy Cimoszewicz. Piszę również i o tych, którzy także i po wejściu do lewicowej laickiej opozycji pozostali wierni starym uprzedzeniom ich komunistycznych ojców do polskości czy Kościoła. Tych byłych lewicowych opozycjonistach, którzy bardzo boją się dekomunizacji, bo mogłaby odsłonić pełną „hańbę domową" ich rodzin. Czyż nie głównie taki właśnie strach łączył Adama Michnika, brata mordercy sądowego Stefana Michnika, z generałem Wojciechem Jaruzelskim, dążącym do zatarcia własnych jakże ciężkich win, od grudnia 1970 r. na Wybrzeżu, po pacyfikację kopalni „Wujek". Tak zawiązywały się w ostatnich kilkunastu latach szokujące sojusze postkomunistów z lewicowymi liberałami z rodzin o komunistycznych rodowodach. Sojusze, które zniszczyły szansę prawdziwych zmian w Polsce i popchnęły nas na drogę ku katastrofie.

Dziedziczenie obecnych „elit" to również trwałe dziedziczenie biedy. To dalsze pogrążanie Polski w marazmie, który nam zafundowały egoistyczne, obce polskirft interesom narodowym, nieudolne pseudoelity. To dalsza blokada jakichkolwiek szans ludzi prawdziwie zdolnych spoza układów. Najwyższy czas, by przepędzić pseudoelity, które zaprzepaściły po 1989 roku tak wiele szans dla Polski! Czas je przepędzić i wyrzucić na margines polskiego życia.publicznego. Nie ważne, czy zaszkodziły Polsce przez otwartą zdradę i służalczość wobec obcych, pazerność i złodziejstwo, czy „tylko" przez egoizm, cynizm lub żałosne niedołęstwo. Zaszkodzili Polsce i Polakom i muszą, muszą jak najszybciej odejść! Ci, jakże liczni z nas, którzy jeszcze wierzą w polskie idee, w szansę na odbudowę Polski, muszą zrobić wszystko dla wyłonienia nowych silnych narodowych elit, które nie dadzą połknąć Polski i odzyskają to, co zagrabiono Narodowi. Oby ten tomik przyspieszył te działania, to narodowe przebudzenie! Oby jak najsilniej wsparł tworzenie Polski naszych snów i marzeń. Prawdziwej Polski nadziei, bez agentów i złodziei!

Spis treści

 

Borowski - ideowy komunista


Przewodzący buntowi wewnątrz SLD przeciwko Millerowi były marszałek Sejmu Marek Borowski jest synem wysokiej rangi komunistycznego działacza o bardzo szkodliwej antypolskiej przeszłości. Jego ojciec Wiktor Borowski (właściwie Aron Berman) był w czasach II Rzeczypospolitej trzykrotnie skazywany na więzienie za działalność wymierzoną w interesy Polski. Zaszedł bardzo wysoko w strukturach KPP - partii zdrady narodowej - stał się członkiem sekretariatu jej władz. Został nawet pracownikiem przedstawicielstwa KPP przy Komitecie Wykonawczym Międzynarodówki Komunistycznej w Moskwie. Można więc powiedzieć, że stał się prawdziwą szychą wśród agentury sowieckiej na Polskę.
Po wojnie ojciec Borowskiego należał do najgorszych stalinizatorów polskiej prasy jako redaktor naczelny "Życia Warszawy", a od 1951 r. zastępca redaktora naczelnego głównego dziennika komunistycznego - "Trybuny Ludu".
Młody Marek Borowski był - według "Wprost" - bardzo mocno związany duchowo ze swym ojcem stalinowcem. Polityk Unii Wolności Jan Lityński, który chodził z nim do jednej klasy (w sławetnym liceum dla młodzieży bananowej im. Klimenta Gottwalda), wspominał, że M. Borowski już wtedy "był ideowym wyznawcą komunizmu". Młody Borowski wcześnie zaprzyjaźnił się z innym synem komunistycznego działacza - Adamem Michnikiem, a w 1962 r. wstąpił do założonego przez Michnika międzyszkolnego Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności. W 1967 r. został członkiem PZPR. W 1967 r., wraz ze "sczyszczaniem" przez moczarowców działaczy z partyjnego lobby żydowskiego tzw. puławian, ojciec Borowskiego stracił piastowaną od 1951 r. funkcję zastępcy naczelnego "Trybuny Ludu". To jeszcze mocniej popchnęło związanego z michnikowcami Borowskiego do opozycyjnego ruchu studenckiego w 1968 r.; odegrał w nim aktywną rolę. Został wyrzucony z PZPR, co ogromnie przeżył; był wręcz zdruzgotany. Pozostał jednak - jak wspominał - nadal wierny wartościom komunistycznym. Pozostał członkiem ZMS-u i dalej studiował na SGPiS-ie. Po ukończeniu studiów zaczął pracować w Domach Towarowych "Centrum", gdzie został przewodniczącym ZMS. Już po kilku latach - w 1973 r. - wysłano go na staż do francuskich domów towarowych.
Powrócił do PZPR w 1975 r. - roku dość szczególnym, w którym zaproponowano wpis do Konstytucji o wiecznej przyjaźni z ZSRS. W "Życiu" z 3 listopada 2001 r. Joanna Bichniewicz napisała: "Wprowadzenie stanu wojennego przyjął niemal z ulgą. 'To było racjonalne i słuszne rozwiązanie' - mówił zarówno wtedy, jak i dziś". Ciekawe, że akurat w dobie stanu wojennego zaczął się nagły skok jego kariery - zatrudnienie w Ministerstwie Rynku Wewnętrznego. Znalazł jakichś dobrych protektorów. Był to szczególnie dobry czas dla awansów towarzyszy żydowskiego pochodzenia. Jak stwierdził żydowski publicysta Abel Kainer (Stanisław Krajewski) na łamach podziemnej KOR-owskiej "Krytyki", nr 15 z 1983 r., "WRON grała rolę bardziej opiekunki Żydów". Znany izraelski naukowiec profesor Chone Shmeruk mówił w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" z 19 kwietnia 1995 r.: "Władze PRL w latach 80. też popierały sprawy żydowskie. Było wtedy takie powiedzonko: 'Co się nosi w Polsce? Żydów na rękach' (...)".
Redaktor Bichniewicz w kontekście ówczesnego awansu Borowskiego przytoczyła wypowiedź jednego z członków SLD i długoletniego działacza PZPR: "Musiał go ktoś dobrze pilotować. Nie było takich cudów, by ktoś, ot tak, wypatrzył młodego zdolnego w Domach 'Centrum' i zapragnął go mieć w ministerstwie. Nie w tamtym systemie". Być może o awansie Borowskiego zadecydowały wcale nie znajomości rodzinne i nowa filosemicka moda czasów Jaruzelskiego, lecz jego własne kontakty. Były przewodniczący Klubu Parlamentarnego KPN Krzysztof Król zapewniał, że "Borowski prowadził w DT 'Centrum' sklepik za tzw. żółtymi firankami, czyli dla KC i uprzywilejowanych członków partii" (według tekstu Anity Gargas w "Gazecie Polskiej" z 5 stycznia 1995 r.). Sprzyjało to poznaniu "odpowiednich" protektorów.
Za rządów T. Mazowieckiego Borowski awansował na podsekretarza stanu w Ministerstwie Rynku Wewnętrznego, gdzie odpowiadał za rynek artykułów konsumpcyjnych i nadzorował prywatyzację handlu i turystyki. Anita Gargas, pisząc w "Gazecie Polskiej" o tym okresie kariery Borowskiego, przypomniała: "To w tym okresie doszła do skutku afera alkoholowa, za co miał odpowiadać przed Trybunałem Stanu przełożony Borowskiego".
W 1993 r. został wicepremierem i ministrem finansów w rządzie pierwszej koalicji SLD i PSL. Jako szef resortu finansów odpowiadał m.in. za fatalnie, z różnymi nieprawidłowościami przeprowadzoną prywatyzację Banku Śląskiego. Wybuchł prawdziwy skandal wokół całej sprawy, w niemałej mierze dzięki nagłośnieniu jej przez ówczesnego posła PSL, przewodniczącego Komisji Przekształceń Własnościowych Bogdana Pęka. Premier Waldemar Pawlak zdecydował się na odwołanie wiceministra finansów Stefana Kawalca, który bezpośrednio odpowiadał za przekształcenia Banku Śląskiego. Borowski postanowił postawić się premierowi Pawlakowi i wymusić na nim cofnięcie dymisji Kawalca. Złożył swoją dymisję ze stanowisk rządowych i bezskutecznie próbował namówić innych postkomunistycznych ministrów do zbiorowego odejścia z rządu. Bluff zawiódł. Premier przyjął dymisję Borowskiego, który wyraźnie przegrał całą sprawę. Zemścił się wkrótce na pośle Pęku, doprowadzając do jego odwołania z przewodnictwa komisji sejmowej.
Jako polityk SLD-owski Borowski należy do nurtu "czerwonych liberałów" w gospodarce. Ma wyraźne uprzedzenia wobec Kościoła. Należał do tych posłów SLD, którzy wykazywali wręcz ośli upór w przeciwstawianiu się ratyfikacji konkordatu. Wyraźnie widać, że oddziałuje na założoną przez siebie partię w duchu polityki antykościelnej. Po wygranej SLD w 2001 r. Borowski awansował najwyżej - został marszałkiem Sejmu. Na tej funkcji "wsławił się" m.in. brutalną decyzją usunięcia nocą przez Straż Marszałkowską posła Gabriela Janowskiego, który okupował trybunę, żądając debaty na temat prywatyzacji STOEN-u. Następnego dnia liczni posłowie opozycyjni powitali za to Borowskiego okrzykami: "Hańba" i "Łukaszenko"!
Borowski odegrał szczególnie dużą rolę w działaniach opozycji SLD-owskiej, zmierzającej do obalenia rządu Millera i stworzenia nowej partii o nazwie Socjaldemokracja Polska. Wielu widzi w powstaniu tej partii drogę do tak wymarzonej przez Kwaśniewskiego i Michnika wspólnej formacji, tworzącej wreszcie historyczny sojusz byłych komunistów i byłych opozycjonistów z lewicowej opozycji laickiej, głównie komunistycznego chowu. Widać już teraz bardzo duże zainteresowanie nową partią ze strony liderów bardzo osłabionej w ostatnich latach Unii Wolności. Warto przypomnieć, że Borowski od początków SdRP, faktycznie od jej zjazdu założycielskiego, należał do ludzi związanych z Aleksandrem Kwaśniewskim. W ostatnim roku między postkomunistycznym prezydentem RP a premierem Millerem bardzo mocno się iskrzyło. Nie było więc chyba przypadkiem, że Borowskiemu przypadła rola autora decydującego ciosu w Millera. Niektórzy w tym, co się stało w rezultacie buntu M. Borowskiego, widzą kolejne odnowienie starego sporu dwóch frakcji w łonie partii komunistycznej: "Żydów" i "chamów"! Stare przyjaźnie Borowskiego z Michnikiem, Lityńskim i innymi przedmarcowymi "komandosami" z prominentnych rodzin żydowskich mogą teraz szczególnie silnie procentować w łączeniu "braci rozdzielonych" z SLD i UW!

Spis treści

 

Spuścizna stalinowskiego politruka Jerzego Wiatra
 

Sławomir Wiatr był odpowiedzialny za niezwykle kłamliwą prounijną kampanię informacyjną. Starannie "usypiał" Polaków co do zagrożeń dla polskich interesów narodowych wynikających z fatalnie wynegocjowanych warunków wejścia Polski do UE. Zapytajmy jednak, od kogo ten były sekretarz KC PZPR miał się nauczyć rozumienia potrzeby obrony polskich interesów? Od kogóż miał się uczyć prawdziwego polskiego patriotyzmu? Wątpię, czy od swego ojca Jerzego Wiatra, w połowie lat 90. SLD-owskiego ministra edukacji, a w dobie stalinowskiej politruka niegodnie wysławiającego Józefa Stalina, ludobójcę odpowiedzialnego za śmierć setek tysięcy Polaków. 

W wydanej w 1953 r. propagandowej pracy "Obiektywny charakter praw przyrody i społeczeństwa w świetle pracy J.W. Stalina 'Ekonomiczne problemy socjalizmu w ZSRR'" J. Wiatr do spółki z innym fałszerzem Z. Baumanem wychwalał już na pierwszej stronie tekstu "ostatnią pracę Towarzysza Stalina" jako "potężną dźwignię rozwoju wszystkich nauk, które z bezcennej skarbnicy stalinowskiej filozofii czerpią i czerpać będą". Obaj stalinowscy propagandyści wysławiali pod niebiosa "nieśmiertelne" wskazania Józefa Stalina, a zarazem chwalili kierownictwo PZPR za zdemaskowanie w porę "kliki odchyleńców prawicowych". Gorzko, a donośnie opłakiwał J. Wiatr śmierć Stalina, pisząc na łamach "Po Prostu" w 1953 r.: "Dziś, gdy zabrakło wśród nas największego Człowieka naszej epoki, Jego dzieła są nam jeszcze droższe i cenniejsze. Stają się one w coraz większym stopniu busolą kierującą naszą pracą. Dzięki Stalinowi żyjemy w pięknej epoce".
Minęło 13 lat od tego "wiekopomnego tekstu", a wierny komunistycznemu reżimowi J. Wiatr zalecał w poradniku dla nauczycieli "Ideologia i wychowanie" (z 1965 r.): "Przestrzeganie internacjonalizmu ruchu socjalistycznego, a w obliczu zagrożenia ze strony imperializmu kapitalistycznego przestrzeganie solidarności z udzielaniem sobie wzajemnej pomocy - w razie potrzeby - również zbrojnej". Nieprzypadkowo więc później tak chętnie usprawiedliwiał wojnę Jaruzelskiego przeciwko swemu Narodowi - stan wojenny, a nawet przyrównywał Jaruzelskiego do Piłsudskiego i Sikorskiego. Doszło nawet do tego, że publicznie domagał się w gazetach, by "tępić tych, którzy ciągną nas do tyłu na drodze reform", czyli ludzi "Solidarności" (!) (według "Gazety Wyborczej" z 1-2 czerwca 1996 r.).
Na tym tle tym ciekawszy wydaje się barwny incydent z jakże znamiennej konfrontacji J. Wiatra w połowie lat 90. z byłym twardogłowym członkiem Biura Politycznego KC PZPR generałem Mirosławem Milewskim. Jak pisano na ten temat w "Życiu Warszawy" z 12 lutego 1996 r.: "Kogo w PZPR uważali Rosjanie w 1981 r. za swoich wypróbowanych przyjaciół? - dopytywał kilka miesięcy temu generała Mirosława Milewskiego szef sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej, poseł SLD Jerzy Wiatr. - Na przykład pana - odpowiedział były szef MSW, symbol PRL-owskich służb specjalnych, powiązanych z ZSRR. - No, ja nie byłem tak ważną postacią - spłoszył się Wiatr".
Jako SLD-owski minister edukacji od lutego 1996 r. Wiatr wyraźnie próbował dyskryminować religię w szkołach, wywołując tym protesty Episkopatu, nauczycielskiej "Solidarności" i rodziców. Protestowano też przeciwko powołaniu przez Wiatra jako eksperta dla swego resortu seksuologa Z.L. Starowicza. Wiatr wywołał wówczas powszechne oburzenie, deklarując, iż rodzice nie mają prawa decydować o tym, jaki program będą realizowali nauczyciele. Doszło do szeregu demonstracji studentów i nauczycieli przeciwko Wiatrowi jako urzędującemu ministrowi, a nawet do obrzucenia go jajami podczas wizyty na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wiatr posunął się do nazwania swych oponentów faszystami! (zob. tekst M. Zdorta i M. Janowskiego w "Rzeczpospolitej" z 29 sierpnia 1996 r.). Prezydent Kwaśniewski pospieszył za to z uhonorowaniem J. Wiatra Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Nie wyjaśniono jednak, co wspólnego z odradzaniem Polski miała rola J. Wiatra jako stalinowskiego politruka i ideologa PZPR.

Syn agenta gestapo
Zapytajmy z kolei, czy ojciec Sławomira Wiatra - Jerzy Wiatr, miał od kogo uczyć się patriotyzmu? Dziś wiadomo, że ojciec Jerzego Wiatra - inspektor szkolny Wilhelm Wiatr, został zastrzelony za zdradę na rzecz gestapo z rozkazu zastępcy szefa Kedywu Okręgu Warszawskiego AK Józefa Rybickiego. Oto, co pisał w tej sprawie m.in. publicysta "Gazety Wyborczej" (nr z 1-2 czerwca 1996 r.) Jacek Hugo-Bader: "Jurek Wiatr w czasie wojny tracił po kolei ojca, Boga, matkę i wiarę w rząd polski. To było 22 maja 1943 r. wieczorem. Ktoś zapukał do drzwi. Otworzył ojciec. Przeszli do pokoju. Po chwili padły trzy strzały. Pierwszy wbiegł Jurek. Ojciec leżał na podłodze, obok kartka, że wyrok wykonano w imieniu Polski Podziemnej (...). W 1988 r. kapitan Stanisław Sosabowski 'Stasinek' opublikował swoje wspomnienia. Rozkaz wykonania wyroku na inspektorze szkolnym Wiatrze otrzymał od dowódcy Kedywu Okręgu Warszawskiego AK płk. Józefa Rybickiego 'Andrzeja'. Niemcy zmusili inspektora do wydania spisu nauczycieli, którzy byli oficerami rezerwy. Wielu z nich trafiło potem do Oświęcimia. 'Stasinek', który znał inspektora od dziecka, relacjonuje: 'Pokazałem jednemu z moich ludzi, gdzie mieszka inspektor. Zapukał do drzwi jako inkasent elektrowni'".
Jerzy Wiatr w rozmowie z redaktorem "Wyborczej" zaprzeczył temu, że władze podziemne wydały wyrok na jego ojca. Twierdził, iż był przekonany, że "ojca zabili bandyci" (według "Gazety Wyborczej" z 1-2 czerwca 1996 r.). W numerze z 6-7 lipca 1996 r. "Gazeta Wyborcza" opublikowała jednak rozstrzygający całą sprawę list córki zastępcy szefa Kedywu Okręg AK Warszawa Józefa Rybickiego - Hanny Rybickiej. Pisała ona m.in.: "(...) przedstawiam poniżej stan sprawy w świetle dokumentów zachowanych w Archiwum Akt Nowych i Wojskowego Instytutu Historycznego. Wspomniane dokumenty wskazują, że wyrok na p. Wilhelmie Wiatrze został wykonany w ramach akcji 'C' (czyszczenie), zarządzonej decyzją Komendy Głównej AK. Jej celem było jednoczesne zdecydowane uderzenie w sieci agenturalne policji niemieckiej" (podkr. - J.R.N.). H. Rybicka powołała się przy tym na książkę Tomasza Strzembosza "Akcje zbrojne podziemnej Warszawy 1939-1944" (wyd. PIW 1978, s. 223-224). Powołała się również na przekazane wiosną 1943 r. szefowi Kedywu KG AK płk. Emilowi Fieldorfowi ps. "Nil" pismo szefa Kontrwywiadu KG AK Bernarda Zakrzewskiego, wymieniające wśród osób, które mieli zlikwidować - na 26 miejscu nazwisko podinspektora szkolnego w Warszawie Wilhelma Wiatra. Wspomnianą listę płk Fieldorf przekazał 5 maja 1943 r. Komendantowi Okręgu AK Warszawa płk. Antoniemu Chruścielowi "Madejowi" z adnotacją: "Przesyłam listę agentów gestapo do jak najszerszego wykorzystania w ramach akcji 'C'". Według Rybickiej: "W niedatowanym sprawozdaniu Komendy Okręgu AK Warszawa czytamy: 'Melduję wyniki z akcji 'C' według listy otrzymanej z Kedywu. (...) 1... 2... 4. Wiatr Wilhelm dn. 22 V g. 18.30'". W ten sposób córka zastępcy szefa Kedywu Okręg Warszawa - Hanna Rybicka, udowodniła fałsz twierdzeń J. Wiatra na temat powodów śmierci jego ojca, agenta gestapo.

Kariera młodego Wiatra
Powróćmy jednak do potomka opisanych powyżej postaci, dziś najbardziej "wsławionego" z klanu Wiatrów - Sławomira.
Sławomir Wiatr już od dzieciństwa uczulony był na przejawy "polskiego antysemityzmu". W rozmowie z redaktorem "Gazety Wyborczej" uskarżał się: "Z polskim antysemityzmem zetknąłem się przed rokiem 1968, w warunkach piaskownicy. Byłem trochę poniewierany, tak wyglądało moje dzieciństwo na warszawskiej Starówce i pierwszy etap uświadomienia sobie żydowskiego pochodzenia".
Od wczesnej młodości, wraz z rodziną bardzo wiele czasu spędzał w Wiedniu. Przyszły agent PRL-owskiego wywiadu mógł w Wiedniu bardzo wiele się nauczyć. "Wiedeń jest wtedy światową stolicą szpiegów. Roi się w niej od przedstawicieli komunistycznych partii i dawnych partyzantek, a także rezydentów wywiadów państw demokracji ludowej. Wszyscy żyli w braterskiej komitywie. Bywali u siebie i biesiadowali. Moja lewicowość wyrastała tam, nie w Polsce" - mówi Sławomir Wiatr (według tekstu J. Hugo-Badera o S. Wiatrze w "Gazecie Wyborczej" z 24 lipca 1996 r.). Ciągłe pobyty zagraniczne maksymalnie wyobcowały S. Wiatra z Polski i uczyniły go prawdziwie obojętnym na jej interesy, jak to później okazał w toku kampanii przedunijnej. Poczuł się straszliwie ukarany w 1973 r., gdy wyjątkowo nie dostał paszportu z powodu nagłego politycznego podpadnięcia swego ojca. "Całe nieszczęście polegało na tym, że musiałem spędzić w kraju wakacje po raz pierwszy i chyba jedyny" - zwierzał się redaktorowi "Wyborczej".

Od KC PZPR do prounijnego wazeliniarstwa
Młody Wiatr szybko stał się bardzo aktywnym członkiem PZPR, awansując do rangi sekretarza Komitetu PZPR na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW. Tam "popisał się" niechlubnymi działaniami przy organizowaniu bojówek dla rozbijania nielegalnie działającego tzw. latającego uniwersytetu. Bojówki zaczęły od prowokowania awantur na nielegalnych wykładach, ale z czasem zaczęło dochodzić nawet do ich rozbijania siłą. W drugiej połowie lat 80. Sławomir Wiatr należał do szczególnie popieranej przez M.F. Rakowskiego i nagłaśnianej w mediach grupy młodych aktywistów. Sam S. Wiatr zwierzał się o tamtych czasach: "Mieliśmy wolny dostęp do 'Trybuny', radia i telewizji. Nie było dnia, żeby nas nie pokazywali w telewizorze". W grudniu 1988 r. S. Wiatr - dzięki L. Millerowi - zostaje kierownikiem wydziału KC PZPR. Szybko okazał się niebywale pomocny - dzięki zmysłowi manipulatorskiemu - w czasie słynnej polemiki między młodymi aktywistami partyjnymi a członkami uczelnianego NZS-u zorganizowanej w stołówce KC. Cynicznie akcentował: "Spokojnie, towarzysz sekretarz odpowie na wszystkie pytania, zwłaszcza na te, na które będzie chciał odpowiedzieć". W 1989 r. M.F. Rakowski powołał go na sekretarza KC PZPR. Wszedł do Sejmu kontraktowego w 1989 r., ale w ciągu dwóch lat tylko raz odwiedził swoich wyborców (!).
Przegrana w wyborach 1991 r., gdy kandydował z listy SdRP, skłoniła S. Wiatra do skupienia się na sprawach biznesowych, w których zyskał ogromnie korzystne wsparcie partyjne. Wiele mówiące pod tym względem były uwagi w cytowanym już wcześniej tekście J. Hugo-Badera w "Wyborczej": "Sławomir Wiatr zakłada firmę Mitpol. Jego wspólnikami są adwokat Mirosław Brych, przyjaciel Ireneusza Sekuły, obrońca Bagsika, oraz Krzysztof Ostrowski, zastępca kierownika wydziału zagranicznego KC PZPR. Ostrowski, jak pisał tygodnik 'Wprost', był jednym z tych, którzy w 1988 r., kiedy PZPR zwątpiła już we własną przyszłość, wydali zarządzenie nakazujące przelanie partyjnych zasobów dewizowych z kont w PKO BP na konta w renomowanych bankach zachodnich. 'Wprost' utrzymuje, że przynajmniej część tych pieniędzy przejęła potem SdRP, zapoczątkowując budowę potęgi finansowej partii (...). Mitpol wprowadził na polski rynek ogromny austriacki koncern Billa. Powstaje firma Billa Polen (znana z sieci supermarketów - J.R.N.). (...) W Billa Polen, obok Mitpolu i Billi austriackiej, udziały ma austriacka firma Polmarck, której głównymi udziałowcami są Andrzej Kuna i Aleksander Żagiel. Firmą Kuny i Żagla interesują się polska prokuratura i UOP w związku z nadużyciami w Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. W maju 1993 r. Zarząd Śledczy UOP badał dokumenty Polmarcku i Billi w warszawskim sądzie rejonowym.
Z ustaleń sejmowej komisji zajmującej się sprawą Oleksego wynika, że na terenie Polski w firmie Polmarck zatrudniony był pułkownik rosyjskiego wywiadu Władimir Ałganow, który prowadził informatora o kryptonimie 'Olin' (...)".
Znalazł "odpowiednie" wytłumaczenie dla zatrudnienia w Polmarcku szpiega Ałganowa. "Skąd mogłem to wiedzieć? - mówił. - Dopiero zaczynałem biznes, nie miałem doświadczenia. Nie mogłem żyć i pracować z założeniem, że wszyscy wokół nas to potencjalni przestępcy" (według "Rzeczpospolitej" z 4 lutego 2002 r.).
Ciekawe, że szereg firm, w których pracował S. Wiatr, deklarowało wysokie poniesione straty (Mitpol w 2000 r. - 121,7 tys. zł straty, Alpine Polska - ponad 210 tys. zł straty na początku 2000 r., stworzona przez S. Wiatra w 1995 r. Press Service - ponad 250 tys. zł straty pod koniec grudnia 1999 r.). Pomimo tych niepowodzeń Wiatrowi zapewniono w 2000 r. miejsce w Radzie Nadzorczej BRE - m.in. obok byłego szefa UOP Gromosława Czempińskiego i biznesmena Jana Kulczyka.
W świetle powyższych faktów trudno nie zgodzić się z wysuniętą przez Antoniego Lenkiewicza oceną: "Droga życiowa i obecna pozycja 'biznesowa' towarzysza Wiatra Sławomira, najzupełniej jednoznacznie świadczy o tym, że od wczesnego dzieciństwa (urodzony w 1953 r.) należał do rozpieszczonych i gruntownie zdemoralizowanych bachorów PRL, że był i pozostał bezideowym karierowiczem, że w polityce nie jest bynajmniej na uboczu, lecz na sztabowym stanowisku w SLD".
Jako pełnomocnik rządu ds. informacji europejskiej S. Wiatr należy do osób szczególnie odpowiedzialnych za potulne przyjmowanie warunków dyktowanych Polsce przez UE. Otwarcie deklarował na łamach "Tygodnika Powszechnego" z 9 czerwca 2002 r., że "strategia tzw. twardych negocjacji to bzdura".
W roli pełnomocnika rządu ds. informacji europejskiej dopuścił się również ogromnej biznesowej "stronniczości", łagodnie mówiąc. Wielka część opozycji sejmowej domagała się jego dymisji po przedziwnym, skandalicznym wręcz przetargu na produkcję filmów "Unia bez tajemnic", promujących wiedzę o Unii Europejskiej. Wygrała go Agencja Z&T, której współzałożycielem i dawnym udziałowcem był rzecznik rządu Michał Tober. Przetarg był dziwnie uproszczony i przeprowadzony w ekspresowym tempie, przy udziale zaledwie pięciu firm, z pominięciem licznych innych, dużo bardziej renomowanych. Zwycięzcą została bardzo mała firma, ale z udziałami SLD-owskiego instytutu. Jak fatalne knoty propagandowe produkowała, każdy pamięta. Ważne, że znowu zarobili "kolesie".
Prawdziwym ciosem dla S. Wiatra stała się konieczność ujawnienia w sierpniu 2002 r. tego, że był tajnym i świadomym współpracownikiem służb specjalnych PRL. W pierwotnym swoim oświadczeniu na ten temat skłamał. Wiedział o tym premier Miller, ale mimo to mianował S. Wiatra na stanowisko ministerialne (według B. Wildsteina w "Rzeczpospolitej" z 7 października 2002 r.). I tak to jakoś dziwnie zamknęło się koło: od agenta gestapo Wilhelma Wiatra do agenta wywiadu PRL-u Sławomira Wiatra. Ciekawe, że nawet tak niechętna lustracji "Gazeta Wyborcza" przyznawała w tekście Piotra Stasińskiego z 30 sierpnia 2002 r.: "(...) to wszystko nie oznacza, że ludzie, którzy przyznali się do współpracy ze służbami specjalnymi PRL, mają się teraz hurmem pchać na wysokie stanowiska w państwie. Ich bezwstydu i braku pokory nie powinien w żadnym razie pieczętować demokratyczny rząd. Co innego tolerować ludzi związanych ze służbami specjalnymi PRL, a co innego obdarzać ich przywilejami, awansować i popierać (...). A już zupełnie nieodpowiedzialne jest powierzanie im funkcji politycznych o kluczowym znaczeniu dla kraju. Taką sprawą jest promocja Unii Europejskiej".
prof. Jerzy Robert Nowak



Cimoszewicz - syn oficera stalinowskiej Informacji

W październiku 1991 roku doszło do publicznego ujawnienia sprawy przeszłości ojca obecnego marszałka Sejmu i kandydata na prezydenta RP Włodzimierza Cimoszewicza. Poseł OKP Jan Beszta-Borowski stwierdził wręcz, że ojciec Włodzimierza Cimoszewicza był członkiem "organizacji przestępczej" - Informacji Wojskowej.
Według Beszty-Borowskiego: "Szef Informacji Wojskowej w Wojskowej Akademii Technicznej o nazwisku Cimoszewicz miał zwyczaj rozmawiania z ludźmi, trzymając w ręku pistolet i obracając nim na palcu cynglowym. Znany jest fakt śmierci jednego z podwładnych w wyniku takich rozmów" (cyt. za "Gazetą Wyborczą" z 11 października 1991 r.). Oświadczenie posła Beszty-Borowskiego wywołało gwałtowną publiczną ripostę ze strony Włodzimierza Cimoszewicza. Nazwał Besztę-Borowskiego "załganym łobuzem", a w innym tekście (w "Gazecie Współczesnej") stwierdził m.in.: "Rozumiem, że dla Borowskiego, jego szefów i was, nierozumnych dziennikarzy, babrzących się w takich prowokacjach, wybawcami byli naziści, skoro ci, którzy z nimi walczyli, zasługują na miano oprawców. Po wojnie mój ojciec przez 30 lat służył w Wojsku Polskim, w tym także w kontrwywiadzie, instytucji, jaka jest zawsze i w każdej armii. Wy, którzy opluwacie Go dzisiaj, możecie powołać się tylko na fakt służby w tej formacji. Nie przytaczacie, bo nie możecie przytoczyć żadnych prawdziwych zarzutów, dotyczących Jego postępowania. 'Dowody' Borowskiego są łgarstwem" (cyt. za: Piotr Jakucki "Pułkownik Cimoszewicz", "Gazeta Polska" z 4 listopada 1993 r.).
Oburzony stwierdzeniami W. Cimoszewicza poseł Beszta-Borowski skierował przeciwko niemu skargę do sądu, przedstawiając dowody prawdziwości swych zarzutów pod adresem ojca Cimoszewicza. W osobnym liście do "Gazety Lokalnej" (por. nr 14-15 z 1992 roku) poseł Jan Beszta-Borowski przytoczył uzupełniające dane na temat życiorysu ojca Cimoszewicza jeszcze przed objęciem funkcji szefa Informacji Wojskowej na WAT. Pisał: "(...) Oto przyszły pułkownik Cimoszewicz w czasie wybuchu wojny w 1939 roku, mając lat 22, nie uczestniczy w obronie Polski, nie jest żołnierzem Armii Polskiej broniącej ojczyzny przed dwoma najeźdźcami. Przeciwnie - już w październiku 1939 r. jest poborcą dostaw obowiązkowych w wołkowyskim Rejnopolnamzakie. Czyli jest na służbie jednego z zaborców - bolszewików. Rekwirował płody rolne od polskich rolników na rzecz najeźdźcy". Jakucki w cytowanym wcześniej artykule powoływał się na zeznania świadka Romualda U., który zapamiętał M. Cimoszewicza jako "seksota" (tajnego agenta) komisarza kadr, ówczesnego naczelnika kadr w dziale technicznym parowozowni w Białymstoku. W 1943 roku Cimoszewicz skończył szkołę pracowników politycznych i do końca wojny był w aparacie politycznym. Od kwietnia 1945 roku robi błyskawiczną karierę w Informacji Wojskowej - w ciągu 3 lat zostaje komendantem w Głównym Zarządzie Informacji, kontrolowanym wówczas przez dwóch sowieckich zbrodniarzy, pułkowników NKWD w Polsce: Wozniesieńskiego i Skulbaszewskiego, a także szefem Informacji Wojskowej na WAT. Robert Mazurek, autor interesująco naszkicowanej sylwetki Włodzimierza Cimoszewicza ("Metamorfozy pana C.", "Życie Warszawy" z 31 marca 1997 r.) pisał, że ojciec Cimoszewicza "(...) w 1951 r. trafia do Wojskowej Akademii Technicznej. Tam aresztuje komendanta uczelni gen. Floriana Grabczyńskiego. Z jego rozkazu aresztowano też kilkunastu oficerów WAT, którzy wcześniej byli w AK". Dokonując tej bezwzględnej czystki na wyższej uczelni, major Marian Cimoszewicz był w tym czasie oficerem bez żadnego wykształcenia. Dopiero kilka lat później - w 1957 roku, skończył liceum i zdał maturę (!).
Dodajmy do tego informacje o wcześniejszej roli Mariana Cimoszewicza w likwidowaniu oddziałów AK - sam się chwalił podczas spotkania z oficerami akademii, że w 1944 r. zlikwidował oddział AK. Według innych źródeł, w 1946 r. jako oficer IW kierował grupą likwidującą "bandę" Bohuna (za: P. Jakucki, op. cit.). Cimoszewiczowie zamieszkali w domu na Boernerowie (Bemowo), odebranym prawowitym właścicielom, których przymusowo wysiedlono z Boernerowa na początku lat 50. jako "element politycznie niepewny" ("Gazeta Lokalna" nr 2/104 z lutego 1996 r.). Żona majora M. Cimoszewicza zaczęła pracę w bibliotece WAT na miejscu poprzedniej pracowniczki tej biblioteki Ewy Cecetki-Cymerman, zwolnionej nagle bez uzasadnienia w sposób bardzo ordynarny przez M. Cimoszewicza ("Gazeta Lokalna" z 27 czerwca 1992 r., nr 12-13/42-43). Porównajmy opisane wyżej fakty z gwałtownym zarzucaniem Beszcie-Borowskiemu łgarstwa przez W. Cimoszewicza i pokrzykiwaniem o tym, że dla takich jak on "wybawcami byli naziści".
Włodzimierz Cimoszewicz, występując z taką furią przeciw przypominaniu przeszłości ojca, jako motto do swej książki wybrał stwierdzenie Anny Uchlig: "Kto przekreśla PRL, ten przekreśla cały mój życiorys". Trzeba przyznać, że swoją publiczną identyfikację z PRL-em zaczął bardzo wcześnie. Już jako maturzysta w 1968 roku kategorycznie przeciwstawił się napiętnowaniu ówczesnych rządów gomułkowskich jako "dyktatury ciemniaków" i uzyskał wydrukowanie proreżimowego tekstu swego wypracowania maturalnego na łamach "Życia Warszawy" (por. W. Cimoszewicz "Czas odwetu", Białystok 1993 r., s. 40). Wielu jego rówieśników było w tym czasie "pałowanych" na rozkaz "ciemniaków". On w pełni utożsamiał się z totalitarną dyktaturą. Jakżeby mógł inaczej, wychowany pod "opiekuńczymi skrzydłami" pułkownika Cimoszewicza! Od jesieni 1968 roku studiuje na Wydziale Prawa w Warszawie i staje się działaczem uczelnianej organizacji Związku Młodzieży Socjalistycznej. W 1971 roku wstępuje do PZPR, a w 1972 r. zostaje przewodniczącym ZMS na Uniwersytecie Warszawskim. Wchodzi do władz Komitetu Uczelnianego PZPR. Nawet swą błyskawiczną karierę w ZMS tłumaczył później jako swoisty przykład niezależności, twierdząc, że: "Przynależność do ZMS mogła nawet przeszkadzać" (!!!) (W. Cimoszewicz "Czas odwetu", s. 43) - był bowiem dużo częściej odpytywany na zajęciach. Kiedy doszło do połączenia - pomimo protestu wielu studentów - trzech organizacji studenckich w jeden Socjalistyczny Związek Studentów Polskich (SZSP), należał do zdecydowanych zwolenników tego połączenia, narzuconego studentom przez partyjną biurokrację i został... komisarycznym szefem SZSP na UW. Józef Oleksy wspominał Cimoszewicza z owych czasów jako wręcz zwracającego uwagę swoją pryncypialnością. Pisał, że wionęło pryncypialnością, gdy tylko Cimoszewicz wchodził na trybunę. Miał zaledwie dwadzieścia kilka lat, gdy uzyskał kolejny błyskawiczny awans - został sekretarzem Komitetu Uczelnianego PZPR, akurat w czasie pogłębiającego się kryzysu politycznego późnego Gierka, w okresie aktywizacji opozycji. O dokonanej przez Gierka zmianie konstytucji serwilistycznie uzależniającej Polskę od ZSRS wspominał: "Wszyscy mieliśmy skłonność do usprawiedliwiania miękkiej postawy wobec Związku Radzieckiego, byliśmy przekonani, że inne zachowania mogłyby być groźne dla Polski". W sprawie innego posunięcia ówczesnych władz PZPR - zapisania w konstytucji kierowniczej roli PZPR - szczerze przyznawał: "Nas jako członków PZPR ani to ziębiło, ani grzało. Nie popadaliśmy przez to w jakiś konflikt sami ze sobą" (W. Cimoszewicz, op. cit., s. 53). Poczucie bycia członkiem kierowniczej siły, jak widać, wzmacniało dobre samopoczucie szybko awansującego działacza partyjnego.
W 1980 roku został wysłany na 
3 miesiące do pracy w konsulacie w Malmö. We wrześniu tego roku zaś wyjechał na stypendium Fulbrighta do USA dzięki decyzji władz PRL, że jego konkurent do stypendium, Lamentowicz, powinien się wycofać (op. cit., s. 55). Pozostał wierny PZPR-owi w czasach "Solidarności" i po ogłoszeniu stanu wojennego. Podczas pobytu na Uniwersytecie Columbia należał do organizacji PZPR przy konsulacie w Nowym Jorku. W lutym 1982 roku powrócił do pracy na warszawską uczelnię.
Według informacji z listy Macierewicza, Cimoszewicz w 1980 roku pod pseudonimem "Carex" został współpracownikiem wywiadu.
Ustosunkowując się do tej sprawy w swej biografii "Czas odwetu", stwierdzał m.in.: "Z wypowiedzi Czesława Kiszczaka wiedziałem, że w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych istniały możliwości preparowania dokumentów, mających cechy autentyczności dokumentów antydatowanych. Obawiałem się, że kierownictwo MSW może zdecydować się nawet na taką awanturę, jak fabrykowanie archiwaliów. Nie wykluczałem więc, że mogę znaleźć się na liście Macierewicza. Kiedy Olek Kwaśniewski przedstawił mi dokumenty, z dużym zaskoczeniem zauważyłem, że byłem odnotowany w aktach polskiego wywiadu (...). Byłem zaskoczony, ponieważ okazało się, że kontakt, jaki w 1980 roku nawiązał ze mną przed wyjazdem na stypendium Fundacji Fulbrighta przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych, został w tych dokumentach przedstawiony jako kontakt z wywiadem (...)" (op. cit., s. 25-26).

Alergia na polskość
Po likwidacji PZPR w styczniu 1990 roku Cimoszewicz nie wstąpił do SdRP. Fakt ten próbowano później częstokroć eksponować jako dowód niezależności Cimoszewicza i jego opowiedzenie się po stronie prawdziwie reformatorskiej lewicy. Rację mają jednak raczej ci, którzy sądzą, że Cimoszewicz nie doceniał wówczas prawdziwej siły postkomunistów z SdRP i nie chciał zostać wraz z nimi zmarginalizowany. 
W czasie kampanii prezydenckiej 1990 roku właśnie Cimoszewicz został kandydatem postkomunistów na prezydenta. Podobno dlatego, że sam Kwaśniewski obawiał się wówczas całkowitej kompromitacji wyborczej, jakichś trzech procent. W tej sytuacji wynik uzyskany przez Cimoszewicza był traktowany jako duże zaskoczenie - dostał 9 procent głosów, plasując się na czwartym miejscu za Wałęsą, Tymińskim i Mazowieckim. W latach 1991-1993 nadal przewodniczył Parlamentarnemu Klubowi Lewicy Demokratycznej. Po sukcesie wyborczym SLD w 1993 roku Cimoszewicz został wicepremierem i ministrem sprawiedliwości w rządzie Pawlaka. Jako minister sprawiedliwości zasłynął głównie akcją "Czyste ręce". W jej ramach ujawnił nazwiska wysokich urzędników państwowych, którzy biorą równocześnie pieniądze za zasiadanie w radach nadzorczych firm państwowych. Akcja w rzeczywistości nie zaszkodziła osobom skrytykowanym przez Cimoszewicza. Mógł jednak odtąd chodzić w nimbie nieprzekupnego tropiciela gospodarczych patologii.
Resort Cimoszewicza nie mógł się pochwalić żadnymi większymi osiągnięciami; powszechnie narzekano na fatalne funkcjonowanie sądów i prokuratury. Cimoszewicz miał na to szczególne wytłumaczenie - twierdził, że podczas weryfikacji rzekomo wyrzucono najlepszych specjalistów. Po dymisji rządu Pawlaka nie wszedł do rządu Oleksego. Urażony, że nie zaproponowano mu wicepremierostwa, nie chciał przyjąć wyłącznie teki szefa resortu sprawiedliwości. Został wówczas wicemarszałkiem Sejmu.
W nowej sytuacji tym mocniej rozwijał stosunki z lewicowymi środowiskami z kręgu dawnej tzw. opozycji laickiej, zwłaszcza z Michnikiem, Geremkiem i Bujakiem. Nieprzypadkowo właśnie "różowi" tzw. Europejczycy stanowili najbliższych rozmówców Cimoszewicza spoza SLD i SdRP. Głównym efektem tych zacieśniających się kontaktów stał się głośny artykuł Cimoszewicza i Michnika, wspólnie apelujących o zakończenie wszelkich rozliczeń PRL-owskiej przeszłości. Cimoszewicz, podobnie jak Kwaśniewski i inni liczni politycy SLD, stanowi typ człowieka uodpornionego na takie pojęcia jak polskość, polski patriotyzm, poczucie polskiego interesu narodowego. Tym, którzy chcieliby polemizować z moimi tak kategorycznymi sądami w tej sprawie, polecam uważną lekturę "Czasu odwetu". W tej książce widać aż nadto wyraźnie, że Cimoszewicz nie mógł się przełamać do napisania jakichś cieplejszych słów o Ojczyźnie, patriotyzmie, uczuciach narodowych, nie mówiąc już o trosce z powodu występujących dziś zagrożeń dla Polski i polskości. Więcej tam za to ataków na wszystko, co się z polskimi uczuciami narodowymi kojarzy, czy gwałtownego piętnowania rzekomej siły antyżydowskości w Polsce. Na s. 39 "Czasu odwetu" pisze: "Nie będąc Żydem poznałem, co to znaczy być nim w Polsce". Na s. 192 insynuuje, iż: "Prawdą jest niestety, że w naszym społeczeństwie, i to od lewicy do prawicy, nieustannie można spotkać się z przejawami endemicznego antysemityzmu".
W książce z pasją atakował "niepodległościowe slogany" (s. 13), "narodową tromtadrację", oczywiście idącą w parze z "zoologicznym antykomunizmem" (s. 270), "polską ksenofobię" (s. 273) etc.
Po dojściu do władzy jak mógł dawał wyraz napadom skrajnego filosemityzmu. Wystąpienie Cimoszewicza jako premiera RP podczas uroczystości w Kielcach, w lipcu 1996 r., ku czci ofiar kieleckiej prowokacji z 1946 roku przyniosło jaskrawy dowód tego, jak bardzo nieważna dla niego jest prawda o historii i godność własnego kraju. W sprawach stosunków polsko-żydowskich, tak skomplikowanych i złożonych, po dziesięcioleciach przemilczeń i niedomówień, postkomunistyczny premier pozwolił sobie na publiczne, obelżywe dla Polaków stwierdzenia, jednostronnie obciążające ich winą za wszystkie problemy w stosunkach z Żydami.


Załgany rodowód Adama Michnika

Jarosław Kaczyński, opisując kiedyś zachowanie Michnika, podkreślał jego niebywałą skłonność do kłamstwa, to, że potrafi łgać w żywe oczy, dosłownie iść w zaparte. Trzeba przyznać, że szczyt łgarstwa osiąga Michnik już przy najnowszych opisach rodowodu swojej rodziny, kiedy na przykład stara się maksymalnie wybielić postać swego ojca Ozjasza Szechtera, członka Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Pisze o nim, że czuł się on jak "absolutnie polski Polak" ("Między panem a plebanem", Kraków 1995, s. 50). Nie wyjaśnia tylko nigdzie, czego ten "absolutnie polski Polak" szukał w Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy i jak zawędrował na sam jej wierzchołek z tą swą rzekomą "dumą z polskiej tożsamości" (tamże, s. 50).

Przypomnijmy, że Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy konsekwentnie dążyła do rozbicia Polski, oderwania wielkiej części jej ziem i przyłączenia do już rusyfikowanej skrajnym sowieckim terrorem wschodniej Ukrainy. Dodajmy, że według książki H. Piecucha "Akcje specjalne" (Warszawa 1996, s. 76), ten "absolutnie polski Polak" Ozjasz Szechter był starym, wypróbowanym agentem Moskwy w Polsce. I wchodził wraz z Brystygierową, Bermanem, Chajnem, Groszem, Kasmanem i innymi w skład wydzielonej komórki, bezpośrednio podporządkowanej Moskwie.
Według najlepszego jak dotąd opracowania dziejów przedwojennych komunistów pióra Jana Alfreda Reguły (Mitzenmachera), Szechter, bardzo znany działacz KPZU, został aresztowany wraz z grupą innych działaczy KPZU jesienią 1930 r. Jak pisze Reguła: "Oskarżeni sypali innych towarzyszy partyjnych (...). Przodowali w tym komuniści, zajmujący stanowiska kierownicze (...). Okazało się, że ci bohaterowie byli skończonymi tchórzami" (J.A. Reguła, Historia Komunistycznej Partii Polski, Warszawa 1934, s. 243). Michnik w wywiadzie z Danielem Cohn-Benditem stwierdził: "Mój ojciec był bardzo znanym działaczem komunistycznej partii przed wojną, siedział osiem lat w więzieniu. Po wojnie nie odgrywał żadnej roli. Nie odgrywał, bo nie chciał jej odgrywać" (cyt. za: L. Żebrowski, Paszkwil "Wyborczej", Warszawa 1995, s. 35). Zdaniem Żebrowskiego (op. cit., s. 35): "Bardziej prawdopodobne jest jednak to, iż z powodu zaszłości nie powierzono mu wysokich funkcji partyjnych". Ze zwierzeń Michnika w "Polityce Polskiej" dowiadujemy się również, że od ojca już w pierwszych rozmowach otrzymał "niezwykle mocny zastrzyk myślenia antyreżimowego". Był to rzeczywiście "mocny" zastrzyk, jeśli nie przeszkodził Michnikowi już w młodości w działaniu przez lata w komunistycznym "czerwonym harcerstwie" walterowców, a jeszcze podczas swego procesu w 1969 r. w gromkich zapewnieniach, że jest komunistą!

Brat - morderca sądowy
W "Między panem a plebanem" (op. cit., s. 50) znajdujemy kolejne łgarstwo Michnika o ojcu: "Przez wszystkie lata bardzo konsekwentnie unikał peerelowskiej kariery". Jak więc wytłumaczyć piastowanie przez Ozjasza Szechtera w czasach stalinowskich stanowiska zastępcy redaktora naczelnego skrajnie serwilistycznego organu związków zawodowych - "Głosu Pracy" (od 1 stycznia 1951 r. do 11 marca 1953 r.). Ciekawe, że szefem Szechtera w tej gazecie kadłubowych związków zawodowych był Bolesław Gebert, ojciec obecnego podwładnego Michnika - Dawida Warszawskiego (Geberta).
Wpływ wychowawczy "wielkiego antykomunisty" Ozjasza Szechtera jakoś nie zaszkodził w PRL-owskiej karierze starszego brata Adama - mordercy sądowego Stefana Michnika. Należy on do grupy stalinowskich katów, którzy winni odpowiadać przed sądem Rzeczypospolitej za zbrodnie przeciwko Narodowi Polskiemu. Prezes Sądu Najwyższego Adam Strzembosz pisał na łamach "Rzeczpospolitej" (z 18 marca 1996 r.) o kapitanie Stefanie Michniku jako członku jednej z dwóch grup sędziów najbardziej odpowiedzialnych za mordercze wyroki. Był on bowiem członkiem grupy sędziów, którzy orzekali wyroki śmierci w sprawach, w których doszło później do pełnej pośmiertnej rehabilitacji osób skazanych na śmierć.
Jeszcze jako młody podporucznik Stefan Michnik został dopuszczony do sądzenia spraw oficerów dużo wyższych od niego stopniem. Niejednokrotnie wchodził do składów sędziowskich w warszawskim Wojskowym Sądzie Rejonowym, który miał najwięcej spraw "ciężkiego kalibru" o wielkim politycznym znaczeniu, oczywiście spraw całkowicie sfabrykowanych. Wyrokował w tzw. sprawach tatarowskich.
Stefan Michnik nie zawiódł pokładanego w nim zaufania. Sądził tak, jak od niego oczekiwano, nieuczciwie i bezwzględnie, wydając surowe wyroki, w tym wyroki śmierci na osoby całkowicie niewinne. I został za to dobrze wynagrodzony, awansując w 1956 r. w wieku zaledwie 27 lat do stopnia kapitana. Jako podporucznik był sędzią wydającym wyroki w sfabrykowanych procesach majora Zefiryna Machalli, pułkownika Maksymiliana Chojeckiego, majora Jerzego Lewandowskiego, pułkownika Stanisława Weckiego, majora Zenona Tarasiewicza, pułkownika Romualda Sidorskiego, podpułkownika Aleksandra Kowalskiego (por. "Dokumenty. Mieczysław Szerer. Komisja do badania odpowiedzialności za łamanie praworządności 10 czerwca 1957", paryskie "Zeszyty Historyczne", 1979, nr 49, s. 156-157, i J. Poksiński, My sędziowie, nie od Boga..., Warszawa 1996, s. 276). Wydał w tych procesach surowe wyroki, w tym kilka wyroków śmierci.
10 stycznia 1952 r. stracono w wieku 37 lat skazanego na śmierć przez Michnika majora Zefiryna Machallę (został zrehabilitowany pośmiertnie 4 maja 1956 r.). Stefan Michnik wydał wyroki śmierci również na byłego polskiego attaché wojskowego w Londynie, pułkownika M. Chojeckiego i na majora J. Lewandowskiego. Ci mieli więcej szczęścia, wyroku nie wykonano. W przypadku płk. Chojeckiego zadecydowało to, że wiceminister MBP Romkowski chciał wykorzystać Chojeckiego jako świadka w innym procesie. Dzięki temu Chojecki dożył 1956 r., a 28 marca 1956 r. jego sprawa została umorzona z powodu całkowitego braku dowodów winy. 8 grudnia 1954 r. zmarł, niecały miesiąc po udzieleniu mu przerwy w odbywaniu kary więzienia, skazany przez Michnika na 13 lat więzienia płk Stanisław Wecki, były wykładowca Akademii Sztabu Generalnego, przez dwa lata więzienia torturowany, pośmiertnie uniewinniony (por. J. Poksiński, TUN, Warszawa 1992 r.). Ciężkie przejścia więzienne przyspieszyły śmierć innego skazanego przez Michnika (na 12 lat więzienia) płk. Romualda Sidorskiego, byłego naczelnego redaktora "Przeglądu Kwatermistrzowskiego". W marcu 1955 r. ze względu na bardzo zły stan zdrowia udzielono mu przerwy w odbywaniu kary; zmarł wkrótce. Został pośmiertnie zrehabilitowany 25 kwietnia 1956 r.
Wyroki śmierci w głośnych sprawach wysokich oficerów z grupy generała Tatara wcale nie były jedynymi wyrokami śmierci, które orzekł Stefan Michnik. Tylko że te inne wyroki - w sprawach oficerów podziemia niepodległościowego, są dużo mniej znane. Tak jak podpisany przez Stefana Michnika wyrok śmierci na majora Karola Sęka, który miałem możliwość oglądać w listopadzie 1994 r. na wystawie na UMCS w Lublinie, uczestnicząc tam w panelu na temat "Żołnierzy wyklętych" (tj. żołnierzy polskiego niepodległościowego podziemia po 1944 r.). Major Karol Sęk, artylerzysta spod Radomia, przedwojenny oficer, potem oficer Narodowych Sił Zbrojnych, został stracony z wyroku sędziego wojskowego Stefana Michnika w 1952 r.
Stefan Michnik "niewiele rozumiał, ale podpisywał wyroki śmierci i czuwał nad ich wykonaniem". A były to wyroki godzące w najlepszych polskich patriotów. Tak jak w przypadku kierowanego przez Stefana Michnika wykonania wyroku śmierci na wspaniałym polskim patriocie Andrzeju Czaykowskim, cichociemnym, powstańcu warszawskim, zastępcy dowódcy połączonych baonów "Oaza-Ryś" na Mokotowie i Czerniakowie. Odznaczonym za bohaterstwo w walce z Niemcami Krzyżem Virtuti Militari. Zamordowano go na Mokotowie 10 października 1953 r. pod nadzorem porucznika Stefana Michnika (por. opis tej tragedii pióra P. Jakuckiego, "Zamordowany za patriotyzm", "Gazeta Polska", 20 października 1994 r.).

Hańba domowa
Myślę, że sprawa brata - stalinowskiego zbrodniarza, stanowi jeden z kluczy, wyjaśniających ciągły flirt Adama Michnika z komunistami po czerwcu 1989 r. Chodziło o łączący go z nimi równie głęboki strach przed rozliczeniami i pełnym pokazaniem "hańby domowej" czy "hańby rodzinnej". Mając stalinowskiego kata w rodzinie, Michnik robił wszystko, aby nie doszło do prawdziwych rozliczeń ze zbrodniami komunizmu, opublikowania ksiąg hańby, bo uznał to za niezwykle groźne dla własnej legendy.
Przypomnę tu, że Adam Michnik usprawiedliwiał wyroki wydawane przez swego brata (nigdzie nie podając jednak, że chodziło o wyrok śmierci) tym, że: "Kiedy zapadały najgorsze wyroki, Stefan był dwudziestoparoletnim człowiekiem, który niewiele rozumiał z tego, co się działo" ("Między panem...", s. 48). Wyjaśnijmy więc, że młody porucznik Stefan Michnik gorączkowo rwał się do sądzenia w sfabrykowanych procesach wojskowych nad dużo wyższymi od niego stopniem majorami czy pułkownikami, bo widział w tym szansę błyskawicznego przyspieszenia swojej kariery. I rzeczywiście uległa ona radykalnemu przyspieszeniu - już w wieku 27 lat awansował na kapitana.
Przy obrazie rodowodu Adama Michnika warto wspomnieć również o roli jego matki, zaangażowanej komunistki sprzed wojny - Heleny Michnik. Po wojnie wsławiła się głównie dogmatycznymi podręcznikami, zalecającymi m.in. jak najskuteczniej walczyć z religią katolicką. Oto przykładowy fragment jej zaleceń zamieszczony w "Komentarzu metodycznym dla klasy IX ogólnokształcącej szkoły korespondencyjnej stopnia licealnego" do podręczników: E. Kosiński "Historia wieków średnich", A.W. Jefimow "Historia nowożytna", S. Missalowa i J. Schoenbrenner "Historia Polski", Warszawa 1953 r.: "(...) Nie wystarczy np. powiedzieć, że Kościół był główną podporą feudalizmu, lecz trzeba to udowodnić. Udowadniać będziecie w ten sposób: Kościół był główną podporą feudalizmu, ponieważ: 1) głosił, że władza królewska pochodzi od Boga, a więc poddanym nie wolno się buntować; 2) głosił wieczność feudalizmu i zasady nierówności społecznej; 3) stosował klątwę kościelną i karał wszystkich występujących przeciwko nierówności społecznej; 4) urządzał krucjaty przeciwko ruchom ludowym, np. przeciwko albigensom we Francji, husytom w Czechach itd.; 5) zwalczał postępową naukę, gdyż podważała ona panujący ustrój (np. potępienie nauki Kopernika, Galileusza itd.); 6) przez hasło 'błogosławieni maluczcy duchem' utrwalał ciemnotę i zacofanie mas ludowych; 7) głosząc, że ci, którzy cierpią na tym świecie, będą zbawieni po śmierci, rozbrajał rewolucyjną walkę mas ludowych" itd. Adam Michnik twierdził, że jego matka wywodziła się z "całkowicie spolonizowanej żydowskiej rodziny", pisał o jej "całkowitej identyfikacji z polskością" ("Między panem...", s. 46-47). Nie wyjaśnił tylko, jak pod opieką takich patriotycznych rodziców - ojca jakoby absolutnie "polskiego Polaka" i matki "całkowicie identyfikującej się z polskością" - on sam już w młodości stał się narodowym nihilistą ("Między panem...", s. 91). Pisał sam o sobie, że był narodowym nihilistą i rzekomo przestał nim być po marcu 1968 r.
Komunistycznemu rodowodowi Michnika towarzyszyły odpowiednie splendory - wielkie, eleganckie mieszkanie w gęsto obsadzonej przez zaufanych towarzyszy z partyjnej i bezpieczniackiej elity Alei Przyjaciół w Warszawie, dokładnie w tym samym domu, w którym mieszkał były stalinowski minister bezpieczeństwa Stanisław Radkiewicz (por. "Wprost", 22 listopada 1991 r.).


Gebertowie: od agenta Kominternu do fanatycznego tropiciela "polskiego antysemityzmu"

Postacie z rodu Gebertów szczególnie dobrze ilustrują dwie przepoczwarzające się postawy zajadłej niechęci do polskiego patriotyzmu i polskości w kręgach dużej części lewicowej inteligencji żydowskiej. Bolesław Gebert - ojciec, agent Kominternu, był symbolicznym wręcz typem zdrajcy z żydokomuny, zajadle spiskującego na rzecz zguby Polski i oddania jej w ręce Kremla. Konstanty Gebert - syn (Dawid Warszawski), redaktor "Gazety Wyborczej", jest nader typowym przykładem dużo bardziej wyrafinowanego nurtu przeciwników polskości i Kościoła; nurtu specjalizującego się w nagłaśnianiu oskarżeń przeciwko rzekomemu "polskiemu i chrześcijańskiemu antysemityzmowi". Swoimi atakami - "donosami na Polskę" - za granicą wzmacnia międzynarodową ofensywę antypolonizmu.
Bolesław Gebert (senior) był starym agenturalnym działaczem komunistycznym, jednym ze współzałożycieli agenturalnej ekspozytury Kremla na kontynencie północnoamerykańskim - Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych. Już w początkach swych agenturalnych działań w USA zhańbił się nader aktywnym udziałem w akcji przeciw Polsce, śmiertelnie zagrożonej w 1920 roku sowieckim najazdem na Warszawę, który miał bolszewizm zaprowadzić "po trupie Polski" do Europy. Aż dziwne, że przede mną nikt z patriotycznych polskich autorów nie przypomniał tego ponurego epizodu z życia agenta Geberta. I to pomimo że on sam chlubił się nim na łamach wydanej w czasach Jaruzelskiego przez siebie książki wspomnieniowej, skądinąd wypełnionej najbardziej obskurną komunistyczną propagandą. Opisując swoją rolę w 1920 roku, stwierdzał m.in.: "Byliśmy jedyną grupą wśród Polonii, która zwalczała wspieraną przez imperialistów rosyjską kontrrewolucję. Pozostała prasa polonijna popierała wyprawę Piłsudskiego i prowadziła kampanię na rzecz kupowania obligacji rządu polskiego na finansowanie wojny z Krajem Rad. Akcję prowadzono pod hasłem 'Bij Bondem [tj. obligacją] bolszewika'. Rząd polski usiłował sprzedać w USA i wśród Polonii obligacje na sumę 50 milionów dolarów. Zwalczaliśmy tę akcję i odnosiliśmy rezultaty". Anty-Polak kominternowiec tak chwalił się tym, że osłabiał akcję wsparcia dla zagrożonej Polski wśród amerykańskiej Polonii.
Walory Geberta jako członka amerykańskiej agentury Kremla wyraźnie rosły w miarę lat, bo już w sierpniu 1932 roku został wydelegowany jako jeden z dwóch przedstawicieli Komunistycznej Partii USA na XII plenum Komitetu Wykonawczego Międzynarodówki Komunistycznej w Moskwie. Było to już szczególnie znaczące prestiżowe docenienie roli B. Geberta w podkopywaniu demokratycznego systemu władzy w USA na usługach Kremla. W końcu trafiono na trop wywrotowej działalności B. Geberta w USA i 12 maja 1934 roku skazano go na deportację ze Stanów Zjednoczonych do Polski. Polskie MSZ odrzuciło jednak możliwość przyjęcia takiego "nabytku" przez Polskę, powołując się na to, że Gebert nigdy nie wystąpił o obywatelstwo polskie. Władze sowieckie też nie zgodziły się na jego deportację z USA do ZSRS, chcąc, by pozostał dla nich użyteczny w Stanach Zjednoczonych. Wykorzystując niedbałość amerykańskich tajnych służb, B. Gebert mógł dalej działać na szkodę USA dla Sowietów, zyskując jako tajny agent NKWD pseudonim "Ataman". Zdaniem Rafała Brzeskiego ("Nasza Polska" z 28 maja 2002 r.), Gebert wyspecjalizował się w "prowadzeniu agentów pochodzących z mniejszości etnicznych".
Po napaści sowieckiej na Polskę 17 września 1939 roku B. Gebert kolejny raz "zabłysnął" w polakożerczych akcjach na terenie USA. Występując na wiecach, z werwą usprawiedliwiał dobicie Polski przez Związek Sowiecki w bandyckiej spółce z III Rzeszą. Polonijny "Dziennik Zjednoczenie" z oburzeniem pisał o tej polakożerczej roli Geberta, stwierdzając m.in.: "W pisaniu głupstw prześcignął wszystkich niejaki B.K. Gebert, członek Krajowego Komitetu Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych, który w języku polskim opowiadał o raju, w jakim dziś żyje lud rosyjski".
Wzrastającą rolę Geberta jako bardzo aktywnego agenta KGB w USA szeroko opisano w wydanej w 1999 roku w USA książce Johna Earla Haynesa i Harveya Klehra "Venona - zdemaskowanie sowieckich agentów w Ameryce". B. Gebert umiejętnie kamuflował swoje działania, stając się jednym z czołowych działaczy prosowieckiego amerykańskiego Kongresu Słowiańskiego. Organizował inspirowane w duchu prokomunistycznym kongresy Słowian amerykańskich w Detroit, Pittsburgu i Nowym Jorku. W 1946 roku FBI kolejny raz zwróciło uwagę na Geberta, uznając za szczególnie niebezpieczną jego rolę jako sekretarza generalnego radykalnej kryptokomunistycznej organizacji o nazwie Międzynarodowy Porządek Robotniczy. Zagrożony aresztowaniem w 1947 roku Gebert pospiesznie ucieka ze Stanów Zjednoczonych, odpływając na pokładzie "Batorego" do Polski. Zbigniew Błażyński, który opracował słynne "wyznania" byłego wicedyrektora departamentu w MPB Józefa Światły, ogłoszone na falach Radia Wolna Europa, tak pisał o opisanej przez Światłę ówczesnej roli Geberta w Polsce: "(...) wyrasta od razu na sztandarowego człowieka reżimu w ruchu tak zwanych związków zawodowych. Wchodzi do Centralnej Rady Związków Zawodowych, zostaje redaktorem 'Głosu Pracy', obejmuje nawet stanowisko zastępcy sekretarza generalnego komunistycznej Światowej Federacji Związków Zawodowych. Reżim używa go do akcji propagandowej w związkach zawodowych na Zachodzie (...)" (cyt. za: Z. Błażyński "Mówi Józef Światło. Za kulisami bezpieki i partii 1940-1955", Londyn 1985, s. 167). 

Szpiegowany przez własną żonę
Kremlowscy działacze zawsze mieli jednak dużo nieufności wobec tych agentów komunistycznych, którzy spędzili wiele lat na Zachodzie. Tego typu podejrzliwość odbiła się również i na B. Gebercie. Józef Światło wspominał w swych "wyznaniach": "Znałem Bolesława Geberta osobiście. Wkrótce po swym przyjeździe do Polski Bolesław Gebert zaczął być podejrzewany, że jest rzekomo agentem amerykańskim. Na rozkaz Moskwy został usunięty z Rady Światowej Federacji Związków Zawodowych. Ministerstwo Bezpieczeństwa śledziło go dniem i nocą. Podesłało mu swoją agentkę, Krystynę Poznańską, która została jego kochanką, aby tym lepiej mogła go śledzić. Otóż Bolesław Gebert nie wiedząc o tym, ożenił się z Krystyną Poznańską. Ministerstwo Bezpieczeństwa pozwoliło jej na małżeństwo, aby w roli żony mogła jeszcze lepiej śledzić Bolesława Geberta jako męża. O tym wszystkim Bolesław Gebert nie wiedział i dowiedział się dopiero z mojego zeznania przed komisją kongresową w Milwaukee w Stanach Zjednoczonych" (op. cit., s. 168).
Sam Błażyński pisał (op. cit., s. 168): "Rolę opiekunki Geberta z ramienia dziesiątego departamentu pełniła wiernie i skwapliwie Krystyna Gebertowa jako żona, która codziennie niemal raportuje swym przełożonym o zachowaniu się, kontaktach i działalności swego męża (...) stary komunista Bolesław Gebert ma więc także swoją kartotekę obciążającą w dziesiątym departamencie Ministerstwa Bezpieczeństwa. Dokumenty w tej kartotece i uzupełniające raporty jego żony czekają tylko na odpowiednią chwilę, kiedy nagle Gebert przestanie być użyteczny i przydatny dla propagandowych celów reżimu". Można tylko współczuć synowi Bolesława Geberta, dzisiejszemu redaktorowi "Wyborczej" - Konstantemu Gebertowi (Dawidowi Warszawskiemu), że wychowywał się w tak paskudnej atmosferze, gdy jego własna matka szpiegowała jego ojca. Trudno ocenić rany, jakie to odcisnęło na jego psychice, gdy dowiedział się z zeznań Światły o tej tak haniebnej roli swojej matki. A musiał się dowiedzieć, bo trudno wprost przypuścić, by tak upolityczniony członek lewicowej opozycji nie czytał podstawowego wręcz dokumentu, jakim były "wyznania" Światły "Za kulisami bezpieki". Warto tu dodać, że Leszek Żebrowski pisał o wspomnianej Krystynie Gebert (z domu Poznańskiej), iż była chorążym UB i "organizatorką jednego z najokrutniejszych Wojewódzkich Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego (w Rzeszowie) w latach 1944-45" (wg L. Żebrowskiego "Ludzie UD - trzy pokolenia", "Gazeta Polska" z 30 września 1993 r.).

Antypolonizm Dawida Warszawskiego
Zrozumienie powyższych uwarunkowań (matka K. Geberta szpiegująca swego męża), które mogły nader boleśnie i deformująco oddziałać na psychikę Konstantego Geberta (Dawida Warszawskiego), nie może jednak usprawiedliwiać jego tak zajadłych fobii wobec polskiego patriotyzmu i Kościoła i wynikłych stąd ogromnych szkód, jakie wyrządził obrazowi Polski za granicą.
Wielokrotnie już pisałem w różnych książkach i artykułach na temat rozlicznych antykatolickich i antypolskich "wyczynów" D. Warszawskiego. Dlatego tutaj - ze względów objętościowych - ograniczę się do wyliczenia tylko kilku charakterystycznych przykładów jego poczynań. Warszawski niejednokrotnie narzekał na rzekomy polski "antysemityzm" i brak odpowiedniej gotowości polskich katolików do dialogu z Żydami. Sam zaś "najlepiej" pokazał, jak rozumie ten "dialog" już w 1989 r., wulgarnie i oszczerczo atakując Prymasa Polski Józefa Glempa na łamach wychodzącego w Stanach Zjednoczonych żydowskiego czasopisma "Tikkun". Nazwał tam poglądy Prymasa Polski "aroganckimi i głupimi" - dość szczególny przejaw "skłonności do dialogu" ze strony członka gminy żydowskiej (!).
26 lipca 1996 r. Warszawski opublikował na łamach dodatku "Ex Libris" do "Życia Warszawy" jeden z najbardziej paszkwilanckich tekstów, gruntownie zafałszowujących historię stosunków polsko-żydowskich. Twierdził tam m.in., że przed wojną jakoby niemal żaden Żyd nie mógł zostać wyższym oficerem w Polsce, tak silna była dyskryminacja Żydów. Okazało się, że Warszawski jest tak leniwy, że nie czyta dokładnie nawet współredagowanej przez niego "Gazety Wyborczej". Mógłby się bowiem z niej dowiedzieć, że w Katyniu zginęło ok. 400 oficerów Żydów z pochodzenia. Wyjątkowo niebezpieczne dla obrazu Polski i Kościoła katolickiego w Polsce okazały się rozliczne "donosy" Warszawskiego na Polskę na użytek zagraniczny, w stylu cytowanego już wcześniej tekstu publikowanego w "Tikkun". Warszawski szczególnie mocno nasilił swą kalumniatorską działalność tego typu przy okazji "Sąsiadów" Grossa. Między innymi w artykule publikowanym w niemieckim "Die Welt" pisał, że: "Polacy powinni swoje zbrodnie na Żydach zaakceptować jako część własnej historii" (cyt. za korespondencją W. Maszewskiego z Hamburga "Warszawski szkaluje Polaków", "Nasz Dziennik" z 18 lipca 2002 r.).
Dawid Warszawski stał się czołowym wyrazicielem żydowskiego nacjonalistycznego triumfalizmu w Polsce, przekonania, że mniejszość żydowska powinna odegrać rolę dominującą. Jakże wymowne pod tym względem były jego uwagi zamieszczone na łamach amerykańskiego miesięcznika "Moment" w 1998 roku w artykule pt. "By 2050 Poland will become an economic powerhouse with Polish Jews as its drawing force" (Przed 2050 r. Polska będzie ekonomiczną potęgą z polskimi Żydami jako jej siłą napędową). Warszawski pisał tam m.in.: "Do roku 2000 Polska będzie miała społeczność żydowską liczącą około 30 000 osób, sześć razy większą niż w 1989 r., kiedy to żydowskie odrodzenie rozpoczęło się na serio. (...) W swej determinacji przystąpienia do Unii Europejskiej i wyzbycia się przekonań politycznych, które czyniły naród polski zakładnikiem historii przez 2000 lat, młodzi Polacy porzucili zarówno złe, jak i dobre tradycje. Wolą uczyć się niemieckiego niż historii wojen z Niemcami. (...) Antysemityzm został zmarginalizowany do księżycowych peryferii. Zarazem całe połacie tożsamości narodowej i tradycji zostały zapomniane (...). W roku 2010 żydowscy profesorowie zdominują wydziały polskiej historii i tradycji na uniwersytetach [podkr. - J.R.N.] (...). Polskie lobby żydowskie wkrótce wzrośnie w siłę powiązaną z zadziwiającym rozwojem polskiej gospodarki (...). W połowie przyszłego wieku Polska stanie się kontynentalną potęgą gospodarczą, a polscy Żydzi, w całej Europie, będą jej siłą przewodnią [podkr. - J.R.N.] (cyt. za: T. Pająk "A Naród śpi!", wyd. II, Tomaszowice 2002, s. 291-292).
 

Z rodowodu Jerzego Owsiaka

Przewaga liberalno-lewicowych mediów, popierających ofensywę anty-wartości, sprzyjała tworzeniu dość specyficznie wylansowanych idolów. I tak np. kosztem przemilczanej ogromnej pracy charytatywnej katolickiego Caritasu starano się maksymalnie wyeksponować jako największego specjalistę od dobroczynności Jerzego Owsiaka. Jego chwalcom nie przeszkadzało i to, że koszty darmowej reklamy dawanej przez telewizję i radio oraz inne media owsiakowej Wielkiej Orkiestrze wielokrotnie przewyższały pieniądze uzyskane przez nią ze zbiórek. Ani to, że zarówno zbiórki pieniężne, jak i sposób wydawania zbieranych przez Owsiaka pieniędzy nie miały żadnej należytej kontroli. W oczach lewicowych mediów Owsiak miał jedną ogromną „zaletę", która przesłaniała wszystko inne: głosił i realizował ideologię maksymalnego „luzu", zasadę „róbta, co chceta". A poza tym milcząc o złach komunizmu przy różnych okazjach dawał do rozumienia, że siewcami zła są różni faszyzujący prawicowcy. W reputacji takiego idola nie przeszkadzały nawet jego przechwałkowe opowieści o tym, jak to kiedyś w szkole przebijał nauczycielom opony w samochodach czy palił dzienniki szkolne, a jednak wyrósł na „wielkiego człowieka". Lewicy tym mocniej podobały się przy tym różne wyraźne przejawy niechęci Owsiaka do Kościoła katolickiego, gniewne odrzucanie lokowania „Przystanku Jezus" w pobliżu jego „Przystanku Woodstock", za to tym gorliwsze wspieranie „Hare Kriszny". Dopiero niedawno, 31 stycznia 2004 r., Maja Narbutt ujawniła w „Rzeczpospolitej" fakt, że to dom rodzinny zaszczepił w nim, oględnie mówiąc, sporą rezerwę wobec Kościoła. Deklarujący się jako „niechodzący do kościoła katolik", wychował się w ateistycznym środowisku —partyjny ojciec byt wysoko postawionym milicjantem, niepartyjna matka była osobą niewierzącą (podkr. - J.R.N.) I znów lewicowy rodowód u źródła!

Po czerwcu 1989 r. doszło do wyjątkowo silnego wzmocnienia lobby antypatriotycznego w mediach. Wiele pomogły tu zręczne manipulacje niektórych członków Komisji Likwidacyjnej RSW Prasa. Przeciwnicy polskiego patriotyzmu uzyskali po 1988 r. nowe bardzo wpływowe trybuny działania. Przede wszystkim kierowaną przez Michnika „Gazetę Wyborczą". Trudno wręcz w pełni opisać szkody wyrządzone przez nią polskiej świadomości narodowej i Kościołowi. Dodajmy do tego rolę odgrywaną przez „Nie" Urbana w niszczeniu polskiej świadomości narodowej i lżeniu katolicyzmu oraz dalsze wzmocnienie po 1989 r. takich form partyjnych „Europejczyków" jak „Polityka" i „Wprost" oraz ich otwarte, już bez maski występowanie przeciw Kościołowi i polskiemu patriotyzmowi. Z tym wszystkim wiązał się dokonany po cichu i nie zauważony przez ogromną część osób proces dogorywania i likwidacji po 1989 r. czasopism oficjalnie wydawanych, o bardziej narodowej opcji (w tym także niektórych czasopism PZPR-owskich w tym stylu). Padły między innymi „Życie Literackie", „Przegląd Tygodniowy", „Stolica", krakowskie „Zdanie", „Tygodnik Kulturalny", „Kierunki", „Tygodnik Demokratyczny", „Kurier Polski", „Słowo - Dziennik Katolicki". „Przegląd Tygodniowy" wznowiono po kilku latach, ale już w rękach nienarodowej opcji, z tak eksponowanymi autorami jak KTT czy A. Małachowski. „Gazetę Krakowską", która mimo że była organem partyjnym, zamieściła w 1989 r. artykuł prof. Borkackiego w obronie karmelitanek, przejęli później całkowicie ludzie z Unii Wolności, etc. Dodajmy do tego umacnianie się w polskich mediach obcych właścicieli, a w szczególności przejęcie bardzo dużej części polskiej prasy przez Niemców na Pomorzu i na Śląsku. Wszystko to razem zadecydowało o ogromnym umocnieniu antypatriotycznego lobby w polskich mediach.



==================================================

JAK OSZUKANO NARÓD

I. Oszustwo „okrągłego stołu"

Latem 1990 r. w Gdańsku z lubością opowiadano następującą anegdotę. Do działu informacji gdańskiego Zarządu Regionu zadzwonił jakiś Rosjanin i zapytał po rosyjsku: - Czy to teatr? -Nie, to Solidarność" -usłyszał w odpowiedzi. Boże, to już zagarnęliście wszystko! -jęknął Rosjanin. A było akurat odwrotnie. Po prawie roku rządów Mazowieckiego stara nomenklatura trzymała się mocno niemal wszędzie, od wojska i policji po - poprzez PAP i przeważną część prasy - banki i obsadę kluczowych pozycji w resortach gospodarczych. Powszechne rozgoryczenie z powodu powolności przemian najlepiej wyrażał tekst powstałej w maju 1990 r. piosenki Jana Kaczmarka Sulejówek:

Sąsiedzi nasi rwę do przodu,

jakoś to składniej idzie im,

a my jak żółw, jak paw narodów

wśród maruderów wiedziem prym...

Spis treści

 

To była inna „Solidarność"

Dlaczego polskie zmiany dekomunizacyjne okazały się tak powolne i tak nikłe w odróżnieniu od sąsiedniej Czechosłowacji, pomimo że w Polsce przez lata była bez porównania większa niż w Czechach opozycja antykomunistyczna? Pomimo świetnej tradycji 16 miesięcy „Solidarności" w latach 1980-1981, które wstrząsnęły całym światem komunistycznym. I kolejne pytanie, dlaczego dziś „Solidarność" jako ruch tak mocno przygasła, i dla jakże wielu kojarzy się z czymś wielce nieudanym, zaprzepaszczonym, niefortunnym, spychanym na margines? Jak doszło do takiej kompromitacji „Solidarności" AD 2001?

Aby to zrozumieć trzeba pamiętać o jednym fakcie zasadniczym. „Solidarność" lat 1980-1981 była czymś zupełnie innym niż ruch, na jakim oparł się „nasz rząd" Tadeusza Mazowieckiego w 1989 roku. I czymś zupełnie innym niż ruch, którego przedstawiciele przejęli ster rządu w 1997 roku pod firmą AWS-u.

W sierpniu 1980 r. „Solidarność" była ruchem chrześcijańsko-patriotycznym, którego główną siłę stanowili rozmodleni stoczniowcy w kaskach, strajkujący wśród furkotu biało-czerwonych chorągiewek. Stoczniowcy wiedzieli czego chcą i żadne namowy KOR-owskich doradców nie mogły skłonić ich do miarkowania żądań. Lewicowa opozycja laicka nie mogła zdobyć większego wpływu ani u nich, a ni u przeważającej części 10-milionowej „Solidarności" z 1981 roku. Na jej pierwszym zjeździe jesienią 1981 roku wyraźnie dominowały poglądy nurtu patriotycznego, „prawdziwych Polaków" jak zgryźliwie wspominali później ich kosmopolityczni KOR-owscy oponenci spod znaku Michnika, Kuronia, Borusewicza czy Celińskiego. Ku wzburzeniu całej warszawskiej lewicowej „elitki" jej największy guru - Bronisław Geremek fatalnie przegrał w wyborach na jesiennym zjeździe „S" w 1981 r. Nie zdołał wejść nawet do 100 osobowego składu Krajowej Komisji Solidarności. Adam Michnik z goryczą wspominał, że nie opublikował ani jednego tekstu na łamach tygodnika „Solidarność" w 1981 roku; nikt mu wówczas nawet nie zaproponował współpracy z tym głównym solidarnościowym periodykiem! W osiem lat później, w 1989 roku, wszystko niebywale się odmieniło. Geremek był głównym rozdającym karty w Obywatelskim Klubie Parlamentarnych. Ateista i kosmopolita Michnik był naczelnym redaktorem jedynej solidarnościowej gazety wydawanej w imieniu chrześcijańskich i patriotycznych mas solidarnościowych. Dawna opozycyjna lewica laicka przejęła różne kluczowe pozycje w środowiskach rozpoczynających budowę zrębów III Rzeczypospolitej i zdominowała tzw. „nasz rząd" Tadeusza Mazowieckiego. Patriotyczne i chrześcijańskie kręgi dawnej opozycji solidarnościowej zostały zmarginalizowane i zepchnięte w cień katolewicowych sojuszników byłych Korowców (głównie środowisk z „Tygodnika Powszechnego" i „Więzi").

Jak doszło do tak niebywałej ewolucji? Co umożliwiło przejęcie przez opozycyjną lewicę laicką rządu dusz w bastionach chrześcijańskiej i patriotycznej „Solidarności" w ciągu ośmiu lat rządów Jaruzelskiego? Kluczy do zrozumienia tej szokującej ewolucji trzeba szukać głównie w skutkach represji stanu wojennego i późniejszej wyrafinowanej polityki ludzi Jaruzelskiego, starannie promujących przeróżnymi środkami najbardziej odpowiadające ich interesom środowiska opozycyjne. Represje stanu wojennego i późniejszych lat rządów jaruzelszczyzny odegrały podstawową rolę w złamaniu kręgosłupa opozycji, wytrzebienia jej najbardziej odważnych i nonkonformistycznych przedstawicieli. W 1990 roku mówiono o około 100 postaciach „Solidarności" zamordowanych w okresie od grudnia 1981 roku; przypuszczalnie było ich znacznie więcej, choć prawie nic o tym nie wiemy. Tak jak prawie nikt nie pamięta o zamordowaniu już w kwietniu 1983 roku w sfingowanym wypadku samochodowym duchowego przywódcy poznańskiej opozycji w czasie stanu wojennego - ojcu Honoriuszu Kowalczyku.

Mordowanie najbardziej aktywnych ludzi związanych z „Solidarnością" i zmasowane represje lub sankcje materialne wobec wielu tysięcy innych zrobiły swoje. Coraz więcej młodych ludzi, najczęściej tych najbardziej radykalnych i bezkompromisowych emigrowało z Polski. W latach 1981-1989 opuściło Polskę ponad 800 tysięcy osób, głównie z młodych pokoleń. Znalazła się wśród nich blisko czwarta część Polaków z wyższym wykształceniem. W wielu regionach „Solidarność" została dosłownie ogołocona z ludzi najbardziej dynamicznych i najbardziej wykształconych. Szczególnie widoczne było to zwłaszcza na Śląsku. Ta emigracja setek tysięcy młodych Polaków, nie chcących iść na żaden ukłon wobec reżimu, fatalnie zaciążyła na późniejszym kształcie „Solidarności". Myślę, że można całkowicie podpisać się pod opinią księdza biskupa Edwarda Frankowskiego oceniającego, iż: Gdy po stanie wojennym część najwartościowszych synów Polski musiała wyemigrować z kraju, gdy ich zabrakło, wtedy ekspartyjni, rzekomo „nawróceni", przyszli z pomocą byłej „komunie". Nazwali się liberałami, Europejczykami, ekspertami od przekształceń ustrojowych, jako tacy wcisnęli się na czoło rzekomej prawicy (bp. E. Frankowski, „Rekolekcje dla ludzi pracy", Toruń 1997, s. 67).

Emigracja setek tysięcy młodych ludzi, szczególnie mocno prześladowanych przez władze za swe nieprzejednanie, ułatwiła stopniowe wzmacnianie wpływów w podziemnej „Solidarności" przez osoby wywodzące się kręgów tzw. opozycji laickiej, przeważnie byłych komunistów (środowiska Geremka, Kuronia, Michnika, dawnego „czerwonego harcerstwa", „internacjonałów" w „pokoleniu 68" etc). W walce o wpływy w podziemiu znaleźli się oni teraz w dużo korzystniejszej sytuacji niż w otwartej rywalizacji na publicznych zebraniach i na zjeździe „Solidarności" w 1981 roku. Teraz nie liczyły się tak mocno argumenty trafiające do serc słuchaczy, lecz nieformalne układy i powiązania, w których od dawna wyspecjalizowali się michnikowcy i ich zwolennicy z „warszawki" i „krakówka". Na dodatek oni mieli najlepsze, wyrobione od dawna, kontakty na Zachodzie. Dzięki temu błyskawicznie zmonopolizowali dostawy pieniędzy z Zachodu (przede wszystkim dla „Mazowsza, kierowanego przez Bujaka), zmonopolizowali podziemne wydawnictwa związkowe i ich kolportaż. I oczywiście wykorzystali to do odpowiedniego nagłaśniania „swoich", w czym bardzo pomagała im od dawna zdominowana przez żydowskich „Europejczyków" polska sekcja Radia Wolnej Europy i polska Sekcja BBC (kierowana przez kompana Michnika z marca 1968 r. Aleksandra Smolara). Peter Schweitzer w książce Victory czyli zwycięstwo. Tajna historia świata lat osiemdziesiątych, CIA i „Solidarność" (Warszawa 1994) pisze wiele i szczegółowo o rozmiarach pomocy zachodniej dla solidarnościowego podziemia, i o tym, kto na niej najbardziej skorzystał spośród ludzi podziemia, akcentuje znaczenie w tej pomocy siatki Mossadu w Polsce (por. s. 102-103 wspomnianej książki etc). Wpływy „internacjonałów" z „pokolenia 68" i środowisk post-KOR-owskich w nielegalnej „Solidarności" jeszcze bardziej umocniły się dzięki niedemokratycznemu i nieformalnemu odtwarzaniu nowych władz „Solidarności" w latach 1987-1988 i maksymalnemu zbliżeniu w owym czasie między Wałęsą a Geremkiem i Michnikiem. Stopniowo dawni KOR-owcy zyskali nigdy przedtem nie posiadane na taką skalę wpływy na różne decyzje nieformalnych władz „Solidarności". Od połowy lat 80. laiccy lewicowi opozycjoniści zaczęli odnawiać zadawnione bardzo szerokie kontakty z komunistycznymi „internacjonałami" z ekipy Jaruzelskiego i Rakowskiego. Będąc pierwszymi osobami z opozycji dogadującymi się z władzami „internacjonałowie" ze środowisk post-KOR-owskich wraz z pierwszymi przymiarkami do „okrągłego stołu" postarali się o maksymalne zmonopolizowanie dla siebie reprezentacji opozycji. W odróżnieniu od Węgier, gdzie dialog między władzą a opozycji toczył się przy pełnej reprezentacji różnych nurtów opozycyjnych, w Polsce zatroszczono się o maksymalne zmarginalizowanie przy „okrągłym stole" środowisk chrześcijańsko-patriotycznych. Za to zmarginalizowanie niemałą odpowiedzialność ponosi Lech Wałęsa, który całkowicie zaakceptował metody doboru „stołowników", stosowane przez grupę Geremka. Jakże kłamliwie brzmią w tym kontekście uwagi Wałęsy w jego książce Droga do wolności. 1985-1990. Decydujące lata (Warszawa 1991, s. 111): Poza okrągłym stołem znaleźli się ludzie z ugrupowań ekstremalnych (ultrakomuniści, nacjonaliści, sekciarze i tym podobni), którzy programowo z nikim nie wchodzą w układy.

Ze strony komunistycznej bardzo zatroszczono się o stworzenie „odpowiedniego" klimatu przed rozmowami „okrągłego stołu", pokazanie, co grozi najbardziej nieprzejednanym opozycjonistom. Na krótko przed obradami „okrągłego stołu" pod koniec stycznia 1989 roku doszło do zamordowania dwóch duchownych bardzo mocno wspierających działalność opozycyjną: księży Stefana Niedzielaka i Stanisława Suchowolca (ks. Niedzielak, były kapłan WiN był m.in. twórcą Sanktuarium Polaków Poległych na Wschodzie, ks. Suchowolec współdziałał z KPN-em).

W czasie Magdalenki obie grupy lewicowych „stołowników" i rządową grupę Rakowskiego-Kiszczaka i opozycyjna grupę Geremka-Michnika połączył wspólny strach przed oddaniem podstawowych decyzji w ręce polskiego narodu, posądzanego przez nich o nacjonalizm, szowinizm i klerykalizm. Jarosław Kaczyński pisał nie bez racji: Lęk przed odrzuceniem całego układu peerelowskiego i przed pokazaniem przez Polaków strasznej twarzy ciemnogrodu, ksenofobii i nacjonalizmu był podstawą myślenia elity „okrągłego stołu", wywodzącej się z opozycji wewnątrz systemowej (...).

Wspólny strach sprzyjał tym silniejszemu scementowaniu interesów „Europejczyków" z obu stron. Początkowo nie wtajemniczony w funkcjonowanie nowej sitwy partyjnej prominent Stanisław Ciosek nie mógł ukryć swego zaskoczenia siłą kształtującego się żydowskiego lobby. I nawet zwierzył się na ten temat księdzu Alojzemu Orszulikowi w rozmowie z 17 marca 1989 r., komentując przedziwne zbliżenie między ministrem Urbanem a Michnikiem i to, że: Zauważa się tworzenie swoistego lobby żydowskiego, które żywo interesuje się pracami „okrągłego stołu" (...) (cyt. za P. Raina: Rozmowy z władzami PRL Arcybiskup Dąbrowski, Warszawa 1995, t. 2, s. 440).

Spis treści

 

 

Jakaś cholerna lewica"

Przeważająca część żydowskiego lobby spośród dawnej laickiej opozycji była równie silnie, jak czołowe postacie z kręgów komunistycznych zainteresowana w zastopowaniu autentycznej dekomunizacji i prawdziwego rozliczenia. Z bardzo różnych powodów, by przypomnieć choćby casus Adama Michnika mającego w rodzinie komunistycznego zbrodniarza - Stefana Michnika. Wszystko to prowadziło do coraz lepszej magdalenkowej komitywy liderów tzw. opozycji laickiej z przywódcami PZPR-u. Jarosław Kaczyński wspominając zachowanie Adama Michnika i jego kompanów z lewicowej elity „Solidarności" przy „okrągłym stole" pisał: Część osób, o których już mówiliśmy, w odrażający sposób fraternizoioała się z komunistami: piła mnóstwo wódki, opowiadała tłuste dowcipy, przymilała się i poklepywała. Nader wymowne pod tym względem są zdjęcia w książce gen. Kiszczaka: Generał Kiszczak mówi... -prawie wszystko, zwłaszcza zdjęcie Michnika na rauszu, radośnie wychylającego kolejnego kielicha w towarzystwie Aleksandra Kwaśniewskiego et consortes.

Jeden z czołowych liderów lewicy OKP, obecny lider Unii Pracy Ryszard Bugaj powiedział w grudniu 1990 roku podczas dyskusji w Pałacu Staszica: (...) Nie zapomnę, jak podczas „okrągłego stołu" minister Wilczek powiedział nam: „ No, panowie, spodziewałem się, że po waszej stronie spotkam ludzi uczciwej prawicy, a tu okazuje się, że to jakaś cholerna lewica jest (..,)". W tyrn tak zaskakującym dla ministra Wilczka zdominowaniu przez lewicę reprezentacji „Solidarności" przy „okrągłym stole" należy szukać klucza do zrozumienia całej późniejszej historii. Już wtedy bowiem zaznaczyła się całkowita dominacja „różowych" (tj. „Europejczyków" z lewicy laickiej), głównie ludzi, którzy tak jak profesor Bronisław Geremek byli przez wiele lat bardzo aktywnymi członkami PZPR.

Spis treści

 

 

Kto skorzystał na „okrągłym stole"?

Z perspektywy lat widać tym wyraźniej, że umowy „okrągłego stołu", zapewniające komunistom dużo większy stan posiadania niż wynikało to z układu sił, okazały się bardzo niekorzystne dla opozycji i Narodu, wpłynęły w decydujący sposób na ograniczony, bardzo ułomny charakter późniejszych polskich przemian. Jakże znamienne są w tym względzie wyznania biskupa łowickiego Alojzego Orszulika, który przed dziesięciu laty pośredniczył w negocjacjach prowadzących do „okrągłego stołu": To prawda, że w wyniku rozmów przy Okrągłym Stole doszło do przemian ustrojowych, politycznych i gospodarczych. Ale proszę popatrzeć: skorzystali głównie funkcjonariusze partii i aparatu ucisku. Żaden z nich nie poniósł odpowiedzialności za zbrodnie systemu, za prześladowania, poniżanie więźniów i internowanych. Naczelnicy więzień z czasów stanu wojennego nadal zajmują swe stanowiska. Dawni sekretarze chcą dziś nadal być przewodnią siłą narodu (cyt. za: Na „okrągłym stole" skorzystali komuniści, Rozmowa z ks. biskupem łowickim Alojzym Orszulikiem, „Nasza Polska" z 10 lutego 1999 r.). Biskup Orszulik przyznał, że popełniono błąd w ocenie sytuacji, nie wiedząc, że Związek Radziecki (podobnie jak jego państwa satelickie) stoi na „skraju upadku". Nawet publicysta „Gazety Wyborczej" Dawid Warszawski (Konstanty Gebert) musiał przyznać po latach: Przeciwnicy kompromisu (...) mieli rację w jednym kluczowym punkcie. Partia już nie miała kłów. Związek Radziecki upadał, pozycja przetargowa drugiej strony była marna. Wystarczyłoby trochę poczekać, a niepodległość, demokracja i władza same by nam wpadły w ręce w ten czy inny sposób (...). Wydarzenia następnych dwóch lat pokazały z całą ostrością, że radykałowie mieli rację. Solidarnościowi okrągłostołowcy, których wizja bezpośredniej przyszłości mieściła się w ramach „Finlandii plus" po prostu mylili się (...)(D. Warszawski Zwycięzca nie bierze wszystkiego, „Gazeta Wyborcza" z 8 lutego 1999 r.).

Tak naprawdę, to z umów okrągłostołowych szczególnie cieszyć się mógł ówczesny komunistyczny premier Mieczysław F. Rakowski, który odnotowywał parę lat później z satysfakcją (w książce jak to się stało,Warszawa 1991, s. 209): „Okrągły Stół" był i pozostanie w historii polskiej myśli politycznej oryginalnym dziełem polskiej lewicy (...).

Spis treści

 

 

Realizacja planu Urbana

Sposób, w jaki komunistyczne władze przeprowadziły rozmowy „okrągłego stołu" i późniejszy kształt rzekomego „naszego rządu" Tadeusza Mazowieckiego były faktycznym wcieleniem w życie dużo wcześniejszych pomysłów Jerzego Urbana. Wystąpił on z nimi już 3 stycznia 1981 r. w tajnym liście do ówczesnego I sekretarza KC PZPR Stanisława Kani. W tym bardzo obszernym liście Urban bardzo krytycznie ocenił dotychczasową taktykę PZPR wobec presji solidarnościowych mas, jako politykę wleczenia się w ogonie wydarzeń, to ustępowania, to opierania się i mówienia „nie", żeby jutro znów ustępować. Krytykował również postawę tych ludzi z władz, którzy ustępują, godzą się oddawać krok po kroku władzę. Zdaniem Urbana, sama władza powinna przeprowadzić spektakularną operację polityczną w wielkim stylu, urządzając w Polsce odgórnie „przełom". Polegałby on na wciągnięciu solidarnościowej opozycji do udziału we władzy, powołaniu koalicyjnego rządu. To z kolei ułatwiłoby stopniowe rozmycie i osłabienie opozycji.

Jak pisał Urban: Wyobrażam to sobie jako stworzenie koalicyjnego rządu z minimalną większością PZPR-owców i to najbardziej strawnych dla społeczeństwa, a z udziałem reprezentatywnych katolików i umiarkowanych ludzi z kręgu „Solidarności" (...) trzeba urządzić w Polsce przełom (...). Istotą przełomu byłoby oczywiście powołanie koalicyjnego rządu (...). Jestem człowiekiem skrajnie niechętnym katolikom, ich programowi, wyobrażeniem -mentalności, ale - co wygląda na paradoks - w rządach koalicyjnych widzę najlepszą szansę odrodzenia znaczenia i siły PZPR, oczywiście PZPR bardzo zmodyfikowanej programowo i pod względem stylu działania. W tej chwili PZPR dźwiga całą odpowiedzialność rządową, a inne siły, stojące na zewnątrz, krytykują i naciskają swobodnie a nieodpowiedzialnie. Rząd koalicyjny sprawi, że część tych sił, zbierając poklask z tytułu swej opozycyjnej pozycji, zacznie współodpowiadać, więc zbierać cięgi od społeczeństwa (...). Upadnie więc wyobrażenie, że ci inni z ugrupowań katolickich, z „ Solidarności" są lepsi. Pogorszy się ich pozycja wobec społeczeństwa (...) (cyt. za tekstem listu Urbana do Kani drukowanym w podziemnym czasopiśmie „Most", nr 18 z 1988 r., a później przedrukowanym w paryskiej „Kulturze", nr 5011989 r. i „Polityce" z 22 lipca 1989 r.).

Sam Urban odegrał zresztą bardzo dużą rolę w zakulisowych rozmowach w Magdalence, które prowadzono bardzo konsekwentnie i systematycznie wbrew kłamliwym zaprzeczeniom Tadeusza Mazowieckiego. Wtedy doszło do gorączkowego odnowienia starej przyjaźni Michnika i Urbana, o której wspominał Jacek Kuroń w książce „Wiara i wina". Ponowna magdalenkowa fraternizacja Michnika i Urbana stała się okazją do ich potajemnych rozmów prowadzonych w dniach „okrągłego stołu" w gabinetach Urzędu Rady Ministrów. Jan Skórzyński w książce „Ugoda i rewolucja" (Warszawa 1955, s. 227-228) pisał, że poufny i owocny dialog Urbana i Michnika był wyraźnie uzgadniany przez Urbana z gen. Jaruzelskim (Urban robił notatki z rozmów z Michnikiem i przedstawiał propozycje Michnika, wysuwane w imieniu opozycyjnych „stołowników", na bieżąco konsultując wszystko z gen. Jaruzelskim i wysuwając ze swej strony odpowiednie propozycje w imieniu władzy). Szeroki ogół Polaków oczywiście nie miał zielonego pojęcia tego typu dogadywaniach się i „torowaniach drogi dialogu".

Spis treści

 

 

Gdy szeryf zawierał ugodę z bandytami

Dziś coraz wyraźniej widać, do jakiego stopnia ciche porozumienia „okrągłostołowe" w Magdalence były zaprzeczeniem ideałów „Solidarności", o które tak długo i z takim poświęceniem walczono od sierpnia 1980 roku. W czasie wyborów 1989 roku w Polsce bardzo popularny był plakat pokazujący „Solidarność" w roli szeryfa, który przychodzi „w samo południe", by zrobić porządek z szalejącym bezprawiem. Narodowi obiecywano solennie zaprowadzenie sprawiedliwości w Polsce i Naród w to uwierzył. Szybko okazało się, jak bardzo złudna była to wiara. Nader celnie podsumował te iluzje publicysta Leszek Będkowski na łamach tygodnika „Spotkanie" z 23 października 1991 r. pisząc, że: Opozycja i związek widziały siebie jako tego szeryfa, który w samo południe kroczy środkiem ulicy. On w imieniu wszystkich i dla wszystkich zrobi w miasteczku porządek. Ale szeryf nie zamierzał brać całej władzy w swoje ręce. Przy Okrągłym Stole zawarł kompromis z bandą, która dotychczas okupowała miasteczko.

Fakty wskazują na zupełną nierównorzędność „kompromisu" zawartego między rządzącą partią komunistyczną a opozycją przy „okrągłym stole". Jacek Kuroń, jeden z przywódców lewicowej opozycji, użył przy „okrągłym stole" formuły „wojna się skończyła". Partyjno-rządowi uczestnicy obrad natychmiast ochoczo mu przyklasnęli, w duchu myśląc: Tak, wojna się skończyła, ale my zostajemy z łupami.

Wezwanie do przebaczenia uraz, do „nie oglądania się wstecz" były w gruncie rzeczy dogodniejsze dla strony komunistycznej, która zainicjowała wojnę z „Solidarnością" i przy której została większość wojennych zdobyczy. Przypomnę, że kompromis „okrągłego stołu" doprowadził wprawdzie do ponownej legalizacji „Solidarności", ale za cenę dostosowania jej statutu do uchwał władz komunistycznych narzuconych w stanie wojennym. Nie oddano mienia zabranego „Solidarności". Nie odzyskano też mienia rozwiązanych przez władze stowarzyszeń twórczych ani Niezależnego Związku Studenckiego. Publicysta Stefan Bratkowski w audycji dla Radia Wolna Europa z 21 listopada 1991 roku wykpiwał „utyskiwania" na brak załatwienia przy „okrągłym stole" takich spraw, jak zwrot mienia zagrabionego środowiskom twórczym. By lepiej uzasadnić rzekomą absurdalność tego typu żądań posłużył się następującą anegdotą. Opowiedział, jak to ojciec dziecka zadzwonił do człowieka, który uratował je przed utonięciem: Pan uratował moje dziecko. A gdzie berecik?

Anegdotka rzeczywiście bardzo piękna, tylko jako porównanie chybiona. Przy „okrągłym stole" opozycja nie miała do czynienia z przypadkowym uczciwym i szlachetnym przechodniem, który z całym poświęceniem uratował dziecko - „Solidarność" z topieli. Miała do czynienia z iście przebiegłym lisem, który najpierw to dziecko skrupulatnie obrobił z szatek, a potem rzucił do wody, by utonęło. Aż do momentu, gdy naciskany z różnych stron, ociągając się ruszył, by wyciągnąć swoją ofiarę z wody. A poza tym w 1989 roku utonięcie bardziej groziło partyjnej stronie „okrągłego stołu" niż „Solidarności".

Przypomnijmy, że PRL w 1989 roku przeżywała prawdziwą katastrofę gospodarczą, która zmuszała władze do rozpaczliwego szukania porozumienia z opozycją. Bardzo wymownie ilustruje to historia opowiedziana przez Jacka Kuronia. Przytoczył on rozmowę z kierownikiem Wydziału Organizacyjnego KC PZPR Andrzejem Gdulą w dzień po powstaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego. Gdula podszedł do Kuronia, wyraźnie rozradowany, dosłownie cały w skowronkach i powiedział: Przed chwilę dziennikarze francuscy pytali mnie, dlaczego jestem taki wesoły, kiedy wiośnie oddaliśmy władzę. To ja im mówię - powiada Gdula - dlatego, że wiem, w jakim stanie im ten cały interes zostawiamy.

Okrągłostołowe" porozumienia miały wielorakie negatywne skutki dla Polski. Uniemożliwiły przeprowadzenie rozliczenia ze zbrodniami komunizmu, lustrację i dekomunizację, inaugurując politykę „grubej kreski". Tworząc klimat wybaczenia dla komunistycznych zbrodniarzy, porozumienia w Magdalence zadały cios poczuciu moralnemu milionów Polaków. Jakże słusznie piętnował „hańbiący kompromis" „okrągłostołowy" o. Józef Maria Bocheński stwierdzając: (...) Odnosi się nawet wrażenie, że znaczna część starszej inteligencji dotknięta jest zarazą ugodowości i brakiem pionu moralnego. To właśnie tacy ludzie objęli władzę w Polsce (...) (por. „Tygodnik Solidarność" z 25 października 1991 r.).

Nader fatalne okazały się dla Polski także inne skutki porozumień „okrągłostołowych" i ich konsekwentnego przestrzegania przez ludzi z dawnej opozycji w radykalnie zmienionej sytuacji. Myślę tu przede wszystkim o utrzymaniu przez komunistów dominującej pozycji w gospodarce i w mediach, które stopniowo stały się pierwszą władzą w Polsce. Polityk brytyjski Joseph Chamberlain mówił niegdyś w kontekście carskiej Rosji:Jeść obiad razem z diabłem można tylko wtedy, kiedy ma się długą łyżkę. Na pewno nie można tego powiedzieć o polskiej lewicy opozycyjnej, która zasiadła do „okrągłego stołu" z komunistami zupełnie nieprzygotowana do rozmów, zwłaszcza gospodarczych. Przyznawał to Stefan Bratkowski na łamach „Życia Gospodarczego" z 1 sierpnia 1989 roku, pisząc: Przez cztery lata grupa ekonomistów, doradców „Solidarności" (...) nie przygotowała programu gospodarczego opozycji. (...) W efekcie do Okrągłego Stołu nasi ekonomiści zasiedli bez programu, w ostatniej chwili pichcąc na kolanach jakieś postulaty. W rezultacie tego zupełnego nieprzygotowania opozycji umożliwiono bezkarne przejęcie przez partyjną nomenklaturę wielkiej części majątku narodowego na rzecz różnego typu spółek nomenklaturowych. Banki były nadal zdominowane przez komunistycznych aparatczyków, na czele z byłym członkiem Biura Politycznego PZPR Władysławem Baką, przez kilka lat po zmianach 1989 roku pełniącym kluczową funkcję prezesa Narodowego Banku Polskiego. Ta dominująca pozycja w bankach załatwiła komunistom odpowiednie „kredytowanie" swoich przedsiębiorców i firm nomenklaturowych.

Spis treści

 

 

Zmanipulowana „drużyna Wałęsy"

Bardzo ważnym krokiem na drodze do zdominowania opozycji przez „Europejczyków" z tzw. lewicy laickiej było sformowanie odpowiedniego składu wyborczego „drużyny" Lecha Wałęsy. W tej sprawie od początku zderzyły się dwie koncepcje. Grupa na czele z Geremkiem i Michnikiem opowiadała się za jedną listą, dobraną głównie w oparciu o działaczy „Solidarności" wchodzących do Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, w którym wówczas wiedli prym ludzie z dawnej KOR-owskiej lewicy. Rzecznicy drugiej koncepcji postulowali uzupełnienie listy o przedstawicieli innych ugrupowań opozycyjnych, głównie opcji centroprawicowej i prawicowej. Chodziło tu m.in. o Chrześcijańską Demokrację z Władysławem Siła-Nowickim, prof. Ryszardem Benderem i Wiesławem Chrzanowskim, środowisko „Głosu" Macierewicza, gdański Ruch Młodej Polski, krakowskie Towarzystwo Przemysłowe, Klub „Dziekanię". Ostatecznie zwyciężyła koncepcja grupy doradców L. Wałęsy z lewicy laickiej (Geremek, Michnik, Kuroń, Wujec). Przeforsowali ideę pójścia do wyborów głównie w oparciu o siły opozycji zdominowane przez dawnych KOR-owców, kosztem rzeczywistej reprezentacji szerokiej gamy nurtów opozycji.

Powołana przez Komitet Obywatelski komisja ustalająca listę kandydatów do „drużyny Wałęsy" odegrała rolę superweryfikatora w stosunku do decyzji lokalnych komitetów obywatelskich. Pierwsze skrzypce ponownie grał tu Bronisław Geremek i inni „europejczycy". Energicznie pousuwano z list lokalnych niewygodnych dla „europejczyków" kandydatów, nawet choćby byli popierani przez lokalne komitety obywatelskie. Największemu zdziesiątkowaniu, na skutek nacisków centralnego „superweryfikatora", uległa reprezentacja chrześcijańskiej demokracji. Odrzucono między innymi kandydatury takich osób, jak Władysław Siła-Nowicki, prof. Ryszard Bender czy Janusz Zabłocki. Miejsce odrzucanych przedstawicieli prawicy i centroprawicy zajmowali na ogół ludzie o poglądach zdecydowanie lewicowych. Jak wspominał później Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla „Tygodnika Polskiego", Lech Wałęsa w rzeczywistości tylko podpisywał propozycje Geremka (...) dominującym jednak kryterium była lewicowa przeszłość. Lewicowa „selekcja do drużyny Wałęsy" uniemożliwiła wejście do parlamentu wielu doświadczonych opozycyjnych polityków, który mogliby wzbogacić obrady prawdziwie niezależnymi sądami. Zamiast nich weszło do Sejmu niemało postaci bezbarwnych,

nie mających żadnych poglądów. Część z nich nigdy po wyborze nie „splamiła się" wystąpieniem parlamentarnym, zachowując dostojne milczenie (vide np. aktorsenator Andrzej Szczepkowski). Tym łatwiej za to można było nimi odgórnie manipulować w imię dominującego klanu „europejczyków".

Spis treści

 

 

IX. Długo bito na alarm

Fatalny spadek popularności AWS i jej kolosalne błędy, które przygotowały odpowiedni grunt dla ofensywy postkomunistów nie były zaskoczeniem dla uważnych obserwatorów sceny politycznej. Jakże wiele osób próbowało ostrzec AWS przed bezkrytycznym spadaniem po równi pochyłej, apelowano o powrót do koncepcji przedwyborczych, nie zatracanie swej tożsamości.

Spis treści

 

Kosztowne „jakoś to będzie"

Fatalny spadek popularności AWS nie wziął się z niczego - dobrze, aż nadto dobrze sobie na niego zasłużono. Dość przypomnieć jakże wymowną wypowiedź Wiesława Walendziaka, w swoim czasie jednego z najbliższych współpracowników premiera Buźka i Krzaklewskiego. 21 grudnia 1999 r., a więc po dwóch latach rządów AWS i UW Walendziak z prawdziwą goryczą krytykował na łamach „Życia" fatalny marazm, totalny brak decyzji i działania na szczytach rządu i na szczytach AWS, wręcz uciekanie od odpowiedzialności. Pisał: Nie można ogłaszać deklaracji bez pokrycia (...). Jeżeli się mówi, że robi się sanację służb publicznych, w tym również kas chorych, to się szybko trzeba zabierać za nowelizację ustaw ubezpieczeniowych i położyć kres rażącemu i gorszącemu upartyjnieniu tych kas. Jeżeli mówi się o końcu republiki kolesiów, nie można nie reagować w sytuacjach jaskrawych, potwierdzających tezę, że ta republika istnieje. Tej odpowiedzialności z premiera, przewodniczącego AWS-u, przywódców poszczególnych ugrupowań nikt nie zdejmie. rządu odpowiedzialności nie zdejmie klub parlamentarny, z klubu rząd, z przewodniczącego klubu Komisja Etyki Poselskiej, a z premiera związek zawodowy. Ta polityka po dwóch latach doprowadziła do głębokiego kryzysu. Nie podzielam optymistycznego „jakoś to będzie". Jeżeli obecna polityka nie zostanie zmieniona, będzie po prostu bardzo źle.

Przypomnijmy również ostrzeżenie wysuwane pod adresem Krzaklewskiego na łamach „Życia" z 25 sierpnia 1998 r. przez znanego prawicowego publicystę Łukasza Perzynę: Marian Krzaklewski od jakiegoś czasu naśladuje Lecha Wałęsę. Widać jednak czyni to nieskutecznie, skoro Wałęsy komuniści się bali, a z Krzaklewskiego się śmieją. Wystarczy sobie przypomnieć ironiczne pokrzykiwanie z ław posłów SLD, gdy Sejm zmienił nazwę rodzinnego województwa Krzaklewskiego z Małopolski Wschodniej na Podkarpacie: Marian, już nie masz województwa. (...) Zawarty pod osłoną nocy kompromis z SLD w sprawie 15 województw obciąża jego (Krzaklewskiego - J.R.N.) wizerunek publiczny (...) Zaś efekt największego powyborczego zaniechania AWS pozostawienia telewizji publicznej w rękach komunistów odbije się już wkrótce rykoszetem na wizerunku lidera w kampanii prezydenckiej. Krzaklewski podcina gałąź, na której siedzi. Wybory w 1997 r. Akcja wygrała na fali zmęczenie czteroletnim zastojem pod rządami „koalicji kolesiów" z SLD i PSL. Zwyciężyła dzięki czytelnemu antykomunistycznemu wizerunkowi i  o czym nie można zapominać głosom tradycjonalistycznych wyborców, zwłaszcza czterem milionom słuchaczy Radia Maryja. Nie służy podtrzymaniu tego poparcia kompromis wokół 16 województw, odebrany przez część wyborców jako ustępstwo wobec żądań SLD i sprezentowanie postkomunistom dodatkowego „wyborczego" województwa z siedzibą w Kielcach. Trudno będzie zachować głosy słuchaczy Radia Maryja, gdy posłowie, promowani w kampanii wyborczej przez tę rozgłośnię albo z AWS odchodzą (jak Halina Nowiną-Konopczyna), albo są z niej wyrzucani (jak Jan Łopuszański) za odmowę poparcia któregoś z wojewódzkich wariantów. Można nie lubić ojca Rydzyka i jego protegowanych, ale nie da się reprezentowanej przez niego formacji odmówić znaczącego miejsca na mapie zjednoczonej prawicy.

Sam należałem do osób, które w grupie naukowców, polityków i publicystów (rn.in. prof. prof. Bender, Dybczyński, Kurowski, Wiśniewski, Wysocki, posłanka Sobecka) ostrzegali w tekście „Zapomnieliście o przesłaniu" na łamach „Naszej Polski" z 4 sierpnia 1999 r. Pisaliśmy tam już wtedy o fatalnych skutkach zastępowania dialogu społecznego przez arogancję władzy, o tym, iż rząd Buźka, koncentrując się na pakiecie czterech reform, wprowadzanych nieudolnie i bez odpowiedniego przygotowania merytorycznego zapomniał o społeczeństwie, że przeprowadzając wspomniane reformy, prowadził politykę zrzucania ich kosztów na społeczeństwo, że polityka społeczna i gospodarcza, „uderzająca w najszersze kręgi społeczeństwa polskiego, pozbawiająca go nadziei, grozi wybuchem niekontrolowanego buntu społecznego". Ostrzegaliśmy, że polityka gospodarcza części koalicji, skupionej w Unii Wolności, ukierunkowana jest wręcz na to, by potencjał gospodarczy Polski zniszczyć. Przykładem wyprzedaż banków obcemu kapitałowi, wyprzedaż ziemi, upadek przemysłu zbrojeniowego z takim trudem zbudowanego przez naszych wielkich rodaków - w tym E. Kwatkowskiego - w tak trudnym okresie naszej historii czy niszczenie polskiej nauki, co likwiduje gospodarczą i militarną suwerenność Państwa. Z polityką likwidacji suwerenności gospodarczej wiąże się stosowana przez Pana rząd polityka uległości wobec organów Unii Europejskiej czy Banku Światowego, jak również wobec żądań skrajnych środowisk żydowskich, podważających suwerenność Polski, czego przykładem jest brak odpowiedniej reakcji czynników państwowych na akty antypolonizmu wypływające z tych kół.

Przy tej ostatniej sprawie - zagrożeń antypolonizmu trzeba tu przypomnieć z prawdziwą goryczą, że do wyjątków należeli posłowie czy senatorowie alarmujący w tej sprawie (tak donośnie jak to robił np. Antoni Macierewicz w związku z antypolskimi kalumniami w sprawie Jedwabnego, z wysuniętym przez niego pozwem przeciwko A. Kwaśniewskiemu). Tym bardziej warto więc zaakcentować rolę tych postaci, dziś kandydujących do Senatu, które konsekwentnie protestowały przeciwko polskiej bierności wobec antypolonizmu, jak: profesor Ryszard Bender w Lublinie, profesorowie Rafał Broda i Stanisław Borkacki w Krakowie, red. Stanisław Michalkiewicz i prof. Rajmund Dybyczyński w Warszawie czy kandydujący do Sejmu z Rzeszowa redaktor Zbigniew Lipiński.

Ileż przejmujących ostrzeżeń wysuwano - na próżno - w krakowskim Klubie „Myśli dla Polski", kierowanego przez prof. Rafała Brodę, dziś kandydującego do Senatu z Ligi Rodzin Polskich. By przypomnieć choćby jakże gruntowny manifest programowy tego klubu „Dokąd zmieszasz Polsko?" („Nasz Dziennik" z 20-21 listopada 1999 r.), głoszący m.iii. już wtedy wbrew pro-balcerowiczowskim panegirykom w mediach: W jaskrawym kontraście do ciągłej i głośnej propagandy o stałym i szybkim rozwoju Polski, opartej na złudnych wskaźnikach i na opiniach mało reprezentatywnych dla polskich interesów ośrodków zewnętrznych, gospodarka kraju znajduje się w głębokim regresie, a stan finansów jest katastrofalny. (...) Rysująca się perspektywa jest jeszcze groźniejsza-wzrasta bezrobocie, rośnie deficyt handlowy, nie zmniejsza się zadłużenie Polski, natomiast gwałtownie zmniejsza się wartość majątku narodowego, którego znaczną część sprzedano, często za bezcen, lub wręcz przekazano w obce ręce. Całe branże przemysłu i gospodarki wymykają się z polskich rąk. Zyski wyprowadzane są na zewnątrz. Państwo polskie traci suwerenność finansową, pozbawiając naród żałosnego systemu banków.

Warto tu przypomnieć również jakże bezlitosną diagnozę przyczyn słabości AWS, wyrażoną w dyskusji na łamach świetnie redagowanych prawicowych „Arcanów" krakowskich (nr 3/4 z 2000 r.) przez prof. Leszka Dzięgiela. Pisał on wprost, bez ogródek: Prawicowa część klasy politycznej najskuteczniej przyczyniła się do odrodzenia popularności postkomunistów (...). Już wkrótce górę w tym środowisku zaczął brać ciasny, egoistyczny działacz wyrosły z ruchu związkowego, nastawiony na doraźne korzyści osobiste i branżowe. Przeciętny obywatel nie zajmujący się zawodowo polityką, z zażenowaniem, rozczarowaniem i rosnącą irytacją oglądał tym razem prawicową karuzelę stanowisk. W jej wyniku na najwyższe urzędy dostawali się ludzie zaskakująco mało skuteczni i szybko dezawuowani przez tych, którzy ich przed chwilą wynieśli na szczyt kariery. Wydawało się, że zasadą staje się obsadzanie odpowiednich funkcji osobnikami najbardziej bezbarwnymi, pozbawionymi nie tylko profesjonalizmu czy politycznego temperamentu, ale nawet umiejętności kontaktu z szeroką publicznością. Ewidentny brak kwalifikacji do służby publicznej, połączony z zawstydzającą nieraz pazernością na osobiste korzyści, i egoistyczna, kombatancka pycha stały się cechami aż nazbyt licznych kręgów polskiej prawicy. Już tylko zaskakującą obojętność wobec zjawiska bezrobocia panującego szczególnie wśród wykształconej młodzieży nabiera cech zgoła samobójczych dla szykujących się do walki wyborczej polityków (...). Klęska wyborcza, która zbliża się nieubłaganie, być może będzie rodzajem oczyszczenia szeregów z łowców lukratywnych posad rządowych, diet i wszelkiego typu prezesur.

Długo, długo bito na alarm. I dlatego nie ma usprawiedliwienia dla szefa AWS Mariana Krzaklewskiego i premiera Buźka, którzy nie zareagowali na żadne sygnały, nawet najbardziej alarmujące. I niektórzy nie zdobyli się na najmniejsze nawet przyznanie się do popełnionych błędów.

Spis treści

==================================================

NA PRZEKÓR SKORPIONOM.

Mój wallenrodyzm w PRL-u (Wstęp)

 

 Nie wiem, jak długo jeszcze będę pisał moje książki. Już w tej chwili bowiem płacę zbyt duże koszty wieloletniego nadmiernego spalania się w bojach o polskość i patriotyzm. Tomik ten powstawał z ogromnym wysiłkiem w ostatnich dwóch latach. Pisałem go nękany coraz mocniejszymi stresami i chorobami, w poczuciu osaczenia przez zgraję podłych oszczerców przeróżnego chowu. Jeśli kiedyś zjawi się tak oczekiwane przez Prymasa S. Wyszyńskiego „nowych ludzi plemię”, może niektórzy lepiej zrozumieją dzięki temu tomikowi, jak ciężko było być prawdziwym polskim patriotą na przełomie XX i XXI wieku. Zrozumieją być może, jak mocno płaciło się za upór w obronie polskości w swojej własnej Ojczyźnie, ileż przeżyło się zawodów, ile nałykało się goryczy.

Spis treści

 

 

O prawdę przeciw kalumniom

 

            Pokochałem Polskę i jej dzieje już we wczesnym dzieciństwie dzięki opowieściom mego wspaniałego patriotycznego dziadka i zachowanym w domu sprzed wojny starym podręcznikom historii. Opublikowałem ponad 40 książek i ponad 1400 publikacji prasowych, w tym przynajmniej z 10 książek i ponad 600 tekstów prasowych, poświęconych obronie Polski i polskości, tradycji narodowych, walce z antypolonizmem. Zapłaciłem za to parokrotnymi nękaniami moich książek w prokuraturach, świadomym blokowaniem ich dostępu do jakże wielu księgarń i rozlicznymi nagonkami... w mojej Ojczyźnie!

W ostatnich kilku latach znalazło się niemało „życzliwych”, którzy swoimi plugawymi oszczerstwami „pomogli” mi w przeżywaniu kolejnych napięć i stresów, „zadbali” o to, by te napięcia odbiły się jak najmocniej na moim stanie zdrowia. Tym bardziej odczuwałem konieczność dokończenia tego najbardziej osobistego z mych tomików, broniąc Prawdy przeciw kalumniom i widząc, jak żałośnie ułomna jest dziś polska solidarność. Widząc jak mało ludzi, zwłaszcza z kręgów utytułowanej inteligencji, ma odwagę cywilną i gotowe jest cokolwiek zaryzykować, by pomóc zaszczuwanym ludziom „niepoprawnym politycznie”. Tym więcej za to mamy różnych nowych „janczarów” w mediach, gotowych do najskrajniejszych potwarzy w imię interesów wpływowych lobby. Dano mi aż nadto odczuć siłę tych potwarzy, w tym samym czasie dawkowanych na łamach stale walczących z prawdziwym polskim patriotyzmem organów w stylu „Gazety Wyborczej”, „Wprost”, „Tygodnika Powszechnego”, „Midrasz”, prowokatorskiego bublowego „Tylko Polska”, jak i „Gazety Polskiej”, niby narodowych: „Racji Polskiej” i „Nowej Myśli Polskiej”. Jakże trafna wydaje mi się teraz sentencja skądinąd bardzo nielubianego przeze mnie Aleksandra Wielopolskiego:Tymczasem zacne plemię, wśród którego żyjemy, między innymi właściwościami i tą się odznacza, że (...) gdy ktoś do upadku się chyli, wtedy chwytają za widły, łopaty, pogrzebacze, aby prędzej w przepaść go zepchnąć. Jakże mocno odczułem prawdę tych słów w czasie wielomiesięcznego osłabienia podczas choroby (vide choćby nikczemny telefon anonimowej Haliny z Rzeszowa do Radia Maryja, próbujący zniesławić moją polskość).

Spis treści

 

Mój wallenrodyzm w PRL-u

           

Nawet mój zajadły przeciwnik polityczny, były minister w rządzie T. Mazowieckiego Waldemar Kuczyński, przyznawał mówiąc o mnie – według tekstu A. Domosławskiego w „Gazecie Wyborczej” z 17 października 1995 r., iż mówiłem i pisałem maksimum prawdy, jak na tamte czasy, że poszedłem drogą wallenrodyczną, w publikacjach przemycając różne rzeczy. Myślę, że właśnie o metodach tego „wallenrodyzmu” warto szerzej napisać, bo ciągle zbyt mało przypominane są metody upartego przemytu intelektualnego nawet w dobie szalejącej cenzury. A przecież przez wiele lat właśnie ten przemyt intelektualny był bardzo ważną formą wyrażania sprzeciwu wobec duchowego zamordyzmu w czasach, gdy zorganizowanej opozycji faktycznie nie było (choćby w okresie od połowy 1968 do 1976 r.). Ten cichy, dużo mniej spektakularny, wallenrodyczny opór intelektualny jest dziś ciągle bardzo mało znany i czas najwyższy, by go lepiej przypomnieć. Robię to z tym większą dumą, iż sam byłem nader konsekwentnym przez kilka dziesięcioleci w uprawianiu wallenrodycznego pisarstwa. Byłem tym naukowcem, który uparcie podejmując niektóre bardzo trudne tematy w okresie od 1963 roku do końca lat 80., zapłacił za to porównawczo największą cenę pod względem ilości i rozmiarów publikacji zablokowanych przez cenzurę lub innych decydentów (z MSZ-u, etc.). Piszę o tym dalej szczegółowo, w oparciu o dokumentację (zachowane szczotki wstrzymanych przez cenzurę artykułów i maszynopisy zablokowanych książek, etc.).

            Co oznaczały zaś te rozliczne ingerencje cenzury dla autora? Przede wszystkim jakże często pełne napięcia i stresów oczekiwania przed publikacją każdego bardziej kontrowersyjnego tekstu na to, czy tekst ten przejdzie, czy zostanie zatrzymany. To były naprawdę ogromnie nerwowe dni aż niemal do chwili ostatecznego pojawienia się numeru czasopisma w druku. Jeszcze gorsze zaś były chwile, gdy niejednokrotnie ofiarą konfiskaty przez cenzurę padały artykuły szczególnie cenne, uważane po dziś dzień przez autora za jedne z najlepszych jego tekstów sprzed 1989 roku (np. trzykrotnie wstrzymany przez cenzurę w „Polityce” w różnych wersjach tekst demaskujący fałszerstwo nt. rzekomej spowiedzi Picassa, dwa bardzo obszerne teksty o zbrodniach systemu władzy w Albanii – dla „Polityki” w 1971 r. i dla „Zdania” w 1984 r., tekst o węgierskich reformach dla „Przeglądu Technicznego” w 1982 r.). Zabijanie tekstów przez interwencję cenzury i innych decydentów (m.in. maszynopisów trzech książek) zabierało im jakąkolwiek możliwość dotarcia do czytelników, oznaczało fatalne marnotrawienie długotrwałych wysiłków, poświęconych dla gromadzenia materiałów i ich pisemnego opracowania.

 

 

Przemycane tematy

           

Ulubioną metodą mego „wallenrodycznego” pisarstwa było przemycanie jak największej ilości informacji faktograficznych, niewygodnych dla rzeczników twardej władzy w PRL-u, pod zagranicznym „kostiumem” w tematyce węgierskiej czy hiszpańskiej. Nader typowe pod tym względem były moje dwie publikacje o Hiszpanii: wydana w 1969 r. w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych stukilkudziesięciostronicowa książka: Siły opozycyjne w Hiszpanii. Geneza i rozwój nowej opozycji antyfrankistowskiej w latach 1962-1968 i książka Hiszpania po wojnie domowej (1939-1971) (Warszawa 1972). Obie książki zawierały bardzo szerokie rozdziały o hiszpańskiej opozycji studenckiej, robotniczej i kościelnej. To, co podawałem tam o postulatach i metodach działania różnych kręgów opozycji (studentów, intelektualistów, komisji robotniczych, duchownych, etc.) stanowiło swego rodzaju cichy zakamuflowany instruktaż do działania opozycyjnego w Polsce. Słyszałem, że niektórzy kserowali te właśnie rozdziały mojej książki po wyczerpaniu jej nakładu. Była to szczególnie udana forma „przemytu intelektualnego”.

            W różnych okresach PRL-u, począwszy od czasów Gomułki, cenzura i inni decydenci starali się konsekwentnie blokować wszelkie rozliczenia z czasami stalinizmu w Polsce. Ja uparcie starałem się podważać to podejście w moich publikacjach pokazując, że Węgry takie rozliczenia dopuszczają, i to na szeroką skalę (w nauce, literaturze, filmie czy teatrze). Z kolei to, co przedstawiałem na temat stalinizmu węgierskiego, stało w jaskrawej sprzeczności z różnymi panegirycznymi wizjami socjalizmu, tak chętnie upowszechnianymi w PRL-u. Faktem jest, że nikt z naukowców nie zrobił więcej ode mnie przez cały okres historii PRL-u dla pokazania w przygotowywanych wówczas do wydania w pierwszym obiegu książkach i artykułach rozmiarów zbrodni dokonywanych w imię stalinowskich dogmatów komunistycznych. (Pokazywałem to na przykładzie Węgier do 1956 r. i Albanii od 1944 r. do lat 80.). Uparte sięganie do tej tematyki opłaciłem ścięciem przez cenzurę paru dziesiątków moich artykułów i zablokowaniem wydania trzech moich książek (dwóch o Węgrzech i jednej o Albanii).

            W czasach, gdy w PRL-u blokowano jakiekolwiek reformy i panowała atmosfera stagnacji, tym chętniej sięgałem do konkretnych powoływań się na różne rozwiązania węgierskiego modelu (jedynej w tzw. obozie socjalistycznym węgierskiej reformy gospodarczej, dużo bardziej elastycznej polityki gospodarczej), stawianie na turystykę i rolnictwo zamiast na przemysł ciężki, polityki dopuszczającej w dużo szerszym stopniu niż w Polsce awans osób bezpartyjnych na różne stanowiska, polityki dialogu ze środowiskami twórczymi. Teksty te niejednokrotnie ściągały na mnie ingerencję cenzury (np. zablokowanie w „Polityce” w 1979 r. tekstu o węgierskiej polityce dialogu z twórcami). Powodem interwencji cenzury były czasem aż nadto widoczne pokazywanie przeze mnie między wierszami, że Węgrzy pewne rzeczy robią inaczej i lepiej niż w Polsce. Nikt nie zrobił więcej ode mnie w Polsce dla spopularyzowania bardziej otwartych i elastycznych rozwiązań węgierskich.

            Szczególnie potrzebne ze społecznego punktu widzenia okazało się nawiązywanie przeze mnie do bardziej otwartych węgierskich rozwiązań w dobie lat 1982-1984. Moją publicystyką, ustawicznie powołującą się na odpowiednio wybrane fragmenty z wypowiedzi J. Kádára i opisy rozwiązań węgierskich konsekwentnie wytrącałem argumenty najtwardszych sił betonu partyjnego, które już w grudniu 1981 r. starały się przedstawić Węgry jako wzór odpowiednio twardej rozprawy z „kontrrewolucją”. Ja w swoich ówczesnych tekstach pokazywałem na odpowiednio dobranych przykładach z Węgier, iż rząd Kádára zrozumiał, że poleganie na twardych środkach siłowych, metodach administracyjnych nie prowadzi do niczego dobrego na dłuższą skalę i stąd potrzebne są różnorakie metody dialogu z narodem, tak jak zrobiono na Węgrzech lat 60. Akurat w najtwardszych latach jaruzelszczyzny (lata 1982-1984) starałem się poprzez cytowanie różnych oficjalnych wypowiedzi węgierskich przestrzegać przed skutkami dopuszczenia nieograniczonych wpływów władz bezpieczeństwa, skupienia się na metodach administracyjnych, walce z inteligencją etc. M.in. konsekwentnie cytowałem w różnych publikacjach jakże wymowną wypowiedź pierwszego sekretarza KC WSPR J. Kádára z 29 czerwca 1957 r.: Musimy być ostrożni, aby w kołach różnych organów bezpieczeństwa państwowego nie odżył duch awangardyzmu, poczucie, że na żadnej innej sferze działalności państwowej nie można w pełni polegać i że tylko władze Bezpieczeństwa Państwowego są w pełni godne zaufania. Moje teksty, akcentujące tego typu stwierdzenia, wywoływały oczywiste niechęci partyjnego betonu, m.in. atak związanej z MSW „Rzeczywistości” na mój tekst w „Polityce” z kwietnia 1982 r. Jak pisano w „Przekroju” z 15 sierpnia 1982 r. w związku z moją polemiką z „Rzeczywistością”: Jak wynika z polemiki, Nowak nie wierzy w argumenty siły i w przeciwieństwie do swego oponenta uważa, że to władza powinna sobie pozyskiwać zaufanie społeczeństwa, a nie odwrotnie. Warto zaznaczyć, że moje przeciwstawianie się twardym metodom działania spowodowało tylko w latach 1982-1983 siedem ingerencji cenzorskich, zdjęcie w całości przygotowanych przeze mnie publikacji dla „Polityki”, „Przeglądu Technicznego”, „Zdania” i „Radaru”.

            W różnych okresach PRL-u konsekwentnie występowałem w swych artykułach i publikacjach książkowych w obronie patriotyzmu i tradycji narodowych, przeciwstawiałem się potępiaczom powstań polskich. Po wprowadzeniu stanu wojennego oficjalną publicystykę zdominowało skrajne potępianie polskich zrywów powstańczych, przedstawianie Polaków jako skłonnych do irracjonalnych porywów, atakowanie „dziejów głupoty polskiej”. Porównanie tekstów publicystycznych w pierwszym obiegu w dobie lat 1982-1989 łatwo wykaże, że występowałem dużo częściej niż ktokolwiek inny w stanowczej obronie potępianych przez „urbanowców” powstań polskich, polemizując m.in. z K. Koźniewskim, K.T. Toeplitzem, Z. Kałużyńskim, A. Bocheńskim, J. Roszko i in.

            Począwszy od 1971 do 1989 roku nie było polskiego autora, który by zrobił więcej niż ja dla skrytykowania fałszowania polskiej historii (zwłaszcza pomniejszania polskiej martyrologii i heroizmu doby II wojny światowej), w którymś z krajów socjalistycznych. Moje krytyki dotyczyły zafałszowań na Węgrzech, bardzo często pojawiających się m.in. w publikacjach wpływowych węgierskich partyjnych autorów. Swoje krytyki zafałszowań obrazu dziejów Polski wyrażałem zarówno w artykułach publikowanych w polskiej i węgierskiej prasie, jak i w notatkach dla MSZ-u oraz w czasie publicznych spotkań. M.in. dwukrotnie (w 1979 i 1986 r.) występowałem z głównym referatem polemicznym w imieniu strony polskiej na spotkaniach polsko-węgierskich w Budapeszcie. Parokrotnie szczegółowo podnosiłem sprawy zafałszowań dziejów polskich na Węgrzech w czasie obrad polsko-węgierskiej komisji podręcznikowej. Moją rolę w obronie prawdy o Polsce, zafałszowywanej w licznych publikacjach na Węgrzech, niejednokrotnie akcentowali również węgierscy autorzy. Na przykład jeden z najbardziej znanych węgierskich emigracyjnych krytyków literackich, poeta i polonista György Gömöri pisał o mnie w publikowanej na łamach emigracyjnych paryskich „Zeszytów Historycznych” (zesz. 58 z 1981 r.) recenzji z mojej książki Węgry bliskie i nieznaneAutor był przez wiele lat zasłużonym pośrednikiem między polską i węgierską kulturą, propagatorem historii i kultury węgierskiej w Polsce i ilekroć zaszła tego potrzeba, energicznym obrońcą polskich spraw w prasie węgierskiej.

            Jest jeszcze jedna szczególnie ważna część tematyczna tego tomiku. Na dokładnie cytowanych przykładach pokazuję, do jakiego stopnia dziś posuwa się podłość niektórych autorów, nikczemnie próbujących zafałszować całą wymowę dorobku twórczego nie lubianych przez nich osób. W dążeniu do oplucia i zgnojenia takich osób sięga się po wszelkie możliwe chwyty, w sposób godny propagandy stalinowskiej czy goebbelsowskiej. Czytelnicy tego tomiku będą mieli sposobność bezpośredniego porównania plugawych pomówień oszczerców z autentyczną wymową moich tekstów sprzed 1989 r. Rozmiary oszczerstw są niebywale skrajne – oszczercy czują się jednak bezkarni, wiedząc, jak powolnie działa w Polsce machina sądowa, w przeciwieństwie do krajów Zachodu, gdzie ciężko zapłaciliby za swe pomówienia. I to właśnie poczucie bezkarności sprzyjało działaniom oszczerców z tak różnorodnych mediów, jak: „Tygodnik Powszechny”, „Gazeta Wyborcza” bublowa „Tylko Polska”, „Gazeta Polska”, „Racja Polska” czy „Nowa Myśl Polska”. Mam nadzieję, że przyłapani przeze mnie na gorącym uczynku autorzy-sprawcy plugawych pomówień, będą musieli się wstydzić przed znajomymi i przyjaciółmi podłych działań, do jakich zostali użyci. Niech więc ten tomik przyczyni się choć w części do oczyszczenia tak zatrutej atmosfery w polskich mediach!

Spis treści

 

 

Młodzieńcze bunty

 

            Aresztowanie mego ojca przez Niemców w 1943 r., gdy miałem trzy lata i śmierć ojca w obozie w Niemczech na wiosnę 1945 r., miały – jak okazało się później – rozstrzygać o moich tułaczkach lat szkolnych od podstawówki do matury. Przez wiele lat niemal na przemian mieszkałem bądź w domu szczególnie kochanych przeze mnie dziadków (na wsi Łobaczew Mały k. Terespola nad Bugiem), bądź w gdańskim mieszkaniu matki i bardzo nielubianego przeze mnie ojczyma. U dziadków, gdzie nauczono mnie czytać, gdy miałem 6 lat, złapałem wirusa mojej największej życiowej pasji – ukochania historii. Wszystko dzięki wspaniałym przedwojennym podręcznikom do historii Polski, w których wciąż się zaczytywałem. Doszły do nich później, niestety na krótko – tylko przez rok – w czwartej klasie, ogromnie ciekawe i barwne książki do historii z wydawnictw polonijnych, z których mogłem korzystać mieszkając w internacie księży salezjanów w Rumii Zagórzu k. Wejherowa. To było coś wprost nadzwyczajnego – właśnie wtedy w czwartej klasie w latach 1949-1950, w samym szczytowym okresie stalinizmu i poniżania narodowej historii w Polsce, mogłem przez rok żyć w ogromnie patriotycznej enklawie. Pamiętam choćby, z jakim entuzjazmem uczyłem się wówczas patriotycznych wierszy, piętnujących rosyjskiego zaborcę (choćby Reduta Ordona), coś, co było wówczas niemożliwe w co najmniej 95 proc. polskich szkół tego czasu. Tamten rok jeszcze bardziej umocnił patriotyczne wizje, wpajane mi od najmłodszych lat przez gospodarującego na roli ogromnie patriotycznego dziadka.

            Pierwszym wielkim przełomem w moim życiu był październik 1956 roku, który przeżyłem chodząc do XI klasy w Terespolu n. Bugiem i mieszkając u dziadków. Ogromnie wstrząsnęły mną jako 16-latkiem, zakochanym w historii, nasłuchiwane całymi dniami wiadomości o przebiegu Powstania Węgierskiego, tak bardzo „polskiego” (ciągłe relacje o młodych ludziach z butelkami z benzyną walczących przeciwko atakowi czołgów). Na dodatek młodą wyobraźnię ogromnie pobudził fakt, że węgierskie powstanie zaczęło się od ogromnej manifestacji pod budapeszteński pomnik polskiego generała i węgierskiego bohatera – Józefa Bema. Czy opowieści Wolnej Europy o skandowanych przez kilkusettysięczny tłum Węgrów idących pod pomnik Bema hasłach: Lengyelország utat mutat, kövessünk a lengyel utat (Polska pokazuje drogę, idźmy z Polakami!) i Függetlenség, szabadság, lengyel magyar barátság (Niepodległość i wolność, przyjaźń, polsko-węgierska!). Parę tygodni pełnych wzruszenia i niepokoju nasłuchiwań przy Radiu RWE na temat kolejnych wieści z węgierskiej epopei powstańczej wpłynęło decydująco na kształt mego późniejszego życia. Utrwaliło na zawsze przekonanie, że nigdy nie wejdę do partii komunistycznej popierającej Sowietów, którzy tak krwawo stłumili narodowe powstanie węgierskie. Po drugie zaś – wtedy zaczęła się moja długotrwała kilkudziesięcioletnia węgierska epopeja – już wtedy, w październiku 1956 r., jako szesnastolatek zacząłem się na własną rękę uczyć języka węgierskiego – z samouczka w języku niemieckim, który niezbyt dobrze znałem. Chodziłem po ulicach małego Terespola, wbijając do głowy różne słówka z małego słowniczka węgiersko-niemieckiego (pamiątki po żołnierzach węgierskich, którzy odwiedzali dom mego dziadka w Terespolu). Bez tego ogromnego entuzjazmu, jaki wtedy miałem (prawdziwie pokochałem wtedy Węgrów), trudno wprost byłoby sobie wyobrazić naprawdę szybkie postępy, jakie robiłem w tym trudnym języku, ucząc się go jako samouk. Gdy po pierwszym roku studiów historycznych wyjechałem latem na dwumiesięczne wakacje na Węgry, mogłem już dość łatwo porozumiewać się z Węgrami.

            Październikowy przełom zapisał się w mojej pamięci również jako pierwsze i na długo odosobnione publiczne wystąpienie do tłumu osób na wiecu w powiatowym mieście Biała Podlaska (chyba 28 lub 29 października 1956 r.). Będąc zaledwie uczniem 11 klasy dostałem największe brawa od paru tysięcy wiecujących, głównie dlatego, że niesiony porywem młodości nieskrępowanej żadnymi strachami, jakie odczuwały z takim uzasadnieniem pokolenia starsze, wypowiedziałem się m.in. o potrzebie pełnego wyjaśnienia sprawy zbrodni w Katyniu. Niewiele było chyba takich wystąpień wówczas na terenie całej Polski.

            Gdy rok później zdałem egzamin na moją ukochaną historię na UW w Warszawie, w październiku 1957 r., przeżyłem swoisty pierwszy „chrzest bojowy” – udział w trzydniowych manifestacjach studenckich w obronie zakazanego przez cenzurę mego ulubionego czasopisma „Po Prostu”. Byłem wśród tłumów rozpędzanych gazem i pałkami (m.in. przy gmachu Politechniki) i zaobserwowana wówczas brutalność represji milicyjnych jeszcze bardziej umocniły moje krytyczne przekonania na temat PRL-owskiego reżimu. Odbiło się to bardzo mocno na moim zachowaniu podczas studiów na historii 1957-1962 na UW. Wraz z moim ówczesnym kolegą z akademika, repatriantem z Francji, „wyróżnialiśmy się” w zadawaniu ciężkich, niewygodnych pytań z historii Polski XX wieku i stosunków polsko-sowieckich ówczesnym wykładowcom, zwłaszcza prof. Marii Turlejskiej i dr. (obecnie prof.) Jerzemu Holzerowi. Były to pytanka w stylu: - Pani profesor, czy to prawda, że w 1940 r. doszło w Zakopanem do spotkania między NKWD i gestapo na temat metod zwalczania partyzantki polskiej? Pytania tego typu były raczej dość zatrważające dla przeważającej części naszych kolegów z roku. Nie bardzo pamiętam, by ktoś nam pomagał w takich „zaginaniach” partyjnych wykładowców. Cóż był to czas „naszej małej stabilizacji” gomułkowskiej, gdy dominowały zachowania wyrażające się w hasłach: Nie wychylaj się, nie podskakuj, siedź na d... i przytakuj! Czy w odwilży, czy w zamieci, ja nie mówię, bo mam dzieci! Dr Holzer dobrze zapamiętał te moje „zaginania” z doby studiów, bo jeszcze w parę lat później nawiązał do nich w „Polityce” z 1963 r., polemizując z moim artykułem w tejże „Polityce”, krytykującym uniwersyteckie studia historii za brak kontrowersyjnego ujęcia, prawdziwych sporów o różne tematy i postacie z historii. Holzer napisał wtedy: Niech mi wybaczy wielce mi miły p. Robert, ongiś na mych ćwiczeniach jeden z najbardziej zainteresowanych, najbardziej zapalonych, najbardziej czytających studentów argument ad personam, choć pozbawiony złośliwości. Nie wszyscy studenci i absolwenci historii szukają w studiach wyjaśnienia przede wszystkich dla swych współczesnych rozterek ideowych i politycznych (podkr. – J.R.N.).

 

Pierwsze publikacje

 

Już pierwszym moim tekstem Węgry. Prąd głębokiego morza („Polityka” 13 kwietnia 1963 r.), rozpocząłem tak mocno występujący w całym moim dorobku naukowo-publicystycznym sprzed 1989 r. nurt eksponowania znaczenia węgierskich rozrachunków ze zbrodniami stalinizmu i rákosizmu. Pisałem tam m.in. o rozrachunkowych nowelach J. Lengyela, ukazujących wieloletnie przejścia w obozach na Syberii i węgierskich sztukach rozrachunkowych. W początkach października 1963 r. opublikowałem w „Polityce” tekst Od Cheopsa do Planu 6-letniego, ostro krytykujący studia historyczne za brak kontrowersyjnego ujęcia, dyskusji nad różnymi sprawami spornymi, np. sporów wokół roli powstań, różnych dyskusyjnych problemów historii XX wieku, etc. Skrytykowałem nudę, sztampowość i brak kontrowersji w programie nauczania historii.

Spis treści

 

 

A. Garlicki gromi mój tekst o historii

 

Wysuwany przeze mnie we wspomnianym artykule postulat umożliwienia dużo większych możliwości dyskusji nad różnymi tematami na studiach historycznych spotkał się z bardzo gwałtowną repliką Andrzeja Garlickiego. Ten już wtedy wpływowy wykładowca partyjny na Wydziale Historii UW, później czołowy fałszerz od postaci J. Piłsudskiego, wyraźnie przeciwny było podejmowaniu przez studentów różnych spornych tematów z historii. Nieprzypadkowo. Jak ujawnił tygodnik „Wprost” z 6 marca 2005 r. Garlicki był tajnym świadomym współpracownikiem UB, później SB od 1953 r. gorliwie donoszącym na studentów i wykładowców z przekonań ideologicznych. Tym bardziej nie w smak szło mu postulowane przeze mnie ożywienie dyskusji wokół różnych spornych tematów historycznych wśród studentów. W atakującym mnie tekście („Polityka” z 19 października 1963 r.) Garlicki sprzeciwił się postulowanemu przeze mnie reformowaniu programu nauczania historii, a zwłaszcza wprowadzaniu na zajęcia różnych dyskusji i sporów. Ich miejsce – było według Garlickiego – wyłącznie na zebraniach kół naukowych, a nie podczas ćwiczeń. Za prawdziwy alarmujący problem uznał natomiast Garlicki w swym artykule-donosie istnienie ok. 16 tysięcy punktów katechetycznych, w których katecheci nauczają historii innej niż oficjalna, „mącąc” tak w głowach uczniów. Nasi przeciwnicy nie zakładają rąk – konkludował Garlicki. Tak więc już pierwszy mój poważniejszy artykuł – zyskał odpowiedniego pogromcę – historyka-agenta!

Spis treści

 

 

Cenzura konfiskuje kolejne trzy wersje mego artykułu Urojona spowiedź Picassa („Polityka” wrzesień-październik 1963 r.)

 

Zaledwie w pół roku po zadebiutowaniu na łamach prasy poczułem mocne uderzenie cenzury. Trzykrotnie w ciągu kilku tygodni września-października 1963 r. cenzura wstrzymywała publikację kolejnych zmienianych wersji mego artykułu dla „Polityki”, w którym wyszydzałem kompromitującą mistyfikację popełnioną w oficjalnym organie polityki kulturalnej – kierowanej przez J. Wilhelmiego „Kulturze”. Chodziło o wykorzystanie w tym tygodniku rzekomej „spowiedzi Picassa” dla ataku na nowoczesne malarstwo w ślad za ówczesnymi atakami tego typu ze strony Chruszczowa i ideologa KPZR Iliczowa. Rzekoma „spowiedź Picassa”, w której słynny artysta twierdził, jakoby cała jego sztuka była jednym wielkim oszustwem, w istocie rzeczy pochodziła z napisanej przez włoskiego pisarza G. Papiniego książki parodii Il Libro Nero. Po dotarciu do włoskiego oryginału nieznanej w Polsce książki Papiniego zdemaskowałem całą mistyfikację. Wpadka z rzekomą „spowiedzią Picassa” była jednak zbyt kompromitująca dla warszawskiej „Kultury”, którą współredagowało kilku członków KC PZPR. Stąd kolejne trzy wstrzymania mego tekstu w „Polityce” przez cenzurę, pomimo jego łagodzenia w kolejnych wersjach. Sprawa stała się głośna – o fałszerstwie mówiono m.in. w Wolnej Europie.

Dla mnie jako dla młodego autora było czymś szokującym, że nigdzie nie mogłem opublikować mego tekstu demaskującego jawne fałszerstwo. W końcu opublikowałem kolejną przerobioną wersję meto tekstu w małym studenckim czasopiśmie „Młody Medyk”. Moją rolę w zdemaskowaniu fałszerstwa nt. „spowiedzi Picassa” przypomniano po latach w obszernym zbiorowym dziele Picasso w Polsce (Kraków 1979, s. 216-217).

Cenzuralne blokady w związku ze spowiedzią Picassa odegrały dalszą znaczącą rolę w mej radykalnej ewolucji antyreżimowej. Nie mogłem znieść życia w atmosferze, gdzie władze bronią przez swój aparat nawet najskrajniejszych fałszów z dziedziny sztuki. W ówczesnej atmosferze, gdy opozycja wobec władzy była bardzo nikła i bardzo wielu naiwnych akceptowało gomułkowską „naszą małą stabilizację”, tym chętniej powtarzałem dodające nadziei słowa słynnego pisarza antytotalitarysty Ignazio Silone: Jeśli jest na świecie choć jeden umysł wolny, to sprawa ludzkości nie jest stracona.

Spis treści

 

 

 SB zatrzymuje mnie za rozpowszechnianie „listu 34” (25-26 marca 1964 r.)

 

Wiosną 1964 r. zostałem zatrzymany przez SB na 48 godzin za rozpowszechnianie otrzymanego od A. Słonimskiego „listu 34”. Śledztwo w całej sprawie toczyło się dość długo. Dopiero 8 maja 1965 r. Prokuratura Wojewódzka w Warszawie wysłała do mnie zawiadomienie o „umorzeniu postępowania karnego” wobec braku dostatecznych dowodów popełnienia przestępstwa. Innym pismem (z dnia 30 czerwca 1966 r.) zawiadomiono mnie, że pozostawiono bez uwzględnienia moje zażalenie na pozostawienie w aktach umorzonego śledztwa niektórych przedmiotów zakwestionowanych u mnie w czasie rewizji.

Spis treści

 

Zablokowana recenzja z alegorycznej sztuki o zbrodniach stalinizmu (wrzesień 1964 r.)

 

We wrześniu 1964 r. cenzura wstrzymała w „Twórczości” moją recenzję ze sztuki czołowego węgierskiego twórcy Gyuli Illyésa Faworyt, zatytułowaną w niepotrzebnie ściągający uwagę sposób Dramat, który każe nienawidzić. Zablokowujący publikację mego tekstu cenzor błyskawicznie zareagował na niektóre zbyt otwarcie wyrażone stwierdzenia w mojej recenzji, wyjaśniające, jak bardzo to wszystko, co zawarte jest w historycznym dramacie Illyésa, faktycznie odnosi się do systemu komunistycznego. Choćby takie oto fragmenty mojej recenzji: Ponure przestępstwa i zbrodnie okresu kultu jednostki, o ileż tragiczniej wynaturzonego na Węgrzech, znajdują w Illyésie wyjątkowo gwałtownego oskarżyciela, mimo alegorycznego kostiumu wydarzeń (V w. n.e.), jaki nadał swej sztuce (...) opis losów głównego bohatera, Maximusa, ma zilustrować podstawowy problem dramatu: „jak długo można służyć wielkiej idei, nadużytej przez tyrana, jakie są granice cierpliwości poddanych, wierzących w tę ideę (...). Wybór Maximusa jest tym trudniejszy, że – w przeciwieństwie do opozycji – on wie, że tyranii nie można usunąć przez samą zmianę władcy, bez obalenia całego systemu władzy (moje obecne podkr. – J.R.N.). Gdy Fulgentius woła do Maximusa: „Wystarczy byś zasiadł na tronie, aby wylazły kalające tron robaki, umieszczone tam przez tyrana”, Maximus odpowiada: „Niemożliwe, bo w samej istocie tronu tkwią robaki”. On rozumie, że odpowiedzialność za zbrodnie tkwi nie w jednostce-cesarzu, lecz w całym systemie (moje obecne podkr. – J.R.N.).

 

Moje artykuły – przyczyną ingerencji przedstawicieli warszawskiego KW PZPR w studenckim czasopiśmie „Nowy Medyk” (1964 r.)

 

Począwszy od listopada 1963 r., gdy w czasopiśmie studentów Akademii Medycznej w Warszawie „Nowy Medyk” opublikowałem wszędzie indziej przyblokowywany mój tekst o „spowiedzi Picassa”, zacząłem aktywniej współpracować z tym periodykiem. Opublikowałem tam m.in. pod pseudonimem Jerzy Kicki (od akademika na Kickiego) tekst pokazujący bardzo ostro podziały klasowe występujące w PRL-u, parę tekstów ostro atakujących znieczulicę moralną i tumiwisizm polityczny atmosfery „naszej małej stabilizacji”. Napisałem za to bardzo pochwalny tekst o dyskusyjnym klubie politycznym UW, niedługo potem rozwiązanym za opozycyjność. Moje teksty niestety ściągnęły na „Nowy Medyk” interwencję przedstawicieli warszawskiego KW PZPR. Usunięto dotychczasowego redaktora naczelnego tego pisma i zakazano na przyszłość korzystania ze współpracy autorów spoza Akademii Medycznej (takich jak ja).

Spis treści

 

 

Udział w opozycji studenckiej

 

W latach 1963-1965 uczestniczyłem w opozycyjnym ruchu studenckim. Nie wycofałem się ze studenckich działań opozycyjnych po krótkotrwałym zatrzymaniu wiosną 1964 r., lecz dalej brałem udział w spotkaniach grup dyskusyjnych (wspominają o tym w swych książkach J. Eisler i A. Friszke). Niejednokrotnie uczestniczyłem w publicznych atakach dyskusyjnych przeciwko oficjalnym prelegentom, od spotkań na UW po klub dyskusyjny w „Hybrydach”. (Tam w marcu 1965 r. bardzo ostro atakowałem broniącego wówczas idei „rozumnego konformizmu” A. Drawicza).

Spis treści

 

 

Przygważdżam płk. Z. Załuskiego w dyskusji na Kickiego

 

Najgłośniejszym moim wystąpieniem dyskusyjnym było wystąpienie przy 400-osobowej sali w wielkiej dyskusji o patriotyzmie w akademiku przy ul. Kickiego. Głównym oficjalnym prelegentem był popierany przez moczarowców płk Z. Załuski. Miał on wiele racji w swych wystąpieniach w obronie powstań, ale odstręczał swym skrajnym eksponowaniem rzekomej wielkiej roli AL.-u przy pomniejszeniu AK, zwrotami o „studenterii” w Siedmiu polskich grzechach głównych. Poza tym zbyt dobrze znałem przeszłość płk. Załuskiego, a zwłaszcza jego wydaną w 1951 r. książkę Wojsko polskie – ojczyzny wierna straż, w której szkalował wojsko przedwojenne i atakował jako „wrogów ludu” oficerów i generałów skazanych w sfabrykowanych procesach doby stalinowskiej. W tej sytuacji tym ostrzej zareagowałem na wypowiedziane przez płk. Załuskiego stwierdzenie o „tysiącach matek i żon, skopanych w latach 50.”. Zapytałem wprost płk. Załuskiego przy kilkuset studentach, czy ma jakieś moralne prawo do mówienia o skopanych w latach 50., kiedy sam wówczas należał do „kopiących”. I przypomniałem jego wspomnianą wyżej ohydną broszurę z 1951 r., zapytując, czy jest jej autorem. Płk Załuski przyznał słabym głosem: Podpisałem to. Michał Radkowski, przez wiele lat zastępca redaktora naczelnego „Polityki”, przypomniał całą historię dyskusji na Kickiego, eksponując moją rolę w książce Polityka i jej czasy, Warszawa 1981, s. 113. Natomiast Stefanowi Kisielewskiemu coś się pomieszało po latach i w słynnym Alfabecie Kisiela przypisał moją wypowiedź Michnikowi, dodatkowo stylizując ją na wypowiedź jąkały.

 

Sankcje za opozycyjność

 

Skutkiem zatrzymania wiosną 1964 r. było przerwanie moich publikacji prasowych, rozpoczętych w 1963 r. na łamach „Polityki”, poza przeglądami węgierskiej prasy literackiej i innymi tekstami o literaturze węgierskiej, dopuszczanymi na łamach niskonakładowej „Twórczości”. Uniemożliwiano mi również przez kilka lat wykonywanie innej formy pracy zawodowej – tłumaczeń z języka węgierskiego przy różnych grupach i zespołach, nawet przy drużynach sportowych. O moich opozycyjnych działaniach uniwersyteckich dobrze pamiętali niektórzy politrucy nawet w prawie dwa lata po całkowitym wycofaniu się z działalności opozycyjnej od początków 1966 r. Jeszcze pod koniec 1967 r. moczarowiec Kępa, wchodzący z ramienia KW PZPR do najważniejszej warszawskiej komisji mieszkaniowej zablokował przyznanie mi meldunku stałego w Warszawie (niezbędnego dla przyjęcia do spółdzielni mieszkaniowej). Zrobił to pomimo przysłanych do komisji bardzo wysokich ocen moich kwalifikacji zawodowych (m.in. biernej znajomości 6 języków obcych i czynnej znajomości 3 języków obcych) w polecających pismach dyrekcji PISM i katedry filologii węgierskiej.

 

Moje teksty sprzed 1989 roku w ocenie mego przeciwnika politycznego Waldemara Kuczyńskiego

 

            Artur Domosławski zacytował w artykule Odpowiedzialność za słowo („Gazeta Wyborcza” z 17 października 1995 r.) opinię mego przeciwnika politycznego, byłego ministra w rządzie T. Mazowieckiego – Waldemara Kuczyńskiego: Opowiada Waldemar Kuczyński, znajomy Nowaka od czasu studiów w pierwszej połowie lat 60.:  - „Był specjalistą od Węgier, entuzjastą powstania 1956 r. i polskiego Października. Mówił i pisał maksimum prawdy, jak na tamte czasy. Był związany z ruchem kontestacji studenckiej na Uniwersytecie Warszawskim. Ale w pewnym momencie dobrała się do niego bezpieka i przestraszył się. Było to jeszcze chyba przed 1968 rokiem. Później poszedł drogą „wallenrodyczną”, funkcjonował oficjalnie, ale w publikacjach przemycał różne rzeczy. I tak robił dużo, nie od każdego można wymagać bohaterstwa.

W 1981 r. pisywał do „Tygodnika Solidarność” (...).

            W relacji Kuczyńskiego nieścisłością jest to, że wycofałem się z ruchu kontestacji studenckiej po wystraszeniu przez bezpiekę.

Faktycznie zrezygnowałem z udziału w działaniach opozycyjnych, mając dość ciągłych bezpłodnych swarów z michnikowcami. Toczyły się one głównie wokół stosunku do Kościoła i patriotyzmu, atakowanych przez michnikowców, a za to tym żarliwiej bronionych przez nas. (Naszą opozycyjną grupę michnikowcy z przekąsem określali jako „bogoojczyźnianą”, co nam oczywiście nie przeszkadzało). Niestety, środowiska warszawskie były wyraźnie zdominowane przez michnikowców, protegowanych przez część profesorów i różne kręgi z „elitki”. Nie widząc większych szans dla opozycji, która miałaby być zdominowana przez michnikowców, uznałem za skuteczniejszą drogę awansu naukowego i stopniowego przygotowywania gruntu w świadomości społecznej do przyszłego antyreżimowego przebudzenia.

Spis treści

 

 

Praca w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (PISM) (od stycznia 1966 r.)

 

W styczniu 1966 r. dzięki poparciu zatrudnionego w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (PISM) mego przyjaciela P. Lippóczego uzyskałem pracę w pomocniczym dziale PISM – zakładzie dokumentacji naukowej. (Przed zatrudnieniem w tym dziale na stałe przez ponad rok w ramach prac zaleconych streszczałem artykuły z prasy w języku angielskim, francuskim i niemieckim). Przy zatrudnieniu w PISM wielkie znaczenie miał fakt, że biegle korzystałem z opracowań w sześciu językach obcych, w tym m.in. z tak trudnego języka jak węgierski. Po roku pracy w PISM w pomocniczym zakładzie dokumentacji zrobiłem z polecenia P. Lippóczego ekspertyzę o NRD-owskich atakach na różne środowiska kulturalne (w oparciu o prasę niemiecką). Uznana została ona za bardzo dobrą (można znaleźć jej egzemplarz w bibliotece PISM i łatwo się przekonać, jak była konkretną i zobiektywizowaną, wolną od propagandowych stereotypów). Zyskała ona sobie bardzo duże uznanie głównego specjalisty od spraw niemieckich w PISM – prof. Mieczysław Tomali, który poparł inicjatywę przyjęcia mnie do działu krajów kapitalistycznych w PISM. W wydanej w 2002 r. książce wspomnieniowej M. Tomali Z dni chmurnych i górnych w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych na s. 122-123 i 165 można znaleźć bardzo wysoką ocenę moich umiejętności fachowych, pracowitości, znajomości języków i... nonkonformizmu.

Pracowałem w PISM aż do 1992 r. Ze względu na podległość MSZ-owi trzeba tam było się ciągle liczyć z zagrożeniem donosami, gdyż nie brakowało tam różnych esbeków. Nauczony doświadczeniami przeszłości starałem się jednak być maksymalnie ostrożny w rozmowach, kładąc za to tym większy nacisk na kwalifikacje zawodowe. W ciągu trzech lat 1969-1972 opublikowałem cztery pozycje książkowe: dwie o Węgrzech (o węgierskiej polityce wewnętrznej i o historii lat 1939-1969) i o Hiszpanii (o hiszpańskich siłach opozycyjnych i o Hiszpanii od 1939 do 1971 roku). W styczniu 1972 r. obroniłem pierwszą w PISM pracę doktorską (ok. 600 stron) o Węgrzech od 1944 do 1968 roku. Także ja obroniłem w PISM jako pierwszy pracę habilitacyjną (w 1988 r.). Nieprzypadkowo wybrano mnie do obrony pierwszego doktoratu, a później pierwszej habilitacji w PISM, znając moje umiejętności naukowe. Gorzej było z innymi formami doceniania. Wciąż rzutowały na nie moja nieprzynależność do PZPR i „haki” w życiorysie z czasów studenckiej działalności opozycyjnej. (Parokrotnie odmawiałem namowom przystąpienia do PZPR, tłumacząc to względami religijnymi). Znamienny był fakt, że mimo wszystkich kwalifikacji, mieszkanie w Warszawie (48 m kw.) otrzymałem dopiero w trzynastym roku pracy w Instytucie – w 1979 r. Niektórzy, dzięki układom partyjnym, etc., otrzymywali takie mieszkania z MSZ-u już po roku czy nawet po pół roku pracy. Równie znamienny był fakt, że pierwszy raz wyjechałem na Zachód z PISM w grudniu 1980 r. na dwa tygodnie w czternastym roku pracy, a od 1981 do 1989 r. ani razu nie wyjechałem z PISM nawet na krótko na Zachód. Dodajmy, że jeszcze w 1979 r. uniemożliwiono mi próbę pierwszego prywatnego wyjazdu na Zachód. Urząd Miasta Stołecznego Warszawy decyzją z dnia 9 kwietnia 1979 r. odrzucił mój wniosek (nr U/3337) w sprawie przyznania dewiz na wyjazd do Francji.

Spis treści

 

 

Okaleczenie przez cenzurę mojej książki o literaturze węgierskiej 1957-1966 (1967 r.)

 

W 1967 r. brutalne cięcia cenzury (w czasie dwóch kolejnych przetrzymywań mojej książki) doprowadziły do usunięcia około 30 stron ze 140 stron maszynopisu. Chodziło o wydaną w Wydawnictwach Uniwersytetu Warszawskiego książkę Nowe tendencje w literaturze węgierskiej 1957-1966. Cięcia dotyczyły głównie omówień tematyki rozrachunków ze stalinizmem i książek o 1956 r., działań węgierskiej polityki kulturalnej, literatury węgierskiej na emigracji i w krajach sąsiednich. Usunięto nawet cytowaną w pracy znamienną zwrotkę wiersza wybitnego lewicowego poety przedwojennego A. Józsefa: Powietrza!:

(...) Wiem, że notują telefony moje

Z kim mówię, o czym...

W aktach zamieszczą, co śnię, kiedy roję,

Kto ze mną kroczy,

Kiedy nadejdzie dzień, przeczuć nie mogę,

Że kartoteką zasłonią mi drogę,

Kodeksem oczy (tł. Fiszer).

 

Cenzorzy usunęli również wszystkie co smakowitsze teksty na temat głupoty węgierskiej polityki kulturalnej w dobie stalinizmu, choćby taki oto cytacik z wypowiedzi jednego z pisarzy dyrygujących ówczesną literaturą B. Illésa: Gdyby trzeba było wybrać między wszystkimi Homerami i Szekspirami świata a partią, wybrałbym partię, bo partia znaczy więcej dla ludu, dla narodu, dla ludzkości od wszystkich twórców literackich. Wycięto też cytat L. Aragona ostrzegający: Nie ci są groźni, którzy utrzymują, że komuniści pożerają dzieci, tylko ci, którzy twierdzą, że owszem pożerają, ale dla dobra proletariatu. Wyleciała cytowana przeze mnie zwrotka straszliwego propagandowego wierszydła Tito:

 

Splamiłeś piękny i błękitny

Modry aksamit Adriatyku...

Zasiałeś w duszach starców smutek.

 

Cenzorom nie podobało się nawet zacytowanie w odniesieniu do czasów stalinizmu słów Roberta Calloisa z „Art poétique”: (...) poeta za każdym razem, gdy stawał przed czystą kartką, obawiał się ją splamić słowem podłym lub szkodliwym. Cenzorzy uznali za „niebezpieczne” nawet zacytowanie słów poety I. Vasa, tak uzasadniającego swą „emigrację wewnętrzną” w 1952 r.: (...) nie muszę być poetą za wszelką cenę... człowiek jest bowiem czymś ważniejszym niż wiersz. Szczególnie morderczo zmasakrowali cenzorzy moje omówienie węgierskiej literatury w latach 1955-1957. Z pierwotnie liczącego 4 strony maszynopisu tekstu zostały tylko dwa zdania!

Wycięto między jednymi cytowane przeze mnie dwie zwrotki ze słynnego wiersza Gy.Illyésa Słowo o tyranii:

(...) gdzie jest tyrania, każdy

ogniwem jest łańcucha,

zapowietrzony jej tchnieniem,

sam się stajesz tyranią...

 

bo tam, gdzie jest tyrania,

wszystko jest daremne:

i śpiew najlepszy,

i cokolwiek zrobisz (tł. A. Międzyrzecki)

 

Ingerencje cenzury faktycznie usunęły z tej pierwszej książki mego życia wszystko co było najbarwniejsze i najsmakowitsze, uczyniło ją dużo bardziej suchą, pozbawiły wielu najwartościowszych fragmentów. Dotąd pamiętam, jak bardzo przeżyłem takie zmasakrowanie mojej pierwszej książki, opisującej zupełnie nieznane w Polsce sprawy węgierskiej literatury. Dodatkowo „dobiła” mnie inna decyzja cenzury. Okazało się, że moją pracę o literaturze węgierskiej po 1956 r. uznano za tak niebezpieczną, że nawet po wycięciu z niej 30 stron tekstu uznano za konieczne polecenie zmniejszenia nakładu z 250 na 150 egzemplarzy. Wydana w takich warunkach moja książka, pomimo tak bolesnych cięć, została uznana za „pionierską” w kilku recenzjach węgierskich (w „Kritice”, „Jelenkor”, „Irodalmi Ujság”). Szczególnie cenna była pod tym względem pochwała na łamach emigracyjnego tygodnika „Irodalmi Ujság”. Niezwykle pochlebnie ocenił ją tam emigrant z 1956 r., poeta, krytyk i tłumacz literatury polskiej György Gömöri, chwaląc za to, że przedstawiam sprawy węgierskiej kultury bardzo obiektywnie, nie ulegając osądom węgierskiej partyjnej polityki kulturalnej i krytyki. Gömöri pisał, że moja książka ma znaczenie pionierskie. Miejmy nadzieję, ze otwiera nowy rozdział w historii polsko-węgierskich stosunków literackich. Z kolei znany węgierski krytyk literacki i tłumacz literatury pięknej Endre Bojtár pisał w budapeszteńskiej „Kritice” w kwietniu 1968 r.: Pionierską pracę Jerzego Roberta Nowaka należy uznać za nadzwyczaj cenną. Cóżby napisali, gdyby przeczytali całą pierwotną wersję mej książki, bez podłych cięć cenzury!

 

Wystąpienie jako świadek obrony w procesie A. Zambrowskiego (jesień 1968 r.)

 

Jesienią 1968 roku byłem świadkiem obrony na jednym z pomarcowych procesów – procesie Antoniego Zambrowskiego. Starałem się w miarę możliwości maksymalnie podważać zarzuty podnoszone przeciwko niemu, choć nie mogłem wykluczyć, że spotkają mnie za to w ówczesnym „klimacie” jakieś późniejsze sankcje, nawet wyrzucenie z pracy w PISM.

A. Zambrowski w ostatnim dziesięcioleciu parokrotnie bardzo życzliwie wspominał o mojej roli jako świadka obrony w jego prawie. Kilka lat później doszło wprawdzie do bardzo ostrego sporu między nami na łamach „Naszej Polski” w związku z moją bardzo krytyczną oceną roli jego ojca – byłego wpływowego niegdyś PRL-owskiego polityka. Potem doszło jednak do pogodzenia, tym łatwiejszego, że bardzo wysoko oceniam liczne wystąpienia A. Zambrowskiego przeciwko żydowskiemu antypolonizmowi (m.in. osławionego rabina Weissa, który atakował karmelitanki czy J.T. Grossa, o którym właśnie A. Zambrowski pierwszy publicznie ujawnił, że mocno sypał w czasie zeznań przed esbekami w 1968 roku!).

Spis treści

 

 

Hiszpański kamuflaż przy pokazywaniu efektywnych metod działania opozycji studenckiej i robotniczej (1969 i 1972 r.)

 

Wśród oszczerczo atakowanych ostatnio moich książek znalazła się wydana w 1969 roku w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych moja 113-stronicowa praca Siły opozycyjne w Hiszpanii. (Trzy lata później, w 1972 r., wydałem w popularno-naukowej serii „Omega” kilkusetstronicową książkę o najnowszej historii Hiszpanii Hiszpania po wojnie domowej (1939-1971), również koncentrując się na historii hiszpańskiej opozycji. Dlaczego tak bardzo zainteresowałem się, dodam już od połowy lat 60., problemami opozycji w Hiszpanii? Otóż, działając w opozycyjnym „bogoojczyźnianym” kręgu (jak pisze historyk prof. J. Eisler o mnie i innych członkach tego nurtu opozycji), byłem niezwykle zafascynowany rozlicznymi sukcesami antyfrankistowskiej opozycji, w której coraz większą rolę odgrywały środowiska kościelne a nawet duchowni. W Polsce akurat mieliśmy słynne starcia między Kościołem a Państwem przy okazji obchodów Milenium 1965-1966, m.in. sławetne rozpędzenie pałkami manifestacji z poparciem dla Prymasa Polski na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Wśród warszawskiej opozycji pogłębił się podział na dwa przeciwstawne nurty: michnikowców i nas, głównie wokół stosunku do Prymasa Polski. Michnik – jak wiadomo – w owym czasie wraz ze swymi kolegami z opozycji laickiej, atakowali Prymasa Stefana Wyszyńskiego jako rzekomego „anachronicznego klerykała i nacjonalistę”. My, głównie środowisko opozycyjne z akademików występowaliśmy w obronie Prymasa Polski, a michnikowców nazywaliśmy kominternowcami (jako tych, co choć odrzucili Stalina, dalej wierzą w komunizm i wybraniają Lenina). Cieszyliśmy się też z tych osób o rodowodzie partyjnym jak Antek Zambrowski, którzy poparli nas w obronie Kościoła (Zambrowskiego właśnie za to wyrzucono z PZPR w dobie nagonki na Prymasa Polski!).

W tej sytuacji Hiszpania, gdzie doszło do połączenia wszystkich sił opozycji, zarówno opozycji katolickiej jak i lewicy, stawała się dla nas bardzo dobrym argumentem. A poza tym właśnie Hiszpanie dawali w owym czasie prawdziwy wzór skuteczności opozycji przeciwko totalitaryzmowi. Stąd mój entuzjazm dla metod hiszpańskiej opozycji, jaki zacząłem objawiać mniej więcej od połowy 1965 r. Wygłosiłem nawet specjalną prelekcję na temat metod hiszpańskiej opozycji w opozycyjnym kręgu (wspominał na temat mnie i innych osób z tego kręgu A. Friszke w książce o anty-PRL-owskiej opozycji).

I właśnie tematyka hiszpańska stała się początkowo główną problematyką, którą starałem się rozwijać w moich pracach po przyjęciu do Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych – przedstawianie metod działania opozycji antyfrankistowskiej stawało się świetną metodą kamuflażu, swoistym instruktażem, jak należałoby działać w opozycyjnych kręgach polskiej inteligencji, wśród studentów, w środowiskach robotniczych.

Podobnie, jak wówczas, gdy pisałem o węgierskiej polityce, także i Hiszpania była dla mnie głównie dogodnym kostiumem dla pisania o Polsce, dostarczania argumentów dla mądrzejszych rozwiązań w Polsce, łatwiejszego przemycania różnych rzeczy przez cenzurę. Moją pracę o Hiszpanii wydawałem w 1969 r., a więc w rok po klęsce ruchów studenckich w Polsce, a na rok przed grudniowym buntem robotniczym w czasie, gdy nie było jeszcze nawet silnych, niezależnych związków zawodowych. I właśnie wtedy pokazywałem na przykładzie hiszpańskim, między wierszami, jak należy uczyć się od Hiszpanów – lepszych i  skuteczniejszych od nas w sferze opozycji, od tych, co umieli zbudować niezależne antyfrankistowskie związki zawodowe i niezależne organizacje studenckie. Pokazywałem ich metody działania – nieprzypadkowo fragmenty z mojej książki na temat Hiszpanii, poświęcone metodom działań opozycyjnych, były kserowane i rozpowszechniane w polskich kręgach studenckich po wyczerpaniu nakładu mojej książki.

W wydanej w 1969 r. pracy o opozycji hiszpańskiej starałem się, jak najszczegółowiej opisywać metody jej walki i programy działania. Oto, co pisałem na przykład na s. 42 o programie wysuniętym 9 marca 1966 r. podczas nielegalnego wolnego zgromadzenia ponad 500 studentów z udziałem kilkudziesięciu znanych intelektualistów hiszpańskich. Pisałem, że zgromadzeni tam opozycjoniści wysunęli m.in. żądania:

-                     reformy trybu powoływania wykładowców tak, ażeby obsadzanie katedry nie było uzależnione od politycznej „pewności danego profesora”,

-                     swobody wyboru organów uniwersyteckich przez profesorów lub studentów albo przez jednych i drugich łącznie, a więc nie narzucania rektorów przez państwo,

-                     zniesienia nieograniczonej kadencji ludzi zajmujących stanowiska uniwersyteckie,

-                     swoboda podejmowania decyzji przez organy uniwersyteckie,

-                     swoboda wyboru komitetów studenckich, utworzenie wolnego ogólnokrajowego związku hiszpańskich studentów,

-                     swoboda wygłaszania opinii, przemówień i wolność zgromadzeń (dotychczas zgromadzenia powyżej 9 osób wymagają państwowej aprobaty),

-                     prawa do zakładania własnych politycznych lub kulturalnych instytucji i niezależnych czasopism akademickich.

Opisując metody działań opozycyjnych studentów w Hiszpanii pisałem o organizowanych przez nich studenckich „marszach milczenia”, kociej muzyce urządzanej oficjalnym prelegentom na uczelniach, o „wolnych zgromadzeniach studenckich”, o burzliwych manifestacjach studenckich, domagających się przyznania studentom pełnych praw do samorządu, pełnej wybieralności władz studenckich, odnowy uniwersytetów z wprowadzeniem wolności nauki i zrzeszania się (s. 40 mojej pracy). Pisałem o przejawach demonstracyjnego palenia rządowej prasy na ulicach przez studentów (s. 43). Akcentowałem: Do popularnych form protestu studenckiego zaczęło należeć również coraz częściej praktykowane przekształcanie najbardziej niewinnych zdawałoby się imprez kulturalnych (wieczorów poezji, klubów filmowych, seminariów naukowych) czy zebrań Towarzystwa Czerwonego Krzyża w wolne polityczne trybuny studenckie.

Swoisty instruktaż stanowiło również to, co pisałem o tym, jak udało się w Hiszpanii, pomimo terroru dyktatury, zbudować od podstaw niezależne związki zawodowe – tzw. komisje robotnicze (commisiones obreras).

Pisałem na s. 13-14: Początkowo powstające żywiołowo i wyłącznie dla załatwienia konkretnych, doraźnych postulatów ekonomicznych komisje robotnicze zaczęły się zmieniać w stały organ walki robotniczej. Komisje z reguły w początkach swej działalności w przedsiębiorstwach występowały z bardzo minimalnymi postulatami ekonomicznymi w ramach poszczególnych oddziałów, a dopiero po zyskaniu poparcia przechodziły do wystąpień w imieniu wszystkich robotników przedsiębiorstwa. Kolejnym etapem rozwoju komisji robotniczych stawało się, ciągle w warunkach nielegalnych, rozszerzanie zakresu ich działania na grupy zakładów przemysłowych, a potem na całe gałęzie przemysłu, aż wreszcie dochodziło do prób koordynacji działań na skalę ogólnokrajową. Wprawdzie władze reżimowe od początku pojawienia się komisji usiłowały je zlikwidować; było to jednak niezmiernie utrudnione, gdyż komisje z zasady nie posiadały hierarchii, sekretarzy i aparatu, opierając się na milczącym cichym „nonsensus” robotniczym dla pewnej grupy pracowników cieszących się największym zaufaniem i reprezentującym ich interesy w każdej konfliktowej sytuacji. Uznano, że najlepszą metodą zwalczania dobrze zorganizowanego systemu biurokratycznego jest w istocie rzeczy nie mieć żadnej organizacji (moje obecne podkr. – J.R.N.). Istnieją tylko dobrze zakonspirowane grupy osób, spełniających rolę łączników pomiędzy komisjami robotniczymi w poszczególnych zakładach pracy. Znaczenie komisji robotniczych poważnie wzrosło, gdyż od chwili swego powstania unikały one wyraźnego akcentowania powiązań z jakąś pojedynczą partią czy kierunkiem politycznym.

Raz jeszcze przypomnę – to wszystko pisałem w 1969 r., w rok po rozbiciu marcowych manifestacji studenckich i na ponad rok przed wybuchem buntu robotniczego na Wybrzeżu. To wszystko pisałem gwoli politycznej edukacji w Polsce na temat szans opozycyjnych działań w warunkach dyktatury. Były tam wyraźne sugestie, o co powinni walczyć studenci i robotnicy, czy jak najskuteczniej mogą się organizować robotnicy, by tworzyć niezależne związki. A, że pisałem to pod hiszpańskim kamuflażem, chyba nie dziwi. Czy miałem może wprost pisać – twórzcie wolne związki zawodowe w Polsce, twórzcie wolne organizacje studenckie, bierzcie się od zaraz do dzieła! Tylko absolutny bęcwał nie mógłby pojąć warunków, w jakich wówczas przedzierało się przez zasieki oficjalnej cenzury. A poza tym były też i stałe zapisy na krnąbrnych autorów. Partyjny recenzent wydania mojej pracy doktorskiej w PWN straszył mnie wprost, że jeśli będę chciał upierać się przy pełnym tekście mojej pracy i nie zastosować się do jego zaleceń, to mogę znaleźć się na cenzorskiej liście takich na stałe zakazanych autorów!

W Polsce gomułkowskiej władze szczególnie gwałtownie atakowały Kościół katolicki za „mieszanie się do polityki”, żądając, by Kościół ograniczał się tylko do spraw religijnych. Szczególne nasilenie takich ataków na Kościół nastąpiło w związku z listem biskupów polskich do niemieckich i w związku z obchodami Millenium. Na tle tych ataków, chcących sprowadzić Kościół „do kruchty”, tym większe znaczenie miało pokazywanie, że są kraje, gdzie Kościół odgrywa bardzo zaangażowaną rolę, w dużej mierze w opozycji, i co więcej, rola ta jest nawet chwalona przez tamtejsze siły lewicy, nawet komunistów. O tym wszystkim pisałem w mojej pracy, gdzie największą część opisów roli opozycji poświęciłem opozycyjnym działaniom Kościoła i środowisk katolickich (od s. 51 do 71). Kilkakrotnie mniej miejsca poświęciłem natomiast opozycji lewicowej (tylko cztery i pół strony działaniom komunistów).

Opisy działalności i postulatów różnych odłamów opozycji (studentów, intelektualistów, robotników, duchownych, etc.) zajęły bardzo dużo miejsca również w mojej książce Hiszpania po wojnie domowej (1939-1971), Warszawa 1972 r.

 

Sukces mojej pracy o polityce wewnętrznej Węgier (1969 r.)

 

W 1960 roku wydaję w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych ok. 90-stronicową syntetyczną pracę o istocie ówczesnych rozwiązań węgierskich, stanowiących wyraźnie wyraz najbardziej otwartej polityki w całym ówczesnym tzw. obozie socjalistycznym. Pokazuję węgierskie inicjatywy dla „zabliźnienia ran” po 1956 r.  jak najszerszego dialogu z rzeszami bezpartyjnych, rozszerzanie stopnia informacji i jawności życia publicznego, polityczne i społeczne skutki węgierskiej reformy gospodarczej, po ataku na Czechosłowację w sierpniu 1968 r. jedynej reformy, która przetrwała w Europie Środkowowschodniej, otwartość węgierskiej polityki kulturalne. Na tle marazmu i stagnacji doby późnego Gomułki praca moja pokazywała tym atrakcyjniej różne węgierskie wzory. Praca wywołała duże zainteresowanie w różnych środowiskach poza PISM. Wybierający się na stanowisko nowego ambasadora do Budapesztu Tadeusz Hanuszek z Krakowa namówił mnie, abym udał się jako ekspert do pracy w ambasadzie w Budapeszcie.

 

Spis treści

 

Cenzura konfiskuje mój tekst o Albanii w „Polityce” (1971 r.)

 

            Bardzo dobry odbiór mego publikowanego w 1968 r. na łamach „Polityki” tekstu o Węgrzech 1944-1948  skłonił redakcję „Polityki” do zaproponowania mi napisania jeszcze jednego artykułu w cyklu dziejów krajów socjalistycznych (tym razem o Albanii). Języka albańskiego oczywiście nie znałem, ale wiedziano o mojej wielojęzyczności, stąd możliwości dotarcia do różnorodnych zagranicznych publikacji na temat powojennych dziejów Albanii. Był to rok 1971, a więc już około 8 lat po zerwaniu Albanii Hodży z ZSRR i poparciu przez nią dogmatycznej chińskiej linii, i w efekcie gwałtownego potępienia Albanii na XXII Zjeździe KPZR. W tej sytuacji wyobraziłem sobie, że w tekście o Albanii będę mógł szczególnie mocno wyżyć się na piętnowaniu różnych przejawów komunistycznego terroru politycznego, wykorzystując do tego dopuszczaną w tej sytuacji bardzo ostrą krytykę prochińskiego dogmatyzmu. Napisałem bardzo obszerny tekst, ponad 30-stronicowy, który miał iść podobnie jak tekst o Węgrzech przez cały numer „Polityki”. Włożyłem w to bardzo wiele pracy, aby tekst był jak najpikantniejszy, obfitując w historie kolejnych hodżowskich czystek i rzezi. Znalazł się też przy tym i odpowiedni opis zbrodni rywala Hodży – ogromnie wpływowego członka Biura Politycznego KC APP i krwawego ministra spraw wewnętrznych Koczi Dzodze. (Dla niektórych czytelników opis różnych łamiących brutalnie prawo poczynań K. Dzodze jako ministra spraw wewnętrznych, wykorzystującego swój resort do zdobycia pełni władzy mógł mimo woli budzić asocjacje z postacią M. Moczara, a tego typu asocjacje na pewno były też w smak antymoczarowskiej redakcji „Polityki”). Wyliczając z upodobaniem różne krwawe zbrodnie przywódców albańskich od Dzodze po Hodżę i Shehu, wyraźnie jednak przedobrzyłem. Artykuł dawał tak ciemno ponury obraz czegoś, co  jednak formalnie było określane jako socjalizm, że cenzura wyraźnie była zaszokowana. Nazbyt szokujące wydały się jej m.in. przytaczane przeze mnie cytaty z oficjalnych publicznych wypowiedzi prawej ręki Hodży – premiera M. Shehu typu: Stalin popełnił tylko dwa błędy: po 1), że zmarł przedwcześnie, a po 2), że przed śmiercią nie zlikwidował całego rewizjonistycznego kierownictwa KPZR. Czy inny „smakowity” cytat z wypowiedzi premiera Shehu na partyjnym zjeździe: Ktokolwiek w czymkolwiek sprzeciwia się kierownictwu partyjnemu, temu trzeba plunąć w twarz, dać w mordę, a w razie potrzeby strzelić kulę w łeb. Zaszokowana ponurością obrazu albańskiego komunizmu cenzura postanowiła zwrócić się o poradę do MSZ. I to okazało się całkowitą katastrofą dla mego tekstu, zatytułowanego Albania. Rewolucja a nacjonalizm. MSZ-owscy „mędrcy”, na czele z dyrektorem departamentu krajów socjalistycznych W. Napierajem wypowiedzieli się za całkowitym zatrzymaniem tekstu i niepodejmowaniem w ogóle tematyki albańskiej na łamach prasy, co miało potem obowiązywać przez wiele lat. Tak „zamordowano jeden z paru najlepszych i najżywszych zarazem moich tekstów publicystycznych z całego okresu 1963-1989, konfiskując ponad 30-stronicowy artykuł.

Spis treści

 

 

Skrajne okaleczenie mego tekstu o historii Albanii w do pracy zbiorowej z 1971 roku

 

W 1971 r. cenzura z poparciem oficjela z Ministerstwa Spraw Zagranicznych (dyrektora departamentu krajów socjalistycznych W. Napieraja) doprowadziła do skrajnego okaleczenia mego tekstu o powojennej historii Albanii, napisanego do książki Europejskie kraje demokracji ludowej 1944-1948. Nakazano ogromne skróty usuwające ponad połowę tekstu (razem 13 stron na 22 strony całego tekstu). Bezskutecznie protestowałem w skierowanym do wydawnictwa siedmiostronicowym tekście (dysponuję jego kopią). Oponowałem m.in. przeciwko usunięciu z mojej pracy wszystkich informacji czy cytatów podanych za opracowaniami jugosłowiańskimi i zachodnimi. Ubolewałem z powodu usunięcia m.in. takich faktów, jak informacje o straceniu wieloletniej członkini Biura Politycznego KC APP Liri Gegi, byłego delegata Albanii w RWPG D. Tahira, jakichkolwiek informacji o procesie byłego ministra spraw wewnętrznych K. Dzodze, informacji o wykorzystywaniu przez niego policji bezpieczeństwa, informacji o rozmiarach zbrodni stalinizmu w Albanii, o różnych zbrodniczych metodach działania E. Hodży, nawet informacji o powiązaniach kierownictw APP i KPCh, informacji na temat składu społecznego albańskiej partii, informacji o nepotyzmie w KC APP, etc. etc. Na próżno akcentowałem, że narzucone przez MSZ cięcia ogromnie obniżają wartość mojej pracy.

Spis treści

 

 

Skonfiskowanie tekstu o węgierskiej mniejszości narodowej w Rumunii (1971 r.)

 

31 lipca 1971 r. cenzura konfiskuje w „Polityce” mój artykuł o węgierskiej mniejszości narodowej w Rumunii i wynikłych wokół tej sprawy polemikach węgiersko-rumuńskich. Powód ingerencji cenzury był prosty – sprawa mniejszości narodowych w różnych „krajach socjalistycznych” była ciągle uważana za temat tabu.

Spis treści

 

 

Książka Węgry 1939-1969 (1972 r.)

 

            W żadnej z książek oficjalnie wydanych w PRL-u nie ukazał się do 1989 r. nawet w połowie tak ponury, jak w mojej książce Węgry 1939-1969, Warszawa 1971, obraz historii jakiegokolwiek kraju europejskiego w dobie stalinowskiej. Dla kamuflażu na początku rozdziału o okresie kultu jednostki na s. 122-123 umieściłem tam wprawdzie półtorej strony (!) tekstu mówiącego o tym, że wyglądało na to, że nic nie stoi na przeszkodzie pomyślnej budowie podstaw socjalizmu na Węgrzech, że bardzo przyspieszone zostały szanse tzw. awansu społecznego, zwłaszcza dzieci chłopskich, że zaznaczał się rozkwit życia kulturalnego (do 1948 r.) etc. Zaraz potem poszło w mojej książce dokładnie 20 stron (od połowy s. 123 do 143 włącznie), informujące o różnych ciężkich błędach tzw. okresu Rákosiego. Pisałem o procesie Rajka i jego straceniu oraz o innych procesach stalinowskich, o katastrofalnej polityce gospodarczej, fatalnej polityce kulturalnej, polityce nihilizmu narodowego etc.

            Prezentowany przeze mnie bardzo ciemny obraz Węgier doby stalinizmu wywołał bardzo krytyczne uwagi w recenzji wydawniczej napisanej o mej książce dla Wydawnictwa „Wiedza Powszechna” (seria Omega) przez jednego z dwóch recenzentów – redaktora naczelnego „Spraw Międzynarodowych” Ryszarda Markiewicza. Napisał on 6 grudnia 1969 r. recenzję (dysponuję kopią oryginalnej recenzji Markiewicza):Praca R. Nowaka budzi jednak szereg zastrzeżeń, które stawiają pod znakiem zapytania możliwość i celowość jej wydania w obecnym kształcie (podkr. – J.R.N.). Praca obejmuje okres 1939-1969 i taki też nosi tytuł. Jednakże okres ten nie jest potraktowany równomiernie, rażąco małą objętościowo i bardzo powierzchowną, jeśli nie wręcz zdawkową jest ostatnia część książki (strony 190-223), dotycząca okresu najnowszego lat 1961-1969. W dodatku w okresie poprzednim autor bardzo rozbudował opis błędów i wypaczeń okresu kultu jednostki, nie poświęcając dostatecznej uwagi pozytywnym stronom rozwoju socjalistycznych Węgier.

            Po tak negatywnej wymowie recenzji R. Markiewicza moją książkę uratowała na szczęście druga recenzja, wielokrotnie dłuższą merytorycznie i napisana przez największego znawcę dziejów Węgier, autoraHistorii Węgier doc. Wacława Felczaka (był on sam w dobie stalinowskiej więziony jako kurier Państwa Podziemnego i skazany początkowo na śmierć, torturował go podobno sam J. Różański). Felczak, wychwalając różne walory mojej książki, zaakcentował fakt, że wykorzystałem wielojęzyczną literaturę publicystyczną i naukową przedmiotu, stwierdził, że książka moja z uwagi na nagromadzony materiał informacyjny może służyć jako bardzo dobre vademecum stosunków politycznych na Węgrzech. Na szczęście na czele serii „Omega” w „Wiedzy Powszechnej” stały osoby myślące i dość liberalne. Dzięki temu przychylono się do oceny doc. Felczaka, a nie red. R. Markiewicza i książka moja mogła się ukazać w formie przeze mnie napisanej.

            Faktem jest, że udało mi się przemycić w informacjach o Węgrzech powojennych (w książce Węgry 1939-1969) dużo więcej negatywnych dla systemu socjalistycznego informacji faktograficznych niż to udało się w PRL-u jakiemukolwiek innemu autorowi na temat historii powojennej któregokolwiek z krajów socjalistycznych. Częstokroć przemycałem te informacje faktograficzne z pomocą odpowiednio przemyślanej stylistyki, mającej zmylić cenzorów, najchętniej poprzez odpowiednio dobrane cytaty z wypowiedzi węgierskich polityków komunistycznych. Na przykład na s. 111 mojej książki o Węgrzech, aby pokazać, do jakiego stopnia władzę na Węgrzech w latach 1946-1948komuniści zdobyli wyłącznie siłą, wbrew woli większości narodu i parlamentu, zacytowałem jednego z czołowych polityków partii komunistycznej (WPK) – J. Révaiego, pisząc dosłownie:

            Jak słusznie stwierdzał później główny ideolog WPK w latach 50., J. Révai, na łamach organu teoretycznego partii „Tarsadalmi Szemle” w 1949 r.: „Byliśmy wprawdzie mniejszością w parlamencie i rządzie, ale w tym samym czasie reprezentowaliśmy siłę kierowniczą. Mieliśmy decydującą kontrolę nad siłami armii. Nasza siła, siła naszej Partii i klasy robotniczej była zwielokrotnioną przez fakt, że zawsze mogliśmy liczyć na pomoc Związku Radzieckiego i Armii Czerwonej (podkr. – J.R.N.).

            Każdy, kto umiał czytać między wierszami bez trudu orientował się po takim cytacie – oto jeden z głównych węgierskich komunistów przyznawał, że byli w mniejszości, a wygrali tylko dzięki środkom przymusu – armii, milicji i co najważniejsze dzięki temu, że zawsze mogli liczyć w odpowiedniej chwili na Sowietów i armię sowiecką.

            Dodajmy, że już w tej wydanej w 1971 r. książce występowałem z jednoznaczną pochwałą węgierskiej prorynkowej reformy gospodarczej, przez dziesięciolecia jedynej takiej reformy gospodarczej (po zablokowaniu czeskiej reformy gospodarczej jako jednego ze skutków interwencji państw UW w sierpniu 1968 r. Akcentowałem (s. 172): Stopniowo czołowi węgierscy działacze partyjni i ekonomiści doszli do wniosku, iż „niedostatkiem zbyt wąsko zakreślonej reformy jest fakt, że nowe ulega izolacji w starym otoczeniu ekonomicznym. Zbyt wąsko zakreślone reformy dyskredytują tylko ideę reformy”. Eksponowałem również węgierską otwartość w dialogu na temat spornych, najbardziej nawet skomplikowanych problemów życia gospodarczego, sugerując między wierszami, jak bardzo przydałoby się takie właśnie podejście w Polsce. Pisałem na przykład o zainicjowaniu w węgierskiej telewizji w ramach tzw. „Forum”, audycji – wywiadów z najważniejszymi postaciami węgierskiego życia politycznego i gospodarczego, odpowiadającymi „na gorąco” na najbardziej nawet kontrowersyjne, zgłaszane telefonicznie przez telewidzów pytania. Już w tej mojej książce z 1971 r. pojawił się wątek eksponujący znaczenie troski władz węgierskich o docenienie roli bezpartyjnych. Służył temu m.in. cytowany w Węgrzech 1939-1969 (s. 180) i niejednokrotnie również w późniejszych moich publikacjach wymowny cytat z wypowiedzi J. Kádára z 1968 r.: Kto jest członkiem partii, niech nie zapomina, że urodził się jako bezpartyjny (podkr. – J.R.N.). Uwypuklałem również znaczenie (tak wyróżnie innej niż w Polsce) otwartej węgierskiej polityki kulturalnej, nastawionej na bezpośrednie, nieformalne kontakty pomiędzy czołowymi działaczami WSPR a znanymi intelektualistami. Miało to uniemożliwiać powstawanie stanów zapalnych poprzez wyprzedzenie, wychodzenie naprzeciw rodzącym się problemom przy pierwszych sygnałach wzajemnych nieporozumień (s. 169). Powoływałem się (s. 169) na rezolucję sekretariatu KC WSPR z grudnia 1968 r., iż: (...) nie do pogodzenia z polityką Partii są metody rozstrzygania sporów środkami administracyjnymi. Z polityką Partii sprzeczne są te metody, które prowadzą nie do zdobycia ludzi, lecz do ich odepchnięcia (podkr. – J.R.N.).

            W czasie, gdy w Polsce ciągle całkowitym tabu było istnienie i rozwój polskich mniejszości narodowych w krajach sąsiednich, ja powoływałem się na to, że na Węgrzech pisze się otwarcie o poczuwaniu się do solidarności i odpowiedzialności za los Węgrów żyjących poza granicami Węgier, na rozwój ich języka macierzystego i przetrwanie etniczne (s. 184).

            Lektura już tej mojej książki z 1971 r. pokazywała, do jakiego stopnia to, co pisałem o Węgrzech, służyło głównie nagłaśnianiu w Polsce innych, bardziej otwartych niż w Polsce rozwiązań, sugerowaniu między wierszami, że różne sprawy można rozwiązywać lepiej i mądrzej.

Spis treści

 

 

Zagrożony przez ambasadzkich skorpionów

 

Przez dwa lata i cztery miesiące (od 1 lutego 1972 do 1 lipca 1974 r.) pracowałem w Ambasadzie Polskiej w Budapeszcie jako drugi sekretarz. Normalny okres pracy w Ambasadzie wynosił 4 lata. Ja zrezygnowałem na 20 miesięcy przed formalnym zakończeniem mojej pracy, mając dość utarczek z zastępcą ambasadora, późniejszym ambasadorem (w latach 80.) Jerzym Zielińskim, moim szefem, a zarazem najbardziej wpływową osobą w ambasadzie. Przyczyną utarczek było głównie to, że ja starałem się w swych notatkach przedstawiać sytuację na Węgrzech zgodnie z moimi obserwacjami jako naukowca (byłem już wówczas po doktoracie) jako złożoną i trudną. Były to lata napięć gospodarczo-społecznych wokół sporów politycznych na górze KC węgierskiej partii komunistycznej i rządu na tle różnych wizji węgierskiej reformy gospodarczej, jej zahamowywania i wynikłych stąd bardzo ważnych zmian personalnych. Moje pokazywanie węgierskich napięć i trudności sytuacji gospodarczej było piętnowane jako czarnowidztwo i „ekstermizm” (zwrot mego szefa, zastępcy ambasadora J. Zielińskiego, wówczas mającego tylko maturę; dopiero z dziesięć lat później skończył studia zaocznie).

Dodatkowym źródłem ataków było to, że w swych notatkach bardzo często zwracałem uwagę na przejawy antypolonizmu w odniesieniu do historii Polski i w ogóle Polaków, występującego we wpływowych węgierskich kręgach partyjnych. Na stanowisku komunistów węgierskich wobec Polaków ciążyły zaszłości z historii. Nie mogli nam zapomnieć znaczenia polskiego zwycięstwa w 1920 r. dla zablokowania powrotu komunistów do władzy na Węgrzech, a także późniejszego współdziałania między Piłsudskim i Horthym. Do tego dochodziła pamięć o roli, jaką odegrały październikowe wydarzenia w Polsce 1956 r. w przyczynieniu się do wybuchu powstania na Węgrzech. Bardzo ważnym źródłem niechęci do Polski były również obawy przed ewentualnym „zaraźliwym” oddziałaniem na Węgry polskiej „kampanii antysyjonistycznej” z 1968 r. Na Węgrzech działa największa społeczność żydowska w Europie Środkowej (ok. 100 tys. osób), a niemała część komunistów pochodzenia żydowskiego miała na Węgrzech pozycje bardzo wpływowe (por. szerzej: J.R. Nowak Spory o historię i współczesność, Warszawa 2000, s. 147-163).

Jako historyk byłem prawdziwie zaszokowany skalą deformowania obrazu dziejów Polski na Węgrzech, zwłaszcza XX-wiecznej historii. W notatkach w ambasadzie wysyłanych do Polski informowałem – pomimo irytacji J. Zielińskiego – o przeróżnych zafałszowaniach obrazu Polski na Węgrzech, zwłaszcza w odniesieniu do II wojny światowej. Piętnowałem tam m.in. tekst kierownika działu kulturalnego dziennika KC WSPR P.E. Fehéra, który napisał o armii polskiej w 1939 r., że była faszystowską. Bardzo ostro skrytykowałem popularną węgierską historię II wojny światowej K.D. Major „Langóló világ” (Płonący świat), w której nie znalazło się ani jedno zdanie o polskim Państwie Podziemnym, polskiej martyrologii, choć była cała strona o niemieckim ruchu oporu (!), o Lidicach etc. Za to o Polakach było przy 1939 r. zdjęcie z rzekomym atakiem polskiej kawalerii na niemieckie czołgi. Ostro piętnowałem antypolskie uogólnienia w powieści G.Gy.Kardosa Orły w kurzu (swoistego rewanżu za polski marzec 1968 r.). W tej powieści-paszkwilu na żołnierzy armii Andersa leczonych w szpitalu w Palestynie w dobie wojny nakreślono ogromnie ciemny obraz Polaków jako nacji. Znalazły się m.in. uogólniające zdania w stylu: Ci Polacy są gorsi od nazistów (por. J.R. Nowak Spory..., op.cit., s. 163-170). Piętnowałem antypolskie uogólnienia wspomnień z Oświęcimia pióra O. Bethlena w książce Życie na ziemi śmierci. Autor pisał m.in. o więźniach polskich w obozie: Jako polscy nacjonaliści przeciwstawiali się Hitlerowi. Ale mają taką samą mentalność jak Hitler i jeśliby uzyskali w Polsce władzę, sami zrobiliby komory gazowe. W swych notatkach ostro reagowałem na przejawy antypolskich uogólnień wynikłych z germanofilstwa (np. w Historii Niemiec Niederhausera i Tokodyego).

Moje częste wskazywanie na ciemniejsze sprawy w obrazie Polaków w niektórych węgierskich mediach i książkach spowodowały wysuwanie przeciwko mnie zarzutów (ze strony J. Zielińskiego i jego kliki w ambasadzie), iż jakoby swoimi notatkami, pełnymi czarnowidztwa dążę do skłócenia dwóch bratnich narodów socjalistycznych, i działam na szkodę socjalizmu. Zarzuty te były tym donośniejsze, że zarówno wtedy, jak i nigdy potem, nie byłem członkiem PZPR. Moje notatki i ich wymowa były oczywiście powszechnie znane w ambasadzie w Budapeszcie i wywoływały różnorodne komentarze. Ja jednak konsekwentnie reagowałem na to, co uważałem za antypolonizm – równocześnie nawiązując bardzo znaczące kontakty z wybitnymi intelektualistami węgierskimi, dążąc do szukania ich wsparcia dla poprawy obrazu Polski na Węgrzech.

Muszę przyznać, że Węgrzy mnie nie zawiedli – miałem paręset znajomych Węgrów, głównie z kręgów intelektualnych, z którymi wiele politykowałem o sprawach polskich i węgierskich. Nikt z nich mnie nie „zasypał”, bo inaczej cały pobyt w Budapeszcie przy takim wrogu jak Zieliński, skończyłby mi się bardzo przykro. Z dumą za to zawsze wspominam dedykację na książce jednego z moich najlepszych węgierskich przyjaciół z czasów ambasady słynnego poety i eseisty Sándora Csoóriego (po 1989 r. S. Csoóri, wielce zasłużony w opozycji pisarskiej przeciw kadaryzmowi, przez wiele lat sprawował funkcję prezesa organizacji, zajmującej się kilkumilionową węgierską diasporą; był odpowiednikiem Stelmachowskiego). W 1974 r. właśnie Csoóri napisał mi w swej książce Utazás, félálombanRobert Nowáknak, draga baratomnak, minden titkunk tudójájanak, minden gondolat képviselöjének. (Robertowi Nowakowi, mojemu drogiemu przyjacielowi, znawcy wszystkich naszych sekretów, reprezentantowi wszystkich naszych myśli). Tacy wspaniali węgierscy przyjaciele osładzali mi wszystkie zagrożenia ze strony ambasadzkich skorpionów z kliki Zielińskiego.

 

Zablokowanie wydania mojej pracy doktorskiej o Węgrzech w latach 1944-1968 (1975 r.)

 

W 1972 r. obroniłem pracę doktorską o historii Węgier lat 1944-1968. 588-stronicowa praca zyskała sobie trzy bardzo dobre recenzje naukowe, w tym m.in. wspomnianego już historyka W. Felczaka, najlepszego znawcy historii Węgier w Polsce, byłego więźnia stalinizmu. W recenzji z 30 listopada 1971 r. Felczak pisał: Oceniając całość rozprawy mgr. Jerzego Roberta Nowaka, trzeba podkreślić ogromny wkład pracy, dokonany przez Autora, jego doskonałą orientację w stosunkach węgierskich, rzetelność informacji i umiejętność krytycznej oceny i segregacji różnorodnego materiału źródłowego. W polskiej literaturze naukowej recenzowana rozprawa, niewątpliwie pionierska, odkrywa nowe pole badań (moje podkr. – J.R.N.).

Poważną część mego doktoratu stanowił opis deformacji i zbrodni okresu stalinowskiego na Węgrzech (od 110 do 187 strony tekstu). Znaczącą część książki stanowił zobiektywizowany kronikarski opis powstania węgierskiego (konsekwentnie pisałem o nim, podobnie jak w książki Węgry 1949-1969 jako o „wydarzeniach październikowych”, unikając oficjalnego określenia o „kontrrewolucji”). Duża część książki (od 364 do 544 strony) zawierała opisy specyficznych rozwiązań węgierskich po 1956 roku, różniących je od innych tzw. krajów socjalistycznych. Pozytywnie oceniałem węgierską reformę gospodarczą, rozliczenia ze stalinizmem (też jedyne w obozie), inną politykę wobec bezpartyjnych (większe ich docenianie). Równocześnie ostro krytykowałem przegięcia oficjalnej węgierskiej „walki z nacjonalizmem” (s. 485-515) i długotrwałe przemilczenia problemu węgierskich mniejszości narodowych za granicami kraju.

Wydanie książkowe mojej pracy doktorskiej (chciałem wydać jej pierwszą część – obejmującą okres do powstania 1956 r.) zostało zablokowane w 1975 r., pomimo wcześniejszych trzech bardzo dobrych recenzji mego doktoratu przez dwie partyjne recenzje wydawnicze dla PWN – dyrektora Instytutu Teorii Partii prof. Adolfa Dobieszewskiego i prof. Władysława Góry. Profesor Dobieszewski pisał m.in.: Autor bardzo często dokumentując poszczególne tezy swojej pracy, powołuje się na uczonych burżuazyjnych (...). Odnoszę wrażenie, iż w ten sposób autor chce nadać swoim poglądom tzw. obiektywny charakter (a najważniejszym weryfikatorem tej obiektywności mają być burżuazyjni uczeni) (...).

Generalnie biorąc, recenzja partyjnego historyka stanowiła jedno wielkie ostrzeżenie przed „niebezpiecznymi treściami”, pisanymi pod wpływem burżuazyjnych uczonych, zawartymi w mojej książce.

Drugi partyjny recenzent – prof. W. Góra przyznawał wysokie walory merytoryczne mojej pracy, pisząc, że: praca jest bardzo interesująca i oparta na bogatym materiale; język jest więcej niż poprawny, żywy, argumentacja interesująca. Tyle że tym pochwałom towarzyszyły ostrzeżenia ideologiczne, które były wręcz niszczące dla szans wydania mojej książki. Prof. Góra pisał bowiem m.in.: W recenzowanej pracy otrzymaliśmy bardzo ponury obraz (...). Obraz, jaki otrzymujemy w książce, jest fałszywy. Bo przecież równocześnie rodziły się nowe Węgry, miliony ludzi tworzyły nowe wartości i stan z 1956 r. w porównaniu ze stanem z1944 r. nie da się porównać. Chociaż autor pisze i o pozytywach, giną one w masie negatywów i właściwie nie bardzo wie czytelnik, co ten socjalizm Węgrom przyniósł (moje podkr. – J.R.N.).

Nie chciałem zastosować się do faktycznie niszczących całą wartość książki zmian i skrótów proponowanych przez obu partyjnych recenzentów i musiałem zrezygnować w tej sytuacji z jej wydania. W ten sposób moja chyba najlepsza i najgłębsza książka okresu lat 1963-1989, „pionierska” według Felczaka, została zamordowana.

 Spis treści

 

Konfiskata artykułu o węgierskich dyskusjach filozoficznych (1977 r.)

 

            W 1977 r. cenzura konfiskuje mój dość spory tekst o sporach w węgierskich kręgach filozoficznych, który miał ukazać się w czasopiśmie filozoficznym „Studiach Filozoficznych”. Co spowodowało konfiskatę tekstu? Dość wymowne pod tym względem są pochodzące od cenzury zakreślenia na tekście artykułu. Jedno z nich odnosi się np. do poglądów znanego z otwartości i nonkonformizmu poglądów filozofa Gy.Markusa (ucznia Gy.Lukácsa), występującego przeciwko próbom administracyjnego „uciszania” poglądów naukowych czy spełnianiu przez filozofię roli spóźnionego teoretycznego usprawiedliwiania wcześniej podjętych decyzji i posunięć politycznych. Inne obszerne zakreślenie cenzury odnosiło się do poglądów nonkonformistycznego filozofa Z. Tordaiego, przeciwstawiających się podejściem próbującym traktować marksizm jako coś monolitycznego. Te i tym podobne stwierdzenia węgierskich filozofów wyraźnie nie odpowiadały polskim cenzorom, którzy skazali cały mój tekst na unicestwienie.

 

Blokowanie w Pagarcie mego wyjazdu w delegacji ZLP na Węgry (jesień 1977 r.)

 

We wrześniu 1977 r. dowiedziałem się, że mam wyjechać w 5-osobowej delegacji ZLP na Węgry w związku z organizowanymi w Budapeszcie uroczystościami 100-lecia urodzin największego węgierskiego poety XX wieku Endre Adyego. (Miałem szczególne prawo do tego wyjazdu jako autor pierwszego w Polsce wyboru poezji Adyego, wydanego właśnie w 1977 r. przez krakowskie Wydawnictwo Literackie). „Ktoś” wyraźnie starał się jednak zadziałać, żebym nie mógł wyjechać w delegacji na budapeszteńskie uroczystości. W Pagarcie, instytucji w owym czasie mocno zdominowanej przez esbeków, ciągle twierdzono, jakoby nie można było jakoś znaleźć mego paszportu. Sprawa się przeciągała od 27 września do 8 października, powodując krańcowe napięcia tuż przed terminem ostatecznego wyjazdu do Budapesztu. Na szczęście pomogły mi przyjazne interwencje osób ceniących moje węgierskie dokonania. Ja starałem się o maksymalne nagłaśnianie w czasie interwencji w Pagarcie, że nieznalezienie na czas mego paszportu i uniemożliwienie w ten sposób wyjazdu w sytuacji, gdy byłem autorem jedynego w Polsce wyboru poezji E. Adyego zaszkodzi sprawie pokazania naszych sukcesów w recepcji węgierskiej kultury. Nie wiadomo, jakie argumenty w końcu poskutkowały, bo mój paszport wreszcie się znalazł, choć dosłownie w ostatniej chwili po paru tygodniach „nerwówki”. Takie to były „zabawy” w owe lata!

Spis treści

 

 

Przymordowana książka” – zesłana „do użytku wewnętrznego” – książka Polityka kulturalna WSPR w latach 1968-1977 (1978 r.)

 

Po powrocie z ambasady w Budapeszcie do pracy w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych przez kilka lat pisałem książkę Polityka kulturalna WSPR w latach 1968-1977. Chciałem, by to była praca pionierska – nie było wówczas w Polsce żadnej książki o polityce kulturalnej któregokolwiek kraju Europy Środkowowschodniej, na dodatek opartej – oprócz ogromnej ilości materiałów prasowych – na paruletnich bezpośrednich obserwacjach i rozmowach. Pisząc tę książkę i pokazując znacznie większą otwartość i elastyczność węgierskiej polityki kulturalnej liczyłem, że trafi ona szerzej do naszych środowisk kulturalnych i prasowych, stanie się znaczącym argumentem na rzecz zwiększenia otwartości polskiej polityki kulturalnej i poszerzenia różnorodności polskich forum kulturalnych. Moja książka pokazywała bardzo szeroko różnorodne mocne punkty węgierskiej kultury, tak jak je widziałem. Pisałem więc m.in. o wyciągniętej z lekcji 1956 r. umiejętności wychodzenia naprzeciw stanom zapalnym w środowiskach kultury i umiejętnego dialogu między władzą a twórcami, otwartych dyskusjach o trudnych problemach (program „168 godzin”, dyskusja „twórzmy lepsze samopoczucie” etc.) (s. 13, 26, 107-108, 178, 181, 187). Pisałem o obfitości publikacji utworów obrachunkowych (s. 29-34, 206-208), o posunięciach zmierzających do polepszenia atmosfery w środowiskach twórczych, powstawaniu nowych forum twórczych (s. 166-170), wysiłkach na rzecz ulepszenia stylu propagandy (s. 176-182). Przytaczałem różne fakty dowodzące wysokiego stopnia docenienia kultury na Węgrzech (s. 38-39, 46-51), o wystąpieniach przeciwko oszczędzaniu na kulturze (s. 209-210). Pisałem o działaniach dla zapewnienia dużo większej otwartości repertuaru filmowego (s. 189), etc. Nie ukrywałem jednak również i spraw trudniejszych – bardzo zaciętych sporów wokół problematyki narodowej, nadmiernego „odbrązowiania historii”, problemów mniejszości węgierskich za granicami kraju, słabych punktów życia kulturalnego (nazbyt zapóźniony formalnie węgierski teatr, nazbyt socrealistyczna, za mało nowoczesna sztuka, etc.).

Liczyłem, że różne prezentowane w książce skutecznie działające rozwiązania węgierskie w sferze kultury dadzą argumenty i naszym twórcom, ułatwią ich upominanie się o bardziej elastyczne metody działania (na wzór tego, co właśnie wówczas robił w kulturze węgierskiej szef tego resortu znakomity reformator I. Pozsgay). Srogo zawiodłem się w swych oczekiwaniach co do efektów lektury mojej książki. Pierwszą niebagatelną przeszkodą okazała się blokada ze strony niekompetentnego pod względem wiedzy o Europie Środkowej, za to bardzo betonowatego w dziedzinie poglądów kierownika zakładu, w którym pracowałem w PISM - prof. Z. Klepackiego. Z niechęci do wyrażanych w mej książce „zbyt śmiałych” poglądów, a może i z osobistej zawiści, Klepacki zadekretował, iż moją książkę – należy „wydać” w 4 egzemplarzach w maszynopisie (pisaną przez kilka lat książkę!). Po moim proteście do Dyrekcji PISM książkę ostatecznie wydano w nakładzie 150 egzemplarzy (a więc bardzo niskim nakładzie), zaopatrując nadrukiem „do użytku wewnętrznego”, co pozbawiło ją możliwości trafienia do najbardziej oczekiwanych przeze mnie odbiorców ze środowisk twórczych. W taki sposób książkę, która mogła być pionierską w ówczesnych polskich warunkach, faktycznie przymordowano.

Znany z krytycznego podejścia do władz krytyk literacki Krzysztof Mętrak pisał o mojej książce w tekście Węgierskie nauki („Ekran” z 1 lutego 1981 r.) m.in.: Na okładce groźny napis: „Do użytku wewnętrznego”. Dlaczego? – nie wiadomo. No nie, jednak po lekturze wiadomo: porównanie osiągnięć przyjaciół w domenie organizacji życia kulturalnego z naszymi, zbyt byłoby (dla niektórych) bolesne” (podkr. – J.R.N.). (...) Książkę Nowaka właśnie dlatego powinien przeczytać u nas każdy, kto działa w sferze polityki kulturalnej, gwoli zastanowienia, a czasem także przestrogi.

Mętrak wyraźnie stwierdzał, co warto przyjąć w Polsce z zalecanych przeze mnie „węgierskich” metod, pisząc: Rezygnując z rozstrzygania sporów drogą administracyjnych zakazów i występując przeciw próbom tematycznego, politycznego, etc. „zawężania” życia kulturalnego umożliwiono np. rozwój twórczości „obrachunkowej”, zarówno w literaturze jak i filmie. (...) Można by z książki Jerzego Roberta Nowaka cytować i cytować wypowiedzi czołowych osobistości węgierskiego życia politycznego i kulturalnego: brzmią dla nas ożywczo. Jest jeszcze jeden powód, aby nie powściągać tym razem owej pasji cytowania: zdaje się, że wypowiedzi węgierskich komunistów byłyby u nas jeszcze niedawno niecenzuralne (moje podkr. – J.R.N.).

Rzecz znamienna, że cyniczny oszczerca T. Terlikowski próbował nawet tę moją książkę o węgierskiej polityce kulturalnej, tak przyblokowaną w 1978 r. za jej śmiałość, ukazać jako dowód mojej rzekomej proreżimowości! (w paszkwilanckim artykule na łamach „Racji Polskiej” z 2003 r.).

Spis treści

 

 

Cenzura konfiskuje mój tekst Węgierska sztuka dialogu („Polityka” z 12 października 1979 r.)

 

Pisząc swą recenzję w 1981 r. z mej książki o polityce kulturalnej Węgier K. Mętrak nie wiedział, jak bardzo niecenzuralne okazały się jej treści przed przełomem sierpnia 1980 r. Otóż łukaszewiczowski beton okazał się bardzo konsekwentny w blokowaniu mego powoływania się na znacznie bardziej otwarte węgierskie wzory. Podczas gdy moją książkę o węgierskiej polityce kulturalnej dopuszczono w mikroskopijnym nakładzie 150 egzemplarzy i tylko do użytku wewnętrznego, to już bezlitośnie zlikwidowano próbę syntetycznego przedstawienia tym samych treści na łamach wielkonakładowej „Polityki” z 12 października 1979 r. W skonfiskowanym tekście, zatytułowanym Węgierska sztuka dialogu pisałem m.in. o wielkiej ilości książek, filmów i sztuk rozrachunkowych na Węgrzech, podejmowaniu nawet tak drażliwej tematyki 1956 r. Pisałem również o wyraźnej trosce władz węgierskich o wspieranie rozwoju i eksportu dzieł węgierskiej kultury, o otwartości węgierskich dyskusji na tematy społeczno-polityczne etc. Wszystko to uznano za zbyt „niepoprawną politycznie” lekturę dla polskich czytelników!

Spis treści

 

 

MSZ zablokowuje mój artykuł o Albanii w „Sprawach Międzynarodowych” (październik 1979 r.)

 

Latem 1979 r. napisałem dla redakcji „Spraw Międzynarodowych” obszerny (42 str. maszynopisu) artykuł Polityka zagraniczna Albanii. W recenzji W. Książka z dnia 27 sierpnia 1979 r. artykuł mój uznano za „bardzo interesujący” i „nowatorski”. Pomimo tak pozytywnej recenzji publikacja mego tekstu została zablokowana przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych po parumiesięcznym przetrzymaniu artykułu w MSZ-cie. Dyrektor Departamentu I - W. Napieraj uzasadnił zablokowanie publikacji mego tekstu pismem z dnia 20 października 1979 r. stwierdzającym, iż: niezależnie od walorów merytorycznych i wysokiej oceny artykułu dr. Jerzego Nowaka pt. „Polityka zagraniczna Albanii” mamy zasadnicze wątpliwości co do publikacji oficjalnej tego artykułu. Na obecnym etapie nie podejmujemy spraw Albanii na łamach prasy.

Spis treści

 

 

W obronie polskiej historii przeciw kłamstwom na łamach organu KC WSPR (lipiec 1980 r.)

 

20 lipca 1980 roku opublikowałem w węgierskim popularnym tygodniku „Uj Tükör” artykuł Lengyel urak és egy magyar publicista (Polscy panowie i pewien węgierski publicysta). Stanowił on bardzo ostrą ripostę przeciwko szkalującemu polskie powstania narodowe artykułowi prokomunistycznego pisarza Andrása Mihalya Rónaiego, publikowanemu na łamach dziennika KC WSPR „Nëpszabadság” z 4 kwietnia 1980 roku. W artykule piętnował on polskie powstania narodowe jako rzekome „walki polskich panów”, myślących tylko o tym większym ucisku feudalnym (por. szerzej: J.R. Nowak Spory o historię..., op.cit., s. 177-180). Publikowany przeze mnie w wielkonakładowym węgierskim tygodniku „Uj Tükör” z 20 lipca 1980 r. artykuł polemiczny z Rónayem był swego rodzaju wyjątkiem w ówczesnej węgierskiej prasie. Rzadko kiedy dopuszczano na Węgrzech publikacje artykułu polemizującego z tekstem zamieszczonym w głównej partyjnej „wyroczni” – dzienniku KC partii komunistycznej „Népszabadság”. Co więcej, mój artykuł nicował na strzępy argumentację znanego partyjnego publicysty, gruntownie ją ośmieszając i pokazując jej absurdalność. András Mihály Rónay nie ośmielił się polemizować z rozległą faktografią na temat spraw polskich i polsko-węgierskich w moim tekście. Do redakcji „Uj Tükör” napłynęły liczne listy popierające moje stanowisko.

Spis treści

 

 

Współpraca z tygodnikiem „Solidarnością”  (pod pseudonimem Maron) w 1981 r.

 

Przy okazji przypomnę fakt wspomniany w „Gazecie Wyborczej” 17 października 1995 r. przez mego obecnego przeciwnika politycznego Waldemara Kuczyńskiego, a w 1981 r. zastępcy redaktora naczelnego tygodnika „Solidarność”, że w 1981 r. pisywałem do tego tygodnika pod pseudonimem „Maron” (ze względu na pracę w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, podległym MSZ). Opracowywałem dla „Solidarności” przeglądy prasy zachodniej pt. W oczach Zachodu, starając się przeciwstawić fałszywemu obrazowi sączonemu w oficjalnych mediach, jakoby na Zachodzie powszechnie miano już dość „polskiej solidarności anarchii i chaosu”. Oto, co pisałem już na wstępie w pierwszym moim przeglądzie prasy, publikowanym w tygodniku „Solidarność” z 26 czerwca 1981 r.: Od wielu miesięcy coraz bardziej zachowawczy redaktorzy-manipulatorzy z niektórych środków masowego przekazu uparli odwoływać się do zachodniej prasy, by pokazać, jak to wszyscy na Zachodzie są zmęczeni naszym społeczeństwem i naszą „Solidarnością”, tym, czego Polacy żądają i tym, o czym marzą. Manipulowanie owym rzekomym „zmęczeniem” niecierpliwymi, anachronicznymi Polakami jest tym bardziej groteskowe w zestawieniu z autentycznym tonem przeważającej części artykułów prasy zagranicznej. Widać w nich zarówno wiele zrozumienia dla ciężkiej sytuacji Polski i Polaków, jak i to, że stoimy przed wielką szansą sensownych reform, które sprawią, że „Polska będzie Polską” (...).

            Aby rozbijać manipulacje antysolidarnościowe przytaczałem teksty z wielojęzycznej prasy m.in. z francuskiego „Le Nouvel Observateur”, „Le Figaro”, „Le Monde” i „L’Express”, niemieckiego „Der Spiegel”, „Handelsblatt”, „Frankfurter Rundschau”, brytyjskiego „The Guardian” i „Financial Times”, amerykańskiego „International Herald Tribune” i „Christian Science Monitor”, włoskiej „Rinascity”.

Spis treści

 

 

Daniel Passent „demaskuje” moje węgierskie „kamuflaże”

 

W lecie 1981 roku napisałem do „Polityki” artykuł Stracone lata o Węgrzech 1953-1956 pokazujący, jak wielką cenę zapłacono tam za blokowanie zmian przez kierownictwo węgierskiej partii komunistycznej. Pod węgierskim kostiumem wydarzeń starałem się maksymalnie mocno sączyć sugestie, że podobne blokowanie niezbędnych zmian w Polsce może skończyć się u nas równie katastrofalnymi skutkami, jak na Węgrzech w 1956 roku. W „Polityce” doskonale wyczuto, o co chodzi w moim tekście.

Blokowano go przez parę miesięcy, a wydrukowano w końcu dopiero 19 września 1981 roku, opatrując go w tym samym numerze odrębnym komentarzem polemicznym zastępcy redaktora naczelnego „Polityki”, który stanowczo przestrzegał przed moimi konkluzjami. Było to coś szczególnego – redakcja „Polityki” drukowała jakiś artykuł, a równocześnie z góry przestrzegała przed jego „niebezpiecznym” interpretowaniem zgodnie z wymową, którą mu nadał autor. W tekście pt. Polska 1980. Węgry 1955? Passent chwalił mój artykuł, nazywał ozdobą numeru, ale zaraz potem przestrzegał przed  zbyt łatwymi analogiami do naszej dzisiejszej sytuacji, które nieodparcie nasuwają się podczas lektury „Straconych lat”. Pisał: Teza naszego szanownego współpracownika JRN jest następująca: ponieważ system stalinowski na Węgrzech był niebywale represyjny, a polityka partii niezwykle dogmatyczna, wobec tego zapoczątkowany w 1953 r. proces liberalizacji i destalinizacji mógł uchronić kraj przed tragedią 1956 r., gdyby nie konserwatyzm, krótkowzroczność oraz egoizm grupy Rákosiego i Gerö, która – mając większość w KC – zmiany te sabotowała, rozgromiła reformatorskie skrzydło Imre Nagya (...) J.R. Nowak operuje przy tym tak sugestywnie szczegółami (...), że analogie nasuwają się same: jeżeli sprawy w Polsce potoczą się równie tragicznie jak na Węgrzech, to winne będzie tylko konserwatywne, defensywne kierownictwo partii (moje obecne podkr. – J.R.N.). Dalej Passent stwierdzał, że ostrzega czytelników przed łatwymi analogiami, przyznając, że ja nigdzie nie piszę wprost, że taka analogia istnieje, ale sugestia kryje się w każdym zdaniu,napisanym przeze mnie.

Polemizując z wymową mego tekstu, sugerującego między wierszami, że całą winę za katastrofalne blokowanie zmian ponosi kierownictwo polskiej partii, Passent zapewniał m.in., że ogromnie różnimy się dziś – w 1981 roku z tamtymi Węgrami z 1955 r. – jesteśmy przede wszystkim o niebo bardziej wolni. Pisał to wszystko 19 września 1981 r., na niecałe dwa miesiące przed wprowadzeniem stanu wojennego!

 

Piszę pod węgierskim pseudonimem artykuł do drugoobiegowego czasopisma „NTO” (grudzień 1981 r.)

 

W grudniu 1981 r. napisałem pod węgierskim pseudonimem J. Kovács artykuł do podziemnego solidarnościowego periodyku „NTO” (numer nie wyszedł ostatecznie na skutek skonfiskowania materiałów po wprowadzeniu stanu wojennego). W artykule tym zachęcałem – jako rzekomy Węgier – polskich czytelników, by Polacy już więcej nie oglądali się na węgierskie doświadczenia i reformy, bo już sami są na dużo lepszej drodze. Wskazywałem na słabości kadaryzmu, kupienie ludzi „gospodarczo”, przy zaniedbaniu rozwoju swobód obywatelskich. Postulowałem, by Polacy poszli dużo dalej niż Węgry ku autentycznej demokracji.

 

Przeciwko eksponowaniu Węgier jako „wzorca” twardych metod w walce z „kontrrewolucją”

 

Już w grudniu 1981 r. dało się zaznaczyć, że najtwardszy partyjny beton w telewizji próbuje wykorzystać przykład Węgier Kádára jako „wzorzec” dla lansowania potrzeby twardej rozprawy z polską „kontrrewolucją” (trzykrotnie pokazano w Telewizji Polskiej fatalny propagandowy film węgierski o 1956 r. i rozprawie ze zwolennikami I. Nagya po powstaniu). W tej sytuacji postanowiłem się skonsultować z liberalnym i rzeczowym dyrektorem PISM-u prof. dr. hab. Januszem Symonidesem, do którego miałem o wiele więcej zaufania niż do całego mnóstwa pracowników PISM. Zaufanie było wzajemne. 29 czy 30 grudnia 1981 r. zdecydowaliśmy się na dłuższą wspólną rozmowę podczas spaceru, zamiast w pomieszczeniach instytutowych. Przeszliśmy od Wareckiej aż na Stegny w pobliże mieszkania prof. Symonidesa, zastanawiając się, jak Polak z Polakiem, co robić w tej sytuacji. Mówiłem o skrajnej skali powoływania się w telewizji na przykład Węgier jako wzorca „niezbędnej twardej rozmowy z kontrrewolucją” i wskazywałem, że łatwo byłoby ten wzorzec obalić w oparciu o różne wystąpienia Kádára. Dowodząc, że węgierskie władze uznały, iż na dłuższą metę nic nie zdoła się załatwić wyłącznie środkami administracyjnymi i trzeba „dialogować” z narodem. Prof. Symonides zachęcił mnie wówczas do napisania jak najszybciej krótkiej ekspertyzy na temat węgierskich doświadczeń wychodzenia z ogromnie ciężkiego kryzysu, obiecując, że taki tekst przekazałby jak najszybciej stosunkowo bardziej otwartemu wśród ówczesnych władz Barcikowskiemu. W ekspertyzie konsekwentnie i chyba dość udanie przeciwstawiałem węgierskie „dialogowe” działania lat 60. czechosłowackiej twardej drodze, która tylko mnożyła wrogów. Później w oparciu o ekspertyzę opublikowałem już w kwietniu 1982 r. bardzo obszerny artykuł w „Polityce”, z odpowiednim doborem informacji (m.in. cytatów z J. Kádára), pokazujących, że na Węgrzech bardzo szybko, bo już w 1957 r. zrozumiano, że daleko nie zajedzie się samymi środkami administracyjnymi, poleganiem na siłach bezpieczeństwa i policji. Na pewno kreślony przeze mnie obraz Węgier kádárowskich był zbyt różowym, dobrze wiedziałem o różnych kádárowskich bezprawiach przed 1960 r., terrorze wobec zwolenników Nagya. Uznałem jednak, że w ówczesnej sytuacji trzeba maksymalnie mocno przytaczać wszystko, co tylko możliwe o kádárowskich niechęciach do skupiania się wyłącznie na środkach administracyjnych. W czasie, gdy w Polsce rozszalała się fala antyinteligenckości, tym potrzebniejsze było powoływanie się na węgierskie ostrzeżenia z 1957 r. przeciwko fali antyinteligenckiego zamordyzmu. W czasie, gdy u nas betonowe media na czele z telewizją wciąż gromiły „rewizjonizm” i „kontrrewolucję”, tym bardziej celowe było przypominanie, że Węgrzy od początku realizowali walkę na dwa fronty: przeciwko rewizjonizmowi i dogmatyzmowi, odpowiednio dawkując przykłady tak, by pokazać jak największe rozmiary węgierskiej walki przeciw dogmatyzmowi i osobistego bardzo wielkiego zaangażowania Kádára w tej sprawie.

Spis treści

 

 

Telewizyjny atak na moją książkę w marcu 1982 r.

 

W grudniu 1981 r. wydałem w wydawnictwie studenckim na UW część mego doktoratu z 1972 r., obejmującą lata 1949-1956 na Węgrzech pt. Węgry, Trudne lata 1949-1956. I właśnie tę książkę zaatakowano 9 marca 1982 r. w telewizji stanu wojennego w audycji na temat tego, co znaleziono w bibliotece podziemnej „Solidarności” w Katowicach pokazano moją wydaną w grudniu 1981 r. książkę Węgry. Trudne lata 1949-1956. Książkę pokazano obok książek Sołżenicyna i Moczulskiego, i pokazywano najdłużej – miała fotogeniczną okładkę ze sceną manifestacji pod budapeszteńskim pomnikiem gen. Bema w październiku 1956 r. Ukazanie książki w tym kontekście miało stworzyć wrażenie, że byłem autorem podziemnej, nielegalnej publikacji; czegóż więc dalej jeszcze pracuję w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (PISM), podległym MSZ-owi?!

Po konsultacji z dyrektorem PISM J. Symonidesem postanowiłem wystąpić o sprostowanie informacji podane w telewizji, powołując się na fakt, że moja książka została wydana w grudniu 1981 r. wlegalnym wydawnictwie studenckim na UW. Sprawa była zbyt jednoznaczna z prawnego punktu widzenia. Po dwóch dniach oficjalny lektor telewizyjny przyznał więc, że popełniono pomyłkę, informując o mojej książce jako podziemnej publikacji. Tyle że tuż przedtem próbowano namówić mnie do wystąpienia w ówczesnej telewizji stanu wojennego, zachęcając obietnicą obszernego przedstawienia całego mojego dorobku. Pod jakimś pretekstem odmówiłem wystąpienia, podobnie jak i paru nagabywaniom w późniejszych miesiącach. Co więcej, konsekwentnie przez cały okres od 13 grudnia 1981 do 1989 r. nigdy nie wystąpiłem ani w telewizji, ani w programie radiowym, w przeciwieństwie do, niestety, dość licznych moich kolegów z PISM-u. (A swoją drogą byłoby pouczające przypomnienie rozlicznych aktorów, naukowców i publicystów, paradujących w reżimowej telewizji jako „Misie z okienka”, wbrew powszechnemu społecznemu potępieniu).

Spis treści

 

 

Artykuł w „Polityce” przeciwko metodom „twardogłowych” (kwiecień 1982 r.)

 

Starałem się maksymalnie wykorzystać pozycję najbardziej znanego badacza spraw węgierskich, by przeciwstawić różne antydogmatyczne rozwiązania węgierskie polityce „twardogłowych” z partyjnego betonu w Polsce. Nader wymowna była moja pierwsza większa publikacja tego typu, zawierający ponad kolumnę tekstu artykuł Jak Węgry wychodziły z kryzysu, publikowany w „Polityce” 24 kwietnia 1982 r. W czasie, gdy w ówczesnych mediach w Polsce dominowały apele o jak najostrzejszą rozprawę z „kontrrewolucyjnymi” przeciwnikami, ja starałem się pokazywać to, iż Kádár i jego współpracownicy od początku przeciwstawiali się „mnożeniu wrogów” i skupianiu się na metodach administracyjnych i bezpieczniackich. Bardzo jednoznaczna pod tym względem była wymowa moich stwierdzeń, informacji faktograficznych i cytatów zawartych w przeważającej części mego artykułu, piętnującego na przykładzie Węgier tendencje dogmatyczne i antyinteligenckie, a zarazem pokazującego sukcesy polityki dążącej do prowadzenia dialogu z narodem, „zabliźniania ran po 1956 roku”.

Czytelnikom mego tekstu, wywodzącym się z tzw. siłowych resortów czy telewizyjnym „betonom”, na pewno nie przypadły do gustu moje jednoznaczne stwierdzenia w stylu: Dziś wydaje się wprost zdumiewające, jak bardzo silne były jeszcze na przełomie 1956 i 1957 roku (...) tendencje zachowawcze, pozycje ludzi, którzy „niczego się nie nauczyli” w czasie tragicznych wydarzeń październikowych i marzyli o powrocie do wygodnych, starych, rakosistowskich metod działania. Nie wyciągając żadnych wniosków z kompromitacji starych metod rządzenia, pragnęli znowu oprzeć funkcjonowanie władzy wyłącznie na sile wojska i bezpieczeństwa, zabrania się „twardą ręką”, wyłącznie metodami administracyjnym, za wszelkie przejawy autentycznej i wyimaginowanej opozycji (moje obecne podkr. – J.R.N.).

Zaraz potem cytowałem informacje o tym, że Kádár ostro przeciwstawiał się poglądom tego typu, koncentrowaniu się na „szybkim rozpoznawaniu wroga”, zamiast skupianiu na „codziennym pozyskiwaniu mas”. Pisałem o występowaniu Kádára przeciwko forsowaniu „skrajnie nietolerancyjnej polityki wobec ludzi” mnożącej wrogów. Cytowałem artykuł węgierski z 19 grudnia 1956 r., krytykujący zdarzające się tu i ówdzie fakty stosowania bezprawnych metod wobec aresztowanych. Przytaczałem opinię Kádára z 29 czerwca 1957 r.: Musimy być jednak ostrożni, aby w kołach różnych organów bezpieczeństwa państwowego nie odżył duch awangardyzmu, poczucie, że na żadnej innej sferze działalności państwowej nie można w pełni polegać i że tylko Władze Bezpieczeństwa Państwowego są w pełni godne zaufania (moje obecne podkr. – J.R.N.). Myślę, że przytaczanie wówczas właśnie tego typu wypowiedzi Kádára miało jednoznaczną wymowę w czasie coraz większego rozpanoszenia się bezpieki wraz z umacnianiem stanu wojennego.

Szeroko przedstawiałem apele Kádára, krytykujące samozadufanie aparatu władzy i lekceważenie starań o poznanie autentycznych nastrojów społeczeństwa, m.in. tak wymowną wypowiedź Kádára: Ważne jest, gdy dobrze znamy nasze cele, ale warto od czasu do czasu obejrzeć się do tyłu i zobaczyć czy jeszcze ktoś za nami idzie. Wskazywałem na różne coraz bardziej „otwarte metody” działania węgierskiego kierownictwa po 1956 r., m.in. zasadę dopuszczenia bezpartyjnych fachowców na wszystkie stanowiska: - społeczne czy państwowe, - najniższe czy najwyższe, oczywiście poza funkcjami partyjnymi. Pisałem o bardzo znaczącym ograniczeniu zasięgu nomenklatury przy obsadzie stanowisk i przeciwstawianiu się wszelkiej formie dyskryminowania byłych członków partii, którzy nie chcieli wstąpić do nowej partii komunistycznej. Pisałem o wyrażanej przez kádárowskie władze krytyce tendencji do potępiania w czambuł całej inteligencji jako „reakcyjnej”. Wskazywałem na znaczenie wprowadzenia na Węgrzech pierwszej w „obozie socjalistycznym” całościowej reformy gospodarczej, utrzymanej pomimo załamania krzywej reform w krajach socjalistycznych po 1968 r. Kończyłem tekst uwagami powołującymi się na to, iż węgierscy przywódcy uznali, że mały naród węgierski już bardzo wycierpiał i należy za wszelką cenę oszczędzić mu dalszych zbędnych cierpień i ofiar. Cytowałem przy tym wypowiedź J. Kádára o potrzebie kompromisu i przeciwko eksperymentowaniu z teoriami na 10 milionach obywateli.

Spis treści

 

 

Atak „twardogłowych” z „Rzeczywistości” (sierpień 1982 r.)

 

            Już w sierpniu 1982 r. mój tekst z „Polityki” został bardzo ostro zaatakowany na łamach powiązanej z ludźmi z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych betonowej „Rzeczywistości” przez niejakiego E. Wąsika. W tekście pt. Dosyć już tych wertepów! przypominałem, co było istotą mego zaatakowanego przez „Rzeczywistość” artykułu. Wskazywałem więc, iż: Pisałem, że węgierska partia od początku odrzuciła pozornie wygodniejszą i wypróbowaną drogę – skoncentrowała się wyłącznie na administracyjnych metodach utrwalania władzy w dążeniu do zaoszczędzenia swemu narodowi zbytecznych cierpień i ofiar (...). Przypominałem wreszcie, że Węgrzy przywiązywali szczególną wagę do gruntownego naprawiania raz ujawnionych błędów, by już nigdy do nich nie powracać, o tym, że potrafili wyciągnąć wniosek zarówno ze swej „lekcji 1956 r.”, jak i z lekcji innych narodów, w tym zwłaszcza Polski w 1970 roku.

            Z gwałtownych sprzeciwów redaktora „Rzeczywistości” wobec powyższych, wcale nie tylko „węgierskich” rozwiązań, można sobie dość łatwo wyobrazić, jaką inną wypróbowaną drogę zaleca on swym rodakom. Na zasadzie prostego zabiegu logicznego można bez trudu odtworzyć cały program autora. Siłą, siłą i jeszcze raz siłą – oto jedyna kuracja zalecana przez Wąsika (moje obecne podkr. – J.R.N.).

Ja zaś występowałem za czymś z gruntu przeciwstawnym w swojej polemice z „Rzeczywistością”, akcentując: Otóż, jeśli Węgrom, w dużo lepszej od nas sytuacji, w warunkach szybkiej stabilizacji ekonomicznej i szybkiej poprawy stopy życiowej opłaciło się podjąć maksymalne wysiłki dla pozyskania najszerszych rzesz społeczeństwa, milionów bezpartyjnych, to chyba ta właśnie sprawa, dialog z narodem, rozwiązania polityczne, porozumienie narodowe powinny być zasadniczym motorem działania w Polsce, gdzie tak trudno liczyć na szybką poprawę sytuacji gospodarczej. Jeśli nie mamy co dać ekonomicznie w najbliższej przyszłości, to tym bardziej powinniśmy zwrócić uwagę na to, co można dać w dziedzinie polityczne, na utworzenie różnorodnych gwarancji instytucjonalnych demokracji (moje obecne podkr. – J.R.N.).

            W tylekroć trudniejszej od Węgrów sytuacji, tym bardziej nie możemy sobie pozwolić na niedocenienie metod politycznych, metod dialogu ze społeczeństwem, niezbędnych gruntownych reform politycznych, zmierzających do zapewnienia autentycznego udziału mas bezpartyjnych we współrządzeniu krajem. Myślę, że właśnie te środki, ten dialog z narodem, zrozumienie dla jego postulatów i jego oczekiwań mogą być naszą największą szansą na wyjście z gospodarczego dołka, w jakim się znaleźliśmy.

            Wymowa mojej polemiki z zamordystami  „Rzeczywistości” była dla wszystkich jednoznaczna. By przypomnieć choćby, co napisano na ten temat w omówieniu mojej polemiki w „Przekroju” z 15 sierpnia 1982 r. w rubryce Co piszą inniJak wynika z polemiki, Nowak nie wierzy w argumenty siły i w przeciwieństwie do swego oponenta uważa, że to władza powinna sobie pozyskiwać zaufanie społeczeństwa, a nie odwrotnie (moje obecne podkr. – J.R.N.).

            Taka wymowa mego tekstu polemizującego z zamordystami z „Rzeczywistości” była aż nadto jednoznaczna w sytuacji, gdy w praktyce stanu wojennego coraz bardziej umacniały się wręcz odmienne trendy. Przypuszczalnie puszczenie w „Polityce” takiego mego tekstu, oponującego przeciwko stawianiu na siłę, siłę i jeszcze raz siłę uznano za poważny błąd polityczny, bo już po kilku miesiącach podobnej wymowy moje teksty były bezwzględnie konfiskowane przez cenzurę w czasopismach o wielokrotnie niższym nakładzie niż „Polityka” (vide: konfiskata w „Zdaniu” moich artykułówNiebezpieczeństwo dogmatyzmu, Nie mnożyć wrogów Polityka dialogu. W „Przeglądzie Technicznym” mego szkicu Węgierskie wyzwanie).

Spis treści

 

 

Ponowny atak „Rzeczywistości” (12 września 1982 r.)

 

12 września 1982 r. „Rzeczywistość” ponownie atakuje mnie – piórem S. Hłodzika. Autor piętnuje mnie za twierdzenie, że przyhamowanie reformy jest przyczyną wszelkiego zła. Podobnie jak poprzedni autor „Rzeczywistości” (E. Wąsik) odrzuca moje opinie powołujące się na wzór węgierski jako lek na polskie bolączki gospodarcze, społeczne i polityczne. Autor betonowej „Rzeczywistości” atakuje mnie szczególnie mocno za nadużywanie epitetu dogmatyzmu. Twierdzi, że służy to paraliżowaniu informacji. Hłodzik donosi przy tym na mnie, kojarząc mnie z zachodnimi rozgłośniami, że w podobnym nadużywaniu epitetu dogmatyzmu celują zachodnie rozgłośnie i to wyrządza naszemu narodowi niepowetowane szkody.

Spis treści

 

 

Moje artykuły w obronie inteligencji (marzec-czerwiec 1982 r.)

 

Powołując się na węgierskie doświadczenia w moich tekstach z 1982 r. konsekwentnie występowałem przeciwko tak silnej wówczas nagonce antyinteligenckiej. To było głównym tematem moich tekstów O inteligencji z innej perspektywy. Doświadczenia węgierskie („Rzeczpospolita” z16 marca 1982 r.) i Twórcy i polityka („Radar” z początków czerwca 1982 r.). W tym ostatnim tekście pisałem m.in.: W ostatnich miesiącach szeroko rozlała się fala zadęcia antyinteligenckiego. Poszturchiwania „niegrzecznej” inteligencji, próby ustawienia jej in corpore do kąta czy posadzenia na ławce kar stały się dla niektórych czymś wymarzonym (moje obecne podkr. – J.R.N.).

 

Odrzucenie w „Polityce” mego tekstu o „węgierskich kompromisach”

 

W maju 1982 r. w „Polityce” nie przyjęto do druku mego tekstu Węgierskie kompromisy na temat różnych kompromisów w historii Węgier. Mój artykuł jak zwykle zawierał „drugie dno” – pokazujące, jak doszło do różnych kompromisów między Węgrami a ich austriackim zaborcą (ostatni w 1867 r.) sugerowałem między wierszami potrzebę takiego kompromisu w Polsce. Pod koniec mego tekstu pisałem, że kompromis Węgier i Austrii w 1867 r. był zdeterminowany rozpaczliwym szukaniem przez obie strony wyjścia z sytuacji zdawałoby się bez wyjścia, sytuacji patowej, w której żadna ze stron nie mogła uzyskać trwałej przewagi, względnie, w której uzyskanie decydującej przewagi mogłoby nastąpić tylko za cenę dalszej destabilizacji i ciągłych buntów, konieczności ciągłego nawrotu do sankcji i represji. Decydującą rolę w odrzuceniu mego tekstu odegrał bardzo wpływowy wówczas w „Polityce” prof. A. Garlicki, związany z bezpieką od 1953 r. i wielce zaprzyjaźniony z J. Urbanem (nic dziwnego, że mój nawołujący do kompromisu w maju 1982 r. tekst tak mu mocno nie odpowiadał). Po odrzuceniu w „Polityce” mój tekst Węgierskie kompromisy wydrukowano w lipcu 1982 r. w krakowskim miesięczniku „Zdanie”.

Spis treści

 

 

Skonfiskowanie mego artykułu Niebezpieczeństwo dogmatyzmu w „Zdaniu” (grudzień 1982 r.)

 

Skonfiskowany w „Zdaniu” tekst zawierał część informacji faktograficznych przedstawianych już przeze mnie w „Polityce” z kwietnia 1982 r., ale teraz uznanych już za zbyt „niebezpieczne dla czytelników”. Były tam m.in. uwagi o odrzuceniu przez węgierskie kierownictwo ludzi, którzy pragnęli znowu oprzeć funkcjonowanie władzy wyłącznie na sile wojska i milicji, cytat z Kádára piętnujący groźbę odżywania w kołach różnych organów bezpieczeństwa państwowego ducha awangardyzmu, poczucia, że tylko władze Bezpieczeństwa Państwowego są godne zaufania. Trzon artykułu koncentrował się jednak przede wszystkim na węgierskich doświadczeniach z walki z dogmatyzmem i zamordyzmem, opisywał konkretne kroki podjęte przez kádárowskie kierownictwo dla oczyszczania aparatu władzy z nurtu „twardogłowych”. Pokazywałem m.in. obszernie nakreśloną sylwetkę najbardziej prymitywnego przedstawiciela nurtu twardogłowych na Węgrzech, nosiciela skrajnych poglądów antyinteligenckich Gy.Marosána (odpowiednika A. Siwaka), usuniętego z Biura Politycznego KC WSPR w 1962 r. Cytowałem opinię Kádára, że naród nigdy nie przebaczy kierownictwu ponownego nawrotu do raz rozpoznanych i potępionych błędów. Pisałem o lekcji 1956 r., która kazała węgierskim władzom wypracować „system wczesnego ostrzegania”, „wychodzenia naprzeciw wszelkim rodzącym się problemom już przy pierwszych sygnałach pojawiających się trudności”, „otwartego mówienia o błędach”. Wszystko to w oczach cenzorów zasługiwało na całkowite skasowanie tak „niebezpiecznego tekstu”!

 

 

Konfiskata tekstu Węgry 82. Przezwyciężanie niedosytu („Polityka” 4 grudnia 1982 r.)

 

            Powyższy tekst na niemal całą kolumnę w „Polityce” został napisany przeze mnie jako druga część korespondencji z Węgier wspólnie z M. Grelą. Podczas, gdy pierwsza opublikowana część korespondencji omawiała sytuację gospodarczą na Węgrzech, druga – skonfiskowana część omawiała problemy węgierskiej sytuacji politycznej i społecznej. Pokazywała, że dla sukcesu reformy gospodarczej potrzebne są również głębsze zmiany polityczne i społeczne, dogadywanie się z inteligencją. Wskazywała również na różne trudności na Węgrzech wynikłe z pewnego skostnienia i sformalizowania życia politycznego i społecznego. Pisaliśmy również o węgierskich projektach przełamania apatii społeczne, m.in. znaczącego rozszerzenia liczby okręgów wyborczych z 2-3 kandydatami na jedno miejsce w parlamencie, zwiększenia kontroli parlamentu. Wszystko to jakże wyraźnie nie spodobało się cenzorom, którzy uśmiercili artykuł.

Spis treści

 

 

Skonfiskowanie mego artykułu Węgry: z historii dialogu (1983 r.)

 

W lipcu 1983 roku cenzura wstrzymała na łamach „Zdania” mój dość obszerny artykuł: Węgry: z historii dialogu. W tekście od redaktora naczelnego, zamieszczonym na stronie tuż po okładce numeru informowano: Zapowiedziany na okładce artykuł Jerzego R. Nowaka wydrukujemy – ze względów technicznych – w jednym z najbliższych numerów. Interwencja cenzury nazywała się wówczas, jak widać „względami technicznymi”. Tym razem jednak tekst mego artykułu rzeczywiście wydrukowano z opóźnieniem kilkumiesięcznym – w listopadzie 1983 roku. Co spowodowało najpierw konfiskatę tekstu przez cenzurę? Głównie chyba to, że powoływałem się na przykłady z polityki węgierskiej jako dowody potrzeby dialogu między władzą a intelektualistami, potrzeby dochodzenia do kompromisów, pełnego odejścia od metod dzielenia ludzi „na zaufanych i podejrzanych, z powodu tego czy innego wydarzenia z przeszłości”. Podobnie jak w innym wstrzymanym tekście Nie mnożyć wrogów przytaczałem liczne przykłady dojścia do wpływowych stanowisk w latach 60. różnych osób, które czasowo zderzyły się z polityką partii komunistycznej w 1956 i 1957 roku. Akcentowałem, że oficjalna węgierska polityka kulturalna przeciwstawia się próbom stwarzania sztucznego monopolu jakichś grup w dziedzinie nauki i kultury, opowiada się przeciwko rozstrzyganiu sporów na drodze administracyjnej etc., etc.

Spis treści

 

 

Cenzura zdejmuje mój tekst Nie mnożyć wrogów (1983 r.)

 

            W 1983 r. cenzura skonfiskowała w „Zdaniu” mój tekst Nie mnożyć wrogów. Cóż ściągnęło przeciw memu tekstowi „szczujność cenzorów”? Myślę, że sprawiło to głównie propagowanie przeze mnie dużo bardziej otwartej polityki w odniesieniu do osób, które stanęły w pewnym okresie po stronie przeciwnej wobec partii komunistycznej. Szło to na przekór polityce ówczesnego betonu w Polsce, prowadzącego konsekwentne „czystki” osób uznanych za niedostatecznie posłuszne na wzór janczarów. Przypomnijmy, że w tym czasie w odstawkę konsekwentnie posyłano różnych „liberałów” partyjnych typu T. Fiszbacha. A ja tymczasem pisałem, iż kierownictwo WSPR uznało po 1956 r., że nie wolno nikogo z góry odpisywać na straty, niezależnie od jego takich czy innych działań z przeszłości (...).

            Wyliczałem przykłady dowodzące, jak to węgierska partia niejednokrotnie zademonstrowała w praktyce zdolność odzyskania ludzi, którzy z tych czy innych względów odeszli, znaleźli się w którymś momencie w konflikcie z linią partii. W poważnej mierze dotyczy to wielu pisarzy i naukowców, którzy w latach 1956-1957 znaleźli się po drugiej stronie barykady, zostali odsunięci czy nawet uwięzieni za rolę odegraną w październiku 1956 r. i czynny udział w opozycji przeciw rządowi J. Kádára w następnych miesiącach.

            Po wyliczeniu różnych tego typu przykładów swój artykuł konkludowałem tezami wyraźnie bardzo nieodpowiadającym ówczesnym rzecznikom twardej betonowej polityki, od MSW po telewizję: Węgierska partia konsekwentnie nadal realizuje zasadę przyciągania ludzi, sprzeciwiania się postawie potępiania i odrzucania kogokolwiek raz na zawsze (...) można się zastanowić, czy u nas zbyt długo nie dominowała wręcz odwrotna i jakże kosztowna w skutkach polityka odtrącania i tracenia na zawsze ludzi, którzy przejściowo z tych czy innych względów znaleźli się w konflikcie z linią władzy. Prowadziła ona niejednokrotnie, zarówno w 1957 jak i w 1968 r., czy w dobie łukaszewiczowskiej polityki, do trwałego odepchnięcia intelektualistów (...) (obecne moje podkr. – J.R.N.).

 

W obronie powstań polskich

 

Jednym z problemów szczególnie często i konsekwentnie podejmowanych przeze mnie w mojej publicystce w dobie PRL-u była obrona historii polskich powstań i w ogóle ruchów niepodległościowych przed oczernieniami, jakże często występującymi w reżimowej publicystyce. Przypomnijmy, że już w drugiej połowie lat 50. rozpoczęła się wielka fala ataków publicystycznych przeciwko polskiej „bohaterszczyźnie” i polskim powstaniom. Oficjalni publicyści atakowali powstania narodowe jako wyraz rzekomego bezsensu i głupoty z dwóch odstawowych powodów. Po pierwsze – w imię hasła Gomułki „Tylko spokój może nas uratować” starano się przedstawić wszelkie bunty i powstania jako niedobrą i szkodliwą tradycję, by Polaków zniechęcić do kolejnych zrywów. Po drugie – uległość wobec Rosji Sowieckiej skłaniała różnych reżimowych publicystów do szukania wcześniejszych wzorów kolaboracji z Rosją, od króla-targowiczanina Stanisława Augusta do Wielopolskiego i równoczesnego potępiania powstań narodowych. Kolejna szczególnie wielka fala potępień powstań narodowych przyszła wraz z wprowadzeniem stanu wojennego. Zaroiło się wtedy od grubiańskich wprost ataków na historię powstań przy równoczesnym idealizowaniu nawet takich carskich stupajek jak okrutny wielki książę Konstanty.

W przeciwieństwie do fali antypowstańczych egzorcyzmów konsekwentnie występowałem zdecydowanie w obronie idei powstańczej.

 

W 1981 r. głośne było moje wystąpienie na Forum Dziennikarzy na Foksal, gdy bardzo ostro przeciwstawiłem się pomysłom pochowania króla-targowiczanina Stanisława Augusta na Wawelu. Powiedziałem, że powinien być pochowany na Kremlu, bo nikt z cudzoziemców nie zrobił – ze względu na słabość charakteru – więcej dla wsparcia rosyjskich interesów. Po wprowadzeniu stanu wojennego nie było chyba publicysty, który by częściej i bardziej stanowczo przeciwstawiał się w prasie różnym reżimowym publicystom atakującym powstania narodowe (por. m.in. moje teksty: Przeciw egzorcyzmom w „Radarze” z 27 maja 1982 r., Zawikłane polskie drogi w „Radarze” z 24 czerwca 1982 r., Pamięć powstania z 2 grudnia 1982 r., Stańczycy runęli ławą w krakowskim „Zdaniu” nr 7-8 z 1984 r., Maurycy Mochnacki – męstwo myślenia nr 12 z 1984 r. czy książkę – mój wybór z tekstów generała I. Prądzyńskiego Zaprzepaszczone szanse, Kraków 1985 r.).

Spis treści

 

 

Wycięty tekst w „Radarze” w 1982 roku

 

Zaostrzoną pięść cenzury szybko odczułem w 1982 roku, próbując przedstawić parę sylwetek czołowych twórców polskiej myśli politycznej z przeszłości na łamach tygodnika „Radar”. W numerze „Radaru” z 18 maja 1982 roku cenzura wycięła przygotowany przez mnie do publikacji obok sylwetki A. Świętochowskiego jego tekst z 1905 r.: Po siedemdziesięciu pięciu latach. Co zdenerwowało cenzurę najlepiej wyjaśniają zaznaczone przez cenzora czerwonym ołówkiem uwagi na przechowywanej przeze mnie kopii tekstu A. Świętochowskiego:

Czy wielu jest takich, którzy by odważyli się twierdzić, że Polacy utraciwszy niepodległość, zdobyliby sobie szczęśliwszą dolę, gdyby ulegle pozwolili jak drób trzymać się w kojcach i zarzynać (...).

Wtłoczenie ogromnej części tego odwiecznie kulturalnego i nawykłego do odwiecznej wolności narodu w szranki, które zaledwie wystarczyłyby potrzebom dzikiej hordy, oddanie go na łup wściekłej samowoli, odjęcie mu wszystkich praw do naturalnego objawiania swych myśli, uczuć i dążeń stworzyło zrozumiały determinizm dla jego chceń, który uzewnętrznił się stałym, w chwilach większego natężenia wybuchającym buntem. Wszystkie tedy powstania nasze były koniecznością wywołaną przez warunki naszej niewoli.

Czy tylko koniecznością, której niepodobna było pokonać, ale byłoby szczęściem uniknąć? Niewątpliwie działał w nich instynkt samozachowawczy, który zawsze rozeznaje właściwe środki ratunku od śmierci, który pozorami szkód okrywa korzyści i śród klęsk zewnętrznych przeprowadza zbawienie wewnętrzne. Być może, iż bez rewolucji w roku ’30 i ’63 naród nasz doskonale by się utuczył i ważyłby dużo, ale prawdopodobnie byłby dziś tylko spasionym wieprzem. Stańczycy i ich krewniacy polityczni mają zupełną słuszność zarzucając nam, że ciągle burzymy chlew, który nam budują rządy; czy jednak żyjąc spokojnie w tym chlewie, możemy zachować naszą istotę? Po rozbiorach Polacy mieli do wyboru dwie drogi: albo wynaturzyć się, znikczemnić, posłużyć za karm dla swoich zaborców albo nie bacząc na wszystkie straty, porażki, ruiny, ratować swoje życie ciągłym buntem przeciwko gwałtom.

Podkreślone tu fragmenty wyciętego przez cenzurę tekstu A. Świętochowskiego udało mi się dwa lata później wstawić we wstępie do opracowanego przeze mnie wyboru pism Norwida Gorzki to chleb jest polskość (Kraków 1984, s. 21). Tym razem cenzor przegapił groźną wymowę takiego cytatu, zakamuflowanego we wstępie do wielkiego poety. Czyż ktokolwiek z dzisiejszych czytelników może mieć jednak wątpliwości co do moich intencji, z jakimi starałem się uparcie w 1982 i 1984 roku przemycać takie właśnie jakże wówczas aktualne fragmenty tekstu Świętochowskiego. Cenzor „Radaru” w 1982 r. dobrze to wiedział!

 

Propagowanie koncepcji „Małego RWPG”

 

W dobie stanu wojennego, gdy w PRL znowu wrócono do niewolniczego uzależniania gospodarki polskiej od sowieckiej, ja starałem się „przemycać” węgierskie reformatorskie koncepcje zmierzające do zmniejszenia uzależnienia gospodarczego mniejszych krajów socjalistycznych od ZSRR.  Chodziło przede wszystkim o koncepcje najsłynniejszego węgierskiego reformatora gospodarczego Rezsö Nyersa w sprawie utworzenia wewnątrz dużego RWPG „małego RWPG”, skupiającego we wspólnym rynku mniejsze kraje socjalistyczne, co dawałoby im – o czym się już oczywiście wyraźnie nie pisało – lepsze pozycje negocjacyjne wobec sowieckiego Wielkiego Brata. Pisałem o wysuwanych przez R. Nyersa projektach reform w RWPG w obszernym dwuodcinkowym tekście na łamach „Rynków Zagranicznych” z 27 lipca 1982 r. i 3 sierpnia 1982 r. oraz we wstrzymanym przez cenzurę bardzo obszernym tekście na łamach „Przeglądu Technicznego” pt. Węgierskie wyzwanie pod koniec 1982 roku.

 Spis treści

 

Niebezpieczne” treści zdjętego przez cenzurę artykułu w „Przeglądzie Technicznym” (grudzień 1982 r.)

 

            Szczególnie mocno odczułem wstrzymanie przez cenzurę przygotowanego z bardzo dużym nakładem pracy ponad 20-stronicowego artykułu Węgierskie wyzwanie, który miał ukazać się w specjalistycznym tygodniku gospodarczym „Przeglądzie Technicznym” w grudniu 1982 r.. Co wywołało zdjęcie powyższego tekstu przez cenzurę? Poza wspomnianym propagowaniem koncepcji małego RWPG cenzorów musiało zdenerwować moje bardzo mocne akcentowanie potrzeby głębokich reform gospodarczych, i to w powiązaniu z reformami politycznymi i społecznymi. To wszystko przecież głosiłem – horribile dictu – w czasie, gdy w Polsce przybierała na sile ofensywa antyreformatorskiego twardego betonu i zamordyzmu. A ja w tym czasie akcentowałem w tekście do „Przeglądu Technicznego”, że w węgierskich kręgach politycznych i gospodarczych coraz większe poparcie zyskuje sobie pogląd, że dalsze zwlekanie z reformami lub ich zaniedbanie groziłoby znacznie większym ryzykiem niż ich wprowadzenie (...). Dominuje pogląd, że jeżeli nie zrealizuje się reform, to napięcia będą większe, gdyż nie wyzwoli się energia, która będzie dynamizować społeczeństwo. Wyraźnie nie odpowiadało ówczesnym cenzorom, że pisałem – na przykładzie informacji z Węgier – o rzeczach, o których nie zwykło się wówczas pisać w znacznie szczelniej kontrolowanej odgórnie prasie polskiej – o nierytmiczności w dostawach z RWPG, pogorszeniu tzw. terms of trade w stosunkach Węgier z ZSRR, etc.

            W czasie stanu wojennego, gdy władze maksymalnie postawiły na dyrektorów posłusznych politycznie, zamiast na ludzi najbardziej niekompetentnych, musiały budzić gwałtowny oficjalny sprzeciw tezy mojego artykułu, powołującego się na jakże odmienne pod tym względem aktualne postulaty węgierskie. W zablokowanym artykule pisałem m.in.: Moi węgierscy rozmówcy nierzadko akcentowali, że jedną z największych słabości węgierskiej reformy był fakt, że mimo wielu radykalnych rozwiązań, które wprowadziła ona od razu w 1968 r. w zbyt wielkiej mierze była oparta na tej samej kadrze dyrektorskiej, dobranej najczęściej głównie z uwagi na kryterium zaufania politycznego, a w małym stopniu grupującej ludzi z inicjatywą i zmysłem przedsiębiorczości (moje obecne podkr. – J.R.N.). W ciągu 1982 r. mnożyły się na Węgrzech wystąpienia publiczne i artykuły wskazujące na potrzebę radykalnego przeglądu kadr ekonomicznych w celu usunięcia ludzi niekompetentnych i tamujących rozwój poprzez swój konserwatyzm, niechęć do innowacji i podejmowania ryzyka.

            Powszechnie postulowano doprowadzenie do sytuacji, w której głównym kryterium doboru kadr przemysłowych byłyby nie dawne zasługi, lecz zdolności, inicjatywa i duch przedsiębiorczości. Jak to wyraził członek Biura Politycznego KC WSPR i minister przemysłu Lajos Méhes: Kryterium politycznego zaufania powinno być to, na ile ktoś zna się na kierowaniu, jego przedsiębiorczość. Nawet najbardziej nieposzlakowana przeszłość polityczna nie może być już dłużej glejtem dla tego, kto doprowadza swe przedsiębiorstwo do bankructwa (moje obecne podkr. – J.R.N.).

            Trudno się chyba dziwić, że lansowanie tego typu treści skazywane było na konfiskatę cenzury stanu wojennego, gdy w Polsce wiały od góry jakże inne wiatry, promujące za wszelką cenę polityczne posłuszeństwo, wbrew jakimś „mało wówczas potrzebnym” fachowym kompetencjom.

            Z prawdziwą goryczą myślę dziś, ile straconego nakładu pracy i nerwów kosztowały mnie tak liczne teksty zdjęte przez cenzurę w latach 1982 i 1983. Zostaje tylko jedna satysfakcja – dotarcie niektórych moich tekstów do bardziej umiarkowanych, niebetonowych oficjalnych środowisk politycznych przyniosło pewne istotne efekty. Udało mi się gruntownie odstrzelić – poprzez bardzo szeroką informację faktograficzną – próby wykorzystywania przykładu Węgier Kádára jako dowodu na potrzebę stosowania twardej linii administracyjnej, rozprawy z wszystkimi inaczej myślącymi. Ówczesne Węgry stanowiły – na początku lat 80. – swego rodzaju wzór socjalistycznego kraju o bardzo dobrze funkcjonującym zaopatrzeniu i stabilnej gospodarce, a przy tym pozbawionego ostrzejszych konfliktów politycznych. Ja dowodziłem, że stało się tak dzięki postawieniu na Węgrzech – w przeciwieństwie do Czechosłowacji – na poszukiwanie dialogu z Narodem, unikanie mnożenia wrogów i podjęcie reform. Sprzyjało to rozmiękczaniu stanowisk wewnątrz oficjalnych środowisk politycznych, osłabianiu pozycji twardogłowych – stąd tak ostre ataki na me teksty na łamach „Rzeczywistości”.

Spis treści

 

 

Cenzura konfiskuje mój 20-stronicowy tekst o Albanii w „Zdaniu” (1983 r.)

 

W 1983 r. próbowałem znowu powrócić do tematyki zbrodni stalinizmu albańskiego od K. Dzodze do E. Hodży i M. Shehu. Udało mi się opublikować na ten temat dwa dość obszerne kilkudziesięciostronicowe studia w wydawanym w mikroskopijnym nakładzie kwartalniku „Z dziejów rozwoju państw socjalistycznych” t. I, 1983 r., nr 2 i 3. Zawiodła jednak próba podjęcia tej tematyki w nieco szerszym nakładzie na łamach krakowskiego miesięcznika „Zdanie”. Ze względu na dużą ilość moich tekstów zdjętych przez cenzurę w ciągu zaledwie ośmiu miesięcy 1982 i 1983 r. uznałem, że „bezpieczniejsze” może być wydrukowanie tekstu od pseudonimem. Podpisany jako Karol Kicki 20-stronicowy bardzo ostry tekst o zbrodniach albańskiego stalinizmu został jednak zdjęty w „Zdaniu” przez cenzurę.

 

Uśmiercenie” mojej książki o Albanii

 

Konfiskata mego tekstu w „Zdaniu” zniechęciła mnie w efekcie do jakichkolwiek starań o wydanie przygotowywanej od lat ponad 250-stronicowej książki o zbrodniach dogmatycznego kierownictwa albańskiego. Chciałem jej utorować drogę najpierw przez publikacje prasowe. Następne lata również nie sprzyjały wydaniu tego typu książki, która mimo całego bogactwa faktografii, oparcia na wielojęzycznej dokumentacji, wręcz pionierskiego charakteru, została faktycznie „uśmiercona” przez ówczesnych decydentów. Nigdy nie wyszła, bo z kolei po 1989 r. nie miałem odpowiednich środków finansowych na wydanie tego typu pozycji o małym kraju albańskim.

 

Czy warto było?

 

Gdy teraz przeglądam szczotki moich artykułów „zamordowanych” przez cenzurę w latach 1982-1983 zastanawiam się, po co był cały ten mój ówczesny upór w przemycaniu tekstów, które chciały choć odrobinę osłabiać napór zamordystów w mediach? Tyle tekstów zniszczonych, tyle wysiłku zaprzepaszczonego tylko dlatego, że chciałem jakoś dać argumenty i nadzieję podobnie myślącym ludziom. A dziś za to po wielu latach mam zamiast wdzięczności podłe ataki w stylu J. Woleńskiego, E. Michalik, T. Terlikowskiego, A. Halla, etc., próbujących oszczerczo zniszczyć moją intelektualną przeszłość, zdyskredytować mnie jako rzekomego proreżimowego publicystę. Ileż goryczy musi się przełknąć teraz w czasach niby-demokratycznej III RP, gdzie bezkarnie królują plugawe oszczerstwa i pomówienia. Czy warto było aż tyle płacić za swój upór i wiarę w ideały, by dziś narażać się na kolejne ukąszenia różnych skorpionów? Mam nadzieję, że znajdą się jednak wśród czytelników tego tomiku znajomi różnych oszczerców, sprawdzą podane przeze mnie fakty i będą wiedzieli, komu nie powinni podawać ręki!

 

Jak czytelnicy odczytywali moje ówczesne artykuły?

 

Zastanawiając się, dlaczego po tylekroć ryzykowałem pisanie kolejnych kontrowersyjnych tekstów w sytuacji, gdy tak wiele z nich zostało „zamordowanych” przez cenzurę, myślę, że ogromną zachętą były reakcje czytelników na te moje teksty o Węgrzech, jakie udało mi się opublikować. Pouczająca także i dziś mogłaby być lektura listów nadsyłanych w związku z moimi artykułami o Węgrzech, pokazująca, jak bardzo wywierały one upragniony przeze mnie skutek. Oto fragmenty z przechowywanego przeze mnie długiego (9-stronicowego) listu chorzowianina Romana Łukaszka z 20 maja 1982 r.:

(...) Szanowny Panie, chciałbym, aby pański artykuł przeczytało jak najwięcej ludzi, w szczególności zaś, aby przeczytali go nasi wieczni „odnowiciele” i wyciągnęli jak najwięcej wniosków. W artykule pisze Pan, iż Węgrzy potrafili wyciągnąć odpowiednie wnioski z lekcji, która była im zadana w 1956 r. W tej sytuacji ja zastanawiam się, czy członkowie naszych władz w pełni wyciągnęli prawdziwe wnioski nie z jednej, ale z trzech (1956, 1970, 1980) (...). Czy Polska osiągnie porozumienie i spokój poprzez OKON-y, w których prym wiodą ludzie, którzy zostali skrytykowani przez społeczeństwo i stracili jego zaufanie. Widać, że Partia i Władza nie wyciągnęła wniosków z ostatniej zadanej jej lekcji. A powinna, jak pisze Pan w artykule „obejrzeć się do tyłu i zobaczyć, czy jeszcze ktoś za nią idzie” (...). Po ostatnich decyzjach podjętych przez WRON, Partię oraz Władzę nic nie wyciągnięto z doświadczeń węgierskich, które powinny być zastosowane u nas: „Kierownictwo WSPR stanowczo odrzuciło próby wybielania błędów dawnego kierownictwa i aparatu partyjnego (...). W moim przekonaniu głównymi przeciwnikami zastosowania takiego kursu w naszym kraju to ludzie z najwyższych władz (...). Nie można osiągnąć zgody narodowej przez internowanie i usuwanie siłą autentycznych przedstawicieli klasy robotniczej, chłopstwa i inteligencji. Nie można tego osiągnąć przez stosowanie represji wobec ludzi, których społeczeństwo obdarzyło zaufaniem. Nie można budować socjalizmu tylko dla paru tysięcy komunistów (w Polsce ilu mamy prawdziwych komunistów?), ale dla 35 milionów Polaków, jak to Pan pisze w stosunku do Węgrów (...). Chciałbym na koniec zauważyć, iż nie społeczeństwo jest dla władzy, a na odwrót. Autor listu powoływał się również m.in. na moje akcentowanie znaczenia węgierskich działań dla wzmocnienia roli bezpartyjnych, węgierskie przeciwstawianie się tendencjom do narzucania polityki „twardej ręki”, zamiast szukania dróg porozumienia narodowego. I takie właśnie odzewy czytelników najbardziej zachęcały mnie do kolejnych prób eksponowania węgierskich „wzorów”, choć teraz patrząc z perspektywy na ilość konfiskat tego typu moich tekstów zastanawiam się, czy ta gra była warta świeczki, czy nie kosztowała mnie zbyt wiele (w sytuacji, gdy prawie nikt nie wiedział o tak bolesnych dla mnie niszczeniach moich wysiłków przez kolejne blokady cenzury).

Spis treści

 

 

Atak na mój wybór Norwida w organie KC PZPR (15 września 1984 r.)

 

W 1983 r. wydałem mój wybór myśli obywatelskiej C.K. Norwida Gorzki to chleb jest polskość w nakładzie 50 tys. egzemplarzy. Nakład rozszedł się w ciągu kilku tygodni i otrzymywałem wciąż listy, m.in. od licznych duchownych, proszących o zdobycie dla nich egzemplarza tego wyboru, tak potrzebnego dla ich kazań. O popularności 200-stronicowego wyboru zadecydowało głównie to, że zawierał chyba wszystkie ważniejsze przemyślenia Norwida o narodzie i społeczeństwie, wybrane zarówno z jego pism prozą, jak i z bardzo obszernej korespondencji. Wybór miał liczne jednoznacznie bardzo entuzjastyczne recenzje i tylko jedną, ale za to bardzo negatywną – w organie KC PZPR „Trybunie Ludu”. Recenzent „Trybuny Ludu” w jej numerze z 15 września 1984 r. zarzucił mi bezkrytyczne idealizowanie myśli Norwida, zwłaszcza jego przemyśleń o religii, pełnych duchowego uniesienia. Pisał: Dla mnie irytująca i anachroniczna jest Norwidowska koncepcja „z-wolenia narodu” z wolą Przedwiecznego (...) Nie można czytać Norwida bezkrytycznie.

 Spis treści

 

Skonfiskowanie przez cenzurę mego artykułu piętnującego polakożerczy paszkwil Gy.Spiró (styczeń 1986 r.) i ostateczna publikacja mego tekstu w lutym 1986 r.

 

Pod koniec 1982 r. napisałem dla PIW-u obszerną (ponad 30-stronicową recenzję wydawniczą bardzo ostro krytykującą wydaną na Węgrzech antypolską powieść paszkwil Györgya Spiró „Iksowie”. Autor paszkwilu był faworytem członka Biura Politycznego KC WSPR, głównego ówczesnego węgierskiego ideologa Györgya Aczéla. W książce pisanej na wyraźne zamówienie węgierskiej góry partyjnej Spiró miał wyraźnie na celu zohydzenie i ośmieszenie Polaków jako narodu w węgierskich oczach, by zniechęcić Węgrów do wpływów polskiej solidarnościowej „zarazy”. Powieść Spiró była formalnie powieścią historyczną z początków XIX wieku, ale przedstawiała wszystkich wielkich. Polaków owych czasów, od Kościuszki po ks. Staszica i księcia Poniatowskiego, jako bałwanów, imbecyli, kabotynów. Stanisław Staszic wprost został nazwany w książce „bydlakiem”. Aby do końca zniechęcić Węgrów do oglądania się na solidarnościową Polskę, Spiró utworzył w swej powieści obraz Polaków jako bezmyślnego narodu, żałośnie wegetującego na skutek swej rzekomej niebywałej głupoty, a mimo to wciąż snujących dalej megalomańskie, nacjonalistyczne i antyrosyjskie marzenia. W książce Spiró można było znaleźć nawet tak antypolskie zwroty jak włożony w usta polskiej postaci zwrot na s. 479-490: Teatr Narodowy – powiedział Ziółkowski – to coś takiego jak Polska. Kupować nie warto, co najwyżej jeszcze bardziej zniszczyć (zob. szerzej – J.R. Nowak Spory o historię i współczesność, Warszawa 2000, s. 221-254).

Tekst mojej recenzji wydawniczej o paszkwilu Spiró skierowałem pod koniec 1982 r. również do MSZ-u, by uczulić polskie przedstawicielstwa na skutki lansowania tak zdeformowanego obrazu Polski na Węgrzech. Nie przyniosło to większych efektów. Polakożercza powieść Spiró była wciąż bardzo mocno lansowana, zyskała arcypochlebne recenzje, całkowicie przemilczające rozmiary zawartych w niej fałszów o historii Polski. Książka zyskała drugie wydanie. Sam Spiró zyskał sobie bardzo mocną pozycję dzięki poparciu władz partyjnych – to właśnie Spiró był intelektualno-politycznym przewodnikiem znanego miliardera-spekulanta G. Sorosa po jego pierwszym przyjeździe na Węgry w pierwszej połowie lat 80. Ze względu na rozgłos, jaki nadal nadawano książce Spiró w 1986 r. zdecydowałem się na opublikowanie tekstu pokazującego polskim czytelnikom całą istotę antypolskiego paszkwilu. Przygotowałem obszerny szkic (32 stron maszynopisu) do krakowskiego „Zdania” pt. Pamflet i mistyfikacja. Za pierwszym podejściem w styczniu 1986 r. tekst został jednak skonfiskowany przez cenzurę. Trzeba było dopiero usilnych wysiłków redakcji „Zdania” i moich, m.in. w Ministerstwie Kultury, aby cenzura dopuściła druk mojego szkicu w „Zdaniu” z lutego 1986 r. Wymowa tekstu okazała się wprost szokująca dla niektórych środowisk – takie fałsze o Polsce w kraju „bratanków”! Szczególnie istotne znaczenie miało wystąpienie Prezydium Towarzystwa Naukowego Warszawskiego na czele ze słynnym historykiem prof. dr. hab. A. Gieysztorem. W liście z 6 maja 1986 r. postulowało ono, powołując się na mój tekst w „Zdaniu” odkłamanie w drodze krytycznej dyskusji obrazu historii Polski na Węgrzech. Z bardzo mocnym poparciem dla mej krytyki paszkwilu Spiró wystąpił jeden z najwybitniejszych znawców stosunków polsko-węgierskich prof. István Csapláros, przez wiele lat kierownik katedry hungarystyki na UW. W nadesłanym do „Zdania” (nr 5 z 1986 r.) tekście Csapláros nawiązując do paszkwilanckich kłamstw Spiró o Polsce pisał: Dobrze, gdy przeciętny czytelnik węgierski prześlizguje się tylko przez te wszystkie androny i nie dostrzeże w nich takiej konsekwencji i świadomej tendencyjności, jak to zauważył historyk i publicysta, najwybitniejszy hungarysta w Polsce Jerzy Robert Nowak, autor wielu cennych prac, obdarzony wysokim poczuciem honoru narodowego (moje obecne podkr. – J.R.N.).

Spiró znalazł jednak również i odpowiednich sojuszników w Polsce (nie znających węgierskiego, ale za to tym chętniej przyklaskujących atakom przyczerniającym Polskę) przede wszystkim Piotra Gadzinowskiego, który w tekście na łamach „itd.” z 10 kwietnia 1988 r. z werwą zaatakował mnie za to, że śmiem oburzać się na szyderstwa Spiró z Polaków. Odpowiednią rolę odegrał w całej sprawie również Jerzy Urban – jak to po latach wyznał na łamach „Nie”. Szybko i zdecydowanie przeciwstawił się w odpowiednich kręgach władzy moim atakom na Spiró, które mogły doprowadzić do zakłóceń między PRL i WRL.

 

Inne moje wystąpienia przeciwko deformowaniu historii Polski na Węgrzech

 

Mogłem odnotować jednak ważny „węgierski” sukces w polemicznych bojach. W 1986 r. wystąpiłem w Ośrodku Kultury Polskiej i Informacji w Budapeszcie z odczytem otwierającym wielką publiczną dyskusję o zniekształceniach historii Polski na Węgrzech. Zyskałem sobie wtedy zdecydowane poparcie prominentnego węgierskiego grona intelektualnego – m.in. późniejszego premiera J. Antalla, późniejszego prezydenta Węgier A. Göncza i późniejszego przewodniczącego stowarzyszenia zajmującego się Węgrami na emigracji poety i eseisty S. Csoóriego.

Widząc, że wszelkie zabiegi – drogą MSZ-u o usuwanie fałszów na temat historii Polski – nie przynoszą większych efektów, zdecydowałem się podejmować je szerzej na drodze prasowej. Opublikowałem polemikę ze Spiró na łamach węgierskiego tygodnika „Élet és irodalom”. W „Przekroju” z 9 lutego 1986 r. opublikowałem tekst Płonący świat ostro krytykujący skrajne przemilczenia martyrologii i heroizmu Polaków w drugiej wonie światowej w książce Płonący świat na Węgrzech. W maju 1986 r. przygotowałem w imieniu delegacji polskich historyków na rozmowy z Węgrami w sprawie podręczników 44-stronicowe opracowanie, omawiające najskrajniejsze przejawy deformacji polskich dziejów w węgierskich książkach.

6 marca 1988 r. wydrukowałem w „Przeglądzie Tygodniowym” wielki syntetyczny szkic Przyjaźń bez mitów, obnażający rozliczne zafałszowanie obrazu polskiej przeszłości i Polaków jako narodu na Węgrzech (por. szerzej J.R. Nowak Spory..., op.cit., s. 193-199).

Czołowy przywódca patriotycznej opozycji na Węgrzech, a od 1990 do 1993 roku premier pierwszego demokratycznego rządu węgierskiego József Antall pisał wcześniej w liście wystosowanym do ambasadora PRL w Budapeszcie Tadeusza Czechowicza 8 lipca 1988 r. (dysponuję kopią listu): Bardzo boleśnie dotyka mnie zawsze, gdy stykam się z negatywnymi zjawiskami w stosunkach dwóch naszych narodów.W minionych miesiącach cieszący się naszym szczególnym szacunkiem Jerzy Robert Nowak wystąpił z pod wielu względami słusznymi ocenami na temat węgierskich błędów, odczuwalnych w sferze stosunków polsko-węgierskich, o przejawach takich zachowań, które szkodzą stosunkom obu narodów (moje obecne podkr. – J.R.N.).

 

Zablokowanie wydania mego wyboru polskich esejów na Węgrzech

 

Moje wystąpienia krytyczne na łamach polskiej i węgierskiej prasy w latach 1986-1988 należały do bardzo rzadkich w mediach lat 80. przejawów krytykowania rażących zniekształceń dziejów Polski w publikacjach któregoś z „bratnich” krajów socjalistycznych. Miałem jednak zapłacić za to wysoką cenę. Nagle, bez uprzedzenia, rozwiązano ze mną umowę na wydanie w Budapeszcie ponad 500-stronicowego wyboru polskich esejów, mimo że zyskał on sobie jednoznaczne entuzjastyczne recenzje wydawnicze trzech wybitnych polskich polonistów.

 

Przeciwko zniekształcaniu obrazu Polski

(moje wypowiedzi w dyskusji na łamach „Spraw Międzynarodowych” nr 4 z 1986 r.)

 

W czasie dyskusji (s. 149) krytykowałem manierę pisania o Polsce w niektórych „krajach socjalistycznych” w stylu „Polska Panów”. Omawiałem przykłady zafałszowywania obrazu historii Polski w publikacjach NRD-owskich (s. 146) i węgierskich (s. 139, 148-150). Akcentowałem to, iż należałoby bardziej otwarcie niż dotychczas dyskutować nad różnymi kontrowersyjnymi sprawami z różnych dziedzin (s. 150).

 

Przeciw wybielaniu rewolucyjnego terroru jakobinów w dobie Rewolucji Francuskiej (w czasie dyskusji w „Zdaniu” w 1987 r.)

 

W czasie dyskusji „Trzech na Jednego” w „Zdaniu” (nr 6 z 1987 r.) bardzo ostro polemizowałem z wybielającym jakobiński terror  lat 1793-1794 marksistowskim historykiem prof. J. Baszkiewiczem (skądinąd gorącym zwolennikiem gen. W. Jaruzelskiego członkiem Rady Konsulatacyjnej). Polemizując z Baszkiewiczem mówiłem m.in.: Napisał Pan w „Historii Francji”: „znaczne przekroczenie granic umiaru w represjach przez Barrasa i Frérona”. Otóż to „znaczne przekroczenie” polegało na tym, że zarządzono 1687 egzekucji w Lyonie (...). Wspomnijmy, że w Loarze zatopiono ponad dwa tysiące osób, że w Nantes rozstrzelano ponad cztery tysiące wnadejczyków (...). Krytykując terror jakobiński, mówiłem, że szukali w nim później usprawiedliwienia dla swych zbrodni różni XX-wieczni dyktatorzy. Akcentowałem: Iluż mieliśmy takich małych Robespierków powołujących się z upodobaniem na terror francuskiej rewolucji, takich choćby jak węgierski M. Rákosi czy albański E. Hodża.



Pokaleczenie książki o Węgrzech w latach 1944-1948

Bardzo poważnym ciosem dla mojej działalności naukowej było ogromne pokaleczenie mojej przygotowywanej do druku w Instytucie Krajów Socjalistycznych PAN książki Geneza i pierwsze lata demokracji ludowej na Węgrzech 1944-1948. Pracowałem nad jej napisaniem kilka lat od 1983 do 1986 roku włącznie. Poza przestudiowaniem setek publikacji w języku węgierskim i wielojęzycznej literatury w innych językach (francuskim, niemieckim, angielskim, rosyjskim, czeskim i serbskim) odbyłem w związku z nią wiele ważnych rozmów backgroundowych ze znaczącymi przedstawicielami różnych sił politycznych na Węgrzech, w tym zarówno z różnymi byłymi członkami władz, jak i z ludźmi byłej opozycji, byłymi więźniami komunizmu etc. Ta właśnie książka (ponad 550-stronicowa) miała być w moich planach habilitacją. Redagujący ją dla Instytutu Krajów Socjalistycznych PAN P. Lippóczy nazbyt optymistycznie ocenił szanse wydania jej w pełnym kształcie we wspomnianym Instytucie. Z tego pełnego kształtu pozostał tylko tytuł obejmujący lata 1944-1948. W rzeczywistości ukazała się zaś tylko pierwsza część obejmująca okres do końca pierwszej połowy 1946 roku, dużo mniej kontrowersyjna. Zablokowana została natomiast druga najbardziej wartościowa i nowatorska część pracy od drugiej połowy 1946 do połowy 1948 roku. Ta część jednak właśnie przynosiła najbardziej kompromitujący obraz brudnych metod walki węgierskiej partii komunistycznej o zniszczenie wszystkich ich innych sił na Węgrzech, wyeliminowanie ich z życia publicznego i... posłanie do więzień.

Nawet i ostatecznie wydana w skrajnie okaleczonej wersji moja książka o Węgrzech w pierwszych latach powojennych przynosiła i tak nader pouczający materiał na temat komunistycznego „zdobywania władzy” w jednym z krajów Europy Środkowej w oparciu o skrajną przemoc rodzimych komunistów i brutalne ingerencje sowieckie. Do 1989 r. nie było w Polsce książki o żadnym innym „kraju socjalistycznym” przynoszącej tak wiele materiału faktograficznego na temat brutalnych komunistycznych metod działania wobec innych partii i środowisk. Trzeba było tylko wnikliwie łączyć podawane przeze mnie rozproszone w różnych miejscach informacje, które składały się na bardzo wymowny, a jednoznaczny obraz komunistycznej „taktyki salami” (metody rozbijania różnych partii poprzez kolejne aresztowania, wymuszane rozłamy etc., przypominające obcinanie salami, plasterek po plasterku).

Przypomnę tu niektóre tylko ze spraw opisanych w książce:

-                     zdominowanie milicji przez komunistów (s. 83), terror komunistycznej milicji (s. 65-67, 151), jej bezkarność (s. 138-139);

-                     rola sowieckich ingerencji w narzucaniu przemocą rozwiązań wspierających pozycję węgierskich komunistów (s. 153-155, 188-190, 197-198);

-                     bardzo negatywny obraz rządzącej na Węgrzech czwórki polityków komunistycznych, tzw. moskwiczan z M. Rákosim na czele (s. 98-122);

-                     szeroka skala obozów internowania, narzucanie internowań bez sądu (s. 206-207);

-                     udaremnienie przez komunistów prób zagwarantowania bardziej obiektywnego funkcjonowania resortu sprawiedliwości (s. 138-139);

-                     ogromne rozmiary czystek nie-komunistów w administracji (s. 179-180);

-                     rozbijanie terrorem niekomunistycznych organizacji i stowarzyszeń (tylko w ciągu paru miesięcy 1946 r. rozwiązano 1500 stowarzyszeń;

-                     niszczenie niezależnej prasy (s. 138);

-                     metody podstępnego opanowywania armii (s. 219-220, 226-228);

-                     oszczercze oskarżanie czołowych polityków opozycji, w tym premiera F. Nagya o rzekomy udział w spisku antyrządowym (s. 226-228);

-                     infiltrowanie przez komunistów innych partii od wewnątrz, narzucanie im służalczego wobec komunistów kierownictwa (s. 124-125, 129-130, 133-134, 210);

-                     świadome wspieranie przez komunistów dla osłabienia innych partii tych ich polityków, którzy mieli różne „haki” w życiorysie i byli podatniejsi na szantaż (np. wypromowanie na prezydenta Z. Tildyego) (s. 116-117, 156, 178);

-                     traktowanie przez Rákosiego Węgrów jako narodu „dziewięciu milionów faszystów” (s. 233);

W książce udało mi się tym razem przemycić bardzo smakowity cytat na temat komunistycznych metod infiltrowania innych partii, w 1977 r. zdjęty z wrzaskiem przez przedstawiciela cenzury w kwartalniku „Z dziejów stosunków polsko-radzieckich. Studia i materiały” (nr 15). Cytat z wypowiedzi działacza lewicy partii socjaldemokratycznej F. Révésza pokazywał, jak to kolaborująca z komunistami grupa sześciu przywódców lewicy socjaldemokratycznej w tajemnicy przed resztą swej partii konspiracyjnie spotykała się co tydzień z przywódcami partii komunistycznej, opracowując kolejne wspólne plany działania, wymierzone przeciwko prawicy i  centrum partii socjaldemokratycznej.

Uważny czytelnik mógł bez trudu poznać w oparciu o wspomniane powyżej i rozliczne informacje faktograficzne w tej mojej (niestety niskonakładowej książce – 2300 egz.), jak brudne były metody przejęcia władzy przez komunistów na Węgrzech. Tym większa szkoda, że zablokowana została wówczas (w 1987 r.) publikacja jeszcze bardziej pouczającej pod tym względem drugiej części książki, obejmującej okres od połowy 1946 do połowy 1948 r. Takie były koszty porywania się na tematy szczególnie drażliwe w dobie komunistycznej! (Zainteresowanym mogę przedstawić kilkaset stron zablokowanej wówczas książki).



Węgry. Burzliwe lata 1953-1956 (habilitacja, wyd. 1988 r.)

W tej 267-stronicowej pracy starałem się maksymalnie szeroko przedstawić w oparciu o bogatą wielojęzyczną literaturę (m.in. rozlicznych autorów zachodnich) przebieg wydarzeń, które doprowadziły do powstania w 1956 roku, i sam przebieg powstania. Z mojej książki jednoznacznie wynikało, że przyczyną powstania narodowego w 1956 roku była błędna antynarodowa polityka Matyása Rákosiego. Uważny czytelnik jednoznacznie mógł wyciągnąć wnioski o mojej sympatii do powstańczego premiera I. Nagya, zamordowanego w 1958 roku w sfabrykowanym procesie (jeden z recenzentów w 1989 r., już po przełomie, nazwał I. Nagya głównym bohaterem mojej książki). Po raz pierwszy w Polsce przedstawiłem szerzej opozycyjne poglądy Imre Nagya z 1955 roku, tak wyraźnie dystansujące go od rządzącej Węgrami czwórki komunistów żydowskiego pochodzenia z M. Rákosim na czele. Cytowałem na s. 94 stwierdzenie Imre Nagya: Nie wypieram się mojej węgierskiej narodowości... Właśnie to wyróżnia mnie i oddziela nawet dziś od kosmopolitów i lewackich ekstremistów, którzy są obcy narodowi węgierskiemu i jego ambicjom.

Po raz pierwszy w Polsce starałem się jak najszerzej przedstawić programy polityczno-społeczno-gospodarcze różnych środowisk węgierskich w czasie powstania (s. 190-194) oraz bardziej szczegółowy przebieg walk powstańczych i informacje o walkach po drugiej interwencji sowieckiej. Po raz pierwszy w całym ówczesnym obozie komunistycznym ujawniłem tak kompromitujący dla komunistów fakt, że późniejszy realizator represji antypowstańczych, piętnujący powstanie jako „kontrrewolucję” J. Kádár najpierw przyznał 1 listopada 1956 roku, iż: Chwalebne powstanie naszego narodu zrzuciło z karku narodu i kraju panowanie Rakosiego, wywalczając wolność dla narodu i niepodległość dla kraju... Sam Kádár mówił więc wówczas – 1 listopada 1956 roku – o wywalczeniu niepodległości (od kogo? od ZSRR). Nic dziwnego, że tekst tego wystąpienia Kádára, który zamieściłem przy nieuwadze cenzury na s. 162 mojej książki, był jednym z największych tematów tabu na Węgrzech, niedopuszczanym w żadnych publikacjach.



Skonfiskowanie artykułu O koalicję dla reform (luty 1988 r.)

W lutym 1988 roku cenzura wstrzymała publikację na łamach „Konfrontacji” bardzo istotnego mojego artykułu O koalicję dla reform, podczas gdy w tym samym czasie, w tym samym numerze „Konfrontacji”, puszczono poświęcony tym samym projektom dialogu opozycji i władzy tekst B. Geremka. Mój tekst, który przetrzymał ówczesny członek Biura Politycznego S. Ciosek, ukazał się w „Konfrontacjach” z czteromiesięcznym opóźnieniem – w numerze z lipca-sierpnia 1988 r. Dlaczego puszczono tekst Geremka, a zatrzymano mój na ten sam temat? Być może zadziałały dwa powody: 1) Mój tekst był bardziej radykalny w tonie, zawierał m.in. bardzo ostre zdanie o J. Urbanie, nie puszczono nawet ostatecznie w druku w lipcu 1988 r. 2) Być może już zadecydowano, że trzeba szczególnie wylansować B. Geremka jako rzecznika dialogu pomiędzy opozycją a władzą, i mój tekst w tym samym numerze „Konfrontacji” uznano za niepotrzebną konkurencję (przy moim tekście publikowanym w lipcu 1988 r. podano jednak jego właściwą datę: luty 1988 r.). W artykule pisałem m.in. o tym, że na Węgrzech doszło już (w październiku 1987 r.) w miejscowości Lakitelek do spotkania 160 intelektualistów, w tym licznych osób z opozycji z oficjalnym przywódcą Patriotycznego Frontu Ludowego, byłym ministrem kultury I. Pozsgayem. W związku z tym sugerowałem: Myślę, że w Polsce również nadszedł czas do podjęcia autentycznego, krytycznego dialogu między władzą a opozycją. Dialogu bez żadnych warunków wstępnych w stylu tych stawianych ostatnio „Solidarności” przez J. Urbana. Byłyby te warunki bowiem wyrazem upierania się wciąż przy koncepcjach zobaczenia wreszcie oponentów na kolanach. W sytuacji, gdy faktycznie na kolanach znajduje się nasza gospodarka (moje obecne podkr. – J.R.N.).

Ostrzegałem: Każdy miesiąc, który mija bez rozpoczęcia niezbędnych głębokich reform, przybliża sytuację, w której nie będzie już ani czym rządzić, ani czego ratować. W ostatnim zdaniu tekstu zachęcałem:Budujmy most nad przepaścią. Akcentowałem, że istnieje wiele spraw, w których można by uzyskać poparcie wśród ludzi realistycznych i nie zacietrzewionych po obu stronach konfliktu, wyliczając m.in.: - potrzebę ochrony społeczeństwa przed tendencjami do kształtowania polityki gospodarczej przez różne wszechmocne lobby, a zwłaszcza lobby przemysłu ciężkiego, - walkę o faktyczne wyeliminowanie ciągłej astronomicznej liczby zakazów i ograniczeń, godzących w przedsiębiorczość, inicjatywę prywatną, zapewnienie jednego z najważniejszych elementów demokracji, - prawa do wolności działań ekonomicznych, wprowadzenie i pełne przestrzeganie starej wypróbowanej zasady Monteskiusza, o potrzebie rozdziały między władzą ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, - rozdział aparatu partyjnego i państwowego, ścisłe rozgraniczenie kompetencji PZRP poprzez uchwalenie prawa o partii, ograniczenie nomenklatury i zapewnienie rzeczywistego wykorzystania talentów wszystkich „dobrych fachowców, ale bezpartyjnych”, - odejście od paternalistycznego stylu rządzenia i wprowadzenie autentycznego pluralizmu politycznego, - wprowadzenie autentycznego samorządu lokalnego i terytorialnego, opartego na bazie demokratycznej.

            Publikowany z 4-miesięcznym opóźnieniem tekst został wydrukowany z wycięciem krótkiego fragmentu o J. Urbanie. Ostatecznie publikowany tekst brzmiał: Dialogu bez żadnych warunków wstępnych. Byłyby te warunki bowiem wyrazem upierania się przy koncepcjach zobaczenia wreszcie oponentów na kolanach.



Oszczerstwa o mojej roli w SD

Im dalej od 1989 r., tym bardziej mnożą się oszczerstwa o mojej roli w Stronnictwie Demokratycznym. Wbrew faktom kłamliwie twierdzi się, że byłem przez lata we władzach SD w czasie, gdy ono maksymalnie współdziałało z PZPR. W rzeczywistości znalazłem się po raz pierwszy w tych władzach dopiero w kwietniu 1989 r. jako osoba, która występowała z bardzo krytycznym programem wobec PZPR-u. Wstąpiłem do SD w czerwcu 1981 roku, zakładając koło 50 w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, gdzie przewodniczyłem grupie 6 dziewczyn-członkiń koła, i była to moja jedyna wiodąca funkcja w SD przed 1989 rokiem. Założyłem to koło w czerwcu 1981 r. chcąc mieć jakieś forum wyrażania opinii w Instytucie, składającym się głównie z członków PZPR-u i gdzie nie było szans na utworzenie liczącego się koła „Solidarności”. Przystąpiliśmy do SD po jego reformatorskim zjeździe w 1981 roku, gdy wielu liczyło, że SD stopniowo będzie ewoluowało w stronę „Solidarności”, tak jak to zrobił „PAX” R. Reiffa.

Profesor M. Tomala napisał we wspomnianej już książce o PISM: Z dni chmurnych i górnych w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (Toruń 2002, s.123), iż SD nazywano „stronnictwem drżących” od skrótu SD. Ale Jerzy Robert Nowak nie należał do nich i swoim działaniem chciał doprowadzić do tego, aby Stronnictwo było normalną, samodzielną partią. Chyba nie widział jeszcze trudności. Był zresztą trochę marzycielem. W Instytucie zorganizował Koło SD i domagał się prawa zasiadania jego przedstawiciela w dyrekcji. Uzyskał je. Wywiesił na pierwszym piętrze tablicę informacyjną Stronnictwa, zamieszczał tam przedruki z prasy, krytyczne wobec stosunków panujących w kraju. Był przysłowiowym szczupakiem wśród karpi (...).

Wraz z wprowadzeniem stanu wojennego rozbito kierownictwa najbardziej prosolidarnościowych organizacji wojewódzkich SD, na czele z warszawską i gdańską. Zamarła również działalność naszego instytutowego Koła SD w latach jaruzelszczyzny – straciliśmy ochotę na jakiekolwiek działanie w ponownie uzależnionym od władz Stronnictwie. W początkach 1989 r. na fali ówczesnych zmian i wyraźnego buntu w warszawskim SD namówiono nas do wznowienia działalności instytutowego Koła.

20 kwietnia 1989 r. na reformatorskim kongresie SD zostałem wybrany do władz SD (CK SD), a w kilka dni później do Prezydium SD jako główny twórca reformatorskiego warszawskiego programu SD, tzw. 27 punktów. Zawierały one m.in. następujące postulaty:

1) Realizacja interesów narodowych – głównym zadaniem polityki wewnętrznej i zagranicznej Polski.

 

4) Przywrócenie demokracji parlamentarnej opartej na pełnej równości szans działania wszystkich partii w systemie wielopartyjnym i na trójpodziale władz.

 

6) Niezawisłość sądów.

 

7) Likwidacja systemu nomenklatury i poddanie aparatu władzy efektywnej kontroli społecznej. Odnowienie i uniezależnienie administracji państwowej od aparatu partii politycznych i oczyszczenia jej z ludzi niekompetentnych.

 

8) Zniesienie monopolu jednej partii w kształtowaniu polityki zagranicznej.

 

9) Usunięcie wszystkich skutków krzywdzących decyzji personalnych, podjętych ze względów politycznych.

 

10) Podporządkowanie wojska wyłącznie służbie w obronie nadrzędnych interesów narodu i państwa oraz odpartyjnienie wojska i milicji.

 

17) Pełna autonomia wyższych uczelni, wolność nauki i nauczania.

 

18) Wolność kultury, pełna swoboda tworzenia stowarzyszeń twórczych.

 

19) Swoboda informacji, zniesienie cenzury prewencyjnej, pluralizm prasowy. Zniesienie 

      monopolu jednej partii w Radiu i Telewizji.

 

23) Poparcie dla pełnego powrotu „Solidarności” do życia politycznego i dla pluralizmu

      związkowego.

Swój wybór do władz SD zawdzięczałem 20 kwietnia 1989 r. mocno oklaskiwanemu bardzo zdecydowanemu przemówieniu na obradach zjazdowych, w czasie którego stwierdziłem m.in.: - Uważamy, że postulatowi w sprawie likwidacji monopolu jednej partii w radiu i telewizji musi towarzyszyć postulat likwidacji tego monopolu również w pozostałych dziedzinach od wojska i milicji. Jak się mówi „A”, to trzeba powiedzieć „B” (...). Niezbędne jest również usunięcie wpływów partii politycznych w wojsku i milicji (...). Uważam, że niezbędne jest wprowadzenie zasady bezpartyjności wojska i milicji – tak jak to ma miejsce w wielu rozwiniętych krajach świata (...). Czas jednak sobie powiedzieć, że zbyt długo to, co mieliśmy nie było demokracją. Że obrazowo mówiąc, wciąż jedliśmy pasztet z kota zamiast pasztetu z zająca. Trzeba sobie jednak teraz wręcz powiedzieć, że już nas dłużej nie zadawalają żadne półdemokracje, żadne protezy demokracji. I konsekwentnie, z wyobraźnią działać na rzecz stopniowego poszerzania pól demokracji w Polsce. Najważniejsze jednak to – byśmy chcieli chcieć.



Cenzura konfiskuje mój wywiad o potrzebie odpolitycznienia wojska i milicji (maj 1989 r.)

            W kręgach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych szczególną irytację musiał wzbudzić wysunięty przeze mnie podczas dyskusji na XIV Kongresie SD w kwietniu 1989 r. postulat odpolitycznienia milicji i wojska, wyłączenia ich spod wpływu partii politycznych. Powiedziałem wówczas dosłownie: Niezbędne jest również usunięcie wpływów partii politycznych w wojsku i milicji. Powinny one służyć tylko nadrzędnym celom ochrony państwa i obrony ojczyzny. Wojsko winno wychowywać młodych ludzi w miłości do ojczyzny, a nie w miłości do jednej partii. Nie występuję za umożliwieniem działania innych partii w wojsku i milicji. Groziłoby to bowiem niepotrzebnymi swarami w instytucjach, które powinny jednoczyć cały naród. Uważam, że niezbędne jest wprowadzenie zasady bezpartyjności wojska i milicji, tak jak to ma miejsce dziś w wielu rozwiniętych krajach świata. Niech oficerowie politykują tylko poza koszarami i komendami milicji.

            Rzecz znamienna cenzura zdjęła omówienie mego wystąpienia w numerze „Tygodnika Demokratycznego” z 23 kwietnia 1989 r. – właśnie z uwagi na wspomniany w tym omówieniu mój postulat odpolitycznienia wojska i milicji.

            Jeszcze 17 maja 1989 r., na krótko przed wyborami, cenzura zdjęła mój wywiad w „Kurierze Polskim” pt. Odpolitycznienie wojska i milicji. Poza zacytowaną wyżej moją wypowiedzią na IX Kongresie CK SD w sprawie odpolitycznienia wojska i milicji przytoczyłem tam m.in. zamieszczoną w węgierskim dzienniku „Magyar Nemzet” z 28 kwietnia 1989 r. wypowiedź oficera Laszló Rekvényiego, pracownika węgierskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Pisałem, że: W opinii tego oficera również i MSZ nie może się stać terenem walk politycznych, a „będzie to możliwe tylko wówczas, jeśli żadna partia nie będzie rozwijać tam zorganizowanej działalności”. Zdaniem Rekvényiego celowe byłoby odpolitycznienie milicji i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

W sierpniu 1989 r. należałem do tych kilku członków najwyższych władz SD, którzy najbardziej stanowczo i jednoznacznie wypowiadali się za bezwarunkowym wejściem SD do koalicji z „Solidarnością”. 26 stycznia 1990 r. „Rzeczpospolita” i „Kurier Polski” opublikowały mój list jako członka Prezydium i sekretarza CK SD pt. Za kulisami sierpniowej koalicji. Z punktu widzenia SD. W liście przypominałem złożoność sytuacji i dyskusji na Sekretariacie CK SD 14 sierpnia 1989 r. Wskazywałem, że podczas posiedzenia Sekretariatu CK SD 14 sierpnia główna różnica poglądów polegała na tym, czy decydować się na zawarcie przez SD koalicji z „Solidarnością” nawet w sytuacji, gdy zrobi to tylko SD, a ZSL, ze względu na wyraźne działanie na zwłokę Romana Malinowskiego, odmówi wejścia do nowej koalicji i pozostanie w sojuszu z PZPR. Kilku członków Sekretariatu CK SD, w tym i ja sam, występowało na rzecz przystąpienia do koalicji z „Solidarnością” nawet wówczas, jeśli nie zostanie poparte przez ZSL, gdyż powinniśmy pójść drogą popieraną przez większość narodu. (...) trzeba stwierdzić, że Sekretariat CK SD, po dwugodzinnej dyskusji 14 sierpnia 1989 r. po południu (przedłużonej tegoż dnia wieczorem) jednogłośnie zdecydował się na stanowcze wystąpienie za zawarciem nowej koalicji, niezależnie od zachowania ZSL (...).

Pisałem też, że nieprawdziwe jest natomiast przypisywane mi twierdzenie, że wraz z Tadeuszem Rymszewiczem i Andrzejem Lewińskim groziliśmy wywołaniem rozłamu w SD, jeśli kierownictwo Stronnictwa nie zadecyduje o przystąpieniu do koalicji z „Solidarnością”. Zgłosiliśmy tylko chęć rezygnacji w przypadku, jeśliby z winy SD miało nie dojść do zawiązania koalicji z „Solidarnością”.

Znamienne, jak oceniali moją rolę we władzach SD autorzy książki Interpelacje. Kulisy manipulacji (Warszawa 1991, s. 82): M. Jackowski (obecny przewodniczący Rady Miejskiej Warszawy z ramienia LPR) i znany publicysta telewizyjny Szczepan Żaryn: Inną znaczącą postacią z „ławy opozycji” jest Jerzy Robert Nowak, znany z wielu książek o Węgrzech, działacz Stronnictwa Demokratycznego. Na głównym fotelu się nie znalazł, chociaż jego inicjatywy skierowania SD na tory współpracy najpierw z „Solidarnością”, później z ugrupowaniami o chrześcijańsko-demokratycznej orientacji, miały bardzo ważne znaczenie. W przyszłości może się okazać, że dawny sojusznik PZPR-u, niezdecydowany w swojej nowej drodze politycznej, będzie nadrabiał stracone tereny właśnie dzięki takim ludziom jak Nowak. Chyba że będzie za późno na ratowanie czegokolwiek z ideałów i trzeba będzie pozostać przy rozdzielaniu resztek w kasie... (podkr. – J.R.N.).

Dodajmy do tego moją działalność publicystyczną w 1989 r. w SD-owskich pismach, takich jak „Kurier Polski” i „Tygodnik Demokratyczny”. Dosłownie w dziesiątkach tekstów na łamach tych pism krytykowałem działania starej nomenklatury w różnych dziedzinach i próby blokowania zmian, jednoznacznie wyrażając poparcie dla „Solidarności”, NZS-u, etc. Dumny jestem z tego również, że bardzo szybko, bo już w listopadzie 1989 r. zacząłem publicznie ostrzegać przed groźbą sojuszu „czerwonych” i „różowych” (z OKP) (por. np. teksty Socjaliści w „Solidarności” Michnik chwali „Reformatora Rakowskiego”,„Tygodnik Demokratyczny” z 12 listopada 1989 r.; „Trybuna Ludu” chwali Michnika Geremek broni PZPR „Tygodnik Demokratyczny” z 19 listopada 1989 r.).



Kłamstwo hierarchy

Na niegodne kłamstwo w odniesieniu do mojej roli w Stronnictwie Demokratycznym pozwolił sobie hierarcha, abp J. Życiński, ulubieniec „Gazety Wyborczej”, w wypowiedzi dla dziennikarzy 24 lutego 2005 r., stwierdzając: Mam pretensję do tych sfrustrowanych i zagubionych polityków, którzy wybrali sobie fale Radia Maryja do wyrażenia swojej prywatnej mądrości i którzy ranią niewinnych, bijąc na oślep. W przeszłości występowali w roli ideologów, szkoląc aktyw Stronnictwa Demokratycznego (...). W tej samej wypowiedzi abp Życiński wspomniał o występujących w Radiu Maryja ludziach, którzy ongiś nie mieli oporów, by występować w roli ideologów partii satelitarnych w stosunku do PZPR (cyt. za „Gazetą Wyborczą” z 25 lutego 2005 r.).

Stwierdzenie abp. J. Życińskiego o SD wyraźnie odnosi się do mnie, zawierając wyraźnie negatywne uogólnienie na mój temat jako ideologa partii satelitarnej wobec PZPR. Przedstawiałem już wyżej fakty, wskazujące, że we władzach SD znalazłem się dopiero w maju 1989 r. i robiłem dosłownie wszystko, aby zapewnić SD samodzielność od PZPR i wejście w sojusz z „Solidarnością”. Jaką ideologię wówczas głosiłem, można łatwo poznać, choćby z łamów tak ukochanej przez abp. J. Życińskiego „Gazety Wyborczej”, gdzie w numerze z 19 września 1989 r. zacytowano moją wypowiedź drukowaną w „Tygodniku Demokratycznym” z 17 września 1989 r. Stwierdzałem tam m.in.: Koalicja z „Solidarnością” nie może w żadnym razie ograniczyć się tylko do parlamentu. Musi ogarnąć wszystkie dziedziny życia publicznego, sięgać od Gdańska i Warszawy po najmniejsze nawet jednostki administracyjne w tzw. terenie. Niezbędne jest konsekwentne współdziałanie z „Solidarnością” wszędzie tam, gdzie toczy się bój o fachowość i kompetencje, przeciw nomenklaturowym monopolom, o uspołecznienie radia, telewizji, prasy wojewódzkiej, resortu spraw zagranicznych, o odpolitycznienie gospodarki – wojska i milicji.

Zapytam więc: cóż było złego w lansowaniu przeze mnie takiej ideologii?

Także na łamach „Rzeczpospolitej”, w której abp Życiński publikuje swoje felietony, można by było znaleźć cytowane już wyżej informacje o mojej roli w presji wewnątrz władz SD na rzecz zerwania z PZPR i wejścia w sojusz z „Solidarnością”. Pisze się o tym również w cytowanym wyżej tekście J.M. Jackowskiego i S. Żaryna z książki Interpelacje. Szkoda, że wyraźnie źle poinformowany w tej kwestii hierarcha J. Życiński przed dokonaniem pomówienia nie zadał sobie trudu zajrzenia do tekstów, pokazujących, jaką to ideologię propagowałem w SD po wejściu do władz tej partii. Ciekawe, czy tak znany ze skłonności do moralizowania hierarcha zdobędzie się na godne chrześcijanina przeproszenie za wypowiedzianą przez niego ewidentną nieprawdę? Jeśli zaś zaniecha przeprosin tego typu, tym samym dowiedzie świadomego działania w oszczerczym duchu!

 

 

Moje krytyki powolności zmian po czerwcu 1989 r., w tym utrzymania dominacji starych sił w MSW, MON-ie, MSZ-cie (grudzień 1989 r., styczeń 1990 r.)

 

Jako członek kierownictwa SD konsekwentnie należałem do osób najbardziej krytycznie oceniających zbyt wolne tempo zmian po czerwcu 1989 r. 24 grudnia 1989 r. w publikacji „Wprost” na temat „100 dni rządu Mazowieckiego” moja wypowiedź była jednym z dwóch najkrytyczniejszych głosów (na siedem zamieszczonych wypowiedzi). Twierdziłem, że: Rząd Mazowieckiego wykazuje jednak mało stanowczości w rozrachunku z nomenklaturą (...). Uważam, że błędem było nieodwołanie wszystkich wojewodów. W obszernym artykule Czas przyspieszyć zmiany („Kurier Polski” z 27-29 stycznia 1990 r.) krytykowałem powolność tempa zmian realizowanych przez „Chłopickich” z OKP, ubolewałem, że rząd wciąż daje kredyt MM – „Miłosierdzia Mazowieckiego” – starej nomenklaturze. Krytykowałem odstawanie Polski pod względem zmian w stosunku do Czechosłowacji i Węgier, brak działań dla odpolitycznienia i odpartyjnienia tak kluczowych instytucji jak MSW i MON, to, że oba te wielkie resorty zmieniały się bardzo powoli, znacznie wolniej niż w NRD, Czechosłowacji i na Węgrzech. Przypomniałem, że w reformującej się Czechosłowacji natychmiast powierzono nadzór nad MSW nowemu wicepremierowi Janowi Czarnogórskiemu, staremu zatwardziałemu więźniowi politycznemu, który już dobrze wie, jak ma ten nadzór wyglądać. Tak pisałem pod koniec stycznia 1990 r., a jak wiadomo, C. Kiszczak utrzymał ster nad MSW jeszcze aż do lipca 1990 r.

 Spis treści

 

Moje krytyki nieudolności rządu Mazowieckiego

 

W licznych tekstach ostro krytykowałem nieudolność rządu T. Mazowieckiego, a zwłaszcza jego „tolerancję” wobec dominujących wpływów starej partyjnej nomenklatury w różnych resortach i w województwach. Np. w tekście Nasz rząd, ich aparat („Wokanda” z 26 sierpnia 1990 r.) pisałem: Najwięcej negatywnych skutków przyniosło długotrwałe odkładanie zmian i prymat starego aparatu w tak kluczowym resorcie jak Ministerstwo Spraw Wewnętrznych (moje obecne podkr. – J.R.N.). Należałem do osób, które najszybciej  najostrzej domagały się radykalnej reorganizacji rządu Mazowieckiego. W publikowanym w czerwcu 1990 r. artykule Ci ministrowie muszą odejść, domagałem się, jak najszybszego odejścia 5 ministrów: M. Niezabitowskiej, I. Cywińskiej, T. Syryjczyka, A. Paszyńskiego i C. Janickiego. Artykuł był publikowany w zamojskim „Tygodniku Kresowym”, ale miał szeroki rezonans w Warszawie, był szeroko referowany m.in. w „Prawie i Życiu”. Najwięcej satysfakcji sprawił mi komentarz Stefana Kisielewskiego (Kisiela). W wywiadzie udzielonym W. Walendziakowi w „Młodej Polsce” z 4 sierpnia 1990 r. Kisiel powiedział o rządzie Mazowieckiego, nawiązując do stwierdzeń mego artykułu: To ciekawy rząd. Jak powiedział złośliwie prof. Nowak o ministrach: Wesoły pechowiec – Paszyński, minister bezradności – Syryjczyk, lwica salonowa – Cywińska, niedoinformowana rusałka – Niezabitowska i teoretyk rolnictwa – to chyba najlepszy dowcipniś – Janicki (...). Rzeczywiście bardzo prawicowy rząd, cha, cha, cha (...).

            Wystąpiłem z SD wiosną 1991 r. po zablokowaniu przez ówczesnego przewodniczącego SD b. ministra w rządzie T. Mazowieckiego – A. Mackiewicza szans na prawdziwe głębokie zmiany w Stronnictwie i jego uradykalnienie.

 

To, co zrobiłem dla popularyzacji Węgier od 1963 do 1989 r.

 

Oszczerczy pomniejszacze mego dorobku przemilczają starannie również to wszystko, co zrobiłem dla dużo głębszego poznania węgierskiej historii i kultury w Polsce. Przypomnę tu, że już po obaleniu komunizmu Węgierski Związek Pisarzy przyznał mi godność nadzwyczajnego członka tego Związku. Tytułem tym, jak dotąd uhonorowano niewiele osób z zagranicy za zasługi dla węgierskiej kultury. Nie wiem, czy jest w Europie hungarysta, który zrobił więcej choćby pod względem ilości i różnorodności publikacji dla popularyzacji węgierskiej historii i kultury. Opublikowałem razem ok. 10 książek i kilkuset artykułów z tematyki węgierskiej. Poza kilku książkami o najnowszej historii Węgier i kilku pracami na temat Węgier publikowanymi w opracowaniach zbiorowych wydałem popularną książkę o związkach polsko-węgierskichWęgry bliskie i nieznane. Wydałem Dzieje literatury węgierskiej XX wieku w ramach Dziejów literatur europejskich. Opublikowałem dwa pierwsze w Polsce dokonane przeze mnie wybory węgierskiego eseju:Węgierskie wyznania Odkrywanie Węgier oraz dwa dokonane przeze mnie wybory poezji największego węgierskiego poety XX wieku Endre Adyego.

            Była jeszcze jedna istotna sprawa w kontekście licznych moich publikacji i wystąpień publicznych na temat historii Węgier. W czasach lat 70. i 80., gdy na Węgrzech ciągle nader silne było schematyczne, wręcz dogmatyczne, ocenianie dziejów Węgier od 1919 do 1944 r., ja starałem się walczyć o dużo bardziej wycieniowany obraz tej historii. To właśnie, choćby przypominanie przemilczanej przez dziesięciolecia pomocy Węgier Hortyego dla Polaków w dobie wojny, zyskało mi szczególnie wiele sympatii w patriotycznych kręgach na Węgrzech. Niejednokrotnie ostro występowałem w dyskusjach przeciw węgierskim dogmatykom – np. w 1975 r. w obronie pamięci J. Antalla, ojca późniejszego pierwszego demokratycznego premiera Węgier czy w czasie dyskusji o historii stosunków Polski i Węgier w II wojnie światowej w budapeszteńskim Klubie Kossutha w 1979 r. (por. J.R. Nowak Spory..., op.cit., s. 205-220).

Cena nonkonformizmu

Moje jednoznaczne stanowisko na rzecz potrzeby pełnej dekomunizacji (wyraziłem je m.in. w telewizyjnym programie S. Żaryna), stałe potępianie polityki „grubej kreski” zyskały mi wpływowych wrogów. W 1992 r. pozbyto się mnie z PISM-u, którego kierownictwo było opanowane przez ludzi Skubiszewskiego. Przez półtora roku byłem bezrobotny, żyjąc tylko  z publikacji prasowych, zanim znalazłem w 1994 r. zatrudnienie na WSP w Częstochowie. Zdominowanie przez Fundację Batorego wszystkich kontaktów między Polską a Węgrami doprowadziło do odcięcia mnie od Węgier, mimo całego mego dorobku w tematyce węgierskiej i zostania w 1991 r. nadzwyczajnym członkiem Węgierskiego Związku Pisarzy. Dyrektor „Iskier” Wiesław Uchański zerwał ze mną umowę na przygotowywany od wielu lat ponad 1000-stronicowy wybór polskiej myśli politycznej od 1733 do 1918 r. pomimo faktu, że wydawnicza recenzja słynnego historyka prof. J. Skowronka bardzo wysoko oceniała dokonany przeze mnie wybór, akcentując jego znaczenie jako „pierwszej w Polsce publikacji tego rodzaju”. Prof. Skowronek akcentował, iż: Inicjatywa tej publikacji oraz generalne zasady doboru zamieszczonych w niej tekstów zasługują na bardzo pozytywną, wręcz entuzjastyczną ocenę. Cóż z tego. Dyr. Uchański, pomimo wcześniejszych obietnic pięknego wydania tego dzieła w twardej oprawie w Jugosławii wolał „ukarać mnie” za „niepoprawne” poglądy polityczne, i tysiącstronicowa książka, nad którą pracowałem wiele lat, ugrzęzła po dziś dzień w szufladzie. Przez wiele lat nie mogłem znaleźć wydawcy dla napisanej w 1992 r. 200-stronicowej książki Jak oszukano Naród, aż wydałem ją w 70-stronicowym skrócie w wydawnictwie MaRoN w 2002 r.

Stopniowo umiałem przebić się przez różne blokady i opublikować wiele książek, począwszy od 900-stronicowych Zagrożeń dla Polski polskości w 1988 r., nie mówiąc o kolejnych setkach publikacji prasowych. Przekonałem się jednak szybko już w wolnej Ojczyźnie, jak wygląda tak upragniona nowa demokracja – różni panowie szantażowali groźbą podwyższenia czynszu księgarnie, gdzie sprzedawano moje książki; próbowano je ścigać przez kolejne prokuratury: tyską, a później warszawską, rozwinięto przeciwko mnie całą falę nagonek i pomówień. Bo ciągle ośmielałem się stanowczo ostro obronić Polski przeciwko antypolonizmowi.

Prawdą jest i to, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat otrzymałem setki listów z wyrazami solidarności, i podobne liczne wyrazy  podziękowań w telefonach do Radia Maryja. To wszystko nie zmienia faktu, że z braku sponsorów dla publikacji patriotycznych grzęzną w moich szufladach ogromne bezcenne materiały, które mogłyby przy zyskaniu odpowiedniego poparcia posłużyć do wydania pionierskiej historii stosunków polsko-żydowskich, pisanej wreszcie z polskiego punktu widzenia (mam zebrane materiały na ponad 1000-stronicową publikację tego typu czy na podobnej wielkości książkę o antypolonizmie). Wiadomo, że w obecnej sytuacji w Polsce nie mogę liczyć na żadne stypendium, fundusze z KBN etc.; wiadomo, kto nimi dysponuje.

Gdybyż chociaż nie przeszkadzano, nie rzucano plugawych oszczerstw, nie rozwijano kolejnych nagonek. W dzisiejszej Polsce bowiem nie potrafi się docenić żadnego talentu, żadnego wkładu pracy, żadnego poświęcenia. Czy ludzie kochający Polskę, wciąż spalający się dla niej, dla obrony tradycji i patriotyzmu mają wciąż liczyć tylko na spóźnione „za grobem zwycięstwo”? Czy potrafimy się obudzić jako Naród i solidarnie wspierać tych, którzy walczą na pierwszej linii frontu w bitwie o Prawdę o Polsce? Czy zostanie tylko gorycz ciągłego wypalania się i skrajnego przepracowania, która niszczy chęć i przyjemność jakiejkolwiek dalszej pracy? Czy w Polsce wciąż musi się sprawdzać przysłowie: Wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły?



Parada oszczerców

Moja bezkompromisowość zyskała mi pokaźną porcję wrogów, którzy jak skorpiony próbują zatruć mnie swoim jadem. Im dalej od okresu sprzed 1989 r., tym bardziej próbuje się opluwać moją przeszłość, wykorzystując krótką pamięć ludzi. I wykorzystując lenistwo jakże wielu osób nie próbujących nawet weryfikować najskrajniejszych nawet pomówień poprzez porównanie tekstów odpowiednich artykułów czy książek w bibliotekach. Dochodzi do tego, że „bublowcy” próbują nawet podważać moją polskość – mimo moich książek i kilkuset artykułów występujących przeciwko antypolonizmowi, mimo że nikt w Polsce nie zrobił więcej ode mnie w tej sprawie. Być może jednak chyba to najbardziej złości atakujących mnie antypolskich prowokatorów. W plugawych ulotkach próbowano całkowicie deformować wymowę moich tekstów sprzed 1989 r., eksponujących polskie racje w sprawie stosunków polsko-żydowskich poprzez wyrwanie z kontekstów jednego czy dwóch zdań. Były to wprost klasyczne przykłady łobuzerii autorów ulotek, jakże łatwej do zdemaskowania poprzez przyjrzenie się konkretnym tekstom. Zapłaciłem dostatecznie mocno już w latach 80. za swój bój z wpływowym żydowskim polakożercą Gy.Spiró, o czym tu pisałem wcześniej w tomiku i dlatego tym mocniej proszę czytelników o natychmiastowe sprawdzanie insynuacji na temat moich publikacji o sprawach polsko-żydowskich sprzed 1989 r. By przekonali się naocznie, z jakimi podłymi insynuatorami mają do czynienia. Podaję tu dane o moich pozycjach na ten temat sprzed 1989 r.:

 

-                     Polacy i Żydzi („Przegląd Tygodniowy” nr 11 z 13 marca 1988 r.);

-                     Spojrzenie na związki polsko-żydowskie („Zdanie” nr 9 z września 1987 r.);

-                     Emocje a prawda historyczna („Zdanie” nr 4-5 z kwietnia-maja 1988 r.);

-                     Poles and Jews: The Forgotten Tradition of Cooperation („Dialectics and Humanism”, 1989, nr 1, ok. 45 stron maszynopisu);

 

            Jak łatwo sprawdzić wszystkie moje tu cytowane publikacje akcentowały znaczenie polskiego schronienia dla Żydów w przeszłości i polskiej pomocy Żydom w dobie II wojny światowej, piętnowały kłamstwa antypolonizmu, m.in. kłamstwa C. Lanzmanna, W. Styrona (Wybór Zofii), Rashke (Ucieczka z Sobiboru) i in.

            Do najbezczelniejszych oszczerców należał J. Woleński, atakujący mnie na łamach katolewicowego „Tygodnika Powszechnego” z 20 października 2002 r. Woleński, były członek PZPR przez 16 lat, a od wielu lat jeden z czołowych współpracowników antychrześcijańskiego „Bez Dogmatu” znalazł w „Tygodniku Powszechnym” odpowiednie miejsce dla jadu swego pióra. Z furią zaatakował jako rzekomo proreżimową moją książkę Węgry 1939-1974 (w „Tygodniku Powszechnym” z 20 października 2002 r.) nie bacząc, że w tym samym „Tygodniku Powszechnym”, tyle że w numerze z 22 czerwca 1975 r. chwalono (piórem Bibliofila) tę samą moją książkę jako „bardzo pożyteczną” i „interesującą”. Cóż kłamcy powinni mieć dobrą pamięć i nic nie może wytłumaczyć „wpadki” red. naczelnego ks. A. Bonieckiego, który wydrukował paszkwilancką napaść J. Woleńskiego. Dodajmy, że Woleński przedstawił mnie w swym tekście jako kierownika wydziału propagandy CK SD w czasie, gdy SD było satelitą partii.Woleński dodawał: Moi rozmówcy nie przypominają sobie, by J.R. Nowak odegrał jakąkolwiek rolę w zmianie polityki SD (...). Uważają, że zawsze (...) dobrze służył interesom PZPR. Cóż, jeśli to, co Woleński pisze byłoby prawdą, to oznaczałoby, że konfiskujący tyle moich tekstów cenzorzy czy blokujący moje książki decydenci źle służyli interesom PZPR. Ks. Boniecki, publikujący brednie Woleńskiego o mojej roli w SD, jakoś nie zajrzał do o wiele lat wcześniejszej i jakże odmiennej opinii katolickich publicystów J.M. Jackowskiego i S. Żaryna w książce Interpelacje.

            W tomiku przytoczyłem nieznane szerzej fakty o wstrzymaniu 3 moich obszernych tekstów o Albanii, wycięciu ponad połowy innego tekstu oraz zablokowaniu możliwości wydania w latach 80. już gotowej mojej książki o Albanii. Fakty te dodatkowo ilustrują wyjątkową bezczelność plugawych oszczerstw na temat mego przedstawienia historii Albanii po 1944 r., jakimi wsławili się E. Michalik i P. Lisiewicz w „Gazecie Polskiej” oraz T.P. Terlikowski w „Racji Polskiej”. Wyrywając jedno i to samo zdanie o E. Hodży z szerszego kontekstu zarzucili mi, że sławiłem komunistycznego dyktatora. Chodziło o publikowane w mojej pracyPowstanie Ludowej Republiki Albanii 1944-1949 (W-wa 1983, s. 74) zdanie, iż: Niesłuszne wydają się sądy pomniejszające czy wręcz negujące intelektualne i polityczne zdolności Hodży. Oszczercy przemilczeli, że w tej samej książce na licznych stronach pisałem o zbrodniach Hodży (s. 76-83, 94-106) i mój bardzo negatywny osąd Hodży był aż nadto jednoznaczny. Czy to oznaczało, że miałem przemilczeć fakt, że tyran albański miał zdolności polityczne? Jak by wyglądało pisanie o historii, które by pomijało informacje o niezwykłej przebiegłości Stalina, Hitlera czy Chomeiniego, wielkich umiejętnościach manipulowania propagandą przez Goebbelsa, etc. Wystarczy porównać metody kłamliwego eksponowania jednego wyrwanego zdania o Hodży z jednoznaczną wymową całej mojej książki o Albanii, dostępnej w bibliotekach, by przekonać się o pełnej moralnej nicości manipulacji autorów z „Gazety Polskiej”: E. Michalik i P. Lisiewicza  oraz z „Racji Polskiej” – T.P. Terlikowskiego. Takim autorom nie wolno podawać ręki!

            Inny przykład podłych manipulacji. W tekście E. Michalik i P. Lisiewicza Ludzie Rydzyka z 2 marca 2005 r. główną część opluwającego mnie ataku skoncentrowano na tym, że w książce Węgry. Burzliwe lata 1953-1956 (Warszawa 1988 r.) śmiałem krytykować kardynała J. Mindszentyego za brak rozsądku politycznego i nieprzejednanie, które wyraziły się w wyraźnym dystansowaniu się od legalnego rządu Nagya.Krytykowałem kardynała, a więc byłem prokomunistyczny – taka jest wymowa tekstu dobranej pary oszczerczych autorów. Ciekawe więc, co wspomniana para napisałaby o przebywającym na Węgrzech i znającym ich historię ojcu Jerzym Puciłowskim, który w wywiadzie dla „Życia” z 6-7 listopada 1999 r. powiedział: Dla mnie kim innym jest kard. Mindszenty jako pasterz, jako ksiądz, jako kapłan gorliwy, dobry, a kim innym jest jako fatalny polityk. Człowiek, który pogrzebał wiele możliwości przez swój upór (...) (moje podkr. – J.R.N.). We wspomnianej książce Węgry. Burzliwe lata 1953-1956 (s. 206-207) przytaczałem liczne opinie autorów zachodnich i J. Nowaka-Jeziorańskiego, którzy ostro krytykowali kard. Mindszentyego za to, że nie poparł powstańczego rządu Nagya, a nawet nazwa go spadkobiercą obalonego rządu.Przeciwstawiano upór Mindszentyego, jego brak realizmu jakże odmiennej postawie Prymasa Tysiąclecia kardynała Stefana Wyszyńskiego. Jan Nowak-Jeziorański pisał w swej Wojnie w eterze (s. 268) o zasadniczej różnicy w postawie obu Prymasów, ubolewał, że Mindszenty nie zajął stanowiska podobnego do Prymasa Polski. No cóż, dla mnie bohaterem Powstania 1956 r. był premier Imre Nagy, od którego nonsensownie dystansował się kard. Mindszenty, Nagy powieszony w 1958 r. za „zdradę socjalizmu”, tj. za pójście z Narodem w czasie Powstania.

            Kolejnym oszczerstwem „zabłysnął” były nieudaczny minister w rządzie Mazowieckiego A. Hall. Ma powody do niechęci do mnie już chociażby z czasu, gdy jako jeden z pierwszych ostro krytykowałem zaniechania rządu Mazowieckiego. Teraz przy okazji ataku na Radio Maryja pozwolił sobie na nazwanie mnie b. peerelowskim propagandystą. Ciekawe, jak to stwierdzenie Halla ma się do cytowanej tu wcześniej, jakże odmiennej opinii innego ministra w tym samym rządzie Mazowieckiego W. Kuczyńskiego, który przyznawał w „Gazecie Wyborczej” z 17 października, iż mówiłem i pisałem maksimum prawdy, jak na tamte czasy (...) w publikacjach przemycałem różne rzeczy. Jak się ma oszczerstwo Halla do opisanych w tym tomiku wcześniej rozlicznych konfiskat moich tekstów! Cóż powiedzieć zaś o redakcji „Polityki”, która natychmiast z radością przedrukowała atakujący mnie fragment wypowiedzi Halla w dziale „Opinie” (nr z 5 marca 2005 r.). Tak łatwo „zapomnieli” w „Polityce” o wstrzymanych przez cenzurę moich tekstach w ich czasopiśmie. Tak ławo „zapomnieli”, jak ich własny zastępca naczelnego redaktora D. Passent zarzucał mi we wrześniu 1981 r., że poprzez swój aluzyjny tekst o Węgrzech 1953-1956 w istocie krytykuję zachowanie polskiego „konserwatywnego” kierownictwa partii, winiąc je za zablokowanie zmian.



Zakończenie

Jeden z największych Polaków w całej naszej historii Marszałek Polski Józef Piłsudski zalecał kiedyś, by nie zwracać uwagi na oszczerców i spokojnie robić swoje. W 1920 r. Piłsudski stwierdził: Wy, Królewiacy, macie śmieszną naturę. Kiedy jadących drogą napadnie pies natarczywym i hałaśliwym ujadaniem, bierze was zaraz ochota, aby wyskoczyć z pojazdu, stanąć na czworakach i zacząć mu się odszczekiwać. My, w Wileńszczyźnie, pozwalamy psu szczekać, bo taka już jego psia natura, ale nie przerywamy przez jego psie szczekanie podróży i bez wojny z psami spokojnie jedziemy do naszego celu. Wam zdaje się, na przeszczekaniu psa, na wygraniu wojny z byle parszywym szczeniakiem bardziej zależy niż na szybkim dojechaniu do celu podróży.

Długi czas uważałem na słuszne postępowanie zgodnie z powyższą zasadą Piłsudskiego. Są bowiem dużo ważniejsze polskie sprawy od takich czy innych moich krzywd osobistych. W końcu jednak uznałem, że bezkarność nadmiernie rozzuchwala oszczerców, że swymi pomówieniami przysporzyli mi aż nadto wiele goryczy. Niech więc wreszcie  plugawi kalumniatorzy staną przed sądem opinii publicznej! Nie zwróci mi to utraconego zdrowia, ale przynajmniej część ludzi będzie wiedziała, komu nie wolno podawać ręki! Może nadejdzie również i taki czas, gdy nie tylko sądy, ale i prawdziwie obiektywne i rzetelne komisje dziennikarskie ds. etyki, będą wydawać surowe werdykty w odniesieniu do autorów plugawych pomówień. Jakże przydałaby się jednak już dziś złożona z prawdziwych autorytetów Rada ds. Etyki w Polityce i Mediach, która przesądzałaby o moralnej banicji polityków, dziennikarzy czy naukowców splamionych oszczerstwami.

Gorąco apeluję do wszystkich sympatyków moich poglądów, którzy po tylekroć dawali wyraz temu swemu podejściu w listach lub telefonach do mnie. Wspomóżcie szczególnie mocno ten tomik, popularyzując go wśród przyjaciół i znajomych. Myślę, że przemęczając się i wypalając w obronie polskości zasłużyłem na taką pomoc od Was – tym razem chodzi o moją godność i moje dobre imię!Pomóżcie mi, tak jak ja nigdy nie wahałem się z występowaniem w obronie osób i środowisk krzywdząco atakowanych począwszy od Radia Maryja i o. T. Rydzyka, prezesa E. Moskala, prezesa J. Kobylańskiego, ks. H. Jankowskiego, red. W. Wierzewskiego, prof. S. Kurowskiego, dr. A.L. Szcześniaka, W. Łysiaka po księgarnię „Antyk”. Bądźmy solidarni, bądźmy godnymi naszymi polskich idei! Bo tylko wtedy naprawdę zwyciężymy!

================================================





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nowak Jerzy Robert Antypolonizm zdzieranie masek
Nowak Jerzy Robert Prawda o Kielcach 1946 r
Roberts Nora Inne tytuły Rajska jabłoń
Nowak Jerzy Robert Jak oszukano narod
Nowak Jerzy Robert Czerwone Życiorysy
Nowak Jerzy Robert Zbrodnie sowieckiego wojujacego ateizmu
Books NOWAK JERZY ROBERT CZERWONE ŻYCIORYSY PORTRET BALCEROWICZA 2
Antypolonizm Jerzy Robert Nowak Polska Polacy Żydzi Zydzi
Prof dr hab Jerzy Robert Nowak Antypolonizm zdzieranie masek Tom 1
ebooks pl prawda o kielcach46 r jerzy robert nowak historia żydzi polityka polska rzeczpospolit
Czarna Legenda Dziejów Polski Jerzy Robert Nowak(1)
Ebooks Pl Jerzy Robert Nowak Kogo Musza Przeprosic Zydzi (Osiol Net) Www!Osiolek!Com
Jerzy Robert Nowak Jak oszukano naród
Jerzy Robert Nowak Kogo muszą przeprosić Żydzi
Nowak Robert Jerzy Czerwone dynastie Rodzina Bierutów

więcej podobnych podstron