ALDOUS HUXLEY
„Nowy Wspaniały Świat”
(Przełożył: Bogdan Baran)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przysadzisty szary budynek o zaledwie trzydziestu czterech piętrach. Nad głównym
wejściem napis:„Ośrodek Rozrodu i Warunkowania w Londynie Centralnym”,na tablicy zaś
wyryte hasło Republiki Świata:„Wspólność, Identyczność, Stabilność”.
Okna ogromnej sali na parterze wychodziły na północ. Zimny(pomimo pełni lata za
szybami, pomimo tropikalnego upału we wnętrzu sali),ostry i przenikliwy blask zaglądał w okna,
chciwie poszukując jakiegoś kształtu obleczonego w tkaninę,jakiejś bladej gęsiej skórki akademika,
lecz znajdował tylko szkło,nikiel i matowo lśniącą porcelanę laboratoryjną Chłód natrafiał na
chłód. Okrycia robocze pracowników były białe,dłonie w gumowych rękawiczkach trupiobladej
barwy. Światło- lodowate,martwe,upiorne. Tylko z żółtych rurek mikroskopów czerpało ono nieco
substancji bogatej i żywej,kładąc się na polerowanych rurkach niczym smakowite płaty masła
ułożone rzędami wzdłuż stanowisk roboczych.
- A to- powiedział dyrektor otwierając drzwi- jest dział zapładniania.
Gdy dyrektor „Rozrodu i Warunkowania”wkraczał do sali, trzystu zapładniaczy pochylało
się nad przyrządami wstrzymując dech i w pełnym zaabsorbowania skupieniu z rzadka wydając
bezwiedny gwizd lub pomruk.Grupa nowoprzybyłych studentów,bardzo młodych,różowiutkich
żółtodziobów,z pokorą dreptała nerwowo za dyrektorem. Każdy z nich trzymał kajet,w którym
desperacko bazgrał, gdy tylko wielki człowiek raczył przemówić. Z pierwszej ręki.Tobyłrzadki
przywilej. Dyrektor„Rozrodu i Warunkowania”na Londyn Centralny zawsze dbało to,by
osobiście oprowadzać swych nowych praktykantów po poszczególnych działach.
- To tak żeby dać ogólne pojęcie- wyjaśniał im.Bo aby rozumnie pracować,jakieś ogólne
pojęcier zecz jasna mieć muszą- choć możliwie najmniejsze,jeśli mają być dobrymi i szczęśliwymi
członkami społeczeństwa. Wiedza o szczegółach bowiem,jak każdy wie, przydaje cnóti
szczęśliwości, wiedza ogólna zaś to dla umysłu zło konieczne. Nie filozofowie, lecz pracowite
mrówki i zbieracze znaczków tworzą kręgosłup społeczny.
- Jutro- zwykł dodawać uśmiechając się uprzejmie,acz z odrobiną surowości-
zabierzecie się do poważnej pracy.Nie będziecie mieć czasu na rzeczy ogólne.
Póki co jednak...
Póki co obowiązywał przywilej. Z pierwszej ręki do kajetu. Chłopcy smarowali jak
szaleni.
Wysoki, raczej chudy, wyprostowany dyrektor zmierzał w głąb sali. Miał długą dolną
szczękę, zęby nieco wystające, ledwo zakryte, gdy nie mówił, przez pełne,kunsztownie wygięte
wargi. Stary,młody?Trzydzieści?Pięćdziesiąt pięć?Trudno było określić. Zresztą nie miałoto
znaczenia;w ów czas nieustającej stabilności,A.F.632, nikomu nawet nie przyszłoby do głowy
pytać o wiek.
- Wyjdę od punktu wyjścia- powiedział dyrektorRiW,a co bardziej gorliwi
studenci utrwalili jego zamiar w kajetach:Wyjśćod punktu wyjścia. -To- machnął ręką- są
inkubatory.- A otwierając odosobnione drzwi,pokazał im szeregi półek zapełnionych
ponumerowanymi probówkami.
- Tygodniowy zapasj aj.Trzymany- wyjaśnił- w temperaturze krwi. Męskie gamety- tu
otworzył inne drzwi- muszą być przechowywane w temperaturze trzydziestu pięciustopni,nie
trzydziestu siedmiu. Temperatura krwi sterylizuje. Barany zamknięte w termogenie nie poczynają
jagniąt.
Wsparty o inkubatory podawał studentom (aołówkigryzmoliłyzpośpiechem)krótkiopis
nowoczesnegoprocesuzapładniania;najpierwpowiedział,rzeczjasna,o jegochirurgicznymetapie
wstępnym:o„zabiegu,któremupoddajemysię chętniedladobraSpołeczeństwa,niemówiącjużo
gratyfikacjiw wysokościpółrocznejpensji”.Następnieomówiłzwięźle technikęutrzymywania
wyodrębnionegojajnikaprzyżyciui zapewnieniajegofunkcjonowania.Potemprzeszedłdopodania
optymalnejtemperaturys,topniazasolenia,kleistości,wspomniało naturzepłynu,w którym
przechowujesię wyodrębnionedojrzałejaja;prowadzącswychpodopiecznychdostanowisk
roboczychpokazałim,jaksię ów płynwydobywaz probówki;jaksię go kroplapokropli
wprowadzanaspecjalnieogrzaneszkiełkamikroskopowe;jaksię zawartew nimjajatestujeco do
odchyleń,przeliczai przenosidoporowategopojemnika;jak(tuzademonstrowałprzebiegtej
czynności)pojemników zostajezanurzonyw ciepłymroztworzeze swobodniepływającymi
plemnikami- tupodkreślił,że najmniejszestężeniemożewynosićstotysięcynacentymetr
sześcienny;jak,podziesięciuminutach,zbiornikzostajewyjętyz płynu,ajegozawartośćponownie
przebadana;jakw przypadku,gdyktóreśz jajpozostałoniezapłodnione,zanurzasię jeponownie,a
potemw raziepotrzebyrazjeszcze;jakzapłodnionejajawracajądoinkubatorów,gdziealfyi bety
pozostająażdozakończeniabutlacji,gdytymczasemgammy,deltyi epsilonywydobywasię po
trzydziestusześciugodzinachi poddajeprocesowiBokanowskiego.
- ProcesowiBokanowskiego- powtórzyłdyrektor,astudencipodkreśliliw swychmałych
kajetach.Jednojajo,jedenembrion,jedenosobnikdorosły-procesnormalny.
Jednakżejajozbokanowizowanebędziepączkować,mnożyćsię, dzielić.Odośmiudo
dziewięćdziesięciusześciupączków,akażdypączekrozwiniesię w doskonaleukształtowany
embrion,każdyembrionw pełnegoosobnikadorosłego.Takiż w miejscejednegoczłowiekabędzie
powstawałodziewięćdziesięciusześciu.Postęp.
- Wzasadzie- podsumowałdyrektorRiW- bokanowizacjapoleganaciąguingerencji
zatrzymującychrozwój.Stopujemynormalnyrozrosti, paradoks,nieprawdaż,jajoreaguje
pączkowaniem.
Reaguje pączkowaniem.Ołówkipracowałyzaciekle.Wskazałpalcem.Spoczywającyna
sunącejżółwimtempemtaśmiepojemnikz probówkamizniknąłw dużymmetalowympudle;
wynurzałsię następny.Maszynycichopomrukiwały.Przejścieprobówektrwaosiemminut,
poinformował.OsiemminuttwardychpromieniRoentgenajajowytrzymujez najwyższymtrudem.
Niektóreginą;spośródpozostałychtenajmniejwrażliwedzieląsię napół;większośćdajepocztery
pączki,niektóreosiem.Wszystkiewracajądoinkubatorów,gdziepączkizaczynająsię rozwijać;po
dwóchdniachoziębiasię jenaglei w tensposóbzatrzymujeichrozwój.Dwa,cztery,osiem...
pączkireagujądalszympączkowaniem,poczympoddawanesąniemalcałkowitemuzatruciu
alkoholem;w efekciepęczniejądaleji popączkowaniu- pączekz pączkapączka-mogądalej
rozwijaćsię w spokoju,jakoże dalszehamowaniew zasadzieprowadziłobyjużdoichuśmiercenia.
Wciągutegoczasupierwotnejajomogłozapoczątkowaćodośmiudodziewięćdziesięciusześciu
embrionów- niezwykłe,przyznacie,udoskonalenienatury.Identycznebliźniaki- aleniejakieśtam
dwojaczkiczy trojaczkidawnejepokiżyworodności,kiedytojajadzieliłysię akcydentalnie;
obecniemożemymiećbliźniątcałetuziny.Wobfitości.
- Wobfitości- powtórzyłdyrektori rozłożyłramiona,jakbyrozdawałtępłodność.- W
obfitości.
Jednakżektóryśze studentówzadałw swejgłupociepytanie,w czymtukorzyść.
- Mójdrogichłopcze- dyrektorgwałtownieodwróciłsię kuniemu.- Czyżtynie
dostrzegasz?Czyniedostrzegasz?Uniósłdłoń;twarzmiałauroczystywyraz:-Proces
Bokanowskiegotojedenz podstawowychczynnikówstabilnościspołecznej!
Podstawowych czynników stabilności społecznej.
Standaryzacjamężczyzni kobiet;identyczneosobniki.Całaniewielkawytwórnia
obsadzonapersonelemz jednegozbokanowizowanegojaja.
- Dziewięćdziesiątsześć identycznychosóbprzydziewięćdziesięciusześciuidentycznych
maszynach!- Głosażdrżałradosnymuniesieniem.- Terazpanujemynadsytuacją.Porazpierwszy
w dziejach.- Przytoczyłhasłoplanetarne:„Wspólność,Identyczność,Stabilność”.Naprawdę
wielkiesłowa.
- Gdybyśmyumielibokanowizowaćbezograniczeń,całyproblembyłbyrozwiązany.
Rozwiązanyprzezstandartyzowanegammy,identycznedelty,jednoliteepsilony.Miliony
jednakowychbliźniaków.Zasadaprodukcjimasowejwreszciezastosowanaw odniesieniudo
biologii.
- Niestetyjednak- dyrektorpotrząsnąłgłową- bokanowizowaćbezograniczeńniemożemy.
Granicąwydajesię dziewięćdziesiątsześć, wysokąśredniąsiedemdziesiątdwa.Najlepszą
(niestetyniedoskonałą)rzeczą,jakąmożnabyłozrobić,towytwarzaćz danegojajnikai gamet
danegosamcamożliwienajwiększegrupybliźniaków.A naweti tobyłotrudne.
- Wprzyrodziebowiemdwieściejajdojrzewaprzezlattrzydzieści.Jednakżenasinteresuje
ustabilizowaniepopulacjijużobecnie,tui teraz.Zparybliźniątraznaćwierćwiekużadenpożytek.
Oczywiście,pożytekżaden.JednakżetechnikaPodsnapaniezmiernieprzyspieszyłaproces
dojrzewania.Zapewniaonaco najmniejpięćdziesiątdojrzałychjajw ciągudwulat.Zapładniaći
bokanowizować,innymisłowy, mnożyćprzezsiedemdziesiątdwa,abędziemyotrzymywaćśrednio
prawiejedenaścietysięcybracii sióstrw stupięćdziesięciugrupachbliźniąt,wszystkiew
jednakowym,z dokładnościądodwóchlat,wieku.
- Wpewnychzaśprzypadkachmożemysprawić,że tenjajnikdanamponadpiętnaście
tysięcydorosłychosobników.
Skinąłnajasnowłosego,rumianegomłodzieńca,którywłaśnieprzechodziłw pobliżu,i
zawołał:
- PanieFoster!
Rumianymłodzienieczbliżyłsię.
- PanieFoster,czy możenampanpodaćrekordjajnika?
- Wnaszymośrodkuszesnaścietysięcydwanaście- odrzekłbezwahaniapanFoster.Mówił
bardzoszybko,miałżywe błękitneoczy i najwyraźniejznajdowałprzyjemnośćw przytaczaniucyfr.
- Szesnaścietysięcydwanaście;w stuosiemdziesięciudziewięciugrupachidentyków.Ale rzecz
jasnaw ośrodkachtropikalnych- trajkotałdalej- mieliwynikiowiele lepsze.Singapurczęsto
wytwarzałponadszesnaściei półtysiąca,Mombasazaśdoszłaostatniodosiedemnastutysięcy.No
aleonimająpewnefory.Wystarczyzobaczyć,jakmurzyńskijajnikreagujenaśluz!Towprost
zadziwiające,jeślisię przywykłodopracyz materiałemeuropejskim.Niemniej-dodałze śmiechem
(choćoczy lśniłymublaskiemwalecznościi głowę zadzierałwyzywająco)- niemniejjednak
pobijemyich,jeślinamsię uda.Pracujęteraznadwspaniałymjajnikiemdelta-minus.Zaledwie
osiemnastomiesięczny.Jużponaddwanaścietysięcysiedemsetdzieci,wybutlowanychlubw
embrionach.Iwciążjestmocny.Jeszczeichpobijemy.
- Otoduch,jakiegolubię!- wykrzyknąłdyrektorklepiącpanaFosterapoplecach.- Proszęz
namii niechpanpozwolichłopcomkorzystaćz pańskiejgłębokiejwiedzy.
PanFosteruśmiechnąłsię skromnie.
- Zprzyjemnością.
Ruszylidalej.
Wdzialebutlacjipracaprzebiegałaharmonijniei w pełnymporządku.Płatyświeżej
świńskiejotrzewnejprzygotowanedopokrojenianaczęści stosownejwielkościnadjeżdżałymałymi
windamize składunarządóww podziemiach.Wzzz,apotemklik!otwierająsię drzwiczkiwindy;
wyściełaczmusitylkosięgnąćpopłat,wsunąćgo,wygładzići zanimwyścielonabutlazdąży
odpłynąćwzdłużbezkresnejtaśmypozazasięgjegoręki,wzzz, klik!Inastępnypłatotrzewnej
wyskakujez otchłani,czekającnawsunięciego w następnąbutlę,obecniepierwsząw tejpowolnej
nieskończonejprocesjipotasmie.
ObokwyściełaczystojąmatrykulatorzyP. rocesjaposuwasię;jaja,jednopodrugim,
przenoszonesąz probówekdowiększychpojemników;wyściółkaz otrzewnejzostajezręcznie
nacięta,morulawpada,wlewasię roztwórsolny...i jużbutlasuniedalej,i jużprzychodzikolejna
etykietowanie.Dziedziczność,datazapłodnienia,przynależnośćdogrupyBokanowskiego-
wszystkietedaneprzenoszonesąz probóweknabutlę.Jużnieanonimowa,lecz opatrzona
nazwami,zidentyfikowanaprocesjasuniepowoliprzedsiebie;przedsiebieprzezotwórw ścianie;
powoliprzedsiebiedodziałuprzeznaczeniaspołecznego.
- Osiemdziesiątosiemmetrówsześciennychformularzykartoteki- oświadczyłz lubością
panFoster,gdywchodzilidopomieszczenia.
- Zawierającychwsze1kiepotrzebneinformacje- dodałdyrektor.
- Aktualizowaneco rano.
- Naichpodstawiedokonujesię obliczeń.
- Tyleatyleosobników,otakichatakichwłasnościach-stwierdziłpanFoster.
- Takimatakimrozkładzieilościowym.
- Optimumwybutlacjinadowolnymoment.
- Szybkakompensacjanieprzewidzianychubytków.
- Szybka- powtórzyłpanForest.Gdybypanowiewiedzieli,ileż nadgodzinmusiałem
wprowadzićpoostatnimtrzęsieniuziemiw Japonii!- śmiałsię dobroduszniei kiwałgłową.
- Przeznaczeniowcyśląswojeliczbyzapładniaczom.
- Którzydostarczająimembrionów,jakichtamcisobieżyczą.
- A butledocierajątutaji określasię szczegółowo ichprzeznaczenie.
- Poczymwysyłasię nadółdoskładuembrionów.
- Dokądwłaśniepójdziemy.
IotwarłszydrzwipanFosterpoprowadziłgrupęposchodachw dółdopiwnic.Żarbyłciągle
tropikalny.Zstępowaliw gęstniejącypółmrok.Dwojedrzwii korytarzdwukrotniezakręcający
chroniłypiwnicęprzedprzenikaniemświatładziennego.
- Embrionysąjakkliszafotograficzna- z łobuzerskimuśmiechemżartowałpanForest
otwierającdrugiedrzwi.- Znoszątylkoświatłoczerwone.
Rzeczywiście,dusznymrok,w któryterazweszli zaFosteremstudenci,rozświetlonybył
purpurowo,niczymciemnośćpodzamkniętymipowiekamiw letniepopołudnie.Obwisłepółki,
jednanaddrugą,pełnebutli,lśniłyniezliczonymirubinami,awśródrubinówprzesuwałysię
rozmyteczerwonewidmamężczyzni kobieto purpurowychoczachi wszelkichobjawachtocznia
natwarzach.Brzęki klekoturządzeńlekkoporuszałpowietrze.
- Możepodaimpanparęliczb,panieFoster- rzekidyrektor,zmęczonyjużmówieniem.
PanaFosteranicniemogłouradowaćbardziejniżpodanieparuliczb.
Dwieście dwadzieściametrówdługości,dwieścieszerokości,dziesięćwysokości.Wskazał
dłoniąkugórze.Jakpijącekurystudenciwznieślioczy kuodległemusklepieniu.
Trzyrzędypółek:parter,galeriapierwsza,galeriadruga.
Stalowąpajęczynęspiętrzonychjednanaddrugągaleriiwe wszystkichkierunkach
pochłaniałmrok.Oboktrzyczerwonewidmapracowiciezdejmowałysłojez ruchomychschodów.
Schodówz działuprzeznaczeniaspołecznego.
Danąbutlęmożnabyłoułożyćnajednejz piętnastupółek,każdazaśzpółekbyła
przenośnikiem,któryporuszałsię z niezauważalnąprędkościątrzydziestutrzechi jednejtrzeciej
centymetranagodzinę.Dwieście sześćdziesiątsiedemdniruchuprzyprędkościośmiumetrówna
dobę.Ogółemdwatysiącestotrzydzieścisześć metrów.Jednookrążeniepiwnicynapoziomie
parteru,jednonagaleriipierwszej,połowanadrugiej,ażwreszcierankiemdniadwieście
sześćdziesiątegosiódmegoświatłodziennew dzialewybutlacji.Takzwaneistnienieniezależne.
- Jednakżew ciągutegoczasu- zakończyłpanFoster- wiele dlanichczynimy.Och,
ogromniedużo.- Jegośmiechbyłtriumfującymśmiechemtego,którywie.
- Otoduch,jakiegolubię!- jeszczerazoznajmiłdyrektor.- Obejdźmytowkoło.Niechpan
mówiimwszystko,panieFoster.
PanFosterrzetelniewszystkoimmówił.
Mówiłimo rozwojuembrionaw jegołożyskuz otrzewnej.Nakłoniłichdoskosztowania
wzbogaconegosurogatukrwi,którymembrionjestkarmiony.Wyjaśnił,dlaczegomusisię go
stymulowaćplacentynąi tyroksyną.Mówiło wyciąguz corpus luteum. Pokazałstrzykawki,które
rozstawioneco dwanaściemetrów,odzerado2040, robiłyembrionowiautomatycznezastrzyki.
Mówiłoowychstopniowowzrastającychdawkachśluzu,jakiestosowanonaostatnich
dziewięćdziesięciusześciumetrachtrasy.Opisałsztucznykrwiobiegmacierzyńskiumieszczanyna
każdejbutlinastodwunastympiętrze;pokazałimzbiornikz surogatemkrwi,pompęodśrodkową,
którapowodowałastałezraszaniełożyskapłynemi przeprowadzałaów płynprzezsztucznepłucoi
filtrwydzielin.Wspomniałokłopotliwejskłonnościembrionudoanemiii o sporychdawkach
niezbędnegow tejsytuacjiwyciąguze świńskiegożołądkai z wątrobypłoduźrebięcia.
Zademonstrowałimprostyprzyrząd,zapomocąktóregopodczasostatnichdwóchspośród
każdychośmiumetrówruchuwszystkieembrionysąrównocześniepotrząsane,abyoswoić jez
ruchem.Wskazałnapoważnycharaktertakzwanego„szokupowybutlacyjnego”i wyliczył środki
podejmowanedlazmniejszenia- poprzezodpowiednitreningzabutlowanegoembriona- tego
niebezpiecznegowstrząsu.Powiedziałimo testachnapłećprzeprowadzanychw okolicy
dwusetnegometra.Wyjaśniłsystemetykietowania:„T”dlaosobnikówmęskich,kółkodlażeńskich,
zaśdlabezpłodnychznakzapytania,czarnynabiałymtle.
- Bowiemw większościprzypadków- mówiłpanFoster-płodnośćstanowirzeczjasnatylko
kłopot.Jedennatysiącdwieściepłodnyjajnikw zupełnościdlanaszychcelów wystarczy.Jednakże
chcemymiećmożliwośćszybkiegowyboru.No i rzeczjasnatrzebazawszedysponowaćwielkim
marginesembezpieczeństwa.Dlategoażtrzydziestuprocentomżeńskichembrionówpozwalamyna
normalnyrozwój.Inneprzezresztękursuco dwadzieściaczterymetryotrzymujądawkęmęskiego
hormonupłciowego.Wynik:zostająwybutlowanejakobezpłodne,co dobudowyzupełnienormalne
(„poza- musiałprzyznać- tym,że rzadko,alenaprawdęrzadko,wyrastająimbrody”),lecz
bezpłodne.Absolutniebezpłodne.Cowyprowadzanaswreszcie- kontynuowałpanFoster- z
dziedzinyniewolniczegojedynienaśladowanianaturyi wiedziekuznaczniebardziejzajmującemu
światuludzkiejwynalazczości.
Zatarłręce.Onirzeczjasnaniezadowalająsię zwykłąpracąnadrozwojemembrionów:byle
krowatournie.
- Myponadtoprzeznaczamyi warunkujemy.Naszeniemowlętawybutlowujemyw postaci
uspołecznionychistotludzkich,w postacialflubepsilonów,w postaciprzyszłychkrawcówlub...-
Chciałpowiedzieć:„przyszłychzarządcówświata”,alepowstrzymałsię i rzekł:- przyszłych
dyrektorówośrodkówrozrodu.
DyrektorRiWuśmiechempodziękowałzakomplement.
Przebywalitrzystadwudziestymetrnajedenastejpółce.Młodymechanik,beta-minus,ze
śrubokrętemi kluczemfrancuskimpracowałnadpompąsurogatukrwiprzyjednejz przesuwających
się butli.Gdymechanikdokręcałmutrę,bzyczenieelektrycznegomotorustawałosię o ułamektonu
niższe.Niższe, coraznizsze...Ostatniobrót,rzutokanalicznikobrotówi gotowe.Przeszedłdwa
krokiw dółtaśmyi rozpocząłtęsamączynnośćprzynastępnejpompie.
- Zmniejszanieliczbyobrotównaminutę- wyjaśniałpanFoster.- Surogatkrążywolniej,
przeplywazatemprzezpłucaw większychodstępachczasu,dostarczającembrionowimniejtlenu.
Nie matojakniedobórtlenu,tonajlepiejutrzymujeembrionponiżejpoziomu.- Znowuzatarłręce.
- Ale dlaczegochcepanutrzymywaćembrionponiżejpoziomu?- zapytałze szczerą
naiwnościąjakiśstudent.
- Osioł!- zawołałdyrektor,przerywającdługąchwilęmilczenia.-Czynieprzyszłoci do
głowy, że embrionepsilona,jeślima.epsilonowądziedziczność,musimiećwarunkiepsilonowe?
Najwidoczniejnieprzyszłomudogłowy. Zmieszałsię.
- Imniższakasta- powiedziałpanFoster- tymmniejtlenu.Pierwszymnaruszonym
narządemjestzawszemózg.Potemszkielet.Przysiedemdziesięciuprocentachnormalnejdawki
tlenuuzyskujemykarły.Przymniejniżsiedemdziesięciubezokiepotworki.
- Zktórychniemażadnegopożytku- podsumowałpanFoster.Gdybynatomiast(tujego
głos się roznamiętniłi zarazemnabrałkonfidencjonalnychtonów)udałosię odkryćmetodę
skracaniaokresudojrzewania,cóż bytobyłzasukces,jakiedobrodziejstwodlaSpołeczeństwa!
- Rozważmynaprzykładkonia.
Rozważyli.
Dojrzewaprzezsześć lat;słońprzezdziesięć.Natomiastczłowiekpotrzynastulatachżycia
niejestnawetdojrzałypłciowo,zakończeniedojrzewanianastępujedopierow wiekulat
dwudziestu.Stądrzeczjasnaów owoc opóźnionegorozwoju,ludzkirozum.
- Jednakżeuepsilonów- nadertrafniezauważyłpanFoster-niepotrzebanamludzkiego
rozumu.
Nie potrzebai nieuzyskujesię go.Ale mimoiż umysłepsilonaosiągadojrzałośćw wiekulat
dziesięciu,ciałoepsilonapozostajeniezdolnedopracyażdoosiemnastegorokużycia.Długiokres
zbędneji zmarnowanejniedojrzałości.Gdybymożnabyłoprzyspieszyćrozwójfizycznydorzędu
szybkościdojrzewania,powiedzmy,krowy,jakażogromnaoszczędnośćdlaSpołeczeństwa!
- Ogromna!- mamrotalisłuchacze.
EntuzjazmpanaFosterabyłzaraźliwy.
Przeszedłdokwestiidośćtechnicznych;mówiło odchyleniachw zakresiewspółpracy
gruczołówdokrewnych,co powodujeumężczyznopóźnionywzrost;uważał,że powodujeto
mutacjaembrionalna.Czymożnausunąćjejskutki?Czyzapomocąstosownejmetodymożnadany
embrionepsilonaprzekształcićdopostacinormalnejjakupsówi krów?Otoproblem.Wżadnym
raziejeszczenierozwiązany.
WMombasiePiłkingtonwytworzyłosobnikidojrzałeseksualniew wiekulatczterechi
osiągającepełnądojrzałośćw wiekulatsześciui pół.Triumfnauki.Jednakżespołecznie
bezużyteczny.Sześcioletnimężczyźnii kobietybylizbytgłupinawetdowykonywaniapracy
epsilona.A procesprzebiegałnazasadzie„wszystkoalbonic”,alboniczegoniemożnabyło
zmienić,alboulegałozmianiewszystko.Ciągleusiłowanoznaleźćoptymalnykompromismiędzy
dorosłymidwudziestolatkamiadorosłymisześciolatkami.Jakdotądbezskutecznie.PanFoster
westchnąłi pokiwałgłową.
Wędrówkaprzezpurpurowypółmrokzawiodłaichw okolicestosiedemdziesiątegometrana
półcedziewiątej.Począwszyodtegomiejscapółkadziewiątabyłaobudowana,butlezaśresztęswej
podróżyodbywaływ czymśnakształttunelu,urywającegosię miejscaminaprzestrzenidwóchlub
trzechmetrów.
- Warunkowanietermiczne- powiedziałpanFoster.
Tunelegorącewystępowałynaprzęmianz chłodnymi.Chłódzestawianozbodźcami
przykrymi,mianowiciew postacitwardychpromieniRoentgena.Do czasuwybutlowaniaembriony
nabędąlękuprzedchłodem.Przeznaczasię jedotropików,dopracyw charakterzegórników,
włókniarzysztucznegojedwabiui hutników.Późniejichumysłyzostanąukształtowanetak,by
potwierdzałyosądyciał.
- Warunkujemyichco dowytrzymałościnaupał- zakończyłpanFoster.- Nasikoledzyz
górnychpięternaucząichgo lubić.
- A to- wtrąciłdyrektorsentencjonalnie- tojestcałatajemnicaszczęściai cnoty.Lubićto,
co się musirobić.Wszelkiewarunkowaniezmierzadojednejrzeczy:dosprawienia,byludzie
polubiliswe nieuniknioneprzeznaczeniespołeczne.
Wnieobudowanejczęści tunelupielęgniarkaostrożniebadałazapomocądługiejdelikatnej
strzykawkigalaretowatązawartośćprzesuwającejsię butli.Studencii ichprzewodnicyprzezchwilę
patrzylinapielęgniarkęw milczeniu.
- Lenino- powiedziałpanFoster,gdytawyjęławreszciestrzykawkęi wyprostowałasię.
Dziewczynaodwróciłasię szybko.Widaćbyłoodrazu,że pomimotoczniai purpurowych
oczubyłaniezwykleurodziwa.
- Henryk!- jejuśmiechbłysnąłkuniemuczerwonorzędemkoralowychzębów.
- Urocza,urocza- mruknąłdyrektori dającjejdwalubtrzypieszczotliweklapsy,otrzymałw
zamianpełenszacunkuuśmiech.
- Coimaplikujesz?- zapytałpanFosterprzybierająctonbardzofachowy.
- Och,zwykłądawkętyfusui śpiączki.
- Pracownicytropikalnisąuodpornianipocząwszyodstopięćdziesiątegometra-wyjaśnił
studentompanFoster.- Embrionyzachowująjeszczeskrzela.Chronimyrybęprzedprzyszłymi
chorobamiczłowieka.- Potem,zwróciwszysię znówdoLeniny,powiedział:- Jakzwykle,za
dziesięćpiątanadachu.
- Urocza- rzekłrazjeszczedyrektori dawszyjejpożegnalnegoklapsa,oddaliłsię zaresztą
osób.
Napółcedziesiątejrzędyprzyszłychchemikówćwiczononatolerancjęołowiu,sody
kaustycznej,smołyi chloru.Pierwszyz grupydwustupięćdziesięciuembrionów,w przyszłości
inżynierówstatkówkosmicznych,przesuwałsię właśnieobokznakutysiącsetnegometranapółce
trzeciej.Specjalneurządzenienadawałozbiornikomstałyruchobrotowy.
- Toabyudoskonalićichzmysłrównowagi- wyjaśniłpanFoster.- Dokonywanienapraww
przestrzeninazewnątrzstatkujestzajęciemdośćtrudnym.Gdyznajdująsię normalnejpozycji,
spowalniamyimkrążenie,takiż niemalginąz głodutlenowego,gdyzaśsąw pozycji„dogóry
nogami”,zdwajamyprzepływsurogatu.Ucząsię więc kojarzyćtępozycjęzuczuciemkomfortu;i
rzeczywiście,sąnaprawdęszczęśliwi tylkowtedy,gdystojąnagłowach.
- A teraz- ciągnąłpanFoster- chciałbymwampokazaćpewnenaderinteresujące
warunkowanieintelektualistówalfa-plus.Mamydużąichgrupęnapółcepiątej.Galeriapierwsza-
krzyknąłdodwóchchłopców,którzyzaczęlischodzićw stronęparteru.
- Sąw okolicydziewięćsetnegometra- wyjaśnił.- Nie sposóbprzeprowadzaćskutecznego
warunkowaniaintelektualnego,dopókipłódniestraciogona.Pozwólciezamną.
Tujednakdyrektorspojrzałnazegarek.
- Zadziesięćtrzecia- powiedział.- Obawiamsię, że niemamyjużczasunaembriony
intelektualistów.Musimyzdążyćnagórędożłobkaprzedzakończeniemciszy popołudniowej.
PanFosterbyłrozczarowany.
- Tylkorzutokanadziałwybutlacji- prosił.
- No dobrze- dyrektoruśmiechnąłsię wyrozumiale.- Tylkorzutoka.
ROZDZIAŁ DRUGI
PanaFosterapozostawionow dzialewybutlacji.DyrektorRiWorazjegostudenciweszli do
najbliższejwindy,tazaśwyniosłaichnapiątepiętro.
„Żłobki.DziałyWarunkowaniaNeopawłowowskiego”,głosiłatabliczka.
Dyrektorotworzyłdrzwi.Znajdowalisię w obszernym,pustympomieszczeniu,bardzo
jasnymi słonecznym,całąbowiemścianępołudniowązajmowałojednowielkieokno.Półtuzina
pielęgniarekodzianychw regulaminowebiałespodniei żakietyze sztucznegopłótna,owłosach
aseptycznieukrytychpodbiałymiczepkami,zajętychbyłoustawianiemnapodłodzew jednym
długimrzędziewazonówz różami.Wielkiewazony,ciasnozapełnionekwiatami.Tysiącepłatków,
dojrzałych,jedwabistejgładkości,niczympoliczkiniezliczonychcherubinków,jednakże
cherubinkóww tymjasnymblaskunietylkoróżowychi aryjskich,aletakżejasnychChińczyków
czy Meksykanów,aprzytymskłonnychdoapopleksjiodzbytsilnegodęciaw trąbyniebiańskie,
bladychjakśmierć,bladychpośmiertnąmarmurowąbielą.
GdywszedłdyrektorRiW,pielęgniarkiwyprężyłysię w postawiezasadniczej
- Wyłożyćksiążki- poleciłkrótko.
Wmilczeniupielęgniarkiwykonałyrozkaz.Książkizostałysprawniewyłożonepośród
wazonówz różami- rządbajekdziecięcychzachęcającootwartychnawesoło pokolorowanych
obrazkachzwierząt,ryb,ptaków.
- Przywieźćdzieci.
Wybiegłyz pokojui powróciłypominucielubdwóch,każdapchałaprzedsobącoś w
rodzajuwysokiegowózkakelnerskiego,naktóregoczterechpółkachz drucianejsiatkisiedziały
ośmiomiesięczneniemowlęta,wszystkiejednakowe(najwyraźniejzjednejgrupyBokanowskiego)i
wszystkie(jakoże należałydokastydelt)odzianew ubrankakolorukhaki.
- Umieścićjenapodłodze.
Rozładowanowózki.
- Odwrócićjew stronękwiatówi książek.
Odwrócone,dziecinaglezamilkły,apotemzaczęłysię czołgaćnaczworakachkutym
zestawomolśniewającychbarw,kuowymtakwesołymi kolorowymkształtomnabiałych
stronicach.Gdybyłyjużblisko,słońcewychyliłosię zzaprzesłaniającejgo przezchwilęchmury.
Różerozpromieniłysię jakodnagłegowybuchuwewnętrznejnamiętności;lśniącestroniceksiążek
zdałysię nasycaćnowym,głębokimznaczeniem.Odniemowlęcychszeregówdobiegłyciche
okrzykipodniecenia,gulgotyi świergotyrozkoszy.
- Świetnie!- zatarłręcedyrektor.Jaknazamówienie.
Najszybszez niemowlątprawiejużdopełzłydocelu.Drobneręcewyciągałysię niepewnie,
dotykały,chwytały,obrywałypłatkiwspaniałychróż,mięłybarwnestroniceksiążek.Dyrektor
czekał,ażwszystkieniemowlętaoddadząsię radosnymzajęciom.Potempowiedział:
- Terazpatrzcieuważnie!- Idałznakuniesieniemręki.
Przełożonapielęgniarek,stojącaprzytablicyrozdzielczejpodrugiejstroniesali,nacisnęła
małądźwignię.
Nastąpiłgwałtownywybuch.Corazgłośnieji głośniejwyłasyrena.Dzwonyalarmowebiły
jakoszalałe.
Dzieci wzdrygnęłysię, rozwrzeszczały;buziewykrzywiłoprzerażenie.
- A teraz- krzyknąłdyrektor(bohałasbyłogłuszający)- terazwpajamylekcjępoprzez
łagodneelektrowstrząsy.
Znówdałznakrękąi przełożonanacisnęładrugądźwignię.Krzykidziecizmieniłynagleton.
Ostrym,spazmatycznymwrzaskiemdawałyobecniewyrazczemuśrozpaczliwemu,wręcz
obłąkańczemu.Drobneciałkakurczyłysię, sztywniały,nóżkidrgałyniczympociąganeprzez
niewidzialnedruty.
- Podłączmydoprąducałytenfragmentpodłogi- krzyczącobjaśniałdyrektor.-Narazie
wystarczy- dałznakpielęgniarce.
Wybuchyustały,dzwonyumilkły,wycie syrenpowolizamierało.Zesztywniałe,wijącesię
ciałkarozluźniłysię, ato,co uprzedniobyłopłaczemi wyciemobłąkanychnapozórniemowląt,
przybrałoznówpostaćnormalnychkrzykówzwykłegoprzestrachu.
- Daćimnapowrótkwiatyi książki.
Pielęgniarkiwykonały;jednakżepostawioneprzedróżamii nasamwidokwszystkichtych
wesołychobrazkówkotka,kogutkaku-ku-rykui czarnejowieczkimee-meeniemowlętakurczyły
się z przerażenia;ichwrzaskinasiliłysię.
- Obserwujcie- mówiłtriumfującodyrektor.- Obserwujcie.
Książkii głośnyhałas,kwiatyi elektrowstrząsy- jużw niemowlęcymumyśleczłonytych
parsąkojarzone,podwustuzaśpowtórzeniachtakiejlubpodobnejlekcjiulegnąnierozerwalnemu
spojeniu.Coczłowiekzłączył,przyrodaniezdolnajestrozłączyć.Wyrosnąz „instynktownym”j,ak
mówiąpsychologowie,wstrętemdoksiążeki kwiatów.OdruchytrwaleuwarunkowaneZ.
książkamii botanikądadząsobiespokójnacaleŻycie.
- Zabraćje- zwróciłsię dyrektordopielęgniarek.
Dzieci odzianew khakii ciąglejeszczerozwrzeszczanezaładowanodowózkówkelnerskich
i wywieziono;pozostałaponiemowlętachwońkwaśnegomlekai jakżeupragnionacisza.
Jedenze studentówuniósłrękę;choćrozumiew pełni,dlaczegoludziez kastyniższejnie
mogątracićspołecznegoczasunaksiążki,atakżerozumie,iż zawszepozostawałobyryzyko,że
przeczytającoś, co mogłobyw niepożądanysposóbodwarunkowaćktóryśzichodruchów,to
jednak...nowięc, nierozumiesprawyz kwiatami.Poco kłopotaćsię psychologicznym
uniemożliwianiemdeltomupodobaniadokwiatów?
DyrektorRiWcierpliwiewyjaśniał.Jeślipowodujesię uniemowlątokrzykiprzerażeniana
widokróży,todziejesię tonagrunciewyższychracjipolitykiekonomicznej.Jeszczenietakdawno
temu(przedmniejwięcejstulaty)gammy,deltyi epsilonywarunkowanonaupodobaniado
kwiatów- kwiatówmiędzyinnymi,aprzyrodyw ogóle. Chodziłooto,żebypragnęlioniprzy
każdejokazjiwyjeżdżaćnawieś, co zmuszałobyichdokorzystaniaze środkówtransportu.
- Czyniekorzystalize środkówtransportu?- zapytałstudent.
- Owszem,bardzoobficie- odparłdyrektorRiW- Ale pozatymzniczego.
Pierwiosnkii krajobrazy,stwierdził,mająpewnąwielkąwadę:sądarmowe.Miłośćprzyrody
nienapędzafabryk.Zdecydowanousunąćmiłośćprzyrody,przynajmniejwśródkastniższych;
usunąćmiłośćprzyrody,alenieskłonnośćdokorzystaniaze środkówtransportuB. yło bowiem
rzeczjasnasprawąistotną,byjeżdżononawieś, pomimoniechęcidoniej.Problempolegałna
znalezieniuracjikorzystaniaze środkówtransportuekonomiczniebardziejzasadnejniżbyle
upodobaniadopierwiosnkówi pejzaży.Znalezionowłaściwą.
- Warunkujemymasynaniechęćdoprzyrody- zakończyłdyrektor.Równocześniejednak
wykształcamyw nichupodobaniedosportównałonienatury.Dbamyprzytymo to,bysportyte
wymagałyużyciaskomplikowanychprzyrządów.Wtensposóbkorzystajązarównoze środków
transportuj,aki z artykułówprzemysłowych.Stądteelektrowstrząsy.
- Rozumiem- powiedziałstudenti zamilkłpełenpodziwu.
Przezchwilętrwałacisza;potemodchrząknąwszydyrektorzaczął:
- Wczasach,gdyPanNaszFordbyłjeszczenaziemi,żył chłopiecnazwiskiemRojben
Rabinowicz.Rojbenbyłdzieckiemrodzicówmówiącychpopolsku.- Tudyrektorprzerwał.-
Wiecie,mamnadzieję,co tojest„polski”?
- Martwyjęzyk.
- Jakfrancuskii niemiecki- dodałinnystudent,popisującsię swojąwiedzą.
- A „rodzice”?- pytałdyrektorRiW.
Zapadłoniepewnemilczenie.Kilkuchłopcówzarumieniłosię. Nie nauczylisię jeszcze
dostrzegaćznaczącej,aleczęstonadersubtelnejróżnicymiędzywiedzączystąaniezbytczystą.
Jedenz nichodważyłsię w końcuunieśćrękę.
- Ludziebylidawnej...- zawahałsię;rumieniecoblałjegotwarz.- No więc, onibyli
żyworodni.
- Dobrze- dyrektorz aprobatąkiwałgłową.
- A gdydziecizostaływybutlowane...
- Urodzone- poprawiłdyrektor.
- No, towtedyonibylirodzicami...toznaczyniedzieci,tylkotamcidrudzy-biedny
chłopiecze zmieszaniatraciłgłowę.
- Krótkomówiąc- podsumowałdyrektor- rodzicetoojcieci matka.-Nieprzyzwoitośćw
funkcjiwiedzyfaktycznejwdarłasię gwałtowniepomiędzychłopców,milczącychi patrzącychw
Ziemię.
- Matka- powtórzyłgłośno,wpajającimtęwiedzę;potem,odchylającsię w fotelu,
stwierdziłz powagą:- Sątonieprzyjemnefakty,wiem.Jednakżewiększośćfaktówhistorycznych
jestnieprzyjemna.
PowróciłdomałegoRojbena- domałegoRojbena,w któregopokojuojcieci matka(trach,
trach!)przeznieuwagęzostawilipewnegowieczoruwłączoneradio.
(Trzebawambowiempamiętać,że w owychczasachordynarnejrozrodczościżyworodnej
dzieciwychowywalirodzice,niezaśpaństwoweośrodkiwarunkowania).
Gdydzieckospało,rozgłośnialondyńskanadawałaprogram;następnegorana,kuzdumieniu
trachtrach(co odważniejsichłopcywymieniliuśmieszki)chłopca,małyRojbenpoprzebudzeniu
powtórzyłsłowo w słowo długiwykładtegoosobliwegostaregopisarza(„jednegoznielicznych,
którychdziełompozwolonoprzetrwać”)George"aBernardaShawa,którymówiłwówczas,jak
podajedobrzepotwierdzonatradycja,o swoimtalenciepisarskim.Trachtrach(perskieokoi
śmieszki)małegoRojbenanicz tegowykładurzeczjasnaniezrozumielii sądząc,że ichdziecko
oszalało,posłalipodoktora.Tennaszczęście znałangielski,rozpoznałodczytwygłaszanyprzez
Shawaw radiopoprzedniegowieczoru,uświadomiłsobiewagęwydarzeniai opisałtenprzypadekw
prasiemedycznej.
- Takodkrytozasadęnaukiprzezsen,hipnopedii.- DyrektorRiWdramatyczniezawiesił
głos.
Zasadazostałaodkryta,alemusiałoupłynąćjeszczewiele, wiele lat,nimznalazłafaktyczne
zastosowanie.
- PrzypadekmałegoRojbenamiałmiejscezaledwiedwadzieściatrzylatapotym,jakna
rynkuukazałsię pierwszymodelTdziełaPanaNaszegoForda.- (Tudyrektoruczyniłnawysokości
żołądkaznaklitery„T”,awszyscy studencinabożniezrobilitosamo).-Jednakże...
Studenciskrobaliszaleńczo.Hipnopedia, pierwsze zastosowanie A.F.214.
DIaczego nie wcześniej? Dwie przyczyny: a)...
- Tewczesneeksperymenty- mówiłdyrektorRiW- byłynafałszywejdrodze.Badacze
sądzili,że hipnopediamożestaćsię narzędziemkształceniaintelektualnego...
(Chłopczykśpinaprawymboku,wyciągniętepraweramięzwisaz krawędziłóżka.Z
otworuw ściancepudełkadobiegałagodnygłos:
„NiljestnajdłuższąrzekąAfrykii drugąco dodługościw świecie. Chociażo wiele krótszy
niżMissisipi-Missouri,Nil stoinaczele wszystkichrzekpodwzględemdługościzlewiska,które
rozciągasię naobszarzetrzydziestupięciustopniszerokościgeograficznej”.
Następnegodniaprzyśniadaniuktośpyta:
- Tomeczku,jakajestnajdłuższarzekaw Afryce?- Przeczącyruchgłową.- Ale przecież
pamiętaszcoś, co zaczynasię od:Nil jest...
- Nil-jest-najdłuższą-rzeką-Afryki-i-drugą-co-do-długości-w-świecie-..S.łowapędząjedno
zadrugim.- Chociaż-o-wiele-krótszy-niż...
- No właśnie,więc jakajestnajdłuższarzekaAfryki?
Tępespojrzenie:
- Janiewiem.
- Ależ, Tomeczku,Nil.
- Nil-jest-najdłuższą-rzeką-Afryki-i-drugą...
- Którarzekajestwięc najdłuższa,Tomeczku?
Tomeczekwybuchapłaczem.
- Janiewiem- ryczy).
Ówpłacz,objaśniałdyrektor,zniechęciłpierwszychbadaczy.Eksperymentyzarzucono.
ZaprzestanopróbuczeniadzieciprzezsendługościNilu.Jaknajsłuszniej.Nie możnanabywać
wiedzy,dopókisię człowiekniedowie,czego towszystkodotyczy.
- Należałonatomiastzacząćkształceniemora1ne- oznajmiłdyrektor,wiodącgrupęku
drzwiom.
Studencipostępowalizanim,desperackobazgrzącw marszu,atakżew czasiejazdywindą
wzwyż. - Kształceniemoralne,którenigdy,w żadnychwarunkach,niepowinnobyćrozumowe.
„Cisza,cisza”,szeptałgłośnik,gdywysiedlinaczternastympiętrze;„cisza,cisza”,
niestrudzeniepowtarzałyco chwilanakażdymkorytarzugrzmiąceusta.Studenci,anawetdyrektor,
odruchowozaczęliiść napalcach.Byli rzeczjasnaalfami,alenawetalfysąnależyciekształtowane.
„Cisza,cisza”.Powietrzeczternastegopiętrasyczałoimperatywemkategorycznym.
Popięćdziesięciujardachstąpanianapalcachdotarlidodrzwi,któredyrektorostrożnie
uchylił.Przekroczyliprógi zanurzylisię w półmroksypialniozamkniętychokiennicach.Wzdłuż
ścianystałorzędemosiemdziesiątłóżeczek.Słychaćbyłoodgłosylekkichregularnychoddechów
orazciągłemruczenie,niczymbardzocicharozmowadobiegającagdzieśz oddali.
Gdyweszli, pielęgniarkawstałai wyprężyłasię nabacznośćprzeddyrektorem.
- Jakalekcjajestdziśpopołudniu?- spytał.
- Przezpierwszeczternaścieminutmieliśmyelementarnewychowanieseksualne-
odpowiedziała.- Terazidzieelementarnaświadomośćklasowa.
Dyrektorpowolikroczyłwzdłużdługiegoszeregułóżeczek.Osiemdziesięciorochłopcówi
dziewczynek,różowiutkichi śpiącychspokojnie,leżałooddychającz cicha.Spodkażdejpoduszki
dobiegałszept.DyrektorRiWprzystanąłi pochylającsię nadłóżeczkiemnasłuchiwałuważnie.
- Mówiłapani:elementarnaświadomośćklasowa?Możeposłuchamytegoz głośnika.
Nakońcusalize ścianywystawałprzekaźnik.Dyrektorpodszedłdońi nacisnąłguzik.
„...wszystkienosząodzieżzieloną”,mówiłcichy,lecz bardzowyraźnygłos, zaczynającod
środkazdania,„zaśdziecideltynosząodzieżkhaki.Ochnie,z dziećmideltaminiechciałbymsię
bawić.A epsilonysąjeszczegorsze.Sątakgłupie,że nawetnieumiejączytaćanipisać.Ponadto
ubierająsię naczarno,atotakiwstrętnykolor.Ach,jaksię cieszę, że jestembetą”.
Chwilapauzy,potemgłos mówiłdalej:
„Dziecialfynosząodzieższarą.Pracujądużociężejniżmy,bosątakstrasznie,strasznie
mądre.Naprawdęogromniesię cieszę, że jestembetą,boniemuszętakciężkopracować.A poza
tymjesteśmyowiele lepszeniżgammyi delty.Gammysągłupie.Onewszystkienosząodzież
zieloną,dziecideltyzaśnosząodzieżkhaki.Ochnie,z dziećmideltaminiechciałbymsię bawić.A
epsilonysąjeszczegłupsze.Sątakgłupie,że...”
Dyrektornacisnąłwyłącznik.Głosumilkł.Jedyniejakwłasnesłabeechopomrukiwałnadal
spodosiemdziesięciupoduszek.
- Do chwiliprzebudzeniazostanieimtopowtórzonejeszczeze czterdzieścilubpięćdziesiąt
razy,potemznowuw czwarteki sobotę.Stodwadzieściapowtórzeńtrzyrazynatydzieńprzez
trzydzieścimiesięcy.A potemprzejdądotrudniejszejlekcji.
Różei elektrowstrząsy,kolorkhakidelti wońasafetydy- nierozerwalniespojone,zanim
jeszczedzieckonauczysię mówić.Leczwarunkowaniebezsłownejestpowierzchownei toporne,
niepotrafiwpoićbardziejzłożonychtypówzachowań.Do tychcelów potrzebasłów, lecz słów nie
angażującychrozumu.Krótkomówiąc,potrzebahipnopedii.
- Tejnajpotężniejszejsiły wszechczasóww zakresieumoralnianiai socjalizacji.
Studencizapisaliw kajetach.Zpierwszejręki.
Jeszczerazdyrektordotknąłwyłącznika.
„...takstrasznie,straszniemądre”,mówiłcichy,sugestywny,niestrudzonygłos. „Naprawdę
ogromniesię cieszę, że jestembetą,bo...”
Nie tylekroplewody,choćwodaistotniedrążynajtwardszynawetkamień;raczejkrople
roztopionegowosku,krople,któreprzywierajądotego,naco spadną,wtapiająsię w to,wgryzają,
ażw końcukamieńjestjednąwielkączerwonąkroplą.
- Aż w końcuumysłdzieckasamjesttymitreściami,któremusąsugerowane,asumatych
treścijestumysłemdziecka.Inietylkodziecka.Takżeumysłemdorosłego- nacałeżycie.
Umysłem,któryocenia,pragniei wybiera- całyzłożonyz owychtreści.Jednakżewszystkiete
treścisąnaszymitreściami!- dyrektorniemalkrzyczałw uniesieniu.- Treścipaństwowe.- Uderzył
pięściąw stół.- Wynikastąd...
Hałaszajegoplecamikazałmusię odwrócić.
-O,Fordzie!- powiedziałzmienionymtonem.- Cojazrobiłem,dziecisię zbudziły.
ROZDZIAŁ TRZECI
Nazewnątrz,w ogrodzie,dziecimiałyczaswolny.Wgorącymczerwcowymsłońcusześćset
lubsiedemsetnagichdziewcząti chłopcówuganiałoz wrzaskiempotrawnikach,grałow piłkęlub
siedziałoparamibądźtrójkamiwśródkwitnącychkrzewów.Kwitłyróże,dwasłowiki
wyśpiewywaływ gęstwinie,odlipdobiegałynieskładnepieniakukułki.Wsennympowietrzu
unosiłosię brzęczeniepszczółi helikopterów.
Dyrektori jegostudencistaliprzezchwilęprzypatrującsię grze„bąkdorąk”.Dwudziestka
dziecistałakręgiemwokółwieży ze stalichromowej.Piłkęrzucanotak,byupadłanaplatformęna
szczycie wieży, skądstaczałasię downętrza,padałanaszybkowirującekoło,pędwyrzucałjąprzez
któryśz licznychotworówwyciętychw cylindrycznejobudowie,i wtedynależałojąłapać.
- Aż dziwbierze- zadumałsię dyrektor,gdyruszylidalej- dziwbierze,iż nawetw czasach
PanaNaszegoFordawiększośćgierniewymagałażadnegosprzętupozajednączy dwiemapiłkami,
pewnąliczbąkijkówi możejeszczekawałkiemsiatki.Pomyślcietylko,co zagłupotapozwalać
ludziomnazłożonegry,którezarazemnieprzyczyniająsię w ogóle dowzrostuspożycia.Czyste
szaleństwo.Dziś zarządcyniezezwoląnażadnąnowągrę,któraniebędziewymagać
oprzyrządowaniaco najmniejtakiegojakw najbardziejzłożonychspośródjużistniejącychgier.
Przerwałnachwilę.
- Uroczaparka- powiedziałwskazującpalcem.
Namałymtrawiastymskwerkupośródwysokichzarośliwrzosuśródziemnomorskiego
dwojedzieci,chłopczykmożesiedmioletnii starszaodeńchybao rokdziewczynka,zajmowałosię
pierwszągrąmiłosną,naderpoważniei z całąuwagąnaukowcówskupionychnadrozpracowaniem
świeżego odkrycia.
- Urocza,urocza!- powtórzyłdyrektorz rozmarzeniem.
- Urocza- zgodzilisię uprzejmiechłopcy.Ichuśmiechymiaływ sobiejednakodcień
wyższości. Zbytniedawnozarzucilitakiedziecinneigraszki,bymócjeterazoglądaćbezpogardy.
Urocza?Ależ todwojegłuptaskówi tyle.Poprostudzieciaki.
- Zawszeuważam...- ciągnąłdyrektortymsamymafektowanymtonem,aleprzerwałmu
głośnypłaczdziecka.
Spośródpobliskichzarośliwyłoniłasię pielęgniarka,prowadzączarękęwyjącego
chłopczyka.Wylęknionadziewczynkadreptałazapielęgniarką.
- Cosię dzieje?- zapytałdyrektor.
Pielęgniarkawzruszyłaramionami.
- Nic takiego- odpowiedziała.- Poprostuchłopiecjestniechętnyzwykłymgrommiłosnym.
Zauważyłamtojużrazczy dwa.A dzisiajznowu.Właśniesię rozryczał...
- Jaksłowo daję- odezwałasię wylęknionadziewczynka.- Jamuniechciałamzrobić
krzywdyaniw ogóle. Jaksłowo daję.
- Oczywiście.że niechciałaś,kochanie- pocieszałają.pielęgniarka.- Dlatego-mówiładalej
dodyrektora- prowadzęgo dozastępcykierownikaporadnipsychologicznej.Żebystwierdził,czy
wszystkojestw porządku.
- Słusznie- powiedziałdyrektor.- Proszęgo tamzabrać.Tyzostań,dziewczynko- dodał,
gdypielęgniarkaodchodziłaze swymciąglerozryczanympodopiecznym.- Jaksię nazywasz?
- PollyTrocka.
- Ibardzopięknie- rzekłdyrektor.- No tubiegaj,spróbujsobieznaleźćjakiegośinnego
chłopczykadozabawy.
Dzieckoskoczyłomiędzykrzewyi znikło.
- Wspaniałestworzonko!- zawołałdyrektorspoglądajączanią.Potem,odwracającsię do
studentów,mówił:
- To,co terazwampowiem,możebrzmiećniewiarygodnie.Jednakżejeśliniejestsię
obznajomionymz historią,większośćfaktówz przeszłościbrzminiewiarygodnie.
Wyłożyłimwięc tęzdumiewającąprawdę.PrzezbardzodługiokresprzednarodzinamiPana
NaszegoForda,anawetprzezszeregpokoleńpóźniej,dziecięcegryerotyczneuważanoza
nienormalne(rykśmiechu);nietylkonawetzanienormalne- wręczzaniemoralne(niemożebyć);
dlategosurowojetępiono.
Natwarzachsłuchaczypojawiłsię wyrazniedowierzania.Nie pozwalanosię bawićbiednym
dzieciakom?Nie mogliuwierzyć.
- Nawetmłodzieży- mówiłdyrektorRiWnawetmłodzieżytakiejjakwy...
- Niemożliwe!
- Próczodrobinyukrytegoautoerotyzmui homoseksualizmuniepozwalanonanic.
- Nanic?
- Zwykleażdodwudziestegorokużycia.
- Dwudziestego?- zawtórowalistudencichóremgłosów pełnychnajwyższejniewiary.
- Dwudziestego- potwierdziłdyrektor.- Uprzedzałem,że uznacietozaniewiarygodne.
- A co byłopotem?- pytali.- Jakieskutki?
- Skutkibyłystraszne.- Głęboki,dźwięcznyglos wdarłsię w rozmowę.
Rozejrzelisię wokoło.Naskrajugrupkistałktośobcy-mężczyznaśredniegowzrostu,
czarnowłosy,ohaczykowatymnosie,pełnychczerwonychwargach,oczachciemnychi nadzwyczaj
przenikliwych.
- Straszne- powtórzył.
DyrektorRiW,którywcześniejprzysiadłbyłnajednejze stalowych,wyłożonychgumą
ławeczekporęcznierozsianychpoogrodzie,nawidokprzybyszazerwałsię narównenogii skoczył
naprzódz rozpostartymiramionamii wylewnymuśmiechem.
- Panzarządca.Cóżzaradosnaniespodzianka!
Chłopcy,co takstoicie?Tojestpanzarządca,JegoFordowskaWysokośćMustafaMond.
WczterechtysiącachpomieszczeńOśrodkaczterytysiąceelektrycznychzegarów
równocześniewybiłoczwartą.Zgłośnikówodezwałysię bezcielesnegłosy:
„Pierwszadziennazmianawolna.Drugazmianaprzejmuje.Pierwszadziennazmiana...”
Wwindzie,w drodzenagórędoprzebieralniHenrykFosteri wicedyrektordziału
przeznaczeniaostentacyjnieodwracalisię plecamidoBernardaMarksaz biurapsychologicznego:
odwracalisię odjegoniesmacznejreputacji.
Lekkiszumi stukoturządzeńnadalwirowałw purpurowympowietrzuskładuembrionów.
Zmianypersoneluprzychodziłyi odchodziły,jednapurpurowa,zniszczonatoczniemtwarz
ustępowałamiejscainnej,majestatycznie,uparciepełzłyprzenośnikiz ładunkiemprzyszłych
mężczyzni kobiet.
LeninaCrowneraźnoruszyłakudrzwiom.
JegoFordowskaWysokośćMustafaMond!Witającymgo studentomoczy wyłaziłyz orbit.
MustafaMond!ZarządcanaEuropęZachodnią!Jedenz dziesięciuzarządcówświata.Jedenz
dziesięciu...,atuonsiadasobienaławceobokdyrektoraRiW,chybazostanie,tak,zostanie,
przemówidonich...z pierwszejręki.ZrękiFordasamego.
Dwojeopalonychnabrązdzieciwyłoniłosię z zarośli,patrzyłonanichprzezchwilę
wielkimi,zdziwionymioczyma,potempowróciłodoswoichzabawpośródlistowia.
- Pamiętaciewszyscy - rzekłzarządcaswymsilnym,głębokimgłosem- pamiętaciewszyscy,
jaksądzę,owąpiękną,natchnionąsentencjęPanaNaszegoForda:Historiatobujda.Historia-
powtórzyłdobitnie- tobujda.
Machnąłdłonią;wyglądałototak,jakgdybyjakąśniewidzialnąmiotełkąz piórzmiótł
resztkękurzu,aów kurztobyłaHarappa,tobyłochaldejskieUr;jakgdybyzmiótłpajęczynę,ata
pajęczynatobyłyTeby,Babilon,Knossosi Mykeny.Szur,szur- i niemaOdyseusza,Hioba,
Gautamyi Jezusa.Szur- i znikająresztkistarożytnegokurzuzwanegoAteny,Rzym,Jerozolimai
PaństwoŚrodka.Szur- i jużopróżnionemiejscepoItalii.Szur,katedry,szur,szurKról Lear i Myśli
Pascala.Szur,pasja;szur,requiem;szur,symfonia;szur...
- Henryk,idzieszwieczoremnaczuciofilm?zapytałwicedyrektordziałuprzeznaczenia.-
Słyszałem,że tennowyw „Alhambrze”jestznakomity.Jesttamscenamiłosnananiedźwiedziej
skórze,podobnowspaniała.Odtworzylikażdywłoseksierści.Niezwykłeefektydotykowe.
- Dlategowłaśnienieuczysię washistorii- rzekłzarządca.-Terazjednaknadeszłachwila...
DyrektorRiWspojrzałnańz niepokojem.Istniałyosobliwepogłoskio ukrytychw sejfie
pracownizarządcystarychzakazanychksiążkach.Biblia,poezja- Fordjedenwie co.
MustafaMondkątemokadostrzegłtozaniepokojonespojrzeniei kącikijegoczerwonych
wargwygięły się ironicznie.
- Wporządku,dyrektorze- powiedziałz odcieniemlekkiegoszyderstwaw głosie - niebędę
ichpsuł.
Dyrektorzmieszałsię.
Ktoczujesię wzgardzony,chętniesamprzybierapogardliwywyraztwarzy.Uśmieszek
BernardaMarksabyłpogardliwy.Każdywłoseksierści,teżcoś!
- Będęmusiałsię wybrać- powiedziałHenrykFoster.
MustafaMondpochyliłsię doprzodui dlapodkreśleniaswychsłów potrząsałprzed
studentamidłoniąz wyprostowanympalcemwskazującym.
- Spróbujciesobieuświadomić,co toznaczyłomiećżyworodnąmatkę.
Znównieprzyzwoitość.Terazjednakżadnemuze studentównawetdogłowy nieprzyszłosię
uśmiechnąć.
- Spróbujciesobiewyobrazić,co znaczyło„żyćnałonierodziny”.
Spróbowali.Jednakżenajwidoczniejbezżadnegoskutku.
- A czy wiecie, co tobył„domrodzinny”?
Potrząsaligłowami;niewiedzą.
ZeswejpurpurowejpiwnicyLeninaCrownepofrunęłaprzezsiedemnaściepięterw górę,po
wyjściuz windyskręciław prawo,przeszładługimkorytarzemi otwarłszydrzwiz napisem
„Przebieralniażeńska”,zanurzyłasię w oszałamiającychaosramion,piersii bielizny.Strumienie
gorącejwodywpadałydosetkiwanienlubz nichwyciekały.Dudniąci syczącosiemdziesiąt
aparatówpróżniowychdomasażuwibracyjnegougniatałoi oblepiałojędrnei opaloneciała
osiemdziesięciudoskonałychegzemplarzysamiczych.Każdaz kobietmówiłamożliwienajgłośniej.
Szafagrającamuzykąsyntetycznąsączyłasolo superkornetu.
- CześćFanny- powiedziałaLeninadomłodejkobiety,któramiałatużobokswójwieszaki
szafkę.
Fannypracowaław dzialebutlacjii jejnazwiskotakżebrzmiało„Crowne”.Jednakże
dwumiliardowapopulacjaglobumiałatylkodziesięćtysięcynazwisk,zbieżnośćniebyławięc zbyt
zadziwiająca.
Leninarozsunęłazamekbłyskawiczny- w dółwzdłużżakietu,dalejoburączdwazamkiprzy
spodniachi dalejw dół,abyzdjąćbieliznę.Jeszczew butachi pończochachskierowałasię ku
łazienkom.
Dom,domrodzinny- kilkamałychpokoigęstozaludnionychprzezmężczyznę,kobietę
rodzącąco pewienczasorazprzeztabunchłopcówi dziewczątw różnymwieku.Brakpowietrza,
brakmiejsca;niedośćwyjałowionewięzienie;mrok,choroby,smród.
(Opowieśćzarządcybyłatakwyrazista,że jedenzchłopców,bardziejwrażliwyod
pozostałych,słuchającpobladłi zbierałomusię nawymioty).
Leninawyszłaz łazienki,wytarłasię ręcznikiemdosucha,ujęławtopionąw ścianędługą
giętkąrurkę,przystawiłasobiejejwylotdopiersiniczymw zamiarzepopełnieniasamobójstwai
nacisnęłaspust.Podmuchgorącegopowietrzaowionąłjąobłokiemnajdelikatniejszegopudru.Nad
umywalkąznajdowałosię w zbiornikachosiemróżnychodmianperfumorazwodakolońska.Lenina
otworzyłatrzeciz lewejkurek,skropiłasię szypremi dzierżącw dłonibutyi pończochyposzła
sprawdzić,czy wolnyjestktóryśz aparatówdomasażu.
A ów domrodzinnybyłpsychicznierównienieczystyjakfizycznie.Waspekcie
psychicznymbyłatokróliczanora,kupagnojurozparzonatarciemsię o siebieciasnoupchanego
Życia,cuchnącanamiętnościami.Cóżzadławiącabliskość,jakieniebezpieczne,obłąkane,
nieprzyzwoitestosunkimiędzyczłonkamirodziny!Wjaknienormalnysposóbmatkazajmowałasię
swoimidziećmi(swoimidziećmi)...niczymkotkakociętami;jednakżekotkaumiejącamówić,
kotka,którapotrafipowtarzaćbezprzerwy:„mojedziecko,mojedziecko”.„Mójniemowlaczek,
och,och,przypiersi,maleńkiełapki,głodniutkie,cóż zaniewysłowionaomdlewającarozkosz!Śpi
wreszciemojedzieciątko,mójniemowlaczekśpiz kropelkąbiałegomleczkaw kącikuust.Mój
niemowlaczekśpi...”
- Tak- rzekłMustafaMondkiwającgłową- dreszczczłowiekaprzechodzi.
- Zkimspędzaszdzisiajwieczór?- spytałaLenina,wracającpomasażupodobnadoperły
rozświetlonejodwewnątrz,lśniącaróżowawo.
- Znikim.
Leninauniosłaze zdziwieniembrwi.
- Ostatniocoś kiepskosię czuję- wyjaśniłaFanny.- DoktorWellsradziłmizażyćsubstytut
ciążowy.
- Ależ kochanie,maszdopierodziewiętnaścielat.Pierwszysubstytutciążowyobowiązuje
dopierow dwudziestympierwszymrokużycia.
- Wiem,mojadroga.Ale dlaniektórychlepiejjestzaczynaćwcześniej.DoktorWatts
powiedziałmi,że brunetkioszerokiejmiednicy,takjakja,powinnybraćpierwszysubstytut
ciążowyw wiekusiedemnastułat.A więc jamamdwalataopóźnienia,anieprzyspieszenia.
Otworzyładrzwiczkiswejszafkii wskazałanastojącynagórnejpółcerządpudełeki
flakonikówz etykietkami.
- Syropz corpus luteum - czytałanagłos Lenina.Ovarin,gwarantowanieświeży;termin
ważności1sierpniaA.F.632. Wyciągz gruczołówmlecznych;stosowaćtrzyrazydziennieprzed
posiłkami,popićodrobinąwody.Placentyna;stosowaćdożylnie5centymetrówsześciennychrazna
trzydni...Uff! - Leninawstrząsnęłasię. - Nie znoszęzastrzyków,aty?
- Jateż.Ale skoropomagają...- Pannybyładziewczynąnadzwyczajrozsądną.
PanNaszFord- alboPanNaszFreud,boz jakiejśniezgłębionejprzyczynynazywałtak
siebie,ilekroćmówiłosprawachpsychologicznych- awięc PanNaszFreudbyłpierwszym,który
ujawniłprzeraźliwezagrożeniaspowodowaneżyciemrodzinnym.Światpełenbyłojców- astąd
pełenmarności;pełenbyłmatek- astądpełenwszelkiegorodzajuzboczeń,odsadyzmupoczystość
płciową;pełenbyłbraci,sióstr,wujków,ciotek- pełenszaleństwai samobójstw.
- A jednaki dziś,pośróddzikusówz Samoa,naniektórychwyspachw okolicachNowej
Gwinei...
Żarsłonecznykładłsię jakgorącepiastrymiodunanagichciałachdziecipląsających
swobodniewśródkwiatkówhibiskusa.Domrodzinnybyłw każdejz dwudziestuchato dachachz
palmowychliści. NawyspachTrobriandzkichpoczęciebyłodziełemduchówprzodków;niktnigdy
niesłyszało ojcu.
- Skrajnościspotykająsię - rzekłzarządca.- Wgruncierzeczytakajużichnatura.
- DoktorWellsuważa,że substytuttrzymiesięcznejciążyzałatwiłbyobecnieproblem
mojegozdrowianajakieśtrzylubczterylata.
- Cóż,możei marację- stwierdziłaLenina.- Ale, Fanny,czy tychceszprzeztopowiedzieć,
że przeznajbliższetrzymiesiąceniebędziesz...
- Ależ skąd,mojadroga.Najwyżejprzeztydzieńlubdwa.Wieczorembędęw klubiegraćw
brydżamuzycznego.A tyzapewnewychodzisz?
Leninapotwierdziłaskinieniemgłowy.
- Zkim?
- ZHenrykiemFosterem.
- Znowu?- miła,okrągławaniczymksiężyctwarzFannyprzybrałanietaktowniewyraz
bolesnego,pełnegodezaprobatyzdziwienia.- Czychceszpowiedzieć,że zawszewychodziszz
HenrykiemFosterem?
Matkii ojcowie,braciai siostry.A oprócztegomężowie,żony,kochankowie.Prócztego
monogamiai miłość.
- Choćwy zapewnieniewiecie, co tojest- rzekłMustafaMond.
Potrząsnęligłowami.
Rodzina,monogamia,miłość.Wszędziewyłączność,wszędziezawężaniepolapenetracji,
rygorystycznekanalizowaniepopędui energii.
- A przecieżkażdynależydokażdego- zakończyłprzywołująchipnopedyczneprzysłowie.
Studenciz zapałemprzytaknęlistwierdzeniu,które,powtórzoneimw mrokusześćdziesiąt
dwatysiącerazy,zostałoprzeznichuznanenietylkozapoprostuprawdziwe,lecz zaaksjomat,
oczywistyi w najwyższymstopniupozawszelkądyskusją.
- Ależ - protestowałaLenina- mamHenrykadopierojakieśczterymiesiące.
- Dopieroczterymiesiące.Dobresobie.A co gorsza- ciągnęłaFanny,oskarżycielsko
wznoszącpalec- w ciągutegookresupróczHenrykaniebyłonikogo.Mamrację?
Leninazaczerwieniłasię pouszy,jednakżewzrok,atakżetonjejgłosupozostał
wyzywający.
- Owszem,nikogowięcejniebyło- mówiław ryczzzaciekłością.- Izupełnieniepojmuję,
dlaczegomiałbybyć.
- Och,onazupełnieniepojmuje,dlaczegomiałbybyć-powtórzyłaFannyjakbydo
niewidzialnegosłuchaczazalewymramieniemLeniny.Potem,naglezmieniającton,mówiładalej:-
Mówięserio,naprawdępowinnaśbyćostrożna.Tostrasznieźle wygląda,kiedysię takchodziciągle
z tymsamym.Koloczterdziestki,no,trzydziestupięciu,jeszczebyuszło.Ale w twoimwieku,
Lenino!Nie, taknaprawdęniemożna!A wiesz przecież,jakbardzodyrektorpotępiawszystko,co
zbytintensywnei długotrwałe.Czterymiesiącez HenrykiemFosterem,bezżadnegoinnego
mężczyzny...no,ależbyłbywściekły,gdybysię dowiedział...
- Przedstawciesobierurkęz wodąpodciśnieniem.- Przedstawilisobie.- Nakłuwamją-
powiedziałzarządca.- Ależ wytrysk!
Nakłułdwadzieściarazy.Dwadzieściamałychfornann.
- Mojedziecko.Mojedzieciątko...!
- Mamusiu!- szaleństwojestzaraźliwe.
- Mojekochanie,mojejedyne,najdroższe,najcenniejsze...
Matka,monogamia,miłość.Fontannastrzelawysokow górę,szalony,pienisty,dziki
strumień.Wypieranaciecz matylkojednoujście.Mojekochanie,mojedzieciątko.Nic dziwnego,że
ci biedniprenowożytniludziebyliobłąkani,źli i żałośni.Ichświatniepozwalałimnabeztroskę,nie
pozwalałimnazdrowiepsychiczne,cnoty,szczęśliwość. A tematkii kochanki,tezakazy,na
którychrespektowanieniebyliprzecieżuwarunkowanit,epokusyi tewyrzutysumieniaw
samotności,tewszystkiechorobyi nieustającecierpieniew odosobnieniu,taniepewnośći nędza-
sprawiały,że targałynimisilneuczucia.A silnieodczuwając(i tonadodatekw samotności,w
beznadziejnejizolacjikażdejjednostki),jakżemoglizapewnićsobiestabilność?
- Oczywiścieniemusiszgorzucać.Bierzsobietylkokogośodczasudoczasui tyle.On
chybamainnedziewczyny,prawda?
Leninapotwierdziła.
- Pewnie,że ma.HenrykFostertoabsolutnydżentelmen,zawszeumiesię znaleźć.A poza
tymtrzebapomyślećo dyrektorze.Wiesz,jakmuzależy...
- Poklepywałmniedziśpopośladku- przyznałakiwającgłowąLenina.
- No widzisz!- triumfowałaFanny.- Terazwidać,oco jemuchodzi.Prawdziwieeleganckie
maniery.
- Stabilność- mówiłzarządca- stabilność.Nie macywilizacjibezstabilności.Nie ma
stabilnościspołecznejbezstabilnościindywidualnej.- Jegogłos grzmiałniczymtrąby.Słuchającgo
chłopcyczuli,że się rozrastają,że coś ichrozgrzewaodwewnątrz.
Maszynapracuje,pracujei musipracować- ciągle.Śmierć,jeślisię zatrzyma.Miliardkłębił
się naskorupieZiemi.Kołazaczęłysię obracać.Postupięćdziesięciulatachbyłyjużdwamiliardy.
Wszystkiekołastop.Postupięćdziesięciutygodniachjestjużznowutylkomiliard;tysiąctysięcy
tysięcymężczyzni kobietzmarłoz głodu.
Kołamusząobracaćsię nieustannie,aleniemożesię todziaćbezdozoru.Musząistnieć
ludziedonadzorowaniaichruchu,ludzietakzrównoważenijakkołanaosiach,ludziezdrowi,
posłuszni,trwalezadowoleni.
Zawodząc:Mojedziecko,mojamamusiu,mojejedyne,jedynekochanie;jęcząc:Mojawina,
mójstraszliwyBoże;krzyczącz bólu,mamroczącw gorączce,opłakującstarośći nędzę- jakże
mogąnadzorowaćruchkół?A skoroniemogąnadzorowaćruchukół...
Niełatwopogrzebaćlubspalićciałatysiącatysięcytysięcymężczyzni kobiet.
- A w ogóle - glos Fannybrzmiałprzymiłnie- miećpróczHenrykajeszczejednegoczy
dwóchmężczyznniejestanikłopotliwe,aniniemiłe.Iw związkuztympowinnaśpostępowaćnieco
bardziejwielogamicznie...
- Stabilność- mówiłz naciskiemzarządca- stabilność.Potrzebapierwszai ostateczna.
Stabilność.Zniejtowszystko.
Gestemrękiwskazałogrody,wielkiebudynkiOśrodkaWarunkowanian,agiedzieciigrające
wśródzaroślii biegającepotrawnikach.
Leninapotrząsnęłagłową.
- Ostatnio- stwierdziłaz zadumąw głosie jakośniemiałamochotynawielogamiczność.
Czasemtakbywa.A tytegonieodczuwałaś,co, Fanny?
Fannykiwnęłagłowąz sympatiąi zrozumieniem.
- No tak,aletrzebasię przemóc- powiedziałasentencjonalnie.- Trzebapostępowaćgodnie.
Wkońcuprzecieżkażdynależydokażdego.
- Tak,każdynależydokażdego- powtórzyłapowoliLeninai westchnąwszyumilkłana
chwilę;potemujęładłońFannyi ścisnęłająlekko.- Maszzupełnąrację,Fanny.Jakzwykle.
Spróbujęsię przemóc.
Popędzahamowanywylewa,apowódźtouczucia,powódźtonamiętność,powódźtonawet
szaleństwo:zależytoodsiły strumienia,wysokościi wytrzymałościzapory.Strumieńnie
napotykającyprzeszkodyspływagładkow dółwytkniętymkanałemażpospokojnydobrobyt.
(Embrionjestgłodny;dzieńpodniupompasurogatukrwiniestrudzeniewykonujeswe osiemset
obrotównaminutę).Wybutlowaneniemowlępłacze;natychmiastzjawiasię pielęgniarkaz butelką
wydzielinyzewnętrznej.Wtenprzedziałczasumiędzypragnieniemazaspokojeniemwkradasię
uczucie.Trzebatenprzedziałskracać,burzyćwszystkietestare,niepotrzebnebariery.
- Szczęściarze!- zawołałzarządca.- Nie wiedziećile kosztowałocierpień,bywaszeżycie
uczynićuczuciowołatwym;byzabezpieczyćwas,naile tomożliwe,przedwszelkimw ogóle
uczuciem.
- Fordgoprowadzi- mruknąłdyrektorRiW.- Wszystkow porządkunatymnaszymświecie.
- LeninaCrowne?- zapinajączamekspodniHenrykFosterpowtórzyłpytaniewicedyrektora
przeznaczenia.- Och,towspaniaładziewczyna.Cudowniesprężysta.Dziwi mnie,że jejniemiałeś.
- Doprawdyniewiem,czemutakwyszło - powiedziałwicedyrektorprzeznaczenia.- Muszę
się tymzająć.Przypierwszejokazji.
Zeswego miejscapodrugiejstronieprzebieralniBernardMarksusłyszał,co tamcimówią,i
pobladł.
- Takprawdęmówiąc- rzekłaLenina- zaczynamniejużtroszeczkęnudzićtocodzienne
bycietylkoz Henrykiem.- Naciągnęłalewąpończochę.- ZnaszBernardaMarksa?- zapytała
tonem,któregoabsolutnaobojętnośćbyłanajwyraźniejwymuszona.
Fannypatrzyłaze zdumieniem.
- Chybaniechceszpowiedzieć,że...?
- Czemunie?Bernardjestalfą-plus.A pozatymzaprosiłmnienazwiedzanierezerwatu
dzikich.Zawszechciałamzobaczyćjakiśrezerwatdzikich.
- Ależ... jakonsię prowadzi!
- Comnieobchodzi,jakonsię prowadzi?
- Mówią,że nielubigolfaz przeszkodami.
- Mówią,mówią...- zakpiłaLenina.
- A pozatymspędzawiększośćczasusam.głosie Fannybrzmiałagroza.
- No więc kiedybędzieze mną,niebędziesam.A w ogóle, dlaczegowszyscy się naniego
uwzięli?Jatamuważam,że jesturoczy.- Uśmiechnęłasię dosiebie;jakiabsurdalnienieśmiały!
Takprzestraszony,jakbyonabyłazarządcąświata,aonjakąśprzypisanądomiejscaprzytaśmie
gamma-minus.
- Niechkażdypomyślio swoimżyciu- poleciłMustafaMond.-Czyktóryśzwasnapotkał
kiedyśnieprzebytąprzeszkodę?
Odpowiedziąbyłoprzeczącemilczenie.
- Czyktóryśz wasbyłzmuszonyprzetrwaćjakiśdługiokresmiędzyuświadomieniemsobie
pragnieniaajegozaspokojeniem?
- Ee...- zacząłjedenz chłopcówi zamilkł.
- No, mów- rzekłdyrektorRiW.- Nie każczekaćjegoFordowskiejWysokości.
- Kiedyśmusiałemczekaćprawieczterytygodnie,zanimdziewczyna,którąchciałemmieć,
pozwoliła.
- Iw efekcieczułeśsilnenapięcia?
- Straszne!
- Straszne,otóżto- powiedziałzarządca.- Nasiprzodkowiebylitakgłupii krótkowzroczni,
że kiedypojawilisię pierwsireformatorzy,oferującuwolnienieichodtychstrasznychnapięć,w
ogóle niechcielimiećz nimidoczynienia.
- Mówiąoniejjako kawałkumięsa- zgrzytałzębamiBernard.- Tenbywziął,tamtenby
wziął.jakbaraninę.Degradacjadopostacibaraniny.Powiedziała,że się zastanowi,że damiw tym
tygodniuodpowiedź.Och,Fordzie,Fordzie,Fordzie.- Chętniebyposzedłi tłukłkażdegoz nichpo
gębie.Mocno,razzarazem.
- Tak,naprawdęradzęci jejspróbować- mówiłHenrykFoster.
- A naprzykładektogeneza.Pfitzeri Kawagucziopracowalicałątechnikę.Ale czy rządyw
ogóle się tyminteresowały?Nie. Istniałotakzwanechrześcijaństwo.Zmuszanokobietydo
żyworództwa.
- Onjestbrzydki!- stwierdziłaFanny.
- Mnietamsię podoba.
- No i takimały- skrzywiłasię Fanny;maływzrostbyłczymśnaprawdęokropnym,
zazwyczajcechowałkastyniższe.
- Sądzę,że jestbardzomiły- odparłaLenina.- Chciałobysię go pieścić.Rozumiesz.Jak
kotka.
Fannybyławstrząśnięta.
- Mówią,że kiedyonbyłjeszczew butli,ktośsię pomylił,myślał,że onjestgammą,i dodał
alkoholudojegosurogatukrwi.Dlategojesttakikarłowaty.
- Cozabzdury!- Leninabyłaoburzona.
- Nauczanieprzezsenbyłow Angliizabronione.Istniałtakzwanyliberalizm.Parlament,o
ile wiecie, co tobyło,uchwaliłzakaztakiegonauczania.Sąnatodowody.Przetrwałymowyo
wolnościjednostki.Wolnośćjestnieefektywnai przykra.Wolnośćtookrągłykołekw kwadratowej
dziurze.
- Ależ, mójstary,zapewniamcię, będzieszmileprzyjęty.-HenrykFosterklepał
wicedyrektoraprzeznaczeniapoplecach.- Przecieżw końcukażdynależydokażdego.
Stopowtórzeńprzeztrzynocetygodniowow ciąguczterechlat,pomyślałBernardMarks,
fachowiecodhipnopedii.Sześćdziesiątdwatysiąceczterystapowtórzeńprzeradzasię w jedną
prawdę.Idioci!
- Albosystemkastowy.Ciągleproponowany,ciągleodrzucany.Istniałatakzwana
demokracja.Takjakbyludziebylirówninietylkopodwzględemfizykochemicznym.
- No więc, powiemtylkotyle,że mamzamiarprzyjąćjegozaproszenie.
Bernardnienawidziłich,nienawidził.Ale byłoichdwóch,bylirośli,bylisilni.
- WojnadziewięcioletniawybuchłaA.F.141.
- Choćbynawetbyłoprawdą,że mudodanoalkoholudosurogatukrwi.
- Fosgen,chloropikryna,etyljodoacetowy,dwufenycjanoarsynat,rójchlorometyl
chloroformowy,siarczekdwuchloroetylowy.Nie mówiąco kwasiehydrocjanowym.
- Wco jednakniewierzę- zakończyłaLenina.
- Rykczternastutysięcysamolotówsunącychzwartymszykiem.Ale naKurfüstendammi w
ÓsmejDzielnicyParyżaeksplozjebombwirusowychbrzmiąniegłośniejniźlistrzelaniez
papierowychtoreb.
- Bo chcęzobaczyćrezerwatdzikich.
- CH3C6H2(NO2)3 +Hg(CNO)2 =no,czemu?Ogromnejdziurzew ziemi,rumowisku,
strzępomciała,galaretowatejmasie,stopie,nadalobutej,którafruniew powietrzui ląduje,pac,na
środkugrządkipelargonii- czerwonych;cóż zawspaniałewidowiskoowego łata!
- Lenina,jesteśbeznadziejna.Koniecz nami,mamcię dość.
- Szczególniepomysłowabyłarosyjskametodazatruwaniazbiornikówwodnych.
Odwróconedosiebieplecami,Fannyi Leninaprzebierałysię w milczeniu.
- Wojnadziewięcioletnia,wielkikrachgospodarczy.Trzebabyłowybieraćmiędzy
podjęciemtruduzarządzaniaświatemadestrukcją.Międzystabilizacjąa...
- FannyCrowneteżjestmiła- powiedziałwicedyrektorprzeznaczenia.
Wszkółcezakończyłasię lekcjaelementarnejświadomościklasowej,głosy dostosowywały
właśnieprzyszłypopytdoprzyszłejpodażyprzemysłowej.„Ubóstwiamlatać- szeptały- ubóstwiam
latać,uwielbiamnoweubranka,uwielbiam...”
- Liberalizm,rzeczjasna,zmarłz owrzodzenia,jednakżetakczy owakniemożnabyło
działaćprzemocą.
- WżadnymrazienietaksprężystajakLenina.O,w żadnymrazie.
„Astareubrankasąbrzydkie- ciągnąłniestrudzonyszept.-Zawszewyrzucamystare
ubranka.Lepszynowywzórniżłataniedziur,lepszynowywzórniżłataniedziur,lepszynowy...”
- Rządzenietosprawastołka,niekołka.Rządzisię przypomocymózgui pośladków,nie
pięści.Naprzykład:wystąpiłspadekkonsumpcjidóbr.
- No, jestemgotowa- powiedziałaLenina,lecz Fannymilczałanadal,odwróconaplecami.-
Och,pogódźmysię, Fanny,kochanie.
- Każdymężczyzna,kobietai dzieckoobowiązanibyliskonsumowaćrocznietyleatyle.W
interesieprzemysłu.Jedynymskutkiem...
„Lepszynowywzórniżłataniedziur.Dużołat,nędznyświat;dużołat...”
- Któregośdnia- powiedziaładobitnieFannyposępnąnutąw głosie - będzieszmiećkłopoty.
- Świadomyopórnawielkąskalę.Wszystkotylkoniekonsumpcja.Powrótdonatury.
„Ubóstwiamlatać,ubóstwiamlatać”.
- Powrótdokultury.Tak,dokultury.Nie konsumujesię wiele, gdysię siedzii czytaksiążki.
- Dobrzewyglądam?- spytałaLenina.Jejżakietwykonanybyłze sztucznegojedwabiuw
kolorzezielenibutelkoweji lamowanyzielonymfuterkiemwiskozowymnamankietachi kołnierzu.
- PrzyGoldersGreenkarabinmaszynowyskosiłośmiusetgwardzistów.
„Lepszynowywzórniżłataniedziur,lepszynowywzórniżłataniedziur”.
Zielonesztruksoweszortyi białepończoszkiz wełnywiskozowej,wywiniętepodkolanem.
- Potembyłaowasłynnamasakraw BritishMuseum.Dwatysiącemiłośnikówkultury
zagazowanychsiarczkiemdwuchloroetylu.
Zielono-białadżokejkaocieniałaczoło Leniny;jejbucikibyłyjasnozielonei starannie
wyczyszczone.
- Aż w końcu- mówiłMustafaMond- zarządcyuświadomilisobie,że przemocnicniedaje.
Wolniejsze,lecz nieskończeniebardziejpewnesąmetodyektogenezy,warunkowania
neopawlowowskiegoi hipnopedii.
Jejtalięzaśopinałwysadzanysrebremzielonypasmyśliwskize sztucznegosafianu,
wypchany(jakoże Leninaniebyłabezpłodna)zapasemśrodkówantykoncepcyjnych.
- WreszciewykorzystanoodkryciaPfitznerai Kawagucziego.Aktywnakampaniaprzeciw
żyworództwu...
- Doskonale!- wykrzyknęłaz entuzjazmemFauny.Nigdynieumiaładługoopieraćsię
urokowiLeniny.- Icóż zaniezwykleuroczypasmaltuzjański!
- Wrazze zwalczaniemPrzeszłości;tozaśprzezzamykaniemuzeów,wysadzaniew
powietrzezabytków(naszczęście większośćz nichuległajużzniszczeniupodczaswojny
dziewięcioletniej),wycofywaniewszelkichksiążekwydanychprzedA.F.150.
- Muszęsobiezałatwićtakisam- powiedziałaFanny.
- Istniałynaprzykładtakzwanepiramidy.
- Mójstaryczarnolakierowanybandolecik.
- IczłowieknazwiskiemSzekspir.Oczywiścienigdyo nimniesłyszeliście.
- Topoprostuwstyd,tenmójbandolet.
- Takiesąkorzyściprawdziwienaukowejedukacji.
- „Dużołat,nędznyświat;dużolat,nędzny...”
- WprowadzeniepierwszegoT-modelu,dziełaPanaNaszegoForda...
- Mamgojużprawietrzymiesiące.
- ... uznanozapocząteknowejery.
- „Lepszynowywzór,niżłataniedziur,lepszynowy...”
- Istniało,jakjużmówiłem,takzwanechrześcijaństwo.
- „Lepszynowywzór,niżłataniedziur”.
- Etykai filozofiapodkonsumpcji...
„Uwielbiamnoweubranka,uwielbiamnoweubranka,uwielbiam...”
- Naderistotnaw warunkachniedoprodukcji,jednakżew wiekumaszyni wiązaniaazotuz
pierwiastkami- prawdziwazbrodniaprzeciwspołeczeństwu.
- HenrykFostermigodał.
- Górneczęści wszystkichkrzyżyobcinano,takbypowstałkształtlitery„T”.Istniałtak
zwanyBóg.
- Toimitacjasafianu.
- TerazmamyRepublikęŚwiata.IobchodyDniaForda,śpiewywspólnotowei posługi
solidarnościowe.
- O,Fordzie,jakjaichnienawidzę!- myślałBernardMarks.
- Istniałytakzwaneniebiosa;mimotojednakpitoogromneilości alkoholu.
- Jakmięso,poprostujakmięso.
- Istniałatakzwanaduszai takzwananieśmiertelność.
- SpytajHenryka,gdziegozdobył.
- Niemniejzażywalimorfinęi kokainę.
- A co gorszaonasamatraktujesiebiejakmięso.
- RokuFordowskiego178 subsydiowanodwatysiącefarmakologówi biochemików.
- Coontakiskwaszony?- powiedziałwicedyrektorprzeznaczeniawskazującnaBernarda
Marksa.
- Wsześć latpóźniejruszyłaprodukcjarynkowa.Lekdoskonały.
- Podrażnimysię z nim.
- Odziałaniuwywołującymstaneuforyczny,narkotyczny,wizjogenny.
- Oj,Marks,jakiskwaszony.- Drgnął,klepniętyw plecyi podniósłwzrok.Totenbrutal
HenrykFoster.- Przydałabyci się chybaodrobinasomy.
- Wszystkiezaletychrześcijaństwai alkoholu,żadnejz ichwad.
„O,Fordzie,chętniebymgozabił”,alejedyne,co powiedział,to:„Nie,dziękuję”,i odsunął
podawanąmufiolkętabletek.
- Uwalniamysię odrzeczywistości,kiedytylkozechcemy,i takożwracamy,bezbólugłowy
i bezpotrzebymitologii.
- No weź - nalegałHenrykFoster.- Bierz.
- Stabilnośćzostaław faktycznysposóbzapewniona.
- Jedensześciennycentymetri znikaponurysentyment-powiedziałwicedyrektor
przeznaczenia,cytująchipnopedycznąsentencję.
- Pozostawałojużtylkousunąćstarość.
- A niechcię, ty...!- krzyknąłBernardMarks.
- O,ho,ho!
Hormonygruczołowe,transfuzjamłodejkrwi,sole magnezu...
- Ipamiętaj,lepszamiksturaniżawantura.- Wyszlize śmiechemzprzebieralni.
- Usuniętowszelkieobjawystarości.A wrazz nimi,rzeczjasna...
- Nie zapomnijzapytaćgoo tenpasmaltuzjański- powiedziałaFanny.
- Wrazz nimiwszystko,co charakterystycznedlastarczegoumysłu.Psychikapozostawała
niezmiennaprzezcałądługośćżycia.
- ... odbyćprzedzmierzchemdwierundygolfaz przeszkodami.Muszępędzić.
- Praca,zabawa...posześćdziesiątcenaszesiły i gustapozostajątakiejakw wiekulat
siedemnastu.Wdawnychzłychczasachstarzyludzieusuwalisię z życia,szli naemeryturę,
poświęcalisię religii,spędzaliczasnamyśleniu...namyśleniu!
- Idioci,wieprze!- mówiłdosiebieBernardMarks,idąckorytarzemdowindy.
- Dziś, otopostęp,starzyludziepracują,starzyludziekopulują,starzyludzieniemajączasu,
niemajęchwiliwytchnieniaodprzyjemności,okazjidotego,byusiąśći zacząćrozmyślać;gdyby
zaśprzeznieszczęśliwyprzypadekpojawiłasię takaszczelinaczasuw spoistejsubstancjiich
rozrywek,zawszepozostajesoma,rozkosznasoma,półgramanapopołudnie,gramnaweekend,
dwagramynapodróżnaprzewspaniałyWschód,trzynamrocznąwiecznośćnaksiężycu;wracając
znajdąsię jużpodrugiejstronieszczeliny,bezpieczni,natwardymgrunciecodziennejpracyi
rozrywek,biegającz jednegoczuciofilmunadrugi,odjednejsprężystejdziewczynydoinnej,od
zawodówelektromagnetycznegogolfado...
- Idźżestąd,dziewczynkokrzyknąłniecogniewniedyrektorRiW.- Chłopczyku,odejdź
stąd!Nie widzicie,że JegoFordowskaWysokośćjestzajęta?Bawciesię gdzieindziejw waszągrę
miłosną.
- Biednedzieciaczki!- powiedziałzarządca.
Powoli,majestatycznie,z cichymposzumemmaszyneriisunęłynaprzódprzenośniki,
trzydzieścitrzycentymetrynagodzinę.Wczerwonympółmrokulśniłyniezliczonerubiny.
ROZDZIAŁ CZWARTY
§1
Windabyłapełnamężczyznz przebieralnialfi wchodzącąLeninępowitałowiele
życzliwychuśmiechówi skinięćgłową.Byłabardzolubianai z prawiekażdymspośródtych
mężczyznzdarzyłojejsię spędzićnoc.
Sąprzemili,myślałaodpowiadającnapowitania.Uroczychłopcy!Choć,prawdęmówiąc,
wolałaby,żebyuszyJerzegoEdzelaniebyłytakieduże(możenatrzystadwudziestymÓsmym
metrzedanomuokropelkęzadużoparatyroidu?)A. patrzącnaBenitaHooveraniemogłasię
pozbyćmyśli,że gdyzdejmieubranie,widać,iż jestnaprawdęzbytowłosiony.
Odwracająctwarzze wzrokiemniecoposmutniałymodwspomnieńczarnejgęstwiny
owłosieniaBenita,dojrzaław kąciemałeszczupłeciałoi melancholijnątwarzBernardaMarksa.
- Bernard!- podeszładoniego- właśniecię szukałam.-Jejglos zadźwięczałczystowśród
poszumuwindy.Inniobejrzelisię zaciekawieni.- Chciałamz tobąpomówićonaszychplanachco
donowegoMeksyku.- Kątemokadostrzegławgapionegow niąze zdumieniemBenitaHoovera.
Rozdrażniłojątojegospoglądanie.„Zdziwiony,że jegonieproszęo następnespotkanie!”,
powiedziaław myślidosiebie.Potemgłośnoi tonemcieplejszymniżzwyklemówiładalej:
- Byłobywspanialewyjechaćz tobąw lipcunajakiśtydzień.-(No cóż, publiczniedaje
wyrazswejniewiernościwobecHenryka.Fannypowinnabyćzadowolona,choćbytobyłtylko
Bernard).- Toznaczy- Leninaposłałamuznaczącyuśmiech,najbardziejczarowny,jakitylko
mogłaprzywołać- jeślinadalmniechcesz.
BladątwarzBernardaokryłgwałtownyrumieniec.„Coulicha?”zdumiałasię Lenina,
poruszonajednakżetymosobliwymhołdemdlaswejwładzy.
- Czyniebyłobylepiejporozmawiaćo tymgdzieindziej?- jąkałsię, straszliwie
zakłopotany.
„Czymówięcoś niestosownego?- pomyślałaLenina.- Nie mógłbysię bardziejstropić,
gdybympowiedziałajakiśnieprzyzwoityżart,naprzykładzapytałago, ktobyłjegomatką,czy coś
w tymrodzaju”.
- Bo wobectychludzitutaj...- jąkałzmieszanyprzezściśniętegardło.
Leninaroześmiałasię szczerzei wcaleniezłośliwie.
- Ależ jesteśzabawny!- zawołała,uznawszygo w myślizanaprawdęzabawnego.-
Uprzedziszmnienaprzynajmniejtydzieńwcześniej,dobrze?-mówiładalejinnymjużtonem.-
Sądzę,że polecimychybaBłękitnąPacyficzną?Czyonastartujez wieży naCharing-T?A możez
Hampstead?
NimBernardzdążyłodpowiedzieć,windazatrzymałasię.
- Dach!- zabrzmiałpiskliwygłos.
Windziarzbyłniskim,małpimstworkiemubranymw czarnątunikopółkretynaepsilona-
minus.
- Dach!
Rozwarłdrzwi.UderzyływeńgorącepromieniepopołudniowegoSłońca;zamrugałoczami.
„Ooo,dach!”,powtórzyłzachwycony.Wyglądałjaknagleradośnieprzebudzonyz mrocznego,
unicestwiającegoodrętwienia.„Dach!”
Uśmiechałsię kutwarzompasażerówpełenpsiego,pełnegonadzieiuwielbienia.
Rozmawiająci śmiejącsię wyszli z windynarozświetlonyteren.Windziarzspoglądałzanimi.
- Dach?- powtórzyłznowu,tymrazempytająco.
Zadźwięczałdzwoneki głośnikusufituwindyzacząłwydawaćpoleceniatonembardzo
łagodnym,alebardzowładczym.
„Zjeżdżajw dół- mówił- zjeżdżajw dół.Piętroosiemnaste.Zjeżdżajw dół,zjeżdżajw dół.
Piętroosiemnaste.Zjeżdżajw dół,zjeżdżaj...”
Windziarzzatrzasnąłdrzwi,nacisnąłguziki natychmiastzapadłnapowrótw szemrzący
półmrokszybu,półmrokjegozwykłegootępienia.
Nadachubyłogorącoi słonecznie.Powietrzeletniegopopołudniapełnebyłobrzęczenia
helikopterów,niższyzaśw toniepomrukniewidocznychrakietsunącychpojasnymniebiena
wysokościpięciuczy sześciumilpieściłuchow delikatnympowietrzu.BernardMarksodetchnął
głęboko.Spojrzałw niebo,ogarnąłwzrokiembłękitnyhoryzont,aw końcuzatopiłspojrzeniew
twarzyLeniny.
- Czyżniecudownie!- głos drżałmunieco.Uśmiechnęłasię doniegozwyrazem
całkowitegozrozumienia.
- Doskonałewarunkinagolfaz przeszkodami- odpowiedziałaz uniesieniem.-Ale teraz,
Bernardzie,muszęjużpędzić.Henryksię złości, gdykażęmuczekać.Dajminiedługoznaćo
terminiewyjazdu.
Iskinąwszydłoniąnapożegnanie,pobiegłaprzezpłaskidachkuhangarom.Bernardstał
patrzącnaoddalającesię migotaniebiałychpończoszek,nażywy, energicznyruchopalonychkolan,
raz,dwa,raz,dwa,namniejżywy ruchfałdtychjejopiętychsztruksowychszortówpodżakietem
barwyzielenibutelkowej.TwarzBernardaprzybraławyrazcierpienia.
- Naprawdęmiładziewczyna- zabrzmiałzajegoplecamimocnyi pogodnyglos.
Bernarddrgnąłi obejrzałsię. Pochylonanadnimpyzata,rumianatwarzBenitaHoovera
uśmiechałasię doń- uśmiechałasię z jawnąserdecznością.Benitobyłniepoprawniedobroduszny.
Ludziemówilionim,że idzieprzezżycie nawetniedotykającsomy.Złośći złe nastroje,odktórych
inniludziemusielisię dopierouwalniać,doniegow ogóle niemiałydostępu.DlaBenita
rzeczywistośćbyłazawszesłoneczna.
- A przytymsprężysta.Itojak!- Potemzaś,innymjużtonem:- Ale zdajesię, że coś ci
doskwiera.Przydałabyci się chybaodrobinasomy.- Benitosięgnąłdoprawejkieszenispodnii
wyjąłfiolkę.- jedensześciennycentymetri znikaponury...hej,co się dzieje?
Bernardodwróciłsię naglei uciekł.
Benitospoglądałzanim.
„Cosię stałotemufacetowi?”- zadumałsię i kiwającgłowąuznał,że plotkaoalkoholu
dodanymdosurogatukrwitegochłopcamusibyćprawdziwa.
„Uszkodzonymózgzapewne”.
Schowałfiolkęsomy,wyjąłgumędożucianasyconąhormonamipłciowymii wypchawszy
sobieniąpoliczki,przeżuwającruszyłpowolikuhangarom.
HenrykFosterwytoczyłswąmaszynęz hangarui gdyLeninanadeszła,czekałjużnanią
siedzącw kabiniepilota.
- Czteryminutyspóźnienia- tyletylkopowiedział,gdywdrapałasię dośrodkai usiadła
obokniego.Włączyłsilniki uruchomiłśmigłahelikoptera.Maszynawystrzeliłapionowow górę.
GdyHenrykdodałgazu,pomrukśmigłaprzeszedłz buczeniaszerszeniaw buczenieosy, z
brzęczeniaosy w bzyczeniekomara;szybkościomierzwskazywał,że wznosząsię zprędkością
dwóchkilometrównaminutę.WdolepodnimiLondynmalał.Wciąguparusekundogromne
budowleo wielkichblatachdachówstałysię zaledwiekępąkwadratowychgrzybówwyrastających
z zieleniparkówi ogrodów.Pośrodkunich,nacienkiejnóżce,wyższai smuklejszawieżana
Charing-Tzwracałasię kuniebudyskiemlśniącegocementu.
Jakrozmytewe mgletorsybaśniowychatletówogromnemięsistechmurytkwiłyna
błękitnymniebienadichgłowami.Zjednejz nichwynurzyłsię naglemałypurpurowyowadi
opadałz brzęczeniem.
- O,CzerwonaRakieta- powiedziałHenryk- leci z Nowego Jorku.- Spojrzałnazegareki
dodałpotrząsającgłową:- Siedemminutspóźnienia.Tepołączeniaatlantyckiesąwprost
skandalicznieniepunktualne.
Zdjąłstopęz pedaługazu.Pomrukśmigłanadichgłowamiopadłopółtorejoktawy,z
powrotempoprzezbuczenietrzmiela,chrabąszcza,jelonka.Pędmaszynykugórzeosłabł;w chwilę
późniejzawiślinieruchomow powietrzu.Henrykpchnąłdźwignię;rozległsię szczęk.Najpierw
powoli,potemszybcieji szybciejprzednieśmigłozaczęłosię obracać,ażjegokształtrozpłynąłsię
w kolistąsmugę.Corazsilniejgwizdałnastatecznikachwiatrwzbudzonyruchempoziomym,
Henrykwpatrywałsię w obrotomierz;gdystrzałkadotarładokreski„tysiącdwieście”wyłączył
śmigła.Maszynanabyławystarczającowiele pędupoziomego,bydalejposuwaćsię jużsamąsiłą
bezwładu.
Leninaspojrzałaprzezoknow podłodzepodjejstopami.Lecielinadsześciokilometrowym
pasemparków,oddzielającymLondynCentralnyodpierwszegopierścieniaprzedmieść.Roślinność
o skróconymokresieżyciawyglądaładziwacznie.Szeregiwież dogry„bąkdorąk”lśniłypośród
drzew.ObokShepherd’sBushdwatysiąceparmieszanychzłożonychz bet-minusgrałow „tenisa
napowierzchnisferyriemannowskiej”.Rzędykortówdogryw tenisaprzesuwanegorozciągałysię
poobustronachgłównejdrogiz NottingHilldoWillesden.Naboiskuw Ealingodbywałysię
pokazygimnastycznew wykonaniudeltorazśpiewywspólnotowe.
- Jakiżwstrętnyjestkolorkhaki- zauważyłaLenina,dającwyrazhipnopedycznym
poglądomswojejkasty.
Zabudowaniaczuciostudiaw Hounslowzajmowałysiedemi półhektara.Wpobliżuarmia
pracownikóww strojachkoloruczarnegoorazkhakitrudziłasię układaniemnowejszklanej
nawierzchninaWielkiejDrodzeZachodniej.Gdyprzelatywali,właśniewylewanojedenz
ogromnychtyglisamojezdnych.Stopionykamieńwypływałnadrogęstrumieniemoślepiającej
lawy;azbestowewalcejeździłytami z powrotem;zaposuwającymsię zanimw pewnejodległości
nawilżaczempararosłabiałymikłębami.
KołoBrentfordZakładyZrzeszeniaTelewizyjnegowyglądałyjakmałemiasto.
- Terazpewniemająprzerwęzmianową- odezwałasię Lenina.
Jakmszycei mrówki,zieloneniczymliście dziewczęta-gammyi czarnipółkretyniroilisię
kołowyjśćlubstaliw kolejkachdotramwajówjednoszynowych.Bety-minusobarwiemorwy
maszerowałypośródtłumu.Dachgłównegobudynkupełenbyłruchulądującychi startujących
helikopterów.
- Ojej- zawołałaLeninataksię cieszę, ze niejestemgammą.
Wdziesięćminutpóźniejbylijużw StokePogesi moglizacząćpierwsząrundęgolfaz
przeszkodami.
§2
Zespuszczonymioczyma,ze wzrokiemumykającymnatychmiast,gdytylkonapotkałon
zaryssylwetkiczłowieka,spieszyłBernardprzezdach.Zachowywałsię jakktośścigany,jednakże
ściganyprzezwrogów,którychniechcewidzieć,bysię nieprzekonać,że sąjeszczebardziej
wrodzy,niżprzypuszczał,i byniezostaćwpędzonymw jeszczewiększepoczuciewinyi jeszcze
bardziejbeznadziejnąsamotność.
„TenokropnyBenitoHoover!”A przecieżchciałjaknajlepiej.Cozresztąw pewnymsensie
pogarszatylkosprawę.Ci,co chcądobrze,postępująw takisamsposóbjakci, co chcąźle. Nawet
Leninaprzyprawiago ocierpienie.Pomyślało owychtygodniachwahańspowodowanych
nieśmiałością,kiedytopatrzył,tęskniłi rozpaczałsądząc,że nigdynieodważysię jejpoprosić.Czy
podejmieryzykoponiżeniapoprzezpełnąpogardyodmowę?Ale jeślionapowie„tak”,jakażto
będzieradość.Cóż,powiedziała„tak”,aonnadalbyłnieszczęśliwy,. boonadzisiejszepopołudnie
uznałazadoskonałedogryw golfaz przeszkodami,bopobiegłanaspotkaniez Henrykiem
Fosterem,bouznałajego,Bernarda,zazabawnegoz tegotylkopowodu,że niechciałrozmawiać
publicznieoichnajbardziejintymnychsprawach.Jednymsłowem,nieszczęśliwy,bozachowałasię
tak,jakkażdazdrowai obyczajnaangielskadziewczynapowinnasię zachować,niezaśw jakiś
inny,nienormalny,osobliwysposób.
Otworzyłdrzwiswego hangarui wezwałsnującychsię w pobliżudwóchposługaczy,delty-
minus,bywytoczylijegomaszynęnaśrodekdachu.Hangarybykobsługiwaneprzezjednągrupę
Bokanowskiego,i mężczyźnibylitobliźniacyjednakowomali,czarnii brzydcy.Bernardwydawał
poleceniaostrym,aroganckim,anawetobraźliwymtonemkogoś,ktonieczujesię zbytpewien
swojejwyższości. Kontaktz członkamikastniższychzawszebyłdlaBernardadoświadczeniemw
najwyższymstopniuprzygnębiającym.Zjakichśpowodówbowiem(możerzeczywiściez powodu
tejhistoriiz alkoholemw surogaciekrwi- niesposóbprzecieżcałkowicieuniknąćnieszczęśliwych
wypadków)Bernardmiałwyglądniewielelepszyniżprzeciętnygamma.Był o siedemcentymetrów
niższyodtypowegoalfy,ciałozaśmiałwątłe.Kontaktz przedstawicielamikastniższych
przypominałzawszeBernardowiotymbolesnymfakciebrakówjegocielesności.„Wolałbymbyć
inny”,jegoprzygnębiającasamoświadomośćbyładlańbezlitosna.Ilekroćspostrzegałsię, że jego
wzrokzamiastspoglądaćz górypatrzypoziomow twarzdelty,odczuwałupokorzenie.Czyte
stworybędągo traktowaćz respektemnależnymjegokaście?Pytanietodręczyłogonieustannie.I
niebezpowodu.Gammy,deltyi epsilonybyłybowiemdopewnegostopniawarunkowanena
kojarzeniedorodnościciałaze społecznąwyższością.Wgruncierzeczycieńprzekonania,rodemz
hipnopedii,otym,że wzrostjestwartością,obecnybyłuwszystkich.Stądśmiechkobiet,którym
robiłpropozycje,stądgłupiekawałymężczyznz jegokasty.Kpinysprawiały,że czułsię obco,
uczucieobcościzaś- że zachowywałsię w sposób,któryjeszczebardziejwzmagałuprzedzeniadoń
orazpogłębiałpogardęi niechęćspowodowanąjegodefektamifizycznymi.Toznówwzmagałow
nimpoczuciewyobcowaniai samotności.Chronicznyłękprzedlekceważeniemkazałmuunikać
ludziz jegokasty,kazałmuz całąświadomościądbaćo swojągodnośćwobeckastniższych.Jakże
mocnozazdrościłmężczyznomtakim,jakHenrykFosterczy BenitoHoover!Mężczyznom,którzy
niemusielikrzyczećnaepsilona,żebywyegzekwowaćpolecenia;mężczyznom,którychpozycja
byłaoczywista,mężczyznom,którzyw systemiekastowymczulisię jakrybyw wodzie- dotego
stopniazadomowieni,że nawetnieuświadamialisobieswejsytuacjiczy teżuprzywilejowanegoi
wygodnegomiejsca,jakiew tymsystemiezajmowali.
Niechętnie,jakmusię wydało,i opieszaledwóchposługaczybliźniakówwytoczyłojego
maszynęnadach.
- Szybciej!- zawołałpoirytowanyBernard.jedenz nichłypnąłnaniego.Czyżbyodcień
jakiegośzwierzęcegoszyderstwaw tychtępychszarychoczach?
- Szybciej!- krzyknąłjeszczedonośnieji jegogłos nieprzyjemniezachrypiał.
Wdrapałsię namaszynęi w minutępóźniejszybowałnapołudnie,kurzece.
WsześćdziesięciopiętrowymbudynkuprzyFleetStreetmieściłysię rozmaitebiura
propagandyorazInstytutInżynieriiEmocyjnej.Wsutereniei naniższychpiętrachmiałyswe
redakcjei biuratrzywielkiegazetylondyńskie- „CogodzinnaDepesza”,dziennikkastywyższej,
bladozielona„GazetaGammowska”orazdrukowanenapapierzekolorukhakii złożonetylkoz
wyrazówjednosylabowych„ZwierciadłoDelty”.Wyżejmieściłysię biurapropagandy:
telewizyjnej,czuciofilmoweji propagandypoprzezsyntetycznyśpiewi muzykę- wszystkiego
dwadzieściadwapiętra.Nadnimiznajdowałysię laboratoriabadawczeorazdźwiękoszczelne
pokoje,w którychwykonywaliswąfinezyjnąpracęrealizatorzyścieżkidźwiękoweji kompozytorzy
muzykisyntetycznej.GórneosiemnaściepięterzajmowałInstytutInżynieriiEmocyjnej.
BernardwylądowałnadachuDomuPropagandyi wysiadł.
- ZadzwońnadółdopanaHelmholtzaWatsona- poleciłportierowi,gammie-plus- i
powiedzmu,że panBernardMarksczekananiegonadachu.
Usiadłi zapaliłpapierosa.
HelmholtzWatsonwłaśniepisał,gdydotarładoniegowiadomość.
- Przekaż,że zarazbędę- powiedziałi odwiesiłsłuchawkę.Potemzwróciłsię doswej
sekretarkitymsamymoficjalnymi bezosobowymtonem:- Pójdęterazzałatwićswojesprawy- i nie
zwracającuwaginajejpromiennyuśmiechwstałi ruszyłżwawododrzwi.
Był tomężczyznamocnozbudowany,barczysty,o szerokiejpiersi,zwalisty,ajednakszybki
w ruchach,sprawnyi zwinny.Krągłasilnakolumnaszyi utrzymywałapięknągłowę. Włosymiał
ciemne,kędzierzawe,rysysilniezaznaczone.Był przystojnyw sposóbprzekonywającyi podniosły,
w każdymcalualfa-plus,jakniestrudzeniepowtarzałajegosekretarka.Zzawodubyłwykładowcąw
InstytucieInżynieriiEmocyjnej(WydziałLiteracki),zaśw czasiewolnymodzajęćdydaktycznych
wykonywałpraceinżynieraemocyjnego.Pisywałregularniedo,CodziennejDepeszy",pisał
scenariuszeczuciowei miałnajlepszyzmysłdochwytliwychhasełi hipnopedycznychrymów.
- Zdolny- brzmiałaopiniajegoprzełożonych.- Możenawet- tukiwaligłowami,znacząco
zniżającgłos - niecozbytzdolny.
Tak,niecozbytzdolny;mielirację.PrzerostumysłuwywołałuHelmholtzaWatsonaefekty
bardzopodobnedotych,któreuBernardaMarksabyływynikiemdefektufizycznego.Zbytdrobne
kościi zbytmałatężyznawyobcowałyBernardaspośródjegokolegów,zaśpoczucietejobcości,
stanowiącew świetlepanującychprzekonańprzerostumysłu,stałosię ze swejstronyprzyczyną
postępującejseparacji.Tym,co wywoływałouHelmholtzanaderniewygodnąsamoświadomość,
byłyowe zdolności.Obumężczyznłączyłoprzekonanieowłasnymniepowtarzalnym
indywidualizmie.Jednakżeo ile fizycznieniedorozwiniętegoBernardaprzezcałeżycie dręczyła
świadomośćbyciaodmieńcem,otyleHelmholtzWatsondopieroniedawnouświadomiłsobieswą
przewagęumysłową,anatejpodstawieuświadomiłsobietakżeswąodmiennośćodotaczającychgo
ludzi.Tenchampiongryw tenisaprzesuwanego,tenniestrudzonykochanek(mówiono,że w ciągu
czterechlatmiałsześćsetczterdzieścidziewcząt),tenpowszechniepodziwianydziałaczi
najwspanialszylew salonowyuświadomiłsobienagle,że sport,kobiety,działalnośćspołeczna
zeszły uniegonadrugiplan.Taknaprawdętozajmowałogocoś innego.Ale co?Tobyłwłaśnie
problem,któryBernardmiałz nimprzedyskutować- araczejrazjeszczeposłuchaćmonologu
swego przyjaciela,jakoże toHelmholtzzawszemówił.
Trzyuroczedziewczynyz BiuraPropagandyPoprzezSyntetycznyŚpiewzastąpiłymu
drogę,gdywychodziłz windy.
- O,Helmholtz,kochany,pojedźz naminapiknikdoExmoor.- Spog1ądalynaniego
błagalnymwzrokiem.
- Nie, nie- potrząsałgłowąprzepychającsię pomiędzynimi.
- Nie zapraszamyżadnegoinnegomężczyzny.
Ale Helmholtzpozostałniewzruszonynawetwobectakponętnejperspektywy.
- Nie - powtórzył.- Jestemzajęty.
Izdecydowanymkrokiemruszyłdalej.Dziewczętadreptałyzanim.Dopierogdywsiadłdo
maszynyBernardai zatrzasnąłdrzwi,dałymuspokój.Nie bezpełnychzawoduwymówek.
- Ach,tekobiety!- powiedział,gdypojazdwznosiłsię w górę.- Tekobiety!- Pokiwał
głową,zmarszczyłbrwi.
- Okropne.- Bernardobłudnieprzyznałmurację,myślącprzytymw duchu,że chciałby
miećtyledziewczątco Helmholtzi totakmałymwysiłkiem.Ogarnęłago naglesilnapotrzeba
pochwaleniasię:
- ZabieramLeninęCrownedoNowego Meksyku- powiedziałtonemnajbardziejobojętnym,
najakipotrafiłsię zdobyć.
- Aha- rzekłHelmholtzzupełnieniezainteresowany.
- Wciąguostatnichdwutygodnizrezygnowałemz wszelkiejdziałalnościspołeczneji ze
wszystkichmoichdziewcząt.Nie maszpojęcia,jakasię z tegozrobiłaaferaw Instytucie.Niemniej
sądzę,że wartobyło.Efekty...- zawahałsię nachwilę.- No więc, efektysądziwne,bardzodziwne.
Fizyczneniezaspokojeniemożespowodowaćrozrostaktywnościumysłowej.Procesjest,jak
się zdaje,odwracalny.Rozrostaktywnościumysłowejmoże,ze względunawłasnyinteres,
wytworzyćdobrowolnąślepotęi głuchotęrozmyślnejsamotności,sztucznąimpotencjęascety.
Resztękrótkiegolotuodbyliw milczeniu.Kiedyprzybylinamiejscei wyciągnęlisię
wygodnienasprężystychkanapachw pokojuBernarda,Helmholtzzacząłmówićdalej.
- Czymiałeśkiedyśuczucie- zapytał,staranniedobierającsłowa- jakgdybycoś tkwiłow
twoimwnętrzu,czekająctylko,ażpozwolisztemuczemuśsię wydobyć?Cośjaknadmiarmocy,
któregoniewykorzystujesz..,no,wiesz, jakwoda,któraspadaswobodniew dół,zamiastporuszać
turbiny?- spojrzałpytająconaBernarda.
- Chodzici oprzeżycieemocjonalne,któremożnabyodczuwaćw pewnychodmiennych
warunkach?
Helmholtzpotrząsnąłgłową.
- Niezupełnie.Myślęo dziwnymUczuciu,jakieczasamimiewam,uczuciu,że mamcoś
ważnegodopowiedzeniai że mamdośćsił nato...tyletylko,że niewiem,co tojest,i niemogętej
siły użyć.Gdybyistniałjakiśinnysposóbpisania...albocoś innego,oczymbymożnapisać...-
Zamilkłnachwilę,potemmówiłdalej:- Bo widzisz,dobrzemiidziewymyślaniezdać,rozumiesz,
słów, któreczłowiekaażpodrywają,jakwtedygdysiadasznapinezce,wydająsię takienowei
ekscytujące,nawetgdydotyczączegoś hipnopedycznieoczywistego.Ale toniewystarcza.Nie
wystarcza,że zdaniasądobre,dobrepowinnobyćteżto,co się z nimirobi.
- Ależ, Helmholtz,typrzecieżrobiszdobrerzeczy.
- Ach,tylkow pewnychgranicach- Helmholtzwzruszyłramionami.-A tegranicesątakie
wąskie.Nie matamwystarczającejistotności,taktojakośwygląda.Czuję,że mógłbymrobićcoś
znacznieistotniejszego.Tak,i bardziejgorącego,bardziejnamiętnego.Ale co?Cobardziej
ważnegojestdopowiedzenia?Ijakżemożnanamiętnieodnieśćsię dorzeczy,októrychmamza
zadaniepisać?SłowamogąbyćjakpromienieRoentgena;jeśliużywaćichwłaściwie,przenikną
wszystko.Czytaszi słowacię przeszywają.Tojestjednaz rzeczy,którychstaramsię nauczyć
moichstudentów:jakpisać,bysłowadziałałyprzeszywająco.Ale cóż ulichadobregow tym,że
przeszywacię artykułośpiewachwspólnotowychlubo najnowszychudoskonaleniachorganów
węchowych?A pozatym,czy możnauczynićsłowo naprawdęprzeszywającym- wiesz, jak
najtrwardszepromienieRoentgena- kiedypiszeszo takichrzeczach?Czymożnapowiedziećcoś o
niczym?Do tegosię towszystkosprowadza.Próbujęciąglei...
- Ćśś...- syknąłnagleBernardi uniósłostrzegawczopalec;nasłuchiwali.- Zdajesię, że ktoś
jestzadrzwiami- szepnąłBernard.
Helmholtzwstał,przeszedłnapalcachprzezpokóji nagłymszarpnięciemotworzyłszeroko
drzwi.Oczywiścienikogotamniebyło.
- Przepraszam- powiedziałBernard;czułsię nieznośniegłupioi takożwyglądał.-Trochę
jestemchybaznerwicowany.Kiedyludziesąwobecciebiepodejrzliwi,samstajeszsię podejrzliwy
wobecnich.
Przetarłdłoniąoczy i westchnął;w jegogłosie pojawiłysię tonyskargi.Usprawiedliwiałsię.
- Gdybyśtywiedział,ile musiałemznieśćostatnio- powiedziałniemalpłaczliwie,aprzypływżalu
nadsobąbyłjaknagleuwolnioneźródło.- Gdybyśtywiedział!
HelmholtzWatsonsłuchałz pewnądozązażenowania.„BiednyBernard”,myślałw duchu.
Równocześniejednakczułwstydzaprzyjaciela.Wolałby,żebyBernardokazywałniecowięcej
godności.
ROZDZIAŁ PIĄTY
§1
Oósmejzaczęłosię ściemniać.Głośnikinawieży w StokePogessuperdonośnie
obwieszczałyzamykanieboisk.Leninai Henrykprzerwaligręi ruszylizpowrotemw stronęklubu.
ZpastwisknależącychdoTrustuWydzielinWewnętrznychi Zewnętrznychdobiegałryktysięcy
krów,któreswoimigruczołamii swoimmlekiemzapewniałysurowiecwielkimzakładomw
FarhhamRoyal.
Nieprzerwanebzyczeniehelikopterówwypełniałopółmrok.Codwiei półminutydzwoneki
gwizdkiogłaszałyodjazdjednegozlekkichpociągówjednoszynowych,któreodwoziłydostolicy
amatorówgolfaz kastniższych,grającychnaspecjalniewydzielonymterenie.
Leninai Henrykwsiedlidoswego pojazdui wystartowali.Nawysokościośmiusetstóp
Henrykzwolniłobrotyśmigłai naminutęlubdwiezawiślinadpogrążającymsię w mroku
krajobrazemL. askołoBurnhamBeechesnakształtwielkiegojezioramrokusięgałjasnegoskraju
zachodniejczęści nieboskłonu.Purpurowenaliniihoryzontupromieniechodzącegosłońcabladły,
poprzezpomarańczpobarwężółtąi wysokow górzebladą,wodnozielonkawą.Napółnocy,za
lasem,wyrastałyponaddrzewazakładyTrustuWydzielin,z każdegooknadwudziestopiętrowej
budowlibłyskającsilnymświatłemelektrycznym.Wdolepodhelikopteremrozciągałysię
zabudowaniaKlubuGolfowegoogromnebarakidlakastniższychi, podrugiejstroniemuru,
mniejszedomyzastrzeżonedlaalfi bet.Przejścianaperonyprzystankujednoszynówkibyłyczarne
odmrowiącychsię ludziz kastniższych.Spodszklanegosklepieniawypadłoświetlonyskład
kolejki.Śledzącjejkursnapołudniowywschódprzezciemnypłaskowyż,ichoczy natrafiłyna
majestatycznebudowlekrematoriumw Slough.Dlabezpieczeństwalecącychnocąsamolotówjego
czterywysokiekominyoświetlonebyłyreflektoramii zaopatrzonew czerwonesygnały
ostrzegawcze.Stanowiłypunktorientacyjny.
- Dlaczegotekominysąotoczonetymijakbybalkonikami?- spytałaLenina.
- Odzyskiwaniefosforu- odparłlakonicznieHenryk.- Podrodzew górękominagazy
poddawanesączteremróżnymprocesom.DawniejP2O5 ulatniałsię podczaskremacji.Teraz
odzyskujesię gow dziewięćdziesięciuośmiuprocentach.Ponadpółtorakilonakażdezwłoki.Daje
tow samejtylkoAngliiczterystatonfosforurocznie.- Henrykmówiłpełenradosnejdurny,ciesząc
się całymsercemz tegoosiągnięcia,jakgdybyonobyłojegodziełem.- Przyjemniepomyśleć,że
jestsię społecznieużytecznymnawetpośmierci.Użyźniamyglebę.
TymczasemLeninaodwróciławzroki patrzyłaterazpionowow dółnastację
jednoszynówki.
- Tak,przyjemnie- przyznała.- Ale tojednakdziwne,że alfyi betynieużyźniajągleby
bardziejniżtetutajwstrętnemałegammy,deltyi epsilony.
- Wszyscysąrównipodwzględemfizykochemicznym-powiedziałHenryksentencjonalnie.
- A pozatymnawetepsilonysąniezastąpione.
„Nawetepsilony...”;Leninaprzypomniałasobienagiemoment.gdyjakodziewczynkaw
wiekuszkolnymobudziłasię w środkunocyi porazpierwszydoświadczyłaświadomieowego
szeptu,którynawiedzałwszystkiejejsny.Znowuujrzałapromieńksiężyca,rządmałychbiałych
łóżeczek;razjeszczeusłyszałałagodnygłos, którymówił(słowatrwaływ niejpodziśdzień,nie
zapomniane,niedozapomnieniapotylucałonocnychrepetycjach):„Nawetepsilonysąużyteczne.
Nie moglibyśmysię obejśćbezepsilonów.Każdypracujenakażdego.Każdyjestnamniezbędny...”
Leninawspomniałaswójwstrząslękui zdziwienia,swe rozważaniaprzezpółbezsennejgodziny,aż
dochwiligdytenieustannepowtórzeniaukoiłyjejumysł,wygładziłyi ukradkiemzacząłsię
wślizgiwaćsen.
- Sądzę,że epsilonomnieprzeszkadza,że sąepsilonami-powiedziałanagłos.
- Oczywiście,że nie.No bojak?Nie wiedzą,jaktojestbyćczymśinnym.Nambyto
przeszkadzało,rzeczjasna.No alemyjesteśmyinaczejwarunkowani.Pozatymmamyinne
dziedziczenie.
- Cieszęsię, że niejestemepsilonem- powiedziałaz przekonaniemLenina.
- A gdybyśbyłaepsilonem- stwierdziłHenryk- twojeuwarunkowaniekazałobyci być
równiezadowolonąz tego,że niejesteśbetączy alfą.- Włączyłprzednieśmigłoi skierował
maszynękuLondynowi.Zanimi,nazachodzie,czerwieńi pomarańczprawiejużznikły;zenit
zakryłaciemnachmura.Gdyprzelatywalinadkrematoriump, ojazdwyskoczyłw góręnasłupie
gorącegopowietrzaz kominów,poczymrówniegwałtownieopadłprzeszedłszyw strefęchłodu.
- Ale wspaniałahuśtawka!- roześmiałasię radośnieLenina.
Jednakżeglos Henrykaprzezmomentbrzmiałwręczmelancholijnie:
- Czywiesz, czymbyłatahuśtawka?- zapytał.- Tojakiśczłowiekznikaostateczniei na
dobre.Przemieniasię w strumieńgorącegogazu.Ciekawe,ktotobył- mężczyznaczy kobieta,alfa
czy epsilon...- Westchnął.Potemzakończyłstanowczymtonem:- Takczy owakjednegomożemy
byćpewni:kimkolwiekbył,byłzażyciaszczęśliwy. Każdyjestobecnieszczęśliwy.
- Tak,każdyjestobecnieszczęśliwy - zawtórowałaLenina.Przezdwanaścielatsłyszeli te
słowapowtarzanestopięćdziesiątrazyw ciągunocy.
Wylądowaliw Westminsternadachuczterdziestopiętrowegodomu,w którymmieszkał
Henryk,zeszli wprostdosalijadalnej.Tamwśródgłośneji wesołejkompaniizjedliwyśmienity
posiłek.Do kawypodanosomę.Leninawzięładwiepółgramowetabletki,Henrykzaśtrzy.
Dwadzieściapodziewiątejszli ulicądonowootwartegoKabaretuOpactwaWestminsteru.Wieczór
byłprawiebezchmurnyi bezksiężycowy,niebopełnegwiazd;jednakżez tegotakprzygnębiającego
faktuaniLenina,aniHenrykniezdawalisobieszczęśliwie sprawy.Elektrycznenapisyświetlne
skutecznieprzesłaniałymrokkosmicznejotchłani.„KalwinStopesi jegoszesnastuseksofonistów”.
NafasadzienowegoOpactwalśniływabiącoogromnelitery.„Londyńskieorgany
najsubtelniejszychwonii barw.Najnowszamuzykasyntetyczna”.
Weszlidownętrza.Powietrzewydawałosię tamgorące.i niecoduszneodzapachuambryi
drzewasandałowego.Nasklepieniusaliorganybarwwydobywałyobrazpodzwrotnikowego
zachodusłońca.Szesnastuseksofonistówgrałostaryszlagier:„Niemanaświecie drugiejtakiej
butlijaktadrogamojabutlamała”.Czterystapattańczyłofive-stepanalśniącymparkiecie.
WkrótceLeninai Henrykstalisię parączterystapierwszą.Seksofonyzawodziłyjakmuzykalnekoty
w blaskuksiężyca,jęczałyaltamii tenoramijakumierające.Pośródbogactwaharmoniichórich
drżącychgłosów wznosiłsię kuszczytowaniu,corazgłośniejszyi głośniejszy-ażwreszcie
machnięciemrękidyrygentwydobyłostatniądrgającąnutęeterycznejmuzykii zgasiłszesnaście
dmuchającychistot.Rozległsię grzmotw a-moll.Potem,w zupełnejciszy, w zupełnymmroku
zacząłsię stopniowypowrót,diminuendozsuwającesię ćwierćtonamiw dół,w dółkucicho
szepczącymakordomdominanty,któraposuwałasię powoli(gdyrytmynapięćczwartychciągle
pulsowałykudołowi),napełniającsekundymrokugęstniejącymnapięciemoczekiwania.Aż
wreszcieoczekiwaniezostałospełnione.Nagływschódsłońcai równoczesnywybuchpieśni
Szesnastki:
Omojabutlo,ciebiezawszepragnąłem
Omojabutlo,skądsię tutajwziąłem?
Niebojestw tobiebłękitne,
Pogodazawszewspaniała;
Bo
Nie manaświecie drugiejtakiejbutli
Jaktadrogamojabutlamała.
Fivestepującz czteremasetkamiparpoOpactwieWestminsteru,Leninai Henryktańczyli
jednakw innymświecie - upalnym,przepyszniebarwionym,nieskończenieprzyjaznymświecie
podróżysomatycznej.Jakżewszyscy bylimiii,piękni,wspanialezabawni!„Omojabutlo,ciebie
zawszepragnąłem...”JednakżeLeninai Henrykmieliprzecieżto,czego pragnęli...Byli otow tym
wnętrzu- bezpieczniwe wnętrzuze wspaniałąpogodąi wieczniebłękitnymniebem.Gdyzaś
wyczerpanaSzesnastkaodłożyłaseksofonyi aparatdomuzykisyntetycznejzacząłnadawać
najnowszegobluesamaltuzjańskiego,bylijakdwabliźniaczeembrionykołyszącesię łagodniena
fałachzabutlowanegooceanusurogatukrwi.
„Dobranoc,drodzyprzyjaciele.Dobranoc,drodzyprzyjaciele”.Głośnikiokrywałyto
poleceniepełnąłagodnościśpiewnąuprzejmością.„Dobranoc,drodzyprzyjaciele...”
Posłusznie,wrazz innymi,Leninai Henrykopuścilibudynek.Przygnębiającegwiazdy
przewędrowałyjużnieconieboskłonu.Chociażochronnyekrannapisówświetlnychbardzozmalał,
tojednakdwojemłodychnadalzachowywałoswąszczęśliwąnieświadomośćnocy.
Połkniętanapółgodzinyprzedzamknięciemkabaretudrugadawkasomyodgrodziła
nieprzeniknionymmuremichumysłyodrzeczywistegowszechświata.Zamroczeniprzeszliulicą,
zamroczeniwsiedlidowindy,jadącdopokojuHenrykanadwudziestymósmympiętrze.A jednak
pomimoswego stanu,pomimodrugiejdawkisomyLeninaniezapomniaławziąćobowiązkowych
środkówantykoncepcyjnych.Lataintensywnejhipnopediiorazmaltuzjańskiegotreningutrzyrazy
natydzieńoddwunastegodosiedemnastegorokużyciasprawiły,że zażywanietychśrodkówbyło
niemalrównieautomatycznejakmrugnięcieokiem.
- Aha,właśnie- przypomniałasobiewracającz łazienki-FannyCrowneprosiłamnie,
żebymzapytała,gdzieznalazłeśtenpięknypasmyśliwskiz zielonejimitacjisafianu,którymikiedy
dałeś.
§2
CodrugiczwartekprzypadałanaBernardakolejodbywaniaposługisolidarnościowej.Po
wczesnejkolacjiw Aphroditaeum(doktóregoniedawnowybranoHelmholtzawedługReguły
Drugiej)pożegnałprzyjacielai wsiadłszyw taksówkęzarządziłlotdowspólnotowejśpiewamiw
Fordson.Maszynauniosłasię wzwyż nakilkasetmetrów,potemskierowałasię nawschódi podczas
wykonywaniazakrętuprzedoczymaBernardawyrosłaimponującopięknaśpiewalnia.Jej
trzystudwudziestometrowśecianyzbiałejimitacjimarmurukaratyjskiego,oświetlonereflektorami,
lśniłyśnieżnąbieląnadLudgateHill;nakażdymz czterechrogówjejplatformydolądowania
helikopterówjaśniałpośródmrokuwieczoruogromnypurpurowykształtT,z dwudziestuczterech
zaśogromnychzłotychtrąbrozbrzmiewałauroczystamuzykasyntetyczna.
- Do licha,spóźniłemsię - pomyślałBernard,rzuciwszyokiemnaBig Henry’ego,zegar
śpiewami.Istotnie,gdyBernardpłaciłzakurs,Big Henryzacząłwybijaćgodzinę:„Ford”,śpiewał
potężnybasze wszystkichzłotychtrąb.„Ford,Ford,Ford...”Dziewięć razy.Bernardpobiegłdo
windy.
WielkaaulaprzeznaczonadoobchodówDniaFordai innychśpiewówwspólnotowych
znajdowałasię naparterzebudowli.Powyżej,w liczbiestunakażdympiętrze,rozmieszczonych
byłosiedemtysięcysalprzeznaczonychdlagrupsolidarnościowychnaichodbywającesię co dwa
tygodnieposługi.Bernardzjechałnapiętrotrzydziestetrzecie;popędziłkorytarzem,przezmoment
stalniezdecydowanyprzedpokojem3210,ażwreszcie,zebrawszysię naodwagę,otwarłdrzwii
wszedł.
Dziękici, Fordzie!Nie byłostatni.Trzyspośróddwunastuustawionychwokółokrągłego
stołukrzesełbyłyjeszczeniezajęte.Wśliznąłsię nanajbliższez nichw miaręniepostrzeżeniei oto
jużgotówbyłmarszczyćbrwinawidokwchodzącychspóźnialskich.
- Wco grałeśdziśpopołudniu?- zwróciłasię dońsiedzącapojegolewejręcedziewczyna.-
Zprzeszkodamiczy elektromagnetyczny?
Bernardspojrzałnanią(OFordzie!toMorganaRotszyld);z rumieńcemwstyduwyznał,że
niegrałw nic.Morganapatrzyłazdumiona.Zapadłachwilanieprzyjemnejciszy.
PotemMorganaostentacyjnieodwróciłasię odBernardai zajęłamężczyznąposwejlewej
ręce,bardziejzainteresowanymsportami.
- Niezły początekposługisolidarnościowej- pomyślałz rozżaleniemBernardi uznał,że
zapewneznowunieudamusię pojednanieze wspólnotą.Gdybyżmiałdośćczasunarozejrzeniesię
i niemusiałsiadaćnanajbliższymkrześle!MógłusiąśćmiędzyFifiBradlaughi JoannąDiesel. A on
usadziłsię naoślepobokMorgany.Morgany!OFordzie!Tejejczarnebrwi- araczejtajejbrew-
bobrwizrastałysię nadnosem.OFordzie!A poprawejmiałKlaręDeterding.No tak,brwiKlary
się niezrastały.Ale onasamabyłanaprawdęzbytsprężysta.GdytymczasemFifii Joannabyły
zupełniew porządku.Pulchne,jasnowłose,niezbytwysokie...No tak,i teraztengburTom
Kawagucziusiadłmiędzynimi.
JakoostatniaprzybyłaSarodżiniEngels.
- Spóźniłaśsię - rzekłprzewodniczącygrupy.- Proszętegowięcejnierobić.
Sarodżiniprzeprosiłai wsunęłasię namiejscemiędzyJimemBokanowskimaHerbertem
Bakuninem.Terazgrupabyław komplecie,krągsolidarnościowypełeni bezprzerw.Mężczyzna,
kobieta,mężczyzna- konsekwentnyukładpierścieniawokółstołu.Dwunastkagotowastaćsię
jednością,czekającnazbliżeniesię, złączenie,stopnieniedwunastuoddzielnychistnieńw jedno
wspólneistnienie.
Przewodniczącywstał,uczyniłznakTi włączyłmuzykęsyntetyczną,uwalniającdelikatne,
niestrudzonebiciebębnówi chórinstrumentów- ledwowiatrówi superstrun- któreprzenikliwie
powtarzałykrótką,wpadającąw uchomelodięPierwszego hymnu solidarnościowego. Razzarazem
- jużnieuchochwytałopulsującyrytm,lecz przepona;zawodzeniei rytmicznedźwiękitej
powtarzającejsię melodiiporuszałyjużnieumysł,lecz tęskniącedowspółodczuwaniatrzewia.
PrzewodniczącyrazjeszczeuczyniłznakTi usiadł.Posługarozpoczęłasię. Poświęcane
tabletkisomyleżałynaśrodkustołu.Pucharsomyw mrożonymkoktajlupoziomkowympodawano
sobiez rąkdorąki spełnianodwunastokrotniew, ypowiadającformułę:„pijęzaroztopieniemego
ja”.PotemprzyakompaniamencieorkiestrysyntetycznejodśpiewanoPierwszy hymn
solidarnościowy.
Fordzie,nastuzin;jedniąnas
Jakkroplewtopw SpołecznyNurt;
Ispraw,żebyśmygnaliwraz
Nie wolniejniżTwójlśniącyford
Dwanaścietęsknychstrof.A potempucharporazdrugiokrążastół.„PijęzaBytWyższy”,
brzmiałaterazformuła.Piliwszyscy. Muzykaniestrudzeniegrała.Biły bębny.Płaczi brzęk
instrumentówroztapiałtrzewia.ŚpiewanoDrugi hymn solidarnościowy.
Przyjdź,Bycie Wyższy,DruhuMas,
Znicestwijtuzinw jednoja
Chcemytennaszzakończyćczas,
Bo ponimwyższe życie trwa.
Ponowniedwanaściestrof.Wciągutegoczasusomazaczęładziałać.Oczyrozbłysły,
policzkizapłonęły,nakażdątwarzszczęśliwym,przyjaznymuśmiechemprzebiłosię wewnętrzne
światłożyczliwości kuwszelkiejistocie.NawetBernardniecosię roztopił.GdyMorganaRotszyld
skierowaładońpromiennyuśmiech,toi onpostarałsię ze swejstronyouśmiechmożliwie
najbardziejpromienny.Ale tabrew,taczarnadwoistość-w-jedności...byłaniestetynaswoim
miejscu;niemógłjejniezauważać,niemógł,choćusilniepróbował.Roztopienienieposunęłosię
należyciedaleko.MożegdybysiedziałmiędzyFifiaJoanną...Poraztrzecikrążyłpucharwokół
stołu.„PijęzaJegoPrzyjście”,powiedziałaMorganaRotszyld,naktórąprzypadłakolejrozpoczęcia
rytuałupucharu.Mówiłagłosemdonośnym,rozradowanym.Upiłałyki podałapucharBernardowi.
„PijęzaJegoPrzyjście”,powtórzyłBernardze szczerymwysiłkiemnabraniapewnościJego
Przyjścia;tabrewjednakciąglego prześladowała,Przyjściezaśbyło,jakdlaniego,strasznie
odległe.Wypiłi przekazałpucharKlarzeDetering.„Znowusię nieuda”,pomyślał.„Wiem,że się
nieuda”.Niemniejstarałsię ze wszystkichsił promieniowaćżyczliwością.
Pucharodbyłpełneokrążenie.Uniesieniemdłoniprzewodniczącydałznak;chór
zaintonowałTrzeci hymn solidarnościowy.
OtonadchodziWyższyByt!
Znajdźmyw radościnaszejskon!
Rozpłyńmysię wśróddźwiękówcytr!
Bo tobąjestemja,tymną.
Wrazz upływemwersówgłosy drżałycorazwiększympodnieceniem.PrzeczuciePrzyjścia
elektryzowałopowietrze.Przewodniczącywyłączyłmuzykęi gdyumilkłaostatnianutaostatniej
strofy,zapadłaciszazupełna- ciszanapiętegooczekiwania,drżącazelektryzowanymżyciem.
Przewodniczącywyciągnąłrękę;i otonagleponadichgłowamirozległsię Głos,głęboki,mocny
Głos,bardziejmelodyjnyniżjakikolwiekgłos ludzki,bardziejnamiętny,bardziejwibrujący
miłością,tęsknotąi współodczuwaniem,cudowny,tajemniczy,nieziemskiGłos.„OFordzie,
Fordzie,Fordzie”,wyrzekłpowoli,zniżającstopniowotonDoznanieciepłapojawiłosię w splocie
słonecznymkażdegosłuchaczai rozpłynęłosię ażdonajdalszychzakątkówciała;łzy napłynęłydo
oczu;sercai trzewiasłuchającychzdawałysię poruszaćwewnątrzichciał,jakgdybyżyły
samodzielnymżyciem.„Fordzie!”- i rozpływalisię, „Fordzie!”- i rozpuszczalisię, rozpuszczali.I
nagleinnyton,wstrząsający.„Słuchajcie!”, grzmiałGłos.„Słuchajcie!”Słuchali.Momentprzerwy,
apotemGłosopadłdoszeptu,aleszeptuw dziwnysposóbbardziejprzenikliwegoniż
najgłośniejszykrzyk.„KrokiWyższegoBytu”,powiedział,apotempowtórzył:„KrokiWyższego
Bytu”.Szeptbyłledwosłyszalny.„KrokiWyższegoBytusłychaćnaschodach”.Iznówzapadła
cisza;napięcieoczekiwania,nachwilęosłabłe,wzmogłosię znowu,corazwiększei większe,ażpo
granicewytrzymałości.KrokiWyższegoBytu- och,tak,słyszeli je,słyszeli, jakcichozstępująpo
schodach,sącorazbliżeji bliżejw tymzstępowaniuz niewidzialnychschodów.KrokiWyższego
Bytu.Inaglegranicewytrzymałościzostałyprzekroczone.Zewzrokiemwbitymw jedenpunkt,z
rozchylonymiustamiMorganaRotszyldzerwałasię z krzesła.
- Słyszę go - zawołała.- Słyszę go.
- Nadchodzi- krzyknęłaSarodżiniEngels.
- Tak,nadchodzi,słyszę go.- FifiBradlaughi TomKawaguczirównocześniepowstalize
swoichmiejsc.
- Och,och,och!- poświadczyłanieartykułowanymdi źwiękamiJoanna.
- Nadchodzi!- wołałJimBokanowski.
Przewodniczącypochyliłsię doprzodui dotknięciemdłonirozpętałszaleństwocymbałówi
trąb,i rozgorączkowanetam-tamy.
Och,nadchodzi!darłasię KlaraDetering.- Auu!zabrzmiałoto,jakbyktośjejpodciął
gardło.
Czując,że czasjuż,bydaćcoś z siebie,Bernardtakżepoderwałsię i zawołał:
- Słyszę go;nadchodzi.
Ale toniebyłaprawda.Niczego niesłyszałi niktjegozdaniemnienadchodził.Nikt-
pomimomuzyki,pomimorosnącegopodniecenia.Niemniejmachałrękamii krzyczałwrazz
najaktywniejszymi;kiedyzaśinnizaczęliprzebieraćnogamii maszerowaćw miejscu,onrównież
zacząłprzebieraćnogamii maszerowaćw miejscu.
Ruszylikorowodemtancerzy,każdyz rękaminabiodrachosobypoprzedzającej,razza
razemokrążalisalękrzyczącunisono,wybijającrytmnogami,klaszczącw taktmuzyki,klaszcząc
dłońmiw pośladkitowarzyszy;dwanaścieparrąkklaskałoniczymjednapara;dwanaściepar
pośladkówoddawałosłabeechoniczymjednapara.Tuzinw jednoja,tuzinw jednoja.„Słyszęgo,
słyszę, jaknadchodzi”.Muzykanabrałatempa;szybciejuderzałystopy,corazszybciejklaskałydo
rytmudłonie.Iotopotężnysyntetycznybaswyśpiewałsłowaogłaszającenadejściepojednaniai
ostateczneskonsumowaniesolidarności,nadejścieTuzina-w-Jednym,wcielenieWyższegoBytu.
„Orgia-porgia”ś,piewałbas,atam-tamypulsowałygorączkowymrytmem.
Orgia-porgia,Fordaśpiew,
Wzniecajw paniachJednizew.
Roztopionyjużonw niej,
Zorgią-porgiądwojgulżej.
„Orgia-porgia”p, odjęlitancerzeliturgicznyrefren,„Orgia-porgia,Fordaśpiew,wzniecajw
paniach...”Gdyśpiewali,światłazaczęłypowolisłabnąć- słabnąć,azarazemnabieraćodcieni
bardziejciepłych,głębokich,czerwonawych,ażw końcutańczącyznaleźlisię w purpurowym
półmrokuskładuembrionów.„Orgia-porgia...”Wtychciemnościachbarwykrwii płodutańczący
krążylijeszczeprzezchwilę,wybijającnieustającyrytm.„Orgia-porgia...”Potemkrągzafalował,
pękłi padłwe fragmentachnasześć miękkichtapczanów,któreotaczały- krągwokółkręgu- stółi
rozstawionewokółniegokrzesła.„Orgia-porgia...”CzulegruchałgłębokiGłos;w czerwonym
półmrokubrzmiałototak,jakgdybyjakiśogromnyczarnygołąbunosiłsię dobrotliwienad
leżącymijużteraznawznaklubtwarząw dółtancerzami.
Stalinadachu;Big Henrywybiłjedenastą.Noc byłaciepłai cicha.
- Było cudownie,prawda?- powiedziałaFifiBradlaugh.- Wprostcudownie,prawda?-
PatrzyłanaBernardaz zachwytem,alez zachwytembezśladuporuszeniaczy podniecenia;być
podnieconymtoprzecieżbyćniezaspokojonym.Wniejzaśtrwałaspokojnaekstazapłynącaze
spełnieniai ukojenia- niez brakunasyceniai z nicości,lecz z równowagiżyciowej,ekstazapłynąca
odwypoczywających,zrównoważonychenergii.Bogate,żywe ukojenie.Posługasolidarnościowaw
równymbowiemstopniubrała,jakdawała,zabierająctylkopoto,byodradzać.Fificzuław sobie
pełnię,doskonałość,czuła,że jestczymświęcejniżtylkosobą.
- Nie sądzisz,że byłocudownie?- dopytywałasię wpatrzonaw twarzBernardaswymi
nadnaturalnymblaskiemjaśniejącymioczyma.
- Tak,myślę,że byłocudownie- skłamałi odwróciłwzrok;jejprzemienionatwarzbyłajak
wyrzuti zarazemprzewrotneprzypomnieniejegoodosobnienia.Czulsię równieżałośnie
osamotnionyjaknapoczątkuposługi- anawetosamotnionyjeszczebardziej,bopustkaniezostała
wypełniona,nasyceniebyłojałowe.Odosobnionyi niepojednany,gdytymczaseminniwtopilisię w
BytWyższy;samotnynawetw objęciachMorgany- w gruncierzeczywtedyjeszczebardziej
samotny,jeszczebardziejbeznadziejniebędącysobąniżkiedykolwiekwcześniejw życiu.Z
tamtegopurpurowegopółmrokuwynurzyłsię podzwykłeoświetlenieelektrycznez
samoświadomościądogranicwytrzymałości.Był w najwyższymstopniugodnypożałowania,ale
może(jejpromieniejącywzroklśniłoskarżycielsko)totylkojegowina.
- Naprawdęcudownie- powtórzył,alejedynąrzeczą,októrejmógłpomyśleć,byłabrew
Morgany.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
§1
Dziwaczny,dziwaczny,dziwaczny,brzmiałaocenaBernardaMarksadokonanaprzezLeninę.Do
tegostopniadziwaczny,że w ciągunastępnychparutygodnizastanawiałasię niekiedy,czy nie
powinnazmienićzdaniaw kwestiiwakacjiw NowymMeksykui niepojechaćraczejz Benitem
Hooveremnabiegunpółnocny.Rzeczw tym,że nabieguniejużbyła- zeszłego lataz Jerzym
Edzelem,aco gorszamiejscewydałojejsię dośćponure.Nie byłotamnicdoroboty,hotel
staroświecki,beztelewizjiw sypialniach,bezorganówwęchowych,muzykasyntetycznazupełnie
pospolita,adlaponaddwustugości zaledwiejakieśdwadzieściapięćboiskdogryw tenisa
przesuwanego.Nie, stanowczoniepojawisię jużnabieguniepółnocnym.Nadodatekw Ameryce
byładopieroraz.A pozatymjakkrótko!Taniweekendw NowymJorku- chybaz JanemJakubem
Habibullą,amożez JonesemBokanowskim?Nie pamięta.Takczy owakbyłotozupełnie
nieistotne.PerspektywaponownejwycieczkinaZachód,i tocałotygodniowej,byłakusząca.A
ponadtoco najmniejtrzydniz tegotygodniaspędzą,w rezerwaciedzikich.Nie więcejniżpół
tuzinaludziz Ośrodkabyłow rezerwaciedzikich.Bernard,jakopsychologi alfa-plus,byłjednymz
niewielumężczyzn,jakichznała,którzymielitamprawowstępu.DlaLeninywięc wyjątkowa
okazja.NiemniejjednakdziwacznośćBernardabyłarówniewyjątkowa,takiż Leninawahałasię,
czy skorzystaćz tejokazjii czy niezaryzykowaćrazjeszczebiegunaw towarzystwiezabawnego
staregoBenita.WkońcuBenitojestnormalny.NatomiastBernard...
„Alkoholw surogaciekrwi”- brzmiałowyjaśnienie,jakimFannykwitowaławszelką
odmienność.JednakżeHenryk,z którympodczaspewnegowieczoru,gdybylijużrazemw łóżku,
omawiałaz niepokojemsprawęswego nowegokochanka,porównałbiednegoBernardado
nosorożca.
- Nosorożcaniemożnawytresować- tłumaczyłjejswymzwięzłym,żywymstylem.-
Niektórzyludziesąniemaljaknosorożce;niereagująw sposóbwłaściwynawarunkowanie.Biedne
diabełki!Bernardteżdonichnależy.Jegoszczęście, że dobrzewykonujeswojąpracę.W
przeciwnymraziedyrektorw żadnymprzypadkubygo niezatrudniał.Myślęjednak- dodałtonem
pocieszenia- że jestzupełnienieszkodliwy.
Być może,że nieszkodliwy,alei nadzwyczajniepokojący.Naprzykładtamaniarobienia
wszystkiegopocichu,naosobności.Cow praktyceoznaczałonierobienieniczego.No boco można
robićnaosobności?(Chodzićdołóżka,rzeczjasna;aleprzecieżniesposóbrobićtegostale).Więc
co?Bardzoniewiele.Pierwszespędzonerazempopołudniebyłonadzwyczajmiłe.Lenina
zaproponowałapływaniew KlubieWiejskimw Torquay,apotemkolacjęw Towarzystwie
Oksfordzkim.JednakżeBernarduznał,że będzietamzbyttłoczno.Więcmożerundkęgolfa
elektromagnetycznegow St.Andrews?Znowunie:Bernarduważał,że golf elektromagnetycznyto
strataczasu.
- Więcnaco jestczas?- zapytałaLeninaz pewnymzdziwieniem.
Oczywiścienaspaceryw KrainieJezior,botowłaśnieterazzaproponował.Lądowaniena
wierzchołkuSkiddaw,potemparogodzinnawędrówkapowrzosowiskach.„Samnasamz tobą,
Lenino”.
- Ależ, Bernard,całąnocbędziemysamnasam.Bernardzaczerwieniłsię i odwróciłwzrok.
- Miałemnamyśli..,samnasam...żebyrozmawiać- wymamrotał.
- Rozmawiać?Ale oczym?- Chodzići rozmawiać,co zaosobliwysposóbspędzania
popołudnia.
Wkońcuz wielkimioporaminamówiłago, bypolecielidoAmsterdamuobejrzeć
ćwierćfinałyzapaśniczychmistrzostwkobietw wadzeciężkiej.
- Wtłumie- narzekał.- Jakzwykle.- Przezcałepopołudniebyłskwaszony;niechciał
rozmawiaćz przyjaciółmiLeniny(którychcałetuzinyspotykaliw antraktachw soma-barze)i
pomimoswego żałosnegostanustanowczoodmawiałprzyjęciapółgramowejdawkiw lodach
malinowych,któreLeninausiłowaław niegowmusić.
- Wolępozostaćsobą- opierałsię. - Sobą,choćbynieprzyjemnym.A niekimśinnym,
choćbynawetwesołym.
- Gramo właściwejporzenajlepiejdopomoże- powiedziałaLeninaprzywołującjedenz
klejnotówmądrościnauczanejprzezsen.
Bernardniecierpliwieodepchnąłpodsuwanąszklankę.
- No, niebądźtaki- powiedziałaLenina.- Pamiętaj,jedensześciennycentymetri znika
ponurysentyment.
- Och,przestań,naForda!- krzyknął.
Leninawzruszyłaramionami.
- Lepszamiksturaniżawantura- wyrzekłaz godnościąi samazjadłalody.
Gdyw powrotnejdrodzelecieli nadKanałem,Bernarduparłsię, bywyłączyćśmigłoi na
wysokościstustóppowisiećz helikopteremnadfalami.Jużwcześniejpogodasię popsuła,wiał
południowo-zachodniwiatr,niebobyłopochmurne.
- Popatrz- polecił.
- Ależ tookropne- zawołałaLeninaodsuwającsię odokna.Przeraziłjąwicherwśródpustki
nocy,przewalającesię w doleczarne,spienionebałwany,bladatwarzksiężyca,niepokojąca,
skrywanarazporazprzezpędzącechmury.
- Włączmyradio.Szybko!- Sięgnęładowyłącznikanatablicyrozdzielczeji nacisnęłagonie
dbającowybórprogramu.
„...niebojestw tobiebłękitne”,śpiewałoszesnaściedrżącychfalsetów,„pogodazawsze...”
Radioczknęłoi umilkło.Bernardwyłączyłprąd.
- Chcęspokojniepopatrzyćnamorze- powiedział.-Nie możnanawetpopatrzyćprzytym
obrzydliwymhałasie.
- Ależ tobardzoładne.A pozatymjaniechcępatrzeć.
- Ale jachcę- upierałsię. - Dziękitemuczujęsię, jakbym...-zawahałsię nachwilę,
szukającw myśliodpowiednichsłów - jakbymbyłbardziejso bą,jeśliwiesz, o co michodzi.
Bardziejsamodzielnym,anietymabsolutniewtopionymw całośćtrybemjakiejśmachiny.Nie
tylkokomórkąw ciele społecznym.Czytenwidoknierodziw tobiepodobnegoodczucia?
Leninaszlochała.
- Tostraszne,straszne- powtarzaław kółko.- Ijaktymożeszmówićw tensposób?Żenie
chceszbyćczęściąciałaspołecznego.Przecieżkażdypracujedlakażdego.Każdyjestnam
niezbędny.Nawetepsilony...
- Tak,tak,wiem- zakpiłBernard.- „Nawetepsilonysąużyteczne”.A ja,docholery,
chciałbymniebyćużyteczny.
TobluźnierstwozaszokowałoLeninę.
Bernardzaprotestowałapełnymzdumienia,zmartwionymgłosem.-Jakżetymożesz?
- Jakjamogę?- powtórzyłw zamyśleniuBernard.- Nie, prawdziwyproblempolegana
czymśinnym:Jaktojest,że niemogę,araczej(boprzecieżw końcuwiemdobrze,dlaczegonie
mogę),co bybyło,gdybymmógł,gdybymbyłwolny,niezaśzniewolonyprzezwarunkowanie.
- Ależ Bernard,mówiszstrasznerzeczy.
- Lenino,niechciałabyśbyćwolna?
- Nie wiem,o co ci chodzi.Jestemprzecieżwolna.Wolna,żebysię cieszyć życiem.Każdy
obecniejestszczęśliwy.
- Tak- roześmiałsię - „każdyobecniejestszczęśliwy”.Zaczynamytoprzekazywać
dzieciomodpiątegorokuichżycia.Ale czy niechciałabyśbyćwolnadoszczęśliwości najakiśinny
sposób?Powiedzmy,natwójwłasnysposóbnaprzykład;nienasposóbinnych.
- Nie wiem,oco ci chodzi- powtórzyła.Potemzwracającsię kuniemuprosiła:- Bernard,
wracajmyjuż;nieznoszętegomiejsca.
- Nie lubiszbyćze mną?
- Ależ, Bernard,oczywiście że lubię!Ale tojestokropnemiejsce.
- Sądziłem,że tubędziemybardziej...bardziejrazem,tylkomy,morzei księżyc.Bardziej
razemniżw tymtłumie,anawetw moimmieszkaniu.Nie rozumiesztego?
- Niczego tunierozumiem- oświadczyłastanowczymgłosem,zdecydowananiepozwolić
na.naruszenieswego nierozumienia.- Niczego. A jużnajmniejtego- ciągnęłainnymjużtonem- że
niezażywaszsomy,kiedynachodzącię tetwojeponurepomysły.Zapomniałbyśwtedyonich.I
zamiastczućsię smutno,byłobyci wesoło. Naprawdęwesoło - powtórzyłai pomimocałej
niepewnościi zdumieniaw oczachuśmiechnęłasię z wyrazemobiecującej,zmysłowej
przymilności.
Patrzyłnaniąw milczeniu,poważniei z natężeniem,alenieodwzajemniającuśmiechu.Po
kilkusekundachspojrzenieLeninyumknęło,rozległsię jejnerwowyśmieszek;próbowałaobmyślić
jakieśzdanie,byjewypowiedzieć,alenicnieprzychodziłojejdogłowy. Milczenieprzedłużałosię.
GdywreszcieBernardsię odezwał,głos miałcichyi znużony.
- Dobrzewięc - powiedział- wracamy.- Isilnienaciskającpedałgazu,wyrzuciłmaszynę
wysokow górę.Naczterechtysiącachwłączyłśmigłolotupoziomego.Przezminutęlubdwielecieli
w milczeniu.PotemBernardzacząłsię nagleśmiać.„Bardzodziwnie”,pomyślałaLenina;niemniej
jednakbyłtośmiech.
- Lepiejsię czujesz?- odważyłasię zapytać.
Wodpowiedzioderwałjednąrękęodprzyrządówsterowniczychi objąwszydziewczynę,
zacząłpieścićjejpiersi.
„Dziękici, Fordzie- powiedziaładosiebiew myśli- wróciłdonormy”.
Wpółgodzinypóźniejbyliw jegomieszkaniu.Bernardpołknąłczterytabletkisomynaraz,
włączyłradioi telewizori zacząłsię rozbierać.
- No i?zagadnęłaszelmowskimtonem,gdynazajutrzspotkalisię nadachu.-Czyniebyło
miłowczoraj?
Bernardpotwierdziłruchemgłowy. Wsiedlidopojazdu.Drobnywstrząsi jużbyliw górze.
- Wszyscymówią,że jestemwyjątkowosprężysta- powiedziałaz zadumąLenina,
poklepującswe uda.
- Wyjątkowo.- Leczw oczachBernardamalowałsię ból.„Jakmięso”,pomyślał.
Spojrzałanańniepewnie.
- Ale tynieuważasz,że jestemzbytpulchna,prawda?
Potrząsnąłgłową.Zupełnemięso.
- Uważasz,że jestemw samraz.Znówkiwnięciegłową.- Podkażdymwzględem?
Jesteśdoskonała- rzekłnagłos, apomyślał:„Taksiebietraktuje.Zgadzasię nabycie
mięsem”.
Leninauśmiechnęłasię radośnie.- Leczjejsatysfakcjabyłaprzedwczesna.
- Mimoto- mówiłdalejpochwilimilczenia- wołałbym,żebysię towszystkozakończyło
inaczej.
- Inaczej?- Czyżmogłobybyćinaczej?
- Nie chciałem,żebyskończyłosię topójściemdołóżka- wyjaśnił.
Leninabyłazdumiona.
- Nie odrazu,niepierwszegodnia.
- No więc...?
Zacząłwyrzucaćz siebielawinęniezrozumiałychi niebezpiecznychnonsensów.Leninaze
wszystkichsił starałasię niedopuszczaćdosiebietychsłów, lecz odczasudoczasujakiśstrzęp
zdaniawdzierałsię w jejuszy.„...wypróbowaćskutkipowstrzymaniawłasnegopopędu”,usłyszała.
Słowatejakbydotknęłyjakichśczułychmiejscjejumysłu.
- Nigdynieodkładajdojutraprzyjemności,którąmożeszmiećdzisiaj- powiedziała
poważnie.
- Dwieście powtórzeń,dwarazynatydzieńw przedzialewiekuczternaściedoszesnastui pół
- skomentowałBernard.Poczymznowupłynąłstrumieńniedobrych,obłąkanychsłów. - Chciałbym
poznać,czymjestnamiętność- usłyszałaLenina.- Chcędoznawaćuczuć,i tomocnych.
- Gdyjednostkaczuje,wspólnotaszwankuje- wygłosiłaLenina.
- A dlaczegoniemogłabytrochęposzwankować?
- Bernard!
Ale Bernardniedalsię zbićz tropu.
- Dojrzaliumysłowo,dojrzaliw czasiepracy- ciągnął- aledzieciw sferzeuczući pragnień.
- PanNaszFordkochałdzieci.
- Pewnegodnianaszłamniemyśl- mówiłdalejBernardignorującsłowaLeniny- że można
bybyćdorosłymzawsze.
- Nie rozumiem- oświadczyłastanowczymtonemLenina.
- Wiemotym.Idlategoposzliśmywczorajdołóżka,właśniejakdzieci,zamiastokazać
dorosłośći czekać.
- Ale przecieżbyłomiło- nastawałaLenina.- Było, prawda?
- O,w najwyższymstopniu- odparł,lecz głosemtaksmutnym,z minątaknieszczęśliwą,że
całasatysfakcjaLeninynatychmiastsię ulotniła.Onchybajednakuważajązazbytpulchną.
- A niemówiłam?- skwitowałaFannyzwierzeniaLeniny,jakiepotemnastąpiły.- Dolalimu
alkoholudosurogatu.
- Takczy owak- twierdziłaz uporemLenina- ja.go lubię.Matakieogromnemiłedłonie.I
tojegowzruszenieramionami...robitoz takimwdziękiem.- Westchnęła.
- Wolałabymjednak,żebyniebyłtakidziwaczny.
§2
Zatrzymawszysię namomentprzeddrzwiamigabinetudyrektora,Bernardodetchnął
głębokoi wyprostowałsię zbierającsiły naspotkanieniechęcii niezadowolenia,które,jakbył
przekonany,niewątpliwiego tamoczekują.
- Paniedyrektorze,proszęo podpisnaprzepustce- powiedziałmożliwienajzwyklejszym
tonemi położyłpapiernabiurku.
Dyrektorspojrzałnańkwaśno.JednakżeugóryarkuszaodciśniętabyłapieczęćBiura
ZarządcyŚwiata,udołuzaśznajdowałsię zamaszystyczarnypodpisMustafyMonda.Wszystko
byłow najlepszymporządku.Dyrektorniemiałwyboru.Nakreśliłswojeinicjały- dwiemarne
bladeliterkizłożoneustópMustafyMonda- Ijużmiałzwrócićpapierbezsłowakomentarzaczy
uprzejmego„Fordzapłać”,gdywzrokjegopadłnatekstwypisanynaprzepustce.
- Do rezerwatuw NowymMeksyku?- powiedział,atonjegogłosui skierowanyna
Bernardawzrokwyrażałyporuszeniei zdumienie.Zdumionyjegozdumieniem,Bernardskinął
głową.Zapadłachwilaciszy.
Dyrektorodchyliłsię w krześlei zmarszczyłbrwi.
- Kiedytobyło?- rzekłbardziejdosiebieniżdoBernarda.- Chybaze dwadzieścialattemu.
Możenawetokołodwudziestupięciu.Musiałembyćw panawieku...- Westchnąłi pokiwałgłową.
Bernardodczułniezmiernezażenowanie.Człowieko takimwychowaniu,dbającyodobre
maniery- atutakinietakt!Miałochotęzapaśćsię podziemięlubwybieczpokoju.Rzeczniew
tym,iżbyonsammiałcoś przeciwludziommówiącymoodległejprzeszłości;odtego
hipnopedycznegoprzesąduzupełniesię (jakmniemał)uwolnił.Peszyłogo w tejsytuacjito,że
dyrektorgopotępiał- amimotoulegałpokusierobieniarzeczypotępianej.Jakiprzymus
wewnętrznygo dotegoskłaniał?Pomimoswego zażenowaniaBernardnadstawiłuszu.
- Miałemtensampomysłco pan- mówiłdyrektor.- Chciałemsię przyjrzećdzikim.
UzyskałemprzepustkędoNowego Meksykui poleciałemtamspędzićletniewakacje.Z
dziewczyną,którąw owymmomenciemiałem.Byłabetą-minusi chyba-zamknąłoczy - chyba
miałablondwłosy. Wkażdymraziebyłasprężysta,wyjątkowosprężysta;topamiętamdobrze.No
więc polecieliśmytam,oglądaliśmydzikich,jeździliśmynakoniachi takdalej.Inagle,chybaw
ostatnidzieńmojegopobytu,nagleona..,no...zniknęła.Pojechaliśmykonnonajednoz tamtych
okropnychwzgórz,byłostraszliwiegorącoi dusznoi poposiłkuzdrzemnęliśmysię. A w każdym
razieja.Onawidoczniewybrałasię samanaspacer.Takczy owak,kiedysię zbudziłem,niebyło
jej.A nadworzerozszalałasię najstraszliwszaburza,jakąw życiuwidziałem.Lało,grzmiało,
błyskało;koniezerwałypostronkii uciekły.Próbującjezłapać,upadłemi skaleczyłemsię w kolano,
takiż z trudemmogłemchodzić.Niemniejszukałemi wołałembezustanku.A jejaniśladu.
Pomyślałem,że możenawłasnąrękęwróciładodomuwypoczynkowego.Powlokłemsię więc w
dółdolinydrogą,którąprzyjechaliśmy.Kolanobolałomniepotwornie,anadomiarzłego zgubiłem
swojąsomę.Trwałotowszystkowiele godzin.Do domuwypoczynkowegodotarłempopółnocy.A
jejtamniebyło;niebyłojej- powtórzyłdyrektor.Zapadłachwilaciszy, poczymdyrektorkończył
opowieść:- No więc następnegodniazaczęłysię poszukiwania.Ale niemogliśmyjejznaleźć.
Mogłaspaśćw przepaść,mógłjąpożrećlew górski.Fordjedenwie. Wkażdymraziebyłookropnie.
Przygnębiłomnietowtedybardzo.Bardziej,powiedziałbym,niżpowinno.Bo przecieżtaki
wypadekmożesię przydarzyćkażdemu;ciałospołecznetrwa,choćkomórkiulegająwymianie.-
Lecztapodawanaprzezsenpociechaniewydawałasię skutecznieoddziałaćnadyrektora.Kiwając
głowąmówiłcichymgłosem:- Jeszczedziśmisię tośni.Śnimisię, że budzimniegrzmotpioruna,
ajastwierdzam,że jejniema;śnimisię, że szukamjejpomiędzydrzewami.- Zapadłw milczenie
pełnewspomnień.
- Tomusiałbyćdlapanastrasznywstrząs- rzekłBernardniemalz zazdrością.
Nadźwiękjegogłosudyrektordrgnął,uświadomiwszysobienaglezpoczuciemwiny,gdzie
jest:łypnąłnaBernardai odwróciłwzrokrumieniącsię mocno;znowunańspojrzał,tymrazemz
podejrzliwymbłyskiemw oku,i rzekłz irytacją,azarazemz godnością:
- Niechpanniesądzi,że z tądziewczynąłączyłmniejakiśnieprzyzwoityzwiązek.Żadnych
uczuć,nicdługotrwałego.Wszystkobyłocałkowiciezdrowei normalne.- WręczyłBernardowi
przepustkę.- Doprawdyniewiem,dlaczegonudziłempanatątrywialnąopowiastką.- Wściekłyna
siebie,że wyjawiłtakkompromitującysekret,swązłość skierowałnaBernarda.Spojrzeniemiał
terazprawdziwiezłowieszcze. - Chciałbymskorzystaćz okazji- powiedział-byoświadczyćpanu,
panieMarks,że bardzojestemniezadowolonyz doniesieńopanazachowaniupozamiejscempracy.
Powiepan,że toniemójinteres.A jednaknie.ZależyminadobrymimieniuOśrodka.Moi
pracownicymusząbyćpozawszelkimpodejrzeniem,zwłaszczaz kastwyższych.Alfy sątak
warunkowane,że niepotrzebująsię zmuszaćdobyciadziećmiw sferzeuczuć.Tymbardziejjednak
musządbaćoswojąpostawę.Dziecięctwojestichobowiązkiem,nawetwbrewwłasnym
skłonnościom.A więc, panieMarks,uczciwiepanaostrzegam.- Głosdyrektoradrżałoburzeniem,
terazjużw pełniuzasadnionymi bezosobowym,stanowiącymwyrazniezadowolenia
Społeczeństwasamego.- Jeślijeszczerazusłyszęo jakimkolwiekprzekraczaniunormdziecięcej
przyzwoitości,poproszę,bypanaprzeniesionodojakiegośpodośrodka,najlepiejdoIslandii.Do
widzenia.- Iobróciwszysię w krześle,wziąłpióroi zacząłpisać.
„Togonauczyporządku”,powiedziałsobiew duchu.Myliłsię jednak.Bernardbowiem
opuściłgabinetz dumą;gdyzamykałzasobądrzwi,porwałago szalonaradość,że otostaje
samotnieprzeciwprzyjętemuporządkowirzeczy;oszałamiałogopoczuciewłasnegoznaczeniai
własnejważności.Nawetmyślokarzego nieprzejęła,stanowiącmomentraczejpobudzającyniż
przygnębiający.Czulsię wystarczającosilny,byzwyciężyć poniżenie,wystarczającosilny,by
stawićczoło nawetIslandii.A taufnośćwe własnesiły byłatymwiększa,że aniprzezmomentnie
przypuszczał,byrzeczywiściemusiałczemuśstawićczoło. Nie przenosisię ludzizatakiesprawy.
Islandiatotylkogroźba.Groźbanadwyrazpobudzającai ożywcza.Idąckorytarzempogwizdywałz
radości.
Sprawozdaniez rozmowyz dyrektoremRiW,jakieprzedstawiłtegowieczora,brzmiało
bohatersko.
- A potem- kończyłopowieść- mówięmu:„Idźpandobezdennejprzeszłości”,i wychodzę.
No i tyle.- SpojrzałnaHelmholtzaWatsonaoczekującw nagrodęwyrazówwspółczucia,otuchy,
uznania.Ale Helmholtzniepowiedziałanisłowa.Siedziałmilcząc,wpatrzonyw podłogę.
LubiłBernarda;wdzięcznymubyłzato,że jestjedynymz jegoznajomych,zktórymmógł
rozmawiaćo ważnychdlasiebiesprawach.Pewnychrzeczyjednakżew Bernardzienieznosił.Na
przykładteprzechwałki.Naprzemianz wybuchamiobrzydliwegoużalaniasię nadsobą.Itenjego
skandalicznyzwyczajokazywaniaodwagipofakcie,podczasgdywcześniejtraciłprzytomność
umysłu.Nie znosiłtegowszystkiego- właśniez powodusympatiidoBernarda.Sekundymijały.
Helmholtzwpatrywałsię w podłogę.InagleBernardzarumieniłsię i odwróciłgłowę.
§3
Podróżodbyłasię bezprzygód.BłękitnaPacyficznaprzyleciaładoNowego Orleanudwiei
pólminutyprzedczasem,straciłaczteryminutyz powodutornadaw rejonieTeksasu,lecz natrafiła
nasprzyjającyprądpowietrznynadziewięćdziesiątympiątymstopniudługościzachodnieji
wylądowaliw SantaFeniecałeczterdzieścisekundpoczasie.
- Czterdzieścisekundnasześć i półgodzinylotu.Całkiemnieźle-uznałaLenina.
Tejnocyspaliw SantaFe.Hotelbyłznakomity- nieporównanielepszyniżnaprzykładten
strasznyPałacBoryPolarnej,w którymLeninatylesię wycierpiałapoprzedniegolata.Wkażdym
pokojuskroplonepowietrze,telewizja,aparatydomasażu,radio,gotującysię roztwórkofeiny,
gorąceśrodkiantykoncepcyjnei osiemróżnychrodzajówperfum.Roślinymuzycznew halu
wydzielałymuzykęsyntetyczną;niczegojużdoszczęścianiebrakowało.Wywieszonaw windzie
informacjapodawała,że hoteldysponujesześćdziesięciomakortamidotenisaprzesuwanegoi że w
parkumożnagraćw golfaz przeszkodamii w golfaelektromagnetycznego.
- Nie, towszystkojestzbytpiękne- wołałaLenina.- Wręczchciałabymtuzostaćnadłużej.
Sześćdziesiątkortówdotenisaprzesuwanego...
- Wrezerwacieniebędzieanijednego- oświadczyłostrzegawczymtonemBernard.- I
żadnychperfum,telewizji,nawetciepłejwody.Jeśliuważasz,że niebędzieszmogłategoznieść,
lepiejzostańtu;dopókiniewrócę.
Leninabyłaobrażona:
- Oczywiście,że będęmogła.Jatylkopowiedziałam,że tujestpięknie,bo...bopostępjest
piękny,prawda.
- Pięćsetpowtórzeńraznatydzieńw przedzialewiekutrzynaściedosiedemnastulat-
znużonymgłosempowiedziałjakbydosamegosiebieBernard.
- Mówię,że postępjestpiękny.Dlategoniepowinnaśjechaćdorezerwatu,dopókitego
naprawdęniezechcesz.
- Ależ jachcę.
- No więc dobrze- powiedziałBernardi zabrzmiałotoniczympogróżka.
Ichprzepustkawymagałapodpisunadzorcyrezerwatu,toteżnastępnegoranazjawilisię
posłuszniew jegobiurze.Murzyńskiportierepsilon-pluszaniósłwizytówkęBernardai przyjętoich
niemalnatychmiast.
Nadzorcabyłjasnowłosąi krótkogłowąalfą-minus,niski,rumiany,o okrągłejjakksiężyc
twarzyi szerokichbarach;miałgłos tubalny,odpowiednidowygłaszaniahipnopedycznych
mądrości.Był kopalniąnieistotnychinformacjii nieproszonychrad.Gdyrazzaczął,przemawiałi
przemawiał- tubalnie.
- ... pięćsetsześćdziesiąttysięcykilometrówkwadratowych,podzielonenaczteryodrębne
podrezerwaty,każdyotoczonyogrodzeniempodnapięciem.
WtejchwiliBernardprzypomniałsobienistąd,nizowąd,że w swojejłaziencezostawił
odkręconykurekwodykolońskiej.
- ... zasilaneprądemze stacjihydroelektrycznejw WielkimKanionie.
„Ależbędąkosztapopowrocie”.OczymawyobraźniBernardujrzałwskazówkęlicznika
centymetrówbieżącychperfum,jakniestrudzenieniczymmrówkaokrążatarczę.„Natychmiast
zadzwonićdoHelmholtzaWatsona”.
- ... pięciutysięcykilometrówogrodzeniapodnapięciemsześćdziesięciutysięcywolt.
- Nie dowiary- zdziwiłasię uprzejmieLeninaniemającpojęcia,o czymnadzorca
właściwiemówi,i orientującsię jedyniepodramatycznejpauziew jegooracji.Gdynadzorcaznów
uruchomiłswójtubalnygłos, Leninaukradkiempołknęłapółgramasomyi odtądmogłajużnie
słuchać,oniczymniemyśleći siedziećz zachwyconymspojrzeniemutkwionymw twarzy
nadzorcy.
- Dotknięcieogrodzeniaoznaczanatychmiastowąśmierć- oznajmiłuroczyścienadzorca.- Z
rezerwatudzikichniemaucieczki.
Słowo „ucieczka”brzmiałosugestywnie.
- Chyba- powiedziałunoszącsię niecow krześleBernard-powinniśmyjużiść. - Mała
czarnawskazówkapędziłaniczymowad,wwiercałasię w czas,wgryzałasię w pieniądzeBernarda.
- Nie maucieczki- powtórzyłnadzorca,gestemrękipolecającBernardowiusiąśćz
powrotem,tenzaśmusiałsię podporządkowaćj,akoże przepustkaniebyłajeszczepodpisana.- Ci
którzyurodzilisię w rezerwacie,aproszępamiętać,szanownadamo-dodałłypiącnieprzyzwoicie
naLeninęi zniżającgłos dolubieżnegoszeptu- że w rezerwaciedziecinadalsię rodzą,tak,rodzą
się, jakkolwiekbytobyłoodrażające...- (Spodziewałsię, że toporuszeniewstydliwegotematu
wywołarumieniecuLeniny,onajednakżeuśmiechałasię tylkoudając,że rozumie,i mówiła:„Nie
dowiary”.Rozczarowanynadzorcawróciłdotematu).- Ciwięc, mówię,którzyurodzilisię na
terenierezerwatu,spędzątamcałeswojeżycie.
Całeżycie... Stomililitrówwodykolońskiejnaminutę.Sześć litrównagodzinę.
- Chyba- Bernardpodjąłdrugąpróbę- powinniśmy...Pochylającsię w przód,nadzorca
stukałpalcemw stół.
- Zapytaciemoże,iluludziżyjew rezerwacie.A jaodpowiem- zawołałtriumfalnie- ja
odpowiem,że niewiemy.Możemytylkoprzypuszczać.
- Nie dowiary.
- Tak,tak,szanownamłodadamo.
Sześć razydwadzieściacztery...nie,ściślejsześć razytrzydzieścisześć. Bernardbyłbladyi
ażtrząsłsię z niecierpliwości.Ale głos grzmiałniestrudzenie:
- ... okołosześćdziesięciutysięcyIndiani mieszkańców...absolutniedzicy...nasiinspektorzy
okresowoodwiedzają...w przeciwnymrazieżadnegokontaktuz cywilizowanymświatem...ciągle
kultywująswe wstrętnezwyczajei obyczaje...małżeństwo,jeśliszanownamłodadamawie, co to
takiego;rodziny..,żadnegowarunkowania..m, onstrualneprzesądy...chrześcijaństwo,totemizmi
kultprzodków...martwejęzyki,jaknaprzykładzuni,hiszpański,atapaskan...pumy,jeżozwierzei
innedrapieżniki...chorobyzakaźne...duchowni...jadowitejaszczurki...
- Nie dowiary.
Wreszciewydostalisię. Bernardrzuciłsię dotelefonu.Szybko,szybko;upłynęłyjednak
prawietrzyminuty,zanimpołączonogo z HelmholtzemWatsonem.
- Mogliśmyjużbyćwśróddzikich- skarżyłsię Bernard.- Cozacholernanieudolność!
- Weźtabletkę- zaproponowałaLenina.
Odmówił;wolałswojąwściekłość.No, dziękici, Fordzie,połączonogo;tak,tuHelmholtz;
wyjaśniłHelmholtzowi,co się zdarzyło,atenobiecał,że pobiegnienatychmiast,natychmiasti
zakręcikurek,tak,tak,natychmiast,alechciałbyskorzystaćzokazjii powiedziećmu,co dyrektor
RiWpowiedziałpubliczniewczorajwieczór...
- Co?Szukakogośnamojemiejsce?- głos Bernardaomdlewałz rozpaczy.- Zdecydował
się?Jakpowiedział,Islandia?Jesteśpewien?O,Fordzie!Islandia...- Odwiesiłsłuchawkęi odwrócił
się plecamidoLeniny.Twarzmiałpobladłą,malowałsię naniejwyrazskrajnegoprzygnębienia.
- Cosię stało?- usiadłciężkonakrześle.
- Cosię stało?- spytałaLenina.
- PrzenosząmniedoIslandii.
Częstosię dawniejzastanawiał,jakbytobyło,gdyby(pozbawionysomy,zdanytylkona
siebie)wystawionyzostałnajakąświelkąpróbę,jakieścierpienieczy prześladowanie;wręcznawet
tęskniłdotego.Nie dalejjaktydzieńtemuw gabineciedyrektorawyobrażałsobieswójdzielny
opór,stoickieprzyjmowaniecierpieniabezsłowaskargi.Pogróżkidyrektorawłaściwienawetgo
uwzniośliły,poczułsię wyższy niżtocależycie. Takjednakżebyło,uświadomiłsobieteraz,bonie
brałtychpogróżekpoważnie;niewierzył,że gdyprzyjdzieco doczego, dyrektorRiWcokolwiekw
jegosprawieuczyni.Terazkiedywyglądałonato,że groźbasię faktyczniewypełni,Bernardbył
przerażony.Podomniemanymstoicyzmie,poteoretycznejodwadzeniepozostałośladu.
Był wściekłynasiebie- ależze mniegłupiec!- nadyrektora-co zaświństwoniedaćmu
nawetszansy,szansy,której(niewątpiłw toteraz)napewnobyniezmarnował.IotoIslandia.
Islandia...
Leninapotrząsnęłagłową.
- „Było”i „będzie”mnienieposiędzie- zacytowała.- Gdytylkozażywamgram,nieustanne
„dzisiaj”mam.
Przekonałago w końcu,bywziąłczterytabletkisomy.Wpięćminutpóźniejznikłykorzenie
i owoce, pozostałotylkoróżowekwieciechwiliteraźniejszej.Portierprzywiózłwiadomość,że na
dachuhoteluczekananichz helikopteremprzybyłynapolecenienadzorcystrażnikrezerwatu.
Natychmiastpojechalinagórę.Człowiekz domieszkąjednejósmejkrwimurzyńskiejubranyw
zielonymundurgammyzasalutowałi wziąłsię dorecytowaniaporannejczęści programupobytu.
Oglądaniez lotuptakaokołodziesięciulubdwunastugłównychwiosek,potemlądowaniew
dolinieMalpais.Był tamwygodnydomwypoczynkowy,w pobliskiejzaświosce dzicybędą
prawdopodobnieobchodzićswojeświętolata.Noc najlepiejspędzićwłaśniew tymdomu.
Zasiedliw samolociei wyruszyli.Wdziesięćminutpóźniejprzekraczaligranicędzielącą
cywilizacjęodświatadzikich.Grzbietamiwzgórzi dolinami,przezpustyniesoli lubpiasku,przez
lasy,Fioletowymrokkanionów,turniei szczytygór,płaskozwieńczoneskałybiegłoogrodzenie,
niezłomniew liniiprostej,jakgeometrycznysymboltriumfuludzkiegoczynu.U podstawy
ogrodzeniarysowałasię gdzieniegdziemozaikabiałychkości;nieprzegniłejeszczeszczątki
ciemniejącenabrunatnymgruncieznaczyłymiejsca,gdziejeleń,wół, puma,jeżozwierz,kojotlub
żarłocznysęp,zwabionewoniąpadlinyi porażonejakbydłoniąsprawiedliwości,podeszłyzbyt
bliskodośmiercionośnychdrutów.
- Nie mogąsię nauczyć- powiedziałzielonoodzianypilotwskazującpalcemszkieletyw
dole.- Inigdysię nienauczą- dodałi roześmiałsię, jakgdybyuśmierconeprądemzwierzętabyływ
jakiśsposóbjegoosobistymzwycięstwem.
Bernardteżsię roześmiał;podwóchgramachsomyżartwydawałsię dobry.Roześmiałsię, a
potemniemalnatychmiastzapadłw sen;takprzebywałmiejscowości,nadktórymiprzelatywali,
Taosi Tesque,Nambe,Picurlsi Pojoaque,Siai Cochiti,Lagunai Acoma,ZaczarowanyPłaskowyż,
Zuňi,Cibolai OjoCaliente;gdysię obudził,maszynastałanaziemi,Leninawniosławalizkido
małegograniastegodomu,azielony,w jednejósmejmurzyńskigammarozmawiałw
niezrozumiałymjęzykuz młodymIndianinem.
- Malpais- wyjaśniłpilot,gdyBernardwysiadł.- Tojestdomwypoczynkowy.Popołudniu
w wiosce będątańce.Onpaństwazaprowadzi- wskazałnaposępnegomłodegodzikusa.- Zabawny
jest.- Uśmiechnąłsię. - Wszystkoco onirobią,jestzabawne.- Ztymisłowamiwspiąłsię do
samolotui uruchomiłsilniki.- Wrócęjutro.Iproszępamiętać- zwróciłsię tonempocieszeniado
Leniny- że onisązupełnieoswojeni,niezrobiążadnejkrzywdy.Gazyłzawiąceoduczyłyich
robieniagłupichkawałów.- Ciągleroześmianywłączyłśmigła,potembiegii odleciał.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Płaskowyżprzypominałokrętprzezbrakwiatruunieruchomionywśródpłowegopyłu.
Stromebrzegiwyznaczałygłębokikanion,któregodnem,odjednejścianyskalnejdodrugiej,wiła
się smugazieleni- rzekai pola.Nadziobietegokamiennegookrętu,w samymśrodkuowejsmugi,
jakojejintegralnaczęść, nibyociosanai rzeźbionaskała,rozciągałasię osadaMalpais.Bryłana
bryle,każdynastępnyblokmniejszyniżpoprzedni,wysokiedomypięłysię kubłękitnemuniebujak
piramidyo ściętychwierzchołkachi tarasowymkształcie.U ichstóptłoczyłysię niskiebudynki,
plątaninamurów;z trzechstronścianyopadałystromowprostkupustyni.Kilkasłupówdymu
unosiłosię pionowoi rozpraszałow nieruchomympowietrzu.
- Dziwne- powiedziałaLenina.- Bardzodziwne.-Wtensposóbzazwyczajwyrażała
dezaprobatę.- Nie podobamisię tu.Itenczłowiekteżmisię niepodoba-wskazałanaindiańskiego
przewodnika,którymiałichzaprowadzićdoosady.Jejuczuciabyłynajwyraźniejodwzajemniane:
nawetplecyidącegoprzednimidzikusabyływrogie,pełneponurejpogardy.
- Pozatym- zniżyłaglos - tajegowoń.
Bernardniepróbowałprzeczyć.Wędrowalidalej.
Naglewydałosię, że powietrzeożyło i zaczęłopulsować;pulsowałoniestrudzenieniczym
tętno.Wgórze,w Malpais,zaczęłybićbębny.Stopyidącychkroczyływ rytmtegotajemniczego
serca;przyspieszylikroku.Ścieżkawiodładopodnóżaściany.Burtywielkiegookrętu-płaskowyżu
zwieszałysię nadnimi,trzystastópnadpoziomemzanurzenia.
- Trzebabyłowziąćhelikopter- powiedziałaLeninapatrzączniechęciąnasterczącąmartwo
skałę.- Nie znoszęchodzić.Człowiekczujesię takimałyupodnóżagóry.
Szli przezpewienczasw cieniuskały,ażokrążyliwystęp;w wyżłobionymwodąparowie
odsłoniłasię ścieżkaw górę,niczymdrabinkasznurowa.Zaczęlisię wspinać.Byłatoprawdziwie
wąskaścieżynkai wiłasię zygzakaminadprzepaścią.Tętnieniebębnówmomentamicichło,
momentamizdawałosię dochodzićtużzzazałomuskały.
Gdybyliw połowiedrogidowierzchołka,w pobliżuprzemknąłorzeł,takbliskonich,że
powiewjegoskrzydełowionąłimtwarze.Wszczelinieskalnejleżałstoskości.Wszystkotobyło
nieznośnieniepokojące,Indianinzaścuchnąłcorazmocniej.Wreszciewydostalisię z parowuna
zalanysłońcemgrzbiet.Wyglądałjakpłaskikamiennyblat.
- Przypominawieżę naCharing-T- stwierdziłaLenina.Nie byłojejjednakdanecieszyć się
długotymkrzepiącympodobieństwem.Miękkieczłapaniestópkazałoimsię odwrócićŚcieżką
nadbiegałodwóchIndian;bylinadzyodgłowy dopępka,ciemnobrązoweciałapokrywały
wymalowanebiałepasy(„jaknaasfaltowychkortach”,wyjaśniłapotemLenina),twarzewyglądały
nieludzkopodwarstwamifarbyszkarłatnej,Czarnejżółtej.Czarnewłosy mieliprzystrojonelisim
futremi czerwonąflanelą.Pękipiórindyczychpowiewałyimuramion;znadgłów wystrzeliwały
ogromnekoronyz piórw krzykliwychbarwach.Każdeichstąpnięcieprzybliżałoklekoti grzechot
srebrnychbransolet,ciężkichkościanychnaszyjnikówz turkusowymipaciorkami.Nadciągaliw
milczeniu,biegnąccichow mokasynachz jeleniejskóry.Jedenznichniósłmiotełkęz piór,drugiw
każdejdłonitrzymałcoś, co z dalekawyglądałonapęktrzechlubczterechkawałkówgrubejliny.
Jedenz kawałkówwił się niespokojniei Leninastwierdziłanagle,że towęże.
Mężczyźnizbliżalisię;ichczarneoczy spoglądałynanią,lecz niedawałyposobiepoznać,
że jązauważają,niedawałynajmniejszegoznaku,że jądostrzegłylubuświadomiłysobiejej
obecność.Wijącysię wążzwisałterazbezwładniejakresztawęży. Mężczyźniminęliidącychi
pobieglidalej.
- Nie podobamisię tu- powiedziałaLenina.- Nie podobamisię tu.
Jeszczemniejjejsię podobałoto,co zobaczyłapowejściudoosady;przewodnikzostawił
ichnapewienczasi poszedłodebraćpolecenia.A więc przedewszystkimbrud,stertyśmieci,kurz,
psy,muchy.TwarzLeninywykrzywiłgrymasobrzydzenia.Przyłożyłachusteczkędotwarzy.
- Jakonimogątakżyć?- wybuchnęłagłosempełnymoburzeniai niedowierzania(Przecież
niemogą).
Bernardz filozoficznymspokojemwzruszyłramionami.
- No cóż - powiedział- mimowszystkożyjątakodpięciuczy sześciutysięcylat.Myślę
więc, że jużprzywykli.
- Ale przecieżktożyjefordobojnie,mydłaużywahojnie- niedawałazawygranąLenina.
- Tak,acywilizacjatosterylizacja- tonemironiiBernarddopowiedziałdrugąhipnopedyczną
formułęz higienyelementarnej.- Ciludziejednakżenigdyniesłyszeli o PanieNaszymFordzie,no
i niesącywilizowani.Nie mawięc sensu...
- Och!- chwyciłagozaramię.- Popatrz.
PrawienagiIndianinbardzopowolischodziłpodrabincez tarasupierwszegopiętra
sąsiedniegodomu- szczebelposzczeblu,ostrożnie,drżącw sposóbcharakterystycznydla
człowiekabardzostarego.Poczerniałątwarzpokrywałygłębokiezmarszczki,niczymobsydianowa
maska.Zapadniętebezzębneusta.Nadustamii napoliczkachdługarzadkaszczecinapobłyskiwała
niemalbiałonatleciemnejskóry.Długie,rozpuszczonew nieładziewłosy zwieszałysię siwymi
kosmykami.Ciałomiałprzygarbione,chudejakszkielet,samaskórai kości.Schodziłniezmiernie
powoli,przystającnakażdymszczeblu,nimsię ważyłnakolejnykrok.
- Comujest?- szepnęłaLenina.Oczymiałarozszerzonegroząi zdumieniem.
- Jestpoprostustary- Bernardodpowiedziałtonemnajbardziejobojętnym,najakimógłsię
zdobyć.Onrównieżbyłporuszony,starałsię jednakniedaćtegoposobiepoznać.
- Stary?- powtórzyła.- Ale naszdyrektorteżjeststary;wieluludzijeststarych,ataknie
wyglądają.
- Todlatego,że niepozwalamyimtakwyglądać.Chronimyichprzedchorobami.Wsposób
sztucznyutrzymujemyichwydzielaniewewnętrznew proporcjachcharakterystycznychdla
osobnikówmłodych.Nie pozwalamyspaśćrelacjimagnezudowapniaponiżejpoziomuwłaściwego
osobomtrzydziestoletnim.Robimyimtransfuzjez młodejkrwi.Stymulujemynieustannieich
metabolizm.Dlategoniewyglądają,rzeczjasna,takjaktentutaj.Częściowodlatego- dodał- że
większośćz nichumieranadługoprzedosiągnięciemwiekutegostarucha.Do sześćdziesiątki
młodośćniemaldoskonała,apotemtrach!koniec.
JednakżeLeninaniesłuchała.Wpatrywałasię w starca.Schodziłw dół.Powoli,krokza
krokiem.Jegostopydotknęłyziemi.Odwróciłsię. Głębokozapadnięteoczy ciąglejeszcze
zachowywałynadzwyczajnyblask.Przezdługąchwilępatrzyłynaniąobojętnie,bezzdziwienia,
jakbyjejtamw ogóle niebyło.Potempowoli,zgarbiony,starzecpodreptał,minąłLeninęi Bernarda
i znikł.
- Ależ tostraszne- szepnęłaLenina.- Straszne.Nie powinniśmybylituprzyjeżdżać.-
Sięgnęładokieszeniposomęi okazałosię, że przezjakieśroztargnieniezostawiłaFiolkęnadole,w
domuwypoczynkowym.KieszenieBernardarównieżbyłypuste.
Musiaławięc o własnychsiłachsprostaćokropnościomMalpais.Tychzaśniebawembyłow
obfitości.Nawidokdwóchmłodychkobietkarmiącychdziecipiersiązaczerwieniłasię i odwróciła
wzrok.Jakżyje,niewidziałaczegoś równiegorszącego.A jeszczeBernard,zamiasttaktownie
pominąćepizodmilczeniem,wdałsię w komentarzenatemattejodrażającożyworodnejsceny.
Zawstydzony,terazkiedysomaprzestałajużdziałać,swojąporannąsłabością,starałsię jakmógł
okazaćsiłę i nieprawomyślność.
- Cóżzauroczointymnykontakt- powiedziałz prowokacyjnymbezwstydem.- A jakąto
musirodzićsiłę uczucia!Częstomyślę,że wrazz matkączegoś mniepozbawiono.Imożetakże
ciebie,Lenino,czegoś pozbawiono,niepozwalającci byćmatką.Wyobraźsobie,że siedzisztam
sobiez własnymdzieciątkiem.
- Bernard!Jakmożesz!- Pojawieniesię staruszkiz jaglicą1 wrzodamiodwróciłouwagę
Leninyodjejwłasnegooburzenia.
- Chodźmystąd- prosiła.- Nie podobamisię tu.
Wtejchwilijednakżewróciłprzewodniki skinąwszyimdłoniąpoprowadziłichw dół
wąskąuliczkąmiędzydomami.Skręcilizaróg.Zdechłypiesleżałnastercieśmieci;kobietaz
wolemnaszyi wybieraławszy z włosów małejdziewczynki.Przewodnikzatrzymałsię ustóp
jakiejśdrabiny,uniósłramięw górę,potemwyciągnąłjeprzedsiebie.Spełnilitoniemepolecenie-
wdrapalisię nadrabinę,którakończyłasię przedjakimiśdrzwiami,i weszli dośrodka;znaleźlisię
w długimwąskimpokoju,mrocznym,pełnymwonidymu,topionegołojui starej,znoszonej
odzieży.Naprzeciwległymkrańcupokojubyłyinnedrzwi,przezktórewpadałsnopświatła
słonecznegoorazbardzogłośnyi bliskihałasbębnów.Przestąpiliprógi znaleźlisię narozległym
tarasie.Poniżej,zamkniętyzewsządwysokimidomami,rozciągałsię zatłoczonyIndianamiplac
wiejski.Jasnekoce,pióraw czarnychwłosach,błyskiturkusowychpaciorków,lśniącaodpotu
skóra.Leninaznówprzyłożyłachusteczkędotwarzy.Naodsłoniętejprzestrzeni,w środkuplacu,
znajdowałysię dwaobmurowanekolistepodestyo glinianejpowierzchni,najwyraźniejdachy
podziemnychzabudowań,jakoże środekkażdegoz podestówzajmowałotwórz wynurzającąsię z
mrokudrabiną.Zotworudobiegałdźwiękfletu,aleginąłw upartym,bezlitosnymłoskociebębnów.
Leniniepodobałysię bębny.Zamknąwszyoczy poddałasię ichmiękkiemu,monotonnemu
rytmowi,pozwalałamuwnikaćcorazgłębiejw świadomość,ażwreszcieze świataniepozostałonic
prócztegojednegogłębokiegotętnadźwięku.Przypominałojejono(i byłotokrzepiące)
syntetycznebrzmieniepodczasposługisolidarnościoweji podczasobchodówDniaForda.„Orgia-
porgia”- szepnęładosiebie.Tebębnywybijajądokładnietesamerytmy.
Inagleogłuszającowybuchłśpiew- setkimęskichgłosów dzikowykrzykującychostrym,
metalicznymunisono.Kilkadługichnuti cisza,grzmiącaciszabębnów;potemprzenikliwewysokie
tony,odpowiedźkobiet.Potemznówbębny;i jeszczerazgłębokietonydzikiejsamczejafirmacji
męskości.
Dziwne..,tak,dziwne..Miejscebyłodziwne,muzykadziwna,atakżestroje,wole, wrzodyi
starcy.Ale samoprzedstawienie..,niebyłow nimniczegoszczególniedziwnego.
- Przypominamitośpiewywspólnotowekastniższych- powiedziaładoBernarda.
Jednakżejużchwilępotemowiele mniejprzypominałojejtotęnieszkodliwąuroczystość.
Naglebowiemz owychkolistychpodziemnychpomieszczeńwyroiłasię grupaodrażających
potworów.Przystrojonewe wstrętnemaskilubwymalowanew sposóbpozbawiającyjewszelkiego
podobieństwadoistotludzkich,rozpoczęłyosobliwy,pełenwyskokówi przypadaniadoziemi
taniecwokółplacu;dookoła,potemjeszczeraz,ze śpiewem-akażdeokrążenieniecoszybsze;
bębnyzmieniłyi przyspieszyłyrytm,takiż ichbicieprzypominałopulsowanietętnaw uszach
podczasgorączki;tłumzacząłśpiewaćwrazz tancerzami,corazgłośnieji głoś- niej.Jednaz kobiet
wydałaostrykrzyk,potemdrugai trzecia,krzyczałyjakzarzynane;nagłeprowadzącytancerzy
złamałszyk,pobiegłdodużejdrewnianejskrzyni,którastaław roguplacu,podniósłwiekoi
wydobyłdwaczarnewęże. Ztłumuwyrwałsię wielkikrzyki resztatancerzyz wyciągniętymi
rękamipodbiegładoprowadzącego.Rzuciłwęże pierwszymnadbiegającym,potemznowusięgnął
downętrzaskrzyni.Wydobywałcoraztonowewęże - czarne,brązowe,nakrapianeP. otemtaniec
trwałdalej,lecz w innymjużrytmie.Razzarazemokrążaliplacz wężamiw rękach,idąc
wężowymiruchami,z miękkim,falującymuginaniemkolani bioder.Ciąglew koło.Potem
prowadzącydalznaki zaczętorzucaćwęże naśrodekplacu;z podziemiawyłoniłsię jakiśstaruchi
rzuciłwężomtrochęmąki,z drugiejzaśnorywyszłakobietai z czarnegodzbanaskropiłajewodą.
Potemstaruchpodniósłrękęi zapadłaniepokojąca,przerażającaa,bsolutnacisza.Umilkłybębny,
zdawałosię, że wszelkieżycie wymarło.Staruchwskazałowe dwiejamy,dającwstępdo
podziemnegoświata.Ipowoli,powoli,unoszonyprzezniewidoczneręce,zacząłsię wynurzaćz
otworumalowanywizerunekorła- z drugiejzaśjamywizerunekprzybitegodokrzyżanagiego
człowieka.Zawisłytamjakgdybyowłasnychsiłachi jakbyw oczekiwaniu.Staruchklasnąłw
dłonie.Odzianytylkodośćnapatrzyli,zaczęlipowolizanurzaćsię w otwory,znikaćw białą
bawełnianąprzepaskębiodrowąmniejwięcejosiemnastoletnichłopakwystąpiłz tłumui stanął
przedstarcem;ręcemiałskrzyżowanenapiersi,głowę pochyloną.Starzecuczyniłnadnimznak
krzyżai odwróciłsię. Chłopakzacząłpowoliiść wokółkłębowiskawęży. Odbyłjednookrążeniei
znajdowałsię w połowiedrugiego,gdyspośródtancerzywystąpiłkuniemumężczyznaw masce
kojotai z biczemz plecionejskóryw dłoni.Chłopakporuszałsię jakbynieświadomobecności
innych.Człowiek-kojotuniósłbicz;długachwilawyczekiwania,potemszybkiruch,świstbiczai
suchyodgłosuderzenia.Ciałochłopakazadrgało,onjednakniewydałżadnegodźwięku,szedłdalej
tymsamymwolnym,jednostajnymkrokiem.Kojotuderzyłporazdrugii trzeci;przykażdym
uderzeniutłumnajpierwwciągałoddech,poczymwydawałgłębokijęk.Dwaokrążenia,trzy,
cztery.Ciekłakrew.Pięćokrążeń,sześć. NagleLeninazakryłatwarzrękamii zaczęłaszlochać.
„Och,przerwijto,niechoniprzestaną!”,prosiła.Ale biczpracowałniestrudzenie.Siedemokrążeń.
Potemchłopakzachwiałsię i niewydawszygłosuupadłnatwarz.Pochylającsię nadnim,starzec
dotknąłjegoplecówdługimbiałympiórem,uniósłjenamoment,czerwone,byludziemogli
zobaczyć,potemtrzykrotniepotrząsnąłnimnadwężami.Kilkakropelkrwispadłoi wtedybębny
wybuchłynaglepanicznym,pospiesznymrytmem;podniósłsię wielkikrzyk.Tancerzerzucilisię ku
kłębowiskuwęży, porywalijeze sobąi wybiegaliz placu.Mężczyźni,kobiety,dzieci,całytłum
ruszyłzanimi.Wminutępóźniejplacbyłjużpusty,tylkoleżącynieruchomotwarządoziemi
chłopakpozostałtam,gdzieupadł.Zjednegoz domówwyszły trzystarekobiety,z niejakimtrudem
podźwignęłyciałoi wniosłyjedośrodka.Orzełi człowieknakrzyżujeszczeprzezchwilę
strażowalinadopustoszałymterenem;potem,jakbysię jużw niewidocznympodziemnymświecie.
Leninaciągleszlochała.
- Tostraszne- powtarzała,apocieszeniaBernardabyłydaremne.- Straszne!Krew!-
Wzdrygnęłasię. - Och,czemuniemamsomy!
Zpokojudobiegłodgłoskroków.
Leninasiedziałajednakbezruchu,z twarząw dłoniach,z niewidzącymwzrokiem,
oszołomiona.TylkoBernardsię odwrócił.
Młodyczłowiek,któryterazwkraczałnataras,miałnasobiestrójindiański,jednakżejego
zaplecionew warkoczewłosy byłybarwypszenicy,oczy bladobłękitne,skórazaśbiała,spalona
słońcem.
- Cześć.Dzieńdobry- powiedziałobcybezbłędną,choćniecodziwnąangielszczyzną.-
Jesteściecywilizowani,prawda?Przybywaciez TamtegoŚwiata,spozarezerwatu?
Kto,ulicha...?- zacząłzdumionyBernard.
Młodyczłowiekwestchnąłi pokiwałgłową.
- Najnieszczęśliwszyze szlachetnieurodzonych.-A wskazującnaplamykrwinaśrodku
placuspytałgłosemdrżącymze wzruszenia:- Widzicietocholernemiejsce?
- Lepiejgramzaaplikować,niżcholerować- zareagowałaautomatycznieLenina,kryjąc
nadaltwarzw dłoniach.- Och,gdzieżjestmojasoma!
- Tojapowinienemtambyć- ciągnąłmłodyczłowiek.- Dlaczegominiepozwolili?
Obszedłbymdziesięćrazy.Dwanaście,piętnaście.Paloutiwawytrwałtylkodosiedmiu.Zemnie
mielibydwarazywięcejkrwi.Rozległemorzekarmazynu.- Rozłożyłramionagestemszczodrości,
poczymopuściłjez rezygnacją.- No alemnieniewzięli. Nie podobaimsię mojakarnacja.Zawsze
takbyło.Zawsze.- Woczachbłysnęłymułzy;zawstydziłsię i odwróciłtwarz.
ZezdumieniaLeninazapomniałaobrakusomy.Odsłoniłatwarzi spojrzałaporazpierwszy
naprzybysza.
- Czytoznaczy,że chciałeś,bycię bitotymbiczem?
Ciągleodwrócony,młodyczłowiekkiwnąłgłowąw odpowiedzi.
- Dladobraosady...żebywyprosićdeszczi żebyzbożeurosło.IżebyzadowolićPookongai
Jezusa.Ijeszczeżebydowieść,że potrafięznieśćbólw milczeniu.Tak-tujegogłos nabrałinnego
tonu,onzaśodwróciłsię kunim,dumnieprostującramiona,dumniewznoszącgłowę -dowieść,że
jestemmężczyzną...oo! - Wydawszycichyokrzyk,umilkłi patrzył.Porazpierwszyw życiu
widziałtwarzdziewczyny,którejpoliczkiniebyłykoloruczekoladylubpsiejsierścii którejwłosy
byłyzłocistei ułożonew loki,minazaś(zadziwiającanowość!)wyrażałapełneżyczliwości
zainteresowanie.Leninauśmiechałasię doniego,myślącw duchu:jakiprzystojnychłopiec,co za
piękneciało.Młodzienieczarumieniłsię, spuściłwzrok,łypnąłnaniąstwierdzając,że nadalsię
uśmiecha,i byłtakporuszony,że musiałsię odwrócićudając,że bardzouważniewpatrujesię w coś
poprzeciwległejstronieplacu.
PytaniaBernardaodmieniłyaurętejchwili.Kto?jak?Kiedy?Skąd?Zewzrokiemwbitymw
twarzBernarda(botakbardzopragnąłujrzećuśmiechLeniny,że wręcznieodważałsię nanią
spojrzeć)młodyczłowiekusiłowałwyjaśnićswojąsytuację.Lindai on- Lindatojegomatka(słowo
towprawiłoLeninęw zażenowanie)- byliobcyw rezerwacie.LindaprzybyłazTamtegoŚwiata
dawnotemu,zanimjeszczeonsię urodził,z człowiekiem,którybyłjegoojcem.(Bernardnadstawił
uszu).Chodziłasamotniepotychgórachnapółnocy,spadłaze skałyi doznałaurazugłowy. („No,
no,dalej”,popędzałpodekscytowanyBernard).Jacyśmyśliwiz Malpaisznaleźlijąi przynieślido
osady.Tegomężczyzny,jegoojca,Lindanigdywięcejniewidziała.Nazywałsię Tomakin(Tak,
dyrektorRiWmiałnaimięTomasz).NapewnowróciłdoTamtegoŚwiatabezniej-zły człowiek,
pozbawionyludzkichuczuć.
- No i takurodziłemsię w Malpais- zakończył.- WMaIpais.- Ipokiwałgłową.
Nędzai brudtegomałegodomkunakrańcuosady!
Piaszczysty,zaśmieconyterenoddzielałgoodwioski.Dwawygłodniałepsywęszyły
obrzydliwiew stercieśmieciuwejścia.Wewnętrzu,doktóregoweszli, panowałpółmrok,smródi
głośnobrzęczałymuchy.
- Linda!- zawołałmłodyczłowiek.
Zsąsiedniegopomieszczeniadobiegłochrypłykobiecygłos:
- Idę.
Czekali.Wmiskachstojącychnapodłodzeznajdowałysię resztkiposiłku,amożekilku
posiłków.
Otwarłysię drzwi.Bardzootyła,jasnowłosakobietaprzestąpiłaprógi stanęłapatrzącna
przybyszów- z niedowierzaniem,z półotwartymiustami.Leninazauważyłazobrzydzeniem,że
kobietaniemiaładwóchprzednichzębów.A barwatych,którepozostały...Wzdrygnęłasię. Tobyło
gorszeniżtamtenstaruch.Takatłusta.Itatwarz,zmięta,pomarszczona.Teobwisłepoliczkiw
czarneplamy.Żyłkinanosie,przekrwioneoczy. No i szyja- coś podobnego;nakryciegłowy - w
brudnawychstrzępach.A podbrązową,workowatątunikąteogromnepiersi,wydętybrzuch,biodra.
Och,dużotogorszeniżstaruch,dużogorsze!Inagletenstwórbluznąłpotokiemsłów, rzuciłsię do
niejz wyciągniętymiramionamii - och,Fordzie!robijejsię niedobrze,zarazzwymiotuje-
przycisnąłjądotegobrzucha,dopiersii zacząłobcałowywać.Fordzie!obcałowywać,śliniącjąi
owiewającokropnąwonią,takobietanapewnonigdysię niekąpiei czućjątąstrasznącieczą,którą
dolewasię dobutlidelti epsilonów(nie,taplotkao Bernardzienapewnoniejestprawdziwa),po
prostuczućjąalkoholem.Leninawyrwałasię z objęćmożliwienajszybciej.
Patrzyłananiązwilgotniała,poruszonatwarz;stwórpłakał.
- Och,mojadroga,mojadroga.- Wrazz potokiemłez płynąłpotoksłów. -Gdybyśty
wiedziała,co zaradość...potylulatach.Cywilizowanatwarz.Och,i cywilizowanestroje.Jajuż
myślałam,że nigdywięcejniezobaczęanikawałkasztucznegojedwabiu.- Dotykałarękawabluzki
Leniny.Paznokciebyłyczarne.- Iteprzecudneszortyz imitacjiaksamitu!Wiesz,kochanie,że
ciąglejeszczeprzechowujętęstarąodzież,w którejprzyjechałam;trzymamjąw skrzyni.Późniejci
pokażę.Chociażco prawdajedwabjestcaływ dziurach.Ale mamtakiślicznybiałypas;choć
muszęprzyznać,że tentwójzielonyz safianujestjeszczeładniejszy.Chociażmni e tenmójpas
nienawiele się przydał.- Znowuzalałasię łzami.- Johnchybaci jużmówił.Cojasię
nacierpiałam!Ianigramasomy.Piłamtylkoodczasudoczasumeskal,którymiprzynosiłPopě.
Popětobyłmójznajomychłopiec.Ale pomeskaluczułamsię takźle, apeyotluwprostniemogłam
znieść;zresztąnastępnegodniamasię ponichjeszczesilniejszeuczuciewstydu.A jasię naprawdę
wstydziłam.Bo pomyśltylko;ja,beta,mamdziecko;postawsię tylkow mojepołożenie.- (Jużna
samątęsugestięLeninęprzeszedłdreszcz).- Choćtoniebyłamojawina,przysięgam;dodziśnie
wiem,jaktosię właściwiestało,boprzecieżwypełniałamwszystkiemaltuzjańskiezalecenia,wiesz,
pokolei,pierwsze,drugie,trzecie,czwarte,zawsze,przysięgam;ajednaktosię stało.Tu,rzecz
jasna,niemaośrodkaspędzaniapłodu,czy czegoś w tymrodzaju.A przyokazji,czy nadalten
ośrodekjestw Chelsea?- zapytała.Leninapotwierdziłaskinieniemgłowy. - Izawszetaki
oświetlonywe wtorkii piątki?- Leninaznówpotwierdziła.- Taślicznawieżazróżowegoszkła!-
BiednaLindauniosłatwarzi z zamkniętymioczymaw uniesieniukontemplowałazapamiętany
jasnyobraz.- Irzekawieczorami- szepnęła.Wielkiełzy wytoczyłysię powolispomiędzymocno
zaciśniętychpowiek.- Ipowrótwieczoremze StokePoges.A potemgorącakąpieli aparatdo
masażu...No cóż. - Odetchnęłagłęboko,potrząsnęłagłową,otwarłaoczy, pociągnęłanosemrazczy
dwa,potemwysmarkałasię napodłogę,palcezaśotarłatuniką.- Och,przepraszambardzo-
szepnęław odpowiedzinamimowolnygrymasniesmakuLeniny.-Nie powinnamsię tak
zachowywać.Przepraszambardzo.Ale co człowiekmarobić,kiedyniemachusteczek?Pamiętam,
jakmnietoprzygnębiało,całytenbrud,tenbrakhigieny.Miałamstrasznąranęnagłowie, kiedy
mnietuprzynieśli.Nie wyobrażaszsobie,czymmijąopatrywali.Gnój,poprostugnój.Mówiłam
im:„Cywilizacjatosterylizacja”.I:„Tenktobakterietępićchce,czystąmawannęi wc”,takjakby
bylidziećmi.Ale onioczywiście nierozumieli.No bojak?Iw końcuprzywykłam.Zresztąjak
możnautrzymywaćczystośćbezbieżącejciepłejwody?Spójrznatęodzież.Taobrzydliwawełnato
nietoco syntetyk.Jestniedozdarcia.A kiedysię pruje,należyjącerować.Ale jajestembeta;
pracowałamw dzialezapładniania;niktmnietakichrzeczynieuczył.Tonienależałodomnie.Poza
tymnaprawianieodzieżyuchodziłozaniewłaściwe.Wyrzucać,kiedysię robiądziury,i kupować
nowe.„Dużołat,nędznyświat”.Czytoniesłuszne?Naprawianiejestaspołeczne.Ale tutozupełnie
co innego.Tujesttak,jakbysię żyło wśródwariatów.Wszystko,co robią,jestobłąkane.-
Rozejrzałasię wokoło;spostrzegła,że Johni Bernardopuścilijei spacerujątami z powrotemwśród
kurzui śmieciprzeddomem.Niemniejjednakzniżyłagłos dopoufnegoszeptu,takblisko
pochylającsię kuzesztywniałeji odsuwającejsię Leninie,że przesyconyzabójcządlaembrionów
truciznąoddechrozwiewałwłosy Leniny.
- Weźnaprzykład- szepnęłaLindaochryple- sposób,w jakiżyjąze sobą.Obłąkany,
powiadamci, zupełnieobłąkany.Każdynależydokażdego,prawda?Czyżnietak?- ciągnęła
Leninęzarękaw.Leninaprzytaknęłaodwróconągłowąi wypuściwszywstrzymywanew płucach
powietrzezaczerpnęłaświeżego, mniejzatrutego.- No właśnie-ciągnęłakobieta-natomiasttunikt
niemożenależećdowięcejniżjednejosoby.A jeślijesteśz kimśw zwykłysposób,oniuważają,że
jesteśzepsutai aspołeczna.Nienawidzącię i gardzątobą.Pewnegorazuprzyszłomnóstwokobiet,
zrobiłyawanturę,boichmężczyźniprzychodzilidomnie.A cóż w tymzłego?Ipotemrzuciłysię
namnie...Och,tobyłostraszne.Nie mogęci o tymopowiadać.- Lindazakryłatwarzrękami,jej
ciałodrżało.- Tekobietysąpełnenienawiści.Obłąkane,obłąkanei okrutne.Ioczywiście nie
wiedząnicoprzepisachmaltuzjańskich,butlach,butlacjianio żadnejz tychrzeczy.Dlategorazpo
razrodządzieci- jakpsy.Towprostodrażające.Ipomyśleć,że ja...Och,Fordzie,Fordzie,Fordzie!
Ale trzebaprzyznać,że Johnbardzomisię przydał.Nie wiem,co bympoczęłabezniego.Mimoże
takgo przygnębiało,gdyjakiśmężczyzna...Jużjakomałegochłopca.Kiedyś(alewtedybyłjuż
większy)próbowałzabićbiednegoWaihusiwę...amożebyłtoPopě...tylkodlatego,że miałamgo
odczasudoczasu.Nigdyniezdołałammuwytłumaczyć,że ucywilizowanychludzitorzecz
przyzwoita.Szaleństwojestzaraźliwe,jaksądzę.WkażdymrazieJohnprzejąłtoodIndian.Bo
oczywiście stalewśródnichprzebywał.Mimoże onibylidlaniegotacyźli i niepozwalalimurobić
wszystkiego,co robiliinnichłopcy.Wgruncierzeczytonawetdobrze,bow tensposóbłatwiejmi
byłotrochęgo ukształtować.A niemaszpojęcia,jakietojesttrudne.Tylurzeczyniewie;tesprawy
nienależałydomoichzadań.Naprzykładkiedydzieckopyta,jakdziałahelikopteralbokto
stworzyłświat,tocóż muodpowiesz,jeślijesteśbetąi zawszepracowałaśw dzialezapładniania?
Cóżmuodpowiesz?
ROZDZIAŁ ÓSMY
Popodwórku,w kurzui pośródśmieci(terazbyłyczterypsy)Bernardi Johnspacerowaliz
wolnatami z powrotem.
- JestmitaktrudnotopojąćmówiłBernard- odtworzyćtosobie.Takjakbyśmyżyli nadwu
różnychplanetach,w różnychepokach.Matka,całytenbrud,bogowie,starość,choroby...-
Potrząsnąłgłową.- Towprostniepojęte.Nie pojmę,dopókiminiewyjaśnisz.
- Wyjaśnięco?
- To-wskazałosadę.- To- wskazałmałydomekzawsią.- Wszystko.Całetwojeżycie.
- Ale o czymżetumówić?
- Owszystkim,odsamegopoczątku.Dokądtylkozdołaszsięgnąćpamięcią.
- Dokądzdołamsięgnąćpamięcią- Johnzmarszczyłbrwi.Zapadładługachwilamilczenia.
Było bardzogorąco.Zjedlimnóstwoplackówi słodkiejkukurydzy.Lindapowiedziała:
„Chodź,dziecinko,się położyć”.Leżelirazemnadużymłóżku.„Zaśpiewajmi”,i Lindazaśpiewała.
Zaśpiewała:„Tenktobakterietępićchce,czystąmawannęi wc”,oraz:„Śpij,bobaskumój
kochany,wnetbędzieszwybutlowany”.Jejgłos brzmiałcorazciszeji ciszej.
Nagłygłośnyhałaswyrwałgoze snu.Obokłóżkastałmężczyzna,ogromny,przerażający.
Mówiłcoś doLindy,aonasię śmiała.Podciągnęłakocażpodbrodę,amężczyznaściągałgo w dół.
Włosymężczyznyprzypominałydwieczarneliny,ajegoramięotaczałapięknasrebrnabransoleta
wysadzananiebieskimikamieniami.Podobałamusię tabransoleta,mimotobyłjednak
przestraszony;ukryłbuzięw ramionachLindy.Objęłago i poczułsię bezpieczniej.Wowym
języku,któregozbytdobrzenierozumiał,Lindapowiedziaładomężczyzny:„NieprzyJohnie”.
Mężczyznaspojrzałnaniego,potemnaLindęi wypowiedziałkilkasłów cichymgłosem.Linda
odrzekła:„Nie”.Ale mężczyznaprzechyliłsię kuniemuprzezłóżko,atwarzmiałogromną,
straszną;czarnelinywłosów dotykałykoca.„Nie”,powiedziałapowtórnieLindai poczuł,że jej
ręceobjęłygomocniej.„,Nie,nie!”Mężczyznajednakżechwyciłgozaramię,zabolało.Zaczął
wrzeszczeć.Mężczyznazłapałgo zadrugąrękęi uniósłw górę.Lindaciąglegotrzymała,
powtarzając:„Nie,nie”.Mężczyznarzuciłgniewniekilkasłów i nagleręceprzestałygo obejmować.
„Linda,Linda”.Kopał,wierzgał,alemężczyznaponiósłgododrzwi,otwarłje,posadziłgona
podłodzenaśrodkusąsiedniegopokojui wyszedł,zamykającdrzwizasobą.Onzaśwstał,podbiegł
dodrzwi.Stającnapalcachmógłz trudemdosięgnąćdrewnianegorygla.Uniósłgo i pchnąłdrzwi,
tejednaknieotwarłysię. „Linda”,krzyczał.Nie odpowiadała.
Przypominasobieobszernemrocznepomieszczeniei dużedrewnianeprzedmiotyz
przymocowanymidonichgrubyminićmi;wokółtychprzedmiotówstałowiele kobiet-robiąkoce,
powiedziałaLinda.Poleciłamuusiąśćw roguizbywśródinnychdzieci,asamaposzłapomagać
kobietom.Przezdługiczasbawiłsię z tamtymichłopcami.Nagleludziezaczęlicoś mówićbardzo
głośno,kobietypopychałyLindę,aonapłakała.Skierowałasię w stronędrzwi;onpobiegłzanią.
Zapytał,dlaczegotamcisię złoszczą.„Bocoś zepsułam”,powiedziała.Potemsamasię rozzłościła.
„,Skądmiałamwiedzieć,jakrobisię toichobrzydliwetkactwo?”,wołała.„Wstrętnedzikusy”.
Zapytał,co tosądzikusy.Kiedywrócilidodomu,poddrzwiamiczekałPopě,aonwszedłzanimi.
Popěmiałze sobądużątykwępełnącieczy, którawyglądemprzypominaławodę,tyleże toniebyła
woda,lecz coś o brzydkimzapachu,co piekłow języki przyprawiałookaszel.Lindaupiłatrochę,
potemPopěupił,potemLindadużosię śmiałai bardzogłośnomówiła;apotemonai Popěwyszli
dosąsiedniegopokoju.GdyPopěposzedł,onwślizgnąłsię dopokoju.Lindależaław łóżkui spała
taktwardo,że niemógłjejdobudzić.
Popěprzychodziłczęsto.Powiedział,że płynw tykwienazywasię meskal,aleLinda
twierdziła,że powiniensię nazywaćsoma,tyleże ponimczłowiekczujesię źle następnegodnia.
NienawidziłPopě.Nienawidziłichwszystkich- wszystkichmężczyzn,którzyodwiedzaliLindę.
Jednegopopołudnia,gdybawiłsię z dziećmi- pamięta,że byłozimno,aw górachleżałśnieg-
wróciłdodomui usłyszałrozwścieczonegłosy w sypialni.Głosybyłykobiecei wypowiadały
słowa,którychnierozumiał;wiedziałjednak,że byłytookropnesłowa.Inagle:bach,coś upadło;
usłyszałdrepczącychspiesznieludzi,nowebach!,apotemodgłosjakpodczasokładaniamuła,tylko
mniejsuchy;potemrozległsię krzykLindy.„Och,przestańcie,dosyć”,wołała.Wbiegłdoizby.
Były tamtrzykobietyw narzuconychnaramionaciemnychkocach.Lindależałanałóżku.Jednaz
kobietprzytrzymywałajejręce.Drugależaław poprzekjejnóg,takbyniemogłakopać.Trzecia
okładałająbiczem.Raz,drugi,trzeci;zakażdymrazemLindakrzyczała.Płaczącciągnąłzafrędzle
kocatejkobiety.„Proszę,proszę...”Wolnąrękąodsunęłago nabok.Bicz spadłznowui Lindaznów
zawyła.Uczepiłsię ogromnejdłonii ze wszystkichsił wbiłw niązęby.Krzyknęła,wyrwałarękęi
popchnęłagotakmocno,że upadł.Gdyleżałnaziemi,przyłożyłamutrzyrazybatem.Zabolałojak
jeszczenigdydotąd- zapiekłoniczymogień.Batświsnąłznowu,spadł.Tymrazemjednak
krzyknęłaLinda.
- Linda,dlaczegoonechciały,żebycię bolało?- zapytałwieczorem.Płakał,boczerwone
pręginaplecachciąglepiekłystraszliwie.Ale płakałtakżei dlatego,że ludziebylitacyźli, tacy
niedobrzy,aonbyłmałymchłopcemi niemógłimniczrobić.Lindateżpłakała.Onabyłajużduża,
alenienatyleduża,bypokonaćtetrzykobiety.Jejteżbyłoźle.
- Linda,dlaczegoonechciały,żebycię bolało?
- Nie wiem.Skądmamwiedzieć?- Ledwobyłojąsłychać,boleżałanabrzuchuz twarzą
ukrytąw poduszce.- Onetwierdzą,że ci mężczyźnisąichmężczyznami- mówiła;wydawałosię, że
niedoniegosię zwraca,lecz dokogośwewnątrzniejsamej.Długaprzemowa,z którejnicnie
rozumiał;w końcuzaczęłapłakaćjeszczegłośniejniżprzedtem.
- Nie płacz,Linda.Nie płacz.
Tuliłsię doniej.Objąłjązaszyję.Lindakrzyknęła.
- Uważaj!Mojeplecy!Och!- Iodepchnęłago z całejsiły. Rąbnąłgłowąo ścianę.- Tymały
idioto!- krzyknęła,apotemzaczęłago nagleokładać.Klaps,klaps...
- Linda- płakał- mamo,przestań!
- Nie jestemtwojąmatką.Nie będętwojąmatką.
- Linda...och!- uderzyłago w twarz.
- Zamienionaw dzikuskę- krzyczała.- Mammłodejakzwierzę...Gdybyniety,mogłabym
pójśćdoinspektora,odesłałbymnie.Ale z dzieckiem?Cóżbytobyłzawstyd.
Spostrzegł,że Lindamazamiarznówgo uderzyći zasłoniłtwarzramieniem.
- Och,Linda,przestań,Linda.
- Tymałezwierzę!- ściągnęłamuramięw dół,odsłaniająctwarz.
- Linda,nie.- Zamknąłoczy oczekującciosu.
Ale nieuderzyłago.Pochwiliotworzyłoczy i ujrzał,że patrzynaniego.Spróbowałsię do
niejuśmiechnąć.Ale onanagleogarnęłago ramionamii zaczęłacałować.
NiekiedyLindaprzezszeregdniw ogóle niewstawała.Leżaław łóżkui byłasmutna.Albo
piłaprzynoszonąprzezPopěciecz, śmiałasię głośno,apotemzasypiała.Czasamichorowała.
Częstozapominałagoumyć,adojedzeniabyłytylkoplackikukurydziane.Pamięta,jaksię
rozwrzeszczała,gdyporazpierwszyznalazław jegowłosachtemałezwierzątka.
Najbardziejszczęśliwy był,gdyopowiadałamuo TamtymŚwiecie.
- Inaprawdęmożnapolecieć,gdziesię chce?
- Gdzietylkozechcesz.- Iopowiadałamuo cudownejmuzycewydobywającejsię ze
skrzynki,oprzyjemnychgrach,jakimimożnasię zajmować,osmakowitychpotrawachi napojach,
światłach,któresię zapalały,gdynacisnąćmałyprzedmiotnaścianie,o obrazach,któresię nietylko
widzi,alei słyszy, czujedotykiemi węchem,o innychpojemniczkach,w którychznajdująsię miłe
zapachy,oróżowych,zielonych,niebieskichi srebrnychdomachwysokichjakgóry,otym,że
każdyjestszczęśliwy i niktnigdyniebywasmutnylubzły, akażdynależydokażdego,o
skrzynkach,w którychmożnawidzieći słyszeć to,co się dziejenadrugimkońcuświata,o dzieciach
w uroczychczystychbutlach- wszystkojesttamczyste,niemabrzydkichzapachówaniżadnegow
ogóle brudu- o ludziach,którzynigdyniesąsamotni,lecz żyjąwe wspólnocie,radośnii szczęśliwi
jakletnietańcetuw Malpais,nawetbardziejszczęśliwi, aszczęśliwościądarzyichkażdy,każdy
dzień...
Słuchałgodzinami.A niekiedy,gdywrazz innymidziećmizmęczyłsię zabawą,jedenze
starcówosadyopowiadałim,w tamtyminnymjęzyku,o wielkimPrzemienicieluŚwiata,o długiej
walcemiędzyPrawąaLewąRęką,międzyWilgociąaSuszą;oAwonawilonie,którystworzył
wielkąmgłęze swoichcałorocznychmyśli,apotemz owejmgłyuczyniłcałytenświat;oMatce
Ziemii OjcuNiebiosach;obliźniakachAhaiyuciei Marsailenie,czyli Wojniei Przypadku;o
Jezusiei Pookongu;o Mariii Etsanatlehi,kobiecie,któraodzyskujemłodość;oCzarnymKamieniu
w Laguna,WielkimOrlei PaniNaszejz Acoma.Dziwneopowieści,dlaniegotymbardziej
osobliwe,że opowiadanew tamtyminnymjęzykui stądniedokońcazrozumiałe.Przedsnem
rozmyślałoNiebiosach,Londynie,PaniNaszejz Acomai długichszeregachdzieciw czystych
butlach,oJezusiewzlatującymdoniebai o wzlatującejLindzie,o wielkimdyrektorzeŚwiatowego
Rozrodui o Awonawilonie.
WielumężczyznodwiedzałoLindę.Chłopcyzaczęliwytykaćgo palcami.Wobcychmu
słowachmówili,że Lindajestzła;nazywalijąsłowami,którychnierozumiał,alewiedział,że nie
znacząnicdobrego.Kiedyśzaczęliśpiewaćo niejjakąśpiosenkę,powtarzającjąw kółko.Obrzucił
ichkamieniami.Oniniepozostalidłużni;ostrykamieńrozciąłmupoliczek.Nie mógłzatamować
krwi,płynęłai płynęła;byłcałyzakrwawiony.
Lindauczyłago czytać.Kawałkiemwęglarysujenaścianieobrazki- siedzącezwierzę,
dzieckow butli;potemwypisujelitery.ALAMAKOTA,TOKOT,A TOALA.Uczył się szybkoi
łatwo.Gdyumiałjużodczytywaćwszystkiewypisanenaścianiesłowa,Lindaotwarłaswojądużą
drewnianąskrzynięi spodtychzabawnychczerwonychspodenek,którychnigdynienosiła,
wyciągnęłacienkąksiążkę.Częstowidywałjąwcześniej.„Kiedybędzieszwiększy- mawiała-
przeczytaszją”.A więc terazjestjużwiększy.Był pełendumy.
- Obawiamsię, że niebardzocię tozajmie- powiedziała- aletojedynaksiążka,jakąmam.-
Westchnęła.- Gdybyśtywidziałtecudowneaparatydoczytania,jakiemieliśmyw Londynie!
Zacząłczytać.Chemiczne i bakteriologiczne warunkowanie embriona. Wskazówki
praktyczne dla bet zatrudnionych w składach embrionów. Całykwadranszajęłomuodczytanie
samegotylkotytułu.Rzuciłksiążkęnapodłogę.„Wstrętna,wstrętnaksiążka!”,zawołałi zaczął
płakać.
Chłopcyciąglewyśpiewywalitęichokropnąpiosenkęo Lindzie.Niekiedyśmialisię teżz
niego,że jesttakiobdarty.Kiedypodarłodzież,Lindaniewiedziała,jakjąnaprawić.WTamtym
Świecie, powiedziałamu,ludziewyrzucająpodarteubraniai dostająnowe.„Obdartus!”w, ołaliza
nim.„Ajazatoumiemczytać- rzekłsobiew duchu- aoninieumieją.Oninawetniewiedzą,co to
takiegoczytanie”.Ibyłomułatwo,pomyślawszyo czytaniu,udawać,że nicsobienierobiz ich
drwin.PoprosiłLindę,byjeszczerazdałamuksiążkę.
Imbardziejchłopcywyśmiewaligo i śpiewali,tymonzacieklejczytał.Wkrótceumiałjuż
odczytywaćwzględniedobrzewszystkiesłowa.Nawettenajdłuższe.Ale co oneznaczą?Pytał
Lindy,alenawetgdyumiałamuodpowiedzieć,niebrzmiałotodlańzbytjasno.A zazwyczajw
ogóle nieumiałamuodpowiedzieć.
- Cotosąsubstancjechemiczne?- pytał.
- No, takierzeczy,jaksole magnezu,alkoholdopowodowaniaudelti epsilonówniskiego
wzrostui niedorozwojuumysłowegoi węglanywapniowenawzrosttkankikostnej,noi wszystkie
takierzeczy.
- Linda,ajaksię robisubstancjechemiczne?Skądsię onebiorą?
- No, janiewiem.Zesłojów.A kiedysłojesąpuste,posyłasię doskładuchemicznegopo
nowe.A możestamtądposyłająponiedofabryki.Nie wiem.Nigdyniemiałamdoczynieniaz
chemią.Zawszezajmowałamsię embrionami.
Podobniebyłoze wszystkim,oco zapytał.Lindanigdyniczegoniewiedziała.Starcyz
wioskimieliowiele bardziejkonkretneodpowiedzi.
„Nasienieludzkiei zwierzęce,nasieniesłońca,ziemii niebauczyniłAwonawilonaz Mgły
Rozmnażania.ŚwiatmaczteryŁona;onzaśumieściłnasieniew najniższymz nich.Inasienie
zaczęłorosnąć...”
Pewnegodnia(Johnwyliczył później,że musiałotobyćtużpojegodwunastychurodzinach)
wróciłdodomui napodłodzew sypialniujrzałksiążkę,którejnigdydotądniewidział.Byłagrubai
wyglądałanabardzostarą.Okładkęmiałapogryzionąprzezmyszy,niektórestronicewydartei
pomięte.Podniósłją,spojrzałnastronętytułową;przeczytał:Williama Szekspira dzieła wszystkie.
Lindależałanałóżkusiorbiącz kubkatenokropnycuchnącymeskal.
- Popětoprzyniósł.- Mówiłagłosemgrubym,ochrypłym,jakbyobcym.- Leżaław jakiejś
skrzyniuAntylopyKiwy.Podobnobyłatamodseteklat.Bardzomożliwe,boprzejrzałamją,pełno
w niejnonsensów.Niecywilizowana.Ale przydaci się doćwiczeńw czytaniu.
Pociągnęłaostatniłyk,postawiłakubeknapodłodzeprzyłóżku,odwróciłasię nabok,
czknęłarazi drugii zasnęła.
Otwarłksiążkęnachybiłtrafił.
Nie, lecz żyć
Wprzepoconejbrudnejpościeli,
Tonącw rozpuście,chuciomsię oddawać
Wplugawymchlewie
Dziwnesłowazakłębiłymusię w mózgu;przetoczyłysię jaksłownypiorun;jakbębny
podczasletnichtańców,gdybybębnyumiałymówić;jakchórmężczyznzanoszącyPieśń Plonów,
takpiękną,takpiękną,że ażchcesię płakać;jaksłowastaregoMitsimy,gdyodprawiaczary
magicznenadswymipiórami,rzeźbionymikawałkamidrewna,nadokruchamikościi kamieni-
kiatla tsilu silokue silokue. Kiai silu silu, tsitl - alebyłylepszeniżzaklęciaMitsimy,bowięcej
znaczyły,mówiłydoniego;Mówiłytajemniczoi nawpółzrozumiale,cóż zacudowneczary,o
Lindzie;o Lindzie,któratuleży i chrapie,z pustymkubkiemustópłóżka;o Lindziei Popě,Lindzie
i Popě.
CorazbardziejnienawidziłtegoPopě.Człowiekmożesię uśmiechać,abyćłajdakiem.
Bezlitosnym,zdradliwym,wszetecznym,zepsutymłajdakiem.Cowłaściwieznaczątesłowa?Miał
tylkoniejasnepojęcie.Ale ichczarbyłsilny,szumiałymuw głowie i zdawałomusię, że
dotychczasnieczułdoPopěprawdziwejnienawiści;nigdydotądnienienawidziłgo taknaprawdę,
bonigdydotądnieumiałwypowiedziećjakbardzogo nienawidzi.A terazmiałjużtesłowa,słowa
jakbębny,jakśpiewi zaklęcia.Tesłowai dziwna,dziwnaopowieść,z którejpochodziły(nie
potrafiłzebraćjejw całość,alei takbyłacudowna,cudowna),pozwoliłymunienawidzićPopě,
uczyniłytęnienawiśćbardziejrealną;nawetsamegoPopěuczyniłybardziejrealnym.
Pewnegodnia,gdywróciłpozabawiez dziećmi,przezotwartedrzwidopokojudostrzegł
ichśpiącychrazemnałóżku- białaLinda,obokniejprawieczarnyPopě,z ramieniempodjej
barkiem,z drugąciemnąrękąnajejpiersi;zaplecionywarkoczdługichwłosów Popěleżałnajej
szyi niczymczarnywążusiłującyjąudusić.TykwaPopěi kubekstałynapodłodzeobokłóżka.
Lindachrapała.
Wydałomusię, że jegoserceznikłopozostawiającpustkęw piersi.Był pusty.Pustyi zimny;
poczułmdłościi zawrotygłowy. Oparłsię ościanę,byprzyjśćdosiebie.Bezlitosny,zdradliwy,
wszeteczny...Jakbębny,jakmężczyźnizanoszącyśpiewneprośbyo plony,jakzaklęciasłowate
tłukłymusię pogłowie. Nagleogarnąłgo żar.Policzkimurozgorzały,pokójpociemniałi zatańczył
przedoczyma.Zgrzytnąłzębami.„Zabijęgo, zabiję”,powtarzałw kółko.Inaglepojawiłysię dalsze
słowa.
Gdyzaśniepijanyalbokiedyw szale,albowśród
Grzesznychnamiętnościswego łoża
Zaklęciabyłypojegostronie,wyjaśniałyi wydawałypolecenia.Wycofałsię dosąsiedniej
izby.„Gdyzaśniepijany...”Nóż dokrojeniamięsależałnapodłodzeprzypalenisku.Podniósłgoi
napalcachwróciłpoddrzwi.„Gdyzaśniepijany...”Przebiegłprzezpokóji uderzył- och,krew!-
uderzyłporazdrugi,gdyPopěbudziłsię ze snu,zamachnąłsię, byuderzyćznowu,alewtedy
poczuł,jakchwytajągozanadgarstkiprzytrzymująi - au!au!-wykręcają.Nie mógłsię poruszyć,
byłw potrzasku,małeczarneoczkaPopěz bardzobliskawpatrywałysię w niego.Odwróciłwzrok.
NalewymbarkuPopěwidniałydwierany.„Och,krew- krzyknęłaLinda.-Krew!”Nigdynie
mogłaznieśćwidokukrwi.Popěuniósłdrugąrękę- żebymnieuderzyć,pomyślał.Skurczyłsię w
sobiew oczekiwaniuciosu.Ale rękaujęłago tylkopodbrodęi odwróciłamutwarz,takiż musiał
znowupatrzećw oczy Popě.Przeznieskończeniedługąchwilę,całymigodzinami.Inagle,nie
mogącsię powstrzymać,zacząłpłakać.Popěwybuchnąłśmiechem.„Noidź- powiedziałw języku
Indian- idź,mójdzielnyAhaijuto”.Wybiegłz pokoju,byukryćłzy.
- Maszpiętnaścielat- powiedziałw językuIndianstaryMitsima.- Mogęcię teraznauczyć
wyrabianiagliny.
Przykucnąwszynabrzegurzeki,pracowalirazem.
- Najpierw- powiedziałMitsimabiorącw dłońbryłkęwilgotnejgliny- zrobimymały
księżyc.- Starzecrozgniótłbryłkędopostacikoła,potempodgiąłbrzegi;księżycstałsię płytką
miską.
Powolii niezdarnienaśladowałdrobneruchyrąkstarego.
- Księżyc,miska,aterazwąż- Mitsima,turlającw dłoniachnastępnykawałekgliny,
uformowałgo w długigiętkiwalec,zwinąłw kółkoi dokleiłdobrzegówmiski.-Teraznastępny
wąż.Ijeszczejeden.Ijeszczejeden.- KrągpokręguMitsimabudowałściankinaczynia;byłoono
wąskie,wydęte,ze zwężonąszyjką.Mitsimaugniatał,uklepywał,wygładzałi zdrapywał;wreszcie
byłogotowe,kształtemprzypominająctypowyw Malpaisdzbaneknawodę,tyleże miękkiw
dotknięciui kremowobiały,niezaśczarny.Wkrótceobokstanąłjegowłasnydzbanek,niezdarne
naśladownictwodzbankaMitsimy.Porównującjeze sobą,musiałsię roześmiać.
- Następnybędzielepszy- powiedziałi wziąłsię dougniatanianowejbryłkigliny.
Kształtować,formować,czuć,jakpalcenabierająsprawnościi siły - jakażtobyładlań
niezwykłaprzyjemność.„A,B, C,witaminaD - podśpiewywałsobieprzypracy-tłuszczjestw
wątrobie,tranwielorybśle”.Mitsimatakżeśpiewał- pieśńopolowaniunaniedźwiedzia.Pracowali
przezcałydzieńi przezcałydzieńprzepełniałogo uczuciegłębokiej,porywającejszczęśliwości.
- Wzimie- powiedziałstaryMitsima- nauczęcię robićłuk.
Stałdługoprzeddomem;wreszcieodbywającasię tamceremoniadobiegłakońca.Otwarły
się drzwi,wyszli. Kotluszedłpierwszy,z prawąrękąwyciągniętąi mocnozaciśniętąpięścią,jak
gdybyściskałw niejjakiścennyklejnot.Równieżz zaciśniętąpięściąwyciągniętejprzedsiebieręki
kroczyłazanimKiakime.Szli w milczeniu,azanimi,takżew milczeniu,szli bracia,siostry,kuzyni
i całagromadastarychludzi.
Wyszlipozaosadęi maszerowaliprzezpłaskowyż.U krawędziskałyprzystanęlizwracając
twarzekuwczesnemusłońcu.Kotlurozwarłdłoń.Leżałananiejszczyptabiałejmąki;dmuchnąłw
dłoń,wymruczałkilkasłów, potemrzuciłtęgarśćbiałegopyłuw kierunkusłońca.Kiakimezrobiła
tosamo.Potemwystąpiłnaprzódojciec Kiakimei wzniósłszyw góręzdobionąpióramilaskę
modlitewnąodmówiłdługąmodlitwę,poczymrzuciłlaskąw śladzagarściamimąki.
- Towszystko- powiedziałgłośnostaryMitsima.- Sąpoślubieni.
- No, no- odezwałasię Linda,gdywracalidodomu.-Powiemtylko,że niewartobyło
chybarobićtylehałasuotakidrobiazg.Kiedyw cywilizowanymkrajuchłopiecchcemiećjakąś
dziewczynę,topoprostu...Ależ John,dokądtybiegniesz?
Nie słuchałjejwołania,lecz biegł,byledalej,gdzieśgdziemógłbybyćsam.
Towszystko.SłowastaregoMitsimydźwięczałymuuszach.Towszystko,wszystko...W
milczeniu,z oddali,lecz gwałtownie,rozpaczliwiei beznadziejniekochałKiakime.A terazjuż
koniec.Miałszesnaścielat.
U AntylopyKiwypodczaspełniksiężycamówionoi czynionotajemniczerzeczy,tajemnicze
rzeczysię rodziły.Chłopcyschodzilidokiwyi wychodzilimężczyznami.Chłopcybalisię, alei
czekaliz niecierpliwością.Aż w końcunadszedłów moment.Słońcezgasło,wzeszedłksiężyc.On
zaśwyruszyłwrazz innymi.Ciemnesylwetkimężczyznuwejściadokiwy;w głąbczerwono
rozświetlonegomrokuwiodładrabina.Pierwsichłopcyzaczęlizstępowaćw dół.Naglejedenz
mężczyznwystąpiłnaprzód,chwyciłgo zaramięi wyciągnąłz szeregu.Wyrwałsię i wśliznąłna
swojemiejsce.Tymrazemmężczyznauderzyłgo i odciągnął,chwytajączawłosy. „Niedlaciebie,
białowłosy!”„Niedlasynasuki”,powiedziałinnymężczyzna.Chłopcywybuchnęliśmiechem.
„Odejdź!”A ponieważciągletrzymałsię końcaszeregu,mężczyźniwołalidalej:„Odejdź!”Jedenz
nichschyliłsię, podniósłkamieńi rzucił.„Odejdź,odejdź,odejdź!”Gradkamieni.Krwawiąc
pobiegłw mrok.Zczerwonooświetlonejkiwydobiegałyśpiewy.Ostatniz chłopcówzszedłpo
drabinie.Zostałzupełniesam.
Sam,zaosadą,nagołejrówniniepłaskowyżu.Skalistygruntmajaczyłw księżycowym
blaskujakzbielałekości.Wdoliniekojotywyły doksiężyca.Skaleczeniabolałygo, ranyciągle
jeszczekrwawiły,aleniez bólupłakał,lecz dlatego,że zostałsam,że go odpędzono,samotnego,w
tenkościanyświatskali blaskuksiężyca.Usiadłnakrawędziprzepaści.Księżycmiałzaplecami;
wejrzałw dół,w czarnycieńskalnejściany,w czarnycieńśmierci.Wystarczytylt6jedenkrok,
jedenmałykroczek...Wystawiłprawąrękęnaświatłoksiężyca.Rananadgarstkaciągłekrwawiła.
Cokilkasekundzbierałasię kropla,ciemna,niemalbezbarwnaw tejmartwejpoświacie.Kap,kap,
kap.Jutro,jutroi następnejutro...
OdkryłCzas,Śmierći Boga.
- Sam,zawszesam- mówiłmłodyczłowiek.
Słowatewzbudziływ Bernardzieuczucieżalunadsamymsobą.Sam,sam...
- Totakjakja- powiedziałw przypływienagłejszczerości.- Jestemstraszliwiesamotny.
- Naprawdę- zdumiałsię John.- Sądziłem,że w TamtymŚwiecie... toznaczy,Lindazawsze
mówiła,że tamnigdysię niejestsamotnym.
Bernardzaczerwieniłsię zmieszany.
- No bowiesz - wymamrotałniepatrzącnaJohna- jajestemchybainnyniżresztaludzi.
Jeślikogośnietypowowybutlują...
- Tak,tak,właśnie- potwierdziłmłodzieniec.- Jeśliktośjestodmienny,tojestskazanyna
samotność.Dlatakiegoonisąokrutni.Czytywiesz, że odsunęlimnieodwszystkiego,absolutnie
wszystkiego?Kiedychłopcówwysyłają,żebyspędzilinocw górach,wiesz, kiedytrzebawyśnić
swojeświętezwierzę,tojaniemogępójśćz chłopcami;niedopuszczająmniedoswoichtajemnic.
Ale i takwszystkozrobiłemsam- dodał.- Przezpięćdninicniejadłem,apotempewnejnocy
poszedłemsam- wskazałpalcem- w tamtegóry.
Bernarduśmiechnąłsię pobłażliwie.
- Iwyśniłeścoś?- zapytał.
Tamtenskinąłgłową.
- Ale niemogęci powiedziećco. - Umilkłnachwilę;potemciągną1ściszonymgłosem:-
Pewnegorazuzrobiłemrzecz,jakiejjeszczeniktniedokonał:stanąłempodskałą,w słońcu,W
lecie, z rozłożonymiramionami,jakJezusnakrzyżu.
- Poco, U licha?
- Chciałemsię przekonać,jaktojestbyćukrzyżowanym.Wisiećw słońcu...
- Ale poco?
- Poco?No... - zawahałsię - boczułem,że muszę.SkoroJezustoznosił.Pozatym,jeśli
ktośuczyniłcoś złego... A zresztąbyłemtakinieszczęśliwy;toteżbyłpowód.
- Osobliwieleczyłeś swojenieszczęście- powiedziałBernard.Potemjednaknaszłagomyśl,
że możew końcubyłw tymjakiśsens.Lepszetoniżzażywaniesomy...
- Popewnymczasiezemdlałem- powiedziałmłodyczłowiek.- Upadłemnatwarz.Widzisz
tenślad?Towłaśniewtedy.- Odgarnąłz czołagęstejasnewłosy. Naprawejskroniwidniałagruba
białablizna.
Bernardspojrzał,aleciałojegoprzebiegłnagłydreszcz,i szybkoodwróciłwzrok.
Warunkowanieuczyniłogo nietylelitościwym,ile nadzwyczajdelikatnym.Nawetsamawzmianka
o chorobielubranachnietylkogo przerażała,alewzbudzaław nimodrazęi uczucieobrzydzenia.
Podobniebrud,kalectwoczy starość.Pospieszniezmieniłtemat.
- Czyniemiałbyśochotypojechaćz namidoLondynu?- zapytał,robiącpierwszeposunięcie
w kampanii,którejstrategiępocichuzacząłobmyślaćjużw owejmałejchatce,gdytylko
uświadomiłsobie,ktomusibyć„ojcem”tegomłodegodzikusa.
- Chciałbyś?
Twarzmłodegoczłowiekapojaśniała.
- Naprawdęzabierzeciemnie?
- Oczywiście;toznaczy,jeślidostanępozwolenie.
- Lindęteż?
- No więc... - zawahałsię nachwilę.Tenodrażającystwór!Nie, toniemożliwe.Chociaż,
chociaż...Uświadomiłsobienagle,że jejpotwornośćmożestanowićogromnyatut.
- Ależ oczywiście! - zawołał,pokrywającswojewcześniejszewahanienadmierną,hałaśliwą
serdecznością.
Młodyczłowiekodetchnąłgłęboko.
- Pomyśleć,że mogłobysię spełnićcoś, oczymmarzyłemcałeżycie. Pamiętasz,co mówi
Miranda?
- JakaMiranda?
Ale młodyczłowieknajwyraźniejniedosłyszałpytania.
- Ocudzie!- wyszeptał;oczy mulśniły,twarzpałała.-Jakżejestwiele dobrychstworzeńna
świecie! Jakapięknajestludzkość!- Rumieńcepociemniałynagle;myślałoLeninie,o tymanielew
jedwabnymstrojukoloruzielenibutelkowej,o Leninieolśniewającejmłodościąi kremami
odżywczymi,pulchnej,życzliwie uśmiechniętej.Głosmudrżał.
- O,nowywspaniałyświecie - zaczął,potemnagleurwał;krewodpłynęłamuzpoliczków;
byłbladyjakpapier.- Czyonajesttwojążoną?- zapytał.
- Czym?
- Żoną.Rozumiesz...nazawsze.Onitaktumówią:„nazawsze”,niemożnazerwać.
- O,Fordzie,nie!- Bernardniemógłpowstrzymaćśmiechu.
Johnteżsię śmiał,alez innegopowodu- z radości.
- O,nowywspaniałyświecie - powtórzył- którytakichwydajeszludzi.Jedźmytamzaraz.
- Czasamiwyrażaszsię niezwykleosobliwie- powiedziałBernardpatrzącnamłodzieńcaze
zdumieniemi niepewnością.A pozatymczy niebyłobylepiejpoczekać,ażsamtennowyświat
zobaczysz?
ROZDZIAŁ 9
Leninauważała,że potymdniuosobliwościi grozymaprawodopełnego,absolutnego
relaksu.Gdytylkowrócilidodomuwypoczynkowego,połknęłasześć półgramowychtabletek
somy,położyłasię dołóżkai podziesięciuminutachzatonęław księżycowejpoświaciewieczności.
Upłynieco najmniejosiemnaściegodzin,nimznowupowrócidorzeczywistości.
TymczasemBernardleżałw mrokuzamyślony,z oczymaszerokootwartymi.Było już
dobrzepopółnocy,gdywreszciezasnął.Popółnocy- alejegobezsennośćniebyłabezowocna;miał
plan.
Następnegoranka,punktualnieo dziesiątej,zielonoodzianypilotojednejósmejkrwi
murzyńskiejwysiadłz helikoptera.Bernardczekałnaniegopośródagaw.
- PannaCrownejestw podróżysomatycznej- wyjaśnił.-Topotrwaco najmniejdopiątej.
Mamywięc siedemgodzin.
MógłpoleciećdoSantaFe,załatwićco trzebai wrócićdoMalpaisnadługoprzedjej
przebudzeniem.
- Czybędzietubezpiecznasama?
- Bezpiecznajakhelikopter- zapewniłgopilot.
Wsiedlii wystartowali.Odziesiątejtrzydzieściczterylądowalinadachupocztyw SantaFe,
o dziesiątejtrzydzieścisiedemuzyskałpołączeniez BiuremZarządcyŚwiataw Whitehall;o
dziesiątejtrzydzieścidziewięćmówiłdoczwartegoosobistegosekretarzaJegoFordowskiej
Wysokości;o dziesiątejczterdzieściczterypowtarzałswojąopowieśćpierwszemusekretarzowi,o
dziesiątejczterdzieścisiedemi półzaśw jegouszachzabrzmiałgłęboki,dźwięcznygłos samego
MustafyMonda.
- Ośmieliłemsię przypuszczać- wyjąkałBernard- że WaszaFordowskaWysokośćzechce
uznaćtenprzypadekzaistotnyz naukowegopunktuwidzenia...
- Tak,uważamgo zanaukowoistotny- odrzekłgłębokigłos. - Proszęprzywieźćze sobąte
dwieosobydoLondynu.
- WaszaFordowskaWysokośćpozwoliłaskawie,że powiem,iż będępotrzebowałspecjalnej
przepustki...
- Odpowiedniepolecenia- powiedziałMustafaMond- dlanadzorcyrezerwatusąwłaśnie
wysyłane.Proszęsię udaćwprostdobiuranadzorcy.Do widzeniapanu,panieMarks.
Zaległacisza.Bernardodwiesiłsłuchawkęi jaknajszybciejudałsię nadach.
- Biuronadzorcy- poleciłpilotowiw zielonymstrojugammy.
OdziesiątejpięćdziesiątczteryBernardwymieniałznadzorcąuściskdłoni.
- Bardzorad,panieMarks,bardzo.- Jegotubalnygłos byłterazuniżony.-Właśnie
otrzymaliśmyspecjalnepolecenia...
- Wiem- przerwałmuBernard.- PrzedchwiląrozmawiałemprzeztelefonzJegoFordowską
Wysokością.- Znudzonytonmiałsugerować,że Bernardmazwyczajdzieńw dzieńrozmawiaćz
JegoWysokością.Opadłnakrzesło.Gdybypanbyłłaskawjaknajszybciejpodjąćniezbędnekroki,
jaknajszybciej- powtórzyłdobitnie.Był wprostzachwyconysobą.
Ojedenastejtrzymiałw kieszeniwszystkieniezbędnepapiery.
- No tokłaniamsię panu- powiedziałprotekcjonalniedonadzorcy,któryodprowadziłgoaż
dodrzwiwindy.- Kłaniamsię uprzejmie.
Poszedłdohotelu,wziąłkąpiel,masażwibracyjny,elektrolitycznegolenie,wysłuchał
wiadomościporannych,przezpółgodzinyoglądałtelewizję,zjadłspokojnielunchi o wpółdo
trzeciejodleciałz pilotemgammądoMalpais.
Młodyczłowiekstałprzeddomemwypoczynkowym.
- Bernard- zawołał- Bernard!- Nie byłoodpowiedzi.
Bezszelestnie,w swychmokasynachz jeleniejskóry,wbiegłposchodachi spróbował
otworzyćdrzwi.Były zamknięte.
Odjechali!Odjechali!Tonajsmutniejszarzecz,jakago kiedykolwiekspotkała.Onaprzecież
prosiła,byichodwiedził.A oniwyjechali.Usiadłnaschodachi zapłakał.
Popółgodzinieprzyszłomudogłowy zajrzećprzezokno.Pierwsząrzeczą,jakarzuciłamu
się w oczy, byłazielonawalizkaz wymalowanyminaniejinicjałamiL,C.Radośćwybuchław nim
jakpłomień.Podniósłkamyk.Odłamkirozbitejszybyposypałysię napodłogę.Wnastępnejchwili
byłjużwewnątrzpokoju.Otworzyłzielonąwalizkęi otojużwdychałzapachperfumLeniny,
napełniającpłucasamąjejistotą.Sercewaliłomujakoszalałe;przezchwilęomalniezemdlał.
Potempochylonynadtymdrogocennympudłemdotykał,podnosiłdoświatła,badał.Zamki
błyskawicznezapasowychszortówLeninyze sztucznegoaksamitubyłynajpierwzagadką,potem,
porozwiązaniujejrozkosznązabawą.Zzyg,zzyg, potemznowuzzzyg i jeszczerazzzzyg;był
oczarowany.Zielonepantofelkitonajpiękniejszarzecz,jakąkiedykolwiekwidział.Rozwinął
dessous,zarumieniłsię i szybkoodłożyłjenabok;ucałowałnatomiastperfumowanąchusteczkęze
sztucznegojedwabiui owinąłjąsobieniczymapaszkęwokółszyi. Otworzywszyjakieśpudełeczko,
wznieciłwonnyobłoczek.Dłoniepokryłysię warstewkąpudru.Pocierałnimipierś,barki,nagie
ramiona.Cudowneperfumy!Zamknąłoczy;potarłpoliczeko swojeupudrowaneramię.Na
policzkudotykgładkiejskóry,w nozdrzachwońpachnącegopiżmempyłu- jejrzeczywista
obecność.„Lenina”,szepnął,„Lenina!”
Poderwałgojakiśodgłos;obejrzałsię z minąwinowajcy.Wepchnąłcałąswojązdobyczdo
walizkii zatrzasnąłwieko;pochwilinastawiłuszu,rozejrzałsię. Żadnegoznakużycia,żadnego
dźwięku.A jednakbyłpewien,że coś usłyszał- coś jakbywestchnienie,jakbyskrzypdeski.
Podkradłsię napalcachdodrzwii otwierającjeostrożniestanąłprzedszerokimkorytarzem.Po
jegoprzeciwległejstroniebyłydrugiedrzwi,uchylone.Podszedłtam,pchnąłjelekko,zajrzał.
Naniskimłóżku,odrzuciwszyprześcieradło,odzianazapinanąnazamekróżową
jednoczęściowąpiżamęleżałaLenina,pogrążonaw głębokimśniei takpięknaw aureoliswych
loków,takdelikatniedziecięcaze swymiróżowymipalcamiustópi poważnąuśpionątwarzą,tak
ufnaw bezradnościbezwładnychrąki nóg,że łzy napłynęłymudooczu.
Nieskończenieostrożnie- bezpotrzeby,gdyżchybatylkowystrzałz pistoletumógłby
zawrócićLeninęprzedoznaczonąporąz podróżyw krainęsomy-wszedłdopokoju,ukląkłna
podłodzeobokłóżka.Patrzył,składałręce,poruszałwargami.„Jejoczy”,szepnął.
Jejuczy,włosy, lica,chód,jejgłos;
Wręczaszmijeswąmową.Och!tajejdłoń,
Przyniejwszelkabieltoatrament
Copiszenaganęsamemusobie;przyniej
Nawetpierśłabędziątkajestszorstka...
Wpobliżubzyknęłamucha;odpędziłją.„Muchy”,przypomniałsobie.
ImwolnonabiałymcudziedłoniJulii
Siadaći boskąświętośćkraśćz jejust,
Cochociażdziewiczoskromne,płoną,
Nawetw zetknięciuwłasnychwargwidzącgrzech.
Bardzopowoli,ostrożnymruchemkogoś,ktochcepogłaskaćpłochliwego,amożei
niebezpiecznegoptaka,wyciągnąłprzedsiebierękę.Zawisłatamdrżąca,o calodtychwiotkich
palców,nasamejgranicyzetknięciasię dłoni.Czysię odważy?Czyośmielisię swąniegodnądłonią
zbezcześcićtę...Nie, nieodważysię. Ptakjestzbytniebezpieczny.Ramięcofnęłosię. Jakażona
piękna!Jakapiękna!
Nagleprzyłapałsię namyśli,że wystarczyłobytylkochwycićzasuwakzamka
błyskawicznegoujejszyi i pociągnąćw dół...Zamknąłoczy, poruszyłgłowąniczympies
wytrząsającywodęz uszu.Wstrętnemyśli!Zawstydziłsię samsiebie.Dziewiczo skromne...
Dałosię słyszeć jakieśbrzęczenie.Znowumuchachcekraśćboskąświętość?A możeosa?
Rozejrzałsię, aleniczegoniedostrzegłBzyczenienarastałoi wiadomojużbyło,że dobiegazza
przesłoniętychżaluzjamiokien.Helikopter!Przerażonyzerwałsię narównenogii wybiegłdo
sąsiedniegopokoju,skoczyłprzezotwarteokno,apopędziwszyścieżkąpośródagaw,dopadł
BernardaMarksaw chwili,gdytenwysiadałz helikoptera.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Wskazówkiwszystkichczterechtysięcyzegarówelektrycznychwe wszystkich,w liczbie
czterechtysięcy,pomieszczeniachOśrodkaw Bloomsburywskazywałydwadzieściasiedemminut
podrugiej.„Tenskrzętnyul”,jaklubiłgo nazywaćdyrektor,byłpogrążonyw wirzepracy.Każdy
miałco robić,wszystkobiegłowedleprzepisanegoporządku.Podszkiełkamimikroskopów,
wymachującszaleńczodługimiogonkami,plemnikiwwiercałyswojegłówkiw jaja;zapłodnione
jajarozrastałysię, dzieliłylub- poddaneprocesowiBokanowskiego- pączkowałyrozpadającna
całekolonieoddzielnychembrionów.Zdziałuspołecznegoprzeznaczeniawindyzdudnieniem
zjeżdżałydosuteren,atam,w purpurowymmroku,w duszącymupale,nawyściółce ze świńskiej
otrzewnej,opitesurogatemkrwii hormonami,płodyrosłycorazwiększei większelubzatruwane
karłowaciaływ tępąepsilonowatość.Zcichymposzumemi klekotemruchomestatywy
niedostrzegalnymruchempełzłytygodniamipoprzezwiekipowtórzonejFilogenezy,bywreszcie(w
dzialewybutlacji)świeżo wydobytez butliniemowlętamogływydaćswójpierwszywrzask
przerażeniai zdumienia.
Wpodziemiachpomrukiwałydynama,windygnaływ góręi w dół.Nawszystkichjedenastu
piętrachżłobkówbyławłaśnieporakarmienia.Ztysiącaośmiusetbutelektysiącosiemset
pieczołowiciezaetykietowanychniemowlątssałorównocześnieswąćwiartkępasteryzowanej
wydzielinyzewnętrznej.
Powyżej,nadziesięciupiętrachsypialnichłopcyi dziewczynki,natylejeszczemali,że
potrzebnyimbyłpopołudniowysen,pracowalijakwszyscy inni,tyleże niezdającsobiez tego
sprawy,nieświadomiewysłuchująchipnopedycznychlekcjihigienyi uspołecznienia,świadomości
klasoweji dziecięcegoseksu.Jeszczewyżejznajdowałysię salezabaw,gdziez powodudeszczowej
pogodydziewięćsetstarszychdziecibawiłosię w budowaniez cegły i gliny,w „łapajkapeć”i w grę
miłosną.
Bzzz! bzzz!huczałul,pracowicie,wesoło. Radosnebyłydziewczętaśpiewającenad
probówkami,przeznaczaczepogwizdywaliprzypracy,aw dzialewybutlacjijakieżwspaniale
dowcipykrzyżowałysię w powietrzunadpustymibutlami!Jednakżetwarzdyrektora
wkraczającegoz HenrykiemFosteremdodziałuzapładnianiabyłapoważna,stężałasurowością.
- Przykładdlawszystkich- mówił.- Itow tymdziale,bomaonnajwiększyw całym
ośrodkuprocentpracownikówz kastwyższych.Poleciłemmuspotkaćsię tuze mnąowpółdo
trzeciej.
- Pracujebardzodobrze- wtrąciłz obłudnążyczliwościąHenryk.
- Wiem.Dlategotymbardziejzasługujenasurowepotraktowanie.Jegowysokipoziom
intelektualnywymagaodpowiedzialnościmoralnej.Imwiększezdolności,tymwiększaskłonność
doodchyleń.Lepiej,żebyjedencierpiał,niżbywieluzostałozdeprawowanych.Niechpanrozważy
rzecznazimno,panieFoster,azobaczypan,iż niemapotworniejszegoprzestępstwanadnietypowe
zachowanie.Morderstwooznaczaśmierćtylkojednostki,aczymżew końcujestjednostka?-
szerokimgestemwskazałrzędymikroskopów,probówek,inkubatorów.-Możemystworzyćnową
beznajmniejszegowysiłku,możemyichstworzyćdowolniewiele. Nietypowośćzagrażaczemuś
więcejniżtylkożyciujednostki;onagodziw Społeczeństwosamo.Tak,w Społeczeństwosamo-
powtórzył.- No, idziewłaśnie.
Bernardwszedłdosalii zmierzałkunimpomiędzyszeregamizapładniaczy.Powłoczka
swobodnejpewnościsiebiez trudempokrywałajegozdenerwowanie.Ton,jakimwypowiedział:
„Dzieńdobry,paniedyrektorze”,byłniepotrzebniezbytgłośny,tenzaś,jakimkorygująców błąd,
rzekł:„Życzyłpansobiespotkaćsię tuze mnąnarozmowę”,byłśmieszniecichy,jakpisk.
- Tak,panieMarks- powiedziałdyrektorzłowieszczo brzmiącymgłosem.-Poprosiłem,by
pantuprzyszedł.Wróciłpanz wakacji,jakprzypuszczam,wczorajwieczorem?
- Tak- odparłBernard.
- Taak- powtórzyłdyrektorprzeciągającjadowiciesamogłoskę.Potempodnoszącnagłegłos
zagrzmiał:- Paniei panowie,paniei panowie!
Śpiewdziewczątnadprobówkamii zaabsorbowanepogwizdywaniemikroskopistównagłe
umilkły.Zapadłagłębokacisza,wszyscy spojrzeli.
- Paniei panowie- razjeszczepowtórzyłdyrektor- proszęwybaczyć,że przerywamwaszą
pracę.Zmuszamniedotegobolesnyobowiązek.Bezpieczeństwoi stabilnośćSpołeczeństwasą
zagrożone.Tak,paniei panowie,zagrożone.Tenczłowiek- wskazałoskarżycielskimgestemna
Bernarda- tenczłowiekstojącytuprzednami,alfa-plus,którejtyledanoi odktórejw związkuz
tymtakwiele się wymaga.tenotowaszkolega..amożepowinienemodrazupowiedzieć;były
kolega...w poważnysposóbnadużyłpokładanegow nimzaufania.Przezswojeheretyckiepoglądy
nasporti somę,przezskandalicznąnietypowośćżyciaseksualnego,odrzucenienaukPanaNaszego
Fordai odmowęzachowywaniasię pozagodzinamipracy„jakdzieckow butli”-(tudyrektor
uczyniłznakT)- dowiódł,że jestwrogiemSpołeczeństwa,burzycielem,paniei panowie,
wszelkiegoŁadui wszelkiejStabilności,spiskowcemprzeciwCywilizacjisamej.Ztegopowodu
proponujęgozwolnić,naznakpotępieniazwolnićze stanowiska,jakiezajmujew tymOśrodku;
proponujęwnieśćnatychmiastoprzeniesieniego dopodośrodkanajniższegorzędu,i to,jakoże
karatakaprzysłużysię najżywotniejszyminteresomSpołeczeństwa,doośrodkamożliwie
najbardziejoddalonegoodwszelkichskupiskludności.WIslandiibędziemiałniewielkie
możliwoścideprawowaniainnychswympozbawionymbojaźniFordziejprzykładem.
Dyrektorprzerwał;pochwili,krzyżującnapiersiramiona,zwróciłsię podniosłymtonemdo
Bernarda:
- BernardzieMarks- zapytał- czy możepanwskazaćjakąśprzyczynę,która
powstrzymałabymnieodnatychmiastowegowykonaniawydanegonapanawyroku?
- Tak,mogę- odrzekłbardzogłośnoBernard.
- No więc proszę- powiedziałniecozbityz tropu,alenadalmajestatycznydyrektor.
- Oczywiście.Tylkoto...nakorytarzu.Chwileczkę.-Bernardpopędziłdodrzwii otworzył
je.- Wejdź- polecił,i przyczynaweszłai ujawniłasię w całejswejokazałości.
Rozległysię westchnieniai pomrukizdumieniai grozy;jakaśdziewczynakrzyknęła;ktoś
stającnakrześle,bylepiejwidzieć,upuściłdwieprobówkipełneplemników.Ospała,z obwisłym
ciałem,dziwnei przerażającemonstrumwiekuśredniegopośródtychjędrnychmłodychciałi
nieskazitelnychtwarzy,Lindawkroczyłanasalęuśmiechającsię zalotnieswymbezbarwnym,
zniekształconymuśmiechemi kołysząc,w jejmniemaniuzmysłowo,ogromnymibiodrami.Bernard
szedłobok.
- Otoon- powiedziałwskazującnadyrektora.
- Myślisz,że go niepoznałam?- oburzyłasię Linda;potem,zwracającsię dodyrektora:-
Oczywiście,że cię poznałam,Tomakin,poznałabymcię wszędzie,pośródtysiącainnych.Ale ty
mogłeśmniezapomnieć.Nie pamiętasz?Nie pamiętasz,Tomakin?TwojaLinda.-Stałapatrzącna
niegoz przechylonąnabokgłową,ciąglesię jeszczeuśmiechając,aleuśmiechem,którywobec
kamieniejącejz obrzydzeniatwarzydyrektoracorazbardziejtraciłpewnośćsiebie,gasł,ażw końcu
zanikłzupełnie.- Nie pamiętaszmnie,Tomakin?- powtórzyładrżącymgłosem.Woczachpojawił
się lęki boleść.Pokrytaplamamiworkowatatwarzskurczyłasię groteskowow wyrazieskrajnego
zasmucenia.- Tomakin!- Wyciągnęłaramiona.Ktośzachichotał.
- Comaznaczyć- zacząłdyrektor- tenpotworny...
- Tomakin!- Podbiegładoń,wlokączasobąkoc,zarzuciładyrektorowiręcenaszyję,ukryła
głowę najegopiersi.
Ogólnyśmiechwybuchłniepowstrzymanąfalą.
- ... tenpotwornygłupikawał!- krzyczałdyrektor.
Czerwonynatwarzy,usiłowałuwolnićsię z uścisku.Onatrzymałago kurczowo.
- Ależ jajestemLinda,Linda- śmiechgłuszyłjejsłowa.-Zrobiłeśmidziecko- wrzasnęła
przekrzykująchałas.Zapadłaprzeraźliwacisza;wzrokzebranychzacząłbłądzić,w zakłopotaniunie
mogącsobieznaleźćmiejsca.Dyrektornaglezbladł,przestałsię szamotaći stałz dłońminajej
nadgarstkachp,atrzącnaniąw przerażeniu.
- Tak,dziecko.Ijestemjegomatką.- Rzuciłatęnieprzyzwoitośćjakwyzwaniew ciszę
pełnązgorszonejurazy;potemodrywającsię nagleoddyrektora,zawstydzona,ach,jakże
zawstydzona,zakryłatwarzrękamii zaszlochała.- Toniebyłamojawina,Tomakin.Bo japrzecież
zawszewypełniałampolecenia.Zawsze,samwiesz. Nie wiem,jaksię to...Gdybyświedział,
Tomakin,jakstrasznie...Ale onjednakmipomógł.- Odwracającsię w stronędrzwizawołała:-
John!John!
Wszedłnatychmiast,przystanąłnamomentw progu,rozejrzałsię, potemw swych
mokasynachprzemknąłcichoprzezsalę,upadłnakolanaprzeddyrektoremi wyrzekłczystym
głosem:
- Mójojcze!
Słowo to(bo„ojciec”byłonietylenieprzyzwoite- przycałejjegokonotacyjnejbliskości
wobecobrzydliwegoi niemoralnegofakturodzeniadzieci- co raczejordynarne,byłonietaktem
skatologicznymraczejniżpornograficznym),komiczniesprośne,rozładowałoatmosferęzgęszczoną
doniemożliwości.Śmiechwybuchłpotężny,wręczhisteryczny,salwazasalwą,jakbynigdynie
miałustać.Mójojcze- i tododyrektora.- Mójojcze!O,Fordzie,Fordzie.Toświetne.Ryki rechot
nasiliłsię znowu,śmiechażdorozpuku,łzy napoliczkach.Stłukłosię jeszczesześć probówekz
plemnikami.Mójojcze!
Blady,z obłędemw oczach,dyrektortoczyłposaliwzrokiemomdlałymz wściekłościi
upokorzenia.
Mójojcze!Śmiech,któryjużzdawałsię zamierać,rozszalałsię jeszczegłośniejszyniż
dotychczas.Dyrektorzakryłuszyrękamii wypadłz sali.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Poepizodziew dzialezapładnianialondyńskiekastywyższe opętałopragnienieujrzeniatego
uroczegostwora,któryupadłnakolanaprzeddyrektoremRozrodui Warunkowania- araczejprzed
byłymdyrektorem,bobiedaknatychmiastpotemzłożył dymisjęi nigdyjużjegonoganiepostaław
Ośrodku- awięc pacnąłprzednimi nazwałgo (tozbytdobryżart,żebymógłbyćprawdziwy!)
„swoimojcem”.ZLindąnatomiastniechwyciło;niktniezdradzałnajmniejszejochotydooglądania
jej.Powiedzieć,że się jestmatką- tojużnieżart,tonieprzyzwoitość.Ponadtoniebyłaprawdziwą
dzikuską;urodziłasię z butlii zostałauwarunkowanajakwszyscy inni:niemogławięc miećtakich
malowniczychpomysłów.No i wreszcie(zasadniczypowód,dlaktóregoludzieniechcielioglądać
biednejLindy)jejwygląd.Tłusta;utraciłamłodzieńcząprezencję;zniszczonezęby,plamistacera;
noi taFigura(Fordzie!)- wprostniesposóbnaniąpatrzećbezuczuciamdłości,tak,prawdziwych
mdłości.A więc ci najlepsibylizdecydowanini e oglądaćLindy.Lindazaśze swejstronynie
pragnęłaoglądaćtamtych.Powrótdocywilizacjibyłdlaniejpowrotemdosomy,możliwością
leżeniaw łóżkui odbywaniarazporazpodróżybezbólugłowy i wymiotówpopowrocie,bez
owego uczucia,jakiezawszemasię popeyotlu,uczucia,jakobyzrobiłosię coś takzawstydzająco
antyspołecznego,iż nigdyjużniebędziemożnaspojrzećludziomw oczy. Somanierobiłatakich
niemiłychkawałów.Podróżz niąbyładoskonałai jeślinastępnyranekniebyłzbytprzyjemny,to
niesamw sobie,lecz w porównaniuz radościamipodróży.Lekarstwemnatobyłouczynienie
podróżynieprzerwaną.Domagałasię łapczywiecorazwiększych,corazbardziejczęstychdawek.
DoktorShawpoczątkowosię sprzeciwiał,potemdawałjej,ile chciała.Zażywaładodwudziestu
gramównadobę.
- Cojąwykończyw miesiąclubdwa- wyznałdoktorBernardowi.- Systemoddechowy
zostaniesparaliżowany.Przestanieoddychać.Koniec.No i dobrze.Gdybyśmymoglijąodmłodzić
toco innego.Ale niemożemy.
Zdziwiłowszystkich(boprzecieżdziękisomatycznympodróżompozbywanosię kłopotliwej
obecnościLindy),że Johnmiałobiekcje.
- Czywy jejnieskracacieżycia,pozwalającnatakiedawki?
- Wpewnymsensietak- przyznałdoktorShaw.- Jednakżew innymwydłużamyje.- Młody
człowiekpatrzyłnierozumiejąc.- Somamożeodebraćkilkalatżyciaw zwykłymczasie- mówił
doktor- lecz pomyślo ogromnym,niezmiernymprzedłużeniugo pozaczas.Każdasomatyczna
podróżtookruchtego,co nasiprzodkowienazywaliwiecznością.
Johnzacząłrozumieć.
- Wiecznośćgościław naszychustachi oczach- mruknął.
- Słucham?
- Nic, nic.
- Oczywiście- kontynuowałdoktorShaw- niemożnapozwalaćnawędrówkiw wieczność
ludziom,którzymająjakieśpoważnezajęcie.Skorojednakonaniemażadnegopoważnego
zajęcia...
- Mimowszystko- upierałsię John- niewydajemisię tow porządku.
Doktorwzruszyłramionami.
- No cóż, jeśliwolisz, żebysię darłabezprzerwyjakopętana...
WkońcuJohnmusiałustąpić.Lindaotrzymałaswojąsomę.Odtądpozostawaław swym
pokoikunatrzydziestymsiódmympiętrzedomu,w którymzamieszkiwałBernard;leżaław łóżku,
radioi telewizorwłączone,kranikz paczuląodkręconytak,bytylkokapał,w zasięgurękitabletki
somy.Tampozostawała,amimotoniebyłojejtamwcale,ciąglebyładalekostamtąd,
nieskończeniedaleko,w podróży;w podróżypojakimśinnymświecie, w którymmuzykapłynącaz
radiabyłalabiryntemdźwięcznychbarw,migotliwym,roztętnionymlabiryntem,wiodącymz
koniecznościkrętą,alejakżepięknąścieżkąkujasnemucentrumabsolutnejpewności;w którym
tańcząceobrazyz telewizoraskładałysię naniewypowiedzianierozkoszny,rozśpiewany
czuciofilm;w którymkapiącapaczulabyłasłońcem,milionemseksofonów,byłakochającymsię z
niąPopě,tylkow o wiele większymstopniu,nieporównaniebardziej.Ibezkońca.
- Nie, niemożemyjejodmłodzić.Jestemjednakniezmierniewdzięczny- zakończyłdoktor
Shaw- zaumożliwieniemiobejrzeniaprzypadkustarościnaprzykładzieciałaludzkiego.
Serdeczniedziękuję,że mniepanwezwał.- GorącouścisnąłdłońBernarda.
Takwięc wszyscy uganialisię zaJohnem.Jednakżemożnago byłooglądaćtylkoza
pośrednictwemBernarda,urzędowegoopiekuna.Bernardstwierdził,że porazpierwszyw życiu
traktowanyjestnietylkonormalnie,alewręczjakoosobaoszczególnymznaczeniu.Nie byłojuż
plotekoalkoholuw jegosurogaciekrwi,kpinz niskiegowzrostu.HenrykFosterrobiłwszystko,by
zyskaćjegożyczliwość. BenitoHooverzrobiłmuprezentz sześciupaczekgumydożucianasycanej
wydzielinamihormonówpłciowych;wicedyrektorprzeznaczeniaprzyszedłi obrzydliwiewyżebrał
zaproszenienajednoz wieczornychprzyjęćuBernarda.Codokobiettowystarczyło,byBernard
tylkonapomknąło możliwościzaproszenia,amógłmiećkażdą,którązechciał.
- BernardzaprosiłmnienaprzyszłąśrodęnaoglądanieDzikusa- oznajmiłatriumfalnie
Fanny.
- Cieszęsię bardzo- powiedziałaLenina.- Musiszterazprzyznać,że myliłaśsię co do
Bernarda.Czyniesądzisz,że jestwprosturoczy?
Fannyskinęłagłową.
- Imuszęstwierdzić- powiedziała- że byłambardzomiłezaskoczona.
Głównybutlator,dyrektorprzeznaczenia,trzechwicedyrektorówdziałuzapładniania,
profesorczuciofilmoznawstwaw InstytucieInżynieriiEmocyjnej,dziekanWspólnotowejŚpiewami
Westminsteru,inspektorprocesubokanowizacji...listanotablipragnącychodwiedzićBernardanie
miałakońca.
- A w zeszłymtygodniumiałemsześć dziewcząt- zwierzyłsię HelmholtzowiWatsonowi.-
Jednąw poniedziałek,dwiewe wtorek,dwiew piąteki jednąw sobotę.A gdybymmiałwięcej
czasui ochoty,tobyłobyichjeszczetuzin,ażnazbytchętnych...
Helmholtzsłuchałtychprzechwałekw ponurymmilczeniutakpełnympotępienia,że
Bernardpoczułsię obrażony.
- Jesteśzazdrosny- powiedział.
Helmholtzpotrząsnąłgłową.
- Jestmitylkosmutno,towszystko- odrzekł.
Bernardwyszedłfukającze złości. Nigdyjuż,powiedziałsobie,nigdynieodezwiesię do
Helmholtza.
Mijałydni.PowodzeniezawróciłoBernardowiw głowie i w konsekwencjicałkowicie
pogodziłogo(jakprzystałokażdemudobremunarkotykowi)ze światem,którydotychczasuznawał
zatakniezadowalający.Gdytylkoświatgodocenił,porządekrzeczystałsię właściwy.Jednakże,
pogodzonyze światemdziękiosobistemusukcesowi,niewyrzekłsię przywilejukrytykiowego
porządku.Postawakrytycznaprzydawałamuważnościwe własnychoczach;czułsię kimś
wyższym,kimśponad.A pozatymnaprawdęwierzył,że sąrzeczyzasługującenakrytykę.
(Równocześnienaprawdęcieszył gosukcesi możliwośćposiadaniakażdejkobiety,jakatylkomu
się spodoba).Wobectych,którzymu,ze względunaDzikusa,nadskakiwali,Bernardprezentował
nieprawomyślność,czepiającsię w swoimkrytycyzmieróżnychkwestii.Słuchanogo uprzejmie.
Leczzajegoplecaminiejedenkiwałgłową.„Tenmłodyczłowiekźle skończy”,mówili,prorokując
z tymwiększymprzekonaniem,że samimielizamiarwe właściwymczasieosobiściezadbaćo to,
byów koniecbyłzły. „DrugimrazemżadennowyDzikusmujużniepomoże”,mówili.Pókico
jednakbyłów pierwszyDzikus,udawaliwięc życzliwość. A z racjitejżyczliwości Bernardczułsię
prawdziwiewielki- ogromny,arównocześnielekkiuniesieniem,lżejszyodpowietrza.
- Lżejszyodpowietrza- mówiłBernardwskazującw górę.
Wysoko,wysokonadniminaniebieniczymperłaróżowiłsię w słonecznymblaskubalonna
uwięzi,wypuszczonyprzezMinisterstwoPogody.
„...rzeczonemuDzikusowi- brzmiałainstrukcjaotrzymanaprzezBernarda- ukazać
cywilizowaneżycie we wszystkichjegoaspektach...”
Ukazywałmujeterazz lotuptaka,z platformywieży naCharing-T.Naczelnikstacjii
dyżurnymeteorologsłużylizaprzewodników.TojednakżeBernardmówiłnajwięcej.Odurzony
swoimsukcesem,zachowywałsię, jakbybyłco najmniejodbywającymwizytacjęzarządcąświata.
Lżejszyniżpowietrze.
Opadłaz niebaZielonaRakietaprzybywającaz Bombaju.Pasażerowiewysiadali.Przez
osiemlukówkabinywyglądałoośmiubliźniaków-Drawidówodzianychw strojebarwykhaki.
Stewardzi.
- Tysiącdwieściepięćdziesiątkilometrównagodzinę- powiedziałdobitnienaczelnikstacji.
- Copano tympowie,panieDzikus?
Johnpowiedział,że owszem.
- Ale - dodał- Arielpotrafiłokrążyćkulęziemskąw czterdzieściminut.
„Dzikus- pisałBernardw swoimraporciedlaMustafyMonda-przejawiazadziwiająco
nikłezainteresowaniei równienikłezdumieniewobecosiągnięćcywilizacji.Bez wątpieniajestto
poczęści spowodowaneprzezfakt,iż słyszało nichodkobietyLindy,jegom...”
(MustafaMondzmarszczyłbrwi.„Czytenidiotauważa,że jestemzbytwstydliwy,by
zobaczyćtosłowo napisanew całości?”).
„Poczęści zaśtym,że jegouwagaskupiasię natakzwanejprzezeń„duszy”,którąuważaon
zabytniezależnyodświatafizycznego;gdyzaśusiłowałemmuwykazać...”
Zarządcaopuściłkilkanastępnychzdańi jużmiałodwrócićstronęw poszukiwaniujakichś
bardziejinteresującychkonkretów,gdyjegouwagęprzykułszeregzdańwprostniezwykłych.„...
chociażmuszęprzyznać- przeczytał- iż zgadzamsię z Dzikusemco dotego,że cywilizacyjne
dziecięctwojestzbytłatwelub,jakontoujmuje,mazbytmałącenę;chciałbymniniejszym
skorzystaćz okazjii zwrócićuwagęjegoFordowskiejWysokościna...”
WściekłośćMustafyMondaniemalnatychmiastustąpiławesołości. Obraztejkreatury
uroczyściepouczającejgo - jego- owłaściwymporządkubyłdoprawdyzbytgroteskowy.Ten
człowiekchybazwariował.„Muszędaćmunauczkę”,powiedziałsobie,poczymodchyliłw tył
głowę i roześmiałsię głośno.Tak,nauczkę,alejeszczenieteraz.
Był tomałyzakładprodukującyreflektorydlahelikopterów,filiaTowarzystwaWyposażenia
Elektrycznego.Jużnadachu(okólnylistpolecającyodzarządcyczyniłcuda)oczekiwałich
dyrektortechnicznyi kierownikdziałukadr.Poschodachzeszli dozakładu.
- Każdyelementprocesuprodukcyjnego- wyjaśniałkierownik- realizowanyjest,natyle,na
ile tomożliwe,przezczłonkówtejsamejgrupyBokanowskiego.
Wrezultacieosiemdziesiąttrzyczarnepłaskonosedeltykrótkogłowewykonywały
walcowanienazimno.Pięćdziesięciusześciuorlonosychrudzielców-gammobsługiwało
pięćdziesiątsześć czteroosiowychśmigającychtokarek.
Stosiedemsenegalskichwarunkowanychtermicznieepsilonówpracowałow odlewni.
Trzydzieścitrzyżeńskiedelty,odługichgłowach,płowymowłosieniu,wąskichmiednicach,
wszystkieo wzrościemetrsześćdziesiątdziewięć(z dokładnościądodwudziestumilimetrów),
gwintowałyśruby.Wmontażownidwiegrupykarłów,gamm-plus,składałydynama.Naprzeciw
siebiestałydwaniskiestoły;pomiędzynimikrążyłprzenośnik,dowożącoddzielnieczęści;
czterdzieścisiedemjasnowłosychgłów pochylałosię kuczterdziestusiedmiugłowom
ciemnowłosym.Czterdzieścisiedemzadartychnosówkuczterdziestusiedmiuhaczykowatym;
czterdzieścisiedemcofniętychszczękkuczterdziestusiedmiuwysuniętym.Zmontowane
mechanizmysprawdzałoosiemnaściebliźniaczych,odzianychw zielonystrójgamm,dziewcząto
kędzierzawychkasztanowatychwłosach;pakowaniedoskrzyńwykonywałotrzydziestuczterech
krótkonogich,leworęcznychmężczyzn,delt-minus,ładowałozaśskrzynienaoczekująceciężarówki
i przyczepysześćdziesięciutrzechniebieskookich,płowowłosychi piegowatychepsilonów-
półkretynów.
- Onowywspaniałyświecie... - złośliwapamięćpodsunęłaDzikusowisłowaMirandy.- O
nowywspaniałyświecie, którytakichwydajeszludzi.
-Izapewniamwas-zakończyłkierownikdziałukadr,gdyopuszczalifabrykę-że bardzo
rzadkomamyjakieśkłopotyz pracownikami.Zawszespotykamy...
WtemDzikusporzuciłnagleswoichtowarzyszyi zakępąwawrzynówzacząłgwałtownie
wymiotować,jakgdybytwardygruntbyłpodłogąhelikopterazapadającegow dziurępowietrzną.
„Dzikus- pisałBernard- odmawiazażywaniasomyi wydajesię zatroskanyfaktem,że
kobietaLinda,jegom...,staleprzebywaw somatycznejpodróży.Wartozaznaczyć,że pomimo
starościjegom...i jejw najwyższymstopniuodrażającegowygląduDzikusczęstojąodwiedzai
wydajesię doniejbardzoprzywiązany- interesującyprzykładnato,jakwczesnewarunkowanie
możezmodyfikować,anawetusunąćnaturalneodruchy(w tymwypadkuodruchucieczkiod
nieprzyjemnegoobiektu)”.
WEtonwylądowalinadachuszkoły.Poprzeciwnejstroniedziedzińcaszkolnegobielaław
słońcupięćdziesięciodwupiętrowaLupton’sTower.Instytutpojejlewejstroniei szkolnaśpiewalnia
wspólnotowapoprawejwzniosłyswe czcigodnekształtyz żelazobetonui vita-szkła.Wśrodku
czworokątnegodziedzińcastałstarymalowniczyposągPanaNaszegoFordaodlanyze stali
chromowej.
DoktorGaffney,rektor,i pannaKeate,dyrektorkaszkoły,powitaliich,gdywysiedliz
helikoptera.
- Czydużotumaciebliźniaków?- zapytałz obawąw głosie Dzikus,kiedyrozpoczynali
zwiedzanie.
- Och,nie- odparłrektor.- Etonjestprzeznaczonywyłączniedlachłopcówi dziewczątz
kastwyższych.Jednojajo,jedenosobnik.Tooczywiście utrudniaedukację.Ponieważjednak-
westchnął- będąmusielionipodejmowaćodpowiedzialnośći działaćw sytuacjach
nieprzewidywalnych,niemożnategouniknąć.
TymczasemBernardupodobałsobiemocnopannęKeate.
- Gdybypanibyławolnawieczoremw poniedziałek,środęlubpiątek...-powiedział.
WskazującpalcemnaDzikusadodał:- Wiepani,onjestnaprawdęciekawy.Malowniczy.
PannaKeateuśmiechnęłasię (jakimiłyuśmiech,pomyślał),powiedziała„dziękuję”;będzie
bardzoradawpaśćnaktóreśz przyjęć.Rektorotworzyłdrzwi.
Pięćminutw klasiealf-dwuplusówwprawiłoJohnaw lekkieoszołomienie.
- Cotojestwzględnośćelementarna?- szepnąłdoBernarda.Bernardusiłowałwytłumaczyć,
potemdałzawygranąi zaproponował,żebyprzejśćdoinnejsali.
Spozadrzwiwychodzącychnakorytarz,którymszli dosaligeograficznejbet-minus,
śpiewnysopranwołał:„Raz,dwa,trzy,cztery”,apotemze znużeniem,niecierpliwie:„Mówiłam,
takjakpoprzednio”.
- Ćwiczeniamaltuzjańskie- wyjaśniłapannaKeate.- Większośćnaszychdziewczątjest
bezpłodna,rzeczjasna.Jasamajestembezpłodna.- Uśmiechnęłasię doBernarda.Mamyjednak
okołoośmiusetniesterylizowanych,którewymagająciągłegotreningu.
Wsaligeograficznejbet-minusJohndowiedziałsię, że:„rezerwatdzikichtomiejsce,
któregoz racjiniesprzyjającychwarunkówklimatycznychi geologicznychlububóstwaźródeł
naturalnychnieopłacasię cywilizować”.Klik!Salapogrążyłasię w ciemności;i otonaglenad
głowąnauczycielapojawilisię penitenciz Acoma,którzyzgięci w pokłonieprzedPaniąNasząi
zawodzącyw znanyJohnowisposóbwyznawaliswe grzechyprzedJezusemnakrzyżu,przed
wizerunkiemorła,symboluPookonga.Młodziuczniowiez Etonwybuchnęliśmiechem.Ciągle
zawodzącpenitencipowstaliz kolan,zrzuciligórneczęści odzieżyi zaczęlisię razzarazem
biczowaćzapomocąwęźlastychrzemieni.Jeszczepotężniejszasalwaśmiechuzagłuszyłanawet
wzmacnianyspecjalniezapisichjęków.
- Dlaczegoonisię śmieją?- zapytałDzikusz bolesnymzdumieniem.
- Dlaczego?- rektorzwróciłkuniemutwarz,naktórejgościł jeszczeszerokiuśmiech.-
Dlaczego?No botojestnadzwyczajzabawne.
WpółmrokusaliBernardzaryzykowałgest,naktórydawniejniezdobyłbysię chybaw
zupełnymnawetmroku.Silnypoczuciemswejniedawnozdobytejważności,objąłramieniemkibić
dyrektorkiszkoły.Kibićpoddałasię jakgałązkawierzby.Jużmiałzamiarukraśćcałusalubnawet
dwa,amożei zaryzykowaćdelikatneuszczypnięcie,gdyokienniceotwarłysię znowu.
- Możejużpójdziemy- powiedziałapannaKeatei ruszyłakudrzwiom.
- A to- rzekirektorw chwilępóźniej- jestsalakontrolihipnopedycznej.
Setkiszafgrającychz muzykąsyntetyczną,jednaszafanajednąsypialnię,stałynapółkach
wzdłużtrzechściansali;w przegródkachnaczwartejścianieznajdowałysię papierowerolkiścieżki
dźwiękowejz wdrukowanymw niezapisemposzczególnychlekcjihipnopedycznych.
- Tusię wsuwarolkę- wyjaśniałBernardprzerwawszydoktorowiGaffneyowi- naciskasię
tenguzik...
- Nie, nie,ten- poprawiłnachmurzonydoktorGaffney.
- No właśnie,ten.Rolkasię odwija.Atomyselenuprzetwarzająimpulsyświetlnew fale
głosowe i...
- Igotowe- dokończyłdoktorGaffney.
- CzyoniczytająSzekspira?- zapytałDzikus,gdyzmierzającdolaboratoriów
biochemicznychprzechodziliobokszkolnejbiblioteki.
- Oczywiście,że nie- powiedziałarumieniącsię dyrektorka.
- Naszabiblioteka- stwierdziłdoktorGaffney- zawierawyłącznieksiążkifachowe.jeśli
naszamłodzieżpotrzebujerozrywki,możeiść naczuciofilm.Nie zachęcamyjejdooddawaniasię
samotnymzabawom.
Pięćautokarówpełnychchłopcówi dziewcząt,rozśpiewanychlubw milczeniu
obejmującychsię parami,przemknęłooboknichposzklanejjezdni.
- Właśniewracają- wyjaśniłdoktorGaffney,gdytymczasemBernardszeptemumawiałsię z
dyrektorkąszkołynawieczornespotkanie- z krematoriumw Slough.Warunkowanietanatyczne
zaczynasię w osiemnastymmiesiącużycia.Każdedzieckospędzadwaporankitygodniowow
szpitaluumierających.Sątamnajlepszezabawki,aw dniachzejściapodajesię dzieciomkrem
czekoladowy.Ucząsię uznawaćśmierćzarzeczzwykłą.
- Jakkażdyinnyprocesfizjologiczny- wtrąciłafachowodyrektorka.
Oósmejw Sayoyu.Uzgodnione.
WpowrotnejdrodzedoLondynuzatrzymalisię w BrentfordprzedzakładamiZrzeszenia
Telewizyjnego.
- Zechciejzaczekaćtuchwilę,ajapójdęzatelefonować- rzekłBernard.
Dzikusczekałi patrzył.Pierwszazmianawłaśniekończyłapracę.Tłumypracownikówkast
niższychstaływ długichkolejkachprzedprzystankiemjednoszynówki-siedemsetalboosiemset
gamm,delt,epsilonów,mężczyzni kobiet,aleniewięcejniżtuzinodmiennychtwarzyi figur.
Każdejz osóbkasjerwrazz biletempodawałmałepudełeczkotabletek.Długirządkobieti
mężczyznprzesuwałsię powoli.
- Cojestw tychszkatułkach?- zapytałwspomniawszyKupca weneckiego DzikusBernarda,
gdytendołączyłpochwili.
- Dziennaporcjasomy- odpowiedziałdośćniewyraźnieBernard,bowłaśnietrzymałw
ustachkawałekgumydożucia,prezentuodBenitaHoovera.- Dostająjąpopracy.Cztery
półgramowetabletki.Wsobotysześć.
Leninaweszładoprzebieralnipodśpiewującsobiewesoło.
- Wyglądasznazadowolonąz siebie- powiedziałaFanny.
- Bo jestemzadowolona- odparła.Zzzyg!- Bernarddzwoniłpółgodzinytemu.-Zzzyg,
zzzyg! Wydobyłasię z szortów.- Madziśniespodziewanespotkanie.- Zzzyg!- Prosiłmnie,bym
zabraławieczoremDzikusanaczuciofilm.Muszępędzić.- Pognaław stronęłazienki.
- Maszczęście dziewczyna- powiedziaładosiebieFannypatrzącw śladzaLeniną.
Nie byłow tejuwadzezazdrości;dobrodusznaFannypoprostustwierdzałafakt.Lenina
miałaszczęście;dzieliłaprzecieżz Bernardemsporączęść ogromnejsławyDzikusa,jejmało
znaczącaosobaodbijałablasknajmodniejszejaktualniegwiazdy.CzyżsekretarzFordowskiejLigi
MłodychKobietniepoprosiłjejoprelekcjęnatematjejdoświadczeń?Czyżniezaproszonojejna
dorocznyobiadw Klubie„Aphroditaeum”?Czyżniewystąpiław DziennikuCzuciowizyjnym- tak
iż niezliczonemilionymieszkańcówplanetymogłyjąpoznaćwzrokiem,słuchemi dotykiem?
Nie mniejprzyjemnebyływzględyokazywanejejprzezwybitneosobistości.Drugisekretarz
rezydującegozarządcyświatazaprosiłjąnakolacjęi śniadanie.Jedenweekendspędziłaz
fordowskimsędziąSąduNajwyższego,innyzaśw towarzystwiearchiśpiewakawspólnotowegoz
CanterburyP. rezesKorporacjiWydzielinWewnętrznychi Zewnętrznychtelefonowałdoniej
nieustannie,z wicedyrektoremBankuEuropejskiegozaśbyław Deauville.
- Towszystkojestcudowne,oczywiście. A jednak- zwierzałasię przedFanny- czuję,
jakbymw pewiensposóbdokonywałanadużycia.Bo pierwsząoczywiście rzeczą,jakąoniwszyscy
chcąwiedzieć,jest:jakwyglądaseksz Dzikusem?A jamuszęodpowiadać,że niewiem.-
Potrząsnęłagłową.- Większośćmężczyznminiewierzy.Ale takjednakjest.Wolałabym,żebybyło
inaczej- dodałaze smutkiemi westchnęła.- Onjeststrasznieprzystojny,niesądzisz?
- A czy tymusię niepodobasz?- spytałaFanny.
- Czasemwydajemisię, że tak,aczasem,że nie.Onze wszystkichsił starasię mnieunikać.
Wychodziz pokoju,kiedyjawchodzę;niechcemniedotknąćaninawetspojrzećnamnie.Gdy
jednakczasamiodwracamsię nagle,przyłapujęjegowzrok;wtedy...nowiesz, jakmężczyźnipatrzą
nakobietę,któraimsię podoba.
Tak,Fannywiedziała.
- Nie mogętegorozgryźć- stwierdziłaLenina.
Nie mogłategorozgryźć;nietylkobyłazdziwiona- byławręczzmartwiona.
- Bo widzisz,Fanny,mniesię onpodoba.
Podobałsię corazbardziej.No, dziśbędzieświetnaokazja,pomyślałaperfumującsię po
kąpieli.Klap,klap,klap- świetnaokazja.Jejdobryhumorznalazłupustw postacipiosenki:
Tulmniemiłyz całejsiły;
Całujmnieażpoświtanie;
Tulkochankubezustanku;
Jaksomadobrekochanie.
Organwęchowygrałuroczoodświeżającecapriccioziołowe, toczącpasażetymiankui
lawendy,rozmarynu,bazylii,mirtu,estragonu;szeregodważnychmodulacjiw tonacjikorzennejaż
poambrę;potempowolnypowrótprzezdrzewosandałowe,kamforę,cedri świeże siano(odczasu
doczasudelikatnydysonans- powiewzapachusosunerkowego,leciutkidomysłwoniświńskiego
gnoju)odprostycharomatów,odktórychutwórsię rozpoczął.Gasłoostatnietymiankowetchnienie;
podniosłasię burzabraw,zapłonęłyświatła.Waparaciemuzykisyntetycznejzaczęłasię rozwijać
rolkaze ścieżkądźwiękową.Miłymrozmarzeniemwypełniłopowietrzetriozłożonez
hiperskrzypiec,superwiolonczelii surogatoboju.Trzydzieścilubczterdzieścitaktów,apotemna
tymtleinstrumentalnymzacząłwyśpiewywaćgłos więcejniżludzki- togardłowy,tobardziej
płytki,topustyjakflet,tonabrzmiałytęsknąharmoniką,bezwysiłkuprzechodziłodnajniższych
rejestrówGaspardaForstera,wręcznagranicyśpiewu,ażpotrylwysokonadgórnymC,jakijedyny
razw dziejachmuzykizdołałaosiągnąćLucreziaAjugari(w roku1770, nascenieOperyKsiążęcej
w Parmie,kuzdumieniuMozarta).
Zagłębieniw miękkichfotelachLeninai Dzikuswdychalii słuchali.Terazkolejnaoczy i
naskórek.
Światłapogasły;w mrokusolidnei jakbyzawisłeowłasnej.mocy,zapłonęłyświetliste
litery.TRZYTYGODNIEWHELIKOPTERZEB. ARWNYSTEREOSKOPOWYCZUCIOFILM,
SUPERŚPIEW,SYNTDIALOGI.ZTOWARZYSZENIEMZSYNCHRONIZOWANEGO
ORGANUWĘCHOWEGO.
- Trzymajdłonienatychmetalowychguzachnaporęczachfotela- szepnęłaLenina.- W
przeciwnymrazieniebędzieszodbierałefektówdotykowych.
Dzikusuczynił,jakmuporadzono.
Tymczasemznikłów świetlistynapis;przezdziesięćsekundtrwałzupełnymrok;potem,
nagłe,zdumiewającoi nieporównaniebardziejmaterialne,niżmogłobysię wydawaćw faktycznych
kształtachz krwii kości,dalekobardziejrealneniżrealnośćsama,zjawiłysię stereoskopoweobrazy
złączonychw uścisku:gigantycznegoMurzynai młodejzłotowłosej,krótkogłowejbety-plus.
Dzikusdrgnął.Todoznanienawargach!Uniósłdłońdoust;łaskotanieustało;opuściłdłoń
nametaloweguzy;pojawiłosię znowu.Tymczasemorganwęchowywydzielałwońpiżma.Ścieżka
dźwiękowawydałagołębiesupergruchanie„:Oo-ooch”,abasbardziejgłębokiodafrykańskiego,
rozbrzmiewającz częstościązaledwietrzydziestudwudrgańnasekundę,odpowiedział:„Aa-aach”.
„Ooch-ach!Ooch-ach!”,stereoskopowewargizłączyłysię ponownie,i razjeszczetwarzowesfery
erogennesześciutysięcywidzów,Alhambry"dotknęłanieznośnawprost,galwanicznarozkosz.
„Ooch...”
Fabułafilmubyłanadzwyczajprosta.Wkilkaminutpopierwszychoochachaachach
(odśpiewanodueti odprawionorytualikmiłosnynaowejsłynnejskórzeniedźwiedziej,którejkażdy
włosek- wicedyrektorprzeznaczeniamiałw zupełnościrację- dawałsię odczućz osobnai jak
najwyraźniej)Murzynuległkatastrofiehelikopterowej,spadłnagłowę. Bach!Cóżzacios w czoło!
Nasalipodniósłsię chór„au”i „aj”.
KontuzjaobróciławniweczcałeuwarunkowanieMurzyna.Wykształciłw sobiewyłączną,
maniackąnamiętnośćdobety-blondynki.Onasię opiera.Onsię upierz.Następująutarczki,pościgi,
napaśćnarywala,wreszciesensacyjneporwanie.Blondynkabetazostajeuniesionaw nieboi
trzymanatam,w wiszącymhelikopterze,przeztrzytygodnie,pozostającw niesłychanie
antyspołecznymtěte-à-tětez czarnymszaleńcem.Wreszcie,pocałejseriiprzygódi poobfitości
powietrznejakrobacji,uwalniajątrzechmłodychprzystojnychmężczyzn-alf.Murzynaodsyłasię
doośrodkarewarunkowaniadorosłych,Filmzaśmazakończeniepomyślnei przyzwoite,beta-
blondynkabowiemzostajekochankąwszystkichtrzechjejwybawców.Robiąchwilęprzerwyna
śpieww kwarteciesyntetycznymprzypełnymsuperorkiestralnymakompaniamenciei wonigardenii
z organówwęchowych.Potemporazostatnipojawiasię niedźwiedziaskórai wśróddęciaw
seksofonyostatnistereoskopowypocałuneknikniew mroku,ostatniłaskoczącyimpulselektryczny
zamieranawargachniczymginącaćma,któratrzepocze,drży,corazsłabiej,corazlżej,ażwreszcie
zamierai leży zupełnie,zupełnienieruchoma.
DlaLeninyjednakżeniecałkiemzamarła.Jeszczepozapaleniuświateł,gdykrokzakrokiem
posuwalisię wśródtłumuw stronęwind,duchćmyciągletrzepotałnawargachLeniny,ciągle
znaczyłnaskórzedelikatne,budzącedreszczdrożynylękui rozkoszy.Policzkijejpłonęły,lśniły
zwilgotniałeoczy, pierśfalowała.ChwyciłabezwładneramięDzikusai przycisnęłajedoswego
boku.Rzuciłnaniąspojrzenie,blady,cierpiący,rozpalonypożądaniemi tympożądaniem
równocześniezawstydzony.Nie byłgodzien,niebył...Ichoczy spotkałysię namoment.Jakież
skarbyobiecywałjejwzrok!KrólewskiokuptemperamentuS. zybkoodwróciłwzrok,uwolnił
uwięzioneramię.Podświadomielękałsię, że mogłabyprzestaćbyćtymczymś,czego czułsię
niegodzien.
- Nie powinnaśoglądaćtakichrzeczy- orzekł,starającsię jaknajspieszniejprzerzucićz
Leninynawarunkizewnętrzneodpowiedzialnośćzawszelkieminionelubwszelkieewentualne
przyszłeodchyleniaoddoskonałości.
- Jakichrzeczy,John?
- Takichjaktenokropnyfilm.
- Okropny?- Leninabyłaszczerzezdumiona.- Sądziłam,że jesturoczy.
- Tobyłopodłe- powiedziałz oburzeniem- tobyłonikczemne.
Potrząsnęłagłową.
- Nie wiem,oco ci chodzi.- Czemuonjesttakidziwny?Dlaczegowszystkousiłujepopsuć?
Wtaksikopterzeledwienaniąspojrzał.Spętanymocnym,choćnigdyniewypowiedzianym
ślubem,poddanyprawom,któredawnotemuprzestałyobowiązywać,siedziałodwróconybokiemi
milczący.Niekiedy,jakgdybyjakiśpalecpotrącałnapiętąw nimdogranicwytrzymałościstrunę,
całymjegociałemwstrząsałnagłynerwowydreszcz.
Taksikopterwylądowałnadachudomu,w którymmieszkałaLenina.„Nareszcie”,pomyślała
z radością,wysiadającz taksówki.Nareszcie- mimoże onnadaljesttakidziwny.Stojącw świetle
lampyzerknęław podręcznelusterko.Nareszcie.Tak,nosrzeczywiścietrochębłyszczy.
Wytrząsnęłaniecopudruz puderniczki.Odpowiednimoment- boonwłaśniepłacizataksówkę.
Potarłaświecącemiejscemyślącprzytym:„Onjeststrasznieprzystojny.Nie musibyćtaki
nieśmiałyjakBernard.A jednak...Każdyinnymężczyznajużdawnobytozrobił.No, alenareszcie
dziś”.Częśćtwarzywidocznaw małymokrągłymlusterkuuśmiechnęłasię nagledoniej.
- Dobranoc- rozległsię zajejplecamizdławionygłos. Leninaodwróciłasię. Stałw
drzwiachtaksówkipatrzącnieruchomymwzrokiem;zapewnepatrzyłtakprzezcałytenczas,gdy
onapudrowałanos,i czekał- alenaco?A możesię wahałusiłującpodjąćdecyzjęi ciąglemyślał,
myślałjakieśnadzwyczajnemyśli- niebyław staniepojąćjakie.
- Dobranoc,Lenino- powtórzył;jegoustawykrzywiłosobliwygrymas,próbaprzywołania
uśmiechu.
- Ależ John- Myślałam,że ty...Czytynie...?
Zamknąłdrzwii pochyliłsię kupilotowiwydającmujakieśpolecenie.Taksówkawzbiłasię
w górę.
Spoglądającprzezoknow podłodzeDzikuswidziałzwróconąkugórzetwarzŁeniny,bladą
w jasnymświetlelamp.Jejotwarteustacoś wołały.Oglądanaz góryw perspektywicznymskrócie
postaćoddalałasię szybko;malejącykwadratdachuzdawałsię pogrążaćw otchłanimroku.
Wpięćminutpóźniejbyłjużw swoimpokoju.Zeschowkawyjąłnadgryzionyprzezmyszy
tom,z nabożnączciąodwracałwyplamionei zmiętestronice;zacząłczytaćOtella. Otello,jaksobie
przypomniał,jestjaków bohaterTrzech tygodni w helikopterze:teżMurzyn.
Otarłszyoczy Leninapodążyłaprzezdachkuwindzie.Zjeżdżającnadwudziestesiódme
piętrowyjęłafiolkęsomy.Jedengram,zadecydowała,niewystarczy;jejprzykrośćjestwięcejniż
jednogramowa.Ale jeśliweźmiedwa,możenieobudzićsię naczasjutrorano.Wybraławyjście
pośredniewytrząsającnastulonąlewądłońtrzytabletkipółgramowe.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Bernardmusiałwołaćstojącpodzamkniętymidrzwiami;Dzikusniechciałotworzyć.
- Ależ wszyscy jużsą,czekająnaciebie!
- A niechczekają- dobiegizzadrzwistłumionygłos.
- John,przecieżdobrzewiesz - (jakżetrudnojestmówićprzekonywająco,gdytrzebatak
natężaćgłos!) - że zaprosiłemich,abymoglipoznaćciebie.
- Powinieneśbyłnajpierwmniezapytać,czy mamochotęichpoznać.
- No John,przecieżzawszeprzychodziłeś.
- Dlategowłaśniejużwięcejniechcę.
- Zróbtodlamnie- Bernarddarłsię przymilnymtonem.- Nie chceszzrobićtegodlamnie?
- Nie.
- Mówiszserio?
- Tak.
- Toco jamamrobić?- z rozpaczązawołałBernard.
- A idźdodiabla- odkrzyknąłzirytowanygłos.
- Ależ dzisiajprzybyłtuarchiśpiewa1ś~wspólnotowyzCanterbury-. Bernardnieomal
płakał.
- Ai yaa tákua! - Tylkow językuZuňiDzikusbyłw stanienależyciewyrazićswójstosunek
doarchiśpiewakawspólnotowego.- Háni! - dodałpochwili;potemjeszcze(z jakążgwałtownością
w głosie) zadrwił:- Sonsěso tse-ná - i splunąłnapodłogę,takjakmógłbytozrobićPopě.
WkońcupokonanyBernardmusiałwycofaćsię doswojegomieszkaniai powiadomić
niecierpliwetowarzystwo,że Dzikusniepokażesię tegowieczoru.Wieśćprzyjętoz oburzeniem.
Mężczyźnibyliwściekli,że niepotrzebnieokazywaliwzględytejpłotceo niesmacznejreputacjii
heretyckichpoglądach.Imktowyższązajmowałpozycjęspołeczną,tymgłębszączułurazę.
- Taksobieze mniezakpić- powiedziałarchiśpiewak.- Zemnie!
Codokobiet,toz oburzeniemuznały,że jewykorzystano- że jewykorzystałtenpaskudny
karzełek,któremuomyłkowododanoalkoholudobutli- tenstwóro posturzegammy-minus.To
obelga,takmówili,i tocorazgłośniej.Dyrektorkaszkoływ Etonbyław tymszczególnieaktywna.
TylkoLeninamilczała.Blada,z nietypowądlaniejmelancholiąw błękitnychoczach,
siedziaław kąciepokoju,odgrodzonaodnichemocjami,któreniebyłyichudziałem.Przyszłana
przyjęcieprzepełnionadziwnymuczuciemlękui zarazemuniesienia.„Zakilkaminut-powiedziała
sobiewchodzącdopokoju- ujrzęgo,porozmawiamz nim,powiemmu(zdecydowałasię nato),że
misię podoba,i tobardziejniżktokolwiek,kogodotychczasznałam.A potemmożeonpowie...”
Copowie?Krewnapłynęłajejdotwarzy.
„Dlaczegowczorajpoczuciofilmiebyłtakidziwny?Takiosobliwy.A jednakjestempewna,
że bardzomusię podobam.Jestempewna...”
Towłaśniew tymmomencieBernardpodałowąwiadomość;Dzikusnieprzyjdziena
przyjęcie.
Leninapoczułanaglewszystkiesensacjedoznawanezwyklenapoczątkuleczeniasurogatem
gwałtownychnamiętności- poczuciestraszliwejpustki,lękzapierającydechw piersi,nudności.
Zdawałojejsię, że pracasercaustała.
„Topewniedlatego,że musię niepodobam”,powiedziałasobie.Iodrazutamożliwość
stałasię ustalonąprawdą:Johnodmówiłprzyjścia,ponieważonamusię niepodoba.Nie podobamu
się...
- Tegodoprawdyjużzbytwiele - mówiładyrektorkaszkołyzEtondodyrektorasieci
krematoriówi systemuodzyskiwaniafosforu.- Kiedypomyślę,że ja...
- Tak- rozległsię głos FannyCrowne- tooalkoholutocałkowitaprawda.Mójznajomy
znałkogoś,ktopracowałwówczasw składzieembrionów.Tamtaosobapowiedziałatomojemu
przyjacielowi,aonpowiedziałmnie...
- Fatalne,fatalne- powiedziałHenrykFoster,starającsię okazaćwspółczucie
archiśpiewakowi.- Być możezainteresujepana,że naszbyłydyrektorzamierzałprzenieśćgo do
Islandii.
PrzekłuwanykażdymwypowiadanymsłowemnadętybalonpewnościsiebieBernarda
uchodziłteraztysiącemotwartychran.Blady,zmieszany,pognębionyi dogłębiwstrząśniętykrążył
pośródswychgości bąkającnieskładneprzeprosiny,zapewniając,że następnymrazemDzikusna
pewnosię pojawi,nalegając,byusiedlii częstowalisię karotenowymikanapkami,witaminąA pâté,
surogatemszampana.Zajadaliposłusznie,gospodarzajednakignorując;pili,aleodnosilisię doń
niegrzecznielubwymienialimiędzysobąuwaginajegotemat- głośno,obraźliwie,takjakbygo tam
w ogóle niebyło.
- Cóż,moiprzyjaciele- wyrzekłarchiśpiewakwspólnotowyz Canterburyswympięknym,
dźwięcznymgłosem,którysłużyłmudoprowadzeniaobchodówDniaForda- cóż, moiprzyjaciele,
czasjużchybanamnie...- Wstał,odstawiłszklankę,strzepnąłz purpurowej,wiskozowejsukni
okruchywystawnegoposiłkui podążyłkudrzwiom.
Bernardrzuciłsię zastępowaćmudrogę.
- Czypanarchiśpiewaknaprawdęmusi...?Jeszczebardzowcześnie.Miałemnadzieję,że
pan...
Otak,cóż onmiałzanadzieje,gdyLeninapowiedziałamuw zaufaniu,że archiśpiewak
wspólnotowyprzyjąłbyzaproszenie,gdybymujewysłano.„Wiesz,onjestnaprawdęuroczy”.I
pokazałaBernardowimałyzlotywisiorekw kształcieTdozamkabłyskawicznego,podarowanyjej
przezarchiśpiewakanapamiątkęweekenduspędzonegoprzezniąw diecezjalnejśpiewalni.Obecni
będą archiśpiewak zCanterbury oraz pan Dzikus. Bernardogłaszałswójtriumfnakażdejz kart
zaproszeniowych.A tuDzikustenwłaśnie,tenwłaśniewieczórwybrałnato,byzamykaćsię w
pokojui wołaćHáni!,anawet(dobrze,że BernardnierozumiałjęzykaZuňi)Sonsěso tse-ná!
Chwila,któramiałabyćukoronowaniemcałejkarieryBernarda,obróciłasię w momentjego
największegoupokorzenia.
- Miałemtakąnadzieję...- powtarzałbełkotliwie,spoglądającnawielkiegodygnitarza
zmieszanym,błagalnymwzrokiem.
- Mójmłodyprzyjacielu- rzekłdonośniearchiśpiewakwspólnotowytonemuroczystymi
surowym;zapadłopowszechnemilczenie.- Pozwólmiudzielićci jednejrady.- Pogroził
Bernardowipalcem.- Zanimniebędziezapóźno.Jednejdobrejrady.- (Tonstałsię grobowy).-
Prostujścieżkiswoje,mójmłodyprzyjacielu,prostujścieżkiswoje.- UczyniłnadnimznakTi
odwróciłsię. - Lenino,dzieckomoje- zawołałinnymjużtonem.- Pójdźze mną.
Posłusznie,choćbezuśmiechui (zupełnieobojętnawobecdoznanegozaszczytu)bezemocji
Leninawyszłazanimz pokoju.Pozostaligoście podążaliw stosownymoddaleniu.Ostatniz nich
zatrzasnąłdrzwi.Bernardzostałsam.
Podziurawionynawylot,oklapły,opadłnafoteli ukrywszytwarzw dłoniachzapłakał.W
chwilępotempozastanowieniuzażyłczterytabletkisomy.
Nagórzew swoimpokojuDzikusczytałRomea i Julię.
Leninai archiśpiewakwspólnotowywysiedlinadachuśpiewalni.
- Szybko,szybko,mójprzyjacielu...tojest,chciałempowiedzieć,Lenino- wolał
niecierpliwiearchiśpiewakstojącuwejściadowindy.Lenina,którazwolniłanachwilę,by
popatrzećnaksiężyc,opuściłaoczy i pospieszyłaprzezdach,abydołączyćdoarchiśpiewaka.
„Nowateoriabiologii”,brzmiałtytułrozprawy,którąMustafaMondwłaśniekończyłczytać.
Siedziałprzezchwilę,marszczącw zamyśleniubrwi,potemwziąłpióroi napisałw poprzekstrony
tytułowej:„Reprezentowaneprzezautoramatematycznepodejściedopojęciacelujestnowe,
wysoce oryginalne,lecz heretyckie,adlaobecnegoporządkuspołecznegoniebezpiecznei
potencjalniewywrotowe.Nie publikować”.Ostatniezdaniepodkreślił.„Autoraobserwować.Może
zajśćkoniecznośćprzewiezieniagodoMorskiejStacjiBiologicznejnaŚwiętejHelenie”.Szkoda,
pomyślałkładącpodpis.Robotamistrzowska.Ale gdysię razzacznieuznawaćwyjaśnieniaw
kategoriachcelu...toniewiadomo,co z tegomożewyniknąć.Tegotypuideamożerozwarunkować
co bardziejniestabilneumysłykastwyższych- pozbawićjewiaryw szczęśliwość jakoDobro
Najwyższe,aw zamianrozbudzićw nichprzekonanie,iż cel jestgdzieśdalej,gdzieśpozasferą
aktualnegobytowanialudzi;że celemżycianiejestpodtrzymaniedobrobytu,lecz jakieśtam
pogłębianiei doskonalenieświadomości,jakieśposzerzaniewiedzy.Cozresztą,pomyślałzarządca,
możebyćprawdą.Ale prawdąniedoprzyjęciaw obecnychwarunkach.Ponowniewziąłpióroi
słowa„Niepublikować”podkreśliłjeszczejednąlinią,grubsząi bardziejczarnąniżpoprzednia;
potemwestchnął.„Cóżbytobyłazaradość- pomyślał- gdybymniemusiałdoglądaćtej
szczęśliwości!”
Zzamkniętymioczyma,z twarząpromieniejącązachwytemJohncichodeklamowałw
samotności:
Och,onawzoremjestblaskowiświecy!
Zdasię zawisaupoliczkanocy
JakdrogiklejnotuEtiopaucha;
Zbytpiękna,bydotykaćjej,zbytkrucha...
Złotywisiorekw kształcieTspoczywał,lśniąc,napiersiLeniny.Archiśpiewak
wspólnotowyująłgofrywolnymruchem,frywolniepociągałw dół,w dół.
- Możeraczej- odezwałasię nagleLenina,przerywającdługąchwilęmilczenia- wezmę
paręgramówsomy.
WtymsamymczasieBernardpogrążonybyłw głębokimśniei uśmiechałsię doswego
prywatnegorajumarzeńsennych.Uśmiechałsię i uśmiechał.Lecznieuchronnieco trzydzieści
sekunddużawskazówkaelektrycznegobudzikanadjegołóżkiemprzeskakiwaładoprzoduz prawie
niedosłyszalnym„klik”.Klik,klik,klik,klik...Ijużbyłorano.Bernardznówznajdowałsię pośród
marnościprzestrzenii czasu.Wponurymnastrojupoleciałtaksówkądopracyw Ośrodku.Po
narkotykupowodzenianiezostałośladu;byłnatrzeźwoswoimstarymsobą;w porównaniudo
minionegobalonutychostatnichtygodnistarejawydawałosię cięższe odotaczającejjeatmosfery,i
tobardziejniżkiedykolwiekindziej.
TakoklapłemuBernardowiDzikusnieoczekiwanieokazałwiele życzliwości.
- Dziś o wiele bardziejprzypominaszsiebiez Malpais- rzekł,gdyBernardopowiedziałmu
swążałosnąhistorię.- Pamiętasznasząpierwsząrozmowę?Przedtamtąmałąchatką.Jesteśdziś
takijakwtedy.
- Bo znówjestemnieszczęśliwy,otodlaczego.
- Jatamwolę byćnieszczęśliwy,niżpozostawaćw stanietejfałszywej,kłamliwej
szczęśliwości, w jakiejtusię żyje.
- Dobresobie- powiedziałgorzkoBernard.- Toprzecieżwszystkotwojawina.Nie
przyszedłeśnaprzyjęciei przeztonapuściłeśichwszystkichnamnie!-Wiedział,że to,co mówi,
jestabsurdalnieniesprawiedliwe;w duchu,aw końcui głośno,przyznałracjętemu,co w
odpowiedziDzikusrzekłomarnościprzyjaźniz ludźmi,którzywskutektakdrobnegopowodu
potrafiąsię przerodzićwe wrogów-prześladowców.Pomimojednakświadomościtegofaktui
przyznawaniaDzikusowiracji,pomimotego,iż wsparciei życzliwość przyjacielabyłymuteraz
jedynąpociechą,Bernardżywił nadal,obokszczerejżyczliwości, skrytyżaldoDzikusai obmyślał
małąakcjęzemsty.Żaldoarchiśpiewakawspólnotowegobyłbezsensowny;niebyłosposobu
zemścićsię nagłównymbutlatorzeczy zastępcydyrektoraprzeznaczenia.DlaBernardaDzikus
posiadał,jakopotencjalnaofiara,ogromnąprzewagęnadtamtymi:byłw zasięguBernarda.Jednąz
głównychfunkcjiprzyjacielajestznosić(w złagodzonej,symbolicznejpostaci)krzywdy,jakie
chcielibyśmy,aleniemożemy,wyrządzićnaszymwrogom.
Innymprzyjacielem-ofiarąBernardabyłHelmholtz.Gdyopuszczonyprzezwszystkich
przyszedłi razjeszczeprosiłoprzyjaźń,którejpodtrzymywaniewydawałomusię w okresie
powodzenianiegodnezachodu,Helmholtzdałją;daljąbezwyrzutów,bezkomentarzy,jakgdyby
zapomniał,że kiedykolwieksię pokłócili.PoruszonytymBernardczułzarazemupokorzenietą
wielkodusznością- tymbardziejniezwykłą(i stądtymbardziejupokarzającą)ż,e niczegonie
zawdzięczałasomie,awszystkocharakterowiHelmholtza.ToHelmholtztaki,jakimbyłnaco
dzień,zapominałi wybaczał,nieHelmholtzw półgramowejpodróży.Bernardpełenbył
niekłamanejwdzięczności(byłoogromnąpociechąodzyskaćprzyjaciela),alei niekłamanejżądzy
odegraniasię (miłabyłabymałazemstanaHelmholtzuzajegowspaniałomyślność).
Przypierwszymspotkaniu,jakienastąpiłopodawnymzerwaniuprzyjaźni,Bernardwylał
żalenadswoiminieszczęściamii przyjąłsłowapociechy.Dopierow kilkadnipóźniejdowiedział
się ze wstydemi zdumieniem,że nietylkoonmakłopoty.Helmholtztakżepopadłw konfliktz
Władzą.
- Chodziłoo pewnerymowanki- wyjaśnił.- Robiłemdlatrzeciegorokumójzwyczajowy
wykładz wyższejinżynieriiemocyjnej.Dwanaściewykładów,siódmyo rymowankach.Ściśle
mówiąc,„Oużyciurymóww propagandziemoralneji reklamach”.Zawszeilustrujęwykłady
licznymiprzykładami.Tymrazemprzyszłomidogłowy, że podamimmójdopieroco napisany
tekst.Czysteszaleństwo,rzeczjasna,aleniemogłemsię oprzeć.- Roześmiałsię. - Ciekawbyłem,
jakzareagują.A pozatym- dodałpoważniejszymtonem- chciałemzadziałaćpropagandowo;
próbowałemwsterowaćichw uczucie,jakiemiałempisząctentekst.Fordzie!- roześmiałsię
znowu.- Cóżtobyłazaafera!Szef mniewezwałi zagroziłnatychmiastowymwylaniemz roboty.
Mamjużkrechę.
- Ale co tobyłzatekst?- zapytałBernard.
- Osamotności.
Bernarduniósłbrwi.
- Powiemci go, jeślichcesz.- IHelmholtzzaczął:
Klanwczorajszegodnia,
Pałeczki,lecz rozbitytam-tam,
Północw samymśrodkumiasta,
Fletgdzieśw pustcegra,
Śpiąceoczy, zacięteusta,
Wszystkiemaszynystanęły,
A miejscaterazpuste,
Gdzietłumysię kłębiły-
Taciszasię raduje,
Płacze(nagłos albow sobie),
Przemawia- lecz głosemczyim?
Ktominatoodpowie?
BraknaprzykładZosi,
Brakramiongładkich
Egerii,jejuroczychpiersi,
Wargi, notak,pośladków,
Zwolnastajesię obecnością;
Czyją?Itakbezsensowieje
Pytanieme,czy realnością
Jestcoś, co nieistnieje,
Choćłatwotymzaludniamy
Pustąnoc,tworzącwiększąobfitość
Niż tam,gdziespółkujemy.
Czemużjesttakaw tymnieprzyzwoitość?
- No, i takipodałemimprzykład,aonidonieśliszefowi.
- Wcalesię niedziwię- rzekłBernard.- Jestcałkowicieprzeciwtreściomnaukprzezsen.
Pamiętaj,że mielico najmniejćwierćmilionaostrzeżeńprzedsamotnością.
- Wiem.Ale chciałemzobaczyć,co będzie.
- No tozobaczyłeś.
Helmholtzroześmiałsię tylko.
- Czuję- powiedziałpochwilimilczenia- że zaczynammiećtematdopisania.Żezaczynam
byćzdolnydowykorzystaniatejwewnętrznejmocy,którączujęw sobie...tegonadmiaru,tejmocy
ukrytej.Zdajesię, że coś domnieprzychodzi.
Onpomimoswoichkłopotów,pomyślałBernard,wydajesię szczęśliwy. Helmholtzi Dzikus
przylgnęlidosiebienatychmiast.Itotakserdecznie,że Bernardpoczułostreuczuciezazdrości.W
ciągutychwszystkichtygodninieudałomusię dojśćdotakiejzażyłościz Dzikusem,jaką
Helmholtzosiągnąłodpierwszejniemalchwili.Obserwującich,słuchającichrozmów,przyłapywał
się niekiedynauczuciu,że zawistnieżałuje,iż w ogóle poznałichze sobą.Wstydziłsię swej
zazdrości,więc wysilałwolę, atakżezażywałsomę,byletylkouwolnićsię odtegouczucia.
Wysiłekwoli niebyłjednakzbytskuteczny,międzypodróżamisomatycznymizaśzkonieczności
miałymiejsceprzerwy.Wstrętneuczuciepowracało.
Natrzecimspotkaniuz DzikusemHelmholtzwygłosił swójwierszo samotności.
- Cootymsądzisz?- zapytałwyrecytowawszycałość.
Dzikuspokręciłgłową...
- A posłuchajtego- brzmiałajegoodpowiedź.Otworzyłszufladę,w którejtrzymał
nadgryzionąprzezmyszyksiążkę,i odczytał:
Niechśpiewemrozgłośnyptak
NasamotnymAzjidrzewie,
Smutnyzwiastun,danamznak...
Helmholtzsłuchałz narastającympodnieceniem.Przy„samotnymAzjidrzewie”drgnął;
przy„zwiastunieo przenikliwymgłosie”uśmiechnąłsię naglez jawnąprzyjemnością;przy
„każdymptakupodskrzydłemtyrana”poczerwieniał;przy„zamarłejmuzyce”zbladłjednaki drżał
odniesłychanejemocji.
Dzikusczytałdalej:
Więcnawłasnośćtrwogaspadła,
Żejaźńniejestjużtasama;
Naturadwojakozwana
Nie w jeden,niew dwapopadła.
Rozumw sobiepomieszany
Widział,jaksię podziałzrasta...
- Orgia-porgia!- zawołałBernard,przerywającczytaniegłośnym,nieprzyjemnym
śmiechem.- Tohymnposługisolidarnościowej.Mściłsię naswoichdwóchprzyjaciołachzato,że
bardziejlubilisiebienawzajemniżjego.
Wtrakcienastępnychdwóchczy trzechspotkańczęstopowtarzałtenswójmałyodwet.Było
toproste,ale(jakoże zarównoHelmholtzjakDzikusstraszliwieubolewalinadkażdymskażeniemi
sprofanowaniemichubóstwianegokształtupoezji)nadzwyczajskuteczne.WkońcuHelmholtz
zagroził,że wyrzucigozadrzwi,jeślijeszczerazodważysię imprzeszkodzić.Jednakże,osobliwa
rzecz,następnezakłócenie,i tonajbardziejprzykre,miałomiejscez winysamegoHelmholtza.
Dzikusczytałnagłos Romea i Julię - aczytał(ciąglewidzącw sobieRomea,w Leniniezaś
Julię)głosemdrżącymnamiętnością.ScenypierwszegospotkaniakochankówHełmholtzsłuchałz
pełnązadziwieniauwagą.Scenaw zasadziezachwyciłago poezją,jednakżewyrażanetamuczucia
wywołałyjegouśmiech.Popaśćw takistanz powodupragnieniadziewczynywydawałosię nader
zabawne.Jednakże,ujmującrzeczodstronytechnikisłowa,cóż zawspaniałyprzykładinżynierii
emocyjnej!
- Tenfacet- powiedział- bijenagłowę naszychnajlepszychspecówodpropagandy.
Dzikusuśmiechnąłsię z .triumfemi czytałdalej.Wszystkobyłodobrzedochwili,gdyw
ostatniejscenietrzeciegoaktupanCapuleti paniCapuletzaczęlizmuszaćJuliędopoślubienia
Parysa.Helmholtzprzejawiałniepokójpodczascałejtejsceny;gdyjednakJuliaw patetycznej
interpretacjDi zikusawykrzyknęła:
Czyliżniemalitościw niebiosach,
Cobywejrzaław otchłańmegobólu?
Odrogamatko,nieodpychajmnie!
Opóźnijślubomiesiąc,tydzieńchoć;
A jeślinie,tościel mimałżeńskiełoże
Wmrocznymgrobowcu,gdzieTybaltspoczywa...,
Helmholtzwybuchnąłniepowstrzymanymśmiechem.
Matkai ojciec,zabawnanieprzyzwoitość)zmuszającórkę,żebysobiewzięłachłopca,
któregoonaniechce!A taidiotkaniemówi,że mainnego(w danejchwiliprzynajmniej),którego
woli! Tanieprzyzwoitai absurdalnasytuacjabyłaniesłychaniekomiczna.Najwyższymwysiłkiem
powstrzymywałnapórswejwesołości, jednakżewzmiankao„drogiejmatce”(wypowiedzianapełną
bóluintonacjąDzikusa)i omartwymciele Tybalta,najwyraźniejnieskremowanymi trwoniącym
fosforw jakimśmrocznymgrobowcu,tojużbyłodlańzbytwiele. Śmiałsię nieprzerwanie,gdy
tymczasembladyz oburzeniaDzikusspoglądałnańsponadksiążki,agdyśmiechtrwałnadal,
zamknąłjągniewnie,wstałi gestemkogoś,ktousuwaswe perłysprzedwieprzy,schowałjądo
szuflady.
- A jednak- mówiłHelmholtz,gdyzłapawszyoddechnatyle,bymóczłożyć przeprosiny,
udobruchałDzikusa,takiż tenzechciałsłuchaćwyjaśnień- zdajęsobiesprawę,że takiezabawne,
obłąkanesytuacjesąpotrzebne;w przeciwnymrazieniemożnabypisaćnaprawdędobrze.Dlaczego
tenfacetbyłtakwspaniałymspecemodpropagandy?Bo tylebyłowokółniezdrowych,dręczących
rzeczy,którego poruszały.Musiszdoznawaćbólui trosk,inaczejniestworzysztekstówprawdziwie
dobrych,przeszywającychjakpromienieRoentgena.Ale ci ojcowiei matki!- potrząsnąłgłową.-
Nie możeszoczekiwaćodemnie,żebymznosiłz powagąojcówi matki.No i żebymnieporuszała
sprawa,czy chłopakbędziemiałdziewczynęczy nie?- (Dzikusdrgnął,lecz Helmholtz,w
zamyśleniuwpatrzonyw podłogę,niezauważyłtego).- Nie - zakończyłz westchnieniem- tojest
doniczego.Potrzebanaminnegoszaleństwai innejprzemocy.Ale jakiegorodzaju?Jakiego?Gdzie
tegoszukać?- Umilkł;potempotrząsającgłowązakończył:-Nie wiem.Nie wiem.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
HenrykFosterwyłoniłsię z rubinowegopółmrokuskładuembrionów.
- Chceszpójśćdziświeczoremnaczuciofilm?
Leninaw milczeniupotrząsnęłagłową.
- Wychodziszz kimś?- Zawszechciałwiedziećktoz kimpośródjegoznajomych.- Z
Benitem?- dopytywałsię.
Ponowniepotrząsnęłagłową.
Henrykdostrzegłzmęczeniew jejpurpurowychoczach,bladośćtwarzypodpowłoką
tocznia,smutekw kącikachpozbawionychuśmiechukarminowychust.
- Nie jesteśprzypadkiemchora?- zapytałz niepokojem,w obawie,czy niezapadłanaktórąś
z choróbzakaźnych,jakiejeszcze,w niewielkiejliczbie,przetrwały.
JeszczerazLeninazaprzeczyłaruchemgłowy.
- Takczy owakpowinnaśpójśćdolekarza- stwierdziłHenryk.- Wizytaulekarzachoroby
dociebiezraża- dodałwprasowującw niązapomocąklepnięciaw plecytęhipnopedyczną
maksymę.- Możeprzydałbyci się substytutV ciążowy- podsunął.-Albokuracjasurogatem
gwałtownychnamiętności.Wiesz,niekiedyzwykłysurogatnamiętnościniezbyt...
- Och,namiłośćfordowską- Leninaprzerwałaswe upartemilczenie- zamknijsię już!- I
odwróciłasię doswoichembrionów.
Rzeczywiście,kuracjaSGN!Roześmiałabysię, gdybynieto,że byłabliskapłaczu.Tak
jakbyniedośćjejbyłowłasnychGN!Westchnęłagłęboko,napełniłastrzykawkę.„John”,szeptała
dosiebie,„John...”Potemzaczęładumać:„MójFordzie,czy jazrobiłamtujużzastrzykśpiączki
czy nie?”Poprostuniepamiętała.Wkońcupostanowiłanieryzykowaćnowejdawkii przeszłado
następnejbutli.
Wdwadzieściadwalata,osiemmiesięcyi czterydnipóźniejmłodyobiecującyadministrator
w Mwanza-Mwanza,alfa-minus,umrzećmiałnatrypanosomiasis- pierwszyprzypadekodponad
półwieku.WzdychającLeninakontynuowałapracę.
Wgodzinępotemw przebieralniFannyostroprotestowała:
- Ależ toabsurdwpędzaćsię w takistan.Poprostuabsurd- powtarzała.-Io co?O
mężczyznę.Ojednegomężczyznę.
- Ale mniesię podobawłaśnieten.
- Takjakbynaświecie niebyłomilionówinnychmężczyzn.
- Ale jatamtychniechcę.
- Skądwiesz, skoroniewypróbowałaś!
- Wypróbowałam.
- No ilu?- zapytałaFanny,pogardliwiewzruszywszyramionami.- jednego,dwóch?
- Tuziny.Ale - dodałapotrząsającgłową- nicw tymniebyłodobrego.
- A zatemmusiszbyćwytrwała- powiedziałasentencjonalnieFanny.Było jednakoczywiste,
że jejwiarawe własneporadyuległazachwianiu.- Niczego niedasię osiągnąćbezwytrwałości.
- Ale teraz...
- Nie myślo nim.
- Nie potrafię.
- No tozażywajsomę.
- Zażywam.
- No więc dalejzażywaj.
- Kiedyw przerwachonciągłemisię podoba.Zawszebędziemisię podobał.
- Skorotak- orzekłastanowczymtonemFauny- toidźi weź go. Czychce,czy nie.
- Ach,gdybyśtywiedziała,jakionbyłstraszniedziwny!
- Tymbardziejtrzebaz nimstanowczo.
- Łatwoci mówić.
- Nie myślo tychbzdurach.Działaj.- GłosFarmygrzmiałniczymtrąba;mogłabybyćteraz
prelegentkąFordowskiejLigiMłodychKobiet,wygłaszającąwieczornyodczytdlamłodocianych
bet-minus.- Tak,działaj.Itoodzaraz.Natychmiast.
- Bojęsię - powiedziałaLenina.
- No, wobectegozażyjnajpierwpółgramasomy.Jaidęterazwziąćkąpiel.-
Odmaszerowaławlokączasobąręcznik.
Zabrzmiałdzwoneki Dzikus,któryniecierpliwieoczekiwał,że Helmholtzodwiedzigo tego
popołudnia(bow końcuzdecydowałsię powiedziećHelmholtzowio Leniniei terazniemógłsię już
doczekaćchwilizwierzeń),zerwałsię i pobiegłdodrzwi.
- Czułem,że przyjdziesz,Helmholtz!- zawołałotwierającdrzwi.
Naprogu,w białymstrojumarynarskimze sztucznegoatłasui w okrągłejbiałejczapeczce
filuterniezałożonejnabakier,stałaLenina.
- Och!- jęknąłDzikus,jakpotęgimuderzeniuw głowę.
Półgramawystarczyło,byLeninazapomniałaoswychlękachi zakłopotaniu.
- Hej,John- powiedziałaz uśmiechemi minąwszygoweszładopokoju.Odruchowo
zamknąłdrzwii poszedłzanią.Leninausiadła.Zapadładługachwilamilczenia.
- John,wydajeszsię niezbytzachwyconymojąwizytą-rzekławreszcie.
- Niezbytzachwycony?- Dzikusspojrzałnaniąz wyrzutem,poczymnagleupadłprzednią
nakolanai ujmującjejdłoń,ucałowałze czcią.- Niezbytzachwycony?Och,gdybyśtywiedziała-
szepnąłi odważywszysię podnieśćnaniąwzrokmówiłdalej:- UbóstwionaLenino,uwielbiana
najszczytniej,godnatego,co naświecie najcenniejsze.- Uśmiechałasię dończulei słodko.- O,
doskonała- (pochylałasię kuniemuz rozchylonymiustami)- doskonałał w swymstworzeniu-
(corazniżej)- niezrównanapośródstworzeńwszelkich.- Jeszczeniżej.Dzikuszerwałsię naglena
równenogi.- Dlatego- powiedziałodwróciwszytwarz- chciałemnajpierwcoś zrobić...Toznaczy
okazaćsię ciebiegodnym.Nigdynaprawdęwartciebieniebędę.Ale przynajmniejokażę,że nie
jestemzupełniebe z wartości.Chciałemcoś zrobić.
- No, skorouważasztozakonieczne...- zaczęłaLenina,aleniedokończyłazdania.Wjej
głosie pobrzmiewałairytacja.Kiedyczłowieksię pochyła,corazniżej,z rozchylonymiustami,by
stwierdzićnagle,gdyjakiśniezgułazrywasię narównenogi,że człowiekpochylasię nadarmo- no
tojestchybapowód,nawetz półgramemsomycyrkulującymkrwiobiegu,prawdziwypowóddo
irytacji.
- WMalpais- bełkotałnieskładnieDzikus- trzebabyłoprzynieśćskóręlwagórskiego,to
znaczy,gdy.się chciałokogośpoślubić.Albowilka.
- WAngliniemalwów - Leninawręczwarknęła.
- A nawetgdybybyły- dorzuciłz nagłą,pogardliwąniechęcią-ludziezabijalibyjezapewne
z helikopterów,gazemtrującymalboczymśtakim.Tego,Lenino,niechciałbymrobić.-
Wyprostowałsię, odważyłspojrzećnaniąi napotkałwyrazpoirytowanegoniezrozumienia.
Speszony,mówiłcorazbardziejnieskładnie:- Zrobięcoś. Wszystko,co rozkażesz.Bo wiesz, pewne
czynyprzydającierpienia.Lecznagrodąjestradość,jakiejdostarczaichwypełnienie.Otoco czuję.
Tojest,będęzmiatałpyłprzedtobą.
- Ależ mytumamyodkurzacze- zdumiałasię Lenina.-Toniejestkonieczne.
- Tak,oczywiście że niejestkonieczne.Ale pewneponiżeniaznacząszlachetność.Czyżnie?
- No aleskorosąodkurzacze...
- Nie w tymrzecz.
- Iepsilonypółkretyni,którzyjeobsługują- mówiładalej-notopoco, poco?
- Poco?Ależ dlaciebie,dlaciebie.Żebypokazać,że ja...
- Ico mająodkurzaczedolwów...
- Pokazać,jakbardzo...
- Albolwy doradościoglądaniamnie...- Byłacorazbardziejzirytowana.
- Jakbardzocię kocham,Lenino!- zawołałniemalz rozpaczą.
WskutekfaliwewnętrznegoporuszeniakrewuderzyładotwarzyLeniny.
- Naprawdę,John?
- Ale niechciałemtegomówić- krzyczałDzikuszaciskającręceażdobólu.- Dopókinie,..
Posłuchaj,Lenino,w Malpaisludziebiorąślub.
- Biorąco?- irytacjaznówpojawiłasię w jejgłosie. Oczymterazonmówi?
- Nazawsze.Ślubująsobieżyć razemnazawsze.
- Cóżzastrasznypomysł!- Leninabyłaszczerzewstrząśnięta.
- Przeżywającprzejawypięknaduszą,co szybciejsię odradza,niźlistygniekrew.
- Słucham?
- Toteżjestz Szekspira.Jeżeliodbierzeszjejdziewiczywianek,nimwszystkieświęte
ceremoniew całejpełniobrzędu...
- NaForda,John,mówżedorzeczy.Nie rozumiemanisłowa.Najpierwteodkurzacze,a
terazjakieświanki.Zwariujęprzytobie.- Zerwałasię i jakbyw obawie,że onwymkniesię jej
fizycznie,takjakwymykałsię duchowo,schwyciłago zanadgarstek.-Odpowiedzminajedno
pytanie:czy jaci się podobam,czy nie?
Przezchwilętrwałacisza,potemonodrzekłnadzwyczajcichymtonem:
- Kochamcię bardziejniżcokolwieknaświecie.
- No toczemuulichaniemówiłeśodrazu?- zawołała,ajejirytacjabyłatakwielka,że
wbiłapaznokciew jegonadgarstek.- Zamiastpleśćo wiankach,odkurzaczachi lwachi dręczyć
mniecałymitygodniami.
Puściłajegorękęi odepchnęłająodsiebieze złością.
- Gdybynieto,że takmisię podobasz,byłabymnaciebiezła.
Iotojejramionaotaczająjegoszyję,aonczujejejdelikatnewarginaswoich.Takcudownie
delikatne,takgorącei elektryzujące,że mimowolniemusiałwspomniećpocałunkiz Trzech tygodni
w helikopterze. Ooch!ooch!stereoskopowejblondynkii aach!Murzynabardziejniżrealnego.
Straszne,straszne,straszne..,usiłowałsię wyrwać,aleLeninaobjęłago jeszczemocniej.
- Dlaczegominiepowiedziałeś?- szepnęłaodchylającgłowę, bynańspojrzeć.Jejoczy
patrzyłyz tkliwymwyrzutem.
„Choćpokójmroczny,okazjajedyna(poetyckorozbrzmiewałw nimgłos sumienia),chociaż
zły duchkusi,nigdymójhonorrozpustą,się niesplami.Nigdy,nigdy!”,postanowił.
- Tygłuptasie- mówiła.- Takcię pragnęłam.A tyskoroteżmniepragnąłeś,dlaczegonie...?
- Ależ, Lenino- zacząłprotestować,agdyonanatychmiastrozplotłaręceodstąpiwszyod
niego,pomyślał,że zrozumiałato,czego onjeszczeniezdążyłwyrzec.Gdyjednakodpięłaswój
białypatentowanypasmyśliwskii powiesiłago starannienaporęczyfotela,zacząłpodejrzewać,że
się omylił.
- Lenino!- powtórzyłz przerażeniem.
Sięgnęładłoniądoszyi .i wykonaładługiruchkudołowi;białabluzamarynarskarozpruła
się ażposamskraj;podejrzeniezestaliłosię w twardą,twardąpewność.
- Lenino,co tyrobisz?
Zip,zip!Bezsłownaodpowiedź.Zdjęłaobszyteuspodudzwoneczkamispodnie.Jejdessous
byłobladoróżowe.ZłoteT,podarunekarchiśpiewakawspólnotowego,lśniłonajejpiersi.
„Temlecznobiałegrona,co zzaoknakratwyjrzałykuświatu...”Śpiewne,dźwięczące,
czarodziejskiesłowaczyniłyjąw dwojnasóbniebezpieczną,kuszącą.Ciche,łagodne,alejakże
przeszywające!Wdzierająsię, wczepiająw umysł,drążątunelew postanowieniu.
„Najmocniejsześlubynajchętniejtrawipożarkrwi.Bądźbardziejprzytomny,boinaczej...”
Zip!Krągłaróżowośćrozdwoiłasię jakrozciętejabłko.Jedenruchramion,uniesienie
najpierwprawej,potemlewejnogi:i otodessousleży napodłodze,martwei jakbyprzywiędłe.
Ciąglejeszczew butach,pończoszkachi okrągłejbiałejczapcezawadiackonałożonej
ruszyłakuniemu.
- Kochanie!Kochanie!Gdybyśbyłtylkopowiedział!- Wyciągnęłaramiona.
A Dzikuszamiastteżpowiedzieć„kochanie”i wyciągnąćswojeramiona,cofnąłsię
przerażony,machającnaniąrękami,jakgdybyusiłowałodpędzićjakieśnapastującego
niebezpiecznezwierzę.Czterykrokiw tyłi natrafiłnaścianę.
- Słodki!- powiedziałaLeninai ogarnąwszygo ramionamiprzywarładojegociała.-
Obejmijmnie- poleciła.- Tulmniez całejsiły. - Onateżmiałapoezjędodyspozycji,znałaśpiewne
słowa,słowa-zaśpiewy,słowajakodgłosybębnów.
- Całujmnie- zamknęłaoczy, zniżyłagłos dosennegomruczenia-całujmnieażpo
świtanie.Tulkochankubez...
Dzikuschwyciłjązanadgarstki,oderwałjejręceodswojegokarku,odepchnąłnaodległość
ramion.
- Au,boli,co ty...och!- Umilkłanagle.Przestrachkazałjejzapomniećo bólu.Otwarłszy
oczy ujrzałajegotwarz...nie,nieje g o twarz,lecz twarzdziką,obcą,bladą,wykrzywioną
grymasemjakiejśobłąkanej,niepojętejfurii.
- John,co się stało?- wyszeptałaoszołomiona.Nie odpowiedział,wpatrywałsię tylkow jej
twarztymswoimobłąkanymwzrokiem.
Ręceściskającejejnadgarstkidrżały.Oddychałgłębokoi nierówno.Nagledobiegłjąledwo
słyszalny,lecz przerażającyodgłoszgrzytaniazębami.
- Cosię dzieje?- krzyknęłaniemal.
Jakbyprzebudzonyjejkrzykiemchwyciłjązaramionai zacząłniąpotrząsać.
- Dziwka!- wołał- Dziwka!Bezwstydnaladacznica.
- Och,przestań,przestań- protestowałagłosemgroteskowodrżącymodtegopotrząsania.
- Dziwka!
- Proszę.
- Przeklętadziwka!
- Lepszamiksturaniż...- zaczęła.
Dzikusodepchnąłjąz takąsiłą,że zachwiałasię i upadła.
- Precz!- wołałstojącnadniągroźnie- preczz moichoczualbocię zabiję.-Zacisnąłpięści.
Leninazakryłatwarzramieniem.
- Nie, John,proszę,przestań...
- Pospieszsię. Szybko!
Zciągleuniesionymramieniem,śledząctrwożnymwzrokiemkażdyruchDzikusa,powstała
z podłogii, ciągleskulona,osłaniającgłowę przemknęładołazienki.
Jakwystrzałz pistoletuzabrzmiałsolidnyklaps,którymzostałprzyspieszonyjejodwrót.
- Au!- ciałoLeninypomknęłodoprzodu.
Bezpieczniezamkniętaw łazience,przystąpiładooględzinswoichobrażeń.Stanąwszytyłem
dolustra,odwróciłagłowę. Patrzącprzezlewe ramiędostrzegłanaperłowymciele wyrazisty,
czerwonyśladotwartejdłoni.Dotknęłaostrożniebolącegomiejsca.
WpokojuDzikuschodziłtami z powrotem,chodził,chodził,w rytmmuzyki
czarodziejskichsłów.
„Robitostrzyżyk,amałazłotamuszkatakżenamójrozumsię łajdaczy.Żadnałasica,żadna
wypasionaklaczniepaławiększążądzą.Odpasaw dółcentaury,choćodgórykobiety.Do ramion
córybogów.Poniżejszatanrządzi.Piekło,ciemności,siarczanaotchłań,ogień,smród,zniszczenie;
tfu,tfu,tfu!Uncjępiżma,dobryaptekarzu,bymsobieodświeżyłwyobraźnię”.
- John- rozległsię z łazienkicichynieśmiałygłos - John!
Oziele, coś takpięknei takwonne,że twójzapacho bólprzyprawiazmysły.Czyta
najlepszaz ksiągmogłazawieraćsłowo „dziwka”?Niebiosawdychajątwąwoń...
Leczzapachjejperfumjeszczegootaczał,kurtkapobielałaodpudru,którypokrywałjej
aksamitneciało.„Bezwstydnaladacznica,bezwstydnaladacznica,bezwstydnaladacznica”.
Nieodpartyrytmrozbrzmiewałnieustannie.„Bezwstydna...”
- John,czy może...zechciałbyśpodaćmiubranie...
Podniósłobszytedzwoneczkamispodnie,bluzę,dessous.
- Otwórz!- rozkazałkopiącw drzwi.
- Nie otworzę.- Głosbyłprzestraszony,alepełendeterminacji.
- No tojakci mamtopodać?
- Przepchnijprzezwentylatornaddrzwiami.
Uczyniłtoi powróciłdoniespokojnegoprzemierzaniapokoju.„Brudnaladacznica,brudna
ladacznica.DiabełLubieżnościo tłustymbrzuchui kartoflanympalcu...”
- John!
Nie odpowiedział.„Otłustymbrzuchui kartoflanympalcu”.
- John!
- Oco chodzi?- odezwałsię niechętnymtonem.
- Czyzechciałbyśmożepodaćmipasmaltuzjański?
Leninasiedziałanadsłuchująckrokóww pokoju,anadsłuchujączastanawiałasię, jakdługo
możeontakchodzićtami z powrotemi czy maczekać,ażonwyjdziez mieszkania,czy możenie
byłobybezpieczniejpozwolićjegoszaleństwutrochęsię uspokoić,apotemotworzyćłazienkęi
drapnąć.
Tepełneniepokojudumaniaprzerwałodzwonienietelefonu,któredobiegłoz pokoju.Kroki
umilkły.Usłyszałaglos Dzikusarozmawiającegoz ciszą.
- Halo?
.........
- Tak.
.........
- Owszem,jestem,oile tonieuzurpacjaz mojejstrony.
.........
- Tak,przecieżjużpowiedziałem.MówipanDzikus.
.........
- Co?Ktochory?Oczywiścieże mnieinteresuje.
.........
- Ale czy tocoś poważnego?Naprawdęjestz niąźle?Zarazprzyjdę...
.........
- Nie usiebie?A dokądjązabrali?
.........
- OBoże! Jakitamjestadres?
.........
- ParkLanetrzy,tak?Trzy?Dziękuję.
Leninadosłyszałajeszczestukodkładanejsłuchawki,potemszybkiekroki.Trzasnęłydrzwi.
Cisza.Czyrzeczywiściewyszedł?
Znajwiększąostrożnościąuchyliładrzwio paręmilimetrów;zerknęłaprzezszczelinę;pusty
pokójdodałjejodwagi;otwarładrzwiniecoszerzeji wychyliłagłowę;w końcunapalcach
wśliznęłasię dopokoju;przezparęsekundstałaz mocnobijącymsercem,nasłuchując,nasłuchując;
pochwiliskoczyładodrzwiwejściowych,otwarła,wymknęłasię, zatrzasnęła,pobiegła.Dopierow
sunącejw dółszybuwindziezaczęłaczućsię bezpieczna.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
SzpitalUmierającychprzyParkLanebyłsześćdziesięciopiętrowymwieżowcemobłożonym
kaflamikolorupierwiosnków.GdyDzikuswysiadałz taksikoptera,wesoło ubarwionypowietrzny
konduktpogrzebowypoderwałsię z dachui pofrunąłnadparkiemkuzachodowi,w stronę
krematoriumw Slough.
U wejściadowindyportierpodałDzikusowiodpowiedniąinformację,atenpojechałw dół
naoddziałosiemdziesiątypierwszy(galopującejstarości,wyjaśniłportier),mieszczącysię na
piętrzesiedemnastym.
Byłatodużasłonecznasala,pomalowananażółto;stałotamdwadzieściałóżek,wszystkie
zajęte.Lindaumieraław towarzystwie- w towarzystwiei ze wszelkiminowoczesnymiwygodami.
Atmosferęożywiaływesołe melodiesyntetyczne.Wnogachkażdegołóżka,zwróconyekranemdo
umierającego,stałodbiorniktelewizyjny.Obrazsączyłsię bezprzerwy,odranadopóźnejnocy.Co
kwadranszmieniałsię automatyczniearomatpowietrza.
- Staramysię - objaśniłapielęgniarka,któraprzejęłauwejścianaoddziałopiekęnad
Dzikusem- staramysię tworzyćtuprawdziwiemiłąatmosferę,coś pomiędzyhotelempierwszej
kategoriiaczucioteatrem,jeślipanrozumie,co mamnamyśli.
- Gdzieonajest?- zapytałDzikusignorującgrzeczneobjaśnienia.
Pielęgniarkabyłaobrażona.
- Spieszysię panu- stwierdziła.
- Czyjestjakaśnadzieja?
- Toznaczy...że nieumrze?- Skinąłgłową.- Nie, oczywiście, że nie.Dlaosóbtu
przysyłanychnie...- urwałazdumionawyrazemrozpaczynajegobladejtwarzy.- A o co chodzi?-
spytała.Nie zdarzałojejsię coś takiegouodwiedzających.(Nie byłoichtuzresztąwielu:dlaczego
miałobybyćwielu?)- Czydobrzesię panczuje?
Skinąłgłową.
- Tojestmojamatka- wyrzekłledwodosłyszalnie.
Pielęgniarkaspojrzałazdumionym,przerażonymwzrokiem,potemszybkoodwróciła
spojrzenie.Odszyi poskroniebyłaczerwonajakburak.
- Proszęmniedoniejzaprowadzić- rzekłDzikus,usiłującnadaćswojemugłosowi naturalne
brzmienie.
Ciąglezaczerwieniona,poprowadziłagoprzezoddział.Twarze,jeszcześwieże i nie
pomarszczone(bostarośćgalopowałatakszybko,że niemiałaczasuzaatakowaćpoliczków- tylko
sercei mózg),odwracałysię w śladzanimi.DrogęDzikusaznaczyłypuste,obojętnespojrzenia
drugiegodzieciństwa.Drżałpatrzącnatowszystko.
Lindależałapodścianą,nakońcudługiegorzędułóżek.Wspartawygodnienapoduszkach,
oglądałapółfinałymistrzostwAmerykiPołudniowejw tenisienapowierzchniriemannowskiej,
którew ściszoneji pomniejszonejreprodukcjirozgrywałysię naekranietelewizoraw nogachjej
łóżka.Tami sampokwadracieoświetlonegoszkłabezgłośnieprzebiegałymałefigurki,niczym
rybyw akwarium- milczący,lecz pełniżywotnościmieszkańcyinnegoświata.
Lindapatrzyłaz niewyraźnym,nierozumiejącymuśmiechem.Jejblada,obrzmiałatwarz
nosiławyraztępegouszczęśliwienia.Odczasudoczasupowiekijejopadałyi zdawałasię drzemać.
Potemz lekkimdrgnięciembudziłasię, byoglądaćgroteskoweakwariummistrzostwtenisowych,
słuchaćsupergłosowegoWurlitzeriany,wyśpiewującego:„Tulmniemiłyz całejsiły”,wdychać
dobywającesię z wentylatoranadjejgłowąciepłepowiewywerbeny-budziłasię dowszystkich
tychrzeczy,aleraczejdosnu,w którymwszystkoto,przemienionei upiększonesomąw jejkrwi,
składałosię nacudownącałość,i uśmiechałasię swymwynaturzonym,bladymuśmiechem
infantylnegoukontentowania.
- No, jamuszęjużiść - powiedziałapielęgniarka.-Zaraznadejdziegrupadzieci.Pozatym
tennumertrzeci- wskazałamiejscenasali.- Ladachwilazejdzie.No, proszęsię rozgościć.-
Odeszłaszybkimkrokiem.
Dzikususiadłobokłóżka.
- Linda- szepnąłujmującjejdłoń.
Nadźwiękswojegoimieniaodwróciłagłowę. Zamglonywzrokzajaśniałrozpoznaniem.
Ścisnęłajegorękę,uśmiechnęłasię, wargidrgnęły;potemnagległowaopadła.Spała.Siedział
patrzącnanią,szukałw tymsteranymciele, szukał- i dopatrywałsię -tamtejmłodejtwarzy,co
pochylałasię nadjegodzieciństwemw Malpais,wspomniałzamknąwszyoczy jejgłos, jejruchy,
wszystkiezdarzeniaichwspólnegożycia.„Tenktobakterietępićchce,czystąmawannęi wc”.Jak
onapięknieśpiewała!Itedziecięcewierszyki,jakżeczarodziejskodziwnei tajemnicze!
A, B, C,witaminaD:
Tłuszczjestw wątrobie,tranwielorybśle.
Poczułgorącełzy wzbierającepodpowiekami,gdywspomniałtesłowai wyśpiewującyje
głos Lindy.Ilekcjeczytania;Alamakota,tokot,atoAla;i Wskazówki praktyczne dla bet
zatrudnionych w składach embrionów. Idługiewieczoryprzyogniulublatemnatarasiemałego
domku,gdyopowiadałamuoTamtymŚwiecie spozarezerwatu:oowympięknym,pięknym
TamtymŚwiecie, któregowspomnienie,wspomnienieniebios,rajudobrai piękna,ciągle
przechowywałnietknięte,nieskażoneprzezkontaktz realnościątegootorealnegoLondynu,tych
rzeczywistychcywilizowanychmężczyzni kobiet.
Nagłyjazgotpiskliwychgłosikówkazałmuotworzyćoczy;otarłszyszybkołzy, rozejrzałsię
wokoło.Bezkresny,zdawałosię, strumieńidentycznychośmioletnichchłopcówwlewałsię dosali.
Bliźniacy,jedenzadrugim,jedenzadrugim- koszmar.Twarze,jednapowielonatwarz-bobyła
tylkojednawśródtegomnóstwapostaci- patrzyłagapiowato,niemalcałąwypełniałynozdrzai
wodnistewybałuszoneoczy. Ubraniamielikolorukhaki.Wszystkieustapółotwarte.Wchodzili
piszcząci gadając.Zdawałosię, że salęoblazłyrobaki.Rozproszyłysię międzyłóżkami,wyłaziły
nanie,wpełzałypodnie,zaglądałydoskrzynekodbiornikówtelewizyjnych,wykrzywiałysię do
pacjentów.
Lindazdziwiłaichi przestraszyła.Chłopcyzbilisię w gromadkęw nogachjejłóżka,patrząc
z wylękłą,tępąciekawościązwierzątzaskoczonychnagleprzezcoś imnieznanego.
- O,patrzcie,patrzcie!- mówilidosiebiecichymi,przestraszonymigłosami.-Cojejjest?
Czemutakatłusta?
Nigdydotądniewidzielitegorodzajutwarzy- nigdyniewidzielitwarzy,któraniebyłaby
młodai jędrna,ciała,którebystraciłoszczupłośći prostąsylwetkę.Wszystkieinneumierające-
kobietysześćdziesięcioletnie- wyglądałyjakdziewczątka.Linda,w wiekuczterdziestuczterechlat,
byłaprzynichniczympotwór,obrazstarościw stanierozkładu.
- Okropna,nie?- szeptalichłopcy.- Popatrz,jakiemazęby!
Spodłóżka,międzykrzesłemJohnaaścianą,wychynęłanaglemałpiatwarzchłopcai
zaczęłasię wpatrywaćw uśpionątwarzLindy.
- Ale... - odezwałsię, lecz rozpoczętezdanieprzerodziłosię we wrzask.Dzikuschwyciłgo
bowiemzakołnierz,uniósłwysokonadkrzesłoi dawszyzdrowow ucho,wyjącegoodrzuciłod
łóżka.
Wrzaskisprawiły,że naratunekprzybiegłagłównapielęgniarka.
- Copanmuzrobił?- zawołałaze złością.- Nie wolnopanubićdzieci.
- Toniechsię trzymająz dalaodtegołóżka.- GłosDzikusadrżałz oburzenia.- Cotuw
ogóle robiąci brudnigówniarze?Towstrętne!
- Wstrętne?Ale ocóż panuchodzi?Warunkowanietanatyczne.Iostrzegampana- mówiła
dalejgłosempełnymwściekłości- jeślibędziepanprzeszkadzałw warunkowaniut,ozawołam
portierówi wyrzucąpana.
Dzikuswstałi zrobiłkilkakrokóww jejstronę.Jegoruchy,atakżewyraztwarzybyłytak
groźne,że pielęgniarkacofnęłasię w popłochu.Znajwyższymwysiłkiemsię opanowałi
odwróciwszysię w milczeniu,usiadłprzyłóżku.
Nieco uspokojonym,choćpełnymgodności,azarazemnieconiepewnymi nieufnymtonem
powiedziała:
- Jaostrzegałam.Więcniechpanuważa.
Zabrałajednakdwóchszczególnieciekawskichi poleciłaimprzyłączyćsię dogryw łapaj-
zatrzask,którąjedenz jejkolegówprowadziłnadrugimkońcusali.
- Toleć teraz,kochanie,naszklankęroztworukofeiny- zwróciłasię dodrugiejpielęgniarki.
Użycie kierowniczegoautorytetupodbudowałojejsamopoczuciei wiaręw siebie.
- No, dzieci,dalejże!- zawołała.
Lindaporuszyłasię niespokojnie,otwarłanachwilęoczy, rozejrzałasię wokołoniezbyt
przytomnymwzrokiem,apotemznowuzapadław sen.SiedzącobokniejDzikusstarałsię z
wysiłkiemodzyskaćnastrójsprzedparuminut.„A,B, C,witaminaD”,powtórzyłw myśli,tak
jakbytesłowabyłyzaklęciemzdolnymprzywrócićdożyciamartwąprzeszłość.Jednakżezaklęcie
niedziałało.Pięknewspomnieniauparcieodmawiałypowrotu;jedynymco odrażająco
zmartwychwstawało,byłazazdrość,brzydotai ubóstwo.Popěi krewspływającaz jego
skaleczonegoramienia;Lindaśpiącaw sposóbbudzącyodrazę,muchybzyczącewokółmeskalu
rozlanegonapodłodzeobokłóżka;chłopcywykrzykującyprzezwiska,gdyszłaprzezwieś... Och
nie,nie!Zamknąłoczy, potrząsnąłgłową,byodpędzićtewspomnienia.„A,B, C,witaminaD...”
Usiłowałpomyślećoczasach,gdysiedziałjeszczeuniejnakolanach,aonaobejmowałago
ramionamii śpiewałamu,długo,kołyszącgo dosnu.„A,B, C,witaminaD, witaminaD, witamina
D...”
SupergłosowyWurlitzerianaprzeszedłdołkającegocrescenda;naglewerbenaustąpiła,dając
w systemiecyrkulacjizapachówmiejscesilnejwonipaczuli.Lindaporuszyłasię, przebudziła,przez
paręsekundspoglądałaze zdziwieniemnapółfinały,apotem,uniósłszytwarzi wykonawszyjeden
czy dwawdechynowegoaromatu,uśmiechnęłasię nagle- uśmiechemdziecinnegozachwytu.
- Popě- zamruczałai zamknęłaoczy. - Och,jakjatolubię,jakja...- Westchnęłai napowrót
zatonęław poduszkach.
- Linda!przemówiłbłagalnymtonemDzikus.- Nie poznajeszmnie!- Takbardzosię starał,
ze wszystkichsil;dlaczegoonasamaniepozwałamuzapomnieć?Ścisnąłjejbezwładnądłońz całej
siły, jakgdybychciałjązmusićdopowrotuz tegosnuo niegodnychprzyjemnościach,z tych
niskichi wstrętnychwspomnień- dopowrotuw teraźniejszość,w rzeczywistość;teraźniejszość
przerażającąr,ealnośćstraszną- aleprzecieżdoniosłą,znaczącą,szalenieważnąwłaśniez racji
bliskościtego,co czynijątakzatrważającą.
- Linda,niepoznajeszmnie?
Poczułw odpowiedzisłabyuściskdłoni.Łzystanęłymuw oczach.Pochyliłsię i pocałował
ją.
Jejwargirozchyliłysię.
- Popě!- szepnęłaznowu,i byłoto,jakbyktośrzuciłmuw twarzbryłągnoju.
Naglepoczułw sobieprzypływgniewu.Porazdrugizahamowananamiętnośćjegosmutku
znalazłasobieinneUjście:przerodziłasię w namiętnośćszalonejwściekłości.
- Ależ jajestemJohn!- krzyczał.- JestemJohn!- Iw obłędzierozpaczychwyciłjąza
ramionai trząsłjejciałem.
OczyLindyotwarłysię;widziałago,rozpoznawała- „John!”- alerzeczywistątwarz,
rzeczywistegwałtowneręceumiejscawiaław świecie swejwyobraźni,pośródwłasnych,osobistych
skojarzeńz woniąpaczulii super-Wurlitzeremp,ośródodmienionychwspomnieńi osobliwie
przekształconychdoznańskładającychsię nawszechświatjejsnu.RozpoznawałaJohna,swojego
syna,alebyłdlaniejintruzemw rajskimMalpais,gdzieodbywałazPopěswąpodróżsomatyczną.
Czułazłość, gdyżlubiłaPopě,aJohnniąpotrząsał,boPopěleżałtuw łóżku- takjakbybyłow tym
coś złego, takjakbywszyscy cywilizowaniludzieniepostępowalipodobnie.„Każdynależydo
każ...”Jejgłos nagleosłabidoledwodosłyszalnegorzężenia;brakowałojejpowietrza;ustaotwarły
się;uczyniłarozpaczliwywysiłek,bynapełnićpłuca,alewydawałosię, że zapomniałanaglesztuki
oddychania.Usiłowałakrzyknąć- aleniezdołaławydaćzsiebiegłosu;tylkogrozaw otwartych
szerokooczachdawałaznaćo jejcierpieniu.Uniosładłoniedogardła,potemzakrzywionepalce
zaczęłydrapaćpowietrze- powietrze,którymniepotrafiłajużoddychać,powietrze,któreprzestało
dlaniejistnieć.
Dzikus,zerwawszysię z krzesła,stałpochylonynadnią.
- Coz tobą,Linda?Coz tobą?- Jegogłos brzmiałbłagalnie;zdawałsię prosićo uspokojenie
jegoprzestrachu.
Spojrzenie,jakienańskierowała,niosłow sobiebezgranicznągrozę- grozęi, jakmusię
wydało,wyrzut.Usiłowałasię unieść,lecz opadłabezsilnienapoduszki.Twarzmiałastraszliwie
wykrzywioną,wargisine.
Dzikusodwróciłsię i popędziłw głąbsali.
- Szybko,szybko!- wołał.- Szybkotutaj!
Stojącaw środkupierścieniabliźniątgrającychw łapaj-zatrzaskgłównapielęgniarka
obejrzałasię. Początkowezdziwienieniemalnatychmiastprzerodziłosię w dezaprobatę.
- Proszęniekrzyczeć!Tusądzieci- powiedziałamarszczącbrwi.-Możepan
rozwarunkować...Ależ co panrobi?- Dzikusprzedzierałsię przezpierścień.-Ostrożnie!- Jakiś
chłopieczapłakał.
- Szybko,szybko!- Złapałjązarękaw,pociągnąłzasobą.-Szybko!Cośsię jejstało.
Zabiłemją.GdydotarlidołóżkaLindanieżyła.
Dzikusstałprzezchwilęw milczeniu,skamieniały,potemupadłnakolanaprzedłóżkiemi
zakrywszytwarzrękamiwybuchnąłniepowstrzymanympłaczem.
Pielęgniarkastałazdezorientowana,przenoszącwzrokzklęczącejprzyłóżkupostaci
(skandalicznywystęp!)nabliźniaków(biednedzieci),którzyprzerwaliterazzabawęi gapilisię z
przeciwległegokońcasali,gapilisię wszystkimiswymioczymai nozdrzaminaszokującąscenę
przyłóżkunumerdwadzieścia.Czypowinnadoniegoprzemówić?Spróbowaćprzywołaćgodo
porządku?Przypomniećmu,gdziesię znajduje?Iile złamożewyrządzićtymbiednym
niewiniątkom?Psującswoimniesmacznymwrzaskiemcałeichuwarunkowanietanatyczne- tak
jakbyśmierćbyłaczymśstrasznym,takjakbybyłsenso kogokolwiekrobićtyleszumu!Tomoże
zrodzićw nichjaknajgorszewyobrażeniao sprawie,możezwieść ichkucałkowicieniewłaściwym,
w najwyższymstopniuantyspołecznymreakcjom.
Podeszłabliżeji dotknęłajegoramienia.
- Nie mógłbysię panopanować?- odezwałasię cichym,gniewnymgłosem.Obejrzawszysię
jednakujrzała,że z półtuzinabliźniakówpowstałoz podłogii zmierzakuniejprzezsalę.Krągsię
rozsypywał.Zachwilę...Nie, ryzykobyłozbytwielkie;całagrupaBokanowskiegomożesię cofnąć
w warunkowaniuo sześć, siedemmiesięcy.Pospieszyłakuswymzagrożonympodopiecznym.
- No, ktochceekleraczekoladowego?- zawołaławesołymtonem.
- Ja!- wrzasnęłachóremcałagrupaBokanowskiego.Łóżkonumerdwadzieścianatychmiast
poszłow zapomnienie.
- OBoże, Boże, Boże - powtarzałDzikus.Wśródzamętusmutkui poczuciawiny,które
wypełniałyjegoumysł,przebijałosię tylkotojednoartykułowanesłowo. - Boże - szeptał.- Boże...
- Coonmówi?- gdzieśtużobokrozległsię piskliwygłos, przebijającyprzezzaśpiewy
super-Wurlitzera.
Dzikusdrgnąłgwałtowniei odsłaniająctwarzobejrzałsię. Pięciubliźniakówkolorukhaki,
każdyz kawałkiemdługiegoekleraw prawejdłoni,z twarzamirozmaicieumazanymiczekoladą
stałow rządku,gapiącsię nańmałpimwzrokiem.
Pochwycilijegospojrzeniei uśmiechnęlisię wszyscy jednocześnie.Jedenz nichwskazał
końcemeklera:
- Onajestnieżywa?- zapytał.
Dzikusprzezchwilępatrzyłnanichw milczeniu.Potemw milczeniupowstałz klęczek,w
milczeniuruszyłpowolikuwyjściu.
- Onajestnieżywa?- dopytywałsię ciekawskibliźniakdrepczącujegoboku.
Dzikusspojrzałnańi, nadalbezsłowa,odepchnąłgo odsiebie.Bliźniakzacząłwyć. Dzikus
nawetsię nieobejrzał.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
ObsługaSzpitalaUmierającychprzyParkLaneskładałasię ze stusześćdziesięciudwudelt
podzielonychnadwiegrupyBokanowskiegozłożoneodpowiednioz osiemdziesięciuczterech
rudowłosychkobieti siedemdziesięciumężczyzn,długogłowychbrunetów.Oszóstej,po
zakończeniudniapracy,obiegrupyzbierałysię w holuszpitalai otrzymywałyzrąkdyżurnego
podskarbnikaswe racjesomy.
Wyszedłszyz windyDzikusdostałsię w samśrodektegotłumu.Myśljegozajętabyła
jednakczyminnym- śmiercią,smutkiem,poczuciemwiny;bezwiednie,mezdającsobiesprawyz
tego,co robi,zacząłprzepychaćsię przeztłum.
- Gdziesię pchasz?No co jest,uważajno!
Głoswysokii głos niski(tylkotedwagłosy z licznychgardeł)pisnąłi zawarczał.
Zwielokrotnionenieskończenie,niczymprzezrządluster,dwietwarze,jednagładka,piegowata,
krągła,w pomarańczowejaureoliwłosów, drugapociągła,ptasiodzioba,pokrytadwudniowym
zarostem,ze złościązwróciłysię kuniemu.Do jegoświadomościprzedarłysię ichsłowa,za
pośrednictwemzaśżeberostreszturchnięciałokciami.Razjeszczepowróciłdorzeczywistości,
rozejrzałsię, uświadomiłsobie,co widzi- uświadomiłsobieze zgroząi wstrętemtędokuczliwą
zmoręjegodnii nocy,zmoręwpełzającejwszędzienierozróżnialnejjednakowości.Bliźnięta,
wszędziebliźnięta...Niczymrobactwooblazłyi skalałytajemnicęśmierciLindy.Terazznowu
robactwo,tyleże większe,w pełnidorosłe,pełzłopojegosmutkui skrusze.Przystanąłi wzrokiem
zdumionymi wstrząśniętymomiatałtłumbarwykhaki,w któregośrodkusię znalazł,wyższy od
niegoo głowę. „Jakżejestwiele dobrychstworzeńnaświecie!”Melodyjnesłowadrwiłyzeń
bezlitośnie.„Jakapięknajestludzkość!Onowywspaniałyświecie...”
- Rozdziałsomy!- zawołałdonośnygłos. - Wkolejnościproszę.Pospieszyćtam,
pospieszyć!
Otwarłysię drzwi,wniesionodoholustółi krzesła.Głosnależałdodorodnegoalfy,który
wkroczyłniosącczarnążelaznąkasetę.Oczekującebliźniętawydałypomrukzadowolenia,
zapominającnatychmiastoDzikusie.Ichuwagęprzyciągałaterazczarnakaseta,którąmłody
człowiekumieściłnastolei zajmowałsię terazotwieraniemjej.Wiekouniosłosię.
- Oo-och!- jęknęłacałastosześćdziesiątkadwójkaniczymnapokazieognisztucznych.
Młodyczłowiekwyjąłgarśćmałychfiolek.
- Terazproszępodchodzić- rzekłwładczymtonem.- Pokolei.Ibeztłoku.
Pokolei,beztłokubliźniętapodchodziły.Najpierwdwumężczyzn,potemkobieta,potem
mężczyzna,potemtrzykobiety,potem...
Dzikusstałi patrzył.„Onowywspaniałyświecie, o nowywspaniałyświecie...”Melodia
tychsłów zdawałasię w jegoumyślezmieniaćton.Drwiłyzeńpośródjegonędzyi żałości,drwiły
zeńz jakżeniesłychanymcynizmem!Chichoczącszatańsko,podkreślałyodrażającą,budzącą
mdłościbrzydotęowejmarynocnej.Iotonagleodtrąbiływezwaniedobroni.„Onowywspaniały
świecie!”Mirandaobwieszczałamożliwośćpiękna,możliwośćprzemianynawetmarynocnejw coś
godnegoi szlachetnego.„Onowywspaniałyświecie!”Tobyłowyzwanie,rozkaz.
- Bez tłokutam,co jest!- krzyknąłze złościądyżurnypodskarbnikZ. atrzasnąłwiekokasety.
- Nie będęwydawał,dopókiniebędzieporządku.
Deltyzamruczały,przezchwilęszturchałysię trochęnawzajem,poczymnastałspokój.
Groźbabyłaskuteczna.Pozbawieniesomy- strachpomyśleć!
- No, teraztoco innego- powiedziałmłodyczłowieki otwarłkasetę.
Lindabyłaniewolnicą,Lindaumarła;pozostalipowinniżyć w wolności,aświatwinienstać
się piękny.Zadośćuczynienie,obowiązek.InagleDzikusujrzałjasno,co musiuczynić;byłotojak
otwarcieżaluzji,jakrozsunięciekurtyny.
- Proszępodchodzić- poleciłdyżurnypodskarbnik.
Następnakobietaw strojukhakipodeszła.
- Stać!- zawołałDzikusdonośnym,dźwięcznymgłosem.-Stać!
Przepchnąłsię dostołu;deltypatrzyłynaniegoze zdziwieniem.
- Fordzie!- szepnąłdyżurnypodskarbnikwstrzymującoddech.- ToDzikus.- Dyżurny
przeląkłsię.
- Posłuchajcie,zaklinamwas- poważnymgłosemzacząłDzikus.-Użyczcie miuwagi...-
Nigdyprzedtemnieprzemawiałpubliczniei czuł,jaktrudnomuwyrazićto,co chciałpowiedzieć.-
Nie bierzcietychstrasznychpigułek.Totrucizna!Trucizna!
- Panie...Dzikus- uśmiechającsię pojednawczozacząłdyżurnypodskarbnik- czy
zechciałbymipanpozwolić...
- Truciznadladuszyi ciała.
- Tak,tak,aleniechmipanpozwolidokończyćrozdziału,zgoda?No, bądźtakdobry.- Z
ostrożnąserdecznością,gestempogromcydzikiegozwierzęciapoklepałDzikusaporamieniu.-
Chciałbymtylko...
- Nigdy!- wołałDzikus.
- No słuchaj,mójstary...
- Wyrzućcietowszystko,tęstrasznątruciznę.
Słowa:„Wyrzućcietowszystko”,poprzezpowłokęniezrozumieniaprzedarłysię do
świadomościdelt.Tłumwydałgniewnypomruk.
- Przynoszęwamwolność- mówiłDzikuszwracającsię kubliźniętom.- Przynoszę...
Dyżurnypodskarbnikniesłyszałjużreszty;wymknąwszysię zholuwertowałpospiesznie
książkętelefoniczną.
- Wmieszkaniugo niema- podsumowałBernard.- Wmoimteżnie,uciebietakżenie.W
„Aphroditaeum”nie,w Ośrodkuaniw Instytucieteżnie.Dokądonmógłpójść?
Helmholtzwzruszyłramionami.Wróciliz pracyspodziewającsię, że Dzikusbędzienanich
czekałw tymlubinnymspośródichzwykłychmiejscspotkań,atupoczłowiekuaniśladu.Co
zresztąbyłodośćdenerwujące,bomielizamiarwpaśćdoBiarritzczteromiejscowym
sportikopteremHelmholtza.Spóźniąsię nakolację,jeśliDzikuswkrótcenienadejdzie.
- Poczekamyjeszczepięćminut- oświadczyłHelmholtz.- Jeślisię niezjawi,to...
Przerwałomudzwonienietelefonu.Podniósłsłuchawkę.
- Halo!Tak,przytelefonie.- Potem,podłuższejprzerwienasłuchanie:- Fordamać!-
zaklął.- Zaraztambędę.
- Cojest?- zainteresowałsię Bernard.
- Tofacetze szpitalaprzyParkLane,mójznajomy- odparłHelmholtz.-Dzikustamjest.
Zdajesię, że zwariował.Wkażdymrazietopilne.Leciszze mną?
Popędzilirazemdowindy.
- A czyż wy chceciebyćniewolnikami?- mówiłwłaśnieDzikus,gdywchodzilidownętrza
szpitala.Twarzmupłonęłarumieńcem,oczy jarzyłysię blaskiemzapałui oburzenia.-Czyżchcecie
byćdziećmi?Tak,dziećmi,którekwiląi rzygają- dodałzirytowanyichzwierzęcątępotą,która
zmuszałagodociskaniaobelgamiw tych,którychprzyszedłwyzwalać.Obelgistukałygłuchoo
grubąpowłokęichgłupoty;patrzylinaniegoz tępymwyrazemponurejniechęciw oczach.„Tak,
rzygają!”,wołał.Smuteki wyrzutysumienia,współczuciei obowiązek- wszystkotoposzłoterazw
zapomnienie,zostałoniejakowchłonięteprzezostrą,przemożnąnienawiśćdotychnawpół
zwierzęcychpotworów.
- Czyżniechceciebyćwolni,byćludźmi?Nie rozumieciepewnienawet,co znacząsłowa
ludzkośći wolność?- gniewprzydawałpotoczystościjegowymowie;słowapłynęłyłatwo,szybkim
strumieniem.
- Nie rozumiecie?- powtórzył,altnieotrzymałodpowiedzi.-Dobrzewięc - ciągnąłponuro-
jawasnauczę;uczynięwaswolnymi,czy chcecietego,czy nie.- Ipchnąwszyokienniceokna
wychodzącegonadziedziniecszpitala,zacząłgarściamiwyrzucaćfiolkisomy.
Przezchwilętłumkhakimilczałskamieniały,ze zdumieniemi groząpatrzącnatakohydne
świętokradztwo.
- Onzwariował- szepnąłBernardzapatrzonyszerokootwartymioczyma.- Zabijągo.Za...-
Wielkikrzykpodniósłsię naglez tłumu;zamachaływ stronęDzikusagroźniezaciśniętepięści.-
Pomóżmu,Fordzie!- rzekłBernardi odwróciłwzrok.
- Fordpomagatym,którzysobiesamipomagają.- Ize śmiechem,i tośmiechemradosnym,
Helmholtzprzepchnąłsię przeztłum.
- Wolnymi,wolnymi!- krzyczałDzikusi jednąrękąwyrzucałnadalsomę,adrugątłukłw
nierozróżnialnegębynapastników.-Wolnymi!- i otonagleHelmholtzbyłjużujegoboku...zacny
staryHelmholtz...!i teżtłukł- ludźmi!- i teżrazporazsięgałgarściąpofiolki.- Tak,ludźmi,
ludźmi!- i jużpotruciźnie.Podniósłkasetęi ukazałimpusteczarnewnętrze.-Jesteściewolni!
Deltyzawyływ przypływiezdwojonejfurii.
- Tokoniecz nami- szepnąłBernardplączącsię poobrzeżupolawalki,poczympod
wpływemnagłegoimpulsurzuciłsię impomagać,potemjednakzreflektowałsię i zatrzymał;
zawstydzonyruszyłznowu;potemznowustopi staltakupokorzonyswoimniezdecydowaniem-
jeśliimniepomoże,toonimogązginąć,jeśliimpomoże,tozginieon- gdy,Fordowidzięki!nasalę
(wyłupiasteoczy i świńskieryjegazowychmasek)wpadłapolicja.
Bernardpopędziłnaspotkanie.Machałrękami;nareszciedziałał,nareszciecoś robił.
Krzyczącrazporaz„napomoc!”,corazgłośniej,takabyprzekonaćsamegosiebie,że pomaga.
- Napomoc!Napomoc!NA POMOC!
Policjanciodepchnęligoz drogibiegnącdoswojejroboty.Trzejz nichzprzypiętychdo
plecówrozpylaczystrzelałow powietrzegęstymiobłokamiparysomatycznej.Dwóchinnych
instalowałoprzenośnąszafęgrającąmuzykisyntetycznej.Czterechpozostałychwdarłosię w tłumi
plującpłynemz lufpistoletówwodnychnabitychchloroformem,kładłojednegopodrugimco
bardziejkrewkichwalczących.
- Szybko,szybko!- darłsię Bernard.- Zabijąich,jeślisię niepospieszycie.Zab...och!-
Zirytowanyjegopaplaniną,jedenzpolicjantówpoczęstowałgo nabojemz pistoletuwodnego.Przez
jednąlubdwiesekundyBernardstalchwiejącsię niepewnienanogach,którejakbynagleutraciły
kości,ścięgnai mięśnie,stającsię słupamizwykłejgalarety,apotemjużnawetniegalarety:wody,I
osunąłsię bezwiednienapodłogę.
Naglez syntetycznejszafygrającejprzemówiłGlos.GlosRozsądku,GłosDobrego
Samopoczucia.Rolkaścieżkidźwiękowejrozwijałasię odtwarzającSyntetycznąMowę
AntyrozruchowąNumerDwa(ŚredniaSiłaOddziaływania).Zsamejgłębinieistniejącegoserca
Głoswyrzekł:„Przyjaciele,przyjaciele!- tonemtakpodniosłym,pełnymtakniezmiernieczułego
wyrzutu,że nawetoczy policjantówukrytezagazmaskamizaszkliłysię namoment- poco to
wszystko?Czyżnieczujeciesię dobrzei szczęśliwie we wspólnocie?Dobrzei szczęśliwie -
powtórzyłGłos.- Zaprzestańcie,zaprzestańciejuż.- Zadrżał,opadłdoszeptui nachwilęucichł.
Potemzacząłznowu,tonemtęsknejpowagi:- Och,jakżepragnę,byściebyliszczęśliwi. Jakże
pragnębyściebylidobrzy!Zaklinam,zaklinam,bądźciedobrzyi...”
PodwóchminutachGłosi oparysomyodniosłyskutek.Płaczącdeltyściskałysię i całowały
- półtuzinowegrupkiobejmującychsię bliźniąt.NawetHelmholtzi Dzikusbylibliscyłez. Zkasy
przyniesiononowyprzydziałfiolek;szybkoodbyłsię nowyrozdziałi przyakompaniamencie
nabrzmiałegouczuciembarytonuGłosuślącegopożegnaniabliźniętarozeszłysię szlochając
rozdzierająco.„Zegnajcie,moinajdrożsiprzyjaciele,najdrożsiprzyjaciele,niechwasFordmaw
swejopiece!Żegnajcie,moinajdrożsi,najdrożsiprzyjacie-je,niechwasFordmaw swejopiece.
Żegnajcie,moinajdrożsi...”
Gdyzniknęłaostatniadelta,policjantwyłączyłszafę.AnielskiGłosumilkł.
- Pójdzieciebezoporu- zapytałsierżant- czy będziemymusieli...-ukazałostrzegawczo
pistoletwodny.
- Otak,bezoporu- odrzekłDzikus,dotykającatorozciętejwargi,atopodrapanejszyi, ato
ukąszenialewejdłoni.
TakżeHelmholtz,ciąglejeszczez chusteczkąukrwawiącegonosa,kiwnąłgłowąna
potwierdzenie.
Przebudziwszysię i odzyskawszywładzęw nogach,Bernardzdecydowałsię w tymwłaśnie
momencieulotnići możliwienajdyskretniejzacząłprzemykaćkudrzwiom.
- Hej,tytam- zawołałsierżant,apolicjanto świńskimryjugazmaskipospieszyłprzezsalęi
położyłrękęnaramieniuBernarda.
Tenodwróciłsię z wyrazemobrażonejniewinności.Ucieka?Nawetmutonieprzyszłodo
głowy.
- Ale doprawdynierozumiem- powiedziałdosierżanta- naco jajestemwampotrzebny.
- Tyjesteśprzyjacielemzatrzymanych,tak?
- No... - zacząłBernardi zawahałsię. Cóż,niesposóbtemuzaprzeczyć.- No... jestem...i co
z tego?
- Topójdzieszz nami- poleciłsierżanti ruszyłprzodem,prowadzącgrupędodrzwi,apotem
w stronęautapolicyjnego,któreczekałonazewnątrz.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Pokój,doktóregoichwprowadzono,byłgabinetemzarządcy.
- JegoFordowskaWysokośćzaraznadejdzie- lokajgammapozostawiłichsamych.
Helmholtzroześmiałsię głośno.
- Wyglądatobardziejnakofeina-partyniżnasąd- powiedziałi zagłębiłsię w najbardziej
zbytkownyz miękkichfoteli.- No, trzymajsię, Bernard- dodałrzuciwszyokiemnapozieleniałą,
nieszczęśliwątwarzprzyjaciela.JednakżeBernardniechciałsię trzymać;bezsłowaodpowiedzi,
nawetniespojrzawszynaHelmholtzausiadłnanajbardziejniewygodnymkrześle,wybranym
rozmyślniew nieokreślonejnadzieiprzebłaganiajakośgniewusił wyższych.
TymczasemDzikusobchodziłniespokojniepomieszczenie,z niedbałymzainteresowaniem
przypatrującsię książkomstojącymnapółkach,rolkomścieżkidźwiękoweji szpulomczytatorów
zgromadzonychw ponumerowanychgablotach.Nastolepodoknemleżałopasłytomoprawnyw
miękką,czarnąimitacjęskóryi ozdobionyogromnymizłotymiT.Wziąłksięgęi otworzył.MOJE
ŻYCIEIDZIEŁO,przezPANANASZEGOFORDA.Wydałojąw DetroitTowarzystwo
KrzewieniaWiedzyFordowskiej.Kartkowałniespiesznietom,tuprzeczytałzdanie,ówdzieakapiti
właśniedochodziłdowniosku,że księgago nieinteresuje,gdydrzwisię otwarłyi rezydujący
zarządcanaEuropęZachodniąwszedłżwawymkrokiemdopokoju.
MustafaMonduścisnąłdłońwszystkimtrzem,lecz odezwałsię tylkodoDzikusa.
- A więc niepodobasię panuzbytniocywilizacja?-rzekł.
Dzikusspojrzałnaniego.Uprzedniozdecydowanybyłkłamać,awanturowaćsię, pozostać
obojętnym,lecz zachęconypogodnym,inteligentnymwyrazemtwarzyzarządcy,postanowiłmówić
prawdę,wprosti bezogródek.
- Nie - potrząsnąłgłową.
Bernarddrgnąłi spojrzałz przerażeniem.Cosobiepomyślizarządca?Być uznanymza
przyjacielaczłowieka,którystwierdza,że nielubicywilizacji,stwierdzaotwarcie,i todozarządcy-
towproststraszne.
- Ależ John...- zaczął.SpojrzenieMustafyMondasprawiło,że zamilkłupokorzony.
- Oczywiście- przyznałDzikus- jestparęmiłychrzeczy.Tacałamuzykaw powietrzu...
- Niekiedytysiącdźwięcznychstrunmiw uszachbrzmi,niekiedygłosy.
TwarzDzikusapojaśniałaodnagłejradości.
- Czytałpanto?- zapytał.- Myślałem,że tuw Angliiniktnieznatejksiążki.
- Prawienikt.Jestemjednymspośródbardzonielicznych.Rozumiepan,tojestzakazane.
Ponieważjednakjatutajustanawiamprawa,więc i jamogęjełamać.Bezkarnie,panieMarks-
dodał,zwracającsię doBernarda.- Czegopan,obawiamsię, niemożeczynić.
Bernardjeszczegłębiejzapadłw otchłańswejnędzy.
- Ale dlaczegotojestzakazane?- zapytałDzikus.Podekscytowanyspotkaniemczłowieka,
któryczytałSzekspira,natychmiastzapomniało wszystkiminnym.
Zarządcawzruszyłramionami.
- Bo jeststare,tozasadniczypowód.Rzeczystarenamtuniepotrzebne.
- Nawetgdysąpiękne?
- Zwłaszczawtedy,gdysąpiękne.Pięknowabi,amyniechcemy,żebyludziwabiłyrzeczy
stare.Chcemy,żebylubilitylkoto,co nowe.
- Ale tonowejesttakiegłupiei okropne.Tesztuki,w którychnictylkohelikopterylatają
tami nazadi czujesię pocałunkiaktorów.- Skrzywiłsię. - Kozłyi małpy!- Tylkow słowachOtella
znajdowałnależytywyrazdlaswejpogardyi nienawiści.
- Miłe,oswojonezwierzątka,bądźco bądź- mruknąłzarządca.
- DlaczegonieoglądająOtella zamiasttamtegoświństwa?
- Powiedziałemjużpanu;jeststary.A pozatymniezrozumieliby.
Tak,istotnie.WspomniałśmiechHelmholtzanadRomeem i Julią.
- No więc - rzekłpochwili- coś nowego,co przypominałobyOtella, aco mogliby
zrozumieć.
- Takąwłaśnierzeczchcielibyśmywszyscy napisać- odezwałsię Helmholtz,przerywając
długąchwilęmilczenia.
- Inigdyjejnienapiszecie- stwierdziłzarządca.- Jeślibybowiemnaprawdęprzypominała
Otella, niktbyjejniezrozumiał,choćbybyłaniewiedziećjaknowa.A gdybybyłanowa,nie
mogłabyzapewneprzypominaćOtella.
- Dlaczegonie?
- Właśnie,dlaczegonie?- powtórzyłHelmholtz.
Onteżzapomniałoniemiłychokolicznościachtegospotkania.Tylkopozieleniałyz lękui
trwogiBernardpamiętał;tamcijednakżeniezwracalinańuwagi.
- Dlaczegonie?
- Bo naszświatjestinnyniżświatOtella.Nie możnaprodukowaćautniemającstali,nie
możnatworzyćtragediibezspołecznejniestabilności.A dziśświatjeststabilny.Ludziesą
szczęśliwi;otrzymująwszystko,czego zapragną,anigdyniepragnączegoś, czego niemogą
otrzymać.Sązamożni,bezpieczni,zawszezdrowi;niebojąsię śmierci;żyjąw staniebłogiej
niewiedzyonamiętnościachi starości;nieprześladująichmatkii ojcowie;niemajążon,dzieci,
kochankówanikochanek,budzącychsilneuczucia;sątakuwarunkowaniż,e praktycznieniesąw
staniepostępowaćinaczej,niżpowinni.A jeślicoś niegra,pozostajesoma,którąpan,panieDzikus,
wyrzucaprzezoknow imięwolności.Wolności!Roześmiałsię. - Oczekiwaćoddeltrozumienia,co
tojestwolność!A potem,żebyrozumiałyOtella! Omójpoczciwychłopcze!
Dzikusmilczałprzezchwilę.
- Mimowszystko- powtórzyłz uporem- Otello jestdobry,jestlepszyniżteczuciofilmy.
- Oczywiście,że tak- przystałzarządca.- Ale towłaśniecena,jakąmusimypłacićza
stabilność.Trzebabyłowybieraćmiędzyszczęśliwościąatym,co zwanejestsztukąprzezdużeer.
Poświęciliśmysztukę.Mamyw zamianczuciofilmyi organywęchowe.
- Ale onenicnieznaczą!
- Znacząsamew sobie;znacząobfitośćmiłychdoznańupubliczności.
- Ależ... totworzyjakiśidiota.
Zarządcaroześmiałsię.
- Nie jestpanzbytuprzejmydlaswego przyjaciela,panaWatsona.Tojedenz naszych
najlepszychinżynierówemocyjnych...
- Onmarację- rzekłponuroHelmholtz.- Tojestidiotyczne.Pisać,gdyniemanicdo
powiedzenia...
- Zgoda.Ale towłaśniewymagamaksymalnejpomysłowości.Produkujecieautaze
znikomejilości stali,dziełasztukipraktyczniez niczego,jedyniezczystychwrażeń.
Dzikuspotrząsnąłgłową.
- Towszystkojestdlamniewprostokropne.
- Bardzomożliwe.Faktycznaszczęśliwość zawszewypadabladonatlespodziewanej
nagrodyzanędzę.No i rzeczjasnastabilnośćniejesttakefektownajakniestabilność.Zadowolenie
zaśniemaw sobietejaureoli,jakazdobiszlachetnąwalkęz nieszczęściem,niemamalowniczości
cechującejwalkęz pokusąlubupadekz powodunamiętnościlubzwątpienia.Szczęśliwość nigdy
niebywawzniosła.
- Być może- przyznałDzikuspochwilimilczenia- aleczy musibyćtakmarnajakte
wszystkiebliźnięta?- Przetarłdłoniąoczy, jakgdybychciałusunąćzapamiętanyobraztychdługich
szeregówidentykówprzystołachmontażowych,tychkolejekbliźniątuwejścianastację
jednoszynówkiw Brentford,tychludzkichrobakówpełzającychwokółśmiertelnegołożaLindy,tej
mnogościpowtórzeńjedneji tejsamejtwarzyujegonapastników.Spojrzałnaswązabandażowaną
lewądłońi zadrżał.- Okropne!
- Ale jakieużyteczne!Widzę,że nieprzepadapanzagrupamiBokanowskiego;zapewniam
panajednak,że stanowiąonefundament,naktórymwspierasię wszystkoinne.Sążyroskopem,
którynadajestabilnośćrakiecieRepublikiw jejrównymlocie. -Głębokigłos wibrował;
gestykulującedłoniezagarniałyprzestrzeńi wskazywałypędniezwyciężonejmaszyny;oracja
MustafyMondasięgałapoziomustandardówsyntetycznych.
- Zastanawiamnie- rzekłDzikus- poco wamoni,jeśliprzyjąć,że możeciez tychwaszych
butliuzyskaćwszystko,co wamsię podoba.Dlaczegoniezrobiciekażdegoalfą-podwójnym-
plusem?
MustafaMondroześmiałsię.
- Bo niechcemy,żebynampopodrzynaligardła- odparł.- Wierzymyw szczęśliwość i
stabilność.Społeczeństwosamychtylkoalfnieuniknęłobynędzyi niestabilności.Wyobraźmysobie
fabrykęobsadzonąprzezalfy,tojestprzezzróżnicowane,niepowiązaneze sobąjednostkiodobrej
dziedzicznościi takuwarunkowaneb, ymogły(w pewnychgranicach)dokonywaćswobodnych
wyborówi przyjmowaćnasiebieodpowiedzialność.Wyobraźmysobietylko!- powtórzył.
Dzikusspróbowałsobiewyobrazić,bezwiększegojednakefektu.
- Tobyłbyabsurd;człowiekwybutlowanyi uwarunkowanyjakoalfazwariowałby,gdyby
muprzyszłowykonywaćpracęepsilonapółkretyna;zwariowałbyalbobyzacząłtłucwszystko
dokoła.Alfy możnaw pełnisocjalizować,aletylkopodWarunkiem,że dasię impracęalf.Tylko
odepsilonamożnaoczekiwaćwłaściwegoepsilonompoświęcenia,tozaśz tegoprostegopowodu,
że dlaniegoniesątopoświęcenia,lecz działaniapoliniinajmniejszegooporu.Warunkowanie
wyznaczyłomutor,poktórymmasię poruszać.Inaczejniepotrafi;jegolos jestz góryustalony.
Nawetpowybutlacjipozostajeniejakow butli- w niewidzialnejbutliwpojonychmuw fazie
embrionalneji w dzieciństwiezachowań.Każdyz nasrzeczjasna-kontynuowałzarządcaw
zamyśleniu- idzieprzezżycie w jakiejśbutli.Jeślijednakjesteśmyalfami,naszebutlesą,
relatywnierzeczbiorąc,ogromne.Bardzobyśmycierpieli,gdybynasprzenieśćdomniejszej
przestrzeni.Nie możnaprzelewaćsurogatuszampanakastwyższychdobutlikastniższych.
Teoretyczniejesttooczywiste.alezostałopotwierdzonetakżew praktyce.Eksperymentcypryjski
rozwiałwszelkiewątpliwości.
- Cotobyło?- zapytałDzikus.
MustafaMonduśmiechnąłsię.
- Cóż,możnabytonazwaćeksperymentemrebutlacji.Zacząłsię onA.F.473.Zarządcy
oczyścili Cyprze wszystkichmieszkańcówi zasiedliligo specjalniedobranągrupądwudziestudwu
tysięcyalf.Danoimwszelkiewyposażenierolniczei przemysłowei pozostawiono,bysobieradzili
o własnychsiłach.Wynikpotwierdziłwszelkieteoretyczneoczekiwania.Ziemiabyłaźle
uprawiana,we wszystkichfabrykachstrajki,prawalekceważono,poleceńniewykonywano;
wszyscy wyznaczenidogorszychpracintrygowaliw celuuzyskanialepszychstanowisk,aci na
lepszychstanowiskachrównieżintrygowali,byutrzymaćswojepozycje.Posześciulatachmielijuż
pierwszorzędnąwojnędomową.Gdydziewiętnaścietysięcymieszkańcówzginęło,pozostałeprzy
życiutrzytysiącejednomyślnieuchwaliłypetycjędozarządcówświatazprośbąo ponowneobjęcie
przeznichwyspy.Coteżuczyniono.Takibyłkoniecjedynejw świecie społecznościzłożonejz
samychalf.
Dzikuswestchnąłz głębipiersi.
- Populacyjneoptimum- mówiłMustafaMond- modelowanejestnaproporcjachgóry
lodowej:osiemdziewiątychpodwodą,jednadziewiątaponad.
- A czy ci podwodąsąszczęśliwi?
- Bardziejniżci znadpowierzchni.Bardziejniżnaprzykładtwoituobecniprzyjaciele.
- Pomimotejstrasznejpracy?
- Strasznej?Onitakniesądzą.Przeciwnie,lubiąją.Jestłatwa,jestdziecinnieprosta.Nie
wymagawysiłkuumysłuanimięśni.Siedemi półgodzinylekkiej,niewyczerpującejpracy,potem
racjasomy,gry,seksbezograniczeńi czuciofilmy.Czegóżjeszczemoglibychcieć?No tak-
przyznał- moglibychciećskróceniaczasupracy.A myrzeczjasnamoglibyśmyimtodać.
Technicznierzeczbiorąc,niemażadnegoproblemuze skróceniem~godzinpracykastniższychdo
trzechczy czterechgodzindziennie.Ale czy przeztostanąsię szczęśliwsi?Otóżnie.Ponadpółtora
wiekutemuprzeprowadzonoodnośnyeksperyment.WcałejIrlandiiwprowadzonoczterogodzinny
dzieńpracy.Wynik?Niepokóji ogromnywzrostspożyciasomy.Tetrzyi półgodzinydodatkowego
czasuwolnegotakdalecenieprzyczyniałyszczęśliwości, że ludzieczulipotrzebęucieczkiodnich.
Urządwynalazkówjestzawalonyprojektamiminimalizacjipracy.Sątegocałetysiące- Mustafa
Mondwykonałwzgardliwyruchdłonią.- A dlaczegoichniewdrażamy?Dladobrapracowników;
byłobyokrucieństwemobarczaćichjeszczewiększymczasemwolnym.Podobniew rolnictwie.
Moglibyśmyuzyskaćsyntetyczniedowolnyprodukt,gdybyśmytylkozechcieli.Ale niechcemy.
Wolimyzatrudniaćjednątrzeciąpopulacjiw rolnictwie.Dlaichwłasnegodobra,gdyżuzyskiwanie
żywnościz glebypochłaniawięcejczasuniżprodukowaniejejw fabryce.A pozatymmusimy
myślećonaszejstabilności.Nie potrzebanamzmian.Każdazmianazagrażastabilności.Todalszy
powód,dlaktóregotakniechętnie~wprowadzamynowewynalazki.Każdeodkryciew naukach
teoretycznychjestpotencjalniewywrotowe;nawetnaukęmusimyniekiedytraktowaćjak
ewentualnegowroga.Tak,nawetnaukę.
Naukę?Dzikuszmarszczyłbrwi.Słowo byłomuznane.Nie potrafiłbyjednakpowiedzieć,
co onodokładnieznaczy.AniSzekspir,anistarcyz wioskinigdynieużywalitegosłowa,odLindy
zaśuzyskałtylkoniejasnewyobrażenia:naukajestczymś,zapomocączego robisię helikoptery,
czymś,co każesię śmiaćz tańcówŚwiętaPlonów,czymś,co chroniprzedzmarszczkamii
wypadaniemzębów.Zrozpaczliwymwysiłkiemusiłowałzrozumiećsłowazarządcy.
- Tak- mówiłMustafaMond- todalszykosztstabilności.Nie tylkosztukajestniedo
pogodzeniaze szczęśliwością.Naukatakże.Naukajestniebezpieczna;musimyjaknajbardziej
czujnietrzymaćjąnałańcuchui w kagańcu.
- Co?- zdumiałsię Helmholtz.- Ależ myprzecieżnakażdymkrokupowtarzamy,że nauka
jestwszystkim.Tohipnopedycznyaksjomat.
- Trzyrazynatydzieńw przedzialewiekutrzynaściedosiedemnastu- dodałBernard.
- Icałapropagandanauki,jakąrobimyw Instytucie...
- Zgoda,alejakanauka?- rzekłsarkastycznieMustafaMond.- Brakwamwykształcenia
naukowego,więc niemożeciesądzić.A swego czasubyłemnienajgorszymFizykiem.Natyle
dobrym,byuświadomićsobie,że całatanaszanaukatoksiążkakucharskazpewnąprawowierną
teoriągotowania,którejniktniemożepodważać,orazz listąprzepisów,którychniewolnostosować
bezspecjalnegopozwoleniaszefakuchni.Terazjajestemszefemkuchni.Ale kiedyśbyłem
ciekawskimmłodymkuchcikiem.Zacząłemtrochęgotowaćnawłasnąrękę.Nieprawowiernie,
wbrewzaleceniom.Wgruncierzeczyniecoprawdziwejnauki.-Umilkł.
- Jakibyłskutek?- zapytałHelmholtzWatson.
Zarządcawestchnął.
- Podobnyjakten,któryczekawas,młodziludzie.Groziłomizesłanienawyspę.
TesłowapobudziłyBernardadogwałtownej,niebywałejaktywności.
- Zesłaćmnienawyspę?- Zerwałsię, przebiegłprzezpokóji stanąłgestykulującprzed
zarządcą.- Nie możepanmniezesłać.Janicniezrobiłem.Tooni.Przysięgam,że tooni-
oskarżycielskimgestemwskazywałHelmholtzai Dzikusa.-Och,błagam,proszęmnieniewysyłać
doIslandii.Przyrzekam,że będęsię sprawowałwłaściwie.Niechmipandajeszczejednąszansę.
Błagam,niechmipandaszansę.- Zalałsię łzami.- Naprawdę,towszystkoichwina- szlochał.-
Nie doIslandii.BłagamJegoFordowską...- Inaglesłużalczorzuciłsię nakolanaprzedzarządcą.
MustafaMondusiłowałgopodnieść,lecz Bernarduparłsię czołgaćw prochu;niestrudzenie
wyrzucałz siebiepotoksłów. Wkońcuzarządcazmuszonybyłzadzwonićnaswego czwartego
sekretarza.
- Sprowadźtrzechludzi- polecił- i zabierzciepanaMarksadosypialni.Zróbciemudobrą
waporyzacjęsomatyczną,połóżciego dołóżkai zostawcie.
Czwartysekretarzwyszedłi powróciłw towarzystwietrzechlokajóww zielonychliberiach.
Bernard,ciąglekrzyczącyi szlochający,zostałwyniesiony.
- Mógłbyktopomyśleć,że grozimuucięciegłowy - powiedziałzarządca,gdydrzwisię
zamknęły.- A gdybymiałchoćodrobinęrozsądku,tobyzrozumiał,że takaraw gruncierzeczyjest
dlaniegonagrodą.Wysyłasię go nawyspę.A więc wysyłasię godomiejsca,gdziezetkniesię z tak
zwanąinteresującągrupąmężczyzni kobiet,jakiejniespotkanigdzieindziejw świecie. Zludźmi,
którzydlatakichczy innychpowodówmielizbytwielkąświadomośćswejindywidualności,bymóc
się dopasowaćdowspólnotowegożycia.Zludźmi,którychniezadowalaprawowierność,którzy
mająwłasne,niezależneidee.Zkażdym,krótkomówiąc,ktojestkimś.Wręczzazdroszczępanu,
panieWatson.
Helmholtzroześmiałsię.
- Dlaczegowięc pansamnieprzebywanawyspie?
- Bo ostateczniewybrałemtotutaj- odparłzarządca.- Danomidowyboru:albozesłaniena
wyspę,gdziemógłbymsobieuprawiaćswojąnaukęteoretyczną,alboudziałw RadzieZarządzania,
z perspektywąobjęciafaktycznegozarządzaniaw stosownymczasie.Wybrałemtodrugiei
zarzuciłemnaukę.- Pochwilimilczeniadodał:- Niekiedyżalminauki.Szczęśliwość tosurowy
nauczyciel,zwłaszczaszczęśliwość innych.Dużobardziejsurowy(jeśliniejestsię
uwarunkowanymnabezdyskusyjnąakceptację)niżprawda.- Westchnął,umilkłznowu,potem
zacząłmówićżywszymjużtonem:- Cóż,powinnośćjestpowinnością.Nie możnakierowaćsię
upodobaniami.Pragnęprawdy.Lubięnaukę.Ale prawdajestgroźna,anaukastanowizagrożenie
publiczne.Równieniebezpiecznajakzbawienna.Dziękiniejmamynajbardziejstabilnąrównowagę
w dziejach.NaprzykładChinybyływ porównaniuz namibeznadziejnieniestabilne;nawet
pierwotnematriarchatynieprzewyższałynasstabilnością.Towszystkomamy,powtarzam,dzięki
nauce.Nie możemyjejjednakpozwolić,bypopsuławłasnedobredzieło.Dlategotakuważnie
wyznaczamygranicebadaniom,przezco zresztąomalniezesłanomnienawyspę.Pozwalamy
naucezajmowaćsię tylkonajbardziejaktualnymiproblemamibieżącymi.Do wszystkichinnych
badańjaknajusilniejzniechęcamy.Ciekawąrzeczą- mówiłpokrótkiejprzerwie-jestlekturatego,
co ludziez czasówPanaNaszegoFordapisalio postępienaukowym.Zdawalisię sądzić,że będzie
onposuwałsię nieograniczenie,niezależnieodwszystkiegoinnego.Wiedzabyładobrem
najwyższym,prawdanajwyższąwartością;całaresztapełniłarolęwtórnąi podrzędną.Coprawda
jużwtedyideezaczynałyewoluować.SamPanNaszFordpołożyłwielkiezasługiw zakresie
przesuwaniapunktuciężkościz prawdyi pięknanawygodęi szczęśliwość. Produkcjamasowatego
wymagała.Powszechnaszczęśliwość tegowymagała.Powszechnaszczęśliwość utrzymujeturbiny
w stałymruchu;prawdai pięknonigdy.No i, rzeczjasna,gdymasyprzejęływładzę,zaczęłasię
liczyć szczęśliwość, niezaśprawdai piękno.Niemniejjednaknieograniczonebadanianaukowe
nadalbyłydozwolone.Nadalmówiłosię o prawdziei piękniejako dobrunajwyższym.Aż do
wojnydziewięcioletniej.Dopierotokazałozmienićton.Cóżpoprawdzie,pięknieczy wiedzy,gdy
wokołopękająbombybakteriologiczne?Wtedytoporazpierwszyzaczętonaukękontrolować:po
wojniedziewięcioletniej.Ludziew owymczasiegotowibylipoddawaćkontrolinawetswójapetyt.
Wszystkow imięspokojnegożycia.Odtamtegoczasukontrolujemynieustannie.Oczywiście
prawdzieniewyszło tonazdrowie.Ale szczęśliwości tak.Nie możnamiećczegoś zanic.Trzeba
byłoopłacićszczęśliwość. Ipan,panieWatson,właśniepłacizanią- płaci,bozbytpanapociąga
piękno.Mnie.zbytpociągałaprawda;jatakżezapłaciłem.
- Ale pannieznalazłsię nawyspie- rzekłDzikusprzerywającdługąchwilęmilczenia.
Zarządcauśmiechnąłsię.
- Zapłaciłemw innysposób.Wybierającsłużbęnarzeczszczęśliwości. Cudzej,niewłasnej.
Dobrzesię składa- dodałpochwili- że mamynaZiemitylewysp.Nie wiem,co byśmybeznich
poczęli.Trzebabywaschybaupchaćdokomórgazowych.Przyokazji,panieWatson,czy lubipan
klimattropikalny?Markizynaprzykład?Samoa?A możecoś bardziejrześkiego?
Helmholtzpowstałz miękkiegofotela.
- Szczególnielubięjaknajgorszyklimat- odparł.- sądzę,że piszesię lepiej,gdyklimatjest
zły. Możenaprzykładsilnewiatryi burze...
Zarządcaskinąłgłowąz uznaniem.
- Podobamisię pan,panieWatson.Naprawdęmisię panpodoba.Równiebardzo,jakbardzo
potępiampanaz urzędu.- Uśmiechnąłsię. - MożeWyspyFalklandzkie.
- Tak,chybabędąw samraz- rzekłHelmholtz.- A teraz,jeślipanpozwoli,pójdęzobaczyć,
jaksię mabiednyBernard.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
- Sztuka,nauka...wydajesię, że płacicienaderwysokącenęzatęszczęśliwość - powiedział
Dzikus,gdyzostalisami.- Jeszczecoś?
- No... oczywiście religia- odrzekłzarządca.- Przedwojnądziewięcioletniąbyłtakzwany
Bóg. Ach,zapomniałem.Panprzecieżwie wszystkoo Bogu,nieprawdaż?
- No więc... - zacząłz wahaniemDzikus.Chciałcoś powiedziećo samotności,o nocy,o
płaskowyżubielejącymw świetleksiężyca,o przepaści,skokuw czarnąotchłań,ośmierci.Chciał
mówić- alebrakowałosłów. NawettychSzekspira.
Tymczasemzarządcaprzeszedłnadrugąstronępokojui otwierałwielkisejfwpuszczonyw
ścianęmiędzypółkami.Uchyliłysię ciężkiedrzwi.
- Jesttotemat- rzekłsięgającdociemnegownętrza-któryzawszenadzwyczajmnie
interesował.- Wydobyłgrubyczarnytom.- Tegopewnienigdypannieczytał.
Dzikuswziąłksięgę.
- Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu- odczytałnagłos ze stronytytułowej.
- Anitego.- Małaksiążeczkapozbawionaokładki.
- OnaśladowaniuChrystusa.
- Anitego- wyjąłnastępnytom.
- Doświadczeniareligijne.WilliamJames.
- A mamichjeszczewiele - powiedziałMustafaMondwracającnafotel.- Całąkolekcję
starożytnychnieprzyzwoitości.Bóg w mroku,Fordnawidoku- wskazałze śmiechemswą
bibliotekę:półkipełneksiążek,rzędyszpulczytatorówi rolekścieżkidźwiękowej.
- Ale skoropanwie, czemupanniemówiludziomoBogu?-zawołałz oburzeniemDzikus.-
Dlaczegoniedaimpantychksiąg?
- Ztegosamegopowodu,dlaktóregonieudostępniamyimOtella:sąstare;mówiąo Bogu
sprzedwieków.Nie o Bogudzisiejszym.
- Bóg się niezmienia.
- Ale ludzietak.
- Jakieżtomaznaczenie?
- Największe- odpadMustafaMond.Ponowniewstałi skierowałsię dosejfu.-Był kiedyś
człowiek,kardynał,nazwiskiemNewman- rzekł.- Kardynał-wyjaśniłmimo-chodem- toktośw
rodzajuarchiśpiewakawspólnotowego.
- „Ja,Pandulf,kardynałMediolanu”.Czytałemo nichuSzekspira.
- Zpewnością.No więc, jakmówiłem,byłkiedyśkardynałnazwiskiemNewman.O,jestta
książka.- Wyjąłjąz sejfu.- Przyokazjiwyjmęi tędrugą.NapisałjąniejakiMainedeBiran.Był
filozofem,jeślipanwie, ktototaki.
- Człowiek,któremusię nieśniłoowielurzeczach,jakiesąnaniebiei ziemi- odparł
natychmiastDzikus.
- Owłaśnie.Przeczytampanujednąz rzeczy,o którychmusię w pewnymmomencieśniło.
Naraziejednakniechpanposłucha,co powiedziałów dawnyarchiśpiewakwspólnotowy.-
Otworzyłksiążkęw miejscuzałożonymskrawkiempapierui zacząłczytać.-„Nienależymydo
samychsiebie,takjaknienależądonasposiadanerzeczy.Nie mysiebiestworzyliśmy,niemożemy
sobiesamymprzewodzić.Nie jesteśmypanamisamychsiebie.StanowimywłasnośćBoga.Czyżnie
napełnianasszczęśliwościątakiobrazrzeczy?Czyprzysparzaszczęścialubpociechypogląd,że
na1eżymydosiebie?Mogątaksądzićludziemłodzilubludziekariery.Cibędąuznawaćzapewne
zarzecznaderistotnąmożliwośćczynieniawszystkiegonawłasnyrachunek,niezależnośćod
kogokolwiek,możliwośćniemyśleniao niczym,co pozazasięgiemwzroku,wolnośćod
koniecznościnieustannegozabieganiao akceptację,nieustannegomodleniasię dokogoś,ciągłego
uzależnianiawłasnychpoczynańodcudzejwoli. Jednakżew miaręupływuczasutakżei oni,jak
wszyscy ludzie,przekonająsię, że niezależnośćniejestudziałemczłowieka- że jeststanem
nienaturalnym- możewystępowaćprzezczaspewien,aledokresubezpiecznienasnie
doprowadzi...”- MustafaMondprzerwał,odłożyłpierwsząz książeki biorącw dłońdrugą,
kartkowałstronice.- Proszęposłuchaćnaprzykładtego- rzekłi razjeszczezacząłczytaćswym
głębokimgłosem:- „Człowieksię starzeje;odczuwaw sobieowe doznaniasłabości,apatii,
niewygody,jakietowarzysząposuwaniusię w latach;czujączaśtowszystko,sądzi,że jestpo
prostuchory,i tłumilękprzekonaniem,że tenprzykrystanzrodziłajakaśszczególnaprzyczyna,z
której,jakz choroby,manadziejęsię wyleczyć. Daremnezłudzenia!Tachorobatostarość;ajestto
chorobastraszna.Mówisię, że tolękprzedśmierciąi tym,co poniejnadejdzie,zwracastarzejących
się ludzikureligii.Jednakżenapodstawiemoichwłasnychdoświadczeńnabrałemprzekonania,że
niezależnieodwszystkichtakichlękówi wyobrażeńuczucianaturyreligijnejrozwijająsię w nasz
wiekiemsamew sobie;rozwijająsię, gdyżw chwilikiedysłabnąnamiętności,fantazjazaśi zmysły
mniejsąpobudzanei mniejskłonnedopobudzeń,umysłnasznapotykaw swejpracymniej
przeszkód,w mniejszymstopniuzamącajągo obrazy,pragnieniai rozrywki,któredawniejgo
wciągały.IwówczasBóg wynurzasię niczymspozachmury;duszanaszaczuje,widzi,zwracasię
kuźródłuwszelkiegoświatła;zwracasię w sposóbnaturalnyi nieuchronny.Terazbowiem,gdy
wszystkoto,co światuwrażeńprzydawałożyciai uroku,zaczynanasopuszczać,gdyegzystencji
zjawiskniepodtrzymująjużwrażeniaz zewnątrzlubz wewnątrz,odczuwamypotrzebęwsparciana
czymśtrwałym,naczymś,co nasnigdyniezwiedzie- narzeczywistości,prawdzieabsolutneji
wiecznej.Tak,nieuchronniezwracamysię kuBogu;tobowiemuczuciereligijnejestze swejnatury
takczyste,takmiłedladoświadczającejgo duszy,że wynagradzanamwszystkieinnestraty”.-
MustafaMondzamknąłksiążkęi odchyliłsię dotyłuw fotelu.- Jednązlicznychrzeczynaniebiei
ziemi,októrychsię filozofomnieśniło,jestto- zatoczyłkrągdłonią- my,nowoczesnyświat.
MożnabyćniezależnymodBogatylkow młodościi powodzeniu;niezależnośćbezpieczniedo
kresuniedoprowadzi.A mytumamymłodośći powodzenieażdokresu.Ico stądwynika?Anoto,
że możemybyćniezależniodBoga.Uczuciereligijnewynagrodzinamwszystkieinnestraty.Ale
przecieżunasniemażadnychstrat,którewymagałybywynagrodzenia;uczuciareligijnesązbędne.
Poco mielibyśmyuganiaćzanamiastkąmłodzieńczychpragnień,skoromłodzieńczepragnienia
wcaleniewygasają?Zanamiastkąrozrywek,skoroażdosamegokońcabawiąnaswszystkie
młodzieńczegłupstwa?Poco namwypoczynek,gdynaszeciałai umysłyciesząsię nieustającą
sprawnością?Naco nampociecha,skoromamysomę?Cośtrwałego,skoromamyporządek
społeczny?
- Sądzipanwięc, że Boganiema?
- Nie, sądzę,że prawdopodobniejest.
- Więcczemu...?
MustafaMondprzerwałmuw półzdania.
- Onsię różnymludziomróżnieprzejawia.Wczasachprenowożytnychprzejawiałsię jako
bytopisanyw tychtuksiążkach.Dziś...
- Jaksię dziśprzejawia?- zapytałDzikus.
- No więc... dziśprzejawiasię jakonieobecność;takjakbygowcaleniebyło.
- Towaszawina.
- Nazwijmytowinącywilizacji.Boganiedasię pogodzićz maszynami,naukowąmedycyną
i powszechnąszczęśliwością.Trzebawybierać.Naszacywilizacjawybrałamaszyny,medycynęi
szczęśliwość. Dlategomuszętrzymaćteksiążkiw sejfie.Sągorszące.Ludziebylibywstrząśnięci,
gdyby...
- Ale czyż poczucie,że Bóg istnieje,niejestnaturalne?- przerwałDzikus.
- Równiedobrzemożnazapytać,czy niejestrzecząnaturalnąrobićspodniezzamkami
błyskawicznymi- rzekłsarkastyczniezarządca.- Przypomniałmipanojeszczejednymztych
facetów;nazywałsię Bradley.Zdefiniowałfilozofię jakoznajdowaniezłychracjidlatego,w co się
wierzyinstynktownie.Takjakbymożnabyłowierzyćw cokolwiekinstynktownie!Wierzysię w to
czy tamto,botaksię jestuwarunkowanymZ. najdowaniezłychracjidlatego,w co się wierzydla
innychzłychracji- otonaczympolegafilozofia.Ludziewierząw Boga,gdyżzostali
uwarunkowaninawiaręw Boga.
- Mimowszystkojednak- upierałsię Dzikus- jestrzecząwłaściwąludzkiejnaturzewierzyć
w Boga,gdysię jestw samotności.Wzupełnejsamotności,nocą,pośródmyślio śmierci...
- Dziś ludzienigdyniesąsamotni- rzekłMustafaMond.-Sprawiamy,że nieznoszą
samotności;urządzamyichżycie tak,że jestprawieniemożliwe,bykiedykolwiekw niąpopadli.
Dzikuspokiwałgłowąponuro.WMalpaiscierpiał,boodpędziligo odwspólnychpoczynań
wioski,w Londyniecierpiał,gdyżniemógłuciecodtychwspólnychpoczynań,byćw spokojusam
nasamze sobą.
- PamiętapantenfragmentKróla Leara?- odezwałsię pochwili-„Bogowiesąsprawiedliwi
i z naszychmiłychnamgrzeszkówsposobiąnanasnarzędziakary;w tymsamymmrocznymi
występnymmiejscu,w którymcię począł,oczy postradał”,Edmundzaśodpowiada(pamiętapan,
jestranny,umiera):„Słusznierzekłeś;toprawda.Kołowykonałopełnyobrót;jestemtu”.Ico pan
natopowie?Czyżniejesttak,że istniejejakiśBóg, którywszystkimkieruje,wyznaczakaryi
nagrody?
- A jesttak?- odpowiedziałpytaniemzarządca.- Możemysobiepozwolićnadowolnąilość
miłychgrzeszkówz kobietąbezpłodnąbezobawy,iż synkochankiwyłupinamoczy. „Koło
wykonałopełnyobrót;jestemtu”.Ale gdziebyłbyEdmunddzisiaj?Siedziałbyw miękkimfotelu,
obejmującwpółdziewczynę,żułbygumęz hormonamipłciowymii oglądałczuciofilm.Bogowie są
sprawiedliwi.Bez wątpienia.Jednakżeichkodekspraww ostatecznymrachunkuustalająludzie
organizującyspołeczność.Opatrznośćbierzewzoryz rąkludzi.
- Czyabynapewno?- rzekłDzikus.- CzyabynapewnoEdmundw tymmiękkimfotelunie
byłbydotkniętyrównieciężkąkarąjakEdmund,któryzostajerannyi krwawiśmiertelnie?Bogowie
sąsprawiedliwi.Czynieużylijegomiłychgrzeszkówjakonarzędziadozepchnięciago w dół?
- Do zepchnięciaz jakiegopoziomu?Jakoszczęśliwy, ciężkopracujący,należycie
konsumującyobywateljestonbezzarzutu.Oczywiściewybierającinnenormyniżnasza,można
zawszerzec,iż zostałzepchniętynaniższypoziom.Trzebajednaktrzymaćsię jednegosystemu
pewników.Nie możnagraćw golfaelektromagnetycznegostosującregułygryw bąkadorąk.
- Ale wartośćniemieszkaw jednostkowejwoli - rzekłDzikus.- Jejgodnośći dostojnośćjest
niemniejcennasamaw sobiejakw ustachchwalącego.
- No nie- zaprotestowałMustafaMond- nieposuwajmysię zadaleko.Jeślizdecydujemysię
myślećoBogu,toniechcemypozwolić,bymiłegrzeszkispychałynasw dół.Topozwala
cierpliwieznosićbóli działaćodważnie.WidziałemtouIndian.
- Zapewne,zapewne- odparłMustafaMond.- Ale myniejesteśmyIndianami.Człowiek
cywilizowanyniemażadnejpotrzebyznoszeniarzeczynaprawdęprzykrych.A co dodziałania-
Fordziechroń,żebymucoś takiegoprzyszłodogłowy. Całyporządekspołecznyuległby
rozchwianiu,gdybyludziezaczęlidziałaćnawłasnąrękę.
- No apoświęcenie?JeślijestBóg, tojestracjadlapoświęceń.
- Cywilizacjaprzemysłowajestmożliwatylkoprzybrakupoświęcenia.Używaćażdogranic
wyznaczonychhigienąi ekonomią.Wprzeciwnymrazieturbinystaną.
- Byłabyteżracjadlawstrzemięźliwościpłciowej!- rzekłDzikusrumieniącsię przytym
nieco.
- Ale wstrzemięźliwośćrodzinamiętność,rodzineurastenię.Tez koleipowodująutratę
stabilności.Utratastabilnościzaśoznaczakonieccywilizacji.Nie możebyćtrwałejcywilizacjibez
obfitościmiłychgrzeszków.
- Bóg jestracjądlawszystkiego,co szlachetne,pięknei bohaterskie.GdybyściemieliBoga...
- Mójdrogimłodyprzyjacielu- rzekłMustafaMond- cywilizacjiabsolutnieniepotrzeba
szlachetnościaniheroizmu.Terzeczysąsymptomempolitycznejnieskuteczności.W
społeczeństwiedobrzezorganizowanym,takimjaknaprzykładnasze,niktniemaokazjido
wykazywaniasię szlachetnościączy heroizmem.Warunkimusiałybycałkowicieutracićstabilność,
bytakaokazjamogłazaistnieć.Tamgdzietocząsię wojny,sporyowładzę,gdziewystępują
skłonnościdostawianiaoporu,umiłowaneobiekty,o któresię walczylubktórychsię broni- tam,
rzeczjasna,szlachetnośći heroizmmająpewiensens.Dziś jednakniemawojen.Poświęcasię
maksimumtroskitemu,bychronićczłowiekaprzedzbytniąmiłościądokogokolwiek.Nie ma
sporówowładzę;każdyjesttakuwarunkowanyż,e możerobićtylkoto,co robićpowinien.A to,co
powinienrobić,jestw całościtakmiłe,tylenaturalnychodruchówmożeprzytymznajdować
Ujście,że naprawdęniktniemaskłonnościdostawianiaoporu.Gdybyzaśjakimśnieszczęśliwym
trafemzdarzyłosię coś niemiłego,tocóż, wtedypozostajezawszesoma;onauwalniaodprzykrych
faktów.Somaukoigniew,pogodziz wrogami,dodacierpliwościi wytrwałości.Dawniejmożnato
byłoosiągnąćtylkowielkimwysiłkiempolatachtrudnychćwiczeńwoli. Dziś połykasię dwielub
trzypółgramowetabletkii załatwione.Dziś każdyobdarzonyjestcnotami.Conajmniejpołowę
swejmoralnościnosiw fiolce. Chrześcijaństwobezłez, otoczymjestsoma.
- Ale łzy sąniezbędne.Nie pamiętapan,co rzekłOtello?„Jeślipokażdejburzynadchodzi
cisza,niechżezawiejąwiatry,ażśmierćprzebudzą”.Jedenze starychIndianopowiadałnampewną
historię.Odziewczyniez Mátsaki.Młodzieńcy,którzychcielijąpoślubić,musielirankiemokopać
jejogródek.Napozórwydawałosię tołatwe;byłytamjednakzaczarowanemuchyi komary.
Większośćmłodzieńcówniezdołałaznieśćukąszeńi ukłuć.Jedenz nichzdołałi otrzymał
dziewczynę.
- Urocze!Ale w krajachcywilizowanych- rzekłzarządca- możnamiećdziewczętabez
okopywaniaogródków;niemateżmuchanikomarów.Wytępiliśmyjewiekitemu.
Dzikuskiwnąłgłowązmarszczywszybrwi.
- Wytępiliścieje.Tak,todowaspodobne.Wytępićwszystko,co niemiłe,zamiastnauczyć
się z tymwspółżyć.Czyjestszlachetniejw duchuznosićciosy i zatrutestrzałyzłejfortuny,czy
raczejtrzebabronidobyćprzeciwmorzutroski walkąkresimpołożyć...Ale wy nierobicieani
tego,anitego.Aniniecierpienie,aniniewalka.Poprostuusuwacieciosy i zatrutestrzały.Tozbyt
łatwe.
Umilkłnagle,wspomniawszymatkę.Wswympokojunatrzydziestymsiódmympiętrze
Lindapłyniew morzuśpiewającychświatełi wonnychpieszczot-odpływaw dal,pozaprzestrzeń,
pozaczas,opuszczawięzienieswychwspomnień,zwyczajów, starego,zniek6ztałconegociała.A
Tomakin,byłydyrektor„Rozrodui Warunkowania”Tomakinjestciąglew podróżysomatycznej-
wolnyodupokorzeńi bólu,w świecie, w którymniesłyszy tychsłów, tegodrwiącegośmiechu,nie
widzitejokropnejtwarzy,nieczujeobejmującychgo wilgotnych,obwisłychramion,w pięknym
świecie...
- Wampotrzebadlaodmiany- mówiłdalejDzikus- czegoś, co wymagałobyłez. Nic tunie
mawystarczającowysokiejceny.
(„Dwanaściei półmilionadolarów- zaprotestowałHenrykFoster,gdyDzikustakdoń
powiedział.- Dwanaściei półmiliona.TylekosztujenowyośrodekwarunkowaniaA. nicenta
mniej”).
- Narażaćwszystko,co śmiertelnei nietrwałe,natenlos, naśmierći niebezpieczeństwo
choćbydlabyleskorupkijajka.Czyniejestjakośtak?- zapytałDzikusspoglądającw twarz
MustafyMonda.- NiezależnieodBoga,choćBóg mógłbytubyćracją.Czyżw niebezpiecznym
życiuniemaczegoś... czego...
- Jestw nimwiele - odparłzarządca.- Dlategostymulujesię odczasudoczasusystem
hormonalnymężczyzni kobiet.
- Słucham?- Dzikusniezrozumiał.
- Tojedenz warunkówpełnegozdrowia.DlategostosujemykompensacjękuracjamiSGN.
- SGN?
- Surogatgwałtownejnamiętności.Regularnierazw miesiącu.Nasycamycałysystem
krwionośnyadrenaliną.Topełnyrównoważnikfizjologicznylękui wściekłości.Wszystkie
pobudzająceefektymorderstwaDesdemonyprzezOtella,ażadnychkłopotów.
- A jalubiękłopoty.
- Mynie- odrzekłzarządca.- Wolimy,żebywszystkoszło namwygodnie.
- Janiechcęwygody.JachcęBoga,poezji,prawdziwegoniebezpieczeństwa,wolności,
cnoty.Chcęgrzechu.
- . Inaczejmówiąc- stwierdziłMustafaMond- domagasię panprawadobycia
nieszczęśliwym.
- No więc dobrze- rzekłDzikuswyzywającymtonem- domagamsię prawadobycia
nieszczęśliwym.
- Nie mówiącoprawiedostarzeniasię, brzydnięciai impotencji;o prawiedosyfilisui raka;
o prawiedoniedożywienia,dobyciazawszonymi dożyciaw niepewnościjutra;oprawiedo
zapadnięcianatyfus,docierpienianiewysłowionegobóluwszelkiegorodzaju.
Zapadłodługiemilczenie.
- Domagamsię prawadotegowszystkiego- odezwałsię wreszcieDzikus.
MustafaMondwzruszyłramionami.
- Proszębardzo- rzekł.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Drzwibyłyuchylone;weszli.
- John!
Złazienkidobiegałniemiły,charakterystycznyodgłos.
- Cośniew porządku?- zawołałHelmholtz.
Nie byłoodpowiedzi.Niemiłyodgłospowtórzyłsię jeszczedwukrotnie;potemzapadła
cisza.Pochwilidrzwiłazienkiotwarłysię i wychynąłzzanichnadzwyczajbladyDzikus.
- Och!- zawołałze współczuciemHelmholtz- John,wyglądasznabardzochorego!
- Możezaszkodziłaci jakaśpotrawa?- zapytałBernard.
Dzikusskinąłgłową.
- Owszem,jadłemcywilizację.
- Co?
- Zatrułamnie;byłemnieczysty.A potem- dodałciszej-zjadłemmojąwłasną
niegodziwość.
- Ale co właściwie...boprzedchwilątychyba...
- Jużjestemoczyszczony- rzekłDzikus.- Wypiłemciepłejwodyzgorczycą.
Tamcipatrzylinańzdumieni.
- Czychceszpowiedzieć,że zrobiłeśtocelowo?- zapytałBernard.
- WtensposóbIndianieoczyszczajążołądek.- Usiadłwestchnieniemprzesunąłdłoniąpo
czole. - Odpocznętrochę- powiedział.- Jestemokropniezmęczony.
- Cóż,niedziwięsię - stwierdziłHelmholtz.Pochwilimilczeniarzekłinnymjużtonem:-
Przyszliśmyci powiedziećdowidzenia.Wyjeżdżamyjutrorano.
- Tak,wyjeżdżamyjutrorano- powtórzyłBernard,naktóregotwarzyDzikusdostrzegłnowy
wyraz:zdeterminowanejrezygnacji.- Przyokazji,John- ciągnąłpochylającsię doprzoduw fotelui
kładącdłońnakolanieDzikusa- chciałbymprzeprosićzawszystko,co się wczorajzdarzyło.-
Zarumieniłsię. - Takmiwstyd- mówił,choćgłos mudrżał- naprawdętakmi...
Dzikusprzerwałmui ujmującjegodłońuścisnąłjągorąco.
- Helmholtzbyłdlamniecudowny- podjąłpochwiliBernard.Gdybynieon,ja...
- No już,już- zaprotestowałHelmholtz.
Zapadłomilczenie.Pomimosmutku- araczejdziękiniemu,bosmutekbyłsymptomemich
wzajemnejdosiebieprzyjaźni- wszyscy trzejmłodziludzieczulisię szczęśliwi.
- Poszedłemdziśranodozarządcy- rzekłpochwiliDzikus.
- Poco?
- Poprosićo pozwoleniewyjazdunawyspyrazemzwami.
- No i co powiedział?- zapytałżywo Helmholtz.
Dzikuspotrząsnąłgłową
- Nie zgodziłsię.
- Dlaczego?
- Powiedział,że chceprzeprowadzićeksperyment.Ale niechmniediabli-dodałDzikusz
nagląfuriąw głosie - niechmniediabli,jeślidamsię eksperymentować.Żadenzarządcanaświecie
mnieniezmusi.Jateżwyjeżdżamjutrorano.
- Ale dokąd?- zapytalijednocześnie.
Dzikuswzruszyłramionami.
- Wszystkojedno.Tamgdziebędęmógłbyćsam.
OdGuildforddolnaliniawiodłaprzezdolinęWeypoGodalming,potem,przezMilfordi
Witley,prowadziładoHaslemerei dalej,przezPetersfield,doPortsmouth.Prawiedoniej
równoległaliniagórnaprzechodziłanadWorplesdon,Tongham,Puttenham,Elsteadi Gtayshott.
MiędzyHog’sBackaHindheadbyłymiejsca,gdzieobieliniebyłyodległeodsiebieniewięcejniż
o sześć, siedemkilometrów.Dystanstenbyłzbytmałydlanieostrożnychlotników- zwłaszcza
wieczorem,pozażyciupółgramazawiele. Zdarzałysię wypadki,i topoważne.Zdecydowano
przesunąćgórnąlinięo parękilometrównazachód.MiędzyGrayshottaTonghamcztery
opuszczonelatarniepowietrzneznaczyłyprzebiegstarejdrogiPortsmouth- Londyn.Niebonad
nimibyłocichei puste.DopieronadSelborne,Bordeni Farnhamnieprzerwaniebzyczałyi ryczały
helikoptery.
Dzikusnaswąpustelnięobrałsobiestarąlatarnięstojącąnagrzbieciewzgórzamiędzy
Puttenhami Elstead.Wzniesionaz żelazobetonubudowlabyław doskonałymstanie- nawetzbyt
wygodna,pomyślałDzikus,gdyporazpierwszytamzajrzał,zbytluksusowocywilizowana.
Uspokoiłjednakswe sumienieobiecującsobie,że będziew zamianprzestrzegałbardziejsurowej
dyscypliny,oczyszczeniabardziejpełnegoi całkowitego.Pierwszanocw pustelnibyłarozmyślnie
bezsenna.Spędziłwiele godzinnakolanach,modlącsię todotychniebios,uktórychKlaudiusz
błagałprzebaczenia,tow językuZuňidoAwonawilony,todoJezusai Pookonga,todoorla,swego
świętegozwierzęcia.Odczasudoczasurozpościerałramionaniczymukrzyżowanyi trzymałjetak
przezdługieminuty,abólstopnioworósł,ażstawałsię mękąniedozniesienia;trzymałjew tym
dobrowolnymukrzyżowaniu,powtarzającprzytymprzezzaciśniętezęby(apotspływałmupo
twarzy):„O,wybaczmi!O,oczyść mnie!Pomóżmibyćdobrym!”Powtarzałrazporaz,ażdo
chwili,gdyz bólubliskibyłomdlenia.
Gdynadeszłorano,uznał,że uzyskałprawodozamieszkaniaw latarni;tak,nawetpomimo
całychszybw większościokien,pomimotakwspaniałegowidokuztarasu.Tasamabowiem
przyczyna,dlaktórejwybrałlatarnię,stałasię niemalnatychmiastpowodemjejewentualnego
porzucenia.Zdecydowałsię tuzostaćwłaśniedlatego,że widokbyłtakpięknyi że z tegowłaśnie
miejscamógłniejakowyglądaćnadejściawcielonejistotyboskiej.Leczkimżeonjest;bydzieńw
dzieńnieustanniepieścićswójwzrokpięknymkrajobrazem?Kimżeonjest,byżyć pośród
widzialnejobecnościBoga?Jedyne,naco zasłużył,tojakiśbrudnychlew,jakaśnoraw ziemi.
Zesztywniałyi ciąglejeszczechory,oddługichnocnychcierpień,lecz dlategowłaśniepokrzepiony,
wdrapałsię nataraswieży, rozejrzałsię poświecie, nadktórymwłaśniewschodziłosłońce,po
świecie, w którymznowumiałprawozamieszkiwać.Napółnocywidokograniczaładługawapienna
liniawzgórzHog’sBack;zzajejwschodniegokrańcawynurzałosię siedemdrapaczychmur;było
toGuildford.SpojrzawszynanieDzikusskrzywiłsię z niesmakiem;pogodzisię z nimijednak,
gdyżnocąmrugająwesoło geometrycznymiukładami,aw blaskureflektorówswe świetlistepalce
(gestem,któregow AngliiniktpróczDzikusanierozumiał)wznosząuroczyściekuniezgłębionym
tajemnicomniebios.
WdolinieoddzielającejHog’sBackodpiaszczystegowzgórza,naktórymstałalatarnia,
leżałoPuttenham,skromnadziewięciopiętrowawioska,aw niejparęsilosów, fermakurzai mała
fabryczkawitaminyD. Podrugiejstronielatarni,napołudniu,terenopadałdługimstokiem
wrzosowiskkułańcuchowistawów.
Zanimi,ponadlasem,wyrastałaczternastopiętrowawieżastanowiącaElstead.Niezbyt
wyraźnew mglistymangielskimpowietrzuHindheadi Selbornewabiłyokoromantyczną,błękitną
dalą.JednakżeniewidokdaliprzyciągałDzikusadolatarni;równieponętnebyłotoco w pobliżu.
Lasy,rozległepołaciewrzosowisk,żółtegojanowca,kępyjodełszkockich,lśniącestawyi
zwieszającesię nadnimiwierzby,lilie wodne,sitowie- wszystkotobyłopiękne,adlaoka
nawykłegodoobrazujałowejamerykańskiejpustyniwręczzdumiewające.No i tasamotność!Całe
dniupływałybezwidokuczłowieka.Latarniaznajdowałasię zaledwieo kwadranslotuodwieży na
Charing-T,lecz nawetwzgórzaMalpaisniebyłybardziejbezludneniżtowrzosowiskow Surrey.
TłumyopuszczającecodziennieLondynopuszczałygo tylkopoto,bygraćw golfa
elektromagnetycznegolubw tenisa.Puttenhamniemiałoboisk;najbliższepowierzchnieRiemanna
byływ Guildford.Jedynąatrakcjęstanowiłatukwitnącaroślinnośćorazkrajobrazy.Ponieważwięc
niebyłopoco przyjeżdżać,niktnieprzyjeżdżał.PrzezpierwszedniDzikusżył samotniei niktmu
samotnościniezakłócał.
Zpieniędzynadrobnewydatki,otrzymanychpoprzyjeździedoAnglii,Johnwiększość
wydałnaekwipunek.PrzedopuszczeniemLondynunabyłczterykoceze sztucznejwełny,linę,
sznurek,gwoździe,klej,paręnarzędzi,zapałki(choćmiałzamiarprzejśćz czasemnakrzesiwo),
trochęgarnkówi patelni,dwatuzinytorebnasioni dziesięćkilogramówmąkipszennej.„Alenie
skrobięsyntetyczną,aniniebawełnianysubstytutmąki- mówiłz naciskiem- nawetjeślisąbardziej
pożywne”.Gdyjednakprzyszłodohormonodajnychbiszkoptówi witaminizowanegosurogatu
wołowiny,niebyłw stanieoprzećsię namowomsprzedawcy.Spoglądającteraznapuszki,wyrzucał
sobiegorzkowłasnąsłabość.Wstrętneproduktycywilizacji!Postanowił,że ichnietknie,nawet
choćbymiałgłodować.„Toimdanauczkę”,myślałmściwie.Danauczkętakżejemu.
Przeliczyłpieniądze.Spodziewałsię, że taniewielkasuma,jakamupozostała,wystarczy,
abyprzetrwaćzimę.Przyszłejwiosnyjegoogródzrodzityle,że onsambędzieuniezależnionyod
świata.Pókico zawszesię znajdziejakaśzwierzyna.Widziałw pobliżumnóstwokrólików,po
stawachzaśpływałoptactwowodne.Zabrałsię bezzwłokidosporządzaniałukui strzał.
Nie opodallatarnirosłyjesiony;dowyrobustrzałnadawałysię gałęziepięknychprostych
krzewówleszczynyz pobliskiejkępy.Zacząłodścięciamłodegojesionu,sześciostopowypieńbez
gałęziokorował,apotemstopniowozestrugiwałbiałedrzewo,takjakgo uczyłstaryMitsima;w
końcuuzyskałdrągdługościrównejswemuwzrostowi,sztywnyw grubszymniecośrodku,giętkina
cieńszychkońcach.Pracanapełniałago głębokimzadowoleniem.Potylutygodniachpróżnowania
w Londynie,gdzieniebyłoco robić,gdziemożnabyłoco najwyżejnaciskaćguzikii przesuwać
dźwignie,czystąradośćsprawiałaterazpracawymagającawprawyi cierpliwości.
Kończyłwłaśniezestrugiwaćdrzewce,gdyuprzytomniłsobienagle,że śpiewa- śpiewa!
Wyglądałototak,jakbynatknąwszysię nasiebieodzewnątrz,przyłapałsię nagorącymuczynku.
Zaczerwieniłsię, pełenpoczuciawiny.Ostatecznienieprzybyłtuśpiewaći radowaćsię. Uciekł
przedbrudemcywilizowanegożycia;masię oczyścić i byćdobrym;maczynićpokutę.Kuswemu
wstydowipojął,że zajętystruganiemłukuzapomniało tym,co przysiągłsobiestalepamiętać:o
biednejLindzie,oswymmorderczymwobecniejczynie,owstrętnychbliźniakachrojącychsię jak
wszy wokółmisteriumjejśmierci,obrażającychswąobecnościąnietylkojegożali skruchę,alei
bogówsamych.Przysiągłsobiepamiętać,przysiągłnieustającąpokutę.A tumasz,siedzisobie
szczęśliwy naddrzewcemłukui śpiewa,naprawdęśpiewa...
Wszedłdolatarni,otwarłpudełkoz gorczycą,nastawiłwodę.
Wpółgodzinypóźniejtrzechrobotnikówrolnych,delt-minusnależącychdojednejz
puttenhamowskichgrupBokanowskiego,jechałodoElstead.Nawierzchołkuwzgórzanatknęlisię
ze zdumieniemnamłodegoczłowieka,którystałpodopuszczonąlatarniąobnażonydopasai
okładałsię biczemz węźlastychrzemieni.Plecypociętebyłypoziomoczerwonymipręgami,aod
pręgidopręgispływałycienkiestrużkikrwi.Kierowcaciężarówkizatrzymałwóz naskrajudrogii
w towarzystwiedwóchswychkolegówoglądałz otwartymiustaminiezwykłewidowisko.Raz,dwa,
trzy- liczyli uderzenia.Poósmymmłodyczłowiekprzerwałwymierzanąsobiekarę,pobiegłna
skrajlasui gwałtowniezwymiotował.Potemwrócił,podniósłbiczi ponowniezacząłsię okładać.
Dziewięć, dziesięć,jedenaście,dwanaście...
- OFordzie!- szepnąłkierowca.Bliźniacybylitegosamegozdania.
- OFordziku!- powiedzieli.
Wtrzydnipóźniejniczymsępydopadlinyściągnęlireporterzy.
Stwardniałypowysuszeniunadmałymogniemze świeżego drewnałukbyłgotowy.Dzikus
pracowałnadstrzałami.Zestrugałi wysuszyłtrzydzieścileszczynowychprętów,zaopatrzyłw ostre
gwoździe,pieczołowiciezamocowałpióra.Pewnejbowiemnocyzakradłsię nafermękurząw
Puttenhami miałteraztylepiór,że mógłbywyposażyćcałązbrojownię.Właśnienad
zamocowaniemlotekzastałgopierwszyz reporterów.Zbliżającsię bezszelestniew swychmiękkich
butach,zaszedłDzikusaodtyłu.
- Dzieńdobry,panieDzikus- rzekł.- Jestemprzedstawicielem„CogodzinnejDepeszy”.
Jakukąszonyprzezwężazerwałsię Dzikusnarównenogirozrzucającstrzały,pióra,garnek
z klejemi pędzel.
- Najmocniejprzepraszam- tłumaczyłsię szczerzezakłopotanyreporter.-Nie chciałem...
Dotknąłkapelusza,aluminiowejrury,w którejnosiłswójbezprzewodowyodbiorniki przekaźnik.
- Proszęwybaczyć,że goniezdejmuję- rzekł.- Jestniecociężki.No więc, jakjużmówiłem,
jestemprzedstawicielem„CogodzinnejDepeszy”...
- Czegopanchce?- warknąłDzikus.Reporterodpowiedziałnadzwyczajuprzejmym
uśmiechem.
- Otóżnaszychczytelnikówzainteresowałobygłęboko...- Pochyliłgłowę nabok,jego
uśmiechstałsię niemalkokieteryjny.- Tylkoparęsłów odpana,panieDzikus.- Izapomocąparu
rytualnychgestówodczepiłdwadrutypodłączonedoprzytroczonejupasaprzenośnejbaterii,i
włączyłjerównocześniez obustronaluminiowegokapelusza.Dotknąłjakiejśsprężyny-nadenkui
wyskoczyłydwieantenki,dotknąłinnejnakrawędzironda- i hokus-pokuswyskoczyłmikrofon,i
zawisłkołyszącsię osześć caliodnosareportera.Tenzaśnaciągnąłsobienauszysłuchawki,
nacisnąłprzyciskz lewejstronykapelusza- i z wnętrzadobiegłosłabebrzęczenie;pokręciłgałkąw
prawo- i brzęczenieprzerwałystetoskopowegwizdy,trzaski,czkawkai piski.
- Halo- powiedziałreporterdomikrofonu- halo,halo...
Wewnątrzkapeluszarozległsię dzwonek.
- Toty,Edzel?PrimoMellonmówi.Tak,znalazłemgo już.PanDzikusweźmieteraz
mikrofoni powieparęsłów. Możnapanaprosić,panieDzikus?- SpojrzałnaDzikusaprzywołując
znowuswójnieodpartyuśmiech.- Proszępowiedziećczytelnikom,dlaczegopantuzamieszkał.Co
skłoniłopanadoopuszczenia(Edzel,jesteśtam?)taknagleLondynu.No i rzeczjasnao tym
biczowaniu.- (Dzikusdrgnął.Skądwiedząobiczowaniu?)-Wszyscyszaleniesąciekawi,jakto
jestz tymbiczowaniem.Ijeszczecoś o Cywilizacji.No, sampanwie:„Comyślęo Cywilizowanej
Dziewczynie?”Tylkoparęsłów, paręsłów...
Dzikuszaszokowałdosłownością.Wypowiedziałpięćsłów i anisłowawięcej-tesamepięć
słów, którewyrzekłdoBernardanatematarchiśpiewakawspólnotowego.
- Háni! Sons ěso tse-ná! - Ichwyciwszyreporterazaramionaobróciłnim,i (młodyczłowiek
miałkuszącomiękkąodzież)wymierzywszystaranniez całąsiłąi precyzjąchampionafut-ust-
bolistyposłałmuzdrowegokopniaka.
WosiemminutpóźniejnaulicachLondynusprzedawanonajnowszewydanie„Cogodzinnej
Depeszy”.REPORTER„COGODZINNEJDEPESZY”KOPNIĘTYWPOŚLADEKPRZEZ
MISTERIALNEGODZIKUSA,brzmiałtytułnapierwszejstronie,SENSACJAWSURREY.
„Sensacjanawetw samymLondynie”,pomyślałreporter,gdypopowrocieczytałtesłowa.I
tonaderbolesnasensacja.Usiadłz trudemi zabrałsię dolunchu.
Nie zrażenitymnadwyrężeniempośladkówswego kolegiczterejinnireporterzy
reprezentującynowojorski„Times”,frankfurckie„KontinuumCzterowymiarowe”,„Fordowski
MonitorNaukowy”i „ZwierciadłoDelty”wpadlitegożpopołudniadolatarni,spotykającsię z
przyjęciemcorazbardziejgwałtownym.
Zbezpiecznejodległości,rozcierającpośladki,człowiekz „FordowskiegoMonitora
Naukowego”krzyczał:
- Tygłupcze!Czemuniezażyjeszsomy?
.- Wynochastąd!- zawołałDzikuspotrząsającpięścią.
Tamtenodszedłkilkakroków,potemznówsię odwrócił:
- Złoprzestajeistnieć,gdysię zażyjeparęgramów.
- Kobakwa iyatbokyai! - Tonbyłironiczny,azarazemgroźny.
- Ból stajesię złudzeniem.
- Naprawdę?- rzekłDzikusi podnoszącgrubykijleszczynowyzrobiłkrokw przód.
Człowiekz „FordowskiegoMonitoraNaukowego”wskoczyłdohelikoptera.
PotymincydencieDzikusapozostawiononapewienczasw spokoju.Kiedyśnadleciałokilka
ciekawskichhelikopterówi zawisłow pobliżuwieży. Posłałstrzałękunajbliższemuznich.Przebiła
aluminiowąpodłogękabiny;rozległsię krzyki maszynawystrzeliław góręznajwiększym,najakie
jąbyłostać,przyspieszeniem.Odtądtrzymanosię w przyzwoitejodległościodwieży. Nie zważając
naupartebzyczenie(wyobrażałsobie,że jestjednymz zalotnikówdziewczynyz Mátsaki,tym
wytrwałym,niewrażliwymnaatakiowadów),Dzikuskopałw swoimprzyszłymogródku.Po
pewnymczasieowady,najwidoczniejsię znudziwszy,odleciały;niebonadjegogłowąopustoszałoi
gdybynieskowronki,byłobyzupełnieciche.
Był dusznyupał,burzawisiaław powietrzu.Kopałprzezcałyranek,terazzaśodpoczywał
wyciągniętynapodłodze.Inagleuobecniłamusię w myśliLeninanaga,w zasięguręki,szepcząca:
„słodki!”i:„obejmijmnie!”- w butachi pończoszkach,pachnąca.Bezwstydnaladacznica!Ale,
och,och,jejramionanajegokarku,wyniosłośćjejpiersi,jejusta!Wiecznośćgościław naszych
ustachi oczach.Lenina...Nie, nie,nie!Zerwałsię narównenogii takjakstał,półnagiwybiegiz
domu.Naskrajuwrzosowiskarosłakępasrebrnegojałowca.Rzuciłsię w nią,obejmował,nie
gładkieciałoswych-pragnień,lecz naręczazielonychszpilek.Kłułygo tysiącamiostrychżądeł.
Starałsię pomyślećobiednejLindzie,tracącejoddech,oniemiałej,z zaciśniętymikurczoworękami
i straszliwągroząw oczach.ObiednejLindzie,którąprzysięgałpamiętać.Ale obecnośćLeniny
nawiedzałagociągle.Leniny,którąobiecywałsobiezapomnieć.Nawetwśródukłućigieł jałowca
jegodrżąceciałoczułoją,nieodparcierealną.„Słodki,słodki...Skorotytakżemniepragnąłeś,
dlaczegominie...”
Nagwoździuudrzwiwisiałbiczprzygotowanynaprzyjęciereporterów.OszalałyDzikus
wpadłdodomu,chwyciłbicz,okręcił.Węźlasterzemieniewpiłysię w ciało.
- Ladacznica!Ladacznica!- krzyczałprzykażdymuderzeniu,jakgdybytoonbyłLeniną(a
jakżeobłąkańczo,choćnieświadomie,tegopragnął!),białą,ciepłą,wonną,grzesznąLeniną,którą
bytakwłaśniebiczował.
- Ladacznica!- A potemgłos rozpaczy:- Och,Linda,wybaczmi.WybaczmiBoże! Jestem
zły. Jestemniegodziwy.Jestem...Nie, nie,tyladacznico,ladacznico!
Zeswejstarannieurządzonejkryjówkiw lesie o trzystametrówodwieży DarwinBonaparte,
najlepszyw TowarzystwieCzuciofilmowymfachowiecodfilmowaniadużychdrapieżników,
obserwowałrozwójwypadków.Cierpliwośći rutynazostaływynagrodzone.Całetrzydnispędziłw
dziuplisztucznegodębu,trzynoceczołgałsię powrzosowiskach,ukrywałmikrofonyw janowcu,
zakopywałdrutyw miękkimszarympiasku.Siedemdziesiątdwiegodzinyskrajnejniewygody.
Terazjednaknadszedłwielkimoment,największy- mówiłsobiew duchuDarwinBonaparte,
lawirującwśródswychprzyrządów- odczasugdyzrobiłów słynny,pełenwszelakichodgłosów
czuciofilmz godówgoryli.„Wspaniale”,rzekłdosiebie,gdyDzikusrozpocząłswe zdumiewające
przedstawienie.„Wspaniale!”Teleskopowekamerybyłypieczołowicienakierowane- przyklejone
wręczdoswego ruchomegocelu;dodałmocy,abyuzyskaćzbliżenieoszalałej,zmienionejtwarzy
(zachwycające!),przezpółminutyrobiłzwolnionezdjęcia(będąnadzwyczajkomiczneefekty,
obiecywałsobie),równocześnienadsłuchiwałodgłosuuderzeń,jęków,dzikich,obłąkanychsłów
zapisywanychnaścieżce dźwiękowejbiegnącejskrajemtaśmyfilmu;spróbowałmałego
wzmocnienia(tak,terazzdecydowanielepiej),radowałogo, że w takichchwilachprzerwydolatuje
śpiewskowronka;pomyślał,że szkoda,iż Dzikussię nieodwraca,bomożnabywtedyzrobić
należytezbliżeniekrwinaplecach-i niemalw tejchwili(ależmamzdumiewająceszczęście!) ten
zgodnyfacetsię właśnieodwraca,aonmożezrobićdoskonałezbliżenie.
- No, tobyławielkasprawa!- powiedziałdosiebie,gdyspektaklsię zakończył.- Naprawdę
wielka!- Otarłtwarz.Kiedydołącząw studioefektydotykowe,towyjdziecudownyfilm.Niemal
równiedobry,myślałDarwinBonaparte,jakŻycie miłosne wielorybiej spermy - atojuż,naForda,
niebyleco. WdwanaściednipóźniejDzikus zSurrey zostałrozpowszechnionyi możnagobyło
oglądać,słyszeć i czućw każdymczucioteatrzepierwszejkategoriinatereniecałejEuropy
Zachodniej.
EfektwywołanyprzezfilmDarwinaBonapartebyłnatychmiastowyi ogromny.W
godzinachpopołudniowychnastępnegodniapopremierzewiejskąsamotnośćJohnazakłóciłnagle
przylotogromnegostadahelikopterów.
Właśniekopałw ogrodzie- przekopujączarazemwłasnyumysł,pracowiciespulchniając
materięswychmyśli.Śmierć- zanurzyłszpadelraz,drugi,trzeci.Wszystkienaszedniwczorajsze
świecąpochodniamiwzdłużdrogiw mgłęśmierci.Grzmotprawdyzałomotałw tychsłowach.John
uniósłnastępnąszuflęziemi.DlaczegoLindaumarła?Dlaczegopozwolonojejstopniowotracić
człowieczeństwo,ażwreszcie...Zadrżał.Całującapadlina.Postawiłstopęnaszpadlui wcisnąłgo
gwałtowniew miękkigrunt.Jakmuchydlaswawolnychchłopcówjesteśmydlabogów;zabijająnas
dlazabawy.Znowugrzmot;słowagrzmiąceprawdziwie- bardziejprawdziwieniżprawdasama.A
jednakGloucesternazywałichbogamiwszechłaskawymi.Zresztąnajlepszymodpoczynkiemjest
sen,czemużwięc taksię boiszśmierci,co niejestniczymwięcej.Niczymwięcejniżsen.Zasnąć.
Możeśnić.Szpadeluderzyłokamień;przerwał,bygo podnieśći wyrzucić.Bo w tymśnieśmierci
snyjakie...?
Bzyczenienadgłowąprzeszłow ryk.Iotonaglezakryłgo cień,coś byłow górzemiędzy
nimasłońcem.Spojrzałwzwyż, oderwanyodkopania,wyrwanyze swoichmyśli;spojrzałwzwyż
w oszołomieniu,jegomyślciąglejeszczebłądziłapotyminnymświecie tegoco prawdziwsze-niż-
prawda-samac,iąglejeszczenurzałasię w otchłaniachśmiercii boskości.Spojrzałwzwyż i ujrzał
tużnadsobąchmaręwiszącychmaszyn.Nadciągnęłyjakszarańcza,wisiaływ powietrzu,lądowały
nawrzosowisku.A z brzuchówtychwielkichpasikonikówwyłanialisię mężczyźniw odzieżyz
białejsztucznejflaneli,kobiety(bodzieńbyłupalny)w jedwabnychżakiecikachlubw aksamitnych
szortachi nawpółrozsuniętychkoszulkachbezrękawów.Zkażdejmaszynyjednapara.Wciągu
kilkuminutbyłyichjużcałetuziny;staliszerokimkręgiemwokółlatarni,gapilisię, śmiali,
pstrykaliaparatamir,zucali(niczymmałpiew klatce)orzeszki,paczkigumydożucianasycanej
hormonami,hormonodajnychherbatników.Zkażdąchwilą-jakoże zzawzgórzHog’sBack
napływaliteraznieprzerwanąfalą- liczbaichrosła.Niczymw koszmarnymśnietuzinystawałysię
dwudziestkami,dwudziestkisetkami.
Dzikuscofnąłsię dowieży i stałterazjakosaczonezwierzępodmuremlatarni,spoglądając
potwarzachw niemejgrozie,niczymktośktopostradałzmysły.
Ztegostuporuwytrąciłago, wprowadzającw bardziejbezpośrednikontaktz
rzeczywistością,dobrzewycelowanapaczkagumydożucia,którauderzyłago w policzek.Wstrząs
bólu- i jużsię obudził;obudziłsię dzikowściekły.
- Wynosićsię stąd!- zawołał.
Małpaprzemówiła;wybuchśmiechui oklaski.
- PoczciwystaryDzikus!Brawo,brawo!
A pośródhałasusłyszałprzebijającesię wołania:
- Bicz, bicz,bicz!
Idączatąpropozycją,zdjąłz gwoździapękwęźlastychrzemienii potrząsnąłnimkuswoim
prześladowcom.
Podniósłsię gwarironicznegouznania.
Ruszyłgroźniekunim.Jakaśkobietakrzyknęłaze strachu.Krągzafalowałw najbardziej
zagrożonymmiejscu,potemzwarłsię napowrót.Świadomośćogromnejprzewagiliczebnej
dodawałatymludziomodwagi,jakiejDzikussię ponichniespodziewał.Zaskoczony,przystanąłi
rozejrzałsię potwarzach.
- Dlaczegoniezostawiciemniew spokoju?- w jegorozwścieczonymgłosie pobrzmiewał
tonniemalbłagalny.
- Masztrochęmigdałówz soląmagnezową- rzekłmężczyzna,który,gdybyDzikusruszył
naprzód,zostałbyzaatakowanyjakopierwszy.Wyciągnąłprzedsiebiepaczkę.- Sąnaprawdę
smaczne,bierz- dodałz nerwowympojednawczymuśmiechem.- Sole magnezowepodtrzymują
młodość.
Dzikusniezwracałnaniegouwagi.
- Czegochcecieodemnie?- zapytałtoczącwzrokiemporoześmianychtwarzach.- Czego
chcecieodemnie?
- Bicza- odpowiedziałchórsetekpomieszanychgłosów. - Biczujsię. Pokażnam
biczowanie.
Potemgrupastojącaz tyłuzaintonowałaskandując:
- Chce-my-bi-cza!Chce-my-bi-cza!
Inninatychmiastpodjęlii terazpowtarzalizdanierazzarazem,jakpapugi,corazgłośniej,aż
przysiódmymlubósmympowtórzeniuwołanojużtylkoto.
- Chce-my-bi-cza!
Krzyczeliwszyscy;odurzenihałasem,jednomyślnością,wspólnymrytmem,mogliby
zapewnetakkrzyczećgodzinami- bezkońca.Jednakżegdzieśprzydwudziestympiątym
powtórzeniunastąpiłoosobliwezakłócenie.ZzaHog’sBackwyłoniłsię jeszczejedenhelikopter,
zawisłnadtłumem,potemosiadłnaziemio kilkametrówodDzikusa,nawolnejprzestrzenimiędzy
grupągapiówalatarnią.Rykśmigłanachwilęzagłuszyłskandowanie;gdymaszynastanęłana
ziemii silnikiumilkły,„Chce-my-bi-cza!”zabrzmiałotąsamągłośną,upartąmelodią.
Drzwihelikopteraotwarłysię i z wnętrzawyszedłnajpierwmłodzieniecorumianejtwarzy,
azanimmłodakobietaw zielonychaksamitnychszortach,białejbluzeczcei czapcedżokejskiej.
NawidokkobietyDzikuswzdrygnąłsię, cofnął,zbladł.
Onazaśuśmiechałasię kuniemu- uśmiechemniepewnym,błagalnym,niemalpokornym.
Upływałysekundy.Jejwargiporuszałysię, mówiłacoś, lecz słowazagłuszałogłośnenieustanne
skandowaniegapiów.
- Chce-my-bi-cza!Chce-my-bi-cza!
Młodakobietaprzycisnęłaobiedłoniedopiersii nabrzoskwiniowej,bajeczniepięknej
twarzypojawiłsię niebardzodoniejpasującywyraztęsknotyi smutku.Błękitneoczy zdawałysię
powiększać,rozświetlaći naglepopoliczkachstoczyłysię dwiełzy. Mówiładalejcoś, czego nie
byłosłychać;potemszybkim,namiętnymgestemwyciągnęłaramionadoDzikusa,ruszyłaku
niemu.
- Chce-my-bi-cza!Chce-my...
Iotonagleotrzymali,czego chcieli.
- Ladacznico!- Dzikusrzuciłsię naniąjakszaleniec.- Dziwko!- jakszaleniecświsnąłnad
niąbiczemz drobnychrzemyków.
Przerażona,rzuciłasię doucieczki,potknęłasię i upadławe wrzosy.
- Henryk,Henryk!- zawołała.Ale towarzyszorumianejtwarzyumknąłz polazagrożeniaza
helikopter.
Krągrozpadłsię z jękiemzachwytui ekstazy;ludzieruszylikumagnetycznemucentrum
atrakcji.Ból budziłgrozę,alei fascynację.
- Dziwka,wszetecznadziwka!- oszalałyDzikusuderzyłponownie.
Stłoczylisię wokoło,pchającsię i popychającniczymświnieukoryta.
- Och,tociało!- Dzikuszgrzytałzębami.Tymrazemopuściłbicznawłasneplecy.- Zabić
je!Zabić!
Oszołomienigroząi bólem,pobudzaniodwewnątrznawykiemwspółpracy,owym
pragnieniemjednomyślnościi jednaniasię ze sobą,taknieusuwalniewpojonymimprzez
warunkowanie,zaczęlinaśladowaćszaleństwojegogestów,uderzającjedendrugiego,gdyDzikus
uderzałwłasneniepokorneciałolubtopulchnewcieleniegrzechuwijącesię z bóluwe wrzosachu
jegostóp.
- Zabićje,zabićje,zabić...- wołałDzikus.
Wtemktośzaintonowałnagle„Orgię-porgię”,awszyscy natychmiastpodjęlirefreni
śpiewajączaczęlitańczyć.Orgia-porgia,w koło,razzarazem,okładającsię wzajemniew rytmie
sześć ósmych.Orgia-porgia...
Było jużpopółnocy,gdyodleciałostatnihelikopter.
Otępiałyodsomy,wyczerpanydługotrwałymszaleństwemzmysłów,Dzikusspałwe
wrzosach.Słońcebyłojużwysoko,gdysię przebudził.Leżałprzezchwilę,niczymsowamrużąc
półprzytomneoczy w blaskusłońca;potemnagleprzypomniałsobie- wszystko.
- OmójBoże, mójBoże! - zakryłoczy dłonią.
Tegowieczoruhelikopterynadciągającez bzyczeniemspozaHog’sBacktworzyłyciemną
chmurędziesięciokilometrowejdługości.Opiszeszłonocnejorgiipojednaniaukazałsię we
wszystkichgazetach.
- Dzikus!- wołalipierwsiprzybyli,wysiadającz maszyn.
- PanieDzikus!
Żadnejodpowiedzi.
Drzwilatarnibyłyuchylone.Otwarlijenaoścież i weszli domrocznegownętrza.Pod
sklepieniemw przeciwległejczęści pokojudojrzelipodestschodówwiodącychnawyższe piętra.
Tużpodwierzchołkiemsklepieniakołysałasię paranóg.
- PanieDzikus!
Powoli,bardzopowoli,niczymdwieleniweigły kompasustopyobracałysię w prawo;na
północ,północnywschód,wschód,południowywschód,południe,południo-południo-zachód,
potemzatrzymałysię i poparusekundachrównieleniwieruszyłyz powrotemw lewo. Południo-
południo-zachód,południe,południowywschód,wschód...
OPOWIEŚĆ O OSTATNIMCZŁOWIEKU
ZaratustraNietzschegoprzedstawiałludziomkuprzestrodzeobrazostatniegoczłowieka:
„Myśmyszczęście wynaleźli,mówiostatniczłowieki mrużywzgardliwieoczy”.Ostatniczłowiek
toten,któryniejestjużowym„przejściemi zanikiem”,linią„rozpiętąmiędzyczłowiekiema
zwierzęciem”,naktórejz naturybalansujeistotaludzka.Ostatniczłowiekwszystkoosiągnąłi teraz
żyjew świecie urządzonymw sposóbwygodnyi przyjemny.
Powołanydożyciaponadpólwiekutemu(1931) pióremAldousaHuxleyanowywspaniały
światjestświatemspełnionej(rzekomo)szczęśliwości. Potakdługimczasie,jakiupłynąłodchwili
stworzeniatejdośćjużanachronicznejwizjispołeczeństwaorganizowanegozapomocąmetod
biologicznych,zasadnośćwydaniapolskiegoprzekładumożesię wydaćwątpliwa.PowieśćHuxleya
niestanowijednakżetylkoantywellsowskiejwypowiedziw sprawietragicznychskutkówtriumfu
nauki.Uniwersalizmtegodziełaprzekraczadalekowszelkiedoraźne- takżepolityczne- cele,
którymprzedlatymogłoonosłużyć.Ostrzesatyryw gruncierzeczyniegodziw systemy
polityczne,gdyżatakujecywilizacjęprzemysłowąjakotaką.
Lęki niepokojeHuxleya,któryszybkostwierdził,że jegowizjabliższajest
urzeczywistnienia,niżpoczątkowomniemał,doznałydziśpewnegoprzesunięciaakcentów.Wydaje
się, że wzrosłozagrożenietotalnegounicestwienialudzkości,natomiastwidmo
wszechzorganizowanianiecozbladło.Wgruncierzeczywidmoto,abstrahującrzeczjasnaodjego
lokalnychmaterializacji,jestdzieckiemhiperbolii formalizmumyślowego.Najbardziejnawet
skrajnaantyutopiastanowiprzecieżutopiętout court - wizjęnierealną,konstrukcję.
Oczywiściebyłobyrzecząnieodpowiedzialnąlekceważyćostrzeżeniaantyutopistów.Nie
ulegaprzecieżwątpliwości,że wolność,jaktonieustannieHuxleypowtarzał,jestw stanieciągłego
zagrożenia.A pozatymwartozgłębiaćlogikęrozwojucywilizacjiprzemysłowej,doczego dzieło
Huxleyaświetniesię nadaje.
Nieodpartycharaktertejlogikizdajesię nasprzekonywać,że społecznespełnieniemusi
przybieraćpostaćzbiorowegoszaleństwa.WswejniezwykłejksiążceHuxleywyprowadził
konsekwencjei podsumowałgrzechywspółczesności,czyniąctojednakżebezłatwego
moralizatorstwa- wręczprzeciwnie,z chichotemniecodiabelskim.Przyszłośćnaszego
permanentnegoniedostatkurysujesię trojaka:albojegokontynuacja,albototalneunicestwienie,
albopowszechnaszczęśliwość. Heglowskikoniechistoriiw postacinowegowspaniałegoświata
urzeczywistniasię jakoalternatywaobłąkania:stojącywobeccywilizacjiA.F.632Dzikusmado
wyboruszaleństwoakceptacjilubniemniejszeszaleństwoodrzucenia.PolatachHuxleyuwierzyłw
możliwośćwyboruzdrowia:trzecimwyjściemjestarchipelagwyspzesłania,naktórych
samorzutniezawiązujesię „normalne”życie. Dlapowieściowegoświataprzedstawionegopociecha
płyniestądprawieżadna,bowiemsednoantyutopiiHuxleyawyrażasię dobrowolnością
niewolnictwa.Nawetnieto,że jestonoakceptowane:jegosię w ogóle niedostrzega.
Czegóżjednakżechceczłowiekodostatniegoczłowieka?Comadozarzuceniaidealnej
stabilnościnaszychprzyszłych?Czyżniesąszczęśliwi?Ależ są.Ocóż namchodzi,gdypodnosimy
„nieludzkość”tegożycia?Przeciwjegologice pragmatycznejstawiamynasząwyrafinowaną(?)i
głęboką(?)sztukę,życie kulturowew ogóle - takjakbyfilozofia(aco totakiego?)nieorzekłajuż
była,iż wszystkotostanowijedyniekompensacjębrakówmaterialnych.Orzekła,i tojeszczeza
życiaPanaNaszegoForda,czyli HenryForda(1863-1947), amerykańskiegoprzemysłowcai
filantropa(akcjapowieścidziejesię A.D. 2541). Czywięc nieodrzucam~nowegowspaniałego
świataw imięsloganówo„człowieczeństwie”i banalnychlamentównadutratą„wolności”?
ObywateleRepublikiŚwiatanawszystko,naco niesąwarunkowani,reagująrepulsywnie.Czymy
sami,gdystajemywobecowego światamówiąc„osobliwe”,niezachowujemysię podobniejakoni,
anawetgorzej,bokłamliwiei tchórzliwieniechcemyuznaćlogicznychkonsekwencji?
Protestujemyprzeciwegalitaryzmowi,aleczyż jedynąbezkonfliktowąi szczęśliwąnierównością
niejestnierównośćabsolutna:systemkastowy?Bronimyprawadowolnościosobistej,aleczyż
wolnośćniejestczymś,co masenstylkotam,gdziezachodzipotrzebawyborui decyzji- azatemw
społecznościachniedokońca(czyli niedoskonale)zniewolonych?Samodoskonalenie?Wiara?
Wyższeuczucia?Czyżwszystkotoniemaprowadzićnasdopogodzeniaz naturą-czy więc nie
prościejjużusamegopoczątkuosiągnąćstannaturalnej,instyktowo-półzwierzęcejszczęśliwości?
Jesteśmybezsilniwobectejlogiki.Pytanie:„Oco wamwłaściwiechodzi?”,zadanamnie
tylkoMustafaMond,alei dziewięćdziesiątdziewięćkomadziewięćprocentszczęśliwychobywateli
TamtegoŚwiata.Nie pokonamyichbezbłędnejInżynieriiSpołecznejoceniającosiągniętyprzeznią
cel. Spróbujmyzatemzapytaćo środkiwiodącedotegocelu,któryzresztąpoleganalikwidacji
wszelkiegow ogóle celu- pozajednymtylko:dążeniemdopodtrzymaniahomeostazy
szczęśliwości. Jeżelinietoczynasrobakmakiawelizmu,ocenimyzperspektywyetycznej.Tojest
to,czymdysponujeczłowiek,zaśostatniczłowiekjużnie.
Jakpowstałnowywspaniałyświat?Jakatuzaszła„prawdziwierewolucyjnarewolucja”
(Huxley)?Otóżdokonanomonstrualnejmanipulacjiświadomościąjednostek,uzyskującw efekcie
paradoksalnąjednośćprzeciwieństw:kastowyegalitaryzmegzemplarzyz butli,szczęśliwe
niewolnictwo,prymitywizmsupercywilizacji,pełniępustki.Cenętakiego„pogodzeniawartości”
zapłaciłospołeczeństwonormalizowanewedleProkrustowegoideałustabilności.Całytenzabieg
byłpodstępemi nadużyciem,ajakopodstęp- przemocą.Przemoczaśjestniemoralna.
JakżegroźniezaraźliwajestlogikaTamtegoŚwiata.Otow pewnymmomencieDzikus
domagasię społeczeństwasamychalf,apotemstajebezradnywobecoczywistejniemożliwości
tegoż(eksperymentcypryjski).A przecieżDzikuszaproponowałtwórsztuczny!Itobardziej
sztucznyniżtenfaktycznierealizowanyw RepubliceŚwiata,którakastmiałaażkilka.Otociężki
grzechmimowolnegoneofityDzikusa,któryw tymmomenciezaparłsię Szekspirai swej
„dzikości”.Taprzecieżwie, że społecznośćnierozkładasię nakastyodalfadoepsilonczy nawet
doomega;tylejestbowiem„kast”,ile istotludzkich.
Coosiągnąłostatniczłowieknowegowspaniałegoświata?Wsposóbdoskonałyopanował
naturę- i tęwłasną,i tęzewnętrzną,czyli przyrodę.Subiektywizacjaobiektu,powiadaAdorno,
prowadzidounicestwieniazarównosubiectum jakobiectum. Inaczejmówiąc:ostatniczłowiek
opanowałnaturę,lecz czymjestto,co trzymaonw ręku?Niczym.Iniczymjestteżonsam.Oto
szatańskadialektyka:imwięcejzagarniam,tymzagarniammniej,i tymmniejjestmniesamego.
Opanowując,stajęsię panemwłasnychjedyniekonstrukcji;realnośćmisię wymyka.Stajęsię w
gruncierzeczypanemwłasnejideiładu,aprzytymsiebiesamegoredukujędotejidei.
Gdywięc Norwidpowiada,że ideolog„realnośćpopsowa,bowariatjest”,to„popsowanie”,
jaknaspouczaHuxleyi historia,niemusioznaczaćlikwidacjiładu;możeoznaczaćJegonadmiar.
Owototalneurządzeniewszelkichdziedzinżyciajestprzecieżjednakunicestwieniemrealności.
Realnośći konstrukcjatodwiebohaterkitejHuxleyowskiej„powieściidei”.Realnośćjesttrudna,
ucząjejnasmileniadziejów,przeciwktórymrazporazpowstająrewolucjekulturalne,myzaś,
uparcieburząckonstrukcjei rekonstrukcjem, usimyniestrudzeniedoniejpowracać.
Bo tamtonicniewarte,Kaliklesie.
Bogdan Baran