Kłopoty w Hamdirholm
- Hop, hop! - gromkie wołanie niosło się po górskich turniach.
- Hop, hop! Przybywa Baugi, syn Fridleifa, syna Arngrima
z klanu Hamdir! Baugi wraca do domu! Hop, hop!
Krasnolud odjął dłonie od ust i chwilę wsłuchiwał się w echo.
Stał u stóp długich, pnących się ku górze schodów znikających
za załomem skalnym, na którym wznosiła się samotna wieża.
W końcu odwrócił się do dygoczącej z zimna postaci, która,
sądząc po jej wzroście, z pewnością nie należała do jego rasy
i powiedział:
- Arien, już prawie jesteśmy w bezpiecznym miejscu. Jeszcze
tylko Tysiąc Stopni... - przerwał, unosząc głowę, wpatrując się
w błyski na wieży i nasłuchując. - Słyszysz? To Windswal, Ojciec
Zimy, róg mego pradziadka Dolgthrasira, oby jego broda była
długa niczym owe schody... Ruszajmy.
Kobieta ciężko podniosła się i wykorzystując włócznię niczym
kostur, zaczęła się wspinać. Cała była szczelnie okutana w skóry
i wełniane derki. Mimo to drżała z zimna. Towarzyszący jej
krasnolud wydawał się przy niej niemal nagi. Miał na sobie
jedynie lnianą koszulę, skórzane spodnie i buty. Blond brodę
zaplótł w gruby warkocz przyozdobiony złotymi i srebrnymi
pierścieniami, a włosy spiął skórzaną opaską nabijaną złotymi
guzami. W ręku trzymał bogato zdobiony młot, a na plecach
niósł ciężki tobołek. Pomimo przenikliwego wiatru, jaki hulał na
Tysiącu Stopniach krasnolud zdawał się nie odczuwać chłodu.
Gdyby nie towarzysząca mu kobieta, Baugi biegiem przebyłby
ostatni odcinek drogi dzielący go od Hamdirholmu,
krasnoludzkiej siedziby.
Krasnolud wsparł kobietę swym mocarnym ramieniem i już
o wiele szybciej zaczęli posuwać się w górę. Po kilkuset
stopniach schody przechodziły w półkę, by ominąć skalny dziób
i skierować się prosto ku obwarowanemu wejściu. Podróżni
zatrzymali się przed masywną bramą osadzoną w skale,
a strzeżoną przez wieżycę. Kobieta mocniej zacisnęła dłoń na
ramieniu krasnoluda i wzdrygnęła się. Tym razem nie z zimna.
- Baugi... - cichy szept dobiegł zza wełnianego szala, szczelnie
opatulającego jej twarz. Krasnolud, do tej pory radośnie
spoglądający na samotną wieżę Hamdirholmu, spoważniał:
- Spokojnie, Arien. - Poklepał ją po drżącej dłoni. - Nic ci się
nie stanie. Pamiętaj, że dla nich jesteś posłem, więc śmiało graj
tę rolę. Chodźmy.
Ledwie ponownie ruszyli, z nieba zaczął sypać biały puch.
Wiatr się wzmagał, a wraz z nim gęstniał padający śnieg.
Pobliskie szczyty znikły w śnieżnej zadymce.
- Dobrze, że zdążyliśmy - stwierdził krasnolud. - Będzie tak
sypało przez kilka miesięcy. Przysuń się do ściany!
Powoli, z mozołem, oboje podjęli się ostrożną wspinaczkę.
Z Hamdirholmu co chwilę odzywał się Windswal, którego czysty
dźwięk z trudem przebijał się przez dmący wicher zamieci.
Wiatr i śnieg jakby uparły się, by oderwać podróżnych od
względnie bezpiecznych schodów i cisnąć w, zdawałoby się,
bezdenną otchłań. Wiele wysiłku kosztowało dotarcie do
skalnego tarasu z bramą. Kobieta ostatkiem sił dowlokła się do
masywnych wrót. Baugi załomotał młotem w stalowe odrzwia,
w których po chwili uchyliła się furta. Podróżni szybko weszli do
środka, a wraz z nimi wpadł tuman śniegu. Stali w wielkiej,
ciepłej hali rozświetlonej ogniem kilkunastu węglowych
palenisk, po której kręciło się wielu krasnoludów i paru ludzi.
Kilku niskich brodaczy z rykiem rzuciło się na powitanie
Baugiego, który już miał problemy z uwolnieniem się od
uścisków odźwiernego.
Wyczerpana kobieta oparła się o wrota. Nie starała się nawet
zrozumieć chropowatej krasnoludzkiej mowy, chociaż trochę
znała ten język. Czuła, że zaraz osunie się na posadzkę.
- Baugi... - zamiast głośnej prośby z jej ust wydobył się
jedynie szept. Mimo to, jej towarzysz podróży nadzwyczaj
zwinnie pozbył się ściskających go brodaczy i przypadł do niej.
- Arien...
Kobieta odwinęła szal ukazując zsiniałe wąskie usta
i zaczerwieniony zgrabny nos. W jej ciemnych oczach pełgały
płomyki ogni z palenisk.
- Jestem zmęczona... Muszę odpocząć.
- Tak, tak... - powiedział szybko Baugi i zwrócił się do
otaczających go ziomków:
- To Arien, poseł z Równin. Jest wyczerpana podróżą
i potrzebuje jakiegoś ciepłego kąta, zanim rozmówię się
z Dolgthrasirem.
Dopiero teraz krasnoludy powitały posła i poprowadziły do
jednego z palenisk, gdzie z szacunkiem usadzono ją na skórach
górskich kozic.
- Słuchaj - zaczął Baugi. - Muszę pogadać z pradziadkiem. On
tu rządzi. W tym czasie staraj się nie zwracać na siebie uwa...
- Cooo???!!! - przerwał mu krzyk z drugiego końca hali, gdzie
jeden z ludzi, gestykulując, rozmawiał z potężnie zbudowanym
krasnoludem. - Mam tu siedzieć całą zimę?! Ani mi się śni!
Zrozum, Agnarze, jestem kupcem! Muszę dostarczyć towar na
Równiny jeszcze zanim zacznie się zima!
- Zima już się zaczęła, nie trzeba było zapijać się na umór
naszym spirytusem, tylko do drogi sposobić, kiedy czas był ku
temu - warknął Agnar. - Gdyby nie umowa Hamdirholmu
z królem Równin, miałbym w rzyci to, czy nie sczeźniesz zaraz
za wrotami kopalni. Jednak jeśli coś się tobie stanie na naszym
terenie będziemy musieli zapłacić wysoką grzywnę. W złocie.
Rozumiesz, człecze! W złocie! A to się nam nie kalkuluje.
- Mam tu siedzieć bezczynnie, gdy na Równinach kwitnie
handel!? - płaczliwym tonem spytał kupiec. - Nie masz
sumienia, Agnarze, a przecież też jesteś kupcem!
Krasnolud wzruszył ramionami:
- Mówiłem ci. Chodzi o złoto. W interesach nie liczy się
sumienie, tylko złoto. Koniec gadania! - I odszedł w stronę
jedynego tunelu prowadzącego w głąb kopalni.
- Agnarze! - zawołał za nim kupiec. - Przecież ja tu się
zanudzę!
- Znajdź sobie jakąś dziewkę, żeby grzała ci łoże w długie
zimowe wieczory! - nie odwracając się, krzyknął krasnolud.
- Zostań tu i o nic się nie martw. Nie zdejmuj na razie tych
szmat - szeptał Baugi do Arien. - Postaram się wrócić tak
szybko, jak tylko się da. Pamiętaj, cokolwiek by się działo jesteś
posłem. Jesteś nietykalna - krasnolud pogładził sękatymi
i szorstkimi palcami blady policzek Arien. Uśmiechnęła się.
Baugi też wyszczerzył zęby i popędził za Agnarem.
Arien szczelniej opatuliła się skórami i wpatrzyła się w płonące
węgle.
- Człowiek? - usłyszała nagle.
Podniosła głowę i ujrzała kupca, tego samego, który przed
chwilą kłócił się z Agnarem.
Mężczyzna uśmiechnął się i podrapał po podbródku.
- Hmm... I to kobieta. Pozwoli pani, że się dosiądę. - Usiadł
tuż koło niej. - Nazywam się Bregor i jestem kupcem z Równin.
Arien nie odezwała się.
- Nie jest pani zbyt rozmowna - ciągnął dalej kupiec.
- Chętnie bym pogwarzył z kimś mego wzrostu, a nie z tym
gburowatymi pniaczkami. - Roześmiał się głośno i próbował
objąć Arien. Odsunęła się.
- No, no, no... Po co od razu te fochy! - obruszył się Bregor.
- Przed nami cała zima wśród tych pokurczów. Warto byłoby
poznać się bliżej. - I lubieżnym gestem sięgnął do jej uda. Arien
stanowczo odsunęła jego dłoń.
- Gołąbeczko, nie opieraj się. - Bregor, z obleśnym
uśmiechem, objął Arien za szyję, przyciągnął do siebie i wsunął
rękę pod skóry, próbując bezceremonialnie ją obmacywać.
Bezskutecznie starała się go odepchnąć. - Drżysz, maleńka.
Ogrzeję cię tak, jak tylko potrafi to mężczyzna. - Kupiec
zacisnął dłoń na jej piersi.
Kobieta chciała uderzyć go w twarz, lecz zgrabnie przechwycił
jej dłoń. Zaczęli się szarpać. Kupiec zerwał szal z głowy Arien
i zamarł w pół ruchu. Potargane długie, płowe włosy nie były
w stanie ukryć spiczastych uszu.
Bregor zerwał się, krzycząc piskliwie:
- Elf! Elf!
Arien drżącymi rękoma próbowała ukryć swe uszy pod
szalem. Na próżno. Wnet otoczyły ją krasnoludy. Słyszała tylko
ich głuche powarkiwania i wściekłe sapanie. Jeden z nich
zamierzył się na nią trzonkiem topora i syknął:
- Elfia sucz!
Arien straciła przytomność.
***
Baugi dogonił swego stryja Agnara i razem udali się do
kopalnianych komnat niedostępnych dla nikogo spoza klanu.
Agnar oględnie wypytywał młodszego krewniaka o jego pobyt
na Równinach i przygody które go spotkały. Taktownie nie
poruszali tematu skarbów, jakie mógł przywieźć ze sobą Baugi.
Wielowiekowa praktyka nakazywała nie interesować stanem
skarbca innych krasnoludów, gdyż nierzadko powodowało to
zatargi, kończące się wojnami klanowymi. Jedyne co Agnar
wywnioskował z wypowiedzi Baugiego to fakt, że młody
krasnolud przybył do kopalni z nie lada trofeum. Agnar, który
obejrzał sakwy Baugiego i wydały mu się raczej mikre, począł
zastanawiać się, co mogą kryć, skoro ten tak czule mówi
o swojej zdobyczy. Wielki klejnot? Ogromny samorodek złota?
Piękna broń, a może wspaniale inkrustowany szyszak? Myśli te
nie dawały mu spokoju. Zamilkł więc, nie mogąc otwarcie
spytać o to bratanka. Przygryzł tyko wąsa i dalej posuwali się
już bez słowa.
W końcu dotarli do Przedsionka, sali równie ogromnej, co hala
przy wejściowej Bramie. Baugi z rozognionym wzrokiem
przyglądał się krzątającym się po niej krasnoludom. Ustawiano
stoły, znoszono smażone grzyby, pieczone tusze szczurnic
i mięso górskich kozic. W misach stały potrawy z glonów,
mchów i alg, w antałkach ciemne i mocne piwa, a w omszałych
flaszach mocniejsze trunki. Słychać było gwar i skrzekliwe
połajania niewiast. Wyraźnie trwały przygotowania do jakiejś
biesiady.
- Baugi, ty leniu! Bierz się do roboty! Trzeba przytoczyć
jeszcze trzy beczki dziadkowego piwa! A tak w ogóle, to gdzieś
ty się szlajał?
Krasnolud odwrócił się w stronę, skąd dobiegał zrzędliwy głos.
Stały tam trzy krasnoludzkie kobiety, każda w przepięknie
zdobionej chuście na głowie.
- Matki! - krzyknął z radością i rzucił się witać swoją
rodzicielkę, babkę i prababkę. Kobiety nie kryły łez wzruszenia,
oglądając go ze wszystkich stron i upewniając się, że wrócił cały
i zdrów. W końcu nacieszyli się sobą i Baugi spytał, wskazując
na kręcących się wokoło mieszkańców Hamdirholm:
- A z jakiej to okazji?
- Powraca wielki krasnolud - odpowiedziała babcia Hwedna.
- Kto?
- Ty, mój syneczku - z matczyną czułością powiedziała
Sygrun.
- Ja?
- No, no. Dosyć tego pitolenia - burkliwie odezwała się
Prababcia Yrsa. - Jeszcze jest dużo do roboty. Weź Agnara
i idźcie do piwniczki dziadka po beczki.
Stryj skulił się i skrzywił z niechęcią.
- Coś nie tak, Agnarze? - Prababcia wzięła się pod boki
i surowo spojrzała na rosłego krasnoluda. - Wiem, że łatwiej
i przyjemniej jest żłopać piwsko, niż je targać, ale ktoś to musi
zrobić.
- To znaczy... - Agnar szukał wyjścia z zaistniałej sytuacji.
- To znaczy... A już nic! - uciął ze złością.
- Zaraz zabieramy się do roboty, prababciu, tylko najpierw
muszę zobaczyć się z Dolgthrasirem - powiedział Baugi. - Gdzie
go mogę spotkać? Przyprowadziłem posła z Równin i dobrze by
było, żeby Pradziadek od razu się z nim zobaczył.
- Jest w Zielonym Korytarzu - pośpieszyła z wyjaśnieniami
babcia Hwedna.
- Zielony Korytarz? To chyba jakaś nowa część kopalni?
- Baugi zmarszczył brwi.
Agnar ożywił się, widząc szansę uniknięcia ciągania beczek.
- Ja wiem, gdzie to jest! - wrzasnął tak głośno i ochoczo, że
przestraszył Matki. - Chodź, zaprowadzę cię .- I z tryumfalnym
uśmiechem pociągnął Baugiego za rękaw.
Prababcia Yrsa pokiwała głową:
- Ktoś będzie musiał odstawić beczki do piwnic po uczcie.
Chyba nawet wiem, kto - powiedziała, wyraźnie kierując swe
słowa do Agnara.
Agnar zmarkotniał, a Baugi parsknął śmiechem i nie czekając,
aż Prababcia wymyśli jakąś nową pracę, ruszyli w dół, do trzewi
kopalni.
Pochyłą sztolnią zeszli poziom niżej, na którym były siedziby
poszczególnych rodzin. Z trudem się przebili, gdyż każdy chciał
chociaż uścisnąć dłoń Baugiego. Zeszli jeszcze głębiej, gdzie
znajdowały się przeróżne warsztaty - od kuźni począwszy, a na
złotniczych zakładach kończąc. Poniżej poziomu warsztatów
wybudowano w litej skale magazyny i skarbce zamożniejszych
rodzin, które posiadały tyle kosztowności, że nie mieściły się
one w izbach mieszkalnych. Przed każdym takim skarbcem
stało dwóch strażników i spod krzaczastych brwi uważnie
przyglądało się krążącemu tłumowi. A brodatych postaci było
tutaj bez liku. Wszędzie toczono beczki, targano spyżę, a ze
skarbców wydobywano co piękniejsze puchary, kufle, złote
misy, cudne szaty i piękne ozdoby. Korytarz wypełniał gwar
rozmów, śmiechy, okrzyki bólu i przekleństwa, gdy któraś
z beczek zahaczyła o czyjąś stopę. Tu powitaniom też nie było
końca. Po jakimś czasie Baugiemu i Agnarowi udało się
przedrzeć do windy, którą zjechali na najniższe poziomy, do
właściwej kopalni. Na samym dole, gdzie winda kończyła swój
bieg, oba krasnoludy wzięły po pochodni i Agnar poprowadził do
Zielonego Korytarza. Po kilkuset metrach zakrętów i mrocznych
korytarzy dotarli do grupki umorusanych i półnagich
krasnoludów z kilofami i oskardami w dłoniach. Każdy z nich
miał na głowie stalowy hełm ze świeczką. Wszyscy patrzyli
w skupieniu, jak stary siwobrody krasnolud powoli pracował
dłutem i młotem. Agnar i Baugi dołączyli do grupki i z
nabożeństwem obserwowali, jak Pradziadek Dolgthrasir
wydzierał skarby pramatce ziemi.
Dolgthrasir, z twarzą i brodą pochlapaną woskiem kapiącym
ze świecy, mamrotał do siebie:
- Wiem, że tam jesteś... Czekasz na mnie... Uwięziony
w skale od tysięcy lat... Ja cię uwolnię... Okiełznam cię
wiertłem, dłutkiem i pilnikiem... Nadam ci kształt, byś lśnił
i budził podziw... Byś był piękny...
Stary krasnolud przestał mówić, odłożył narzędzia i włożył
rękę do niezbyt głębokiej wnęki.
- Czuję cię... - zaczął znowu. - Dotykam... Czuję jak bije
twoje dzikie serce, ale ja cię okiełznam... - Wyciągnął dłoń
z mrocznej czeluści i zawyrokował:
- Jest tutaj. Bardzo duży diament. Ostrożnie poszerzcie otwór
i wydobądźcie go. Ja muszę przywitać się z prawnukiem.
Dolgthrasir uściskał Baugiego, obejrzał go od stóp do głów
i zaczął wypytywać o zdrowie, przygody i podróże. Potem
opowiedział o sytuacji w kopalni i ostatnim starciu z klanem
Sorli.
- Pradziadku - zaczął w końcu Baugi poważnym tonem. - Jest
ktoś, kogo przyprowadziłem ze sobą. Jest to dla mnie bardzo
ważna osoba...
- Dolgthrasir! Dolgthrasir! - ktoś nawoływał w korytarzach.
- Tutaj!
Do korytarza wpadł zdyszany krasnolud i wyrzucił z siebie
jednym tchem:
- W hali przy Bramie schwytaliśmy elficę! To Baugi ją do nas
wprowadził!
Baugi jęknął, a Dolgthrasir uważnie spojrzał na prawnuka:
- Mam nadzieję, że wszystko mi wyjaśnisz.
***
Związana Arien leżała przy jednym z palenisk. Otaczało ją
kilkanaście krasnoludów, które radziły co z nią zrobić. O dziwo,
najwięcej do powiedzenia miał człowiek, Bregor.
- U nas, na Równinach - mówił z nienawiścią w głosie. - Takie
dziwolągi jak ona skazujemy na śmierć głodową. O ile ktoś
wcześniej nie zatłucze elfa kijem.
- Elfy to bitna rasa - zauważył jeden z krasnoludów. - Wątpię,
by dały się bezkarnie zatłuc zwykłym kijem...
- Dlatego związujemy je i dajemy do zabawy dzieciom. My,
ludzie, nie mamy czasu zajmować się zwyrodnialcami. A jak wy
załatwiacie takie sprawy?
- Zrzucamy w przepaść pod Bramą. Teraz wystarczy wyrzucić
ją w szalejącą zamieć.
- To na co czekamy? - Bregor wyszczerzył zęby
w złowróżbnym uśmiechu. - Za Bramę ją!
- Za Bramę! - podchwyciły krasnoludy. Kilku podeszło do
elficy, lecz ta, usłyszawszy jakie mają wobec niej plany, zaczęła
wierzgać i przeraźliwie wzywać Baugiego.
- Stójcie! - odezwał się jeden ze starszych krasnoludów,
Skekkel. - Według słów Baugiego to poseł. Poczekajmy lepiej na
Dolgthrasira, niech on zadecyduje, co z nią zrobimy.
Część krasnoludów przyznała mu rację.
- To elf! - wrzasnął Bregor z szaleństwem w oczach i zaczął
okładać Arien drzewcem jej własnej włóczni. Krasnoludy nie
pozostały bezczynne i przyłączyły się do kupca. Elfica kuliła się
pod ciosami, które zdawały się padać zewsząd.
- Baugi... - szeptała opuchniętymi i pokrwawionymi wargami.
- Baugi!
Nagle uderzenia ustały, a Arien usłyszała głos Baugiego:
- Co robicie?! Przecież to poseł!
- To elf! - wrzasnął Bregor. Krasnoludy podchwyciły:
- To elf! Zabić!
Gorące łzy pociekły po jej posiniaczonym policzku.
- Najpierw musicie zabić mnie! - krzyknął Baugi, mocniej
ściskając stylisko młota. Gwar ucichł. - Odpowiadam za nią
honorem! A gdzie wasz honor, ziomkowie! Przyprowadzam
posła, a wy chcecie zatłuc go kijami, jak zwykłą szczurnicę!?
- To nie poseł - powiedział spokojnie Dolgthrasir.
- Właśnie! - podchwycił Bregor. - To elf! Usiec zwyrodnialca!
Dolgthrasir powoli podszedł do kupca. Zachlapana woskiem
twarz i broda krasnoluda wyglądała niczym maska demona.
- Milcz, człecze! - parsknął stary krasnolud, opluwając
strzępkami śliny twarz Bregora. Kupiec, chociaż wyższy od
Dolgthrasira cofnął się nieznacznie. - Czy pochodzisz z rodu
Hamdira, że rządzisz jego klanem? Ba, czy jesteś krasnoludem,
że śmiesz decydować o przyszłości tego gościa w naszej
kopalni? Jak śmiesz porywać się na kogoś z naszego klanu?
- Nie mam nic przeciwko Baugiemu... - tłumaczył się Bregor.
- Nie o Baugiego tu chodzi. Podniosłeś rękę na jego żonę,
a więc i na nas!
- Przecież to elfica... - cicho powiedział zbity z tropu Bregor.
- Ta elfica to żona Baugiego! - wykrzyczał mu w twarz
Dolgthrasir. Krasnoludy spojrzały na siebie i zaraz podniósł się
gwar zdziwionych głosów.
- Zmilczcie, bracia! - Dolgthrasir odwrócił się do swoich
ziomków. - Przyjdzie czas na wyjaśnienia! Powiedzcie mi tylko,
czemu posłuchaliście człowieka, a nie Skekkela, krasnoluda
o najdłuższej brodzie i mądrości dorównującej mojej? Zaślepiła
was nienawiść?
- Prawo ustanowione przez Hamdira mówi, że żaden elf nie
ma prawa przekroczyć progu kopalni - hardo odezwał się Lofar,
który zawsze starał się podkopać pozycję Dolgthrasira, marząc
o przywództwie nad klanem.
Dolgthrasir podszedł do Lofara.
- Nie do końca, Lofarze, nie do końca. Prawo mówi, że nikt, ni
człowiek, ni elf, ni krasnolud z innego klanu, nie ma prawa
przestąpić progu Przedsionka. Elfica zaś posłusznie czekała
tutaj, w miejscu przeznaczonym dla obcych przybywających do
naszej kopalni. Jeśli powołując się na prawo chcesz ją stracić, to
trzeba byłoby wytracić wszystkich ludzi i obce krasnoludy, które
odwiedziły naszą kopalnię. Czy to się nam opłaca? Pomyślcie, ile
by było z tym roboty! Warto?
Zebrane przy Bramie krasnoludy zaczęły się zastanawiać nad
ostatnim pytaniem Dolgthrasira. Wymordowanie wszystkich
ludzi, głównie kupców, którzy odwiedzili kopalnię, sprawiłoby, że
nikt nie pojawiłby się po towar. Trzeba byłoby sprowadzać towar
na dół, na Równiny, co, po dodaniu kosztów transportu
i robocizny, znacznie podniosłoby ceny krasnoludzkich wyrobów.
To z kolei zmniejszyłoby popyt na wytwory kopalni. Poza tym
dochodzi jeszcze głowizna za zamordowanych kupców. W złocie.
Zanim jednak przyszłoby do płacenia grzywny, trzeba by tych
wszystkich ludzi znaleźć. Niewielu z nich przebywało wokół
krasnoludzkiego domiszcza.
Krasnoludy zaczęły parskać i kręcić głowami.
- Czyli sprawę elficy mamy za sobą, tak?
Brodate twarze gorliwie przytaknęły.
Dolgthrasir wrócił spojrzeniem do Bregora.
- Zostaje nam jeszcze próba zabicia żony mojego wnuka.
- Stary krasnolud uważnie patrzył na kupca. Człowiek ciężko
przełknął ślinę. - Jaka jest za to kara?
- Śmierć - powiedział cicho Skekkel.
- Śmierć - powtórzył, cedząc przez zęby, Baugi i utulił pobitą
Arien.
- Śmierć! Śmierć! - zaczął skandować tłum. Bregor począł się
wycofywać.
- Zaraz, zaraz! - Wyskoczył przed człowieka Lofar.
- Pamiętajcie, że będziemy musieli zapłacić za jego głowę! Czy
to się kalkuluje?
Klan Hamdira znowu zaczął myśleć. Sto piętnaście sztuk złota
podzielić na...
- Ja zapłacę - szybko powiedział Dolgthrasir. - Mój prawnuk
i jego żona są tyle warci.
- Śmierć! - zawył klan. Tłum porwał wierzgającego Bregora.
Ktoś otworzył furtę, przez którą wpadł do hali tuman śniegu. Po
chwili w przeciwną stronę poleciał Bregor. Zatrzaśnięto drzwi.
***
- Baugi! Gdzie twoja żona?! - zawył Lofar, wznosząc do góry
bogato zdobiony srebrem róg z piwem. Przedsionek wypełniony
był bawiącymi się krasnoludami. Byli tu wszyscy oprócz tych,
którzy pełnili straż przy Bramie. Naczelne miejsce zajmował
Dolgthrasir i jego małżonka Yrsa. Po jego prawej stronie zasiadł
Baugi, przy którym stał pusty fotel przeznaczony dla jego żony.
Arien spała w jednej z komnat Pradziadka, wcześniej troskliwie
opatrzona przez matkę Baugiego. Po lewej stronie Pradziadków
siedział dziadek Arngrim wraz z babcią Hwedną. Naprzeciwko
Dolgthrasira miejsce zajmował zasępiony Fridleif, jego
małżonka, a matka Baugiego, Sygrun oraz stryj Agnar. Kolejne
miejsca, na prawo i lewo od bezpośrednich potomków Hadrima
zajęła dalsza rodzina, a za nią szacowniejsi przedstawiciele
pozostałych rodów, między innymi Lofar i Skekkel.
Ojciec Baugiego zazgrzytał zębami i wychylił jednym haustem
szklanicę spirytusu. Co za wstyd! Baugi, bezpośredni potomek
Hamdira ma za żonę elficę! Hańba! A Pradziadek nic z tego
sobie nie robi. Ba! Zdaje się nawet cieszyć! Hańba i wstyd!
- No! Gdzie jest elfica?! - ponaglał Lofar. Dziadek Baugiego,
Arngrim, skrzywił się zniesmaczony. Kto by pomyślał? Mój wnuk
ma żonę elficę. Elficę! No cóż. Młodzi często popełniają błędy.
Baugi za jakiś czas zrozumie, że elf to nie partia dla krasnoluda.
Taaak. Młodzi potrzebują dużo czasu, by pojąć, że świat jest
ułożony tak, a nie inaczej.
- Baugi! Chcemy zobaczyć twoją żonę! - nie poddawał się
Lofar. Dolgthrasir uśmiechnął się do samego siebie. Jego
prawnuk przyprowadził żonę! I co z tego, że jest elfem. Przecież
prapradziadek Dolgthrasira, Gotthorm, poślubił Bleik ze
znienawidzonego klanu Sorli. Było na początku trochę
psioczenia i naigrywania się, ale w końcu wszystko się ułożyło.
Pradziadek uśmiechnął się szerzej. Gdyby tak jeszcze udało się
nawiązać kontakty handlowe z elfami? To byłoby coś! Nawet
gdyby reszta klanów sprzymierzyła się przeciwko Synom
Hamdira, to i tak nie daliby rady elfom z Równin. Nie ma nic
złego w tym, że jego prawnuk ma za żonę elficę. Ba! Kto wie,
czy nie wyniknie z tego coś dobrego. Z drugiej strony to
całkiem nietypowa historia, ten mariaż między Baugim i Arien,
o którym już zaczynały krążyć legendy. Niektórzy twierdzili, że
to wszystko wina elfiego maga, jako że krasnoludy spośród
elfów najbardziej nienawidziły magów za ich niehonorową walkę
- bez oręża w dłoni, a jedynie za pomocą czarów. Ów mag miał
podobnież skazać Arien na związek z krasnoludem, co miało być
karą za jej rozwiązłe życie. Pech chciał, że trafiło na Baugiego.
Inni mówili, że Baugi zwariował i porwał elficę. Jeszcze inni
z kolei utrzymywali, że to Arien zauroczyła krasnoluda i przy
pomocy elfiej magii skradła mu serce. Dolgthrasir wiedział
jednak, że to wszystko bzdury. Arien zmieniła pogardę, z jaką
Baugi zwyczajem wszystkich krasnodludów darzył elfy, wpierw
w niechętne uznanie, a później w gorące uczucie, zacząwszy od
tego, że dorównała mu w piciu. Ba! Omal nie przepiła! A żaden
krasnolud nie zlekceważy kogoś o tak mocnej głowie do
trunków. Nawet jeśli będzie to elf. Początkowo krasnolud wpadł
z tego powodu w gniew i w pijackim szale wyzwał Arien na
pojedynek złodziei, który polegał na tym, że w ciągu jednego
dnia i jednej nocy należało skraść jak najwięcej kosztowności.
Baugi znowu przegrał, a o ich zakładzie głośno było na całych
Równinach. Ciężko było się przyznać Baugiemu przed samym
sobą do tego, że szanował i podziwiał tę elficę, wszem przecież
wiadomo, że podziw i szacunek to szorstcy kuzyni miłości.
Oboje cieszyli się już zasłużoną sławą niezrównanych złodziei,
postanowili więc zawiązać bandycką spółkę, przekonani, że
razem dokonają wielkich czynów i zdobędą niezmierzone
bogactwa, a i na wieki zapiszą się w pamięci potomnych.
Słuchając opowieści Baugiego, Dolgthrasir przypomniał sobie,
że słyszał od kupców, o tej dziwnej parze nieuchwytnych
rzezimieszków, ale nie domyślał się, że chodzi tu, między
innymi, o jego wnuka! Wiodąc tak niebezpieczne życie,
zmuszeni nieustannie na sobie polegać, Arien i Baugi stawali się
sobie coraz bliżsi. Nie minęło wiele czasu, a połączyła ich
przyjaźń. A gdy elfica odkryła, że krasnolud pod maską
grubiańskości i barbarzyństwa, kryje wrażliwą i piękną duszę,
narodziło się między nimi głębsze i silniejsze uczucie. Po jakimś
czasie zaczęło im się robić ciasno na Równinach, w każdym
niemal mieście wisiały listy gończe z ich podobiznami, a tam,
gdzie nie wisiały i tak docierały głośne echa wyczynów tej
niezwykłej pary. Trzeba było znaleźć jakąś kryjówkę i odpocząć.
Elfy nie chciały ich widzieć u siebie, więc Baugi użył podstępu,
żeby przemycić Arien do Hamdirholmu. Poślubiwszy ją, chciał
ogłosić swoje małżeństwo na wielkim wiecu Synów Hamdira,
uprzedzając wcześniej jedynie Dolgthrasira. Nie ma nic
ważniejszego dla krasnoluda jak tradycja. A wedle tradycji,
żona krasnoluda to świętość i nietykalny skarb i na tym Baugi
postanowił się oprzeć, żeby zapewnić swej ukochanej
bezpieczeństwo. Jednak wydarzenia potoczyły się inaczej.
Baugi ponuro spoglądał na zasępionego ojca, siedzącego po
przeciwnej stronie stołu. Słyszał żądania Lofara i wiedział, że
główny konkurent Pradziadka do przewodzenia klanowi Hamdira
naigrywa się z niego.
- Wiesz dobrze, Lofarze - odezwał się w końcu - że moja żona
została pobita między innymi przez krasnoludy z twojego rodu
i nie może uczestniczyć w uczcie.
- No tak! - zaśmiał się gromko Lofar. - Zapomniałem, że elfy
nie wytrzymują przyjacielskich poszturchiwań rodziny!
Lofar i jego partia gruchnęli śmiechem.
- Dość! - grzmotnął pucharem w stół stryj Agnar. - Nie
będziesz naigrywał się z mojej rodziny, szczurnicojebco!
Lofar przez chwilę zastanawiał się, czy wyzwać go na
pojedynek. Jednak Agnar był największym wojownikiem
i jednym z większych bogaczy Hamdirholmu. Lofar nie czuł się
na siłach sprostać stryjowi Baugiego w otwartej walce. Znalazł
inny sposób, by dokuczyć rodzinie Dolgthrasira.
- Stary zwyczaj mówi, że ten, kto przystępuje do Synów
Hamdira, musi dowieść w walce, że jest godzien być jednym
z nas. W przypadku kobiety robi to za nią jej rodzina.
- Arien ma rodzinę daleko na południu - odezwał się Baugi.
- Niech więc sama się broni. - Lofar wyszczerzył zęby
w złośliwym uśmiechu.
- Cóż za odwaga, Lofarze. -Wzburzony Dolgthrasir podniósł
się. - Wyzywasz do pojedynku kobietę.
Lofar rozłożył ręce:
- Taki jest zwyczaj.
- Nie zga... - zaczął Dolgthrasir.
- Arien będzie walczyć - przerwał mu Baugi. - Jak tylko wyliże
się z ran, udowodni, że jest godna przynależeć do Synów
Hamdira.
W głosie syna Fridleifa było tyle pewności, że przez chwilę
Lofar zastanawiał się, czy dobrze postąpił i chciał się wycofać.
Wszyscy biesiadnicy z uwagą przysłuchiwali się słownej
potyczce i teraz ich oczy wyczekująco wpatrywały się w Lofara.
Gdyby się wycofał, obwołano by go tchórzem i straciłby
poważanie. Poza tym powołał się na stary zwyczaj, a z tradycją
nie było żartów.
- Służę uprzejmie. - Uśmiechnął się i ukłonił.
Gwar rozmów znów rozbrzmiał w Przedsionku. Krasnoludy
żywo rozmawiały o zapowiedzianym pojedynku. Baugiemu
odeszła ochota do ucztowania. Wstał i chciał opuścić
Przedsionek, jednak zatrzymał go Dolgthrasir, również wstając
i szepcząc mu do ucha:
- Nie możesz odejść od stołu. Nie teraz, gdy Lofar tryumfuje.
Chyba nie chcesz dać mu poznać, że zepsuł tobie ucztę - a
głośno wzniósł toast:
- Za Baugiego i jego żonę!
- Zdrowie! - zagrzmiał Przedsionek. Tylko Lofar zażartował
w swoim gronie i jego poplecznicy gromko zaśmiali się.
Baugi kolejny raz zgrzytnął zębami, ale bez zmrużenia oka
wychylił toast. Pradziadek usiadł, otarł brodę z resztek piwnej
piany i zagadnął wnuka:
- Powiedz mi, co ty widzisz w tej elficy? Przecież nie ma
nawet owłosionych nóg!
Baugi uśmiechnął się.
- Ma za to rozkoszny meszek pod nosem.
Dolgthrasir parsknął śmiechem i zaczął walić pięścią w stół
z uciechy:
- Meszek, powiadasz!
***
Pod czujnym i troskliwym okiem Matek Arien szybko wracała
do zdrowia. Co prawda sińce i opuchlizna już dawno zeszły, to
jednak elfica nadal leżała w łożu, lecząc połamane i obtłuczone
żebra.
- Kochanie, jesteś strasznie wychudzona - zatroskała się
pewnego dnia Sygrun, zmieniając jej okłady. Początkowo Matki
traktowały Arien jak dziwoląga; z rezerwą, ukrywanym
obrzydzeniem i niechęcią. Jednak kiedy odkryły, że elfica tak
jak i one krwawi, gdy przyjdzie jej czas i tak samo cierpi z tej
przyczyny, ich stosunki znacznie się polepszyły. Co prawda
minęło jeszcze sporo czasu, zanim w pełni ją zaakceptowały, ale
już nie przychodziły do chorej z obowiązku, a z czystej sympatii
i troski.
- Ja? Wychudzona? - roześmiała się Arien. Chwyciła dwoma
palcami skórę na brzuchu, pokazując, jak grubą ma warstwę
tłuszczu. - Raczej powiem, że przytyłam na waszym wikcie,
drogie Matki.
- Eee, tam! - oponowała Sygrun. Faktycznie, przy
baryłkowatych sylwetkach krasnoludzkich kobiet wyglądała na
chudą szkapę. - "Przytyłam na waszym wikcie"! Bajanie! Nie
wiem, co mój syn w tobie widzi. Nasi mężczyźni lubią, jak jest
kobietę za co złapać, i z przodu i z tyłu, a ty wyglądasz jak
stojak na kolczugę.
Arien głośno się zaśmiała, ale zaraz skrzywiła
się . Niezrośnięte żebra dały o sobie znać szpilą bólu.
- Wśród elfów ceni się smukłość sylwetki. Nasi mężczyźni
pragną kobiet subtelnych i kruchych kształtem, a zarazem
dorównujących im zręcznością i gibkością. A jeśli już do
obłapiania przyjdzie, to nie w tym rzecz, żeby było za co złapać,
Matko, ale by skóra była tak delikatna i gładka, żeby nie można
już było obłapiania przestać... Dlatego usuwamy wszelkie
owłosienie z ciała.
- Wszelkie? - Sygrun przestała na chwilę zakładać nowy
opatrunek.
- No, nie wszystkie. Włosy na głowie zostawiamy. - Arien
dotknęła swojego warkocza, jakby chciała upewnić zaskoczoną
Sygrun, że nie chodzi tu o wąsy czy brodę. - Im dłuższe
i bardziej zadbane, tym większy podziw u nich wzbudzają.
- A z... no, wiesz...Stamtąd też?
- Zwłaszcza stamtąd - dobitnie oświadczyła Arien.
Sygrun skończyła ją opatrywać i wytrzeszczyła oczy:
- I jak to tak...Ani jednego włosa...?
- Ani jednego. Ani na nogach, ani pod pachami, ani na...tam.
Zresztą, sama zobacz - elfica z pewnym wysiłkiem odrzuciła
okrywające ją skóry, odsłaniając długie, gładko ogolone nogi
i łono. Elfy słynęły ze swej frywolności i nie były nadmiernie
wstydliwe, więc Arien nie widziała nic zdrożnego w takim
obnażaniu się.
Krasnoludzka kobieta z przerażeniem patrzyła na nagie,
bezwłose ciało.
- Golicie się... - wydukała. - Nawet tam... - wzdrygnęła się
i fuknęła:
- Eee, tam! Elfie bajanie! Wszyscy jesteście od urodzenia
bezwłosi!
- Pewnie - rzuciła Arien. - A krasnoludy rodzą się na
kamieniu.
- Na kamieniu? - zdziwiła się Sygrun i wybuchnęła śmiechem
- Na kamieniu! Niepodobne!
Elfica chciała przykryć się skórami, ale Sygrun powstrzymała
ją:
- Mogę dotknąć?
- Proszę bardzo - zezwoliła Arien. Sygrun przesunęła szorstką
dłonią po jej udzie. Aksamitna skóra delikatnie poddała się
naciskowi ręki.
- Przyjemne... - mruknęła cicho.
- Mnie też miło... - Elfica mrugnęła do niej okiem. Sygrun
szybko zabrała dłoń.
- Bezeceństwa prawisz! - zbeształa ją i szybko wyszła
z komnaty, ścigana przez wesoły chichot elficy.
Na następną wizytę u chorej matka Baugiego przyszła
w towarzystwie dwóch zaciekawionych elficą kobiet z klanu
Hamdira. Arien chętnie zaspokajała ich ciekawość i skwapliwie
odpowiadając na pytania, długo prawiła o balsamach
ujędrniających skórę, przeróżnych sposobach upiększania ciała
i przyjemnych dla węchu pachnidłach. Nawet dała im
popróbować co poniektórych specyfików.
***
Pewnego dnia Kufnir wracał zmęczony z nocnej szychty
w kopalniach Hamdirholmu. Wszedł do swojej komnaty i ryknął:
- Jeść!
- Wszystko masz na zapiecku! - odpowiedziała mu z sypialni
żona Gumni. Krasnolud zjadł przygotowany posiłek, beknął
przeciągle i zadowolony, przymykając oczy, rozparł się w fotelu,
zastanawiając się, czy już teraz uciąć sobie drzemkę, czy
jeszcze uraczyć się pucharkiem piwa. Z błogości wyrwał go
głęboki głos:
- Kochanie...
Kufnir otworzył oczy i w świetle płonącej lampy zobaczył niską
postać opierającą się o wejście do sypialni. Stwór miał
zakrwawione wargi, zaczerwienione policzki, głęboko osadzone,
niemalże niewidoczne przy grubych, smoliście czarnych
krechach brwi, a paskudną twarz otaczał kołtun sterczących
dziko włosów.
- Troll! - wrzasnął krasnolud, porwał swój nieodłączny młot
i rzucił się na potwora. Troll, pisnął głosem niesłychanie
podobnym do głosu żony Kufnira, Gumni i skrył się
w pogrążonej w mroku sypialni. Krasnolud wpadł tam za nim.
Po chwili dało się stamtąd słyszeć złorzeczenia, odgłos
wywracanych sprzętów, piski, a w końcu dźwięk rozbijanego
glinianego dzbana i łomot padającego ciała. Zapadła cisza.
Z sypialni wyszedł rzekomy troll, trzymając w jednym ręku
ucho od dzbana, a drugą poprawiający natapirowane włosy.
- Dureń! - mruknęła Gumni - Dobrze, że nażarty był, to
i wolniejszy. Jednak działają te barwniki... Co prawda, nie tak
jak mówiła Arien, ale działają!
***
Zdrowo podchmielony Gripir wracał ze swego dyżuru
w Przedsionku, gdzie wartował przy Bramie. Z reguły było to
odpowiedzialne zadanie, ale nie zimą, kiedy to do kopalni nie
przybywali żadni kupcy ani inni podróżni, więc strażnicy zwykle
uprzyjemniali sobie nudną służbę grzanym piwem i grą w kości.
Krasnolud wszedł cichutko do swojej komnaty. Odstawił na
stojak topór. Słaniając się i postękując, ściągnął przez głowę
kolczugę. Kiepsko mu szło do chwili, gdy przypomniał sobie, że
nie zdjął hełmu, wtedy to gładko udało mu się pozbyć tego
całego żelastwa, które nosił na sobie.
- To ty? - odezwała się z łoża jego żona.
- No - mruknął i pomagając sobie różnymi sprzętami
domowymi, ściągał buty i spodnie. Dodał głośniej - I zaraz ci
pokażę, jak się fedruje na przodku...
Stanął w nogach łoża i wsunął rękę pod skóry, którymi była
przykryta jego połowica, Alfhild. Wymacał coś obłego, gładkiego
i miękkiego. Coś, co w dotyku było dokładnie jak wężowa
skóra...
"Żmija skalna!" - przemknęło mu przez głowę i wcale się nie
zdziwił, że gad jest grubości męskiej kostki. Albo damskiej.
Niewiele myśląc, zacisnął dłoń i szarpnął mocno, chcąc
wyciągnąć gadzinę z kryjówki wśród skór. Alfhild wrzasnęła
i usiadła na łóżku. "Ugryzła ją!" Na jad żmii skalnej nie było
odtrutki, a ukąszony, w wielkich bólach, niemal natychmiast
żegnał się z życiem. Widząc, że nie ma już ratunku dla żony,
puścił gada, wskoczył na łóżko i zaczął wściekle deptać miejsce,
w którym spodziewał się żmii. Pod stopami czuł miotające się
cielsko. Żona nie przestawała krzyczeć z bólu i tłuc go rękoma.
W końcu zepchnęła go z łóżka. Gripir chwycił to, co miał pod
ręką, czyli stołek i przymierzył się do ciosu. W ostatniej chwili
powstrzymał go krzyk Alfhild:
- Zwariowałeś?!
- Moja koziczko, ukąsiła cię skalna żmija... - bąknął.
- Jaka żmija?! Won, pijaku, spać do przedsionka! Omal żeś mi
nóg nie połamał!
- Nic ci nie jest?
- Won!
Kompletnie skołowany Gripir posłusznie odstawił stołek
i podreptał do przedsionka. Alfhild zapaliła łojową świeczkę
i zaczęła oglądać swoje świeżo ogolone nogi.
- Jak nic będą siniaki - mruknęła i sięgnęła po małą szkatułkę.
- Może ta maść ujędrniająca od Arien pomoże... A jak nie
pomoże, to na pewno nie zaszkodzi... Wariat! Jutro z nim się
policzę... Pijaczyna!
***
- Co tam dzisiaj mamy? - spytał Pradziadek, szykując się do
cotygodniowego rozpatrzenia problemów nurtujących kopalnię.
- Trzy sprawy - zaczął Skekkel. - Pierwszy jest Gripir.
Z tłumu krasnoludów zebranych w Przedsionku wyszedł
wezwany.
- Moja żona ogoliła nogi... - Ledwo zaczął, a już sala
gruchnęła śmiechem.
- Cisza! - krzyknął Skekkel. - Mów!
- Wszystko przez żonę Baugiego, która, jak to elfica, nie ma
owłosionych nóg. Moja żona również zapragnęła pójść w jej
ślady i pozbawiła się włosów na swoich nogach. Teraz wygląda,
jakby chodziła na ogonach szczurnic...
- To moje nogi i mogę z nimi robić, co mi się żywnie podoba!
- skrzekliwym głosem krzyknęła Alfhild, żona Gripira.
- Widzisz, Dolgthrasirze? - prawie płaczliwym głosem
powiedział Gripir. - I to jest jedyna odpowiedź, gdy próbuję jej
wytłumaczyć, że tak nie uchodzi, że tradycja... i w ogóle.
Bardziej mi się podobała z kępkami włosów na udach!
- Ale ja się źle czuję - znowu krzyknęła Alfhild - jak mi pchły
po tych kępkach biegają!
- Gripirze - odezwał się Pradziadek. - Czy brak owłosienia jest
czymś hańbiącym? Moja prababcia, Bleik z klanu Sorli, miała
owłosione tylko łydki. Czy przez to była kimś gorszym?
- No nie - mruknął Gripir. - Tylko, że moja żona ogoliła się
jeszcze pod pachami...
- Jej wola. - Dolgthrasir bezradnie rozłożył ręce. - Alfhild jest
wolną kobietą, a nie twoją niewolnicą. Pod względem tego, jak
się nosi, nie możesz jej nic nakazać, ani zabronić. Nic na to nie
poradzę. Mam tylko nadzieję, że jakoś się dogadacie.
Gripir wrócił do tłumu, skąd przez chwilę słychać było
skrzeczenie Alfhild.
- Następny jest Agnar - zapowiedział Skekkel.
- Właściwie to już osądziłeś moją sprawę przy okazji żony
Gripira - zaczął Agnar i na chwilę umilkł. - Otóż moja żona,
Angeyja, zaczyna nosić obcisłe stroje i zdaje mi się, że robi to
pod wpływem Arien. Teraz wszyscy mężczyźni mogą spoglądać
na jej ponętne beczułkowate kształty... Nie mówiąc już, jak to
wpływa na młodzież...
- To nic! - krzyknął ktoś z tłumu. - Moja zaczęła się
odchudzać!
- A moja zaczęła twarz pokrywać barwnikami!
- Chcą nosić ozdoby na co dzień, tak jak Arien!
Dolgthrasir uniósł dłoń i krasnoludy ucichły.
- Nic na to nie poradzę! Są to sprawy rodzinne, które sami
musicie rozwiązać.
- Może byś porozmawiał z Arien? - nieśmiało zaproponował
Agnar.
- To mogę zrobić. Baugi, przyprowadź żonę.
Po chwili do Przedsionka weszła wysoka i smukła elfica
w obcisłym stroju i piękną spinką, upinającą jej długie włosy.
Kilku krasnoludów wzdrygnęło się, widząc jej lekko szpiczaste
uszy. Alfhild szturchnęła Gripira i powiedziała, że chce podobną
spinkę.
- Arien, dziecko moje - zaczął Dolgthrasir. - Czemu
namawiasz nasze kobiety, by porzuciły tradycje i stroje
przodków?
Arien opuściła głowę.
- Do niczego nie nakłaniałam krasnoludzkich kobiet.
Opowiedziałam tylko, jak noszą się elfy.
- To chyba rozwiązuje nasz problem. Od czasu, jak Baugi
przyprowadził cię do naszej kopalni, jesteś nieustannie
w centrum zainteresowania. Proszę cię, żebyś więcej nie
opowiadała o elfach, nabrała trochę ciała i nosiła się
przyzwoicie. Dobrze?
- Może nie będzie potrzeby, by Arien zmieniała swój sposób
bycia - odezwał się Lofar. - Czas już na pojedynek.
- To jest trzecia sprawa - wtrącił Skekkel.
Arien odwróciła się do wyzywającego ją krasnoluda.
- Kiedy tylko zechcesz. Jutro? Dzisiaj? Zaraz? - powiedziała
chłodno i bez entuzjazmu.
Lofar uśmiechnął się:
- Dzisiaj.
Do Przedsionka wbiegł zdyszany krasnolud i wysapał:
- Klan Sorlich nadciąga wschodnimi korytarzami!
W jednej chwili Przedsionek zawrzał i krasnoludy rzuciły się
do swych komnat po broń.
- Po bitwie, Arien - rzucił Lofar.
- Po bitwie - odparła elfica i pobiegła po swoją włócznię.
***
- Sporo ich - ucieszył się Agnar, spoglądając na wchodzące do
Zachodniej Sali zastępy klanu Sorli. - Ho, ho! Jest nawet sam
Tyrfing! Będą jatki!
- Arien, naprawdę musisz walczyć? - Baugi z niepokojem
spytał swą żonę.
Elfica uśmiechnęła się i pocałowała męża w czoło.
- Żeby potem w całej kopalni huczało, żem tchórz i nie jestem
godna przystąpić do Synów Hamdira? Nic mi nie będzie.
- Martwię się, kochanie. To, że mnie pokonałaś w pojedynku
złodziei, nie znaczy wcale, że dasz sobie radę w bitwie
- mruknął Baugi, gładząc ją po twarzy.
- Niepotrzebnie, mój obrońco. - Arien namiętnie pocałowała
Baugiego. Wśród zebranych Synów Hamdira rozległy się gwizdy
i okrzyki zachwytu.
- Krwi! - wrzasnął Baugi, próbując zamaskować swoje
zakłopotanie. Publiczne okazywanie uczuć nie leżało bowiem
w naturze krasnoludów.
- Krwi! - podjął cały klan.
Dolgthrasir podniósł dłoń i uciszył swych ludzi.
- Wystąp, Tyrfingu, ty koźli pomiocie! - zakrzyknął.
Z szeregu Sorlich wystąpił krasnolud z czarną jak smoła
brodą.
- Czego wrzeszczysz, szczurnicy łajno!
- Co cię sprowadza do naszej kopalni?
- To, co zawsze! Zima! A zima to czas wojen pod górami!
- To sprawmy się szybko, bo mam jeszcze dużo roboty
- ziewnął Dolgthrasir. - Naprzód! - wydał rozkaz swoim.
Oba klany z wrzaskiem ruszyły na siebie i starły się,
wzniecając tumany prastarego kurzu. Śmigały młoty i topory,
błyskały zęby i wściekłe oczy. Przez zgiełk bitwy przebił się
dźwięk rogu. To Tyrfing nawoływał do odwrotu.
- Już? - mruknął zawiedziony Angrim, którego siłą trzeba było
odciągać od przeciwnika.
- Stać! Przerwa! - zakomenderował Tyrfing. - Dolgthrasir,
pozwól na słówko!
Pradziadek wyszedł przed szereg i w połowie drogi spotkał się
z wodzem wrogiego klanu. Tyrfing był wyraźnie wzburzony.
- Dolgthrasir, co tu się dzieje?! Znamy się tyle lat, a ty mi tu
takie cuda wyprawiasz!
- O co ci chodzi? - spytał prawdziwie zdziwiony Pradziadek.
- No popatrz na pole bitwy. Większość rannych i zabitych to
moi ludzie, a zawsze było po równo! To najbardziej krwawa
bitwa od czasów, gdy Hamdir podstawił Sorliemu nogę...
- ...Hola, hola! To Sorli najpierw oblał Hamdira zupą...
- Nieważne. - Machnął ręką Tyrfing. - Co tu się dzieje?
Wyjaśnij mi, bo ta bitwa przestaje się kalkulować.
Dolgthrasir pogłaskał swoją brodę i uśmiech zrozumienia
wypłynął mu na twarz:
- Już wiem! To wszystko przez Arien!
- Arien? - zmarszczył krzaczaste brwi Tyrfing. - To elfie imię...
- Tak, bo to elfica. Żona Baugiego...
Tyrfing odskoczył od Dolgthrasira i krzywiąc się wyszeptał
z wyrzutem.
- Zadajecie się z elfami?
Pradziadek rozłożył ręce.
- Nic na to nie poradzę. Należy już do naszego klanu.
- Myślisz, że to przez nią?
Pradziadek przytaknął i wywołał elficę.
- Arien, córko, ile krasnoludów zatłukłaś?
- Pięciu, sześciu - popłynął słodki głos z mroków Zachodniej
Sali. - Nie mogłam więcej, bo przeciwnik unikał potem mojej
włóczni.
Synowie Hamdira ryknęli śmiechem i obrzucili klan Sorli
stekiem wyzwisk. Ci nie pozostali im dłużni.
- Musisz zabronić jej walczyć - zdecydowanie powiedział
Tyrfing, gdy wrzawa ucichła.
- Nie mogę - konfidencjonalnie szepnął Dolgthrasir. - Jest
wolną kobietą i jest traktowana jakby urodziła się w klanie.
Pozostała jej tylko formalność, pojedynek z Lofarem...
- Lofar! Ten pieniacz chce z nią walczyć? - po raz kolejny
zdziwił się wódz Sorlich. - Przecież ten kozi bobek nie wie
nawet, że młot bojowy trzyma się na końcu styliska, a nie przy
samym obuchu!
Obaj wodzowie parsknęli śmiechem, ale zaraz poważne miny
powróciły na ich twarze.
- Słuchaj, Dolgthrasirze - ponownie zaczął Tyrfing. - Musimy
zatem ogłosić zawieszenie broni, dopóki nie będziemy mieli
swojego elfa, albo dwóch!
- No, no, no! Ręczę ci, że jeden wystarczy. Dobra, jak
będziecie gotowi, to dajcie znak.
Tyrfing przez chwilę drapał się w głowę i sapał. W końcu
powiedział:
- Wiesz, nie chciałbym, żeby to wyglądało na tchórzostwo. Po
prostu nam się to nie kalkuluje.
Pradziadek przyjacielsko poklepał go po ramieniu.
- Rozumiem. Wszystko rozumiem. Też jestem krasnoludem.
Wyjaśnię całą sprawę swoim ludziom.
Obaj wodzowie odwrócili się do swoich ludzi i oznajmili:
- Rozejm!
***
- Wznoszę toast za zwycięstwo! - krzyknął Angrim. - Szkoda,
że bitwa nie trwała dłużej, ale co tam! Zdrowie!
- Zdrowie! - ryknął Przedsionek wypełniony krasnoludami.
Chwilę było słychać gulgotanie, potem wielkie sapnięcie i trzask
tłuczonych szklanic. Krasnoludy z krzykiem rzuciły się sobie
w ramiona.
Arien wywinęła się z objęcia Baugiego i spoważniała.
- Czas na mnie.
- Co to znaczy, kochanie?!
- Zapomniałeś, głuptasie? - Arien uśmiechnęła się. - Mam
zaległy pojedynek.
- Lofar - sapnął z wściekłością Baugi.
- Lofarze! - krzyknęła Arien w tłum. - Już czas!
Wywołany krasnolud zaczął przepychać się w stronę elficy.
Zatrzymał się przed nią i wręczył puchar z winem.
- Arien, zapomnij o pojedynku. W bitwie udowodniłaś, że
jesteś żoną godną jednego z nas! Zapomnijmy o tym!
Arien zaczęła się zastanawiać:
- No nie wiem, czy to mi się kalkuluje... Obraziłeś moją
rodzinę, przez ciebie zebrałam paskudne cięgi...
W miarę jak mówiła, Lofarowi znikał uśmiech
- Weź ten puchar. - Wcisnął w ręce elficy pięknie zdobione
złote naczynie.
Arien uśmiechnęła się i pocałowała Lofara w brodaty policzek.
Lofar uśmiechnął się z przymusem, wycierając miejsce po
pocałunku elficy.
- Zdrowie! - krzyknął Dolgthrasir. Fridleif, ojciec Baugiego,
uśmiechnął się do siebie. Nie jest źle, jeśli Arien wydobyła od
tego skąpiradła złoto, to może jeszcze coś będzie z tej elficy.
- Cisza! - zagrzmiał Pradziadek. - Mój najmłodszy prawnuk
chciałby coś ogłosić. Cisza!
Na stół wskoczył Nid i z uśmiechem oznajmił:
- Wychodzę za mąż.
- Chyba żenisz się - krzyknął do brata Baugi. Przedsionek
huknął śmiechem.
- Nie. Wychodzę za mąż.
Fridleif, przeczuwając najgorsze, nalał sobie pełną szklankę
spirytusu.
- Poznajcie mojego wybrańca, którego kocham prawie tak
samo jak złoto! - tu Nid wskazał na niepozornego krasnoluda
z króciutką brodą. - Oto Sprakki!
Krasnoludom, włącznie z Arien, opadły szczęki. Nawet
Pradziadek zmarszczył brwi.
Fridleif opróżnił szklanicę jednym haustem i jęknął:
- To już koniec...
sierpień - grudzień 2002
Wiosna w Hamdirholm
- No, chłopaki – zaczął Erp, wstając od stolika przy którym,
wraz z innymi strażnikami Bramy, grał w karty. – Już świta.
Czas otworzyć wrota.
„Chłopaki”, czyli trzech brodatych krasnoludów, z niechęcią
odłożyli karty i ruszyli do kołowrotu otwierającego Bramę
Hamdirholmu. Erp otworzył boczną furtę i wyjrzał na zewnątrz.
W tym roku wiosna przyszła wyjątkowo wcześnie. Dzień stawał
się coraz dłuższy, pojawiły się pierwsze przebiśniegi, a zaraz za
nimi krokusy. Czasem jeszcze sypnęło śniegiem, ale szybko
znikał muskany ciepłem słonecznych promieni. Ognista łuna
wschodu barwiła na różowo jeszcze ośnieżone szczyty gór.
Powoli wstawał dzień.
Strużka lodowatej wody spadła za kołnierz stojącego w furcie
krasnoluda. Erp zaklął, ale bez złości. W sumie cieszył się, że
ucichły zimowe wichury, a słońce, choć jeszcze nieśmiałe, topiło
śnieg na szczytach gór. Znów będzie można powyciągać leżaki
na warcie i trochę się poopalać. Trudno wprawdzie mówić
o klaustrofobii w przypadku krasnoluda, jednak Erp stęsknił się
za świeżym powietrzem i otwartą przestrzenią. Brama zwykle
pozostawała zamknięta przez całą zimę, nie tylko z powodu
braku kupców, ale właściwie dla ochrony przed srogą, górską
zimą.
Erp spojrzał w górę na krawędź nawisu skalnego nad Bramą
i w porę uskoczył przed spadającą czapą mokrej, błotnistej brei,
do niedawna będącej jeszcze śniegiem. Im słońce wyżej się
wznosiło, tym więcej strumyczków wody płynęło po skalnych
ścianach otaczających wejście do kopalni.
Krasnolud z uśmiechem przeciągnął się, aż zatrzeszczały kości
i ryknął do „chłopaków”:
- Otwierać!
Zza Bramy dobiegły sapnięcia odźwiernych, zazgrzytał
łańcuch i potężne odrzwia, zaczęły się powoli rozchylać,
z szurgotem i jękiem, jakby oburzone, że przerywa im się sen.
Blask poranka wlewał się do hali, łapczywie połykając mroki
kopalni z rzadka tylko rozświetlone kagankami i pochodniami.
Erp skrzywił się, gdy lewe skrzydło Bramy, piszcząc
przeraźliwie, z hukiem uderzyło w skalną ścianę, otwierając się
przy tym na oścież. Krasnolud podszedł do skrzypiącej połowy
wrót, obejrzał nadrdzewiałe po zimie zawiasy i mruknął:
- Trzeba naoliwić...
Tymczasem pozostałe krasnoludy wyłaziły przed kopalnię
ziewając i przeciągając się.
- Eeee, szefie? – Erp odwrócił się. Jeden ze strażników,
osłoniwszy dłonią oczy od słońca, nie odrywał wzroku od
Tysiąca Stopni. Po schodach wspinała się kilkuosobowa grupka
ludzi. Erp skinął ręką, na co Krasnoludy rzuciły się po broń. Za
wcześnie było jeszcze na kupców. Jak na razie rozmokłe szlaki
Równin wciąż były nieprzejezdne, szczególnie gdy w grę
wchodziły obciążone towarem wozy.
- Kogóż to niesie... – wymruczał Erp – Zabiję go, jeśli znów
zasnął – sklął czatownika na wieży, który już dawno powinien
ostrzec wartowników przy Bramie o zbliżających się gościach. –
Bolevark! Pędź, no, na wieżycę, obudź Sommarliego
i sprawdźcie, czy nie ma tam kogo więcej za Dziobem.
Tysiąc Stopni, stanowiło jedyną drogę do Hamdirholm. Ich
pierwsza część prowadziła od podnóża góry do tzw. Dziobu,
gdzie wykute w skale schody zakręcały ostro i pięły się już
bezpośrednio do Bramy. Nad wejściem do kopalni wznosiła się
wieża czatowni, wybudowana tak, by można było z niej
obserwować zarówno podnóże Hamdirbergu, czyli Góry
Hamdira, jak i bezpośrednie podejście pod Bramę.
Bolevark posłusznie rzucił się do schodów prowadzących do
wieży.
Kilkanaście spóźnionych nietoperzy wpadło do kopalni przez
otwartą Bramę, kierując się do tej części hali, którą
pozostawiono niezagospodarowaną właśnie ze względu na
upodobanie, jakie uparcie żywiły do tego miejsca owe
błoniastoskrzydłe ssaki. Czasami tylko kierowano tam
z obozowiskiem mniej lubianych kupców. Na moment powietrze
wypełniło się wściekłym piskiem i łopotem.
Po chwili z wieży zbiegł Sommarli, kiepsko udając, że wcale
nie spał na warcie i zameldował:
- Oprócz tych pięciu na schodach, jeszcze z dwudziestu
zbrojnych konnych u podnóża.
- Później się z tobą policzę – mruknął Erp do wartownika
z czatowni, po czym zastanowiwszy się przez chwilę, podbiegł
do wystającej ze ściany tuby i krzyknął w nią:
- Uwaga, uwaga! Nadchodzi! Koma pięć, w porywach do
dwudziestu!
Przybysze właśnie dochodzili do skalnej półki, gdy z wnętrza
Hamdirholm zaczęło wysypywać się, raczej bezładnie,
kilkudziesięciu zaspanych krasnoludów. Wszyscy byli uzbrojeni
w topory, miecze i tarcze. Co poniektórzy zdążyli nawet chwycić
hełmy i skórzane lamelki, które teraz pospiesznie zakładali.
Erp zatrzymał swych ziomków, którzy gromadnie chcieli
wybiec przed bramę. Sam wyszedł przed kopalnię, stanął na
szeroko rozstawionych nogach i biorąc się pod boki, uważnie
przyglądał się nadciągającym ludziom. Nie budzili w nim
zaufania. Byli to rośli mężczyźni, w pełnym rynsztunku,
w kolczugach i hełmach. Niewątpliwie żołnierze. Ich płaszcze,
wszystkie w tym samym kolorze i tego samego kroju, podobnie
jak spodnie i buty, były zachlapane błotem. Pomimo tego, że
dość szybko wspinali się po schodach, nie brakło im oddechu
i choć z ich twarzy biło zmęczenie, widać było, że to efekt
trudów przebytych w drodze, w ciągu dni kilku, czy nawet
kilkunastu, ale nie wspinaczki. Paru krasnoludów podbiegło do
stojaków i chwyciło włócznie, bardzo skuteczną broń w walce
z ludźmi. Pozwalała wyrównać dystans. Hamdirholmczycy
ustawili się półkolem w Bramie. Spoglądali na przybyszów z,
raczej, zdecydowaniem niż z wrogością.
- Niezbyt miło witacie przedstawicieli Króla Morcara – zaczął
jeden z ludzi, a jego dłoń spoczęła niedbałym ruchem na
głowicy miecza. Pozostali, niemalże natychmiast, uczynili to
samo.
- Króla Równin? Wasi królowie żyją tak krótko, że nie warto
zapamiętywać ich imion, a z niezapowiedzianych gości, lubimy
tylko kupców. Najlepiej ze złotem, a nie z wekslami - rzucił Erp.
- Co tu się dzieje? – przez krasnoludzką formację przepychał
się stary, siwobrody krasnolud. Jako chyba jedyny zdążył
założyć kolczugę.
- Mamy gości, Dolgthrasirze. Żołnierze Króla Równin, jak
sądzę – odrzekł Erp nie spuszczając wzroku z ludzi.
- Pozdrawiam najstarszego Syna Hamdira – człowiek, ten sam
który rozpoczął rozmowę, skłonił się nisko, z szacunkiem, ale
bez służalczości.
- Aaaa, witam Willehada, sierżanta Gwardii Królewskiej
z Przygórza – Dolgthrasir uniósł prawą dłoń w geście powitania.
– Rozejdźcie się ziomkowie – powiedział do zebranych
krasnoludów. – Gwardia Królewska nie jest w stanie nam
zaszkodzić w czymkolwiek. – Część krasnoludów wróciła do
trzewi kopalni, reszta zajęła się wiosennymi porządkami,
dziwując się ile śmieci nazbierało się, w zdawałoby się, nie
używanym przez zimę pomieszczeniu. Co i raz któryś ze
sprzątających, po odnalezieniu pustej flaszy, znacząco mrugał
do strażników. Co prawda na straży obowiązywał zakaz
spożywania wyskokowych trunków, lecz zimą nie przestrzegano
go aż tak rygorystycznie.
Dolgthrasir zaprosił gwardzistów do środka, usadził ich przy
jednym ze stołów przy których zazwyczaj prowadzono
negocjacje z kupcami. Może i krasnoludy nie były ani gładkie
w obyciu, ani skłonne do dawania czegoś za darmo, jednak
kiedy uznały kogoś za gościa, to zgodnie z wielowiekową
tradycją raczono go jadłem i napitkiem. Po chwili przyniesiono
im piwo, smażone grzyby jaskiniowe i owczy ser. Dolgthrasir,
jak nakazywał zwyczaj, pożywił się wraz z gośćmi, następnie
wytarł usta oraz brodę i spytał:
- Co was sprowadza w nasze progi?
Sierżant, znając obyczaje Hamdirholmczyków i wiedząc, że
nigdy im się nie śpieszy, cierpliwie oczekiwał na to
sakramentalne pytanie. Jakiekolwiek próby ponaglenia, nie
tylko uraziłyby gospodarzy, ale też dałby im przyczynek do
lekceważenia wykazujących się brakiem cierpliwości gości.
Wedle krasnoludów jedynie młodziki i głupcy okazywali się
zbytnią nerwowością.
- Ścigamy pewne stworzenie – zaczął żołnierz wzdychając. –
Wampira...
- W krasnoludzkiej siedzibie? A co my mamy z tym
wspólnego? – przerwał mu krasnolud.
- Zaraz, zaraz. Otóż Coleman, ten pieprzony wampir, wyssał
krew z pewnej pięknej damy, córki znaczącego kupca
z Przygórza, który jednocześnie zasiada w magistracie...
- Którego? – Dolgthrasir ponownie nie pozwolił mu dokończyć.
Takie informacje zawsze przydawały się w kontaktach
handlowych.
- Czy to ważne? – Willehad skrzywił się.
- Dla nas bardzo.
- Sirica...
- Emma, czy Ethelburga?
- Co?
- Z której wyssał juchę?
- Nie pamiętam imienia... Chyba ta młodsza...
- Emma. Żyje?
- W tym problem, że nie. W związku z tym kwalifikuje się to
jako akt zabójstwa na rodzinie pracownika państwowego, jest
więc ścigane z urzędu...
- No dobrze, ale co my mamy z tym wspólnego? Chcecie
żebyśmy dali Siricowi upusty przy następnym spotkaniu? Nic
z tego. Nie mieszamy interesów ze sprawami rodzinnymi.
Sierżant westchnął ciężko:
- Nie. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że wampir schronił
się w waszej kopalni...
Dolgthrasir popatrzył na niego z politowaniem:
- Widzisz tu jakiegoś człowiekopodobnego ktosia? Oprócz
was?
- Meeeeeee! – z korytarza prowadzącego w głąb kopalni
wysypało się stado owiec i kóz. Rogacizna rozbiegła się po
ogromnej hali. Kilkanaście zwierząt, korzystając z nieuwagi
pastuchów, natychmiast wybiegło poza Bramę i ochoczo
przystąpiło do skubania tej odrobinki zieleni, którą wiosna
zapowiedziała swe nadejście. Krasnoludy odpowiedzialne za
wypas ruszyły za nimi i próbowały zagonić je z powrotem do
halli celem policzenia stada przed wyjściem na pastwiska, co
tylko wzmogło zamęt, gdyż napływające z wnętrza kopalni owce
i kozy usilnie starały się wydostać na świeże powietrze.
Sprzątający hallę rzucili się do ratowania przed zjedzeniem
i stratowaniem wyposażenia ogromnej sali. Zaczęła się
chaotyczna bieganina, pełna pobekiwań, przepychanek,
przekleństw i rumoru padających sprzętów.
- Blacka dupa! – sędziwy krasnolud zerwał się z siedziska
i ryknął na młodą kozę próbującą podciągnąć ze stołu smażone
grzyby: - Paszła won! Dawać mi tu głównego inżyniera! –
Zwierzę popatrzyło bez emocji na wrzeszczącego dwunoga
i powróciło do niecnych ataków na niedokończony posiłek gości.
Nie zniechęciło jej kilka mocnych razów wymierzonych przez
Willehada zbrojną rękawicą.
Zanim pojawił się inżynier, koza zdążyła zeżreć smażone
grzyby i wypróżnić się na posadzkę hali. Dolgthrasir zsiniał
z wściekłości.
- Słuchaj, no, Olwir – nadzwyczaj spokojnie tłumaczył swemu
inżynierowi krasnolud, pokazując coś na mapie kopalni –
przygotuj na jutro plany drugiego wyjścia dla zwierzaków...
Powiedzmy w tym miejscu. Potem weźmiesz tylu ludzi ile
potrzeba i wykujecie to wyjście.
- Na jutro...? – Olwira przeraził ogrom czekającej go pracy.
- Na jutro, do diaska! I niech ktoś posprząta te gówna!
- Wynoście się! – rozeźlony Dolgthrasir zwrócił się do
sierżanta i jego ludzi. – nie ma tu żadnego wampira! Sami
widzieliście, ze Bramę otworzyliśmy tuż przed waszym
nadejściem!
- Ale on wszedł na Tysiąc Stopni!
- To może się z nich spier...spadł!
- Pozwól nam przeszukać halę...
- Pradziadku? – do Dolgthrasira podszedł jakiś młokos
z brunatną brodą, ledwo sięgającą brzucha.
- Czego?
- Hrei chce się z tobą widzieć. Mówi, że coś ważnego znalazł
w najstarszych kronikach...
- To niech przyjdzie do mnie!
- Ale ta księga jest...
- Czekam na niego tutaj! – Dolgthrasir opadł na zydel i skrył
twarz w dłoniach. Mamrotał przy tym – Co za dzień, co za
dzień... A słońce dopiero wstało...
Sierżant chrząknął
Krasnolud podniósł głowę i spytał zmęczonym głosem:
- Ciągle tu jesteście?
- Chcemy przeszukać...
- Tak, tak, szukajcie sobie, ale potem wynosić mi się!
***
- Są tu jakieś wampiry? – spytał cicho Coleman, wisząc
pośród innych nietoperzy głową w dół w wejściowej hali
Hamdirholm. Odpowiedział mu tylko pisk.
- Spodziewałem się tego – mruknął do siebie wampir-
nietoperz, mocniej wpijając się pazurkami w skalną półkę. – Ale
spytać zawsze można.
Potem stwierdził, że zanim rozejrzy się po kopalni, to
zdrzemnie się trochę. Był bardzo zmęczony ucieczką przed
gwardzistami.
***
Z wnętrza kopalni wciąż napływała niekończąca się struga
rogacizny zwiększając zamęt w halli. Dolgthrasir ze zbolałą
miną obserwował, jak kilku młodych krasnoludów,
odpowiedzialnych za wypas kóz i owiec, próbowało zapanować
nad stale powiększającym się stadem. Grimbur, w tym tygodniu
odpowiedzialny za żywca w Hamdirholm, po zapędzeniu
z powrotem do halli rogatych uciekinierów, kazał zamknąć
Bramę, żeby, korzystając z furty, przeliczyć stado.
W pomieszczeniu znów zapanował półmrok rozświetlany jedynie
pochodniami i kagankami. Zdawało się, że mrok wzmógł chaos.
Gdyby Dolgthrasir kiedykolwiek widział morze, to zaistniałą
sytuację mógłby porównać jedynie do sztormu. Z bezsilnej
wściekłości zaczął szarpać brodę.
Nieustanny strumień zwierząt nagle zaczął się kotłować.
Przerażone zwierzęta tratowały się nawzajem próbując się
wydostać z wąskiego gardła Przedsionka. Wyglądało to tak,
jakby jakaś siła z wnętrza kopalni nagle zaczęła na nie
napierać, zmuszając je do wzmożenia wysiłków przedostania się
do hali.
Po chwili wyjaśniło się co było tego przyczyną.
Nadchodził Hrei, kronikarz i badacz starożytności
Hamdirholmu. Przejście jednego krasnoluda nie powinno raczej
wywołać, aż takiej paniki i ścisku wśród owiec i kóz. Jednak Hrei
nie przybywał sam. Towarzyszyło mu czterech krasnoludów
i całkiem sporych rozmiarów wózek na którym spoczywała
największa księga jaką Pradziadek widział w swoim życiu.
Potężne tomiszcze, jak i jego środek transportu, zdawały się
być starsze niż wszystkie tu obecne krasnoludy, ludzie, kozy
i owce razem wzięte. Dolgthrasir zauważył, że foliał i wózek
opatrzone były prastarą runą, którą kiedyś sygnowały się
wszystkie rody krasnoludzkie – tymczasem od setek lat
używano znaków poszczególnych klanów. Księga najwyraźniej
pochodziła z czasów, kiedy o Hamdirholm jeszcze nikt nie
słyszał. Dolgthrasir nie zdążył się jednak dokładnie przyjrzeć
tym wytworom swoich przodków, gdyż w jego kierunku, kopiąc
na lewo i prawo otaczające go zwierzaki, z poczerwieniałą od
gniewu twarzą, parł sam Hrei.
- Blacka dupa... - po raz kolejny tego ranka zaklął
Pradziadek.
Kronikarz dotarł w końcu do najstarszego krasnoluda i grożąc
mu palcem czarnym od inkaustu, wrzasnął:
- Ty mnie nerwa naruszył! – skutecznie udało mu się
przekrzyczeć otaczający go harmider.
- Czego?! – nie dał się zastraszyć Pradziadek. – Musiałeś to
wszystko tachać ze sobą? Widzisz, ze i tak nie ma tu miejsca?
Uważaj żeby kozy ci nie zżarły książeczki.
Hrei sapnął, ale, o dziwo, uspokoił się trochę.
- Czy wiesz co to jest ta „książeczka” – zaczął pouczającym
tonem. – To księga Pierwszego Klanu! Zabytek na skalę
światową sprzed wielu tysięcy lat...!
- Dobra, dobra – przerwał mu Dolgthrasir lekceważąco
machając ręka, co u kronikarza wywołało kolejną falę gniewu. –
Mów o co chodzi.
Badacz starożytności ponownie ciężko westchnął i szybko
wyrzucił z siebie:
- Prawdopodobnie pochodzimy od olbrzymów.
Twarz Dolgthrasira nie wyrażała niczego, potem pojawił się na
niej wyraz zniechęcenia, a w końcu odezwał się:
- Wiesz? Nie mam dzisiaj nastroju na dowcipy...
- To nie żart! – Hrei ruszył do wózka z księgą, który powoli
przebijał się przez coraz bardziej gęstniejącą masę owiec
i cicho, tak aby jego pomocnicy nie usłyszeli, zaczął wyjaśniać.
– Ta księga, którą znalazłem w pewnej opuszczonej od dawna
części Hamdirholm, zaczyna się od tych słów: „My, krasnoludy,
wywodzimy się od największej, spośród żyjących stworzeń,
istoty o imieniu Durin. Durin jest Ojcem naszym i jesteśmy przy
nim jako te dzieci. On nas nauczał, karcił i przerastał
wielkością.”
Dolgthrasir zmarszczył brwi:
- Hmmm, to jeszcze o niczym nie świadczy...
- Coś ci pokażę – przerwał mu Hrei i przewrócił pożółkłą kartę
wielkiej księgi. Była tam ilustracja podpisana „Durin naucza swe
dzieci”. Pradziadek długo wpatrywał się w widniejące na niej
postacie krasnoludów. Zwłaszcza jedną. Był nią, jak się domyślił
z podpisu, Durin cztery razy większy od pozostałych.
- Kto wie o twoim odkryciu?
- Tylko ty i ja.
- Niech więc tak zostanie dopóki nie wyjaśnimy tej całej
sprawy. Wtajemniczę w to tylko jeszcze Baugiego, a co za tym
idzie i Arien. Oboje bywali w szerokim świecie, mogą więc wiele
wnieść do tej sprawy. Ej, ty! – Pradziadek krzyknął do jednego
z pastuchów. – Sprowadź mi tu Baugiego i Arien! Migiem! –
krasnolud zniknął w Przedsionku, z którego coraz rzadszą
strugą wylewała się rogacizna.
Do Pradziadka przepchał się Willehad. Po raczej ponurej minie
sierżanta można było wywnioskować, że nie znalazł nawet śladu
wampira.
- Dolgthrasirze... – zaczął proszącym tonem.
- Sierżancie - poirytowany pradziadek nie dał mu po raz
kolejny dojść do słowa. - Wy macie swoją robotę, ja swoją
i wierz mi, do mojej nie należy ganianie za wampirem po
okolicy – tylko pamięć o handlowych kontaktach z Królem
Równin powstrzymywała Dolgthrasira od wywalenia uciążliwych
ludzi na zbity pysk.
- Ależ ja nawet o to nie proszę. Jednak gdybyście
przypadkiem...
- Jakim przypadkiem, do kroćset! Toć sprawdzaliście i nie ma
tu żadnego wąpierza!
- Ale mogliśmy..
- Przeoczyć? – przerwał mu Pradziadek z przekąsem. – Straż
królewska dopuściłaby się przeoczenia?
Willehad zmieszał się wyraźnie.
- Nie, skąd – zaprzeczył jakoś tak bez przekonania. – Jednak
wampir niewątpliwie przebywa tu gdzieś w okolicy. Może do was
trafić. Ba! Może nawet wam stada w trakcie wypasów
poharatać. – Nawet jeśli dla Pradziadka kozy i owce pętające
się po hali, były niczym cierń w zadku, to dla sierżanta stały się
źródłem natchnienia. Wyraźnie odzyskał rezon. – Wtedy i w
waszym interesie byłoby pozbycie się szkodnika.
- Fakt, to nam się nie kalkuluje... – mruknął do siebie
Dolgthrasir. Ciągnął jednak tym samym tonem - Jeszcze tego
nie było, żebyśmy pomocy u Króla Równin wyglądali – parsknął.
– Nie takie szkodniki tępiliśmy. Jak się wampirzysko przypałęta,
sami sobie poradzimy. Co najwyżej może nam się opłacić
zawiadomienie was o tym.
- Opłaci się – skwapliwie zapewnił się Willehad.
- No to sprawę sobie wyjaśniliśmy. Pozdrowienia dla Króla
Równin – Dolgthrasir, uważając rozmowę za skończoną,
a obecność ludzi w kopalni za zbyteczną, odwrócił się do
sierżanta plecami.
Willehad przez chwilę patrzył na potężne bary Pradziadka,
potem wzruszył ramionami. Zrobił co był w jego mocy. Zebrał
więc ludzi i opuścił kopalnię. Gdy przechodził przez furtę, został
skrzyczany przez Gimbura, który w ferworze zliczania stada
wziął ich za barany.
Powoli wracał spokój, kończono liczyć kozy i owce,
a krasnoludy zaczęły sprzątać halę z odchodów
i powywracanych sprzętów. Ponownie otwarto Bramę i słońce,
które już stało całkiem wysoko na nieboskłonie, na moment
wszystkich oślepiło. Światło dnia zdawało się oczyszczać hallę
ze zwierzęcego zaduchu.
Kiedy Dolgthrasir odzyskał wzrok, koło niego stał już Baugi
i jego elfia żona. Arien zmarszczyła nos i skrzywiła się,
rozglądając się ze zdziwieniem po zdemolowanej hali:
- Co tu tak śmierdzi? Co tu się stało?
- Kozie gówno – burknął Pradziadek. – Właśnie zaczął się
wiosenny wypas. Ale nie o tym chciałem porozmawiać –
i streścił im odkrycie Hreia.
Baugi nie chciał początkowo w to uwierzyć, dopóki nie
zobaczył wpisu w księdze i ilustracji. Arien parskała próbując
nie wybuchnąć śmiechem. Krasnoludy wywodzące się od
olbrzymów! Pradziadek spojrzał na nią takim wzrokiem, ze
natychmiast się uspokoiła.
- Co robimy? – zapytał Hrei.
- Potrzebujemy więcej informacji – odpowiedział Baugi. –
Gdzie znalazłeś tę księgę?
- W starej komnacie, w Bezpańskich Lochach, niedaleko
korytarzy klanu Sorlich...
- Mówiłem ci, żebyś się tam samotnie nie zapuszczał –
przerwał kronikarzowi Dolgthrasir.
Hrei wzruszył ramionami:
- Nie ma szans, żeby dowiedzieli się o mojej obecności. Poza
tym w pojedynkę można w tej plątaninie korytarzy uciec nawet
całemu klanowi.
- Wróćmy do księgi – zaczął Baugi. – Sprawdziłeś tę
komnatę? Było tam coś jeszcze ciekawego?
- Ta komnata to chyba pracownia kronikarza, jest tam
mnóstwo manuskryptów, resztki regałów z księgami i mnóstwo
przeróżnych śmieci.
- No to musimy się tam wybrać – wtrąciła Arien. –
I przeszukać dokładnie całe pomieszczenie. Może znajdziemy
tam coś więcej na temat pochodzenia krasnoludów. Osobiście
nie wierzę w tę teorię, że pochodzicie od olbrzymów. Kronikarz
mógł coś przekręcić...
Hrei warknął wściekle, zły na siebie najbardziej, bo nie wpadł
na pomysł dokładniejszego przeszukania komnaty i wyrzucił
z siebie:
- Słuchaj elfico! Żaden krasnoludzki kronikarz nie
przebarwiałby historii swego klanu! Takie coś mogą sobie
praktykować elfy!
- Uspokójcie się! – Dolgthrasir uciął kłótnię zanim wybuchła
na dobre. – Natychmiast ruszamy do Bezpańskich Lochów.
Tylko nasza czwórka. Łatwiej będzie nam unikać Sorlich. Daleko
to?
- No, z pół dnia trzeba iść – odpowiedział kronikarz.
- Dobrze. Weźmiemy prowiantu na kilka dni i w drogę!
***
Coleman obudził się i przeciągnął rozkładając błoniaste
skrzydła. Przez chwilę zastanawiał się co go wytrąciło ze snu.
Elf! Zapach elfa! Nie ma smaczniejszej krwi ponad elfią,
zwłaszcza z młodego osobnika! Co za traf! Kto by pomyślał, że
w tych ohydnych korytarzach spotka go taka niespodzianka. Na
samo wspomnienie smaku elfiej krwi poczuł dojmujące ssanie
w dołku. Specjał. Prawdziwa ambrozja. No i niebagatelne
walory odżywcze! Nic tak nie poprawia samopoczucia i kondycji
jak łyk wiecznej młodości. Rozejrzał się po hali i w końcu
dojrzał źródło zapachu. Arien właśnie wychodziła z hali do
Przedsionka. Towarzyszyło jej trzech krasnoludów. Coleman
skrzywił się z niesmakiem. Nie znosił krasnoludów i była to
niechęć poniekąd uzasadniona.
Wampir oderwał się od skały i poszybował za nią. Spod
skalnego sklepienia miał doskonały widok na jasnowłosą elfkę,
nie mogła mu umknąć. Skrzydlata postać nietoperza miał
niewątpliwie swoje zalety, pozwalała też rozwiązać niektóre
palące kwestie higieny osobistej. I fizjologii.
- Pieprzone nietoperze – mruknął Gimbur, wycierając
colemanowe odchody ze swojej nowej skórzanej bluzy. –
Wytłukłbym tałatajstwo do ostatniego.
- I nawzajem – szepnął mu w odpowiedzi wampir. – Poza tym
sranie na podłogę to chyba dla was nic nowego – mruknął
z mściwą satysfakcją i odleciał w kierunku, w którym oddalała
się elfka. Wampir śledził swoją ofiarę czekając, aż zostanie
sama. W końcu elf opuścił zatłoczone korytarze części
mieszkalnej i zagłębił się w rzadziej uczęszczane podziemia,
nadal jednak miał towarzystwo. Coleman niestrudzenie za nim
podążał, wypatrując stosownej okazji.
***
Początkowo małą wyprawę prowadził Dolgthrasir. Dopiero jak
opuścili tereny klanu, przewodnictwo objął Hrei. Prowadził ich
ostrożnie i po omacku. Nie używali pochodni, ażeby ich blask
nie ściągnął im na głowy jakiegoś patrolu Sorlich. Gdyby nie to,
że elfica niezbyt pewnie poruszała się w czeluściach
podziemnego labiryntu, posuwaliby się nawet całkiem szybko.
Korytarze były coraz bardziej zaniedbane, pełne skalnych
odłamków i rumowisk. Arien, wychowana w słonecznych lasach
Równin, czuła się nieswojo w niezgłębionych mrokach,
natomiast krasnoludy, które widziały w ciemnościach o wiele
lepiej od niej, zdawały się nie okazywać żadnego lęku. Elficy
wydawało się, ze krążą w kółko, jednak Baugi zapewniał, że tak
nie jest.
- Gdybyś zlecił oczyszczenie tych korytarzy – odezwał się
przyciszonym głosem Hrei. – to byśmy już dawno byli na
miejscu...
- Do kogo ta mowa? – burknął Dolgthrasir.
- Do ciebie, przywódco klanu.
- Gdybyś się wziął za handel, albo za górnictwo, a nie babrał
się w jakichś starych papierach, to nie musielibyśmy tędy łazić
– zripostował całkiem głośno Pradziadek.
- Ćśśś! – uciszył rozmówców Baugi.
W końcu dotarli do pomieszczenia, gdzie Hrei odnalazł starą
księgę i Dolgthrasir pozwolił zapalić lampy na olej skalny. Cała
posadzka zasłana była kruszącymi się przy dotknięciu
woluminami, gdzieniegdzie jeszcze przy ścianach zachowały się
spróchniałe regały, jednak większość sprzętu, podobnie jak
książki, dawno rozsypała się w proch. Przystąpili do
przeszukiwania komnaty. Zaczęli od schowka za jednym
z regałów w którym Hrei znalazł wózek z księgą. Nic tam nie
znaleźli, więc zabrali się do gmerania w stosach kruchego
papieru, Pradziadek uważnie przyglądał się jednej ze ścian
komnaty i mruczał pod nosem: „coś tu nie gra, coś tu nie
gra...”. W końcu podszedł do niej i zaczął dokładnie opukiwać
swoim nieodłącznym młotkiem. Skończywszy swoje badanie
obwieścił głośno:
- Tu są chyba jakieś drzwi.
Wszyscy przerwali swe dotychczasowe czynności i z
ciekawością oglądali wskazaną przez Dolgthrasira ścianę. Baugi,
niewiele się zastanawiając, splunął w dłonie, chwycił stylisko
ciężkiego młota i zaczął walić w miejsce, które Pradziadek
określił jako ukryte drzwi. Echo poniosło starymi korytarzami
głuchy odgłos łupania skały.
- Ciszej! – syknął Pradziadek.
- To jak, na Durina, mam rozwalić tę ścianę! – zdenerwował
się Baugi.
Dolgthrasir nic nie odpowiedział, tylko wysłał Hreia na czaty.
Praca bardzo powoli posuwała się do przodu. Kilka razy Baugi
zamieniał się z Hreiem. W końcu udało się wybić dziurę na tyle
wielką, by przecisnąć przez nią rękę. Hrei i Baugi, zmęczeni
oparli się o ścianę.
- Musi być jakaś dźwignia – wysapał kronikarz.
- Jasne, że musi – odparł Pradziadek. – Tylko, że skoro są to
ukryte drzwi, to i owa dźwignia również musi być ukryta...
Rozległ się świst i w posadzkę między rozmawiającymi wbił
się bełt kuszy. Wszyscy rzucili spojrzenie na półkę skalną, której
wcześniej nie zauważyli, a skąd zdawał się nadlecieć pocisk.
Kilkanaście krasnoludów nakręcało tam kusze, szykując się do
oddania salwy.
- Klan Sorlich! Musi być tam inne wejście! – krzyknął
Pradziadek i pociągnął Arien pod skałę, gdzie nie sięgały
pociski.
- Co robimy? – spytał kronikarz.
Pradziadek chwilę pomyślał:
- Skokami dostaniemy się do wyjścia z komnaty... Gotowi?
Kronikarzu, idziesz pierwszy.
Baugi, który miał jako drugi przebiec przestrzeń znajdującą
się pod ostrzałem krasnoludów z galery, z przerażeniem patrzył,
jak Hrei potyka się zaraz po starcie i z rozmachem pada na
posadzkę. Natychmiast posypały się pociski. Nie zauważył, czy
kronikarz się podniósł, gdyż ściana za nim usunęła się i tracąc
równowagę pacnął na plecy w ciemnym korytarzu, który za nim
się otworzył.
Arien szarpnęła Pradziadka wskazując na otwarte ukryte
drzwi. Dolgthrasir jednak nie odrywał wzroku od kronikarza,
który gramolił się z podłogi pod osłoną pozostałości
z połamanego regału. Palcami ściskał przestrzelone ramie, ale
rana nie wyglądała na poważną, a sam Hrei robił wrażenie
wściekłego raczej niż umierającego. Pradziadek sapnął z ulgą
i krzyknął do niego:
- Sprowadź posiłki! – Hrei tylko skinął głową i kryjąc się za
rumowiskiem sprzętów i skalnymi załomami ruszył w stronę
Hamdirholm. Ledwo znikł w czeluściach Bezpańskich Lochów,
gdy korytarz prowadzący do komnaty kronikarza rozbłysnął
refleksami pochodni. Pradziadek, już nie zwlekając, schronił się
za sekretnymi drzwiami. Baugi zaparł się o kamienne odrzwia
i z nie małym wysiłkiem je zatrzasnął. Nie zauważył nawet jak
do korytarza w którym się schronili, przemknął nietoperz.
***
Coleman przycupnął na małym występie skalnym wzrokiem
pożerając elficę. Drżał cały na ciele nie mogąc się pozbyć
pragnienia posmakowania elfiej krwi. Musiał się napić.
Wystarczyłby choć łyk jeden, by na długo zapomnieć
o zmęczeniu. No i jaka odmiana w jadłospisie. Ostatnio przyszło
mu żywić się byle czym właściwie. Podłej jakości krew, nie
licząc tej kobiety za którą ścigali go królewscy, zaspokajała co
najwyżej głód i pozwalała całkiem nie opaść z sił, ale jaka to
ujma dla wampira z klasą. Teraz wreszcie miał okazją
zakosztować godnego napitku. Jednak dalej czekał na
odpowiedni moment – bał się tych dwóch krasnoludów. No
może nie bał, ale z pewnością żywił daleko idącą i poniekąd
uzasadnioną niechęć.
***
Dolgthrasir zerkał przez dziurę wykutą w ukrytych drzwiach
na wsypujących się do komnaty Sorlich. Wrogi klan zaczął
przeszukiwać komnatę. Wiedzieli, że uciekł z niej tylko jeden
krasnolud, pozostawało więc kwestią czasu odnalezienie
pozostałych. W końcu natrafili na skalne drzwi za którymi skryli
się hamdirholmczycy. Pradziadek w porę uskoczył przed bełtem
wysłanym w dziurę. Sorli spróbowali poszerzyć otwór
w drzwiach. Baugi i Pradziadek przeszkadzali im w tym jak tylko
mogli. Nawet Arien, co jakiś czas, starała się „dziabnąć” swoją
włócznią każdego, kto nieopatrznie zbliżył się do otworu.
W końcu Sorli zrezygnowali ze szturmowania ukrytych drzwi
i przystąpili do szukania dźwigni pozwalającej im dostać się do
swoich wrogów. I na tym polu ponieśli jednak porażkę. Rozłożyli
się obozem w komnacie kronikarza, najwyraźniej dochodząc do
wniosku, że wrogowie prędzej czy później sami wpadną w ich
ręce.
- Co dalej? – spytał Baugi siadając koło Arien i opierając się
o chropowatą ścianę mrocznego korytarza.
- Nic – odparł Pradziadek. – Czekamy na posiłki. Posiedźcie tu
i popilnujcie drzwi. Ja sprawdzę dokąd prowadzi ten korytarz.
Może jest stąd jeszcze inne wyjście.
Dolgthrasir wziął jedną z pochodni i ruszył w głąb korytarza.
Arien i Baugi zostali sami.
***
- Wreszcie! – zapiszczał Coleman, widząc odchodzącego
krasnoluda. Wampirowi z pragnienia kręciło się w głowie.
Potrząsnął głową, skupił się i spadł w dół na szyję Arien.
Ogarnęła go czerwona gorączka – myślał tylko o krwi. Dopadł
w końcu szyi elficy, wbił się w nią ostrymi ząbkami i zaczął ssać.
Odpowiedział mu męski okrzyk, całkiem nie podobny w tonacji
nawet do dźwięków wydawanych przez przestraszone elfy
rodzaju żeńskiego.
Coleman poczuł smak krwi. Dobrej, słodkiej elfiej krwi.
Słodkiej? Tfu! Była gorzka i smakowała jak skrzep! Otworzył
oczy i zobaczył przed sobą brodatą twarz na której malowała się
wściekłość.
- O, kylwa – mruknął, nie wypuszczając swojej ofiary
z zębów, i przełknął ślinę, a wraz z nią trochę krasnoludzkiej
krwi.
***
Baugi właśnie objął Arien, gdy poczuł bolesne ugryzienie
w rękę. Krzyknął i odskoczył od elficy jak oparzony. Przyglądał
się swojemu przedramieniu na którym wisiał, uczepiony zębami,
nietoperz. Wydawało się, że ten latający ssak z błogości
przymrużył oczy i ekstatycznie zmarszczył nos. Krasnolud
wyraźnie czuł jak zwierzak wysysa z niego krew. Po chwili
nietoperz otworzył oczy, pisnął coś i potężny huk rozniósł się po
korytarzu.
Zamiast nietoperza na podłogę osuwała się ludzka postać.
Baugi warknął, złapał za młot i zamierzył się na wampira.
- Zostaw – powstrzymała go Arien. – Zobacz nawet nie
drgnie. Ciekawe co mu się stało. Ze strachu zemdlał? – Elfica
pochyliła się nad wampirem oglądając go uważnie. – Najlepiej
nie wygląda. Jakiś taki zmęczony chyba... i chudy strasznie.
Pewnie nie pił od dawna. – stwierdziła.
- Właśnie się pożywił – mruknął Baugi wskazując dwie
niewielkie ranki po kłach na swojej ręce.
Coleman powoli dochodził do siebie. Ostrożnie otworzył oczy
i ujrzał nad sobą elfią i krasnoludzką twarz. Poczuł zapach
elfa... I chwilę później zapach krasnoluda, zapach krwi kapiącej
z rozciętego zębami przedramienia. Paskudny wiercący w nosie
zapach wstrętnej krasnoludzkiej krwi. Zasyczał ze wstrętem,
wyszczerzając odruchowo kły.
Baugi pacnął go dłonią w czoło, tak od niechcenia.
- No, spokój! – mruknął krasnolud. – Bo cię przyszpilę
osikanym kołkiem.
Coleman zadrżał z obrzydzenia i co tu kryć, ze strachu. Leżał
tu nagi pozbawiony swych mocy, a ten krasnolud znał jedyny
skuteczny sposób na definitywne pozbawienie życia wampira.
Tylko nieliczni wiedzieli że osikowy kołek powoduje jedynie u
wampirów śpiączkę voodoo, trwającą kilkaset lat. Natomiast
osikany kołek, czyli drewno oblane moczem jest śmiertelną
bronią przeciwko krwiopijcom. Przebicie wampira takim kołkiem
powodowało natychmiastowe zakażenie krwi i śmierć na
miejscu. Od krasnoludzkiej krwi chorował długo i uporczywie,
szczyny z pewnością wyprawiłyby go na tamten świat.
Właściwie to nawet kołek nie byłby potrzebny. Coleman jednak
nie wiedział, że Baugi po prostu się przejęzyczył.
- Hrei by się teraz przydał, zawsze ma kieszenie wypchane
czosnkiem, ciągle żre to świństwo. Przydałaby się nam jedna
albo dwie główki, tak na wszelki wypadek – Baugi obrzucił
Colemana wrogim spojrzeniem. Wampir usiadł z wysiłkiem
i oparł się o ścianę.
- To nie główki czosnku tylko kwiaty – powiedział, tonem
sugerującym, że powtarza tę informację po raz setny. – I nie
szkodzą wampirom tylko bardzo nie lubimy tego zapachu...
A skoro już o tym mowa, czy nie zechciałbyś może opatrzyć
sobie ręki?
Baugi już miał na końcu języka ciętą ripostę
o powstrzymywaniu niewczesnych apetytów, kiedy uświadomił
sobie, że wampir odwraca od niego głowę, z wyraźnym
wstrętem malującym się na bladym obliczu. Ponad wszelką
wątpliwość nie miał ochoty na kolejny łyk krasnoludzkiej krwi.
W oczach Baugiego błysnęło zainteresowanie.
Dolgthrasir, jak tylko usłyszał huk, wrócił do drzwi.
Zauważając gramolącego się z ziemi wampira, pokiwał ze
zrozumieniem głową:
- A więc to ty jesteś wampir Coleman...
- We własnej osobie – przyznał z rezygnacją wampir –
Willehad z pewnością dotrzyma słowa o nagrodzie...
- Słyszałeś – to było raczej stwierdzenie niż pytanie.
- Wszystko.
- Co z nim zrobimy? – przerwał im Baugi. - Mamy dość
kłopotów z klanem Sorlich – dodał znacząco.
- Nie! Nie! Nie! – Coleman skulił się pod ścianą.
- O co chodzi? – Baugi pochylił się nad wampirem niby
mimochodem podsuwając mu pod nos wciąż krwawiące
przedramię. – Gadaj! – ponaglił. Coleman z wysiłkiem
opanował kolejny dreszcz obrzydzenia. Wyglądał już na ciężko
chorego.
- Jestem uczulony... – stęknął.
- Na? – zapytał Baugi, choć sam doskonale znał już
odpowiedź.
- Na krasnoludy... – westchnął Coleman ciężko – Zabierz
rękę, proszę.
Baugi i Pradziadek wymienili spojrzenia.
- Królewscy podobnież obiecali złoto za jego głowę –
przypomniał Baugi.
Dolgthrasir pochylił się nad wampirem:
- Powiedz mi, dlaczego nie mielibyśmy zabić cię od razu?
Coleman, który coraz bardziej odczuwał skutki łyknięcia
krasnoludzkiej krwi, powiedział z wysiłkiem:
- Po pierwsze, za żywego wampira dostaniecie więcej złota.
Po drugie, jak mnie zabijecie, to zostanie ze mnie tylko kupka
popiołu, co nie jest wystarczającym dowodem na zabicie
wampira...
Pradziadek zmarszczył brwi. Willehad chciał go oszukać! Nie
zapłaciłby krasnoludom wykręcając się, że przynieśli zwykły
popiół! Zabicie wampira wyraźnie się nie kalkulowało.
- Starczy – przerwał Colemanowi. - Darujemy ci życie. Na
razie. Jak wrócimy do domu, zastanowię się co z tobą zrobić.
Teraz mam co innego na głowie. - wampir odetchnął z ulgą,
a Pradziadek zwrócił się do wszystkich.– Chodźcie za mną
odkryłem komnatę na końcu korytarza. A ty – zwrócił się do
wampira - masz być grzeczny. Z nami może i wygrasz, ale
z uczuleniem nie.
Arien zajrzała przez dziurę w kamiennych drzwiach.
Kilkunastu Sorlich siedziało spokojnie przy ognisku rozpalonym
z resztek mebli zaśmiecających komnatę kronikarza. Nic nie
zapowiadało, by się do czegoś szykowali.
Elf, krasnolud i wampir ruszyli za Pradziadkiem. Korytarz
powoli rozszerzał się, aż łagodnie przeszedł w wykutą w skale
salę. Cała czwórka, po omacku, bo lampy zostawili w komnacie
kronikarza, obeszła najpierw pomieszczenie w poszukiwaniu
dalszych korytarzy. Następnie ostrożnie zaczęli badać środek
sali. Tam natknęli się na ogromną kamienną figurę . Miała
pokruszone ręce, ale nadal w niej można było rozpoznać
sylwetkę krasnoluda.
- Hmmm... Skądś to znam... – Dolgthrasir podrapał się po
brodzie.
- A co widzicie? – spytała Arien, praktycznie ślepa w tych
ciemnościach.
- Ogromny posąg, zdaje się, krasnoluda – odparł Baugi.
- Jak wielki? Jak ten z książki? – dopytywała się elfica.
Oba krasnoludy popatrzyły na siebie. Potem na rzeźbę.
- To jest ten sam posąg. – powiedział powoli Pradziadek.
Teraz zrozumieli, że rycina z księgi przedstawiała hołd jaki ich
przodkowie oddawali posągowi Durina. Pradziadek znalazł
nawet rozwiązanie, dlaczego zapis w kronice wyglądał tak, a nie
inaczej. Język stosowany przez kronikarza był archaicznym
protoplastą współcześnie używanego. Obecne krasnoludy
określenia „największy” czy „wielkość” stosowały jedynie wobec
fizycznych rozmiarów rozumnej osoby (krasnoluda, elfa,
człowieka, wampira itd. Oprócz trolli, które co prawda mówiły,
ale nie były uznawane za inteligentne). Za czasów Pierwszego
Klanu, nie było żadnych istot rozumnych, poza samymi
krasnoludami, więc określenie „wielki” stosowano zamiennie
z „potężny”. Nie trzeba było różnicować wielkości istot
rozumnych. Oba krasnoludy odetchnęły z ulgą i zaczęły tańczyć
z radości, śmiejąc się, poklepując po ramionach i targając
nawzajem za brody. Pierwszy spoważniał Pradziadek, jakby
zrozumiał, że takie zachowanie nie przystoi przywódcy Synów
Hamdira.
- Zabiję Hreia – zgrzytnął tylko. – Panikarz.
W końcu wszyscy usiedli u stóp wykutego w skale pomnika.
Coleman przycupnął na uboczu, wodząc przestraszonym
wzrokiem po tej nietypowej grupce. Nic nie rozumiał.
Krasnoludy wywodzące się od olbrzymów? Absurd!
Nie wiadomo jak długo tak trwali w bezczynności. Jako, że nie
mieli pochodni, siedzieli w mroku, a to sprawiło, że zatracili
poczucie czasu. Baugi nawet przysnął na kolanach Arien.
Obudziło go szturchnięcie Pradziadka.
- Słyszysz? – nie wiadomo dlaczego szeptał Dolgthrasir. Baugi
wsłuchał się w ciszę sali. Z korytarza zdawały się dobiegać
odgłosy walki. Krasnoludy chwyciły za broń. Arien po omacku
odnalazła swoją włócznię. Coleman próbował przybrać swą
prawdziwą demoniczną postać. Czuł się lepiej, ale wciąż był za
słaby. Zanim jednak zdążyli cokolwiek zrobić wszystko ucichło.
- Dolgthrasir! – ktoś zawołał od strony korytarza. Wszyscy,
łącznie z wampirem, rzucili się do wyjścia. Baugi chwycił dłoń
swojej żony i pewnie poprowadził ciemnym korytarzem,
rozświetlanym na końcu nikłym światłem przedostającym się
przez otwór wykuty w kamiennych drzwiach.
- Dolgthrasir! – usłyszeli już wyraźnie przy samej dziurze.
- Słyszę ciebie, Hreiu! – odpowiedział Pradziadek.
- Dzięki przodkom! Żyjecie!
- Żyjemy, żyjemy!
- Wyłaźcie stamtąd!
- Hmmm, to musicie nas wypuścić. Zatrzasnęliśmy wrota,
a dźwignia jest tylko po waszej stronie.
- Gdzie?
- Któryś z odłamków skalnych uruchamia mechanizm drzwi.
Odnajdźcie go!
Hrei wydał rozkazy i po chwili kilka krasnoludów zawzięcie
kopało wszystkie kamienie w okolicy ukrytych drzwi. Stojący na
czatach stryj Baugiego, Agnar, zawołał Hreia, by go zmienił.
Kronikarz biegiem ruszył do wejścia i potknął się o ten sam
kamień co wcześniej, podczas ucieczki przed klanem Sorlich.
Ukryte drzwi prawie bezszelestnie się otworzyły. Wampir,
elfica i dwa krasnoludy wyskoczyli z lochu jakby ich kto gonił.
- Nareszcie! – krzyknął Baugi i uściskał swych ziomków. –
Zmywajmy się stąd.
- A to kto? – spytał Agnar wskazując na Colemana.
- Eeee... – zająknął się Baugi, który nie chciał objawiać
tożsamości wampira. – Znaleźliśmy go w za ukrytymi drzwiami.
Zatrzasnął się biedak jakiś czas temu.
Stryj uważnie przyjrzał się Colemanowi. Wampir faktycznie
wyglądał nienajlepiej, jakby spędził co najmniej kilka dni
w ciemnościach, bez wody i jedzenia. W końcu powiedział do
wampira:
- Będę miał cię na oku. Nie ufam ludziom, którzy szperają po
krasnoludzkich kopalniach.
-W korytarzach pełno Sorlich– wrócił zdyszany Hrei. – ciężko
będzie!
Dolgthrasir zaczął wydawać rozkazy:
- Arngrim, weź kilkunastu krasnoludów, liny i zajmijcie tę
galerię – nie chciałbym znowu mieć nad sobą ich kuszników.
Reszta ustawić się w szyku! Czemu jest nas tak mało?
- Lofar powiedział, że twoje wycieczki do Sorlich to nie jego
sprawa i nie pozwolił swoim ludziom ruszyć z nami. –
odpowiedział Fridleif, ojciec Baugiego. Lofar był głównym
kandydatem do zajęcia miejsca Pradziadka jako przewodzącego
klanowi Synów Hamdira. Wykorzystywał więc każdą okazję,
żeby podkopać autorytet Dolgthrasira.
Pradziadek zgrzytnął tylko zębami:
- No nic, damy radę.
Synowie Hamdira utworzyli zwarty szyk, szykując się na
przybycie Sorlich. Coleman skulił się przy ścianie, martwiąc się,
że podczas tej bitwy może zostać zachlapany krasnoludzką
posoką, co niezbyt mu się podobało. I tak miał mdłości od tych
kilku kropel krwi Baugiego. Arien stała za formacją krasnoludów
z włócznią gotową do ataku.
Do komnaty kronikarza wszedł Tyrfing. Rozejrzał się po sali
i bez strachu ruszył ku Hamdirholmczykom.
- Witam Dolgthrasirze w moich lochach! – zaczął, szeroko
rozkładając ramiona, jakby chciał uściskać swego wroga.
- To nie twoje lochy, to bezpańska część korytarzy – spokojnie
zripostował Pradziadek.
- To ty tak uważasz – odpowiedział Tyrfing.
***
Coleman przestał słuchać tradycyjnych obelg rzucanych przez
obu wodzów. Poczuł, że znikły mdłości, a jego wampirze moce
powracają. Rozsądek kazał mu zmienić postać i zmykać, gdzie
pieprz rośnie. Jednak nie wiedział jak potężne są te krasnoludy
i czy zdoła im umknąć. Podjął decyzję.
- Panie Baugi – zaczął, bezczelnie klepiąc w hełm stojącego
w pierwszym rzędzie krasnoluda, który już zaczął się
gorączkować zbliżającą się bitwą.
Krasnolud, wściekły (nikt nie lubi jak wali się go bez potrzeby
w hełm) odwrócił się i warknął:
- Czego?
- Panie Baugi, chciałbym wam jakoś pomóc w tej bitwie,
zasłużyć na przychylność Pradziadka. Tylko błagam, żeby nie
było krwi!
Baugi popatrzył na wampira, zastanowił się chwilkę i spytał:
- Potrafisz przyjmować inną postać niż nietoperz?
- Potrafię.
- Czy jest przerażająca?
- Jeszcze żadnej damy nie udało mi się zbajerować pod tą
postacią. Chyba jest.
- Dobrze. Słuchaj, zrobimy tak...
***
- Tyrfingu, a masz swojego elfa? – rzucił drwiąco Dolgthrasir.
– Ostatnim razem przerwałeś walkę, bo stwierdziłeś, że ci się to
nie opłaca, dopóki nie będziesz miał swojego długouchego.
Wódz Sorlich zaśmiał się kpiąco:
- Pewnie, że mam – i na te słowa do sali zaczęli wsypywać się
jego wojowie. Ustawili się w szyku. Ostatni wszedł elf. Był
brudny i wychudzony, ale dumny, jak wszystkie elfy. Odszukał
wzrokiem Arien i uśmiechnął się pogardliwie. Arien mocniej
chwyciła swoją włócznię i splunęła w jego stronę. To na chwilę
zmyło z twarzy tyrfingowego elfa wyraz pogardy. Widać nie
przywykł do tak nieobyczajnego zachowania u elfów. W tym
czasie Baugi przepchnął się do Pradziadka i coś mu szeptał na
ucho.
- Skończcie pitolić! – wrzasnął Agnar, jak zawsze skory do
bitki. Z obu stron podniosły się głosy popierające inicjatywę
stryja Baugiego.
Dolgthrasir uniósł dłoń, na znak, że jeszcze chce coś
powiedzieć.
- Hmm... Nie chciałbym, Tyrfingu, żebyś posądzał Synów
Hamdira o brak honoru. Mamy w zanadrzu jeszcze jedną tajną
broń. Demona.
Zarówno wojowie Hamdirholm i klanu Sorlich popatrzyli po
siebie ze zdziwieniem. Tyrfing, obserwując reakcje
Hamdirholmczyków, doszedł do wniosku, że ich wódz blefuje.
Cofnął się więc do swoich i dał rozkaz do ataku. Sorli, trzymając
szyk, powoli ruszyli naprzód.
Dolgthrasir dał znak Colemanowi. Wampir, drżąc ze strachu,
szepcząc „bez krwi, bez krwi” niczym litanię, przyjął postać
nietoperza i przefrunął na wolną przestrzeń między dwoma
klanami.
Opadł na zapyloną podłogę. Tylko niektórzy zauważyli tam
małego nietoperza, gdyż Coleman od razu przyjął swoja
prawdziwą postać.
Tuż przed Tyrfingiem, jakby z pod ziemi, wyrósł potężny, jak
na krasnoludzkie standardy, potwór o błoniastych skrzydłach
i paszczy najeżonej szpiczastymi zębiskami. Klan Sorlich
zatrzymał się.
Coleman odwrócił się do Hamdirholmczyków i cicho spytał,
jakby chciał się upewnić:
- Panie Baugi, czy jesteście pewni, że na tym polega
prowadzenie wojny?
Dolgthrasir potaknął głową, a jego wnuk położył palca na
ustach nakazując wampirowi ciszę.
Tyrfing, czochrając brodę, obszedł dookoła przeistoczonego
wampira oceniając jego zdolności bojowe. Coleman co jakiś
czas syczał groźnie, choć nie czuł się tak pewnie jak zdawał się
wyglądać. Wódz Sorlich skrzywił się i pokręcił
z niezadowoleniem głową. Poprosił Pradziadka na słówko.
- Dolgthrasir, co ty odpierdalasz?! – mówił zirytowany
przyciszonym głosem. – To już drugi taki twój numer! Stawiasz
nas w niezręcznej sytuacji. Wiesz ile się naszukaliśmy tego elfa?
Całą zimę! Zdajesz sobie sprawę, jak moi ludzie źle znoszą
bezczynność? A ty, z tą swoją elficą, wstrzymałeś nasza jedyną
zimową rozrywkę! A teraz ten demon! Przybastuj trochę! To
pierwsza zima od kilkuset lat, którą moi chłopcy przesiedzieli
bezczynnie! Oni się nudzą! Wiesz jak wzrosła ilość gwałtów na
rogaciźnie...?!
- Przepraszam, Tyrfing – odpowiedział tłumacząc się
Dolgthrasir i rozkładając bezradnie ręce. – Naprawdę nie
miałem zamiaru wdzierać do twojej części Bezpańskich Lochów.
Chciałem tylko sprawdzić, czy pochodzimy od olbrzymów...
- Od olbrzymów... – cicho powtórzył Tyrfing i z politowaniem
popatrzył na swego rozmówcę.
- Tak, od olbrzymów. Ta komnata kryje wiele tajemnic. Mogę
ci je zdradzić jeśli nas puścisz wolno.
- Od olbrzymów? – ponownie spytał, tym razem
niedowierzająco, przywódca Sorlich.
- Tak, puść nas to powiem ci, gdzie znaleźć odpowiedź. Poza
tym nie chciałbyś chyba wytracić swych ziomków przy starciu
z tym demonem. Wiesz, że to diabelstwo, wykosiło połowę rady
miejskiej w Przygórzu. Jest cholernie głodne, bo od kilku dni
przeszukujemy Bezpańskie Lochy... – kłamał jak z nut
Pradziadek.
- Od kilku dni? – zdziwił się Tyrfing. – Mam tu wszędzie
regularne patrole i dopiero dzisiaj wykryliśmy was w tej
komnacie. Co prawda, wcześniej widywaliśmy Hreia, twego
kronikarza... Powiem ci w tajemnicy, że nawet podłożyliśmy mu
parę ksiąg...
- A taką dużą, na wózku? – Dolgthrasir zmarszczył brwi.
- To też nasza robota – wyszczerzył się wódz Sorlich. Na
chwilę spoważniał, a potem zarechotał głośno. – Olbrzymy...
Nabraliście się na tą ilustrację?! Stąd te olbrzymy! Ta księga to
stary zbiór bajek mojego praprawnuka, przekazywana od
dawna z pokolenia na pokolenie! Buhahahaha! Wielki
Dolgthrasir dał się nabrać książce z bajkami!
Pradziadek zgrzytnął zębami z wściekłości, ale spokojnie
powiedział:
- Znaleźliśmy tego olbrzyma z ilustracji. Skamieniałego.
Tyrfing zgiął się w pół ze śmiechu:
- Nie może być! Ha, ha! To przecież bajki...
- Baugi – Dolgthrasir zwrócił się do swego prawnuka. – Co
znaleźliśmy za ukrytymi drzwiami?
- Kamiennego Durina – odpowiedział niemal natychmiast mąż
Arien.
Przywódca Sorlich spoważniał, chociaż oczy jeszcze mu się
śmiały.
- Żartujecie...
- Nie. W tej ukrytej komnacie jest skamieniały Durin. Mówię
całkiem poważnie. Pozwól nam odejść, a mój demon nie
poszatkuje twoich ziomków. Ja ci, natomiast, zdradzę jak
otworzyć sekretne drzwi.
Tyrfing zastanawiał się chwilę.
- Dobrze. Możecie iść, ale obiecaj mi, że następnym razem nie
będzie żadnych demonów. Tylko krasnoludy i po jednym elfie na
każdy klan.
- Zgadzam się – odparł Dolgthrasir i poinstruował Tyrfinga jak
ma znaleźć wejście do tajemnej komnaty.
- Rozejm! – huknęli w końcu obaj wodzowie. Jęk zawodu
przetoczył się po klanach. Coleman wrócił do swojej postaci,
Baugi natychmiast znalazł się przy nim i szepnął krótko:
- Nie stawiaj oporu, pamiętaj o uczuleniu.
Coleman skrzywił się niemiłosiernie na samo wspomnienie
krasnoludzkiej krwi, ale posłusznie dał się skrępować.
W czasie jak Hamdirholmczycy, w miarę spokojnie (nie licząc
skrępowanego Agnara, który za wszelką cenę chciał chociaż
trzepnąć w ucho któregoś z wojów wrogiego klanu), opuszczali
komnatę kronikarza, połowa klanu Sorlich zawzięcie kopała
zaścielające posadzkę kamienie w poszukiwaniu dźwigni
otwierającej skalne drzwi.
***
Colemana, zaraz po powrocie do Hamdirholm, zamknięto
w celi, gdzie miał oczekiwać na decyzję Pradziadka. Oczywiście
mógłby bez trudu opuścić swoje więzienie, był przecież
wampirem. Powstrzymywała go jednak pamięć o królewskich
zbrojnych, błąkających się najprawdopodobniej gdzieś w okolicy
Góry Hamdira. I doświadczenie przeżytych kilkuset lat, które
podpowiadało by nie lekceważyć przeciwnika, nawet jeśli
przewyższa się go wzrostem. Te przeklęte pniaczki mogły
znaleźć sposób by mu zaszkodzić. Zrobił kilka kroków, ot tak,
dla uspokojenia skołatanych nerwów. Kilka zaledwie, bo na
dłuższy spacer nie było tu miejsca. Pomieszczenie było
niewielkie, do tego ponure, a na podłodze walało się pełno
niewielkich białych kłaczków, niewiadomego pochodzenia.
Przejście Colemana posłało część z nich w powietrze. Obrócił się
na pięcie. Ohydne kłaczki zawirowały. Dmuchnął. Kłaczki
zatańczyły dziko. W zasadzie w niczym mu nie przeszkadzały.
Poza tym że wkurzały. Strasznie.
Kiedy jakiś czas później Gimbur otworzył drzwi celi, Coleman
był całkowicie pochłonięty walką z białym szaleństwem. Polował
na kłaczki w powietrzu, na lądzie i w wodzie, jeśli można
zaliczyć do tego ostatniego żywiołu kubek z wodą, z którego
wampir cierpliwie je wyławiał. Akurat w tym momencie zwalczał
śnieżnobiały puch w powietrzu, próbując nowo obmyślaną
metodę likwidacji tego groźnego przeciwnika. Namierzał
kłaczek, wyrzucał w jego kierunku rękę, następnie szybko cofał.
Wir powietrza powstały po cofnięciu ręki zasysał kłaczek prosto
do jego dłoni. Krasnolud przyglądał się temu przez chwilę
z wyrazem osłupienia na twarzy.
- Te wąpierz – odezwał się wreszcie. – Przestań harce
wyczyniać, chcesz jakiej szkody narobić?
Coleman zatrzymał się w pół kroku. Spojrzał na krasnoluda,
potem niezupełnie przytomnie popatrzył wkoło. Kłaczki
wdzięcznie opadały na podłogę celi. Nieco skonfundowany
wampir przestąpił z nogi na nogę.
- Czy jestem wolny? – zapytał uprzejmie.
- A bo ja wiem. – Gimbur wzruszył ramionami. – Pradziadek
kazał cię przyprowadzić.
- Ach to nie pozwólmy mu czekać - Coleman skwapliwie
ruszył do wyjścia,. Przestąpiwszy próg odwrócił się i rozejrzał
celi. – Chyba nie przyczyniłem się do żadnych szkód. Co to
właściwie jest? – wskazał ręką na biały puch.
Gimbur przechylił się do tyłu, spojrzał uważnie i pociągnął
nosem.
- A bo ja wiem?! Musi być jakieś kłaczki – burknął.
Kiedy wampira przyprowadzono przed oblicze Dolgthrasira,
siedzącego wraz z krewniakami za suto zastawionym stołem,
Pradziadek uśmiechnął się szeroko.
- Postanowiłem – zwrócił się do Colemana - traktować cię jak
gościa i nie odsprzedawać gwardzistom. Pal licho złoto, w końcu
pomogłeś nam wywinąć się cało i bez uszczerbku z rąk Tyrfinga.
Nie twierdzę, że nie pokonalibyśmy Sorlich, ale stracilibyśmy
przy tym wielu dobrych rzemieślników i górników, a to się nam
nie kalkuluje. Możesz pozostać u nas tyle czasu ile chcesz.
Siadaj więc i biesiaduj z nami!
Wampir, uśmiechnął się z ulgą, skłonił dwornie, zasiadł na
wolnym miejscu koło Arien i od razu zaczął zabawiać ją
uprzejmą rozmową w taki sposób, w jaki tylko wampiry
potrafią. Przyprowadzono mu dwie kozy, żeby nie siedział przy
stole o suchym pysku. Co dziwniejsze, krew jednej z nich,
smakowała mu bardziej. Nie potrafił wyjaśnić dlaczego.
Krasnoludy nie przyznały mu się, że owa koza została wcześniej
napojona najlepszym winem z piwnic Pradziadka.
Nie wszyscy jednak brali udział w uczcie. Lofar ze złością
patrzył na bawiącego się Dolgthrasira. Z jeszcze większą
wściekłością na Lofara patrzyli ci, którym Lofar nie pozwolił iść
na ratunek Pradziadkowi. Dolgthrasir zdecydował, że faktycznie
była to jego prywatna wycieczka do klanu Sorlich, więc
świętować będą tylko ci, którzy z nim się wyprawili. Oczywiście
zrobił to na złość Lofarowi.
Hrei siedział zasmucony przy stole. Pradziadek opowiedział
mu o swoim odkryciu w sekretnej komnacie. Jego opinia
znakomitego historyka i kronikarza została w oczach
Dolgthrasira mocno podważona. Hrei obiecał sobie, że wróci do
komnaty kronikarza i znajdzie dowody na pochodzenie
krasnoludów od olbrzymów, ale na razie upijał się na smutno.
Dolgthrasir był bardzo dumny ze swego dyplomatycznego
osiągnięcia pokoju z klanem Sorlich i wystrychnięcia na dudka
ich wodza. Jego radość potęgował jeszcze fakt, że uzyskał
pewność, iż krasnoludy nie pochodzą od olbrzymów.
- Colemanie! – zakrzyknął do wampira. – Opowiedz nam
jakąś historię z wielkiego świata! Nie daj się prosić!
Wampir początkowo opierał się, ale raczej dla zasady, a nie
z niechęci do gospodarzy.
- Dobrze – zgodził się w końcu, przeprosił Arien, łyknął trochę
krwi i zaczął swą opowieść. – Obecne tu kozy przypominają mi
pewną historię, jaka przydarzyła się mojemu przyjacielowi
Cleritusowi, kiedy odwiedził Lasy Broku...
Wszystkie krasnoludy chciwie wsłuchały się w opowieść
wampira, nie zdając sobie sprawy, że kolejne kłopoty zbliżają
się wielkim krokami do Hamdirholm.
maj 2003
Kolejne kłopoty w Hamdirholm
- Nie, nie, nie! I jeszcze raz nie! – Pradziadek Dolgthrasir
stanowczo kręcił głową. – Pacy, to że jesteś moim bliskim
krewniakiem, nie znaczy, że będziesz do mojej kopalni
wprowadzał ludzi! I to w dodatku po to, żeby poznali tajniki
inżynierii krasnoludzkiej!
Rozmówca Dolgthrasira, krępy krasnolud o długiej czarnej
brodzie przetykanej siwizną, westchnął ciężko i z boleścią
w głosie odezwał się:
- Druhu, bracie, krewniaku! Od tego zależy moje życie! Muszę
ich podszkolić, choćby trochę, w krasnoludzkim fachu, inaczej
pożegnam się z głową! Nie chciałbyś chyba, żeby krasnoludzki
łeb zdobił bramę wjazdową pałacu Króla Równin!?
- Czy wiesz w jakiej stawiasz mnie sytuacji? – nie ustępował
Pradziadek. – Musiałbym złamać prastare nakazy klanu...
- I tak już złamałeś. Elfica jest żoną Baugiego, krasnoluda,
było nie było, z twojego rodu. Jakiś wampir szlaja ci się po
korytarzach Hamdirholm...
- To były wyjątkowe sytuacje. Arien, jeszcze zanim przybyła
była już właściwie członkiem naszego klanu, a Coleman i tak już
wcześnie łaził...latał jak szalony po kopalni, że aż wszystkich
mgliło.
- A czy moja prośba w obliczu tych dwóch zdarzeń jest czymś
więcej niż uczyniłeś dla Arien i tego wampira, którzy nawet nie
są twoimi krewniakami?
- Dolgthrasir ściągnął brwi i ostro spojrzał na Pacego. Znał
swego kuzyna od oseska i wiedział, że raczej nie wygra z nim
w słownych pojedynkach.
- Bierzesz mnie pod włos.
- Nie, po prostu wydaje mi się, że możesz to zrobić dla mnie,
bez większych poświęceń. Zresztą, rozejrzyj się po Hamdirholm.
Wejściowa hala wyglądała niczym mrowisko. Każdą wolną
przestrzeń zajmowały albo pakunki, albo grupki targujących się
ludzi i krasnoludów. Gwar rozmów, pokrzykiwania poganiaczy
mułów, teatralne obwieszczenia o próbach oszukania
i nieustanny ruch. Hala stanowiła miejsce spotkania sznura
kupców z Równin wsypujących się przez Bramę i wąskiej stróżki
krasnoludów wynoszących towary z Przedsionka. Pradziadek
musiał nawet ustawić porządkowych na Tysiącu Stopni, ażeby
sprawnie kierować ruchem.
- No i? – wzruszył ramionami Dolgthrasir.
- Nie widzisz? Hamdirholm stało się teraz centrum handlu
z Równinami. Wszystko to przez zmiany wprowadzone przez
ciebie. Już prawie nikt nie chce handlować z innymi
krasnoludami, a najbardziej ucierpiał na tym klan Sorlich.
Pradziadek podrapał się po głowie. Rzeczywiście Hamdirholm
uzyskało najwyższe obroty od początków założenia kopalni
przez Hamdira. Pierwszy raz zdarzyło się, żeby rzemieślnicy nie
nadążali z produkcją.
- Spójrz tam – Pacy wskazał na dwóch kupców z Równin
zawzięcie targujących się ze sobą. – Ci dwaj nie przybyli, żeby
handlować z tobą tylko między sobą! Hamdirholm staje się
ośrodkiem kupieckim do którego ściągają wszyscy co
znaczniejsi kupcy, nie tylko z Równin!
Pradziadek zastanawiał się głaszcząc swoją długą srebrną
brodę. Pacy miał rację. Niedawno Tyrfing z klanu Sorlich zarzucił
mu, że Hamdirholmczycy podebrali wszystkich klientów.
Dolgthrasir drgnął.
- Zaraz, zaraz! Skoro oni nie handlują ze mną tylko między
sobą, i to na moim terenie, to ja z tego nie mam żadnych
zysków!
- Wprowadź wejściówki – machnął ręką Pacy. – Ci dwaj
inżynierowie...
- Opłaty! – przerwał mu Dolgthrasir. – Masz rację! Opłaty!
Gimbur, leć no do podnóża Tysiąca Stopni, wystaw tam
posterunek i każ pobierać opłaty od karawan – pół sztuki srebra
od dziesięciu mułów. Tylko szybko, srebro nam ucieka!
- Pacy chytrze zmrużył oczy, wyczuwając szansę dla siebie.
- Wiesz co? – zaczął niedbale, znowu oglądając halę. – Nie za
długo pociągniesz z tym interesem. W takich warunkach...?
- W jakich warunkach?
- Masz za małą halę na porządne targowisko...
- Powiększymy!
- I co z tego? Dalej będzie to pobudowane dla krasnoludów,
a nie dla ludzi, a przecież to ludzie spędzają tu więcej czasu niż
krasnoludy. Zdziwiłbyś się jak niewygody odstręczają kupców.
Dolgthrasir kolejny raz podrapał się po głowie:
- Co radzisz?
- Musisz mieć halę przystosowaną dla ludzi, nie?
- Nie wiem, czy muszę, ale przydałoby się.
- Czyli musisz. Znasz się na ludzkim budownictwie?
- Nie znam się na tej partaninie.
- Tak się składa, że mam tu pod ręką dwóch fachowców,
którzy zrobią ci to całkiem za darmo. I zdobędziesz
przychylność Króla Równin...
Oczy Pradziadka rozbłysły:
- Za darmo?!
- Nie stracisz na tym ani sztuki srebra.
Dolgthrasir chytrze przymrużył oczy:
- Musi być w tym jakiś haczyk!
- Nie ma żadnego haczyka! – Pacy w obronnym geście uniósł
obie dłonie. – Oni ci wyremontują i powiększą halę, ty ich
nauczysz podstaw krasnoludzkiego budownictwa, wiesz,
wykuwanie korytarzy, zdobnictwo i takie tam duperele.
Pradziadek ponownie pogładził się po brodzie. Niemal było
widać jak w jego głowie przesypuje się srebrna mamona.
- Zgoda! Dawaj ich.
Pacy uśmiechnął się szeroko, co można było poznać jedynie
po zmianie układu jego gęstej brody.
- Już, już! Czekają przed Bramą!
Po chwili wrócił z dwoma ludźmi, stadkiem owiec i trzema
psami. Jeden z inżynierów, oprócz lekko odstających uszu nie
wyróżniał się niczym szczególnym. Drugi, wysoki i chudy,
z siwymi włosami ciekawie rozglądał się po hali.
Pradziadek przyjrzał im się badawczo:
- Ty, ten wysoki... – zapytał szeptem Pacego. – To na pewno
człowiek?
- Na pewno.
- Z takimi długimi łapami...?
Teraz i Pacy przyjrzał się chudemu.
- Faktycznie, łapska ma długie. Pewnie wyciągnęły mu się od
noszenia cegieł. To Jałowczyk. Ten mniejszy nazywa się
Kiwaczek.
Dolgthrasir przez chwilę patrzył nieufnie na obu inżynierów.
- Skekkel! – zawołał na starszego krasnoluda, niewiele
ustępującego mu wiekiem i długością brody. – zaopiekuj się
tymi dwoma. Budujemy coś teraz?
- Nie licząc zwykłych prac na wyrobiskach, to jedynie drugie
wyjście dla trzody. Jedną trzecią roboty mamy już za sobą.
- Dołącz ich do ekipy.
Skekkel wybałuszył oczy:
- Ale to jest po drugiej stronie korytarza, w Przedsionku...
- Niech pomagają przy robotach. Wiąże się z nimi pewna
wielce dochodowa transakcja. Odpowiadasz za nich głową.
Nocują w Hali, nie dopuszczaj ich do rzemieślników, ani do
właściwych części kopalni. Masz nie spuszczać z nich oka!
- Gimbur! – Pradziadek zawołał krasnoluda, który właśnie
wrócił ze świeżo wystawionego punktu opłat. – oznacz owce
Pacego i zapędź na turnie...
- W życiu! – oburzył się Pacy.
- Co w życiu?
- To stadko to moi jedyni przyjaciele!
- Przyjaźnisz się z owcami? Czy ty trochę jesteś nie ten,
tego...?
Pacy zmieszał się.
- A ty nie przyjaźnisz się z elficą i wampirem?
- To co innego, owce to zwierzęta...
- Zwierzęta!!?? – wybuchł Pacy. – Są inteligentniejsze niż t...
– w ostatniej chwili ugryzł się w język.
- No kto? – szczerze zainteresował się Dolgthrasir.
- Niż...niż... twoje owce!
Argument ten raczej nie przekonał Pradziadka:
- Może jeszcze mają imiona?
- Ażebyś wiedział! – zaperzył się Pacy. – Te trzy tryki to
Pacek, Jebaczek i Tygrynio, te dwie kotne to Czupakabra
i Ogrodniczka...
- Dość! – wrzasnął poirytowany Dolgthrasir. – Zabieraj się
z tymi swoimi kumplami do środka! Są puste zagrody po
naszych owcach wypędzonych na zieloną trawkę...
- Do zagrody!? – podskoczył Pacy. – A ty trzymasz Arien
i wampira w zagrodzie...?
- Won! – rzucił Pradziadek wskazując na jedyny korytarz
prowadzący do wnętrza kopalni i dodał niemal płaczliwym
głosem: - Czy ja zawsze muszę użerać się o te owce?!
- Niewdzięcznik! – mruknął Pacy i pokazał język
Dolgthrasirowi. Gęsty zarost pozwolił mu ukryć ten obraźliwy
gest, choć wywalił go na całą długość. – Załatwiam mu
darmowych inżynierów, a ten tutaj... – reszta jego monologu
utonęła w pobekiwaniach trzody zaganianej przez psy do
Przedsionka. – Morda, nie podgryzaj Czupy!
Pradziadek wyszedł przed Bramę zaczerpnąć świeżego
powietrza. Właśnie się przeciągał patrząc jak kolejni kupcy
schodzą po Tysiącu Stopni, gdy usłyszał melodyjny głos:
- Och, wreszcie Cię znalazłem Dolgthrasirze.
- Pradziadek odwrócił się i ujrzał wampira, a za nim Hreia,
kronikarza klanu.
- Czego? – burknął niezadowolony.
- O, mamy dziś zły humor? – Coleman uśmiechnął się
uprzejmie. – Polecam pijawki.
- Pijawki? – Dolgthrasir zmarszczył brwi. – Na zły humor?
Myślisz, że odciągną złą krew?
- Nie, mój drogi przyjacielu – westchnął wampir. – Należy im
się pozwolić przyssać do ciała, niech się napiją do granic
możliwości. Trochę boli, ale o to właśnie chodzi. Potem
odrywamy je i rzucamy o ścianę. Fajnie pękają i zostawiają
ciekawe czerwone ślady. Obniża to poziom stresu.
- Żebym ja cię, pijawo... – warknął cicho Pradziadek.
Chrząknął i bardzo uprzejmie spytał: - Czym mogę służyć?
- Otóż – zaczął Coleman – wpadłem na pewien pomysł.
W podzięce za hojną gościnę, chciałbym coś zrobić dla waszej
kopalni. Dostarczyliście mi wielu wrażeń, pomimo waszego
nieobycia i braku dworskich manier. Te cudowne górskie
powietrze, niezapomniane widoki... I ten wasz niepowtarzalny
kunszt, że o cudownych ucztach nie wspomnę. Och,
wspomniałem? No cóż...Jest tu tak cudownie, nawet pomimo
braku kobiet z którymi mógłbym poflirtować i oddać się
gorącym namiętnościom. I te owce! Co za smak! Musicie je
karmić żubrówką, ten ziołowy aromat...
- Do rzeczy, wąpierzu!
- ...te cudownie zdobione komnaty, system wind...
- On chce namalować historię naszego klanu – nie wytrzymał
w końcu Hrei.
Coleman zgromił wzrokiem kronikarza:
- To było bardzo nieuprzejme z twojej strony, Hreiu. Właśnie
miałem do tego dojść...
- A maluj sobie – Dolgthrasir machnął ręką.
- Naprawdę? Mogę? A gdzie? – ożywił się wampir.
- Choćby na tamtej ścianie Hali.
- Och, dziękuję! Dziękuję! To będzie cudowny obraz! Zacznę
od sportretowania otoczenia Hamdirholmu. Ostre nagie szczyty,
turnie z owcami...
- Żadnych owiec! – zdenerwował się Pradziadek, - Odpieprzcie
się od owiec! Nienawidzę owiec...
- Dobrze, dobrze... – mruczał odciągany przez Hreia wampir.
- Blacka dupa! – syknął Dolgthrasir. – Tęsknię już za zimą.
***
Skekkel zaprowadził obu inżynierów do nowego korytarza
wykuwanego przez krasnoludy. Kiwaczek i Jałowczyk uważnie
obserwowali poszczególne grupy górników odpowiedzialnych za
łupanie skały, odgruzowywanie. Wcześnie poznali prostą pompę
dostarczającą powietrze na przodek i rzemieślników od razu
kładących posadzkę i glazurę w nowym korytarzu. Wszystko to
wywarło na nich spore wrażenie. Jednak kiedy przyglądali się
właściwemu wykuwaniu korytarza, kręcili z niezadowoleniem
głowami.
- My byśmy zrobili to szybciej i lepiej – powiedział w końcu do
Skekkela Kiwaczek.
- Jak? – spytał z powątpiewaniem stary krasnolud.
- Prochem – wyszczerzył się Jałowczyk, a oczy mu dziwnie się
zaświeciły.
- I pomyślunkiem – dodał Kiwaczek.
- Tak? – Skekkel dalej im niedowierzał. – To zróbcie –
prychnął.
Kiwaczek pokazał krasnoludom w którym miejscu mają wykuć
otwory pod ładunki, a Jałowczyk zacierając ręce poszedł
przygotować proch.
***
- Nie, nie, nie – Hrei kręcił głową przed ubranym w biały
fartuch i uzbrojonym w pędzel Colemanem, stojącym na
drabinie. – Historia nie lubi niedopowiedzeń. Pomysł z dymkami
nad postaciami jest bardzo dobry i należy go wykorzystać
i jestem za tym, żeby umieścić oryginalne słowa Hamdira, które
wypowiedział po wylaniu na niego zupy przez Sorliego.
- To jest sztuka – cierpliwie tłumaczył Coleman wskazując na
malowidło i pusty dymek nad Hamdirem. – Obraz niesie w sobie
wystarczający bagaż emocjonalny, a słowa stanowią jedynie
dodatek, uzupełnienie. To rysunek odpowiada za emocje.
Wyraźnie widać, że Hamdir jest zdenerwowany całym
zajściem...
- Ale...
- Namaluje mi pan jakiś landszafcik? – spytał wampira kupiec,
który od jakiegoś czasy przyglądał się powstawaniu fresku.
- Przykro mi – odpowiedział mu uprzejmie Coleman. – nie
zajmuje się malowidłami małoformatowymi.
- Ale... – podjął kronikarz marszcząc brwi. – Ale Hamdir nie
miał przy sobie żadnego bagażu. Nigdzie się nie wybierał.
Wampir wywrócił oczami:
- To taka przenośnia...
- Wiem co to jest bagaż! – obruszył się Hrei. – Wiem, że służy
do przenoszenia różnych rzeczy!
- A taki widoczek mojej letniej farmy na całą ścianę? – znowu
wtrącił się kupiec.
- Dobry człowieku – odparł Coleman. – Nie zajmuję się
malowaniem widoczków. Jestem artystą i tworzę sztukę.
- W historii o początkach Hamdirholmu nie wspomina się
o żadnym bagażu! – uparcie obstawał przy swoim kronikarz.
- Zapomnijmy o bagażu. Nie ma i nie będzie żadnego bagażu.
Nie chcę po prostu przenosić emocji na słowa – od tego jest
obraz.
- Nie ma bagażu, a ty dalej mówisz o przenoszeniu. Więc jak
to jest?
Coleman zmełł przekleństwo i ciężko przełknął ślinę, próbując
się uspokoić.
- A mój portret namaluje pan? Taki na całą ścianę? –
dopytywał się niewzruszenie kupiec. – Bardzo dobrze zapłacę.
- Wampir złowrogo popatrzył na kupca:
- Po pierwsze, nie stać pana na mnie, a po drugie to goń się
burasie! – końcówkę zdania wykrzyczał.
- Dobra, dobra – mruczał kupiec odchodząc. – Wielki artysta,
a głupiego portretu namalować nie potrafi...
- Ja ci dam portret... – Coleman zaczął złazić z drabiny. – Jak
cię maznę, to cię zemgli, łachmyto!
- Dzień dobry! – miły dziewczęcy głos powstrzymał artystę
przed dalszym potokiem przekleństw.
- Och, pani Arien! – Wampir momentalnie uspokoił się
i zatrzymał się w połowie drabiny. – Właśnie kończymy pierwszy
obrazek z historii Hamdirholmu...
- Co z tym bagażem!? – irytował się Hrei.
- Z jakim bagażem? – zainteresowała się Arien.
Coleman skrzywił się.
- Zastosowałem pewne określenie, którego prostacki umysł
naszego kronikarza nie jest w stanie ogarnąć. Chodzi o to, że
Hrei chce zamieścić pewne słowa o silnym zabarwieniu
emocjonalnym w dymku Hamdira, które zostały wypowiedziane
po zajściu z Sorlim. Jednak nijak one nie pasują do mojej
koncepcji artystycznej.
- A co Hamdir powiedział? – dopytywała się kronikarza elfica.
- „Zajebię skurwysyna!” – dokładnie zacytował Hrei dumny ze
słów swego praprzodka. – Zwrot ten na stałe wpisał się do
słownika Hamdirholmczyków.
- Nie wątpię – mruknął z niesmakiem Coleman. – Sztuka
jednak nie przepada za wulgaryzmami.
Arien wzruszyła ramionami:
- To przedstaw to za pomocą obrazków. Wiesz, coś co
oddałoby te słowa: zaciśnięta pięść, czaszka, czy też piorun. –
i odeszła.
Kronikarz i malarz patrzyli przez chwile na siebie.
- Dobre – pokiwał z uznaniem Hrei. – Pięść, czaszka, piorun –
określałyby porywczy charakter Hamdira, a jego słowa z owej
uczty i tak wszyscy znają.
- Dobre? Dobre?! – gorączkował się Coleman. – To jest
świetne! Obraz w obrazie! Genialne! A ile w tym emocji! –
i przystąpił do wypełniania dymku.
***
- Człowieku! Po cholerę mi końskie zbroje! – mocno
gestykulując Pradziadek rozmawiał z kupcem z Równin. – Nie
przesadzasz trochę?! Widziałeś kiedyś krasnoludzką kawalerię?
Rob, weź się w garść i traktuj mnie jak handlowego partnera,
a nie jak jakiegoś naiwniaka!
- Zawsze możesz odsprzedać je dalej.
- Po jakim czasie? To mi się w ogóle nie kalkuluje. Muszę
gdzieś je złożyć... Ile tego jest?
- Dwadzieścia pełnych kompletów.
- Dwadzieścia?! Wiesz jaka to powierzchnia magazynowa?
Hamdir sam wie, kiedy to opylę...
- Dobra, zostawmy końskie zbroje. Może chciałbyś mniejsze?
Nie myślałeś o stworzeniu baraniej jazdy? Mogę przygotować
dwadzieścia takich zbroi w dwa miesiące...
- Dziadek poczerwieniał na twarzy i coś zagulgotało mu
w gardle:
- Won! – wypluł w końcu z siebie. – Won! Żadnych owiec,
baranów, tryków, jagniąt! Won mi z kopalni! Nie chcę cię tu
więcej widzieć!
Rob posłusznie zwołał swoich ludzi, zebrał objuczone muły
i ruszył do wyjścia.
Dolgthrasir finalizował właśnie intratną transakcję na zakup
przypraw korzennych, gdy kątem oka ujrzał znajomą postać.
- Co ci mówiłem, Rob? Nie chcę cię widzieć w mojej kopalni.
Przynajmniej do czasu, aż nie zmienisz profesji na taką, która
nie będzie miała do czynienia z owcami.
- Jesteś skazany na moje towarzystwo. Przed Bramą stoi jakiś
skalny troll i nikogo nie wypuszcza z kopalni. Ani nikogo nie
wpuszcza.
Pradziadek wytrzeszczył oczy na kupca,
- Żartujesz?
- Nie, naprawdę. Idź sprawdź.
Zaraz po tych słowach do Dolgthrasira podbiegł młody
krasnolud.
- Mamy kłopoty...
- Troll?
- Tak.
- Już idę.
Dolgthrasir, wraz z resztą obecnych w hali przeciskał się do
Bramy. W Bramie stał najeżony włóczniami szereg krasnoludów
z grotami wycelowanymi w potężną, skale podobną postać,
z wielkim kulfoniastym nosem. Troll zajmował jedną czwartą
półki przed wejściem do kopalni. Humanoid stał nieruchomo
świdrując oczyma ludzi i krasnoludy.
- Spokojnie, chłopaki – powiedział Pradziadek wychodząc
przed Bramę. Stanął na szeroko rozstawionych stopach, wziął
się po boki i krzyknął: - Trollu, blokujesz wejście do mojej
kopalni i przeszkadzasz nam w interesach!
- Vika urwać głowa! – zachrzęścił troll w języku krasnoludów
i małym kroczkiem posunął się do przodu.
- Stój, trollu! – Dolgthrasir wysunął przed siebie dłoń, jakby
tym gestem chciał powstrzymać kilkukrotnie od niego
większego potwora. – Zamknijcie Bramę – rzucił za siebie do
swoich ziomków. – Zostawcie tylko otwartą furtkę.
Krasnoludy rzuciły się wykonać zadanie. Solidnie naoliwione
po zimie mechanizmy wrót prawie bezszelestnie zamykały obie
połowy Bramy.
Troll znowu podszedł bliżej i zahuczał wskazując na kopalnię:
- Vika iść!
- Vika nigdzie nie iść – pokręcił przecząco głową Pradziadek. –
Vika iść tam – i wskazał na schody.
Troll zachrzęścił coś w swoim języku i ryknął:
- Vika iść! Vika urwać głowa... – troll zastanowił się chwilę –
Vika urwać głowa Vika!
Brama zatrzasnęła się z hukiem, opadły sztaby blokujące
odrzwia, szczęknęła otwierana furtka z której wyjrzał Erp:
- Dawaj, Pradziadek!
- Tak, tak – kiwał głową Dolgthrasir. – Urwij sobie ten durny
łeb, Vika!
Troll zagulgotał, uniósł swoje długaśne, skamieniałe ręce
i rzucił się na Bramę:
- Urwać głowa!
Pradziadek czmychnął od kopalni. Zamknięto furtkę i wszyscy
obecni z przerażeniem wpatrywali się w Bramę oczekując, że
w każdej chwili padnie pod wściekłymi ciosami trolla. Odrzwia
jednak wytrzymały.
Dolgthrasir zwrócił się do zebranych:
- Drodzy przyjaciele i wy, kupcy! Okazuje się, że jesteśmy
uwięzieni na czas nieokreślony w mojej przytulnej kopalni.
Ręczę jednak, że nie na długo. Dołożymy wszelkich starań,
ażeby jak najszybciej udrożnić zejście na Równiny. Póki co, nie
przerywajmy naszych interesów, ten troll, to tylko przejściowe
trudności...
Coś huknęło w głębi kopalni, zatrzęsła się posadzka, a z
powały hali posypały się drobinki skał i spłynęły obłoczki kurzu.
Wszyscy rzucili się na ziemię.
- Co do... – zaklął Pradziadek dźwigając się z kolan i ruszając
do Przedsionka z którego zaczął wypływać tuman pyłu. –
Tąpnięcie?
- Ja w takich warunkach nie mogę tworzyć! – darł się
Coleman, ustawiając drabinę z której przed chwilą spadł
i masując siedzenie. Z troską spojrzał na swoje dzieło i łzy mu
napłynęły do oczu. – No nie! Kurz osiądzie na świeżej farbie
i zmieni kolorystykę!
Dolgthrasir i Erp, kaszląc i zasłaniając usta przed kurzem
przebijali się przez korytarz łączący Hallę z Przedsionkiem
w którym widoczność wciąż była bliska zeru. Przeszli na drugą
stronę, gdzie w opadającym pyle, stał Skekkel z inżynierami
z Równin oraz krasnoludy pracujące przy nowym wyjściu.
- Dużo huku i pyłu – mówił właśnie Skekkel. – Ciekawe jak
z efektywnością.
- Zaraz się przekonamy – odpowiedział mu z uśmiechem
Jałowczyk.
- Co tu się dzieje, u diaska!? – ryknął Pradziadek otrzepując
się z kurzu.
Skekkel chrząknął, odkaszlną, splunął i powiedział:
- Ludzkie metody wykuwania chodnika.
- Ludzkie?! – ponownie wydarł się Dolgthrasir. – Czyś ty
zwariował, Skekkel?! Pozwalasz, żeby ludzie wykuwali nam
chodnik?! Te patałachy najwyżej mogą gruz wynosić...
- Wypraszam sobie! – uniósł się Kiwaczek. – Skończyłem
Akademię Morską w...
- To co się pchasz do gór!? - warknął Erp. – Przepraszam. –
dodał pod surowym spojrzeniem Pradziadka, który zaraz huknął
na Kiwaczka: - To co się pchasz do gór!?
- Spokojnie, panowie – wtrącił się Jałowczyk. – Najpierw
zobaczmy efekty, potem możemy porozmawiać.
Okazało się, że dzięki technice inżynierów pojawiły się nowe
trzy metry korytarza.
- Budowaliśmy, budowaliśmy i wysadziliśmy! – powiedział
Kiwaczek tryumfalnie patrząc na Dolgthrasira.
- Fajnie było! – dodał Jałowczyk.
Pradziadek podrapał się w brodę i z wyraźną niechęcią
pochwalił obu inżynierów.
Skekkel był bardziej wylewny:
- No, no panowie – cmokał z zadowoleniem. – Nie
spodziewałem się. Dzięki tej metodzie możemy przekuć
korytarz w dwa dni i mieć bezpośrednie dojście do owiec już
pojutrze. Co o tym myślisz, Dolgthrasirze?
Pradziadek myślał nad czymś intensywnie. W końcu zaczął się
śmiać tak głośno, aż z brody sypał mu się skalny pył:
- Możemy na tym zarobić! – obściskiwał nic nie rozumiejących
inżynierów. – I to dużo! Tylko, żeby ten troll cały czas siedział
pod Bramą!
- Jaki troll? – spytał Erpa Skekkel. Ten pokrótce wyjaśnił mu
zajście sprzed wejścia do kopalni.
- Już mówię – uprzedził następne pytanie Skekkela
Pradziadek. – Mamy w Halli uwięzionych kilkudziesięciu kupców,
nie? Muszą coś jeść, nie? A my mamy owce i będziemy mieć
drugie wyjście, nie? Będziemy im sprzedawać nasze owce! I to
za grube pieniądze!
- Zaraz, zaraz – wtrącił się Erp. – Kupcy to cwaniaki. Zaraz
wyczują, że coś nie tak i będą gotowi pomrzeć z głodu, żeby nie
dać nam zarobić.
- To będziemy udawać! Wzmocnisz straże przy Bramie,
będziesz robił wycieczki przez furtkę, tak na chwilę, i wracał
z rannymi! – Dolgthrasir coraz bardziej zapalał się do tego
pomysłu.
- Mam za mało ludzi – pokręcił głową Erp. – Większość jest
w Bezpańskich Lochach z Agnarem, Baugim i Lofarem. Nie
możemy stamtąd zabrać naszych. Tyrfing... – urwał.
- Fakt – zasępił się Pradziadek. - Tyrfing stał się ostatnio
bardzo wojowniczy, przez te nasze niesnaski w sprawach
handlowych. Weź, więc, część krasnoludów stąd. Tu i tak jest
teraz mniej do roboty. Zaraz pogadam jeszcze z tymi dwoma. –
wskazał głową na Kiwaczka i Jałowczyka.
Inżynierowie głupio się uśmiechali nie rozumiejąc
krasnoludzkiego i myśląc, że Pradziadek cieszy się z ich roboty.
Dolgthrasir nie wyprowadzał ich z błędu, a wręcz przeciwnie,
obiecał im, że jak w ciągu jednego dnia przekują wyjście, to
nawet im co nieco zapłaci. Kiwaczek i Jałowczyk ochoczo zabrali
się do pracy.
***
W Hali zapanowały minorowe nastroje. Zbliżał się wieczór
i nic nie wskazywało na to, że coś miałoby się zmienić
w związku z zaistniałą sytuacją. Kupcy w mniejszych
i większych grupkach dyskutowali o ostatnich wydarzeniach, co
chwilę popatrując na Bramę, przy której warował silny oddział
krasnoludów. Przed chwilą ludzie byli świadkiem pierwszej
wycieczki Hamdirholmczyków za Bramę. Ledwo Synowie
Hamdira wyskoczyli, rozległ się ryk trolla i zaraz wycieczkowicze
wrócili prowadząc dwóch rannych. Erp, wściekły kręcił się
pomiędzy Bramą i czatownią, wykrzykując rozkazy i wysyłając
gońców do wnętrza kopalni. Krasnoludy, w oczach ludzi, robiły
co mogły. W końcu większość z kupców położyła się spać,
rozkładając się po całej Hali.
- No, pięknie to wygląda – powiedział z samozadowoleniem
Coleman z dala oglądając swoją pracę oświetlaną rozdygotanym
blaskiem dwóch oliwnych lamp. Ta część w której pracował
wampir, została odgrodzona od reszty Hali, gdyż artystę
strasznie irytowali gapie.
- No tak, ja przestaję tworzyć, to oni przestają kuć –
mruknął, nie słysząc już dochodzącego zza ściany kucia. Kopnął
zwiniętego w kłębek na podłodze kronikarza: - Wstawaj, Hrei!
Na dzisiaj koniec.
Krasnolud ciężko dźwignął się na nogi i coś tam pomrukując
ruszył za wampirem. Doszli do Przedsionka, skąd echo
przyniosło okrzyki krasnoludów.
Zaraz potem potężny wybuch wstrząsnął Halą, która
momentalnie wypełniła się kłębami pyłu. Hrei i Coleman padli
na posadzkę ogłuszeni eksplozją.
- Uchylić furtę! – rozległ się donośny głos Erp. – Wyrzucić
przed bramę pochodnie! To powinno powstrzymać przez chwilę
trolla przed atakami.
Troll, jakby na potwierdzenie tych słów, zaryczał.
- Co się... co się... – powtarzał nieprzytomnie Coleman,
podnoszony przez Hreia.
- Musi co strop się zawalił, w tej części Hali, gdzie robiłeś
malunek – wysapał kronikarz. – Niby takie chuchro, a waży...
- Malunek...? Zawalił...? – bełkotał wampir. – Zawalił?! – jego
twarz nabrała bardziej przytomnego wyrazu. – Mój malunek! –
krzyknął wyrywając się Hreiowi i popędził do swojego fresku.
Kurz co prawda jeszcze nie opadł do końca, widać już jednak
było, jak wielkie szkody poczyniła eksplozja. Zamiast fresku
widniała teraz ogromna czarna dziura. Wampir padł na kolana
w gruzie zaścielającym podłogę hali i zaczął rzewnie płakać.
Hrei stanął za nim i nic nie mówił.
W nowopowstałej dziurze pojawiło się kilka postaci
z pochodniami i obaj usłyszeli:
- Budowaliśmy, budowaliśmy i wysadziliśmy!
- Fajnie było!
Coleman powoli podniósł głowę i zobaczył dwóch inżynierów
z dumą oglądających efekty swojej pracy. Jeden z nich radośnie
pomachał do wampira.
- Fajnie było?! – powiedział zmienionym głosem artysta. Jego
postać zaczęła rosnąć. Hrei upadł uderzony czymś ogromnym
i błoniastym, co wyłoniło się z pleców wampira. Wampir,
przyjąwszy swą prawdziwą postać, rozłożył swe potężne
skrzydła i zaryczał. Czerwone oczy słały wściekłe błyski,
a długie pazury zaciskały się kurczowo raniąc jego dłonie.
Przebudzeni kupcy, myśląc, że to demon wyrwał się
z piekielnych łańcuchów, rozłupał ścianę i wdarł się do Hali,
zerwali się w panice i rzucili do Bramy.
- Gdzie! – warknął na nich Erp, który już widział Colemana
w tej postaci w Bezpańskich Lochach i obecny pokaz nie zrobił
już na nim tak wielkiego wrażenia. Zastanawiał się tylko, co
mogło sprowokować spokojnego do tej pory krwiopijcę do
przeistoczenia.
Kupcy nie zareagowali i dali parli do Bramy. Erp dał znak
swym ludziom – ci pikami odgrodzili ludzi od wyjścia.
- Przedsionek! – krzyknął któryś z kupców. Fala ludzi
zawróciła i rzuciła się do wąskiego korytarza prowadzącego do
trzewi kopalni. Stojący tam dwaj wartownicy, cofnęli się do
Przedsionka, by stamtąd bronić dostępu do kopalni.
Tymczasem przeobrażony Coleman wyciągając swe szponiaste
łapy, powoli posuwał się w kierunku zmartwiałych z przerażenia
inżynierów. Przed Kiwaczkiem i Jałowczykiem pojawiła się krępa
postać, która zdawała się osłaniać ich swoim ciałem.
- Spokój, wąpierz! – krzyknął Dolgthrasir. Coleman nie
zareagował i dalej szedł w kierunku inżynierów. Pradziadek,
wyrwał przypięty do pasa nóż i głęboko zaciął się w przedramię.
Krew spłynęła na gruzowisko.
- Poznajesz to, krwiopijco!? – syknął chlapiąc krwią w zębaty,
nietoperzopodobny pysk wampira. Ten wzdrygnął się i cofnął. –
Krasnoludzka krew! – Pradziadek chlapnął dokładnie w rozwartą
paszczę syczącego Colemana. Wampir zawył i zaczął się
kurczyć. W końcu powrócił do ludzkiej postaci i skulił się na
podłodze. Drżał na całym ciele. Zaraz przypadł do niego Hrei i z
wyrzutem spojrzał na Dolgthrasira:
- To przez tych dupków – wskazał na inżynierów. – Wysadzili
jego malowidło.
Wściekły Pradziadek, rzucił krótkie spojrzenie na dwójkę ludzi,
pogroził im palcem, mruknął, że jeszcze z nimi pogada
i popędził uspokoić kupców.
Inżynierowie ciężko usiedli na gruzowisku, ze strachem
obserwując drżącego Colemana, który powoli dochodził do
siebie.
- Co się stało? – spytał w końcu cichym głosem.
- Trochę się zdenerwowałeś – wyjaśnił Hrei.
- Mocno?
Kronikarz wskazał na przerażonych inżynierów.
- Mocno – sam sobie odpowiedział wampir.
Wrócił Pradziadek.
- Tym razem, panowie, dość mocno nabroiliście – zaczął
z wyrzutem. – Zdenerwowaliście mojego wampira, a jest to
nieludź wyjątkowo spokojny, wystraszyliście kupców,
zniszczyliście połowę Hali i malunek naszego artysty. No
i zszargaliście dobre imię Hamdirholmu, moje i wszystkich
Synów Hamdira. Kto jest za to odpowiedzialny? No kto?
- Ja tylko nawiercałem otwory... – bronił się Kiwaczek, patrząc
na Jałowczyka.
- Nie wiedziałem, że jesteśmy tak blisko Hali... – tłumaczył
się równocześnie Jałowczyk.
- Czeka was za to surowa kara – pokiwał ze smutkiem
Skekkel.
- Drodzy nasi goście! – wszyscy zwrócili się w stronę
krasnoluda stojącego w otoczeniu kilku owiec na środku hali. –
Mieliście właśnie okazję zapoznać się z jedną z atrakcji, jaka
was będzie czekać już jesienią!
- Co ten dureń bredzi?! – Dolgthrasir ze wściekłą miną szedł
do Pacego, który dalej kontynuował swą przemowę:
- Już za kilka miesięcy zostanie w Hamdirholm otwarty
luksusowy hotel, z tysiącami atrakcji! Będą to między innymi
wywiady z wampirem, wycieczki i wspinaczka wysokogórska
i wyścigi szczurnic. A za rok jedyny i niepowtarzalny skansen
krasnoludzki! Po raz pierwszy w dziejach będzie można ujrzeć
skrywane tajemnice krasnoludzkich kopalni!
- Zamknij się! – syknął do niego Pradziadek.
- Wszystko ci zaraz wyjaśnię – odpowiedział mu szeptem
Pacy. Kupcy z powątpiewaniem patrzyli na mówcę. – Będziemy
potrzebować swoich przedstawicieli we wszystkich większych
miastach Równin – to możecie być wy! Będziemy potrzebowali
ludzkiego wyposażenia dla naszego cudownego hotelu – to
również możecie dostarczyć wy!
Kupcy nadal sceptycznie patrzyli na oba krasnoludy.
- I tylko wy będziecie mieli na to koncesję! – zakończył Pacy.
– Prawda, Dolgthrasirze?
- Chwileczkę – warknął Pradziadek. – Chodź, no, na stronę.
Oczy wszystkich obecnych, krasnoludów i ludzi, były teraz
zwrócone na Pradziadka, który gniewnie i półgłosem rozmawiał
ze swoim krewniakiem. W miarę jak Pacy mu coś tłumaczył,
twarz najstarszego z Synów Hamdira rozjaśniała się. W końcu
Dolgthrasir zwrócił się do kupców:
- Prawda! Już dzisiaj zaczynamy budowę naszego hotelu!
Podajcie swoje nazwiska Skekkelowi, on jutro wyda wam
koncesje. Powiadam wam, to będzie interes waszego życia!
Kupcy, podekscytowani, zaczęli głośno rozmawiać między
sobą. W końcu wszyscy jak jeden mąż zgłosili się do nic nie
rozumiejącego Skekkela.
- Wszystko ci potem wyjaśnię – powiedział mu Pradziadek
i wrócił do inżynierów.
- Nie będę was karał – oznajmił wielkodusznie. Jałowczyk
i Kiwaczek odetchnęli z ulgą. – Zostawcie ten korytarz na
później. Za to wybudujecie dla mnie hotel.
- Hotel? – zdziwili się ludzie.
- Tak, w tej wnęce, którą tak ładnie zrobiliście, będzie jego
fasada. Wybudujecie mi go i jesteśmy kwita – spojrzał na
Colemana. – Ale u wąpierza to pewnie macie przesrane. I nie
pomoże wam nawet to, że pozwolę mu ozdobić mój hotel
malowidłami.
Dziwny błysk pojawił się w oczach wampira.
- Oj, tak – powiedział tylko złowrogo. – Nie lubię was, buce.
- No to do roboty. Opracujcie najpierw plany. Skekkel wam
w tym pomoże. Ja muszę zająć się tym trollem sprzed bramy...
- Jakim trollem? – zaciekawił się Pacy. Dolgthrasir streścił mu
całą historię. – Wcześniej był mi na rękę. Miałem uwięzionym
kupcom sprzedawać nasze owce na żarcie. Teraz jest już
zbyteczny. Chce po coś wejść do kopalni, ale nie mówi dobrze
w naszym języku, ani w żadnym innym poza swoim.
- Ja znam język trolli.
- To czemu nic nie mówiłeś?! – rozeźlił się Pradziadek.
- Bo nie pytałeś – wzruszył ramionami Pacy.
- Jak cię zaraz... Zasuwaj za Bramę!
- Już, tylko odstawię swoje owieczki...
- Znowu te pieprzone owce...!
- Uwaga! Uwaga! – rozległ się głos z tuby na ścianie. –
Nadchodzi Tyrfing! Zbiórka w pełnym uzbrojeniu w Wychodku!
Powtarzam...
- Blacka dupa! – zaklął Dolgthrasir. – Nawet nocy nie można
spokojnie przespać! Wszyscy do Wychodka! Zostają tylko
podstawowe straże, ja i Skekkel! Erp, ty też przydasz przy
Tyrfingu. Póki mnie nie będzie, dowództwo obejmuje Agnar.
Aha, i pilnuj Lofara. Może znowu wykręcić jakiś numer. Gdzie,
baranie?! – huknął na jakiegoś kupca co również pędził do
Przedsionka. – Jesteś krasnolud? Nie? To spie...sznie się oddal!
Chodź, Pacy, pogadamy z trollem.
Trzymając pochodnie, we dwójkę, wyszli za Bramę. Troll coś
zachrzęścił w swojej mowie.
- Żżażżużższżk – odpowiedział mu Pacy. Troll znowu mu
odpowiedział.
Rozmawiali tak przez chwilę, a Pradziadek po raz pierwszy
patrzył na swego kuzyna z podziwem.
- No, to już wszystko wiem – westchnął w końcu Pacy.
- Skąd znasz język trolli?
Pacy rozejrzał się, czy nikogo poza nimi i trollem nie ma
w okolicy.
- Pracowałem kiedyś jako ochroniarz w przygórskim burdelu
„Bizzarre”. To burdel dla ludzi, ale były tam trolle, elfy, owce
i inne stwory różnej płci. Wiesz co oni tam wyprawiali?
Pradziadek szeroko otworzył buzię:
- Z trollem...też?
- A jak! Mieli nawet tresowane pchły, które siadały na...
- Nie kończ – skrzywił się Dolgthrasir. – Mów o co mu chodzi –
wskazał głową na cierpliwie czekającego trolla.
- Nie mu, tylko jej.
- Jej?
- Nie poznałeś, że Vika, to żeńskie imię?
- Nieważne. No i?
- Bardzo ważne, bo Vika ściga swojego męża. Narobił
dzieciaków i alimentów nie chce płacić...
- I ona podejrzewa, że ten mąż jest tutaj? W mojej kopalni?
- Tak.
- Absurd! Co za świat! Jak komuś coś zginie, jakiś wampir,
czy troll, to wszyscy walą do mnie!
- Bo wszyscy wiedzą, że w twojej kopalni zbierają się różne
dziwactwa...
- Dobra. I co ja mam zrobić?
- Pozwól jej przeszukać swoją kopalnię.
- Co!? Mam wpuścić trolla do Hamdirholmu?!
Pacy tylko popatrzył na Dolgthrasira i skierował się do furtki.
Trollica ryknęła, a Pradziadek spytał:
- Gdzie idziesz?
Pacy odwrócił się:
- To jedyny sposób. Ona się stąd nie ruszy. Jest w ciężkiej
sytuacji finansowej i bardzo są jej potrzebne te alimenty. Jej
najstarszy syn idzie we wrześniu pierwszy raz do
kamieniołomów. Wiesz ile kosztuje wyprawka dla małego trolla?
Pradziadek popatrzył na ciemną sylwetkę Viki, rysującą się na
tle różowiącego się już nieba i w końcu machnął ręką.
- Niech otwierają Bramę. Ostrzeż tylko wszystkich, żeby
znowu nie było paniki.
Pacy załomotał w furtkę i przekazał polecenia Dolgthrasira.
- Vika iść – Pradziadek skinął na trollicę. Vika drgnęła, jakby
nie dowierzała, że wolno jej przekroczyć próg Hamdirholmu.
Krasnolud jeszcze raz skinął na nią. Wrota Bramy otworzyły się
zachęcająco. Vika weszła do środka oprowadzana przez Pacego.
***
- Tak to jest z Dolgthrasirem, kiedy jest potrzebny to go nigdy
nie ma – Lofar, ostrzący swój topór w Wychodku, czyli ostatniej
komnacie Hamdirholmu przed Bezpańskimi Lochami,
wykorzystywał każdą okazję, żeby podkopać pozycję
Pradziadka.
- Zamknij się – mruknął Agnar. – Dolgthrasir robi więcej
w ciągu dnia dla kopalni niż ty zrobiłeś przez całe życie.
- Ale tu go nie ma – nie dawał za wygraną Lofar. – Dupa
z niego, a nie dowodzący.
- Jeszcze słowo – wtrącił się Baugi – a zmasakruję ci buźkę.
Zbierz swoich ludzi i ustaw ich koło wojów Erpa. Słyszysz te
bębny? Tyrfing jest już blisko...
Lofar patrzył przez chwilę z nienawiścią na Baugiego. W końcu
poprawił topór i poszedł wydać rozkazy swoim krasnoludom. Był
ku temu już najwyższy czas, bo korytarz prowadzący do
Bezpańskich Lochów rozświetliły pochodnie Sorlich. Na ich czele
kroczył z pewną miną sam Tyrfing. Jego krasnoludy wysypały
się na swoją stronę Wychodka. Przywódca Sorlich przypatrywał
się Hamdirholmczykom szukając wśród nich Pradziadka. W tym
czasie z obu stron sypały się obelgi. W końcu Tyrfing uciszył
swoich ludzi uniesieniem dłoni i zakrzyknął:
- Gdzie Dolgthrasir?
- Jestem, jestem – wysapał Pradziadek przepychając się przez
swoich wojów. – Czego chcesz? Mamy wiosnę, a to bardzo zły
czas na wojnę. Odrywasz nas od handlowania.
- To jest właśnie przyczyna dla której zbrojnie się pojawiam
o tak nietypowej porze roku. Bruździsz nam coraz bardziej,
odbierasz klientów i nie dajesz zarobić. Dość tego!
- Nikogo ci nie odebrałem. Kupcy wolą handlować ze mną, bo
oferuję im korzystniejsze warunki...
- To nieuczciwe!
- W handlu, na wojnie i miłości wszystkie chwyty są
dozwolone.
Tyrfing uśmiechnął się złowrogo:
- Sam tego chciałeś! Wszystkie chwyty, powiadasz? Nie widzę
tu twego demona, ani elficy. Za to ja mam dzisiaj niespodziankę
dla twoich wojów.
W korytarzu za plecami Tyrfing poruszyło się coś ogromnego
i potężny okrzyk bojowy trolla zahuczał w komnacie.
***
- Widzisz? Nie ma tu twojego Oblafa, ani żadnego innego
trolla – Pacy kończył oprowadzać Vikę po Hamdirholm.
Zasmucona trollica przykucnęła i skryła swą brzydką twarz
w dłoniach. Płakała. Pacy stał koło niej nie wiedząc co ma robić.
Z trzewi Góry Hamdira dobiegł ryk trolla.
Vika uniosła głowę i wsłuchała się w cichnące echo.
- Oblaf! – powiedziała w języku trolli i popędziła w stronę
Wychodka, a Pacy za nią.
***
Troll Tyrfinga rzucił się na Hamdirholmczyków. Ci dzielnie
przyjęli pierwszy impet natarcia, choć ich szereg wygiął się, ale
nie pękł. Troll zamachnął się swoim sękatym i twardym jak
skała ramieniem, uderzenie wyrwało kilka krasnoludów z linii
i rzuciło ich na ścianę. Z Hamdirholm dobiegł kolejny ryk trolla.
Do Wychodka wpadła Vika. Rozrzucając na boki krasnoludy
Dolgthrasira dopadła trolla Sorlich i zaczęła go okładać
pięściami. Tyrfing, widząc, że jego plan spalił na panewce dał
rozkaz do ataku. Hamdirholmczycy również ruszyli. Dwa klany
starły się ze sobą wśród porykiwań trolli, szczęku oręża, trzasku
łupanych tarcz.
Vika wyciągnęła w końcu Oblafa z bitewnej zawieruchy i wciąż
go okładając pędziła do wyjścia z Hamdirholm.
Hamdirholmczycy bardzo powoli zdobywali przewagę nad
Sorlimi. Tyrfing zauważył to i zaczął wycofywać swój oddział.
Synowie Hamdira jeszcze bardziej naparli. W końcu Tyrfing
zadął w róg co oznaczało rozejm. Obie grupy odstąpiły od siebie
ciężko dysząc. Na posadzce między nimi leżało kilkanaście ciał,
a praktycznie wszyscy żywi mieli większe lub mniejsze rany.
- To jeszcze nie koniec, Hamdirholmczyku – wysapał Tyrfing
ocierając krew z rozciętego czoła.
- Koniec – odpowiedział mu Pradziadek. – To była najbardziej
krwawa bitwa w historii naszych starć. Pokazałeś nam jak
bardzo klanowi Sorlich zależy na odzyskaniu swoich kontaktów
handlowych. Od dzisiaj będziemy dzielić się kupcami pół na pół.
Dość rozlewu krwi.
Tyrfing pokiwał głową.
- Niech więc i tak się stanie.
Oba klany pozbierały swoich rannych i zabitych i rozeszły się
do swoich kopalni. Dolgthrasir zastanawiał się czy wydawać
ucztę. Nie miał zbyt dobrego humoru. Agnar miał połamane
żebra, a Baugi lewą rękę. Z ich strony zginęło siedmiu
krasnoludów, wielu było ciężko rannych i przez jakiś czas nie
będą zdolni do pracy. A to niezbyt pasowało Pradziadkowi. Nie
w sezonie.
Pradziadek pokręcił ze smutkiem głową. Źle się działo. Widział
to po twarzach Hamdirholmczyków. Odnieśli zwycięstwo, to
prawda, ale jakim kosztem. I ta ugoda z Tyrfingiem.
Hamdirholmczycy potrzebowali jednak tej uczty.
- Ziomkowie! – krzyknął. – Dzisiaj wieczorem wyprawimy
ucztę w Hali! Uczcimy nasze zwycięstwo! Będziemy też
świętować rozpoczęcie budowy hotelu!
Jego obwieszczenie nie wywołało silniejszej reakcji, poza
kilkoma uśmiechami.
- Będziemy pili na mój koszt! – dodał Dolgthrasir.
Hamdirholmczycy przyjęli jego decyzję z aplauzem. Nawet ci
ciężej ranni wiwatowali.
***
Jałowczyk, siedzący przy stole kupców, poczuł jak coś spada
mu na ramię. Przeciągnął w tamtym miejscu ręką i skrzywił się
z obrzydzeniem wyczuwając pod palcami kleistą maź.
- Psiakrew! – zaklął i powiedział do Kiwaczka. – Od jakiegoś
czasu regularnie obsrywają mnie nietoperze. I tylko mnie,
nikogo więcej.
Kiwaczek wzruszył ramionami i wrócił do konwersacji
z kupcem.
Coleman zachichotał, co objawiło się nietoperzowym piskiem.
Poleciał do Przedsionka, gdzie zmienił postać na ludzką i wrócił
do Hali. Zasiadł koło zasępionego Pradziadka, którego pocieszał
Pacy:
- Po co ci kupcy? Zobaczysz, że jak otworzysz hotel to
całkowicie przejdziesz na turystykę. Jest bardziej dochodowa
i nie jest tak uciążliwa jak handel. Nie musisz się użerać
z kupcami, martwić się o powierzchnię magazynową, śledzić
rynek. W przypadku turystyki leżysz do góry brzuchem,
a srebro samo ci spływa do sakiewki.
- Oby tak było – mruknął wciąż niezadowolony Dolgthrasir.
- I tak będzie. Zobaczysz. Tak ci się spodoba ten interes, że
pomyślisz o założeniu sieci hotelowej. Wyobrażasz to sobie?
Hotel w każdej kopalni...ba! W każdym większym mieście! I to
srebro spływające do Hamdirholmu workami...
W miarę jak Pacy roztaczał przed nimi wizję bogactwa,
Pradziadek coraz bardziej odzyskiwał humor. W końcu huknął
pięścią w stół, podniósł puchar i zawołał gromkim głosem:
- Zdrowie Hamdirholmu i jego gości!
- Zdrowie! – odpowiedzieli radośnie biesiadnicy. Niewielu
z nich, tak jak Dolgthrasir, zastanawiało się teraz nad
przyszłością.
Coleman opuścił stół i udał się do Przedsionka. Tam przybrał
postać nietoperza i chichocząc poleciał napaskudzić
Jałowczykowi do wina.
Sierpień 2003
Dolgthrasir i Baugi
Dolgthrasir wyszedł z Przedsionka do pogrążonej w mroku
halli. Co prawda świt już od jakiegoś czasu różowił stoki
Hamdirbergu, Góry Hamdira, to jednak Brama krasnoludzkiej
kopalni wciąż pozostawała zamknięta. A nie powinna. Zwłaszcza
teraz, w sezonie letnim, gdy do Hamdirholmu ściągnęło całe
mrowie kupców i część halli dla nich przeznaczona wypełniona
była śpiącymi ludźmi po brzegi.
Pradziadek z niezadowoleniem zmarszczył brwi. Nie martwił
go zaduch jaki pojawił się w halli, jako krasnolud
przyzwyczajony był do różnych zapachów. Bardziej zirytowało
go złamanie porządku dnia – Brama powinna od kilku godzin
stać otworem.
- Ktoś tu dostanie po dupie za to niedopatrzenie – mruknął
i skierował się w stronę wejścia na czatownię, gdzie obozowali
strażnicy.
- Hej...!? – zaczął, widząc krzątającego się Erpa, dowódcę
hamdirholmskiej straży i przerwał pociągając nosem. – Co tu
tak śmierdzi? Erp, do diaska, otwórz Bramę! Nie idzie tu
wytrzymać!
- To właśnie zza Bramy tak wali od jakiegoś czasu – rozłożył
bezradnie ręce krasnolud. – Wyglądałem przez furtę, ale smród
tak mnie zemglił, że omal się nie porzygałem.
Dolgthrasir podszedł do Bramy i fuknął z obrzydzeniem:
- Śmierdzi zgniłym mięsem!
- Powiedziałbym nawet, że trupem – usłużnie podpowiedział
mu Erp.
- Budź wszystkich – zarządził Pradziadek. – Słońce już wstało,
zobaczymy kto nam tu jakąś zdechłą świnię podrzucił. Nie
możemy siedzieć tu tak zamknięci, interesy nam uciekają.
Jestem pewien, że przez ten smród i zamkniętą Bramę
straciliśmy kilku dobrych kupców.
- Wstawać psubraty i śmierdziele! – wydarł się na swoich
podwładnych Erp. – Raz! Raz! Raz!
- Ciszej! Pobudziłeś kupców! – skarcił go Dolgthrasir widząc
poruszenie wśród śpiących do tej pory handlowców. - Na
cholerę nam to całe towarzycho przy tej śmierdzącej sprawie!
Krasnoludzcy strażnicy ustawili się w karnym szyku, Erp
dokonał przeglądu i złożył raport o gotowości Dolgthrasirowi.
- Dobrze. Otwieraj, tylko ostrożnie – Pradziadek wskazał na
wrota Hamdirholmu. – A ty tu czego? – spytał nadchodzącego,
wyraźnie zaspanego, Colemana.
- Bo twoi ludzie, pardon Dolgthrasirze, twoje krasnoludy –
poprawił się wampir – czynią nadzwyczaj wiele hałasu. Przerwali
mi błogi sen – dodał z wyrzutem i zaczął węszyć. Wzdrygnął się
– Nie, to niemożliwe... Tutaj...?
Erpowi podwładni odsunęli sztaby zamykające Bramę i powoli
otwierali wrota. Odór gnijącego mięsa buchnął ze
zwielokrotnioną siłą. Nawet jaskrawe, poranne słońce jakby
przygasło od smrodu.
Dolgthrasir, Erp i krasnoludy z przerażeniem patrzyli na
stojące przed wejściem postacie.
- Toż to... – wydukał Pradziadek.
- Martwiaki! – wykrzyknął z radością wampir, który przezornie
pozostał w cieniu. – Ambrozja!
- Te, wąpierz? – Dolgthrasir z niesmakiem popatrzył na
Colemana. – Chyba za długo wisiałeś do góry nogami z tymi
latającymi myszami, co? Ambrozja?! Toż to syf niemiłosierny!
- O, wypraszam sobie... – odezwał się jeden z martwiaków,
taki już całkiem nieźle nadgniły.
- Chwileczkę – Pradziadek podniósł dłoń powstrzymując go
w pół zdania. – Zaraz się z wami oblecę. Teraz gadam z tym
porąbanym wąpierzem. Jaka ambrozja, drogi Colemaniku?
Wampir, któremu oczy skrzyły się dziwnym blaskiem, oblizał
się ze smakiem:
- No, martwiaki, ambrozja. Nie ma nic lepszego do wypicia niż
płyny ustrojowe martwiaka.
- Błee...! Przepraszam – mruknął niewyraźnie Erp ocierając
usta i pobiegł po szmatę.
- Ależ... – martwiak w oburzeniu tak wytrzeszczył oczy, że aż
jedna gałka wysunęła mu się z oczodołu i zawisła na nerwie.
Nieumarły zgrabnie włożył ją na swoje miejsce. Widać było, że
nie pierwszy raz mu się to zdarzyło.
- Spokój! – warknął Dolgthrasir. – A ty się tłumacz, zboczku,
bo zaraz wyrzucę cię z kopalni na zbity pysk! – Coleman skulił
się. – Przecież dla was, wampirów, krew martwego człowieka to
śmiertelna trucizna!
- I tu jest właśnie haczyk! – rozpromienił się wąpierz. –
Martwiaki są martwe, ale nie są martwe, nie!?
- No tak.
- No właśnie!
Pradziadek podniósł się na palcach i złapał Colemana za poły
jego nienagannie czystego surdutu:
- Słuchaj, no, siorbaczu juhy! Jak zaraz mi nie wyjaśnisz o co
ci chodzi, to najpierw zapakuję cię do tamtej karafki z rżniętego
kryształu górskiego, potem wystawię cię w niej na to piękne
słoneczko i z przyjemnością popatrzę jak się zamieniasz
w popiół, twoja egzaltowana mać! Gadaj!
- Już, już – naburmuszony wampir poprawiał zmięty
potężnymi łapskami krasnoluda materiał. – O, i guzik urwany...
Butonierka przesunięta...
Dolgthrasir ryknął i zapienił się.
- Chodzi o to – szybko zaczął mówić Coleman – że nie ma dla
wampira niczego smaczniejszego niż płyny ustrojowe
martwiaków. Do czego by to przyrównać...? Już wiem! Dla nas,
to co mają w sobie martwiaki, jest niczym zsiadłe mleko lub
maślanka dla was!
Pradziadek zamyślił się.
- Hmm, tak – powiedział z satysfakcją. – To mi wystarcza.
Słucham? – tu zwrócił się do niecierpliwie drobiącego
martwiaka.
- Nazywam się Leofric i reprezentuję grupę inwestorów
z pobliskiego cmentarza, tego na Przygórzu.
- Tak?
- Słyszeliśmy, że wasza kopalnia stawia hotel z krasnoludzkim
skansenem i chcielibyśmy przyłączyć się do waszej inicjatywy.
- Eee... – Dolgthrasir podrapał się po głowie. – Jak to sobie
wyobrażacie?
- Otworzylibyśmy knajpę dla martwiaków „I żywy stąd nie
wyjdzie nikt”. Wietrzę w tym bardzo dobry interes, gdyż
w całym Przygórzu nie ma ani jednego lokalu dla nieumarłych!
Ba, w całym świecie nie ma ani jednego! Wyobrażasz sobie to
pan?! Ani jednego! A ile jest cmentarzy, grobowców,
starodawnych kurhanów? No ile?
Pradziadek chwilę się zastanawiał:
- Dużo?
- Pan się mnie pyta czy dużo!? Mnóstwo! W samym Przygórzu
mamy ponad trzysta obiektów cmentarnych ze średnią
trzydziestu nieumarłych na każdym! Co daje nam dziewięciuset
potencjalnych klientów! Dziewięciuset!! A są to dane sprzed
dwóch lat! I co pan na to? Słyszy pan dźwięk tego srebra
przesypującego się przez kościane rączki wprost do pańskiej
kieszeni?
- O tak, słyszę – Pradziadkowi błysnęły oczy.
- Idźmy jednak dalej. Moglibyśmy też stworzyć parki
tematyczne. Przykładowo „Grobowiec gier”, a w nim gra
w kości, czy też wyścigi chabet. Tudzież ogródki zabawowe dla
dzieci „Cmentarzyk”. Chciałbym zauważyć, że nasz cmentarz
należy do ZMW „Truchło”.
- Czyli?
- Związek Martwiaków Wolnomularzy „Truchło”, organizacji,
która w swych szeregach ma samych największych kupców
świata nieumarłych. ZMW to z kolei odgałęzienie PZPN,
Ponadwyznaniowego Zrzeszenia Przedsiębiorczych Nieumarłych.
Ja osobiście należę do przygórskiego penclubu. Stanowimy więc
awangardę potężnej i zasobnej w złoto instytucji.
- Hmm, musiałbym się zastanowić nad tym wszystkim –
Pradziadek podrapał się w brodę. – Przyznam się szczerze, że to
brzmi dość obiecująco.
- Możemy poczekać na twoją decyzję – odparł szybko Leofric.
– Najlepiej w środku. Niektórzy z nas mają wrażliwe na słońce
skórę i wnętrzności...
- Ten... tego... – krygował się Dolgthrasir. – Jakby to
powiedzieć...Śmierdzicie?
- Nie śmierdzielibyśmy aż tak, gdyby ktoś nas w nocy wpuścił
do środka.
- To czemu nie pukaliście?
- Pukaliśmy, ale... zresztą, Edghar zaprezentuj.
Jeden z najbardziej zmartwionych martwiaków, znaczy się
szkielet, podszedł do wrót i zastukał w nie kościanymi
knykciami. Rozległo się cichutkie puk! puk!, jak gdyby ktoś
uderzał paznokciem o stół.
- No tak... – Pradziadek pokiwał głową ze zrozumieniem. –
A nie mogliście załomotać pięścią?
Edghar wskazał na swoją drugą rękę, a właściwie to jej kikut
i powiedział:
- Za mocno uderzyłem i połamała się.
- Woleliśmy więcej nie ryzykować – dodał Leofric.
- No dobrze – westchnął Pradziadek. – Widzicie tamtą
ogromną dziurę w skale, gdzie w przyszłości stanie nasz hotel?
Tam jest najciemniej i najchłodniej. I zróbcie coś z tym
smrodem! Ponakrywajcie się jakimiś szmatami, czy czymś!
Martwiaki przez chwilę naradzały się ze sobą, aż w końcu
Leofric nieśmiało spytał:
- Czy możemy też dostać parę beczek waszego piwa?
Chcielibyśmy powspominać stare czasy z tamtego świata –
a widząc niewyraźną minę Pradziadka dodał szybko –
oczywiście za wszystko zapłacimy!
- Zaraz, zaraz – mruknął Pradziadek próbując dojrzeć któż to
wspina się po Tysiącu Stopni. – Jestem chwilowo zajęty, potem
kogoś przydzielę, kto będzie się wami zajmował.
Coleman chrząknął:
- Ja mogę się nimi zająć – i przesłał całusa Leofricowi.
Martwiaki cofnęły się z obrzydzeniem.
- Dobrze – odparł trochę roztargnionym głosem Dolgthrasir,
wciąż uważnie obserwując nadchodzącą grupę uzbrojonych
ludzi zakutanych po uszy w futra, choć słońce stało już całkiem
wysoko. – Kogóż to diabli niosą... Barbarzyńcy? Chyba nie...
A jednak! Erp! Do broni! Nadciągają barbarzyńcy! Do broni!
Zaraz też Coleman, podszczypując Leofrica i z lubością
oblizując palce, zaprowadził martwiaki na miejsce ich
spoczynku. Kupcy, rozbudzeni obecnością nieumarłych
i ostrzegawczym krzykiem Pradziadka przesunęli się w głąb
jaskini.
Dolgthrasir, wraz ze strażnikami Bramy, milcząc, czekał przed
wejściem do kopalni na budzących grozę w całym Przygórzu
barbarzyńców. Na ich czele szedł potężny wojownik o gęstej
ciemnej brodzie, przybrany w kolczugę, baranicę i złoty szłom
z końską kitą. Przy pasie miał ogromny miecz, a na plecach
okrągłą tarczę. Wszyscy mieli ponure i zawzięte miny, lekko
zamglony wzrok i ciężki chód. Kiedy weszli na półkę przed
Bramą i zatrzymali się przed Pradziadkiem, zasłaniając swymi
sylwetkami wejście do kopalni, zdawało się, że zaszło słońce,
tak byli potężnie zbudowani.
Dolgthrasir obejrzał ich sobie dokładnie, bez cienia lęku
i zauważył, że dwóch z nich niesie bezwładne ciało wojownika.
Barbarzyńcy usadzili go opierając plecami o wrota Bramy
i zmierzyli wzrokiem stojące im na drodze krasnoludy.
- Sądząc po waszych kotwicach i hakenkrojcach – zaczął
Pradziadek – jesteście barbarzyńcami z dalekiej Północy.
Wódz przybyszów tylko mruknął potakująco.
- Martwy? – spytał Dolgthrasir wskazując na ich
nieprzytomnego towarzysza.
Wódz bezgłośnie zaprzeczył.
- Więc ranny...
- Nie – barbarzyńca, lekko bełkocząc, po raz pierwszy się
odezwał. – Pijany.
- Wam też niewiele do tego stanu brakuje – rzucił Erp. –
Śmierdzicie skwaśniałym piwskiem na odległość.
- Taki fach – wzruszył bezradnie ramionami wódz,
rozchybotanym wzrokiem i niezbyt płynnym ruchem głowy
przesuwając spojrzenie z Pradziadka na dowódcę straży. – A my
właśnie w sprawie pijaństwa...
- Nic u nas nie dostaniecie, powsinogi, żebraki i pijanice! –
burknął Dolgthrasir.
Trochę czasu trwało zanim wódz barbarzyńców skoncentrował
swą uwagę z powrotem na przywódcy krasnoludów. Uniósł
wskazujący palec w pouczającym geście, marszcząc brwi, jakby
dopiero co owego palucha zauważył. Skupił wzrok na paluchu,
co objawiło się potężnym zezem, potem potrząsnął głową kilka
razy. Jego gałki oczne wróciły na swoje miejsce, a on sam
grożąc Pradziadkowi zaczął mówić:
- Te, te, brodacz! Uspokój się! Masz tu do czynienia z byle
nie... niebywa... z nie byle jakimi barbarzyńcami! Ja sam
jestem z wykształcenia archeologiem! Ten tu Waleczniak to
politolog. Tamten, co się zowie Przemór, to prawnik, podobnie
zresztą jak Jorgsen. Kurgan ma syna, co do którego jest
pewien, że to jego syn. Liber to wyklawyfi...
wyklyfik...wykwalifikowany inżynier...
- Dobra, dobra! Skończ już – machnął ręką Pradziadek. –
Jeszcze mi się tu zaplujesz...
Wódz barbarzyńców warknął i położył rękę na mieczu. Jego
ludzie cofnęli się trochę, mocniej ściskając styliska toporów.
Krasnoludy Erpa zacieśniły szyk i lekko pochyliły włócznie. Obie
strony doceniały swój bojowy kunszt i nie było pewności, kto
mógłby zwyciężyć w tym starciu.
Dolgthrasir i wódz mierzyli się chwilę wzrokiem, zaraz jednak
barbarzyńca gruchnął potężnym śmiechem, aż echo poniosło się
pod powałą jaskini budząc nietoperze.
- Lubię cię, brodaczu! – i Pradziadek zniknął w potężnych
ramionach niedźwiedziego uścisku człowieka. – Nazywam się
Jaro i przewodzę tej bandzie niezrównanych zabijaków.
- A ja nazywam się Dolgthrasir. Ten tu obok to Erp. Co was
sprowadza? – Dolgthrasir wywinął się z jego objęć.
- Tak, tak, co nas sprowadza... Potrzebujemy kilku twoich
beczek piwa. Słyszeliśmy, że jest najlepsze w okolicy...
- Nic za darmo – stanowczo powiedział Pradziadek.
- Oczywiście, oczywiście. W zamian ofiarujemy wam rogi.
- Jakie? Takie do picia, czy do grania?
Jaro z zakłopotaniem podrapał się po hełmie, jego drużyna
zaczęła pogwizdywać i grzebać butami w pyle skalnej półki.
- No, mów – Pradziadek uniósł jedną brew wietrząc w całym
tym interesie jakieś oszustwo.
- Właściwie, to te rogi... – Jaro zaczął się plątać
w wypowiedzi. – ...to my ich jeszcze nie mamy... Wiesz,
przeprowadzamy obecnie badania rynkowe, mające na celu
ustalić jaki fragment naszej działalności budzi największe
zainteresowanie klientów. No i wyszło nam, że jest wielkie
zapotrzebowanie na rogi... A jakie, to jeszcze nie wiemy.
W najbliższym czasie przeprowadzimy kolejne badania.
- Czyli że, żadnych rogów nie macie? – upewnił się
Pradziadek.
- No, nie mamy jeszcze, ale... – głupio uśmiechnął się Jaro.
- ...ale zawsze możemy przyprawić je na miejscu. – dorzucił
jeden z barbarzyńców.
- Co wy tu jeszcze chędożyć chcecie za naszymi plecami
nasze białki?! – obruszył się Dolgthrasir. – I jeszcze mam wam
za to zapłacić w piwie?! Poszli won, bo... bo... baranami
poszczuję! Ale już, precz mi z oczu!
Wódz skrzywił się nieznacznie, ale z godnością poprawił swoją
baranicę, obciągnął i wygładził kolczugę i dystyngowanym
tonem zwrócił się do swych ludzi:
- Panowie! Wychodzimy! Z chamstwem interesów prowadzić
nie będziemy!
Barbarzyńcy dumnie, acz trochę chwiejnie, zaczęli schodzić po
schodach odprowadzani bacznym wzrokiem Dolgthrasira.
- Kto to? – spytała stojąca za plecami Pradziadka Arien.
- Mordercy, łupieżcy, podpalacze, gwałciciele, złodzieje.
Barbarzyńcy. Z wyższym wykształceniem, ale zawsze
barbarzyńcy. Coś ostatnio, córko, często wychodzisz na
powierzchnię.
Wysoka elfica spojrzała na Pradziadka ze smutkiem w oczach:
- Tęsknię za domem, otwartymi przestrzeniami, za swoim
ludem...
- Nie układa się wam ostatnio z Baugim? – Dolgthrasir ciężko
wzdychając przeszedł od razu do rzeczy.
Arien delikatnie pogłaskała stroskanego Pradziadka po
ramieniu. Normalnie krasnolud by się obruszył na taką
poufałość, zwłaszcza przy obcych, a do tego ludziach, jednak do
Arien miał słabość.
- Nie, niestety nie. Baugi spędza cały czas w podziemiach,
rzadko się widzimy. A jeśli już, to jest tak zmęczony, że nawet
nie mamy chwili dla siebie.
- Baugi ma odpowiedzialne zadanie – zaczął tłumaczyć
prawnuka Dolgthrasir. - Musi pilnować Lofara przy jego pracach
nad oczyszczeniem w Bezpańskich Lochach traktu łączącego
z klanem Sorlich. Lofar, choć Hamdirholmczyk, to jednak bydle
w krasnoludzkiej skórze. Jest w stanie spoufalić się
z Tyrfingiem, wodzem Sorlich i zerwać tę cienką nić pokoju jaka
ostatnio połączyła Hamdirholmczyków i Sorlich. I zrobi to tylko
po to, żeby podważyć moją pozycję przywódcy Hamdirholmu.
- Rozumiem to, ale ja też mam swoje potrzeby.
Pradziadek westchnął ciężko, przysiadł na zydelku i ściągnął
futrzaną czapę:
- Czasami mam dość tego wszystkiego. Czy ta kopalnia musi
być ostoją wszystkich świrów na Przygórzu? Dzisiaj pojawiły się
zbzikowane martwiaki, chcące otworzyć u nas parki tematyczne
i domy... cmentarze gier. Zaraz po nich banda pijanych
barbarzyńców, która właściwie sama nie wiedziała co chce.
I jeszcze małżeństwo mego wnuka przeżywa kryzys. Gdyby nie
to, że już dawno posiwiałem ze starości, to od czasu twego
pojawienia się w kopalni, musiałbym posiwieć z cztery razy.
Odnoszę wrażenie, że ktoś się nami bawi. Ktoś, jakiś bóg,
demiurg, Hamdir go wie..., ktoś wrzuca do mojej kopalni
przeróżne istoty, czy też wydarzenia i ma dziki ubaw patrząc jak
próbuję wykaraskać się z tych kłopotów. A ja mam tego
powyżej uszu! Mam dość rzucania mi kłód pod nogi i tego
ciągłego pilnowania, czy wszystko gra!
Arien pochyliła się nad krasnoludem i patrząc mu w oczy
powiedziała:
- Pradziadku, jesteś największą i najmędrszą osobą jaką było
mi dane do tej pory poznać. Twoja rodzina, to najprzyzwoitszy
ród jaki znam. Twoja kopalnia to potężne, nienagannie
działające podziemne miasto. Wszystko to dzięki tobie, twojej
pracy i uporowi.
Pradziadek popatrzył na elficę z wdzięcznością:
- Dziękuję, Arien. Tego właśnie potrzebowałem, żeby ktoś
mnie docenił, mnie i moją pracę. Jeszcze raz ci dziękuję...
I mam nadzieję, że między tobą a Baugim wszystko się znowu
ułoży.
Elfica uśmiechnęła się smutno patrząc z tęsknotą na
majaczące w oddali równiny.
- Bardzo bym chciała, Pradziadku. Bardzo – i Arien wyszła za
Bramę.
Pradziadek zapatrzył się w jej plecy. Po chwili wzdrygnął się
i parsknął z niezadowoleniem:
- Elfi urok! – otrząsnął się z myśli, że elfy są najpiękniejsze,
kiedy są smutne.
***
Arien powoli, jak automat, schodziła po Tysiącu Stopni.
W głowie miała pustkę. Otarła zaczerwienione od płaczu oczy
i pociągnęła nosem. Doszła do Dziobu, gdzie schody zakręcały,
kryły się za skałą i prościutko, jak ostrze miecza, biegły do
samego podnóża Hamdirbergu. Przez chwilę patrzyła w dół, na
posterunek krasnoludów, gdzie Hamdirholmczycy pobierali myto
od kupców wędrujących do kopalni. Pradziadek kazał również
wybudować tam stajnię dla tych wierzchowców, które nie
podołają wędrówce po stromych Tysiącu Stopniach. Właśnie
jeden z podróżnych zdawał swego konia koniuszemu.
„Samotny jeździec? Bez orszaku? Wozów z towarem?”
Wzruszyła ramionami.
- Co mnie to... – szepnęła i spojrzała w mroczną czeluść
kopalni. Jej ciało przebiegł dreszcz. Mrok, to było to co
najbardziej jej dokuczało w Hamdirholmie. Póki Baugi miał czas
dla niej, nie odczuwała niechęci do tego najmniej
odpowiedniego dla elfa środowiska. – To nie moje miejsce –
westchnęła i przypomniała sobie złociste lasy swojej ojczyzny,
Alvheimu, zielone polany upstrzone różnokolorowym kwieciem,
poziomki słodkie od słońca i drzewa, miriady drzew.
Minęła ją grupka mozolnie wspinających się, po raz drugi tego
dnia, barbarzyńców. Nie obyło się bez uszczypliwych
i sprośnych uwag. Zmilczała je, właściwie to nawet ich nie
słysząc.
- Skały, skały, skały – mruczała siadając na krawędzi
schodów, tak, że jej nogi swobodnie zwieszały się nad
przepaścią. – Skały i karłowate drzewa... sękate jak krasnoludy.
To nie moje miejsce. Nic mnie tu nie trzyma - Nawet Baugi, jej
krasnolud, teraz wiecznie zalatany, nieobecny. Coraz bardziej
krasnoludzki... inny niż wtedy kiedy go poznała. Skryty za
murem, skałą jaką krasnoludy maskowały swoje uczucia.
- Gdzie jesteś, mój Baugi? – zaszlochała kryjąc twarz
w dłonie.
- Proszę – smukła dłoń, elfia dłoń, podała jej pięknie
wyhaftowaną chusteczkę, pokrytą finezyjnym wzorami. Elfimi
wzorami.
Arien, nie odwracając się, szybko wytarła oczy rękawem bluzy
z miękko wyprawionej skóry jelenia. Ręka z chusteczką cofnęła
się.
- Zachowuje się pani, jak nie przymierzając, krasnolud –
znów ten głos, piękny dźwięczny jak... jak lasy Alvheimu. Znów
stanęły jej przed oczyma widoki z rodzinnych stron – Elfy nie
wstydzą się łez. Nazywam się Cenred. Pozwoli pani, że się
przysiądę.
Arien milczała zauroczona wspomnieniem. Bała się nawet
rzucić okiem na przybysza, aby czar nie prysnął. Czuła nawet
zapach elfiego lasu. Nie, tak las nie pachnie. Tak pachną
perfumy z elfiego lasu. W końcu zmusiła się by spojrzeć na
swego niespodziewanego towarzysza.
Cenred był czystej krwi elfem. I tak jak elfy nosił się
z godnością, przybrany w niebieski płaszcz z kapturem, teraz
odrzuconym na plecy. Spod takiej samej jak miała Arien jeleniej
bluzy wystawały nienagannie białe, szerokie, koronkowe
mankiety koszuli z materiału tak delikatnego, że nie mógł być
on dziełem śmiertelnika. Strój uzupełniały wysokie buty do
konnej jazdy przyozdobione srebrnymi klamrami.
Cenred odgarnął długie, czarne włosy zmysłowym, starannie
wypracowanym gestem.
- Maniery równie, pani, masz krasnoludzkie.
Arien drgnęła:
- Przepraszam... Jestem trochę zaskoczona obecnością pana
tutaj... Nazywam się Arien...
- Zaskoczona? – Elf odwrócił się w jej stronę. Miał czarne
oczy, błyszczące tą tak dobrze kiedyś jej znaną przedwieczną
mądrością Nieśmiertelnych. Ostatni raz widziała takie oczy wieki
temu... Wieki? Ledwie pół roku. Niby nie tak dawno, a jednak
wydawało się, że minęły lata.
- Tak – odpowiedziała, nie mogąc oderwać spojrzenia od jego
regularnych rysów twarzy. – Pan raczej nie wydaje się być
zaskoczony obecnością elfiej kobiety w krasnoludzkiej kopalni.
- Nie – zaśmiał, ale zaraz spoważniał. – Nie jestem
zaskoczony. W końcu przybyłem na twoje wezwanie, pani.
- Moje?
- Tak, twój krzyk... płacz twojej duszy tęskniącej za domem
dobiegł na skrzydłach wiatru aż do Alvheimu.
- I pan przybył specjalnie dla mnie?
- Tak. Przyjechałem zabrać panią do domu.
Arien patrzyła przez chwilę na niego z niedowierzaniem.
W końcu wybuchła płaczem i wtuliła się w jego ramiona. Poczuła
ulgę przemieszaną z niepewnością. Jedzie do domu! Do
Alvheimu! Do złotozielonych lasów...! Ale Baugi... Baugi to
krasnolud, mądry krasnolud. Co najmniej tak mądry jak
Dolgthrasir. Na pewno zrozumie, wszystko zrozumie.
Kiedy to sobie powiedziała nadeszło odprężenie, spłynęło z jej
duszy jak brud krasnoludzkiej kopalni.
***
- Co tu znowu tak śmierdzi? – Pradziadek głęboko wciągnął
powietrze w nozdrza.
- To ja, Dolgthrasirze.
Krasnolud odwrócił się i zobaczył Leofrica. Martwiak wyglądał
na lekko zamroczonego, nawet nie poprawił gałki ocznej, która
wypadła mu z oczodołu.
- A to ty... Jeszcze nie zastanawiałem się nad twoją
propozycją.
- Nie śpieszmy się – Leofric machnął ręką. – Przychodzę
w innej sprawie...
- Tak?
- Dolgthrasirze! Dolgthrasirze! – do rozmawiających podbiegł
jeden ze strażników Bramy. – Barbarzyńcy wracają!
Pradziadek zgrzytnął zębami:
- Psubraty! Chodźmy. Zobaczmy czegóż znowu chcą.
- Ale moja sprawa nie cierpi, za przeproszeniem, zwłoki!
- Spokojnie, trupku, jak się nie ugadam z barbarzyńcami, to
będziemy mieli tu, za przeproszeniem, same zwłoki.
W Bramie stał Jaro i jego kompania. Trzymali dumnie
uniesione głowy, jednak cały efekt dostojności psuła ich
chwiejna postawa.
- Czego? – Dolgthrasir nawet nie silił się na uprzejmość.
- Zapomnieliśmy Olafa – Wódz barbarzyńców wskazał na
swego pijanego drużynnika, który nieprzytomny siedział oparty
się o wrota bramy – trwał dokładnie w tej samej pozycji
w jakiej barbarzyńcy zostawili go podczas ostatniej wizyty. –
A co do tych rogów...
- Nie chcę żadnych rogów! Zabierzcie swego druha i fora ze
dwora! Erp, chodź no tutaj! Jak ty pilnujesz porządku, co?! Ten
pijany barbarzyńca przeleżał tu całe południe, a ty go nie
zauważyłeś?! Jak tak może być?!
- Mam za mało ludzi – krasnolud zrobił niewinną minę. – Nie
jestem w stanie ogarnąć tego całego harmidru.
- Później się tobą zajmę - Dolgthrasir machnął ręką i zwrócił
się do cierpliwie czekającego Leofrica; - Tak?
- Otóż mamy problemy z piciem – szybko wyrzucił z siebie
martwiak.
- Następni... pijani barbarzyńcy, martwiaki z problemem
alkoholowym...co jeszcze? W czym masz problem, trupku?
- Osobiście nie mam... I nie nazywaj mnie trupkiem, proszę...
To takie pretensjonalne. Jak już mówiłem, nie mam problemu
z piciem – mogę swobodnie upić się do nieprzytomności. Jednak
inni, zwłaszcza ci co są martwi od dłuższego czasu i przybrali
już formę szkieletów, wyraźnie przeciekają.
- Przeciekają? – zdziwił się Pradziadek.
- No tak. Wlewają w siebie piwo, a ono spływa na podłogę. Ja
tam mam jeszcze trochę tkanki i płynów ustrojowych, więc piwo
trochę we mnie poprzebywa... ale taki Edghar, kompletny
szkielet... znaczy się nie do końca kompletny, bo przecież
utracił rękę podczas pukania w Bramę. No więc Edghar, i paru
mu podobnych siedzi w kącie i płacze, bo nie może się
narąbać... Wszystko z niego wycieka!
- No i co ja mam zrobić? – Pradziadek pogłaskał swą długaśną
brodę.
- No... nie wiem. Problem jest, powiedziałbym nawet, natury
turystycznej. Jeśli otworzymy jakąś knajpę dla martwiaków,
a liczyliśmy, że owa knajpa stanowić będzie trzon naszych
zysków, to odpadnie nam spora część klienteli. Wszak
społeczność nieumarłych w większości składa się ze szkieletów!
- No tak – Pradziadek zasępił się. – To poważny problem.
Jaro, który cały czas przysłuchiwał się tej rozmowie,
chrząknął znacząco.
- A ty tu czego jeszcze stoisz? – prychnął Dolgthrasir.
- Chyba znalazłem rozwiązanie waszego problemu –
tryumfalnie powiedział wódz barbarzyńców.
- Tak? Ciekawe? – ironicznie spytał Dolgthrasir. – Rozłupać
czerepy i po kłopocie?
- Taki pomysł pojawił mi się w pierwszej chwili, owszem. Nie
powiem, że nie – przyznał się Jaro. – Ale po głębszym
zastanowieniu doszedłem do wniosku, że da się tę sprawę
załatwić inaczej. Otóż trzeba zorganizować łaźnie piwne!
- Ależ ty durny – Pradziadek pokiwał z niedowierzaniem
głową. – „Łaźnie piwne!” I co? Może te biedne szkielety mają
leżeć w piwsku aż zgniją, co?
- Świetny pomysł! – zapalił się Leofric. – Będą się nasączać
przez kości! Ustawimy wielkie kadzie z piwem i szkielety będą
się w nich namaczać! Kości wchłoną alkohol z piwa, i taki
martwiak będzie narąbany, że hej! Genialne! Muszę zaraz
wypróbować to na Edgharze!
- No, no – krasnolud z uznaniem popatrzył na wodza
barbarzyńców. – Masz ty czasami łeb na karku, jak nie myślisz
o przyprawianiu rogów.
- Oj, rzadko, ale się zdarza – powiedział skromnie speszony
Jaro i zaczął bawić się tuniką.
- Erp! – krzyknął Dolgthrasir. – Daj no tym barbarzyńcom
beczułkę piwa!
Barbarzyńcy mlaszcząc jęzorami serdecznie podziękowali i z
beczułką oraz wciąż nieprzytomnym kompanem Olafem
powędrowali w dół Tysiąca Stopni.
- Jeszcze coś, Dolgthrasirze – zagaił Leofric wpychając gałkę
oczną na swoje miejsce. – Czy możesz zrobić coś z tym
wampirem, z tym Colemanem? – imię wypowiedział
z nieukrywanym obrzydzeniem.
- A cóż takiego ten wąpierz wyprawia? – szczerze zdziwił się
Pradziadek.
- No, łazi za nami. Podszczypuje, spija nasze wydzieliny,
cmoka i w ogóle. Najgorsze jest to, że jak czasami pijemy, to
z nas wyciekają różne rzeczy – rozumiesz, nie jesteśmy tak
szczelni jak wy, żywi – i on to zlizuje...
- Zlizuje?! – wzdrygnął się Pradziadek.
- Tak... I jeszcze mówi do nas czule.
- Obrzydlistwo! Przyślij go tu do mnie, pogadam z nim. O!?
Baugi! A co ty tu robisz?
Baugi, umorusany jak nieboskie stworzenie i zasapany jak
troll po liczeniu do dziesięciu, wyszedł właśnie z Przedsionka.
Wychylił podany mu przez strażnika Bramy róg piwa, oblewając
się przy tym obficie, wytarł posklejaną kurzem brodę jednym
pociągnięciem brudnego rękawa i zaczął mówić:
- Lofar chce nas wykiwać. Podsłuchałem jak się dogaduje
z Sorlimi. Namówił ich na kolejną wojnę...
- Tyrfing nie pójdzie na to – Pradziadek stanowczo pokręcił
głową.
- Tyrfing leży nieprzytomny po ukąszeniu skalnej żmii.
Bogowie jedynie wiedzą, czy się wyliże... Sorlimi rządzi teraz
rada i to z nią dogadywał się Lofar.
- Niedobrze – zasępił się Dolgthrasir. – Co planują?
- Jutro chcą uderzyć na Bramę...
- Od zewnątrz?! Tego jeszcze nie było!
- Lofar tak to obmyślił. W czasie ataku będzie w Bezpańskich
Lochach przy odbudowie traktu – nie chce, żeby ten atak z nim
kojarzono. Przybędzie dopiero po wszystkim, żeby wykazać
nieudolność twoich rządów.
- Cwana bestia – Pradziadek nerwowo ciągał brodę. – Trzeba
coś wymyślić... Na razie wracaj do Lochów, żeby nie wzbudzić
podejrzeń.
- Podeślę ci paru krasnoludów – zgodził się Baugi.
- Nie! Nie możemy robić nic, co mogłoby świadczyć o tym, że
znamy jego plany.
- Nie dasz rady! Masz tylko Erpa i jego strażników!
- Nie przejmuj się – Dolgthrasir roześmiał się dość nerwowo.
– Już coś wymyślę, nie z takich opałów wyciągałem już naszą
kopalnię.
- Rób jak uważasz – wzruszył ramionami Baugi. – Jeśli jednak
coś pójdzie nie tak, pierwszy wbiję mu sztylet w plecy.
Chciałbym jeszcze tylko zobaczyć się z Arien. Gdzie ona jest?
- Moja krew! A co do twojej żony, to znowu poszła na
Przygórze. Ciężko jej jest.
- Wiem – zmartwił się krasnolud. – Mnie też jest ciężko. Cały
czas pocieszam się, że to już niedługo.
***
Baugi pędził ogromnymi, jak na krasnoluda, susami po
Tysiącu Stopni. Dogonił pijanych barbarzyńców i trzymał się za
nimi w odpowiedniej odległości, nie chcąc wyprzedzać z racji ich
chwiejnego kroku. Przeciskanie się koło tej zataczającej się
gromady, groziło długim lotem w dół przepaści i niechybną
śmiercią. Cierpliwe i powoli posuwał się za nimi.
Barbarzyńcy minęli Dziób i Baugi dopiero teraz ujrzał Arien
i Cenreda. Stali przytuleni do siebie przepuszczając Jara i jego
ludzi.
- Arien... – wydukał zaskoczony ich widokiem.
Jego żona odsunęła się powoli od przystojnego elfa. Cenred
zdawał się z niechęcią wypuszczać ją ze swoich ramion.
- Baugi... – mówiła. – Zrozumiesz... Pogodzisz się...
Do krasnoluda właśnie dotarło, że traci swą kobietę.
- Nie zrozumiem... – wycharczał przez zaciśnięte zęby. Już nie
patrzył na nią. Wzrok miał wbity w dumnie stojącego elfa.
- Zrozumiesz – Arien płakała. – Jesteś mądry, tak jak
Dolgthrasir...
- Nie chcę zrozumieć – jego głos z trudem przecisnął się przez
wielką kluchę jaka uciskała gardło. Wzrokiem mierzył się
z elfem.
Cenred, ze złożonymi na piersi ramionami, z kpiącym
uśmieszkiem odwzajemniał spojrzenie krasnoluda:
- To on? – prychnął z pogardą. – To dla tego brudnego
pniaczka, tego pokurcza, siedziałaś, o pani, w tej dziurze?
Baugi sapnął z wściekłości. To było coś czego najbardziej
nienawidził w elfach. Tego ich nieuzasadnionego poczucia
wyższości, traktowania reszty myślących stworzeń jak
poślednich, ułomnych istot. Arien była inna. Choć teraz nie był
tego do końca pewien.
Czerwona mgła przesłoniła mu oczy, świat zawirował.
Wyciągnął swój nieodłączny młot zza pasa, ujął jego trzonek, aż
zbielały mu knykcie, zgrzytnął zębami i ruszył do przodu.
Arien stanęła mu na drodze.
- Nie, Baugi – błagała go przez łzy. – Proszę...Pan Cenred
zaprowadzi mnie do domu...
Zatrzymał się.
- Do domu? – obejrzał się za siebie na Hamdirholm. –
Myślałem, że dom tam gdzie serce..., że..., że tu jest twój...
Elfica pokręciła głową.
- Nie, mój dom jest w lasach Alvheimu... Dzisiaj to do mnie
dotarło, mój mężu.
- Mężu? – słabo powiedział Baugi i opuścił bezradnie młot. –
Mężu!? Elfia żona, elfi urok! – dokończył z wściekłością,
odwrócił się na pięcie i pobiegł w górę Tysiąca Schodów.
- Baugi!! – krzyknęła za nim.
- Zostaw go, pani – Cenred podszedł do niej od tyłu i położył
ręce na jej ramionach. - To tylko krasnolud. Te pniaczki nie
wiedzą co to są wyższe uczucia.
Arien odwróciła się do niego ze złością:
- Przestańcie, panie Cenredzie! Ten pniaczek, jak go
nazywasz, mój mąż, pokochał mnie szczerze i prawdziwie,
wbrew swojej rasie, wbrew całemu światu! Jego lud,
w przeciwieństwie do mojego, przyjął mnie pod swój dach
i traktował jak jedną ze swoich! A ty twierdzisz, że nie stać go...
ich na wyższe uczucia!?
Elf cofnął się przepraszając.
Baugi biegł po stopniach, a grube łzy zostawiały jasne ścieżki
na jego brudnej twarzy, zamieniając kopalniany kurz w błoto.
„To tylko krasnolud.” – dźwięczało mu w uszach.
***
Pradziadek z niepokojem patrzył jak Baugi, pokonany
i rozgoryczony wracał do kopalni.
- Baugi... – zaczął, ale przerwał widząc znajome postaci
wspinające się po Tysiącu Stopni. – Czegoż oni znowu chcą?
Później, synu, porozmawiamy.
Baugi ciężko westchnął, pokiwał głową i poszedł do
Przedsionka.
- Czegóż znowu tutaj chcecie? – zakrzyknął Pradziadek do
wspinających się po raz trzeci tego dnia barbarzyńców.
- Chcemy zdać beczkę! – odkrzyknął buńczucznie Jaro. –
I odebrać kaucję!
- Co wyście tam sobie ubzdurali w tych zakutych pałach? U
nas nie ma kaucji za beczki!
Barbarzyńcy dotarli do półki.
- A gdzie Olaf? – zainteresował się Dolgthrasir.
Jaro rozejrzał się po swoich druhach. Ci wzruszyli ramionami
w geście jednej wielkiej niewiadomej.
- Znowu go zapomnieliśmy – wódz machnął ręką i zachwiał
się dość ostro. Całe szczęście, że znalazł oparcie w swojej
drużynie. Barbarzyńcy postawili go do pionu, wtedy ryknął: -
Dawaj mi piwa, bo ci spalę tę budę!
- Rozejrzyj się dookoła, pacanie! Co mi spalisz? Skały, góry,
Tysiąc Stopni? To jest kopalnia, rozumiesz, k o p a l n i a. To
takie domostwo krasnoludów wykute w skale. Powiedz mi,
barbarzyńco po szkole wyższej, czy skała się pali?
- Tak – twardo odpowiedział Jaro. – Węgiel.
- A co my tu mamy? – Pradziadek wskazał na jaskinię.
- Piaskowiec – podpowiedział jeden z barbarzyńców, widząc,
że ich wódz nie ma zielonego pojęcia z jakiej skały zbudowany
jest Hamdirberg.
- No właśnie. Piaskowiec się ni w ząb nie pali.
- Tak – potulnie zgodził się Jaro, by po chwili ryknąć: - Dawaj
piwo, bo spalę ci tę budę!
- Widzę, że się nie odczepicie...
- Nie odczepimy się – przytaknął ze szczerym uśmiechem
Jaro.
Dziadkowi zaświtał pewien pomysł:
- Mam więc dla was propozycję dobrze płatnej pracy.
- Za pieniądze zrobimy wszystko oprócz mycia się i picia
wody.
- Dobrze, bardzo dobrze, bo to robota w sam raz dla was.
Zatrudniam was jako ochronę Halli.
Jaro zastanawiał się chwilkę, w końcu wybełkotał:
- Chwileczkę, musimy to przegłosować.
- Przegłosować? – zdziwił się Dolgthrasir. – Przecież jesteś ich
wodzem!
- Tak – przytaknął Jaro – ale nasz ustrój to demokracja
wojenna. Musimy przegłosować każdą ważną decyzję tyczącą
się naszej grupy.
Barbarzyńcy zebrali się w kręgu, chwilę dyskutowali, nawet
szarpali się. Nastąpiło wreszcie głosowanie i Jaro obwieścił:
- Zgadzamy się!
- Świetnie! – uradował się Pradziadek. – Wasze obozowisko
znajdować się będzie chwilowo obok delegacji martwiaków. Erp
wdroży was w obowiązki. Dostaniecie beczkę piwa na wieczór
i trochę rogacizny na wieczerzę.
***
Edghar, który właśnie wyszedł z piwnej kąpieli, czuł
przyjemne zawroty pod czaszką. Gdyby dysponował jeszcze
skórą i mięśniami twarzy, nawet uśmiechnąłby się z lubością, a,
co trzeba podkreślić, śmiech wśród nieumarłych to rzadkość.
Martwiak usiadł z dala od swoich towarzyszy, przy ognisku
najbardziej wysuniętym w stronę Bramy. Ogień powoli
rozgrzewał jego kości, sprawiając, że Edghar zapadał
w błogostan. W końcu, znużony obserwacją kopalnianego życia,
położył się na boku i zasnął. Nie obudził się nawet wtedy kiedy
do jego ogniska dosiedli się barbarzyńcy Jara, zatrudnieni teraz
jako uzupełnienie straży Erpa. Zresztą ludzie też nie zwrócili
uwagi na kupkę kości – w całej Halli poniewierały się kościane
resztki posiłków.
- Zostaw tę beczkę! – warknął Jaro widząc jak Jorgsen
grzebie przy szpuncie. – Zajmij się lepiej oprawieniem tej kozy.
- Nie będziemy już dzisiaj pić? – z niedowierzaniem spytał
Jorgsen.
- Słyszałeś, co powiedział ten stary krasnolud. Jutro skoro
świt mamy być na nogach – spodziewają się wizyty
nieproszonych gości. Nie ma żadnego picia. Najeść się do syta
i spać.
Barbarzyńcy z niechęcią odstąpili od piwa i zabrali się za
przygotowywanie posiłku.
Po chwili podszedł do nich Dolgthrasir:
- Nie widzieliście gdzieś tutaj wąpierza?
- Wąpierza?
- Tak, taki ciemnowłosy goguś wystrojony w surdut. Dziwnie
mówi..., znaczy się, nie przeklina.
- A, o tego ci chodzi. Siedzi przy tamtym ognisku, z tymi
najbardziej śmierdzącymi truposzami.
- Gdzieżby indziej... – mruknął Pradziadek idąc w stronę
Colemana. – Wąpierz! Chodź no tu na chwilkę?
Coleman z prawdziwym żalem zabrał rękę z ramienia Lefrica.
Szef martwiaków odetchnął z ulgą.
- Tak, Pradziadku? – zapytał przymilnie podchodząc do
krasnoluda.
- Są skargi na ciebie.
- Na mnie?! – Wampir momentalnie stał się przykładem
niewinności.
- Tak, podszczypujesz martwiaki. I tego... liżesz ich i...tfu!...
spijasz ich pozostałości. Czy ty czasem nie jesteś jakimś
negrofilem?
- Negrofilem...? Nie mam nic przeciwko czarnym, ale żeby tak
od razu... z nimi... – Coleman podejrzliwie patrzył na
Pradziadka, zastanawiając się o co krasnoludowi chodzi.
W końcu klepnął się w czoło. - A! Chodzi ci o nekrofilię! Nie, nie
jestem nekrofilem. Jestem... – tu wampir przygryzł wstydliwie
wargę. – Jestem... Ciężko mi się do tego przyznać...
- No, mówże! – denerwował się Pradziadek.
- Jestem nekrolikiem - wyrzucił jednym tchem Coleman
i uśmiechnął się smutno.
- Kim?!
- Nekrolikiem. Wampirem uzależnionym od krwi i wydzielin
martwiaków. Kiedyś było gorzej. Teraz już jest lepiej. Byłem
parę razy na odwyku, utrzymuję kontakty ze swoją grupą
wsparcia... No i, najważniejsze, jestem świadom tego, że
jestem nekrolikiem...
- Taaaak? I to cię upoważnia do obłapiania i podpijania
naszych gości? – zirytował się Dolgthrasir.
- Czasami nie wytrzymuję – wampir podrapał się w głowę. –
A tu tyle takich znakomitych kąsków chodzi. Popatrz na
tamtego szczuplaczka, Hygeburha, jaki zadbany! Ciało po
czternastu latach leżenia w ziemi traci swą miękką tkankę,
a ten ma już za sobą ponad dwadzieścia lat bycia nieumarłym
i jest nawet całkiem, całkiem szczelny. – Oczy rozmarzonego
wampira zaszkliły się. - Jak sobie pomyślę o tym co tam w nim
się sfermentowało przez te lata...
- Przestań! – przerwał mu Pradziadek walcząc z odruchem
wymiotnym. – Jesteś... jesteś chory!
- Przecież wiem! I jestem świadomy tego, że jestem chory!
Nie uciskaj mnie!
- Co ci nie przeszkadza w ślinieniu się na widok Leofrica i jego
nieumarłych! Ale ja to zaraz skończę! Zabieraj swoje manatki,
jutro pójdziesz do Bezpańskich Lochów pomagać Baugiemu.
- Jak to... – próbował oponować Coleman.
- Bez gadania!
Wampir mrucząc coś pod nosem pozbierał swoje rzeczy, rzucił
ostatnie tęskne spojrzenie na Leofrica i poszedł do Przedsionka.
Zmęczony po całym dniu pracy Pradziadek obszedł Hallę,
sprawdzając czy Brama jest zamknięta, a krasnoludy Erpa na
swoich stanowiskach. Widząc jak barbarzyńcy, objadłszy całego
barana do kości, grzecznie śpią Dolgthrasir nawet się
uśmiechnął. Wszystko zdawało się być w porządku. Jednak
świadomość tego, że jutro przed tą Bramą staną zastępy
Sorlich, czarną chmurą wisiała nad siwowłosą głową krasnoluda.
Pradziadek westchnął i ciężko powlókł się do Przedsionka.
***
Rankiem, wśród barbarzyńców pierwszy obudził się Buła.
Dzień zaczął od poszukiwania jedzenia. Buła słynął wśród
barbarzyńców ze swego niespożytego apetytu i ogromnych
ilości strawy jaką był zdolny pochłonąć.
- Wszystko zjedli... – chrząkał szperając wśród resztek
wczorajszego barana. – Wszystko!
W końcu wyciągnął większą kość i oglądając ją zdecydował:
- Trza wyssać szpik.
Toporem rozłupał wzdłuż kość i widząc jej puste wnętrze
zaklął:
- Musiałem akurat trafić na jakąś starą! A tak smakowicie
wyglądała!
- Coś ty zrobił! – krzyknęła do niego gromada kości w której
właśnie przed chwilą grzebał.
- Ja?! – Buła poderwał się. – A tak w ogóle to kto mówi?
Kupa kości poruszyła się i już po chwili przy ognisku siedział
martwiak Edghar.
- Zniszczyłeś moją nogę! – oskarżycielsko wskazywał na
barbarzyńcę kościaną ręką. – I chciałeś z niej wyssać szpik!
Buła z przerażeniem patrzył na rozłupany piszczel:
- Ej, może to się da jakoś naprawić...
- Naprawić?! Jak ty to sobie wyobrażasz?! – krzyczał
martwiak. – Skleisz to krochmalem?
- No, można wstawić piszczel barana... Jest zdecydowanie
świeższy od pańskiego. Zresztą przymierzmy... O, pasuje jak
ulał!
- Pasuje? Pasuje?! – gorączkował się Edghar oglądając swą
nową kończynę. – Rzeczywiście pasuje... I nie jest taka
krucha... Coś podobnego! Niebywałe! Może sobie nawet dorobię
rękę! – i pobiegł z krzykiem do innych nieumarłych.
- Co tu się dzieje? – zainteresował się obudzony krzykami
Jaro.
- Eee... nic. Właśnie zarządziłem pobudkę, bo już świta.
- Świetnie! – uradował się wódz barbarzyńców. - Wstawać!
Kiedy Dolgthrasir wszedł do Halli, barbarzyńcy czekali już
w pełnym rynsztunku.
- No, panowie! – Pradziadkowi od razu poprawił się humor na
widok karności oddziału Jara. – Może i dużo pijecie, ale
sumienni również jesteście. Bardzo dobrze! To co zabieramy się
do roboty? Erp! Ty i twoja straż zostajecie w odwodzie! Jaro
otwieraj Bramę!
Dwóch ludzi rzuciło się do odrzwi, reszta ustawiła się w szyku,
tarcza przy tarczy.
- Równaj! – darł się Jaro na swoich.
Brama otwarła się na całą swoją szerokość. Oczom
barbarzyńców i Hamdirholmczyków ukazał się oddział Sorlich.
Jaro, niewiele myśląc, dał rozkaz:
- Naprzód! Równo! Raz! Raz! – i ściana tarcz powoli jęła się
przesuwać w stronę klanu Sorlich. Sorli, zdziwieni, patrzyli po
sobie, ale dalej trzymali szereg. Nie dość, że to nie krasnoludy
na nich szły tylko ludzie, to jeszcze nie było zwyczajowej
wymiany bluzgów.
- Stój! – doniosły krzyk Pradziadka zatrzymał barbarzyńców.
Przed ścianę tarcz wyszedł Dolgthrasir, złapał się pod boki
i krzyknął:
- Co was tu sprowadza, moi przyjaciele?
W szeregach Sorlich powstało lekkie zamieszanie, w końcu
wypchnięto jednego z krasnoludów.
- Nazywam się Beoric... – przedstawił się krasnolud,
niepewnie miętosząc w rękach skórzaną czapkę.
- Witaj zatem Beoricu! – Pradziadek zamknął Sorliego
w niedźwiedzim uścisku. – Przybyliście na wspólne manewry
naszych sił? Chyba wspominałem o tym Tyrfingowi? Dobrze, że
was wysłał. Właśnie szkoliłem nową straż Hamdirholmu,
barbarzyńców. To najlepsi wojownicy w tej części Przygórza.
Przyłączycie się do nas?
- Eee... – krasnolud obejrzał się za siebie szukając pomocy
w swych ziomkach. – Tak... Po to przybyliśmy...
I o to chodzi! Gdzie jest mój wąpierz? – Pradziadek rozejrzał
się. - A jest. Dobra, zróbmy więc tak...
***
Baugi z wściekłością patrzył na plecy Lofara, marząc o tym by
zatopić w nich swój nóż. Właśnie przybył posłaniec z Halli
z wiadomością iż Pradziadek broni się ostatkiem sił przed
nagłym atakiem Sorlich. Lofar, świetny gracz, nie pozwolił sobie
na najdrobniejszy nawet uśmieszek tryumfu. Jednak Baugiemu
nie umknęło westchnienie ulgi spiskowca. Wszystko szło według
jego planu.
Lofar wydał rozkaz powrotu do Halli. Pędem przemknęli przez
Bezpańskie Lochy i część kopalni skąd czerpano surowce.
Dopiero na górze, na poziomie mieszkalnym, Lofar zwolnił
trochę, zarządził ewakuację kobiet i dzieci na dolne poziomy
kopalni. Jako osobę odpowiedzialną za ucieczkę w głąb kopalni
zrobił Arien. Baugi starał się nie zauważać swej żony, chociaż ta
usilnie próbowała dostać się do niego i zamienić choć parę
zdań. Zabezpieczywszy ten poziom, wszyscy zdolni do noszenia
broni, ruszyli za Lofarem na powierzchnię. Jak tylko zbliżyli się
do Przedsionka, z mrocznego korytarza prowadzącego do Halli,
dobiegły ich krzyki i rwetes. Przyspieszyli kroku, przebiegli
przez Przedsionek i wpadli do jaskini.
W Halli panował chaos. Kupcy biegali tam i z powrotem, na
podłodze leżały poprzewracane sprzęty i towary, a w Bramie
cisnął się tłum krasnoludów.
- Sorli! – warknął stryj Baugiego, Agnar, i ruszył naprzód, a za
nim kilku innych krasnoludów.
- Stać!
Krasnoludy zatrzymały się.
- Linia! – padła kolejna komenda Lofara.
Uformowano linię i Lofar dał znak żeby zadąć w róg. Głuchy
dźwięk długo wybrzmiewał w Halli. Sorli ustawili się w końcu
w karnym szyku.
Baugi nigdzie nie zauważył Hamdirholmczyków, ani
walczących, ani martwych. Zaniepokoiło go to. Lofarowi to
jednak zdaję się nie przeszkadzało i nie zawracał sobie tym
głowy. Wyszedł przed swój oddział i zakrzyknął:
- Z kim mogę rozmawiać?
- Ze mną – ze strony Sorlich wyszedł Beoric. Ruszyli przed
siebie i spotkali się pośrodku Halli.
- Wszystko zgodnie z planem? – zaczął cicho Lofar.
- Niezupełnie... – przełknął ciężko ślinę Beoric.
- Jak to niezupełnie? – wystraszył się Lofar. – Dorwaliście
Pradziadka? Zabiliście go, czy tylko schwytaliście?
- Nic z tych rzeczy...
- Przecież mieliście miażdżącą przewagę!
- On nas przechytrzył, Lofarze. Wynajął barbarzyńców,
zaprosił nas do wspólnych manewrów...przecież wciąż
obowiązuje traktat handlowy z Tyrfingiem. Te manewry to tylko
przykrywka mająca ciebie sprowokować. Było ich więcej...
zagraliśmy więc tak jak nam kazał Dolgthrasir...
- Wszystko słyszałeś, Colemanie? – zza szeregów Sorlich
wyszedł Pradziadek.
Baugi i reszta krasnoludów z Bezpańskich Lochów, choć
niewiele rozumiała, to mimo wszystko odetchnęła z ulgą, widząc
swego przywódcę w doskonałej formie.
Bezszelestnie krążący nad głowami Beorica i Lofara nietoperz
siadł na posadzce jaskini i przemienił się w Colemana.
Wszyściutko – powiedział złowrogo wampir. – Co do joty.
Lofar jęknął krótko.
- Ziomkowie! – Dolgthrasir wyszedł na środek Halli. – Ten
tutaj Lofar uknuł spisek przeciwko wszystkim
Hamdirholmczykom i naszej kopalni. Nakłonił tych oto Sorlich,
ażeby złamali traktat jaki zawarłem z Tyrfingiem i wszczęli
przeciwko nam wojnę. Dzięki jednak czujności mego prawnuka
Baugiego udało nam się przejrzeć ten spisek i go udaremnić.
Jaką jednak mamy pewność, że Lofar nie powtórzy tego
w przyszłości?
Oskarżony stał z otwartymi ustami, całkowicie zaskoczony
obrotem sytuacji.
- Chciałbym więc powołać sąd – kontynuował Pradziadek –
który tu i teraz osądzi Lofara i zadecyduje co z nim dalej
począć. Przypominam, że do sądu potrzebne są trzy osoby.
Kogo widzicie jako sędziów?
Podniosła się wrzawa, krasnoludy zawzięcie ze sobą
dyskutowały, w końcu przez harmider dały się przebić
głośniejsze krzyki:
- Skekkel! Skekkel! – i już po chwili cała Halla zaczęła
skandować imię najmędrszego, zaraz po Dolgthrasirze,
krasnoluda. Skekkel wyszedł z tłumu i gestem ręki podziękował.
- Jeden sędzia jest! – obwieścił Dolgthrasir. – Kto jeszcze?!
- Hrei! Hrei! – wywołany kronikarz z dumą dołączył do
Skekkela.
Przy trzecim sędzi Hamdirholmczycy nie byli już tak zgodni.
Po długich targach wybrano w końcu Agnara.
Klan Sorlich opuścił Hallę czekając przed Bramą na rozwój
sytuacji. Dolgthrasir nie pozwolił im jeszcze odejść, chcąc mieć
w zanadrzu niepodważalnego świadka jakim był Beoric.
Sąd zaczął rozprawę. Przed obliczami sędziów, pod eskortą
barbarzyńców, stanął z opuszczoną głową, przegrany Lofar.
- Lofarze – zaczął Skekkel. – Czy przyznajesz się do
spiskowania przeciwko Dolgthrasirowi? Czy przyznajesz się, że
namawiałeś Sorlich do najazdu na swoją rodzinną kopalnię,
swój dom? Czy przyznajesz się, że przez te namowy dążyłeś do
zerwania traktatu pokojowego jaki łączy od niedawna nasze
dwa klany? Pamiętaj, że Dolgthrasir dysponuje trzema
świadkami: Baugim, Colemanem i Beoric’iem. Pamiętaj też, że
wszyscy widzieli jak umawiałeś się z klanem Sorli tu, w tej Halli.
Lofar podniósł głowę, otworzył usta jakby chciał coś
powiedzieć. W ostatniej chwili powstrzymał się. Znowu opuścił
głowę i pokręcił nią z rezygnacją.
- Przyznaję się do wszystkiego – oświadczył głośno. Halla
wybuchła wrzawą, wszyscy pomstowali przeciwko Lofarowi.
„Śmierć zdrajcy!”, „Do przepaści z nim!”, dało się słyszeć.
Najgłośniej zaś krzyczeli ci którzy do tej pory popierali Lofara.
Sąd przez chwilę się naradzał. W końcu Skekkel wstał,
chrząknął i obwieścił:
- Lofarze! Za to co uczyniłeś winnyś ponieść śmierć... –
krasnoludy zawyły w aprobacie. – Jednak, jako że przyznałeś
się do winy i wykazujesz skruchę, sąd łagodzi wyrok... – Halla
zagrzmiała okrzykami niezadowolenia.
- Cisza! – krzyknął Agnar, największy wojownik spośród
Hamdirholmczyków. W jaskini ucichło. Skekkel podziękował
Agnarowi skinieniem głowy i mówił dalej:
- Sąd w trójosobowym składzie, czyli ja, Skekkel, Hrei
i Agnar, w imieniu Synów Hamdira, skazuje ciebie, Lofarze, na
wieczne wygnanie, bez prawa powrotu do Hamdirholm...
Lofar padł na kolana i płacząc błagał o litość. Skekkel
niewzruszenie kontynuował:
- Każdy kto cię spotka w kopalni Hamdirhom, a bierze ona
początek na Tysiącu Stopni, ma prawo zabić cię bez dalszych
konsekwencji. Jesteś banitą, Lofarze. Twoja rodzina może
pozostać, lub udać się na wygnanie razem z tobą. Od naszej
decyzji nie ma odwołania. Wyrok wykonać natychmiast.
Krasnoludy zawyły, rzuciły się na Lofara i wyprowadziły go
z kopalni.
Dolgthrasir poprosił o ciszę:
- Drodzy ziomkowie! Chciałbym przede wszystkim
podziękować klanowi Sorlich, który okazał wiele zrozumienia dla
naszych spraw i chętnie z nami współpracował. Chciałbym
również podziękować naszej nowej straży, barbarzyńcom Jara,
którzy również wykazali się słuszną postawą podczas tego
całego zajścia. Na koniec, w związku z tym, że wszystko dobrze
się skończyło zarządzam wielką, wspólną ucztę!
Gromki okrzyk radości zatrząsł kopalnią.
- Chciałbym również na nią zaprosić – podjął po chwili
Pradziadek – naszych najnowszych współpracowników,
martwiaki z Przygórza, dowodzone przez Leofrica. Od jutro
nawiązujemy ścisłą współpracę!
Tym razem okrzyk radości ze strony krasnoludów był
nieporównywalnie skromniejszy. Za to nieumarli zaczęli
wiwatować. Niektórzy, tak jak przykładowo Edghar, zaczęli
nawet podrzucać swoim głowami.
Wnet wszyscy zasiedli do stołów, które nie wiadomo skąd
pojawiły się w Halli. Zaraz też kobiety, które wróciły już z głębi
kopalni, rozniosły strawę. Piwo i krasnoludzki spirytus zaczął lać
się strumieniami. Głównie cieszono się z bezkonfliktowego
zakończenia starcia. Martwiaki cieszyły się na poczet przyszłej
współpracy z Hamdirholmem. Barbarzyńcy, zadowoleni ze
swojej nowej pracy pili na umór. Całą kopalnię ogarnął nastrój
radości. Jednak nie wszyscy się dobrze bawili. Była para, elfica
i krasnolud, niegdyś bardzo bliska sobie. Teraz siedząc ramię
w ramię nie zamienili ze sobą słowa.. Za to oboje mieli łzy
w oczach.
***
Rankiem, po uczcie, Arien wyszła z Przedsionka. Rzuciła
wypchane sakwy na ziemię i otarła pot z czoła. Nie spodziewała
się, że tylko szpargałów może nazbierać się w ciągu pół roku
obecności w kopalni. Rozejrzała się po jaskini.
Dookoła rozstawionych stołów, bądź też na samych stołach
spali pijani barbarzyńcy. Kupcy, którzy również uraczyli się
hamdirholmskim samogonem i piwem, spali w swojej części
Halli. Tylko Erp, ze swoją strażą, czuwali przy korytarzu
prowadzącym do Czatowni. Przy Bramie zobaczyła Baugiego.
Krasnoludy ze straży przyjaźnie kiwnęły jej głową, kiedy szła
w stronę swego męża i przezornie odsunęli się od Bramy, nie
chcąc krępować ich swoją obecnością.
- Porozmawiaj ze mną – Arien podeszła do opartego o otwartą
furtę Bramy krasnoluda.
- O czym? – zmęczonym głosem spytał Baugi. – Twój
przewodnik waruje na ciebie przy Dziobie od samego świtu. Nie
pozwól mu czekać, jeszcze się rozmyśli...
- Spałeś?
- Nie.
- Z mojego powodu?
- Czy to ma teraz jakieś znaczenie? – Baugi wzruszył
ramionami.
- Dla mnie ma. Martwię się o ciebie.
Krasnolud spojrzał na nią. Zaraz jednak odwrócił się.
- Kiedy... – zaczął łamiącym się głosem. Odchrząknął i pewnie
dokończył. – Kiedy przestałaś mnie kochać?
- Nigdy. Wciąż cię kocham.
- Kłamiesz. Coraz bardziej zaczynam wierzyć, że byłem dla
ciebie tylko egzotyczną przygodą, odskocznią. Wy elfy musicie
jakoś ratować się przed nudą nieśmiertelnego życia.
- Jak możesz tak mówić – sapnęła ze złością.
- Mogę, choćby przez pamięć tego co nas łączyło. Albo raczej
tego złota, jakim była moja miłość do ciebie, bo twoje uczucie
to raczej tombak.
- Nie, to nie tak. Od jakiegoś czasu nam się nie układało. Nie
było cię przy mnie kiedy cię potrzebowałam... Sama pośród
obcych...
- Pniaczków? – wyrzucił z siebie krasnolud.
- Nigdy tak nie myślałam o krasnoludach! Owszem, jesteście
nieokrzesani, ale to dodaje wam uroku. Naprawdę was szanuję.
- Więc zostań.
„On mnie prosi! W życiu nie słyszałam o krasnoludzie
proszącym o miłość. On prosi!”
- Nie mogę, gasnę tu.
- Odchodzisz z tym wypacykowanym elfem okrywając mnie
hańbą i wstydem...
Arien zawrzała gniewem:
- Taka jest więc twoja prawdziwa miłość?! Ja się nie liczę?
Moje odczucia się nie liczą? Ważny jesteś tylko ty i ta twoja
zasrana kopalnia, tak?!
- Nie – odpowiedział jej spokojnie. – po prostu chwytam się
wszystkich sposobów, by cię utrzymać przy sobie. Myślałem
sobie, że jeśli prawdziwie mnie kochasz, to zostaniesz ze mną,
choćby tylko dlatego, żeby mnie nie ośmieszyć przed mymi
ziomkami.
- Baugi, kocham cię jak nikogo w mym życiu. Jednak musimy
się rozstać. Zrozum to. Wiesz, co? Pojedź ze mną.
Krasnolud przez chwilę się zastanawiał.
- Nie mogę...
- No widzisz...
- ... zwłaszcza teraz, kiedy wypędziliśmy Lofara. Pradziadek
to ciężko przeżywa i muszę przy nim być. Zresztą, już masz
przewodnika, możliwe, że nowego oblubieńca...
- Przestań!
- Nie zauważasz jak cię pożera wzrokiem?
- Nawet jeśli już, to wiesz jakie my, elfy, mamy do tego
podejście.
- My elfy... Kiedyś byliśmy my, Arien i Baugi. Teraz są „my
elfy” i „wy krasnoludy”.
- Widocznie to było chore uczucie... – rzuciła złośliwie.
- Nie było chore, póki było wielkie.
- Ale coś się skończyło...
- Skończyło się.
- Odwiedzę cię kiedyś.
- Nie – Baugi szybko odwrócił się i podszedł do elficy. Podniósł
głowę i popatrzył jej w oczy. – Nie waż się wracać! Każda myśl,
każde wspomnienie o tobie będzie dla mnie męką. Każdego
dnia będę rozważał dlaczego tak się stało, każdej nocy będę się
bił z myślami, że straciłem coś najważniejszego w życiu, coś
niepowtarzalnego. Jeśli cię znowu zobaczę, ta płonna nadzieja,
ta ułuda, że jeszcze będziemy kiedyś razem... – krasnolud
zacisnął zęby, co jednak nie powstrzymało łez. – To wszystko
będzie odżywać... A nie chcę tego. Choć z drugiej strony
wszystko we mnie się do ciebie rwie. Arien...
Elfica kiwnęła tylko głową nie mogąc wykrztusić przez
ściśnięte gardło ani jednej sylaby.
- Kiedy już odejdziesz... pozwól mi wciąż ciebie kochać. Tak
dla samego siebie, po cichutku.
Elfica nic nie odpowiedziała tylko mocno go przytuliła całując
w policzek. Trwali tak chwilę w uścisku – elf i krasnolud.
- Jesteś jeszcze! – rozległ się Przedsionka gromki głos
Pradziadka. – Myślałem, że cię już nie zastanę.
Arien podeszła do Dolgthrasira. Stary krasnolud miał oczy
pełne łez.
- Nie chciałam cię budzić po tej suto zakrapianej uczcie –
nieporadnie spróbowała zażartować.
Dolgthrasir wywinął się z jej objęć i huknął w głąb
Przedsionka:
- Ej, tam?! Guzdrało!
Z korytarza wyszedł młody zaspany krasnolud prowadząc na
uwięzi dwie dorodne owce objuczone jakimiś pakunkami.
- To twoje – powiedział do Arien Baugi.
- Skekkel by mnie zabił – dodał Pradziadek - gdybym nie
dopełnił formalności rozwodowych.
Arien z otwartą buzią patrzyła na zwierzęta.
- Zgodnie z naszym prawem, jeśli kobieta odstępuje od
związku za przyczyną męża, przysługuje jej odszkodowanie.
- Ale... To nie wina Baugiego... – próbowała wyjaśnić.
Stary krasnolud przerwał jej uniesieniem dłoni:
- Baugi uważa, że to jego wina, a ja przychylam się do jego
opinii. Pamiętaj, że jesteś pełnoprawnym członkiem naszego
społeczeństwa, przysługuje ci więc całkowite odszkodowanie.
Jedź już, córko. Niech się stanie, co się ma stać.
Krasnoludy odprowadziły oszołomioną Arien do furtki. Elfica
sztywno przestąpiła jej próg i powoli ruszyła w dół, gdzie czekał
na nią Cenred. Była już w połowie drogi do Dziobu, kiedy
odważyła się odwrócić.
Przed furtą stały dwie niskie, przysadziste figury. Pomachała
im. Nie odpowiedziały.
***
Dolgthrasir objął ramieniem wnuka i ciężko westchnął:
- I po elfie w Hamdirholm. Nie przejmuj się synu, tego kwiata
pół świata – zakończył i wrócił do kopalni, skąd po chwili
dobiegł jego donośny głos:
- Erp, do cholery! Słońce już wysoko, a Brama jeszcze nie
otwarta! I obudź no Jara i jego ludzi! Niech zaczną zarabiać na
siebie!
Baugi patrzył jak para elfów znika za załomem skalnym.
- Nie, Pradziadku – powiedział cicho. – Taki kwiat jest tylko
jeden, tak jak jeden jest kwiat paproci co kwitnie raz w roku.
Ona jest tym kwiatem, a ja krasnoludem. Jestem tylko
krasnoludem.
Zmiany
Stary krasnolud wyminął Dziób w połowie Tysiąca Stopni.
Zatrzymał się na chwilę, z dłoni zrobił daszek nad oczyma
i spojrzał w górę, w czeluść jedynej pieczary Hamdirbergu
zwanej Ustami Hamdira. Westchnął ciężko i poprawił długą siwą
brodę, tak długą, że aż musiał owijać się nią kilkukrotnie
w pasie. Mocniej chwycił wyślizgany kostur i z ciężkim
sapnięciem ruszył dalej. Powoli, krok za krokiem,
z determinacją tak charakterystyczną dla krasnoludzkiego ludu,
wspinał się do szeroko otwartej Bramy Hamdirholmu. Będąc tuż
przed skalną półką z wejściem do kopalni, przystanął jeszcze
raz i mruknął:
- Tak, to tutaj – i podjął dalszą wędrówkę.
- Hola, staruszku! – Kiedy próbował przekroczyć próg
Hamdirholmu, zatrzymał go rosły barbarzyńca. – Dokąd to tak
się śpieszycie, hę?
- Nie widzę żadnych towarów – podjął drugi człowiek
obchodząc krasnoluda. – Nie macie nawet trzosa ze złotem. Na
handel żeście tu nie przybyli. Czego tu szukacie, dziadku?
Starzec spojrzał na nich hardo:
- A co to za czasy, że wstępu krasnoludowi do krasnoludzkiej
kopalni bronią ludzie, co?
- Wynajęto nas do ochrony tej kopalni - odpowiedział mu
wyższy z barbarzyńców.
- Źle się dzieje w państwie krasnoludzkim – pokręcił głową
z niezadowoleniem krasnolud i usiłował poczynić krok naprzód.
Drogę zagrodził mu potężny dwuręczny topór.
- Zadałem tobie pytanie, krasnoludzie – nie ustępował
strażnik.
- Muszę się zobaczyć z Dolgthrasirem.
Ludzie niewzruszenie blokowali wejście do kopalni.
- Pradziadek nie będzie zadowolony, jeśli nie pozwolicie mi
wejść – powiedział z naciskiem krasnolud. – Zauważcie, że
moja broda jest znacznie dłuższa od brody Dolgthrasira, więc
winien jest mi posłuszeństwo. On, cały Hamdirholm i wszyscy
którzy mu służą.
Wyższy barbarzyńca wzruszył ramionami, a drugi strażnik
zabrał topór i burknął:
- Macie rację, dziadku. Proszę, droga wolna.
Krasnolud, ciężko wspierając się na kosturze i coś gniewnie
mrucząc, wszedł do Hamdirholmu.
- Za cholerę się nie łapię z tym krasnoludzkim prawem –
warknął wyższy barbarzyńca. – Wiem jak obchodzić się
z ludźmi, wiem jak z elfami... Ba! Wiem nawet jak
z martwiakami...
- Z tymi ostatnimi, Waleczniaku – przerwał mu drugi
barbarzyńca – obchodzi się bardzo prosto – w łeb i po
smrodzie!
- Tak się obchodzi z niezaprzyjaźnionymi martwiakami.
Jestem pewien, że gdybyś tak postąpił z tym poselstwem, co to
rankiem odjechało na swój cmentarz, to Dolgthrasir
z pewnością osobiście by porachował ci wszystkie kości,
Kurganie.
Kurgan ściągnął hełm, potarł się po spoconym karku
i podrapał po głowie:
- Co prawda, to prawda. Jesteś mądrzejszy ode mnie, brachu.
- Mądrzejszy? – zaśmiał się półgębkiem Waleczniak. – Nie, po
prostu mam większe doświadczenie i wiedzę. Ot i cała moja
tajemnica!
- Gorąco... – sapnął Kurgan wkładając z powrotem hełm. –
Widzisz, Waleczniaku, pokończyliśmy różne akademie, mamy
w głowach różne, mniej lub bardziej potrzebne, wiadomości,
a tych najważniejszych dla naszego fachu nie mamy. Przydałaby
się dla nas taka wyjątkowa uczelnia, taka nasza, barbarzyńska
akademia.
Waleczniak zmarszczył brew pod złotym szłomem i mruknął:
- Barbarzyńska akademia...
- Ano – pokiwał głową Kurgan. – Popatrz, no, na tych dwóch
inżynierów, co to Dolgthrasirowi hotel stawiają. Coś tam
mierzą, liczą, rysują dziwne linie na pergaminie... Jak dla mnie
to to jest bardzo tajemnicze i niezrozumiałe... A oni? Rach,
pach, ciach i wszystko wiedzą! Wiedzą, jakiej cegły użyć, gdzie
dziurę w skale wyrąbać. Wiedzą, bo dokładnie w tym zawodzie
zostali wyuczeni. A my? Jaro to badacz zeszłych dziejów,
Jorgsen biegły jest w prawie, tyś wyuczon jak z ludźmi
i nieludźmi gadać – i gdzie tu miejsce na barbarzyństwo? Nie
przeczę, że ta wiedza przydaje nam się czasami, ale powiem ci,
Waleczniaku, że ten nasz fach to partactwo. Nic nie wiemy
o barbarzyństwie... no, oprócz ciebie, oczywiście. Przydałoby się
nam jakieś studium pomagisterskie z barbarzyństwa...
- Masz ty rację, Kurganku – przytaknął mu Waleczniak. –
Posiedź no tu chwilkę, a ja skoczę do Jara i powiem mu co
żeśmy tu umyślili.
- Teraz? Na służbie?
- Ano teraz, bo nam ta myśl umknie i nic z tego nie będzie.
My, barbarzyńcy, powinniśmy pielęgnować chwile, kiedy mądre
myśli nam do głowy przychodzą. I dzielić się nimi z innymi
barbarzyńcami. Im więcej barbarzyńców ten pomysł z akademią
pozna, tym większa szansa, że nam ta myśl spod hełmów nie
ucieknie.
Kurgan leniwie spojrzał na skapane w późnoletnim słońcu
Tysiąc Stopni:
- Idź, brachu, idź. Nie widać, żeby kto tu do nas lazł. Tylko
uwiń się szybko.
Waleczniak kiwnął głową, odłożył swój dwuręczny topór
i ruszył w głąb jaskini. Przecisnął się przez ludzko-krasnoludzki
tłum kupców, zawzięcie zachwalający swe towary i dopchał się
do skromnego obozu barbarzyńców. Tu zatrzymał się
skonfundowany. Większość z jego drużyny odsypiała nocną
szychtę, ale ich wódz, Jaro, trwał wpatrzony w małe ognisko.
Wyglądał tak, jakby myślał - co zbiło z tropu Waleczniaka. Nie
wiedział, czy przerwać wodzowi ten mozolny proces, czy też nie.
W końcu wszyscy barbarzyńcy cenili sobie momenty w których
zdarzało im się nad czymś zastanawiać.
- Wodzu – zdecydował się w końcu.
Jaro oderwał oczy od płomieni i półprzytomnie spojrzał na
swego drużynnika. Waleczniak przez moment zastanawiał się,
czy aby jego wodzowi takie głębokie zamyślenie nie
zaszkodziło, ale już po chwili Jaro wyostrzył wzrok i huknął:
- Co to za opuszczanie stanowiska?! Poza tym nie widzisz, że
myślę... że, myślałem!?
Waleczniak odetchnął z ulgą, widząc że wszystko jest
w porządku i zaczął:
- Ja właśnie w tej sprawie...
- Opuszczenia warty? Potrącę ci z żołdu!
- Nie, chodzi mi o myślenie...
- Ty też myślałeś dzisiaj? – Jaro był wyraźnie zaskoczony.
- Tak... I Kurgan też myślał.
Wódz zerwał się i zaczął nerwowo obchodzić ognisko:
- Niedobrze, niedobrze – mruczał, szarpiąc się za ciemną
brodę. – A jak to jest zaraźliwe? Drużyna mi się sypnie...
O czym myśleliście?
- Myśleliśmy o naszym dokształceniu...
- O czym!? – Jaro przypadł do Waleczniaka i złapał go za
kolczugę, aż kółeczka zachrzęściły.
- Wiem, wiem, że to głupi pomysł... ale zastanawialiśmy się
nad powołaniem akademii dla barbarzyńców...
- Nie!! – wrzasnął z przerażeniem Jaro. – Nie!!
- No to po sprawie – Waleczniak oklapł. – Przyszedłem tylko
podzielić się tą myślą. Zrobiłem tak jak wódz kazał...
- Nie o to chodzi, chłopie! – Jaro uśmiechnął się szeroko
puszczając swego drużynnika. – O tym samym przed chwilą
myślałem!
- Nie!! – tym razem to Walczak wrzasnął i złapał swego wodza
za tunikę. Po chwili jednak zorientował się, że tak nie uchodzi
i odskoczył od Jara – Przepraszam...
Wódz zdawał się tego całego zajścia nie zauważyć. Znowu
zaczął nerwowo chodzić dookoła ogniska, potykając się przy
tym o nogi śpiących barbarzyńców:
- Coś w tym musi być... coś musi być... – mamrotał
czochrając swą bujną czuprynę. Zatrzymał się nagle i krzyknął:
- Tak! Zakładamy akademię barbarzyństwa!
Waleczniakowi opadła szczęka. Myślenie myśleniem, ale tak
szybkie przejście do czynów? Waleczniak pamiętał, że trzy razy
zachodzili do Hamdirholmu, zanim zdali sobie sprawę, że
właściwie to chcieliby się zatrudnić w tej kopalni. A tu? Trochę
myślenia i bach! Jest decyzja! Myślenie ma jednak potężną
moc.
- Wodzu – przypomniał coś sobie. – Umowa z Dolgthrasirem...
- Tym się już nie przejmuj – uspokoił go Jaro. – Swoją robotę
odwaliłeś, resztą zajmie się twój wódz. Nie myśl już o tym –
powiedział to tak jakby jego drużynnikowi często się to
zdarzało.
Waleczniak wzruszył ramionami i odetchnął z ulgą. Myślenie
jest interesujące, ale to nie na jego głowę. Całe szczęście, że
wódz się tym zajmie, a on będzie mógł spokojnie dokończyć
wartę przy Bramie.
Wracając, z szacunkiem minął starego krasnoluda, którego
wcześniej zatrzymał z Kurganem przy bramie. Starzec właśnie
zagadywał dwójkę inżynierów ślęczących nad stołem
kreślarskim.
- Przepraszam, gdzie znajdę Dolgthrasira?
- Nie ma go w Halli, jest gdzieś w kopalni – odpowiedział mu
nie odrywając wzroku od planów chudy i wysoki Jałowczyk.
- Jak go znajdę?
- Poszukaj Agnara, jego wnuka. On dzisiaj odpowiada za ten
cały bajzel. Gdzieś tu się kręci – Kiwaczek poprawił opadające
mu na nos okulary.
- Dziękuję – stary krasnolud poczłapał w tłum kupców.
- Psia krwia! – zaklął Jałowczyk odskakując od kreślarskiego
stołu pełnego projektów hamdirholmskiego hotelu. Na jednym
z rysunków fasady budynku piętrzyła się całkiem spora kupa
nietoperza. – Uwzięły się, czy co...
Kiwaczek pokręcił z niezadowoleniem głową:
- Musisz coś z tym zrobić. Poproś wampira. Potrafi gadać
z tymi latającymi szczurami.
Jałowczyk, mrucząc coś pod nosem, zawzięcie wycierał
odchody z rysunku. Ledwo skończył, gdy spod powały jaskini
spadła kolejna porcja nietoperzowej kupy.
- Mam tego dość! – nie wytrzymał w końcu. - Idę do
wampira!
Minął kolorowy i rozgadany tłum kupców, potykając się przy
tym o wszelakie dobra jakie zalegały podłogi Hamdirholm.
Ścigany przekleństwami przebiegł korytarz łączący
z Przedsionkiem i stanowczym krokiem ruszył do kwatery
wampira.
- Cholera mnie strzeli! – mruczał do siebie. – Szlag trafi! Co
te latające myszy sobie myślą?! Że ja to co?! Jakiś poligon do
strzelania z kulek gnoju! Ba, żeby to chociaż kulki były...! To
jakaś maź! Drzyzgawica!
Bez pukania, z hukiem otwieranych na oścież drzwi, wpadł do
komnaty wąpierza.
- Coleman! – ryknął i stanął zamurowany. Jeszcze przed
chwilą widział pod sufitem fruwającego nietoperza, jednak
w mgnieniu oka, latający ssak dosłownie spłynął na podłogę,
powiększając swe rozmiary i stając się...
- Coleman! – powtórzył inżynier. Tym razem wycedził to imię
przez zęby, a każda sylaba wprost ociekała nienawiścią. –
Zagadka wyjaśniona!
Coleman stał spokojnie oglądając swoje paznokcie:
- Ale o co chodzi? – zapytał dystyngowanym tonem, unosząc
prawą brew i mrucząc do siebie. – Oh, muszę poczyścić
pazurki...
Jałowczyk poczerwieniał na twarzy, widząc pozerstwo
wampira.
- Ty zębaty gnoju! Co ci zrobiłem, że obsrywasz mnie całym
dniami, spokojnie jeść i pracować nie dasz!? Dlaczego mnie
męczysz?! – wymachiwał rękoma.
- „Co ci zrobiłem?” – Coleman przygarbił się i wyciągnął swoje
szponiaste dłonie, jakby zamierzał skoczyć na inżyniera
i rozszarpać na miejscu. – „Co ci zrobiłem?” – przedrzeźniał
Jałowczyka, by w końcu wykrzyczeć piskliwym głosem –
Zniszczyłeś moje dzieło! Nawet nie przeprosiłeś!
- Jakie dzieło? – zbity z tropu Jałowczyk zmarszczył czoło.
- Przepraszam – do komnaty zajrzał stary krasnolud, którego
Jałowczyk poznał przy Bramie. – Gdzie znajdę Dolgthrasira?
Wampir wyprostował się i z uśmiechem uprzejmie
odpowiedział:
- Oh, Dolgthrasir powinien gdzieś tutaj się kręcić. Jak go nie
widać, to pewnie Baugi, jego prawnuk, wie, gdzie go można
znaleźć. Chętnie bym panu pomógł, ale jestem dość zajęty.
Starzec zamknął drzwi, odwracając tym na chwilę uwagę
Jałowczyka. Kiedy człowiek ponownie spojrzał na Colemana,
ten wrócił do swej poprzedniej postawy i nic już w jego
wizerunku nie przypominało pracownika informacji turystycznej.
- Moje dzieło! – podjął, tym razem sycząc, wąpierz. – Historia
powstania Hamdirholm! Wielka epopeja na skale! Nowatorskie
podejście do tematu z wykorzystaniem nowego środka przekazu
– rysunku z dialogiem!
- A, mówisz o tych bohomazach – machnął lekceważąco
inżynier. – Daliśmy za dużo materiałów wybuchowych...
- Bohomazy!!?? – wampir zadygotał z niedowierzania
i wytrzeszczył oczy w zdziwieniu. Zaraz jednak przymrużył je
złowieszczo i zatarł ręce. – Dawno nie ssałem ludzkiej krwi
i znowuż bym jej posmakował. Chodź no tu, ptaszyno! Choćby
Dolgthrasir miał mnie za to zakuć kajdany, to z przyjemnością
wyssę cię do cna! Chodź no tu!
Jałowczyk przełknął ciężko ślinę i spoglądając przerażonym
wzrokiem na zbliżającego się wąpierza, po omacku zaczął
szukać gałki drzwi. W końcu znalazł ją.
- No to ja lecę... – wydukał chrapliwie i tak jak powiedział, tak
zrobił – zdawało się, że jego długie nogi nie dotykają skalnej
podłogi, tak szybko zmykał. Coleman z rykiem rzucił się za nim.
Doskoczył jednak tylko do otwartych drzwi i zamknął je
z głuchym łomotem.
- Co za buc – westchnął ciężko, odwracając się do komnaty. –
Bukłak na krew, zdenerwuje tylko porządnego krwiopijcę i sobie
pójdzie. Muszę się uspokoić, muszę się uspokoić! Muszę...
Rozejrzał się po komnacie, zawrócił do drzwi i założył na nie
ciężką sztabę. Jeszcze raz dokładnie rozejrzał się po swoim
siedlisku, skierował ku wielkiej szafie i ze skrzypieniem otworzył
jej podwoje. Szeptał do siebie coś podniecony, by w końcu
wykrzyknąć:
- O tak, o tak! Purpura będzie świetnie grać z futerkiem! –
i wyciągnął z przepastnych głębin mebla gorset, delikatne
pończoszki i jedwabne majteczki. Ściągnął swoje
dotychczasowe ciuchy i zaczął wdziewać na siebie damską
bieliznę. Bełkotał przy tym:
- O tak, tak... I figi... I te pończoszki... Będę musiał zamówić
jeszcze kilka kompletów... Gorsecik... Szlag by to! Jak ja mam
to założyć samemu? Zapnę tylko tyle ile się da, a reszta niech
wisi! Ale za to peniuarek... Pierwsza klasa! Lustro, gdzie jest
lustro!?
Potykając się o porozrzucaną po sali garderobę, dotarł do
zajmującego całą wysokość ściany kryształowego lustra. Chwilę
mierzył się krytycznym wzrokiem. Coś mu tu nie pasowało, czuł
niedosyt i czegoś mu brakowało. Nie, no wszystko jest na
miejscu! Peniuar, gorset, figi, pończoszki...
- Buty! – krzyknął. – Cholera jasna, buty! – rzucił się
z powrotem do szafy i wysunął jedyną dolną szufladę. Oczy mu
błysnęły, a na bladej twarzy pojawił się uśmiech radości. –
Czarne! Do purpury tylko czarne!
Szybko wzuł zgrabne buty na obcasie i wrócił przed lustro.
Chwilę rozkoszował się swoim widokiem w tym niecodziennym
jak na wampira wdzianku. No! Teraz było dobrze! Oblizał się
lubieżnie:
- Trzy – czte – ry! – i zmienił postać w demona. Wyrastające
z pleców potężne skrzydła uniosły do góry peniuar, by w końcu
rozerwać go na strzępy. Gorset chwilę trzeszczał, opierając się
potężniejącej klatce piersiowej. Najpierw puściły haftki w jego
górnej części – zaraz potem te dolne posypały się na
przeciwległą ścianę, a opinający go do tej pory strój wystrzelił
w stronę lustra omal go nie rozbijając.
Coleman – demon oglądał swoją postać w całej krasie, ze
strzępkami peniuaru na ramionach i skrzydłach, z porwanymi
pończochami na włochatych, potężnie umięśnionych nogach i z
kopytami w rozerwanych damskich butach. Trzasnęły
rozpadające się obcasy i demon opadł kilka centymetrów. Po
ciele wampira przebiegł dreszcz rozkoszy. Ta siła! Ta moc
destrukcji!
Demon ryknął potężnie, aż zatrzęsła się skalna powała. Zaraz
też wampir wrócił do swej ludzkiej postaci i lekko
przestraszonym wzrokiem rozejrzał się po komnacie.
- No nieźle, bracie – powiedział do siebie z niezadowoleniem.
– Co cię opętało, że jeszcze musiałeś ryknąć. Nigdy do tej pory
się to nie zdarzało! To pewnie przez tego Jałowczyka... I jakby
co, to na niego zwalę winę!
W głębi serca jednak czuł, że to nie inżynier był przyczyną
takiego wybuchu emocji.
***
Agnar zatrzymał się wpół kroku, słysząc ryk Colemana.
Zresztą, wszystkie otaczające go krasnoludy przerwały na
chwilę swe zajęcia i spojrzały w głąb korytarza.
- Pieprzony wampir! – sarknął.
- Przepraszam – zwrócił się do niego stary krasnolud
o brodzie dłuższej nawet od brody Pradziadka.
- Tak, ojcze? – z pełnym szacunkiem odpowiedział Agnar.
Starzec zagubionym wzrokiem rozejrzał się po otaczającym
go tłumie krasnoludów.
- Widzę, że ty masz tu najdłuższą brodę. Szukam
Dolgthrasira, a na razie skierowano mnie do Baugiego. Nie
wiesz gdzie mogę go znaleźć?
- Baugiego? Hmmm... Powinien gdzieś być w dolnej części
kopalni.
- Mógłbyś mnie do niego zaprowadzić?
Agnar westchnął ciężko. Miał tyle spraw na głowie, pod
nieobecność Pradziadka, który gdzieś znikł. A tu czekał na niego
przy bramie Willehad z królewskimi strażnikami, który znowu
przybył dowiedzieć się co z poszukiwanym przez niego
wampirem. Pradziadek polecił Agnarowi, ażeby ten wręczył
sierżantowi straży łapówkę, co by raz na zawsze uwolnić się od
tego służbisty.
- Tak, ojcze, tylko muszę załatwić coś przy Bramie.
Przejdziesz się ze mną?
- Chyba nie mam wyjścia – odparł starzec i natarczywie
spojrzał w oczy Agnara. Ten poczuł jakby coś delikatnie, ale
stanowczo wwiercało się w jego duszę. Zadrżał.
- To nie ty – pokręcił z rezygnacją stary krasnolud.
- Słucham, ojcze? – Agnar zamrugał oczami jakby właśnie
wydostał się spod silnego uroku.
- Nieważne, idźmy już. Im szybciej spotkam się
z Dolgthrasirem, tym lepiej. Ruszajmy!
Agnar, skłonił się i ruszył przodem. W głowie miał dziwny
szum.
„To nie ty.”
***
Willehad, wraz ze swymi ludźmi, spokojnie czekał przy Bramie
na pojawienie się kogoś kompetentnego do rozmowy z nim. Nie
za bardzo lubił wizyty w Hamdirholmie, a przyczyną tego były
właśnie „pniaczki”, jak pogardliwie nazywano w dolinie
krasnoludy. I nic dziwnego, bo Hamdirholmczycy nie dawali zbyt
wielu powodów do sympatii. Zawsze wyniośli, chciwi i pełni buty
wobec ludzi, ale to nie dziwiło wcale Willehada – w końcu
krasnoludy należały do jednej z najstarszych ras, a do tego byli,
w ludzkiej skali, niezwykle długowieczni.
„Odbębnić ten patrol i do domciu” – ziewnął sierżant. Bez
większego zainteresowania rozglądał się po zatłoczonym
Przedsionku, w którym przeważała masa ludzkich kupców, choć
gdzieniegdzie zauważył też kręcące się martwiaki. Szybko
odwracał jednak od nich wzrok, bojąc się, że wśród chodzących
trupów zauważy jakąś znajomą twarz. Co prawda martwiaki nie
pamiętały tego kim były za życia (chyba, że ktoś im o tym
powiedział), ale żywych zawsze przechodziły ciarki, gdy
napotykali zzombiałego krewnego. Dlatego władca doliny
zabronił nieumarłym pojawiać się wśród ludzi.
Willehad wzruszył ramionami. Nic go nie obchodziło, że kręciły
się tutaj trupy. Hamdirholm nie podlegał jurysdykcji władców
doliny i rządził się własnymi prawami. A to, że krasnoludy
chciały pomóc mu przy schwytaniu tego wampira, było z ich
strony czystą uprzejmością.
Z korytarza wiodącego z czeluści kopalni wyszedł właśnie
Agnar w towarzystwie wiekowego krasnoluda i wyraźnie
kierował się w stronę sierżanta.
- Ruszcie dupy! – krzyknął Willehad do swoich ludzi, którzy
porozsiadywali się dookoła, bądź gawędzili z pilnującymi wejścia
do kopalni barbarzyńcami. Jego patrol szybko zebrał się wokół
swego dowódcy.
- Tak, sierżancie? – zagaił go Agnar mało uprzejmie. – Czego
tu się znowu kręcicie? Nie widzisz, że mamy tu mnóstwo
roboty?
- Jak tam interesy? – spytał niezrażony Willehad.
Agnar popatrzył na niego spod byka.
- A gówno cię to obchodzi – otrzymał odpowiedź, ale bez
jakiejś specjalnej złośliwości ze strony krasnoluda.
- Ano nic, chciałem być tylko miły – uśmiechnął się sierżant. –
Przejdźmy od razu do rzeczy. Przybyłem dowiedzieć się co
z moim wampirem.
- Nie ma go! – parsknął krasnolud. – I nigdy go nie było!
- Ekhm... Dochodzą mnie plotki, że jednak się u was ukrywa.
- Sierżancie, pozwólcie na stronę – Agnar pociągnął człowieka
za kubrak w kierunku Bramy. Kiedy znaleźli się na skalnej
półce przed Bramą i kupiecki gwar z Przedsionka przycichł,
krasnolud podjął: – Mam tu dla was sakiewkę od Dolgthrasira
z nieoszlifowanymi drogocennymi kamieniami i drugą, pustą.
Weźcie je sobie, pierwsza jest wasza, do drugiej po drodze
zabierzcie popiół z jakiegoś ogniska. Tą drugą przekażecie
waszemu władcy, jako dowód, że wampir zginął. Jest umowa?
Willehad przełknął ciężko ślinę. Uczciwość walczyła w nim
z chciwością, a ciężki mieszek pełny, nawet nie oszlifowanych,
diamentów to spory majątek. Jednak służba... Rozejrzał się po
skalnej półce:
- Tak nie można, mości krasnoludzie... – zaczął i przerwał
napotykając wzrok stojącego w Bramie starego krasnoluda,
który zdawał się go przeszywać na wskroś. Dopadło go
zniechęcenie. Przecież tak naprawdę to miał dość tej roboty, to
nie było to o czym marzył – uganianie się za jakimiś wampirami
i pilnowanie porządku. Podjął decyzję: - ...ale i tak miałem
odejść ze straży. To nie jest to co chciałbym robić i nigdy tego
nie lubiłem.
Agnar podrapał się w brodę. Nie spodziewał się aż takiej
szczerości człowieka wobec krasnoluda.
- Tak naprawdę, Agnarze – kontynuował sierżant. – To w głębi
duszy jestem poetą, romantykiem. Cała ta walka, ściganie
przestępców, wojskowy porządek mierzi mnie i przytłacza. Po
prostu duszę się pod tymi epoletami oficera... Dzięki tej
sakiewce, będę mógł zacząć robić to co lubię i być jednocześnie
niezależnym. Chętnie zgodzę się na wasz układ.
Krasnolud, zakłopotany, podrapał się po głowie i z oporami
sięgnął po mieszek z klejnotami. Czuł dziwną niechęć do
oddania temu człowiekowi tych kosztowności. Nie miał nic
przeciwko Willehadowi, ale coś w środku mówiło mu, że to
niesprawiedliwe. Oto ten ludź ma dostać za nic tyle diamentów!
A on, Agnar, wnuk Dolgthrasira, jego prawa ręka, na każdy taki
diament musiał ciężko zapracować. To niesprawiedliwe!
Przemógł się w końcu i rzucił sakiewkę Willehadowi ciężko
wzdychając.
- Dziwnie się czuję... – powiedział cicho. – Taki nieswój...
- Ze mną też jest coś nie tak... – pokręcił głowa sierżant. –
Czuję też wewnętrzny spokój, jakbym znalazł w końcu swoją
drogę. Żegnaj, krasnoludzie. Drużyna do mnie!
Agnar patrzył przez chwilę jak patrol straży schodzi po
Stopniach. Patrzył tak na Willehada dopóki ten nie zniknął za
Dziobem. Patrzył na niego z zazdrością. Oto człowiek, który
w końcu odnalazł siebie i zaczyna robić to co lubi i chce robić.
Pewnie zdobędzie sławę i poważanie. A on, Agnar? Zawsze
będzie w cieniu dziadka. To niesprawiedliwe! Gdzie jest sława,
gdzie bogactwo!?
- Czy teraz, ziomku – jego rozmyślania przerwał stary
krasnolud – zaprowadzisz mnie do Baugiego?
- Tak, ojcze – westchnął Agnar. Ruszyli przez kolorowy
i gwarny tłum kupców. Agnarowi nie dawała spokoju myśl, że
jego obecne życie nie jest tym, czym powinno być. Nie ma
w nim przepychu i uwielbienia tłumów. Za mało jest w nim
szacunku dla takiego krasnoluda jak on! Nie chciał władzy,
chciał tylko poważania i sławy, a to, z racji piastowanej przez
niego funkcji, należało mu się jak nic!
Weszli do korytarza prowadzącego z Przedsionka do
właściwego Hamdirholm, mijając jednego z krasnoludzkich
górników obnoszącego się z pięknym, ciężkim i złotym
łańcuchem.
Agnar zadrżał. Ten łańcuch! Jak nazywał się ten krasnolud...
Bjarni! Bjarni otrzymał go od Dolgthrasira, za odkrycie bogatej
żyły złota! Nikt jednak nie wspomniał, że to Agnar wskazał
górnikom w którym miejscu mają zacząć kuć nową sztolnię.
„To mój łańcuch!” – Agnar zacisnął pięści. – „To mój łańcuch
i przynależna mi chwała! Trzeba zrobić z tym porządek!”
- Baugi! – zakrzyknął Agnar widząc prawnuka Dolgthrasira
rozmawiającego z kronikarzem Hreiem. – Dobrze, że cię
znalazłem! Ten szacowny ojciec – tu wskazał na drobiącego za
nim staruszka – szuka Dolgthrasira.
Baugi i kronikarz skłonili się przed dostojeństwem brody
starego krasnoluda.
- Niestety nie wiem, gdzie on może być – młodszy krasnolud
rozłożył bezradnie ręce.
- Pradziadek robi inspekcję korytarzy – wtrącił Hrei. – Tam
musicie go szukać.
Stary krasnolud chrząknął:
- Nie chciałbym nadużywać waszej gościnności i marnować
waszego czasu... Czy ktoś mógłby mnie do niego zaprowadzić?
Mam do niego dość poważną sprawę.
- Służę swoją pomocą – ponownie ukłonił się Baugi. – Później
dokończymy rozmowę – powiedział do Hreia. – Chodźmy!
Zostawili Hreia i Agnara, a sami ruszyli w głąb kopalni. Minęli
poziom mieszkalny i zeszli na dół do magazynów i skarbca
Hamdirholmu. Szli powoli z racji wieku starego krasnoluda, jak
i tłoku jaki panował na tym poziomie. Wszędzie, pod bacznym
okiem krasnoludów strzegących rodowych skarbców, kręcili się
Hamdirholmczycy dźwigający wszelkiego rodzaju dobra.
- Widzę, chłopcze, że coś cię trapi? – zagaił rozmowę starzec.
- Ano tak, ojcze – westchnął Baugi.
- Sprawy sercowe?
Baugi zatrzymał się zaskoczony:
- Skąd wiesz...?
Stary krasnolud uśmiechnął się, choć dało się to tylko
zauważyć po zmianie kształtu obfitej brody i wąsów.
- W twoim wieku tylko takie problemy szczerze zaprzątają
głowę.
- Tak, masz rację. Niczego mi nie brak. Mam sławę i bogactwo
jakie zdobyłem w dolinach. Mam cudowną rodzinę, a dzięki niej
odpowiednią pozycję w kopalni. Mam gdzie spać i co jeść.
A jednocześnie czuję niedostatek, brak... trudno powiedzieć
czego. Drugiej osoby? Kogoś kogo można kochać ze
wzajemnością? Marzę... – młody krasnolud przerwał zagryzając
wargę. Co go podkusiło? To nie w jego stylu paplanie, jak stara
baba, obcym o swoich problemach.
- Marzysz? – natarczywie spytał starzec. Baugi nagle spojrzał
w oczy swego towarzysza i ujrzał bezmiar i potęgę jego myśli.
Nagle zapragnął powiedzieć wszystko co leżało mu tak długo na
sercu.
- Wiesz, ojcze. Byłem ożeniony z elfią kobietą...
- Ach, to o tobie rozprawia cała dolina! – Przerwał mu starzec.
– Mów! – machnął ręką. Minęli Wychodek i krętymi schodami
zaczęli schodzić do sztolni. Już teraz było można usłyszeć suchy
stukot kilofów i oskardów.
- Tak, z elfią kobietą. Bardzo kochaliśmy się i było to uczucie
wsparte naszą odmiennością jak i tym, że zawsze przynajmniej
jedno z nas mieszkało we wrogim dla siebie środowisku. Bo
prawda jest taka, że im bardziej odmiennym jest partner, tym
głębsze uczucie. Kochamy go za to jakim jest naprawdę, a nie
za to jakim go sobie wymarzyliśmy, rozumiesz?
Stary krasnolud kiwnął głową. Zeszli na najniższy poziom
kopalni i na chwilę zmuszeni byli przerwać swoją rozmowę
z racji stukotu górniczych narzędzi i turkotu taczek
z pokruszoną skałą w kółko kursujących wąskim korytarzem.
Kiedy wyminęli sztolnie, zatrzymali się na krótki odpoczynek
przed bogato zdobionym portykiem prowadzącym do
Bezpańskich Lochów.
Starzec posilał się powoli jedząc owczy ser przegryzany
ciemnym chlebem i zapijany zwykłą wodą. Robił to
z namaszczeniem charakterystycznym starszym, którzy
niejedno już przeżyli. Żując twardy chleb stary krasnolud ze
skupieniem przyjrzał się ostatniemu kawałkowi sera.
Potrząsając nim powiedział:
- Musimy go opatentować, żeby nam nikt nie podebrał
receptury tego... hmm... jak go nazwać? Oscypka? Tak!
Oscypek to dobra nazwa! – i z lubością włożył ser do ust.
Przeżuł go dokładnie i połknął. Zapił wodą, zmoczył szmatkę
i dokładnie wytarł swoją długą i siwą brodę. Cmokając i dłubiąc
w zębach spytał cierpliwie czekającego Baugiego:
- Mówiłeś coś... (cmok!) ... o miłości.
- A tak ojcze – westchnął ciężko Baugi i zaczął grzebać butem
w żwirze zalegającym posadzkę. – Mówiłem o miłości do tej...
jak jej tam...
- Nhe hudawaj, he nhe phamiętah hej imhenia – stary
krasnolud dłubał w zębach. – Psia krwia! Gdyby nie dziury
w zębach to bym się nawet najadł! – wyciągnął spory kawałek
chleba i odrzucił go na posadzkę. – Ale mów. Nie wierzę, ze nie
pamiętasz jej imienia. Nie, gdy w taki sposób mówisz o uczuciu
do niej.
Młody krasnolud uśmiechnął się smutno:
- Pamiętam, pamiętam, ale chciałbym zapomnieć. Zapomnieć
nie dlatego, że jej nie kocham... kochałem, ale dlatego, żeby
nie cierpieć, żeby nie myśleć o tych wspaniałych chwilach jakie
spędziliśmy razem i o jeszcze wspanialszych jakie mogły być
naszym udziałem w przyszłości.
- Więc jak miała na imię?
- Arien – szybko odpowiedział Baugi jakby chciał to mieć za
sobą. – I była piękną kobietą.
- Nie tęsknisz za nią?
- Nie... – zaczął młody krasnolud kręcąc przecząco głową.
Machnął jednak ręką i zduszonym głosem wyrzucił – Bardzo...
Za nią... i za tymi jej otwartymi przestrzeniami.
Starzec zachichotał cicho. Baugi spojrzał na niego zdziwiony.
- Co w tym śmiesznego?! – obruszył się.
Jego sędziwy towarzysz otarł łzy z oczu:
- Bo wy młodzi zawsze potraficie komplikować sobie życie.
Rozumiem, że odeszła, tak? Odeszła, bo tęskniła za otwartym
przestrzeniami, tak? Zrozumiałe, jak to elfy... Ty z kolei czujesz
się bardzo mocno związany z Hamdirholmem. Pewnie na tyle
mocno, że nie miałeś dla niej za dużo czasu, ani nie zgodziłeś
się z nią odjechać. Eh, kobiety same w sobie są nieznośne,
a kobiety – elfy to już podwójnie! Rozwiązanie tego problemu
jest proste! Macie u podnóża Tysiąca Stopni swój posterunek?
Niech cię Pradziadek tam obsadzi – będziesz nim dowodził...
- Ale tu jestem bardzo potrzebny! – zaoponował Baugi.
- Ty? Tu potrzebny? Przecież niedawno wróciłeś z dolin i jak
do tej pory Pradziadek dawał sobie świetnie radę bez ciebie. Po
prostu boisz się zmian, chłopcze. Z drugiej jednak strony
bardzo ją kochasz. I to cię męczy, rozrywa wpół, szarpie... Tak,
tak... Rozstania są jak małe śmierci. Po każdym z nich umiera
cząstka nas. Czasami udaje się nam załatać powstałą dziurę
kawałkiem nowego siebie, czasami nie. Tak czy siak, rozstania
zmieniają nas, w większym czy mniejszym stopniu.
- Nie boję się zmian – mruknął Baugi. – ani tym bardziej
śmierci, a zwłaszcza małej, jak nazywasz rozstanie.
Starzec zachichotał i wyciągnął z fałd swego płaszcza starą,
wysłużoną fajkę. Nabijając ją mówił:
- Eh, młodość. W pewnym wieku zrozumiesz, że strach przed
śmiercią, czy też jego brak nie zmienia faktu, że umrzesz. Jeśli
nie boisz się zmian, to czemu nie ruszysz za tą... no...
- Arien.
- ...właśnie, Arien, i nie spróbujecie dojść do porozumienia?
Możesz też siedzieć w Hamdirholmie i pozwolić by tęsknota
powoli cię zabijała. Coś ci powiem – jeśli krasnolud zakochał się
w elficy ze wzajemnością, to nie jest zwykłe uczucie, to coś
potężnego, ponadczasowego, ba! ponadświatowego!
- To znaczy?
- To znaczy, że waszym uczuciem nie kierujecie już wy, ale
siły stojące nad wami. Teraz ruszajmy, bo nigdy nie dotrzemy
do Dolgthrasira.
Baugi pomógł wstać starszemu od siebie krasnoludowi, a po
jego twarzy błąkał się nieśmiały uśmieszek.
***
- ...i żądam natychmiastowego ukarania wampira Colemana!
Albo usunięcia go z kopalni! – kończył swą perorę Jałowczyk.
Hrei zdawał się w ogóle nie słuchać tego co mówił człowiek,
tylko tępo wpatrywał się w chudy, wskazujący palec inżyniera,
który w tym przypadku służył jego właścicielowi jako batuta
nadająca rytm wypowiadanym słowom.
- Już? – westchnął kronikarz.
- Już! I co zamierzacie z tym fantem zrobić? – człowiek wziął
się pod boki i wyczekująco wychylił się do przodu złowrogo
górując nad krasnoludem.
- Nic – odparł Hrei i błyskawicznie pacnął Jałowczyka w czoło
– Komar – powiedział pokazując zabitego owada.
Inżynier poczerwieniał na twarzy, sapnął i wyrzucił z siebie
potok niezrozumiałych słów. Hrei odsunął się od silnie
gestykulującego Jałowczyka i zmarszczył brwi próbując wyłapać
sens wypowiedzi swego rozmówcy. W końcu zrozumiał w czym
rzecz.
- Taaak?! Nie będziesz tu nas szantażował! Mam po dziurki
w nosie twojego hotelu, zasrany architektoniczny artysto! Jak ci
się nie podoba to fora ze dwora!
- Cooo!? – Jałowczyk, już teraz fioletowy na twarzy,
spazmatycznie zaciskał pięści. – Jak się do mnie odzywasz, ty...,
ty... pniaczku!
Krasnolud już otworzył usta żeby odpowiedzieć butnemu
inżynierowi, gdy nagle wypuścił z siebie powietrze, przyklapł
trochę i zaczął grzebać przy pasku spodni.
- Co robisz? – zmarszczył brwi zbity z tropu Jałowczyk.
- To co Coleman! – portki zsunęły się krasnoludowi do kostek,
a on sam wypiął w stronę człowieka owłosiony tyłek i stękając
dodał: - Sram na ciebie!
Tym razem Jałowczyk zbladł, zawrócił się na pięcie i bez słowa
odszedł do Przedsionka, mamrocząc coś pod nosem.
- Co robisz? – ponownie usłyszał kronikarz.
- Sram na Jałowczyka! – rzucił przez zęby.
- Ale jego już tu nie ma.
Hrei wyprostował się i obejrzał przez ramię. Faktycznie, siwa
czupryna inżyniera, górująca nad krasnoludzkimi głowami,
niknęła właśnie w korytarzu prowadzącym do Przedsionka. Za
to przed nim stał krasnolud Lodbrok.
- I ch... cholera z nim...- mruknął kronikarz zapinając
spodnie. – Co potrzeba, Lodbroku? – zwrócił się do
zagadującego go krasnoluda.
- Przychodzę z tym do ciebie, bo nie mogłem znaleźć ani
Pradziadka, ani Baugiego. Chciałem zgłosić kra...khm...
zaginięcie mojego hełmu, co go zdobyłem na jednej z wypraw.
- Eh, pewnie jakiś dzieciak wziął do zabawy... – machnął ręką
Hrei.
- Tu chodzi o złoty hełm, jaki z Agnarem zdobyliśmy na
wyprawie na Równiny.
Hrei gwizdnął. Kiedy chodziło o złoto, i to w aspekcie
kradzieży, kończyły się żarty. Przyłapany na kradzieży krasnolud
najczęściej, czasami nawet bez sądu, żegnał się z życiem.
- Dlaczego jak coś się dzieje poważnego, to zawsze trafia na
mnie? – mruknął kronikarz, a głośniej zapytał: - Opowiedz mi
o tym hełmie coś więcej.
***
Bezpańskie Lochy, sieć jaskiń, korytarzy i podziemnych sal,
wijących się pod górą Hamdirberg, były areną odwiecznych walk
między klanem Sorlich, a Synami Hamdira. Właściwie każda
komnata, czy jaskinia mogłaby opowiedzieć o jakimś starciu,
ucieczce, czy pogoni. Ale tylko jedna mogła opowiedzieć rzecz
niezwykłą.
Była to mała salka, leżąca w centrum całego podziemnego
kompleksu. Niczym nie odróżniała się od dziesiątek jej
podobnych, no chyba, że za wyróżnik wziąć wijący się jak żmija
skalna korytarz, który do niej prowadził. I przy tym właśnie
korytarzu zatrzymali się na odpoczynek Baugi i staruszek.
Młodszy krasnolud usiadł na podłodze i z bezradnością
pokręcił głową:
- Naprawdę nie wiem, gdzie może być Pradziadek. Zeszliśmy
całe Bezpańskie Lochy uznawane przez nas za nasz rewir. Dalej
nie śmiałbym się zapuszczać, i tak rozejm z Tyrfingiem jest dość
kruchy.
Stary krasnolud przez chwilkę kiwał w zadumie głową.
- Tyrfing jest dalej wodzem Sorlich? – zmarszczył brwi
intensywnie nad czymś się zastanawiając.
- Tak.
Staruszek nie czekał nawet na odpowiedź, tylko bacznie
rozglądał się po głównym korytarzu. Trochę dłużej skupił się na
mrocznym wejściu do korytarzyka, przy którym odpoczywał
Baugi, by zdecydowanym krokiem wejść w czarną otchłań.
Baugi poderwał się i idąc za starym krasnoludem przyświecał
mu pochodnią. Wąskie, wykute w skale przejście, wiło się
kilkoma ostrymi zakrętami.
Idący przodem krasnolud zatrzymał się nagle i śpieszący za
nim Baugi wpadł mu na plecy. Staruszek nakazał ciszę
i pozostanie na miejscu, a sam wszedł w kolejny zakręt, niknąc
z oczu młodszemu kompanowi. Po chwili wrócił:
- Zostaw tu pochodnię.
Baugi zrobił jak mu kazano. Po omacku przeszli parę ostrych
zakrętów i dopiero teraz Baugi usłyszał odgłosy swobodnej
rozmowy. Jednocześnie w drugim końcu korytarza zobaczył
pomarańczową poświatę, a w powietrzu wyczuł fajkowy dym. Po
chwili znaleźli się w jasno oświetlonej niewielkiej salce. Nie
widział źródła światła zza pleców swego przewodnika, ale za to
głosy wydały mu się znajome.
- Dalej potajemnie spotykacie się na hnefataftl?! – głos
starego krasnoluda zagrzmiał jak lawina. Baugi wyszedł w sam
raz zza jego pleców, by zobaczyć jak dwóch, ćmiących fajeczkę
graczy podskakuje zaskoczonych. Baugi też nie potrafił ukryć
zaskoczenia.
W tajemniczej salce, w samym środku Bezpańskich Lochów,
na cotygodniową partyjkę hnefataftl i ćmieniu fajeczek
spotykało się dwóch najbardziej zawziętych wrogów pod
Hamdirbergiem.
- Baugi! – krzyknął Pradziadek Dolgthrasir.
- Idrottir! – zawtórował mu Tyrfing.
***
Hrei nerwowo krążył po swojej komnacie. Sytuacja w kopalni
stawała się coraz bardziej napięta. Ledwo parę godzin temu
miał do czynienia z pojedynczym zaginięciem wielce
wartościowego przedmiotu, gdy teraz stało przed nim trzech
wściekłych krasnoludów, którym również zginęły kosztowności.
Kronikarz zatrzymał się i wskazał na jednego z krasnoludów:
- Olwirze! Co tobie zginęło?
- W sumie nie mi, tylko żonie. Zginęła wysadzana rubinami
kolia, co to uzyskałem ją na Równinach.
- Dobrze, Sprakki!
Zniewieściały krasnolud, przynoszący wstyd całemu
Hamdirholmowi partner życiowy Nida, brata Baugiego, ukrył
twarz w dłoniach i rzewnie zapłakał:
- Pierścieeeeeń z diameeeentem! Prezent od Nidaaaa!
- Uspokój się – Hrei z niesmakiem patrzył na płaczącego
krasnoluda. – Grimbur?
- A mi zginęła złota laska pasterska, co to ją Agnar
z pastorału przerobił...
Hrei przerwał mu uniesieniem dłoni. Szarpiąc brodę zaczął
intensywnie myśleć – w jego umyśle zaświeciła się alarmowa
pochodnia, znak, że znajduje się blisko rozwiązania całej
zagadki. Czuł, że ociera się o tajemnicę tych wszystkich
zaginięć, gdy przerwał mu histeryczny krzyk Sprakkiego.
- Żądam przeszukania całej kopalni! – młody krasnolud tupiąc
krzyczał piskliwie. – Trzeba zamknąć Bramę i wszystko
sprawdzić! Ja chcę swój pierścieeeeeeeń! – znowu zaczął
płakać.
- Hm, to byłby słuszny krok – zgodził ze Sprakkim Olwir. –
Potencjalny sprawca wciąż może być w kopalni.
- Skąd taka myśl? – spytał się Hrei.
- Skoro złodziej okrada nas dopiero od kilku godzin,
a jednocześnie wie co grozi za kradzież, to nie będzie ryzykował
dla zaledwie kilku przedmiotów... Przynajmniej ja bym nie
ryzykował...
Pozostałe krasnoludy spojrzały na Olwira z nienawiścią.
- Chłopaki... No co wy... Myślicie, że ja...- zaczął się cofać,
pod naporem złowrogich spojrzeń. Nic tak bardziej nie mogło
zirytować krasnoluda jak kradzież jego złota i kosztowności.
- Dość! – huknął kronikarz. – Wy trzej, jako głowni
zainteresowani, powołani zostajecie do komisji, która przeszuka
cały Hamdirholm! Zaczniecie od swoich komnat! – krasnoludy
spojrzały na niego z wyrzutem, a Grimbur już otworzył usta,
żeby coś powiedzieć.
- Bez dyskusji! Ja w tym czasie polecę barbarzyńcom
zamknąć Bramę i przeszukać cały Przedsionek! Do roboty!
Krasnoludy, nieufnie patrząc na siebie, opuściły komnatę
Hreia. Kronikarz westchnął ciężko, zdjął ze ściany ciężki
masywny klucz i ważąc go w ręku, myślał, że oto nadszedł ten
czas kiedy we własnej kopalni będzie zmuszony zamknąć swoją
komnatę.
Chwilę później przepychał się jednym z korytarzy do
Przedsionka.
- Skekkelu! – zawołał do sędziwego krasnoluda, który miał
brodę prawie tak samo długą jak Dolgthrasir. – Dobrze, że cię
spotkałem! Pradziadek jeszcze nie wrócił?
Skekkel pokręcił głową.
- Nie widziałem ani jego, ani Baugiego.
- Trudno, odznaczasz się tutaj najdłuższą brodą, a przez to
i nadzwyczajną mądrością, a ja właśnie potrzebuję twojej
pomocy w pewnej bardzo trudnej sprawie. Chodźmy do
Przedsionka, po drodze o wszystkim ci opowiem.
Hrei w sam raz skończył swą opowieść, gdy znaleźli się przy
Bramie.
- Zamknąć kopalnię! – natychmiast wydał rozkaz. Dwaj
barbarzyńcy spojrzeli na siebie, wzruszyli tylko ramionami
i wykonali polecenie.
Potężne wrota bezszelestnie odcinały kopalnię od
zewnętrznego świata. W miarę jak w ogromnej pieczarze
Przedsionka zwanej też Ustami Hamdira, robiło się coraz
ciemniej, gwar handlujących kupców z całego świata również
przycichał.
W końcu Brama zamknęła się z potężnym łomotem.
Krasnoludy jęknęły – na palcach jednej ręki można było policzyć
sytuacje wymagające zamknięcia Bramy w ciągu dnia, zanim
zacznie się zima. Hamdirholmczycy i ich krasnoludzcy
pobratymcy wiedzieli, że wydarzyło się coś bardzo ważnego.
Ludzcy kupcy, którzy o obyczajach Hamdirholmu nie wiedzieli
nic, ale czuli rosnące w powietrzu napięcie, trwożliwie ze sobą
rozmawiali. Zaraz mrok rozświetliły pochodnie, lampy i kaganki,
dołożono drewna i węgla do płonących w głębi pieczary ognisk.
Zrobiło się jaśniej i gwar zaczął znowu narastać.
Erp, dowódca straży Hamdirholmu, na rozkaz Skekkela zadął
w róg. W jaskini zapadła cisza.
Hrei wskoczył na jedną z beczek:
- Nie będę owijał w bawełnę – zaczął. – W ciągu ostatnich
kilku godzin moim ziomkom zginęło parę cennych rzeczy!
Z tego co podejrzewamy, to złodziej jeszcze nie opuścił kopalni,
więc zarządził przeszukanie całego Hamdirholm!
Zebrani w Ustach Hamdira zaczęli ze sobą gorączkowo
rozmawiać.
- Cisza! – huknął Jaro, przywódca brabarzyńców.
- My, krasnoludy – podjął Hrei – bardzo poważnie traktujemy
kradzież swego mienia. I to w dodatku, kradzież z naszych
domostw. Nasze prawo przewiduje dla takiego złodzieja tylko
jedną karę – śmierć! Pozostańcie więc tam gdzie jesteście, nie
przemieszczajcie się i spokojnie czekajcie aż Skekkel, ja, bądź
Erp nie przeszukamy was i waszych bagaży. Niech nikt nie
wykonuję gwałtownych ruchów, nie biega, nie krzyczy –
jesteśmy wystarczająco rozsierdzeni złodziejem wśród nas, by
wszelki opór, czy próby ucieczki karać bez litości. Nawet jeśli
później ten ktoś okaże się niewinny.
Hrei zeskoczył z beczki, a zebrany tłum zaszumiał. Wszyscy
jednak pozostali na swoich miejscach. Erp i Skekkel
w towarzystwie barbarzyńców zabrali się za dokładne
przetrząsanie sali i zebranych w niej kupców. Kolejnymi
sprawdzającymi byli Hrei wraz z Jarem i Waleczniakiem. Grupy
wmieszały się w zaskoczony tłum.
***
- Cała ta nasza wojna jest całkowicie pozbawiona sensu –
tłumaczył się Tyrfing gestykulując dymiącą fajką. – Nie możemy
jednak jej zaprzestać, bo jest już naszą tradycją – nienawiścią
przekazywaną z pokolenia na pokolenie, prawda Dolgthrasirze?
Pradziadek kiwnął parę razy głową i ciężko westchnął:
- I ja mam dosyć tych podchodów i starć w lochach. Mam
dość przelewania, było, nie było, braterskiej krwi. Teraz mamy
na szczęście rozejm, rozbudowujemy kopalnię, zwiększyliśmy
wpływy z handlu – to wszystko odwraca uwagę, przynajmniej
Hamdirholmczyków, od zwyczajowego ciągania się za kubraki
z Sorlimi. Co będzie później? Pewnie znowu zaczniemy ganiać
się z toporami pod Hamdirbergiem.
Baugi nie mógł uwierzyć własnym oczom i uszom. Jego
własny Pradziadek spokojnie palący fajkę z największym
wrogiem Hamdirholmu i do tego rozgrywający z nim właśnie
partyjkę hnefatftl?
- Pradziadku, jak możesz tak... tak bezczynnie siedzieć przy
naszym odwiecznym przeciwniku?
Dolgthrasir ponownie ciężko westchnął i odpowiedział
pytaniem na pytanie:
- A jak ty mogłeś ożenić się z elfem?
- To nie to samo – obruszył się Baugi.
- To samo, to samo. To jest to samo, co budowanie hotelu
w Przedsionku, to samo co wizyty martwiaków u nas. To jest
niczym innym jak wąpierz swobodnie łażący po naszej kopalni
i obsrywajacy ludzkich inżynierów... To są zmiany, chłopcze.
Ogromne zmiany jakie zaczęły się w Hamdirholm, ba, może
nawet na świecie!
Zapadła cisza, przerywana tylko pyknięciami fajek obu
wodzów. Idrottir pokiwał ze zrozumieniem głową:
- Masz rację, Dolgthrasirze. Zmiany zbliżają się ogromnymi
krokami, nieuchronne, czasami coś niszczące, innym razem
budujące. I ja też przyszedłem tu w dość nietypowej sprawie,
ale o tym w drodze powrotnej do Hamdirholm. Czuję, że zdrowo
namieszałem w twojej kopalni Dolgthrasirze. Ruszajmy!
***
- Panie Hreiu – zagadnął wódz barbarzyńców, gdy podchodzili
do następnej grupy kupców.
- Tak? – burknął kronikarz.
- My byśmy chcieli... no tego... – niemrawo zaczął Jaro
drapiąc się po bujnej czuprynie. – jak by to powiedzieć...
- Akademię barbarzyńców założyć! – próbował wspomóc
swego wodza Waleczniak i zaraz zasyczał z bólu, gdy pancerna
rękawica Jara wylądowała na jego szczęce.
Hrei stanął jak wryty.
- Że co? – zdziwił się.
- Chcielibyśmy odejść ze służby u was – wyrzucił z siebie
w końcu barbarzyńca. – Chcielibyśmy zająć się szeroko
zakrojoną akcją na rzecz edukacji wśród takich barbarzyńców
jak my.
- Tfak, tfak! – poparł swego wodza Waleczniak, pracowicie
rozcierając szybko narastającą opuchliznę.
Kronikarz przerzucał wzrok z jednego na drugiego. W końcu
skrzywił się i machnął ręką:
- Kocopoły prawicie!
- Kiedy to prawda! – zaperzył się Jaro. – Wszyscy mamy
wyższe wykształcenie i lata doświadczenia w fachu barbarzyńcy!
Nudzi już nam się to łażenie po świecie i barbarzenie! Czas
przekazać swą wiedzę następnemu pokoleniu!
- Ja tam władny nie jestem, by za służby was zwolnić –
przyjdzie Dolgthrasir, to się tym zajmie! Teraz do roboty,
obiboki! Gdzież to jest Agnar? Przydałby mi się... – przerwał
marszcząc czoło usilnie nad czymś myśląc.
- Kontynuować przeszukiwania! Mam coś pilnego do
załatwienia! – Hrei zniknął w tunelu prowadzącym do kopalni.
Będąc już w tunelu prowadzącym do trzewi Hamdirholmu,
wiedział, że coś jest nie tak. W miarę jak zbliżał się do wyjścia,
gwar w kopalni narastał. Wypadł z wąskiego przejścia i ujrzał
przed sobą rozwścieczony tłum, który skandował:
- Śmierć!
- Złodziej!
- Za Bramę z nim!
Kronikarz przepchnął się w sam środek całego zajścia i ujrzał
tam wymachującego pałką Agnara, który bronił się przed
agresywnym tłumem. Stryj Baugiego miał skrwawione czoło
i porwane ubranie. Ciężko dyszał odpędzając rozwścieczone
krasnoludy próbujące odebrać mu broń. Przypominał lwa
broniącego się przed stadem hien.
- Spokój! – huknął Hrei. – Co tu się dzieje!? – i zdzielił
kułakiem najbliższego skandującego krasnoluda. Ten przewrócił
się pod nogi Agnara. Tłum powoli uspokajał się.
- Mów! – kronikarz wskazał na Olwira. Olwir rzucił
nienawistne spojrzenie Agnarowi, wziął parę głębszych
oddechów i zaczął:
- Ten tu krasnolud okazał się złodziejem!
- Nie jestem złodziejem! – zaperzył się Agnar. – Te wszystkie
rzeczy są moje! To ja je zdobyłem bądź wykonałem, nie wy! To
moje rzeczy, jak i sława przynależna mi z ich posiadania! Wara
wam od nich! – pogroził tłumowi pałką.
Tłum zaczął znowu krzyczeć i napierać na samotnego
krasnoluda. Hrei próbował bezskutecznie uspokoić zebranych.
- Skekkel! – ktoś zakrzyknął w końcu. – Skekkel idzie! Cisza!
Gawiedź uspokoiła się robiąc przejście statecznemu
krasnoludowi o brodzie dorównującej długością Pradziadkowej.
Skekkel stanął przed jeszcze bardziej obszarpanym Agnarem.
- Agnarze! Czy przyznajesz się do kradzieży kolii Olwira,
pierścienia Sprakkiego, złotej laski Grimbura i hełmu Lodbroka?
- Te wszystkie rzeczy są moje! Sam je wykonałem, bądź sam
złupiłem! Nie przyznaję się do kradzieży – po prostu odebrałem
co moje! – tłum zaszemrał, ale ucichł widząc podniesioną dłoń
Skekkela:
- Dobrze, nie przyznajesz się więc. Lodbroku, jak wszedłeś
w posiadanie tego hełmu?
Lodbrok chrząknął:
- Khm... Byłem, na wyprawie z Agnarem i innymi...
Uzyskałem go podczas podziału łupów...
- Ale to ja zdarłem go z łba tego ludzkiego pomiotu! –
przerwał mu krzycząc Agnar.
- Tak, to prawda – przyznał mu racje Lodbrok. – Tylko, że
przed wyprawą zawarliśmy umowę w obliczu kronikarza
o równym podziale łupów. Mnie przypadł ten hełm i trochę
innych drobiazgów.
- Możesz przynieść tą umowę?
- Oczywiście – Lodbrok zniknął w tłumie.
- Olwirze, skąd masz kolię do której rości sobie prawo Agnar?
- Otrzymałem ją od niego samego za udział w jednej z jego
wypraw. Była to zapłata za zbrojną służbę u niego... Mam
odpowiednią umowę.
- Przynieś ją – polecił Skekkel, a Agnar wycedził przez zęby:
- Własnoręcznie pozyskałem złoto i diamenty do tej kolii
i własnoręcznie ją wykonałem, więc jest moja! A ty, Olwirze,
otrzymałeś zapłatę pod postacią łupów!
Olwir, który już był w tłumie wykonując polecenie Skekkela,
odwrócił się i krzyknął:
- Podczas tej wyprawy każdy uzyskiwał prawo własności do
tego co sam zrabował! To też jest zapisane w umowie, a umowa
poręczona przez Hreia!
Tłum zafalował z gniewu. Wedle słów poszkodowanych wina
Agnara była niezaprzeczalna. Wrócił Lodbrok z umową. Skekkel
przeczytał ją uważnie dwa razy i obwieścił:
- Jest tak jak mówił Lodbrok!
Tłum milczał. Nie było gorszej hańby niż krasnolud okradający
swój klan. Jeden z Synów Hamdira splunął pod nogi Agnara
i warknął:
- Przyniosłeś wstyd całemu Hamdirholmowi... Niech imię twe
będzie przeklęte na wieki!
Wrócił Olwir i wręczył swoją umowę Skekkelowi. Ten zagłębił
się w jej lekturę.
Skończył i uniósł do góry doklument:
- Ta umowa potwierdza również słowa Olwira! Nie potrzebuję
więcej dowodów na winę Agnara, niech jego imię będzie
przeklęte! Bracia, jaką karę ponosi ten, kto łakomi się na dobra
swych ziomków?
- Śmierć...
- Śmierć...
- Śmierć... – popłynął złowrogi szept.
- Tak jest, bracia! Śmierć poprzez wyrzucenie za Bramę!
Niniejszym, zgodnie z prawem Hamdirholmu skazuję tego tu
Agnara na...
- Powstrzymajcie się na moment druhowie! – z końca
korytarza dobiegł zebranych głos Dolgthrasira. – Są pewne
okoliczności łagodzące!
Tłum rozstąpił się przed Pradziadkiem, Idrottirem i Baugim.
- Dowody wyraźnie przemawiają przeciwko Agnarowi –
Skekkel zmarszczył brwi.
- Nie umniejszam twych umiejętności sądowniczych, bracie –
Pradziadek poklepał go po ramieniu. – Wszyscy znamy jednak
Agnara jako sumiennego i sprawiedliwego krasnoluda
i dziwnym, przynajmniej dla mnie, jest jego zachowanie. A dla
was?
Krasnoludy z niechęcią przyznały mu rację.
- Skąd więc ta nagła zmiana w tobie, Agnarze? – zapytał
winowajcę wprost Lodbrok.
Agnar wzruszył ramionami pogodzony ze swoim losem:
- Cokolwiek bym nie powiedział, Hamdirholm już
zdecydował...
- Pozwólcie – przerwał mu Dolgthrasir – że ja dam odpowiedź
za mego wnuka! Po pierwsze, to wyrok jeszcze nie zapadł –
Skekkel nie skończył go wygłaszać. Po drugie to chciałbym
przedstawić wam przyczynę całego zajścia – tu odsunął się na
bok odsłaniając stojącego za nim krasnoluda:
- Oto Idrottir!
Krasnoludy pootwierały z wrażenia zarośnięte buzie. Oto stał
przed nimi legendarny Idrottir, Pan Marzeń. Ostatni z wielkich
magów i filozofów krasnoludzkiego ludu. Mistrz pisania run
i najstarszy krasnolud na świecie. Żywa legenda.
Idrottir chrząknął:
- Znacie mnie pewnie wszyscy z opowieści i wiecie jakimi
mocami też dysponuję. Jedną z nich jest spełnianie, a raczej
przyczynianie się do spełnienia marzeń. Pewnie wielu z was
poczuło się dzisiaj nieswojo, zapragnęliście zmian w swoim
życiu...
- Faktycznie – podrapał się po głowie Coleman na
wspomnienie swej porannej przemiany w demona – trochę mnie
nawet emocje poniosły.
- Agnarze, przepraszam, że tak zbrodniczo wpłynąłem na
ciebie – ciągnął dalej Idrottir. - Znam cię z opowieści
Dolgthrasira i wiem, żeś prawym krasnoludem. Wierzę też, że
gdyby nie mój wpływ na ciebie, to nigdy byś nie dopuścił się tak
haniebnych występków. Moja to wina, wstawiam się więc za
tobą, Agnarze. Najpierw jednak powiedz publicznie, co ci na
sercu leży, odkryj swe marzenia, a pewien jestem, ze Skekkel
złagodzi swój wyrok.
Wszyscy spojrzeli na oskarżonego. Ten przygarbił się i opuścił
głowę:
- Zawsze żyłem w cieniu mego dziadka, Dolgthrasira, choć
jestem największym wojownikiem w Hamdirholmie. To na niego
spływają największe zaszczyty, a ja zawsze mam do wykonania
najgorszą robotę. Każde zwycięstwo nad Sorlimi to zasługa
przypisywana memu dziadkowi, choć to ja mam największą
liczbę ściętych łbów na koncie... – Agnar podniósł głowę
i spojrzał prosto w oczy Pradziadkowi – nie mam do ciebie o to
żadnego żalu, ojcze. Wiem, że jesteś jednym z największych
krasnoludów tego świata. I najmądrzejszym. Chciałbym...
Marzę po prostu o tym, byś czasem zauważył mnie, to co robię,
podziękował, wsparł dobrym słowem. Tylko tyle. Chcę tylko
należnej mi sławy... Tego co mi się po prostu należy...
Zebrane krasnoludy patrzyły jak oniemiałe na Agnara. Rzadko
zdarzało się, żeby krasnolud publicznie aż tak obnażał swe
uczucia. Dolgthrasir podszedł do Agnara i uściskał go:
- Wnuku... synu, nigdy cię nie chwaliłem i nigdy cię nie
ganiłem, bo jesteś ideałem krasnoluda i nie potrzebujesz ani
jednego, ani drugiego... Przynajmniej tak uważałem.
Przepraszam cię za wszystko, przepraszam za to do czego
doprowadziłem...
Skekkel chrząknął:
- Prawo jest prawem. Widzę w tym okoliczność łagodzącą i to
dość znaczącą, jednak nie zmywa to z Agnara zarzutu
złodziejstwa. Dokonał tego haniebnego czynu i musi ponieść
karę. Jesteś gotowy na wyrok, Agnarze?
Agnar powoli kiwnął głową. Dolgthrasir objął go ramieniem.
- Agnarze! Udowodniono ci poczwórną kradzież, za co
przewidywaną karą jest śmierć! Jednak, że zaistniały tu
sytuacje łagodzące, a za ciebie wstawiły się dwa najzacniejsze
krasnoludy na tym świecie, skazuję cię na wieczystą banicję!
Agnar przymknął powoli oczy. Zebrane krasnoludy smutno
pokiwały głowami.
- Wykonanie wyroku pozostawiam Dolgthrasirowi.
- Zezwalam Agnarowi na zamieszkanie u podnóża
Hamdirbergu, u stóp Tysiąca Stopni. Zezwalam mu na
wchodzenie na Tysiąc Stopni. Może swobodnie porozumiewać
się z Hamdirholmczykami, handlować z nimi i wyprawiać się
z nimi. Jednak zabraniam mu przekraczania progu Bramy pod
karą śmierci.
- Ja ze swej strony – podjął Idrottir – chcę wykupić od Olwira,
Sprakkiego, Grimbura i Lodbroka skarby, które Agnar uważa za
swoje i przekazać mu je w prezencie. To moje
zadośćuczynienie, za wprowadzenie tego okropnego
zamieszania.
Tłum zakrzyknął radośnie. Idrottir podniósł rękę – zebrani
ucichli.
- Przybyłem tu jednak w innej ważnej sprawie. I chciałbym
wykorzystać to, że jesteście tu wszyscy zebrani! Od kilku lat
poszukuję pewnego filozofa, krasnoludzkiego filozofa. Filozofa
w którym widzę swego zastępcę! Jego ślad zaprowadził mnie aż
do tej kopalni. Czy jest pośród was autor „Pielgrzymki do celu”
i „Opowieści bez końca”? – Idrottir z nadzieją patrzył na
krasnoludy.
Nikt się nie odezwał.
- Jestem pewien, że to ktoś z Hamdirholmczyków! – zachęcał.
– Nie wstydzić się! Czeka was sława, ba, może nawet
przerośnie moją!
Krasnoludy rozglądały się po sobie. Nikt jednak nie zgłosił się.
Idrottir zmarkotniał:
- Jednak się myliłem... To nieprawdopodobne... On musi
pochodzić z Hamdirholm.
- Można się rozejść – obwieścił Dolgthrasir. Krasnoludy wróciły
do swoich obowiązków. W korytarzu pozostał tylko Agnar,
Idrottir i Pradziadek.
- Przepraszam, synu – mruknął Dolgthrasir.
Agnar uśmiechnął się smutnie i wzruszył ramionami:
- Stało się, dziadku... Kiedy mam opuścić kopalnię?
- Jutro, Agnarze. Dzisiaj będziesz moim gościem.
- I ja ruszę jutro – z ciężkim westchnieniem obwieścił Idrottir.
– Taka długa droga i... i nic.
***
Karczma huczała od gwaru zebranych gości. Chudy jak
szczapa i blady jak mąka szynkarz uwijał się między ławami.
I choć właściwie poruszał się biegiem między stolikami, to jego
czoła nie zrosiła żadna kropla potu. Stali bywalcy podśmiewali
się z niego, że któreś z jego rodziców musiało być martwiakiem,
bo nie możliwe jest żeby karczmarz był tak niewiarygodnie
chudy, blady i w ogóle się nie pocił.
Szynkarz wracał właśnie za kontuar, gdy zatrzymał go jeden
z klientów.
- To co zawsze, Borgu.- powiedział krasnolud wyjmując fajkę
z ust.
- Tak jest, panie Lofarze – odparł usłużnie chudzielec i rzucił
krótkie spojrzenie na leżącą przed krasnoludem zamkniętą
księgę. „Opowieści bez końca. Tom XIV”, odczytał szybko tytuł,
zaraz go zapomniał i znikł za kontuarem. Po chwili wrócił
z dzbanem piwa.
Lofar wziął tęgi łyk, skrzywił się i mruknął:
- Daleko mu do hamdirholmskiego... – strzyknął przez zęby
śliną na podłogę, otworzył księgę i zaczął pisać.
***
Dolgthrasir i wąpierz stali na półce przed Bramą i patrzyli za
odchodzącymi. Pradziadek z żalem, a Coleman z satysfakcją.
Właśnie do Dziobu dotarł Jałowczyk i Kiwaczek. Pierwszy
z nich odwrócił się i pogroził kopalni. Coleman zaśmiał się cicho
i zatarł ręce.
- Dopiąłeś w końcu swego – Pradziadek przenikliwie patrzył
na wąpierza. – Masz z głowy gwardzistów króla Morcara
i Jałowczyka. My za to mamy gigantyczną dziurę w ścianie
z zaczątkiem jakiejś paskudnej ludzkiej budowli.
- Oh, poradzimy sobie – beztrosko rzucił Coleman. – Nie
gniewasz się, że przeze mnie odszedł Jałowczyk?
- Zawsze uważałem – wzruszył ramionami Dolgthrasir – że
ludzkie budownictwo jest do dupy. Albo budują za szybko
i partaczą, albo powoli i gówno im z tego wychodzi.
Inżynierowie znikli za skalnym załomem. Teraz do dziobu
dotarła futrzana masa najeżona po zęby wszelaką bronią. Byli
to barbarzyńcy żywo dyskutujący o akademii barbarzyństwa.
- O, jeden spadł... – wskazał na szybujące w dół ciało
w niedźwiedzim futrze.
- Kłócą się o kształt tej ich akademii – warknął Pradziadek. –
Nie idzie z nimi wytrzymać tak są rozochoceni tym pomysłem.
Trza było ich zwolnić ze służby, bo i tak ją sobie odpuszczali.
Barbarzyńcy skryli się za Dziobem.
Idące za nimi trzy krasnoludy zatrzymały się, żeby ostatni raz
spojrzeć na Usta Hamdira.
- Bywaj Idrottirze – pomachał im Dolgthrasir cicho mówiąc do
siebie. – Bywaj Agnarze, przynajmniej ty będziesz dość blisko.
Bywaj, a może żegnaj Baugi... Może znajdziesz swoją miłość
i szczęście...
- Powiem szczerze, że zaskoczyła mnie decyzja Baugiego –
przyznał się zamyślony i wpatrzony w dal wąpierz. – Ruszyć
miedzy elfy w poszukiwaniu elfiej żony, zostawić to wszystko,
dla jakiejś kobiety...
- Mnie nie zaskoczyła – burknął Pradziadek. „Ciekawe, czy
jeszcze go zobaczę” – pomyślał, a głośno rzucił:
- Zmiany, Colemanie, zmiany.
Stali tak wpatrzeni w znikające na Tysiącu Stopni postaci. Zza
dziobu wychynęła karawana – długi łańcuch mułów poganiany
przez ludzi.
- O! – ucieszył się wąpierz. – Jadą moje ciuszki!
Dolgthrasir przyjrzał się prowadzącemu karawanę mężczyźnie
o trochę zniewieściałych ruchach.
- Przecież to Borut od damskich fatałaszków...
Coleman chrząknął:
- Handluję z nim trochę... Właściwie to dopiero zaczynam...
mam dobrego klienta w... Kitaju? Tak, w Kitaju...
Pradziadek pokręcił z niedowierzaniem głową i schronił się
w cieniu Ust Hamdira, bo wstające słońce ostro zaczynało już
przygrzewać.
- To nie jest tak jak myślisz... – trajkotał Coleman. – Ten
kupiec z Kitaju, to mój stary znajomy... I on zbiera takie
egzotyczne, damskie ciuchy... wiesz, kolekcjoner... a ja się na
tym świetnie znam...
W cień Bramy wkicał różowy królik. Stanął słupka, zastrzygł
słuchami i zdawał się rozglądać, szukając kogoś lub czegoś.
Dojrzał wciąż gadającego Colemana, pokiwał radośnie
różowiutkim omykiem i odważnie pomknął za wąpierzem.
Harna
Erp, gdy tylko ujrzał tą całą zbieraninę ludzi i nieludzi przy
Bramie, wiedział, że będą kłopoty. Chwiejący się dziadek
zdający się być pod wpływem środków odurzających, stojący
obok niego elf zawzięcie pracujący pilniczkiem nad swoim
paznokciami, to byli pierwsi jacy rzucili się przywódcy
hamdirholmskiej straży w oczy. Reszta była jeszcze bardziej
dziwna, zwłaszcza te cztery sztuki dzieciaków we włochatych
bamboszach, biegających dookoła dorosłych wydawała się co
najmniej... niepokojąca? „Tak, to dobre słowo, niepokojąca” -
pomyślał Erp. Chociaż kiedy przeniósł wzrok na potężnego
człowieka z ogromną brodą, to stwierdził, że ten gość jest
o wiele bardziej niepokojący. Właściwie to był niepokojąco
niepokojący. Kolejny z przybyszów, w porównaniu z resztą, był
całkiem normalny. I to również zaniepokoiło Erpa... Chociaż nie,
raczej zaintrygowało. Tak, próbował sobie wszystko w głowie
poukładać strażnik: tych dwóch wysokich – dziwni, te cztery
dzieciaki ganiające się wokół całej grupki – niepokojące, ten
szeroki w barach – niepokojąco niepokojący i ten ostatni –
intrygujący... Chwileczkę! Tam jeszcze ktoś stał! Ostatnia,
dziewiąta postać, niska i krępa wydała się być taka...
krasnoludowata? Całkiem jak...
- Gimli? – spytał sam siebie z niedowierzaniem strażnik. – Jak
Hamdira kocham! Toż to najprawdziwszy Gimli! – i rzucił się
przywitać dalekiego krewniaka.
- Dobrze cię widzieć zdrowym, Erpie! – Gimli odwzajemnił
mocarny uścisk przywódcy straży.
Erp odsunął kuzyna na długość ramion i przyjrzał mu się
dokładnie:
- Widzę, że i tobie niczego nie brakuje – jeszcze raz się
uściskali.
- A twoi towarzysze to kto? – strażnik Hamdirholmu
nieznacznie kiwnął głową w stronę wciąż stojących w Bramie
gości.
Gimli westchnął ciężko, ale uśmiechnął się zaraz:
- To wędrowna trupa sztukmistrzów. Jestem ich
ochroniarzem...
- Trupa sztukmistrzów, powiadasz – Erp chwile ciągał za swą
długą brodę. – A co oni potrafią?
- Ten elf to znany linoskoczek, a nazywają go Golasem, bo jak
wciśnie się w ten swój obcisły strój, to wygląda jakby nagi
biegał po tej cienkiej lince. Przy okazji, elf to elf, ale to koleś
z największymi jajami jakie żem widział na świecie...
Oczywiście sądząc po konturach przebijających spod tego jego
wdzianka.
- Ten wielki brodaty barbarzyńca, to Borostwór, siłacz
w naszej ekipie. I to niezły, naprawdę! Obok niego, ten
mniejszy ludź, to Paragon – żongler nad żonglerami. Następny
w kolejności, ten w tym dziwacznym kapeluszu, to Gandzialf,
spec od fajerwerków, ale nie wiem jakiej klasy. Jestem już
z nimi ładnych parę lat, ale jeszcze żem nie widział jego
popisów, taki cały czas naprany chodzi...
- A te dzieciaki w bamboszach, co latają dookoła nich? –
przerwał mu Erp wodząc wzrokiem za wirującymi nieustannie
wokół całej grupki małymi postaciami.
- To nie dzieci, to niziołki, względnie hobbity. Takie dziwaczne
stwory mniejsze niż ludzie, a wiekowe jak my. Teraz przypaliły
sobie fajkowego ziela i latają jak szalone... To jeszcze nic! Jak
se Gandzialf z nimi przyjara, to dopiero jest jazda!
- No i czym one się zajmują? – spytał Erp marszcząc brwi.
- Obcinają sakiewki oglądającym przedstawienie.
- A jak się nazywają? – strażnik sprawdził, czy swoją
sakiewkę ma jeszcze na miejscu.
- Dildo, Maverick, Peleryn Tłuk i Dziamdzia.
- Dość oryginalnie...
- Nieprawdaż?
Erp jeszcze raz dokładnie zlustrował całą ósemkę.
- No i co was do nas sprowadza? – ciężko westchnął.
Gimli przysunął się bliżej i czujnie rozglądając się szepnął:
- Musimy się ukryć.
- Przed kim? – drgnął zaskoczony przywódca strażników.
Gimli skrzywił się:
- Od kilku tygodni drepcze za nami sekta... sekta talkistów...,
czy jakoś tak? No i wyobraź sobie, oni wierzą w jakieś pisma
jakiegoś Talka. No i łażą za nami, łażą i mówią nam co mamy
robić.
- To znaczy? – nie za bardzo wszystko załapał Erp.
- No, mówią przykładowo, że mam się przyjaźnić z całą moją
ekipą, a najbardziej z tym elfem, z Golasem...
- Nie może być! Z elfem! – wykrzyknął zaskoczony
Hamdirholmczyk.
Gimli popatrzył na niego z uśmiechem politowania:
- Co ty mi tu... „Z elfem! Nie może być!” – przedrzeźniał Erpa.
– A wasz Baugi to co? Pies? Posuwał elficę, że jej tylko te
spiczaste uszy się wiwały, a potem to się jeszcze z nią ochajtał!
A ty mi tu wielkie gały robisz jak wspomnę o przyjaźni
z elfem... Golas zresztą nie jest taki zły... gdyby tylko jaja miał
mniejsze od moich to bym tą przyjaźń jeszcze przecierpiał,
a tak duma nie pozwala...
- Ty mi tu z Baugim nie wyjeżdżaj! – zaperzył się Erp. – On
już z elficą nie jest, a jej pośród nas też już nie ma! A ty sam
nie pamiętasz błędów młodości, hę? Jak żeś po pijaku wyciurlał
całe stado owiec, a temu baranowi to żeś chciał ustami...
- Stare czasy! – przerwał mu Gimli machając lekceważąco
ręką. – Pijany byłem i spragniony kobiety...
- I faceta chyba też...
- Starczy tych wspominek. Nic mi do Baugiego i jego elficy.
Nic też tobie do moich chuci. Talkiści siedzą nam na ogonie,
lada chwila się tu zjawią. Nie ukryjesz nas?
Erp chwilę szarpał brodę, patrząc na niestrudzenie biegające
niziołki.
- Dobra, póki co wmieszajcie się w kupców. Jest ich tu trochę
dzisiaj, tak że nie będziecie mieli z tym problemu. Dolgthrasir
podejmie potem decyzję co z wami zrobić.
Gimli uśmiechnął się szeroko i uściskał kuzyna. Wrócił do
swojej trupy i zaraz cała gromadka wmieszała się w rozgdakany
tłum kupców ze wszystkich stron świata. Tymczasem Erp posłał
jednego ze swoich krasnoludów po Pradziadka.
Czekając na Dolgthrasira, patrzył oparty o Bramę na górską
panoramę. Wysokie góry z pobielonymi wiecznym śniegiem
szczytami, zielone doliny poznaczone pazurami rzek i strumieni,
futro lasów okrywające stoki - wszystko to zalane letnim
słońcem.
Erp westchnął ciężko:
- Czy w tej kopalni nie może być spokoju?
***
Pradziadek siedział, za pustym teraz, biesiadnym stołem.
Przed nim stała opróżniona miska baraniego gulaszu. Mruczał
dłubiąc drzazgą w zębach:
- Ludno tu, a jednako pusto jakoś... Harmider dookoła, a i
spokój... gwarno, ale i cisza taka jakaś... – rozejrzał się po
głównej sali Hamdirholmu. Dookoła niego wrzała praca, no
może nie wrzała, ale spokojnie gotowała się. Dolgthrasir
z zadowoleniem zauważył, że nikt się nie kręci bez celu,
wszyscy raźnym krokiem podążają ku wyznaczonym zadaniom.
A to górnicy spieszyli do swych sztolni, a to złotnik z tobołkiem
pełnym swych drogocennych wyrobów przepychał się przez
stadko owiec i kóz pędzone właśnie na górskie hale.
Kawalerowie podszczypywali panny. Żony pocałunkami, bądź
ciosami rondli odprawiały swych mężów do pracy, a te stateczne
krasnoludy, które już nie musiały pracować grały w karty ćmiąc
fajeczki. – Jednym słowem, nuda... – westchnął Pradziadek. –
Jałowczyk obrażony zmył się, Arien wróciła do swoich, Baugi
powędrował za nią, Lofar wygnany, Agnar, syn mój, też...
Z Sorlimi spokój. – uśmiechnął się do siebie. – Po prostu
sielanka...
Sięgał właśnie po dzbanek piwa, gdy z trzewi Hamdirholmu
rozległ się przeraźliwy ryk.
- A, jest jeszcze wąpierz, psia jego jucha! – Pradziadek
opróżnił dzbanek jednym haustem. Cmoknął z zadowoleniem –
lepiej, znacznie lepiej. – Beknął trochę za głośno i rozejrzał się,
czy w okolicy nie ma jego małżonki, Prababci Yrsy. Dała by mu
w kość, gdyby dowiedziała się, że już od samego rana zaczyna
piwkowanie. Odetchnął z ulgą nie widząc nigdzie w pobliżu
niesamowicie rzucającej się w oczy żółtej chusty swej małżonki.
Zaraz jednak oklapł – w jego stronę zmierzał wąpierz. Coleman
był wyraźnie czymś poirytowany, gdyż dopiero teraz dopinał
ostatnie guziki swojej pięknej koszuli z żabotami, koronkami
i tylko sam bóg wampirów wie jeszcze z czym. Dość nietypowe
zachowanie jak na wampira, który bardzo mocno dbał o swój
wizerunek zewnętrzny. To jego dzisiejsze rozchełstanie można
by nawet uznać za oznakę poważnego niechlujstwa.
- Z tym psiajuchą też trzeba zrobić porządek – powiedział do
siebie krasnolud, a głośniej zakrzyknął – Hola, krwiopijco!
Cożeś taki wzburzony?
Coleman zauważył Pradziadka i zaraz skierował się do jego
stołu. Był wyraźnie rozdygotany emocjonalnie, a jego
przekrwione oczy głosiły całemu światu, że nie spędził zbyt
spokojnej nocy.
- Pijaną owieczkę? – zaproponował Dolgthrasir sięgając po
kolejny dzban piwa dla siebie. – Zaraz każę którąś spoić...
- Nie pijam przed południem! – z godnością i wyrzutem odparł
wampir. Niesforny kosmyk opadł mu na czoło, a jego końcówka
boleśnie ukłuła w jedno z przekrwionych oczu.
- Co jeszcze... – syknął z bólu krwiopijca.
- Widzę, że coś cię niesamowicie rozsierdziło – zagaił dla
grzeczności Pradziadek. – Giezło na wierzchu nosisz, włosy nie
ułożone...
Wampir złapał się za głowę:
- Aż tak to widać?! Na Hamdira, jestem skończony! Koszmar
wraca do mnie już za dnia! Znikąd otuchy, znikąd pomocy!
Sam jestem na tym okrutnym świecie! I przyjdzie mi sczeznąć
tu w samotności! – poderwał się z ławy i wskoczył na stół.
Okoliczne krasnoludy przerwały na chwilę swoje zajęcia i cisza
zapadła w sali. Nie licząc cmokania fajek głuchych, starych
krasnoludów, którzy nieświadomi całego zajścia dalej grali
w karty. – Demony przeszłości wnet przybędą po mnie
i pochłoną mnie, jak owe czarne chmury nawałnicy co zżerają
niebieskie słoneczne niebo! Ziemia rozstąpi się i przepadnę
w nicość, a wraz ze mną i świat mój, bo przecież jak ja umrę, to
i świat umrze! Może tylko jesteście moim złudzeniem,
wytworem mego umysłu...
- Biada nam! – przerwał mu pojedynczy szloch gdzieś z głębi
sali i wszyscy wrócili do swoich zajęć.
- Wąpierz, nie tragamady... drakagi... nie gadaj głupot! –
rozsierdził się Pradziadek ściągając Colemana ze stołu. – Mów
co się stało!
Wampir usiadł na ławie zrezygnowany:
- To mój koniec... A ty, Pradziadku, kiedy mnie już nie będzie,
dokończysz moją opowieść... opowieść o moim życiu zapisaną
krwią...
- Przestań żesz bredzić nadęty owcossaczu! – wrzasnął
czerwony z wściekłości Dolgthrasir, po raz kolejny przerywając
monotonię pracy w głównej sali Hamdirholmu. – Do roboty! –
warknął na przyglądające mu się krasnoludy. – A ty, wąpierz,
mów co ci na wątrobie leży!
Coleman wziął kilka głębokich oddechów i nagle wyrzucił
z siebie:
- Mam koszmary! Śni mi się łurzowy kłulik...
- Łu..., że co? – zmarszczył się Pradziadek.
- Łurzowy kłulik!
- A co to, na cztery tysiące beczek rozlanego piwa, jest!?
- Ma cztery łapy, miękkie futerko, długie uszy, kica i jest
różowy...
- Taki... różowy królik?
- Tak! Nie... To znaczy, on wygląda jak różowy królik, ale to
tak naprawdę jest łurzowy kłulik!
- Czyli śni się tobie różowy królik, tak? – Dolgthrasir próbował
w jakiś sposób ogarnąć tragedię wampira. – To nie jest chyba
takie straszne... Wręcz przeciwnie, to bardzo miły sen...
- „Miły sen”? – wampir poderwał się z ławy. – Czyś ty
zwariował? Wiesz co on w tym śnie robi? Radośnie kica,
poruszając małym noskiem z wąsikami! Do tego czasem staje
słupka, albo tak śmieszne drapie się w uszy tylnią łapą! I cały
czas jest różowy! I co ty na to? Dalej uważasz, że to miły sen?!
Pradziadek patrzył przez chwilę na wampira jak na wariata.
I prawdę mówiąc to w tej chwili za takiego go uważał.
- Taaaak... – odpowiedział powoli, licząc się z nagłym
wybuchem wampira. – Ten twój łurzowy kłólik robi wszystko to
samo co zwykłe króliki. Różni się tylko kolorem i nazwą, tak?
- O to, to, to! – uradował się wampir. - Sedno sprawy! Jest
różowy i nazywa się łurzowy kłulik!
Pradziadek zaczął głaskać się po brodzie. Coś zaczęło mu
świtać:
- Czy ten różowy królik coś dla ciebie znaczy?
Teraz z kolei wampir patrzył na Pradziadka jak na idiotę:
- Heloł, przecież to łurzowy kłulik! Wszyscy chyba wiedzą, że
kicający łurzowy kłólik to zapowiedź śmierci!
- Hmm, dla nas znaczy coś całkiem odmiennego – szczęśliwe
potomstwo... Zaraz, zaraz, to gdyby śnił się tobie taki martwy,
spuchnięty, nie za bardzo już różowy królik, to co by to
znaczyło?
Oczy Colemana zwęziły się:
- Ty bydlaku! – wycedził obnażając kły. - Zabiłbyś takie miłe,
małe zwierzątko... Potwór!
- Chwileczkę! – krasnolud uniósł dłonie w obronnym geście. –
Przecież to sytuacja wymyślona! Owszem, zabiłbym, gdybym
był głodny...
- Barbarzyńca! – wampirem wstrząsnęło obrzydzenie.
Pradziadek oklapł zrezygnowany:
- To ja już nic nie rozumiem. Sen z różowym, przemiluśnym
królikiem to koszmar, a zabicie takiego królika, bo jest się
głodnym to obrzydliwe barbarzyństwo. O co chodzi?
- Nie rozumiesz?! – wrzasnął poirytowany wampir. – Przecież
one się nam śnią!
- No i? Śnią nam się również owce, góry, ludzie, skarby
nieprzebrane i Hamdir wie co jeszcze... co się stało?
Wampir stał przed nim z wytrzeszczonymi, wielkimi,
przekrwionymi oczyskami, z gębą otwartą na oścież i próbował
złapać tchu. Na pierwsze wrażenie wyglądał jakby mu w serce
wbił kołek jego najlepszy przyjaciel. Na drugie wrażenie
wyglądał jak kompletnie zaskoczony wampir.
- To... to... – zaczął dukać. – To wam się jeszcze śni coś poza
łurzowymi kłulikami?
- Właściwie to śni się nam wszystko, a wam co? Same króliki?
– Pradziadek parsknął śmiechem, ale zaraz spoważniał, bo
wampir powoli skinął głową.
- Same króliki...? – z niedowierzaniem upewnił się jeszcze
Dolgthrasir.
- Tak – odpowiedział ciężko przełykając ślinę Coleman. –
Muszę usiąść. Mój świat legł w gruzach...
Przez chwilę milczeli. Ciszę przerwał Pradziadek:
- A jak macie sprośne sny, to co się dzieje?
- To te kłuliki... one tak szybko...
- Nie kończ. Rozumiem.
Cisza.
- To znaczy... – tym razem pierwszy odezwał się Coleman. –
To znaczy, że tylko wampirom śnią się wyłącznie kłuliki?
- Na to wygląda – westchnął Pradziadek. – I co ten sen dla
was, wampirów, znaczy?
- Tak jak mówiłem, poważne zmiany w życiu, najczęściej
prawdziwą śmierć... – odpowiedział mu półprzytomnie wciąż
zdruzgotany wampir. – Potrzebuję nowego łóżka, szafki nocnej.
I nocnika.
- Hmm, co?
- Koszmar przeszedł w jawę – mówił powoli wampir
wpatrzony niewidzącym wzrokiem w skałę naprzeciwko. –
I obudziłem się, a łurzowy kłulik siedział mi na klacie i tak
śmiesznie ruszał tym pyszczkiem. Przestraszyłem się
i zmieniłem postać w demona... Meble do wymiany.
- Dobrze, żeś się nie zesrał – warknął poirytowany
Pradziadek. Strasznie nie lubił niespodziewanych wydatków.
- A właśnie, pościel też – wampir zerknął na krasnoluda
z przestrachem. – Tamta... eee... porwała się.
- Pradziadku? – przy ich stole pojawił się młody krasnolud
służący w straży przy Bramie. – Przybyło poselstwo
martwiaków.
- Martwiaków?! – Coleman ożywił się. O ile tak można
powiedzieć o martwym wampirze.
Dolgthrasir wyciągnął palca w jego stronę i krwiopijca zaraz
opadł:
- Dobra, dobra. Pójdę posprzątam swoją komnatę...
Pradziadek wziął niedokończony dzbanek piwa i ruszył za
strażnikiem.
- Dużo ich tam jest, Brodarze?
- Nie – wzruszył ramionami młodzieniec. – Ale są z nimi
krasnoludy. Dokładnie to jeden...
- Krasnoludy... – Dolgthrasir podrapał się po głowie. – Tego
jeszcze nie było...
Wyszli z Przedsionka do hali z Bramą. Pomimo wczesnej pory
ruch panował tu całkiem spory – już stały pierwsze kramy
krasnoludów, w tym również budy Sorlich. Rozkładali się też
pierwsi ludzcy kupcy, a spora ich liczba kręciła się po całej
pieczarze. Gdzieś tam w najdalszym kącie jaskini słychać były
skoczne melodie wygrywane na flecie zagłuszane co chwilę
przez okrzyki rozentuzjazmowanego tłumu.
- A tam co się dzieje? – zainteresował się Pradziadek
wyciągając szyję i próbując dojrzeć coś w mrocznym kącie
ledwo rozświetlanym przez pochodnie.
- To wędrowna trupa, jacyś znajomi Erpa.
- Podatek opłacili?
- Opłacili, opłacili.
Doszli do Bramy, gdzie dowódca hamdirholmskiej straży
odprawiał właśnie kolejną karawanę. Pradziadek przyjrzał się
przybyszom i zmarszczył brwi.
- Co oni tacy wszyscy pękaci, pryszczaci i mają te dziwne
szkła na nosach? – zagadnął Erpa.
- To są talkiści, jakaś nowa sekta. To co mają na nosach to
okulary – pomagają im w czytaniu...
- Handlują książkami? – Dolthrasir wskazał na trzymane przez
talkistów książki. Każdy z nich miał co najmniej jedną,
a niektórzy nawet trzy.
- Nie – konfidencjonalnie szepnął Erp. – Nazywają to Trylogią
i są tam spisane słowa ich Mistrza...
- Czemu mówicie między sobą po ludzku? – przerwał im jeden
z talkistów, który już od jakiegoś czasu bacznie się im
przyglądał.
- A niby jak mamy rozmawiać? – zdziwił się Pradziadek.
- Po krasnoludzku – dołączył się drugi talkista poprawiając
okulary. Postukał palcem w swoją książkę. – Musicie rozmawiać
po krasnoludzku. Tak napisał Mistrz.
- Przecież rozmawiamy!
- Nie – stanowczo zaprzeczył ten pierwszy. – Mówicie
w naszym języku, więc mówicie po ludzku. Ludzie mają swój
język, krasnoludy swój, a elfy swój. Tak napisał Mistrz.
- Ale my nie znamy innego języka oprócz tego którym teraz
się posługujemy!
- To nie jesteście krasnoludami.
Pradziadka aż zatkało:
- Nie jesteśmy?
- Nie jesteście. Tylko ci, którzy trzymają się słów Mistrza są
prawdziwymi krasnoludami, ludźmi, czy też elfami. Cała reszta
to popłuczyny po Mistrzu...
- Jak?! – oburzył się Erp. – Że ja niby jestem popłuczyny?!
Jak ci zaraz tym toporkiem powyciskam te wszystkie pryszcze,
to staniesz jedną wielką, dymiącą górą flaków!
- Krasnoludy tak się nie wyrażają! – dołączył kolejny talkista,
a zaraz po nim następni:
- Właśnie!
- I nie wypasają owiec!
- O, to to!
- I u mistrza nie było żadnej kopalni co by nazywała się
Hamdirholm!
- To tak po prawdzie – Pradziadek wziął się pod boki – to jak
się nazywa to miejsce w którym obecnie się znajdujecie? I kim
jesteśmy my?!
Tolkiści popatrzyli po sobie i zaczęli wszyscy mówić na raz:
- No, na pewno to nie jest kopalnia, bo za uboga... No i wy
nie jesteście krasnoludami, bo nie mówicie po krasnoludzku...
I waszych imion nie zapisał Mistrz...
- Patrzcie! – ktoś krzyknął z tłumu. – Drużyna pierścienia!
Banda pryszczatych okularników potoczyła się w stronę
jaśniej oświetlonej części jaskini, skąd dobiegała skoczna
muzyka i widać było jakiś wzmożony ruch.
Dolgthrasir z nienawiścią patrzył za oddalającym się tłumem
talkistów. W końcu odwrócił się do Erpa, który poczerwieniały
na twarzy drżał z wściekłości.
Pradziadek nabrał powietrza:
- Wyrzuć ich stąd pod najmniejszym pretekstem – wysyczał.
– Brodarze prowadź do martwiaków.
***
Coleman, zamyślony skubiąc dolną wargę, wracał do swojej
komnaty. Nie zwracał uwagi na potrącające go krasnoludy tak
był skupiony na odkryciu jakie przed chwilą dokonał
w rozmowie z Dolgthrasirem. Innym śnią się różne sny! Nie
tylko króliki, czy też łurzowe kłuliki, ale coś całkowicie innego!
- To musi być niesamowite doznanie... – mruknął do siebie
zatrzymując się przed drzwiami do swojego schronienia.
Spojrzał okute stalą drewniane wrota i skulił się ze strachu. „A
co jeśli to stworzenie, które rano tak się mościło na mojej piersi
tylko czyha, by na mnie skoczyć zaraz po wejściu i... i... zechce
się przytulić?” Coleman zadrżał z obrzydzenia na samą myśl
o przytuleniu się do puchatego, cieplutkiego, milutkiego
zwierzątka.
- Nie, nie wejdę tam – jednak mimo wszystko położył rękę na
klamce i ostrożnie uchylił zaglądając w mrok komnaty:
- Jest tam kto? – spytał nieśmiało i zaraz oczyma wyobraźni
ujrzał tabuny łurzowych kłulików kryjących się w ciemnościach
jego sypialni marzących tylko o tym, by się do niego przytulić. –
Nie! – krzyknął zdjęty zgrozą i z hukiem trzasnął drzwiami.
Przez chwilę walczył ze zmianą postaci w demona, by w końcu
z cichym jękiem zamienić się w nietoperza i chwiejnym lotem
pofrunąć ku Przedsionkowi.
W pustym korytarzu przed komnatą Colemana początkowo nic
się nie działo. Potem zza drzwi wampirzej sypialni dobiegło
głuche stuknięcie, a klamka delikatnie drgnęła. Zaraz też
łupnięcie powtórzyło się i klamka wyraźnie się poruszyła.
Jeszcze jedno uderzenie i drzwi uchyliły się. Znowu zapanował
spokój.
Drzwi drgnęły, jakby ktoś z wielkim wysiłkiem próbował je
otworzyć i na korytarz wyskoczył różowy królik.
Stanął słupka śmiesznie wyciągając łepek i węsząc. Opadł na
cztery łapki i nieśpiesznie ruszył tropem wampira.
***
Coleman początkowo fruwał bez celu po kopalni, gdy
uświadomił sobie, że jest głodny. Skierował się więc ku owczym
zagrodom, zaraz jednak przypomniał sobie, że do Hamdirholmu
przybyła delegacja martwiaków. Uśmiechnął się na myśl
o galaretowatej substancji jaka spoczywała w żyłach
nieumarłych i zaraz spoważniał. Pradziadek zabije go, jeśli
jeszcze raz skosztuje zombiaka, ale przecież Coleman nie chce
wcale spożywać krwi martwiaków – usprawiedliwiał się w duchu
wampir. – Coleman chce tylko popatrzeć! I nic więcej! No może,
trochę powąchać... Ale nic poza tym!
Nietoperz zmienił swój chybotliwy lot i skierował się ku
wyjściu z kopalni.
***
Tłum gapiów z ciekawością przyglądał się wyczynom
żonglującego Paragona, który nie przerywając swej sztuczki
wdrapywał się na ramiona Borostwora. Wysoko nad trupą, na
linie spacerował elf Golas odważnie prezentując wszystkim
zebranym swoje pierwszorzędne cechy płciowe.
- Elfy nie mają takich dużych jaj – pisnął jeden z talkistów. –
Hej, a co ty tu robisz niziołku!
Przyłapany na gorącym uczynku hobbit wzruszył ramionami:
- Opierdalam wam sakiewkę, mości panie! – i już chciał
umknąć, gdy otoczył go zwarty tłum pryszczatych okularników:
- Hobbity się tak nie wyrażają! – zaczęły sypać się uwagi.
- I nie kradną!
- Niziołki to dobre istoty i wszelkie zło jest im obce!
- Ale ja...- skulił się przytłoczony nienawiścią tolkistów
Dziamdzia.
- Żadnego ale! Niziołki są miłymi stworzeniami, domatorami
i brzydzą się jekimkolwiek przestępstwem! Lubią palić fajkowe
zielę...
- No, ale fajkowe ziele kosztuje... – próbował tłumaczyć się
hobbit.
- Wcale, że nie kosztuje! Hobbity same uprawiają fajkowe
ziele w Hobbitonie...!
- Gdzie? – zdziwił się niziołek. – Ja jestem z Wlazłych...
Otaczający złodziejaszka talkiści rzucili się do wertowania
swoich ksiąg.
- Nie ma takiej miejscowości! – oznajmili w końcu
tryumfalnie.
- No, ale tam się urodziłem!
Tłum pryszczatych okularników zadrżał:
- Nie wolno podważać nauk Mistrza! Jak w Trylogii czegoś nie
ma, to znaczy, że tego nie ma! Hobbity nie kradną, bo nigdzie
nie ma o tym wzmianki! A jeśli ty kradniesz, a jesteś hobbitem,
to działasz wbrew naukom Mistrza i nie masz prawa do
istnienia...!
- Co tu się dzieje? – Gimli przepychał się przez zbiegowisko.
Tolkiści szybko rozsypali się po jaskini, nadal jednak kręcąc się
w pobliżu wciąż grającej przedstawienie trupy.
Na podłodze, w pozycji embrionalnej, leżał spazmatycznie
płacząc Dziamdzia. Krasnolud posadził go i przytulił do siebie
głaszcząc skręconą czuprynę:
- Nie... ma... mnie... – łkał niziołek tocząc grube łzy.
- Co oni ci zrobili... – cedził przez zaciśnięte zęby Gimli. – Co
oni ci zrobili...
***
Wampir, kierując się ku wyraźnemu zapachowi martwiaczej
krwi, minął Bramę i skalnym korytarzem pofrunął do Dziobu
nad Tysiącem Stopni. Po drodze spotakał wspinających się
Dolgthrasira i Brodara. Trzymając się nieco z tyłu za
krasnoludami dotarł do Dziobu i stojącej na niej wieży
wartowniczej.
Pradziadek wszedł do całkiem sporego pomieszczenia dla
strażników Hamdirholmu i poprosił obecne tam krasnoludy
o przeniesienie się poziom wyżej. Coleman zawisł pod powałą
i drżąc z pożądania wbijał swoje nietoperze ślepia w dwie
okutane płaszczami i zakapturzone postaci. Martwiaki
przybywały do Hamdirholmu po kryjomu, żeby swoją
obecnością nie straszyć kupców.
Dziadek zasiadł przy ustawionym po środku stole, przesunął
na bok topór i lunetę robiąc przed sobą miejsce i westchnął:
- Cóż to do nas was sprowadza?
Wyższa postać drgnęła i wysunęła się do przodu zdejmując
kaptur.
- Pozdrowienia, Dolgthrasirze – całkiem wyraźnie jak na
nadgniłego trupa, przywitał się martwiak.
- A, witam, witam Leofricu! – uśmiechnął się Pradziadek
podnosząc się i kłaniając.
- Przejdźmy od razu do rzeczy...
- To lubię! – powiedział Dolgthrasir.
- Otóż mamy pewien problem – zaczął nieśmiało nieumarły,
a Pradziadek zmarszczył brew. – Konsultowałem się ze
Związkiem Martwiaków Wolnomularzy i nie było żadnego
problemu co do potwierdzenia naszego biznesplanu
i zatwierdzenia środków finansowych na nasze projekty. Jako,
że tych środków było stanowczo za mało, to musiałem zwrócić
się do naszej organizacji-matki PZPN...
- Czego?
- Ponadwyznaniowego Zrzeszenia Przedsiębiorczych
Nieumarłych... No, a w PZPN okazało się, że istnieje ogromne
lobby przeciwne inwestycjom w Hamdirholm...
- A co oni mają przeciwko krasnoludom! – Pradziadek huknął
pięścią w stół.
- Nie przeciwko krasnoludom – odezwała się druga postać
podchodząc do stołu i również ściągając kaptur. – Przeciwko
Hamdirholm.
Przed Dolgthrasirem stał krasnolud-martwiak. Jego szarą
twarz przyozdabiała rzadka broda, która gdzieniegdzie odpadła
wraz z mięsem od policzków. Pozbawione gałek ocznych
oczodoły beznamiętnie „wpatrywały” się w Pradziadka.
Dolgthrasir aż wysunął się ponad stołem chcąc dokładnie
przyjrzeć się nowemu rozmówcy:
- Dziadunio...? – spytał w końcu z niedowierzaniem.
- A co sobie myślisz, łachudro! – warknął zombiak. – Twój
osobisty przodek! Dziadek dokładnie! A jednocześnie prezes
PZPNu!
- I Dziadunio występuje przeciwko mnie! – oburzył się
Pradziadek. – Rodzina przeciwko rodzinie!? To już jest czyste
chamstwo!
- Chamstwo?! – zaperzył się krasnolud-martwiak. Z jego
prawego oczodołu wypełzł biały robak i wijąc się nadawał
kolorytu twarzy Dziadunia – Rodzina przeciwko rodzinie?! Osz,
ty! Ciesz się, że nie mogę gwałtownych ruchów wykonywać, bo
bym ci zaraz dupsko skroił, dzieciaku!
- O, wypraszam sobie! – obruszył się Dolgthrasir. – Jestem
starszy od ciebie, kiedy ty, dziadku, umierałeś! I mógłby
dziadek, jak do mnie mówi, zabrać tą larwę z oka! A w ogóle, to
co dziadek się na mnie drze!?
Dziadunio sięgnął do swojego oczodołu, uchwycił wijącego się
robala i wepchnął go sobie do ust. Pradziadek skrzywił się
z niesmakiem.
- Ano drę się, – już spokojniej zaczął kontynuować krasnolud-
martwiak – bo nie mogę patrzeć jak rujnujesz dziedzictwo
Hamdira...
- Że co...? – Dolthrasir, aż przysiadł z wrażenia.
- To, że Baugi ohajtał się z Elficą, to nic. To, że wpuściłeś
wampira poza Przedsionek, to też nic. To, żeś zawarł pokój
z Sorlimi, to należy ci się nawet pochwała. Ale to, że się
z ludźmi układasz, jakieś hotele dla nich w sercu Hamdirholmu
budujesz i kupczysz z nim w Przedsionku, to już znieść tego nie
mogę! – Dziadek huknął pięścią w stół, aż skrawki martwego
mięsa z jego ręki rozprysły się na wszystkie strony.
- To nie tak... – próbował bronić się krasnolud.
- Jeszcze nie skończyłem! Wygnałeś swojego syna...
- Należało mu się! – zaoponował Dolgthrasir – Nic to, że moja
rodzina! Sprawiedliwość jest sprawiedliwością!
- ...może i miałeś pod tym względem rację. Wygnałeś Lofara,
fakt, że uzurpator jakich mało, ale przy okazji wielce użyteczny!
Poza tym... poza tym... Poza tym, to mi się w ogóle nic nie
podoba w twoich rządach! Dlatego nie poprę biznesplanu ZMW
i nie wesprę środkami z PZPN.
- A nie popieraj – wzruszył ramionami Doltghrasir. – Mam już
tego wszystkiego dość! Od jakiegoś czasu wszystko się wali
w tej kopalni, ludzcy inżynierowie porzucili swoją robotę, bo im
wampir, co ma koszmary z różowymi królikami, srał do zupy...
Mój ukochany wnuk gania za jakąś elficą, mój syn żyje na
wygnaniu, po środku kopalni mam wielka dziurę z którą nie
wiadomo co mam zrobić...
- Ej, chłopie – łagodnie odezwał się Dziadunio. W jego
oczodole znowu zaczął wić się robak – nie poddawaj się! Po
prostu martwię się o ród Hamdira, chociaż już jestem tylko
martwiakiem! Chciałbym by wszyscy Hamdirholmczycy żyli
w dostatku, ale nie kosztem odwiecznych praw i niepotrzebnych
zmian. Nie akceptuję tego co tu robisz... tych wszystkich
kupców..., barbarzyńców stojących na straży kopalni... To po
prostu nie po naszemu, nie po krasnoludzku! Jeszcze więcej
zmian wprowadzisz i nic nie zostanie z Hamdirholmu – upodobni
się do jeszcze jednego miasta na Równinach i straci na
atrakcyjności! Jeśli uda nam się dojść do konsensusu...
- Eee, czego?
- ... porozumienia, to wesprę cię cała potęgą martwego
świata. Pod jednym warunkiem Hamdirholm musi pozostać
krasnoludzkim miejscem. A teraz oprowadź mnie po kopalni...
Już tak dawno tu nie byłem.
- Fakt, ostatni raz Dziadunia to stąd nogami do przodu
wynosili. Mógłby Dziadunio znowu zabrać tego robaka
z oczodołu, bo ona tak na mnie dziwnie... łypie. I tego drugiego
co z nosa wygląda. Dziękuję.
Coleman oderwał się od powały i oblizując się poleciał za
Dolgthrasirem i dwoma martwiakami.
***
- Jak widzisz, Dziaduniu – kończył swój obchód po kopalni
Dolgthrasir – wstrzymaliśmy prace przy hotelu, od kilku tygodni
dziura przysłonięta jest tym płótnem żaglowym – tu Pradziadek
pochylił się do resztek ucha swego zmarłego przodka i krzywiąc
się od smrodu rozkładu jaki bił od ciała Dziadunia dodał: -
Właściwie to nigdy prace nad hotelem się nie rozpoczęły. Między
innymi dlatego wyrzuciłem ludzkich inżynierów. - Dolgthrasir
nie czuł potrzeby wdawania się w szczegóły, że Jałowczyk
i Kiwaczek sami zrezygnowali z pracy. - Nie ma też
barbarzyńców, sami sobie świetnie radzimy z ochroną. Nie ma
też elficy – jest niemalże jak za twoich czasów.
Dziadunio rzucił szybkie spojrzenie swemu rozmówcy.
Spojrzenie było tak szybkie, że kilka czerwi nie utrzymało się
w pustych oczodołach krasnoluda-martwiaka i posypało się na
posadzkę Hamdirholmu:
- Ty mi tu oczodołów pierdołami nie zamydlaj! Nie widzę też
Baugiego, a i ci ludzcy kupcy niesamowicie się panoszą...
- Ano widzisz, Dziaduniu – Pradziadek uśmiechnął się
tryumfująco – Chcemy całe to tałatajstwo na dół, pod Tysiąc
Stopni przenieść. No i Baugi został wysłany z misją, co by
środki finansowe od Króla Równin ściągnąć...
- Co?! - zaperzył się Dziadunio. - To ty prawnuka na żebry żeś
do ludzi wysłał?! A co to, rodziny nie masz, że do zwykłych
śmiertelników po pożyczkę musisz się udawać?!
- Ale przecież – Dolgthrasir zrobił niewinną minę - Dziadunio
sam powiedział, jeszcze niedawno, że pieniędzy nam nie da, bo
jest przeciwko Hamdriholm... Prawda Leofricu? - zapytany
bezradnie rozłożył ręce i pokręcił głową na znak, że on w tej
dyskusji udziału nie bierze
- Bzdury gadasz! - tupnął krasnolud-martwiak. - Nic takiego
nie powiedziałem! Zawsze całym sercem wspierałem
Hamdirholm, bo to przecież moja rodzina!
- Ale... - oponował Dolgthrasir.
- Nie ma żadnego „ale”! Ściągaj tu z powrotem Baugiego, ja
zaraz wracam na cmentarz i przysyłam tobie kwoty o jakie
prosiłeś. Pod jednym warunkiem - cała inwestycja będzie
budowana u podnóża Hamdirbergu, a nie w samym
Hamdirholmie!
- O to mi cały czas chodziło, Dziaduniu! – Dolgthrasir już
wyciągał ramiona, żeby przygarnąć krasnoluda – martwiaka, ale
sobie uświadomił, że bliższy kontakt cielesny z przodkiem może
owego przodka dość skutecznie uszkodzić. Więc tylko klasnął
z radością.
- Leofricu – Dziadunio zwrócił się do swego martwego
towarzysza. - przygotuj odpowiednią dokumentację...
Załopotały błoniaste skrzydła i coś brunatnego przylepiło się
do karku Dziadunia. To Coleman, nie mogąc znieść już głodu,
rzucił się na krasnoluda – martwiaka. Nietoperz zdążył tylko
głośniej pisnąć z rozkoszy i rozległo się dość głośne „puffff!” Za
plecami Dziadunia klęczał przerażony, walczący z utratą
przytomności Coleman – już w ludzkiej postaci.
- To krasnolud... - zdążył tylko powiedzieć. Jego oczy zapadły
sie w głąb czaszki i wampir osunął sie na kopalnianą posadzkę.
Zaraz też wokół leżącego zebrał sie tłumek gapiów.
- Cholerny owcossacz! - zirytował się Pradziadek. - Jeszcze mi
tu zaraz wykituje, cholerny alergik!
- Co to?! Kto to?! - dopytywał się zdezorientowany Dziadunio,
a z nakłucia powstałego po zębach nietoperza – wampira
ciekawsko zaczęły wyglądać czerwie.
- A to, Dziaduniu – wysyczał nerwowo drepcząc dookoła
Colemana Dolgthrasir - nasz wampir Coleman.
- Czemu mnie zaatakował? – Dziadunio mimowolnie przetarł
się po karku rozgniatając przy tym kilka niezadowolonych
z tego faktu robali.
- Jest nałogowcem jeśli chodzi o krew... hm... o to coś co
maja w sobie martwiaki. Przy okazji jest też uczulony na krew
krasnoludów.
- Przepuśćcie mnie! Jestem dyplomowanym lekarzem! - przez
zebrany tłum przeciskał się jeden z talkistów. Dopadł leżącego
Colemana i przyłożył palce, wskazujący i serdeczny, do szyi
wampira. Przez chwilę starał się wyczuć tętno. W końcu
obwieścił grobowym głosem:
- Brak tętna... Nie żyje...
- Mądrala – burknął pod nosem Dolgthrasir, a głośno rzucił.-
Pewnie, że nie żyje! Jest przecież wampirem!
- Wampirem? - talkista rzucił sie do swojej książki i zaczął ją
wertować. Wczytał się w tekst, przerzucił kilka kartek i znowu
pochłonęła go literatura.
- No i? - przerwał mu Dziadunio.
- Co „no i”? - zaskoczony talkista spoglądał zza swoich
wielkich okularów na martwiaka, który, w obecności tłumu
niekrasnoludów skrył swe oblicze pod kapturem.
- No i jak możemy go uleczyć?
Człowiek spojrzał na Colemana:
- Jego? Jego przecież nie ma...
- Jak to nie ma? - Dolgthrasir szturchnął butem nogę
wampira. - A to co, kupka gnoju?
- W Trylogii nie ma... W dziełach Mistrza nie ma żadnej
wzmianki o wampirach, Hamdirholm, złodziejach-niziołkach...
- Zaraz, zaraz – Pradziadek podrapał się po głowie – czyli
wasz Mistrz to taki twórca światów, tak? I on według was ustala
zasady rządzące światem, tak?
- Tak! – uradował się talkista, szczęśliwy, że ktoś go w tym
świecie w końcu zrozumiał. - Nasz Mistrz stworzył
niepodważalny kanon wszystkich fantastycznych światów!
Każde zakłócenie, nieścisłość czy też specjalne przeinaczenie to
policzek w twarz naszemu Mistrzowi!
Dolgthrasir przez dłuższą chwile wpatrywał się
w rozpromienionego talkiste, aż uśmiech na twarzy człowieka
zaczął przygasać.
- Mam takie dziwne wrażenie – bardzo powoli zaczął
Pradziadek – że ten świat w którym obecnie się znajdujemy,
został stworzony przez jakiegoś innego Mistrza... Mistrza to za
dużo powiedziane. - Dolgthrasir uniósł głowę i zaczął krzyczeć
pod powałę hamdirholmskiej jaskini. - Raczej przez jakiegoś
imbecyla-żartownisia co mi tu co i rusz zsyła jakichś debili i w
ogóle nie stara się uszanować mojej pracy! A wy – tu skierował
się do talkisty – zaraz zmiatać z mojej kopalni! I z mojego
świata też!
- O, wypraszam sobie! - talkista podniósł się otrzepując
spodnie i poprawiając okulary. - Zapłaciliśmy całą stawkę za
pobyt tutaj, więc mamy prawo siedzieć tutaj tak długo jak
kupcy!
- Chyba, że wcześniej coś przeskrobiecie... Co u diaska?! -
Dolgthrasir zmarszczył brwi i skierował wzrok w nogi tłumu.
Zamigotało coś tam różowego...
Przed szereg ciekawskich wykicał królik. Różowiutki jak
poranek nad jeziorem w lecie.
- Cofnąć się! - wrzasnął Dolgthrasir. - Wszyscy do tyłu! To
przeraźliwy potwór z koszmarów wampira! To ŁURZOWY
KŁULIK!
Tłum ani drgnął. Królik stanął słupka i węsząc wyciągał szyję.
Opadł na przednie łapki i małymi skokami ruszył ku wciąż
leżącemu wampirowi.
- To nie żarty, do kroćset! - pieklił się Pradziadek. - W tył, jeśli
wam życie miłe! – i sam powoli zaczął się wycofywać. Reszta
tłumu poszła za jego przykładem.
Różowy królik, a właściwie to łurzowy kłulik dotarł do
bezwładnej dłoni Colemana, obwąchał ją przez chwile, znowu
stanął słupka i delikatnie oparł się na ramieniu wampira. Po
czym jednym susem znalazł sie na klatce piersiowej Colemana.
- A więc to prawda... - wyszeptał Dolgthrasir, wystarczająco
głośno, by to usłyszał stojący koło niego Dziadunio.
- Co jest prawdą? - pociągnął za rękaw Pradziadka krasnolud-
zombiak.
- To co wąpierz cały ranek trajkotał. O swojej nieuchronnej
śmierci, którą mu wyśnił ów łurzowy kłul. Wszystko się
zgadza... Nie ma sensu walczyć z przeznaczeniem. Żegnaj,
druhu – Pradziadek otarł łezkę w kąciku oka. - Byłeś upierdliwy
jak mało kto, ale i tak cię lubiłem...
Łurzowy kłul chwilę mościł się na piersi wampira. Wokół
całego zajścia zapadła cisza. Tylko z oddali niósł się handlowy
gwar kopalni. Różowe stworzenie, wciąż strzygąc wąsami,
zbliżało swój pyszczek do ust Colemana. W chwili kiedy wszyscy
z przerażeniem patrzyli na stykające się usta zwierzęcia
i wąpierza, nastąpił błysk, huk i pęd powietrza powalił na ziemię
zebranych wokół wampira gapiów. Kiedy podnieśli się
i pozbierali, z niedowierzaniem patrzyli na miejsce, gdzie
jeszcze przed chwilą leżał wampir z siedzącym mu na piersi
różowym królikiem.
- Co u diaska... - sapał gramoląc się Dolgthrasir. - Kim, na
wszystkie demony Nilfhelfu, jesteś?!
Siedząca okrakiem na Colemanie naga kobieta, wciąż patrząc
w zastygłą twarz wampira odpowiedziała wesoło:
- Hej, jestem Harna, eteryczna smoczyca! A wasz wampir
wyzwolił mnie właśnie z czaru!
- Skąd żeś tu sie wzięła? - dopytywał się Dziadunio. - I gdzie
jest ten różowy, mały futrzak?
Harna radośnie podskoczyła na wampirze. Jej piersi
podskoczył równie radośnie co jej właścicielka. Tłum jęknął.
- Ten różowy futrzak to ja! - krzyknęła przeciągając się
z lubością Harna. Jeden z mężczyzn zemdlał.
- Żeś różowa to nie da się ukryć, ale futrzak to przeszłość.
Chociaż nie wszędzie... Okryj się, niewiasto, bo twe wybujałe
kształty przyprawią o szał wszystkich zebranych tu facetów. Bez
względu na rasę - powiedział Pradziadek, zdejmując płaszcz
i podchodząc do nagiej kobiety.
Harna narzuciła płaszcz na ramiona i zaczęła opowiadać:
- Dawno temu, pewien smok-czarnoksiężnik, obrażony za to,
że odrzuciłam jego zaloty zamienił mnie w łurzowego kłulika,
a jedynym sposobem na zrzucenie zaklęcia uczynił pocałunek
wampira! Niezła heca, co? - smoczyca z tryumfem rozejrzała się
po nic nie rozumiejącym tłumie. Tylko Pradziadek uśmiechnął
się na znak, że pojmuje absurd sytuacji. Harna zaczęła więc
kierować swe słowa do Dolgthrasira: - Ciężko jest w obecnych
czasach znaleźć wampira, a jeszcze ciężej znaleźć chętnego do
pocałowania łurzowego kłulika... Jesteśmy przecież koszmarami
wampirów! Przekicałam wiele mil, odwiedziłam wiele zamków
i miast - bezskutecznie, aż w końcu usłyszałam, że
w Hamdirholm ukrywa się pewien wampir. No to wkicałam tu...
- A właśnie – odezwał się jak zawsze pragmatyczny,
Pradziadek. - Nie opłaciłaś wejściowego.
- Nie mam czym – Harna w szczerym geście odsłoniła swe
nagie ciało. - Jestem goła i wesoła. - Pradziadek przymrużył
oczy i przełknął ślinę. Gdzieś za nim, w tłumie, znowu
o posadzkę łomotnęło bezwładne ciało.
- Nic to... Mów dalej i okryj się szczelnie, bo... bo się jeszcze
nam tu przeziębisz – Pradziadek przetarł spocone czoło.
- Co tu więcej opowiadać – wzruszyła ramionami smoczyca. -
Próbowałam tego mego wampirka – tu z czułością spojrzała na
leżącego jak kłoda Colemana – pocałować we śnie, ale
ostatnimi czasy stał się bardzo czujny i rzadko sypiał, a jak już
zasypiał, to z otwartymi oczyma. W końcu go jednak
przydybałam i kic! - płaszcz Harny zawirował w pląsach
odsłaniając to i owo. – Oto jestem, ja, Harna, eteryczna
smoczyca!
- Dobrze, dobrze – powiedział Pradziadek biorąc smoczycę
pod ludzką postacią pod ramię. - Chodźmy do Przedsionka, tam
wszystko sobie dopowiemy... Hej, Erp, weź kilku chłopaków
i zanieście Colemana do jego komnaty! Mam nadzieję, że mu
niedługo przejdzie...
***
- I jak z nim? - spytał Dolgthrasir przysiadając na łóżku przy
wciąż nie dającym oznak życia wampirze. Na krześle, u
wezgłowia łoża, siedział Hrei, który oprócz funkcji kronikarza
kopalni pełnił również czasami obowiązki lekarza. Z kolei
w nogach Colemana siedziała zatroskana o zdrowie wąpierza
Harna.
- Od dwóch dni bez zmian – pokręcił z rezygnacją głową Hrei.
- Żadnych oznak życia, żadnego rozsypywania się w pył,
żadnych procesów gnilnych... Nie wiem co mu jest, ani jakie
lekarstwo mam mu zaaplikować.
- Niedobrze, niedobrze – zmartwił się Pradziadek. - Tym
razem przesadziłeś, owcossaczu...
- Co słychać w kopalni? - spytał kronikarz poprawiając
poduszkę pod Colemanem.
- Eee, tam – machnął zniechęcony Dolgthrasir. - Ci tolkiści
dają się nam mocno w kość. Co prawda żadnej szkody nie
czynią, więc i wyrzucić ich z Hamdirholmu za bardzo nie można.
Marudzą za to niemiłosiernie..., krew mnie już zalewa! I do tego
jeszcze to wampirzysko...
Harna zaszlochała kryjąc twarz w dłoniach.
- Dziecko! - Pradziadek przyskoczył do niej. - Dziecko, co się
stało?
- Tak mi go szkoda – wyszeptała eteryczna smoczyca
ocierając oczy rękawem swej pięknie haftowanej lnianej sukni. -
Tyle chciałam mu powiedzieć... podziękować... A teraz leży tu
zimny...
- Zimny to on był zawsze... - wtrącił Hrei.
- Jak długo ona przy nim siedzi? - spytał Dolgthrasir. Harna
dalej szlochała mu w ramię.
- Od początku – odpowiedział kronikarz.
Pradziadek wziął w swoje sękate dłonie drobniutką twarz
Harny:
- Dziecko, musisz odpocząć...
Eteryczna smoczyca zaprzeczyła kręcąc głową.
- Kochanie – nie ustępował Pradziadek. - Musisz odpocząć.
Nic tu po tobie. Prześpisz się trochę, a jemu w tym stanie ani
nie pomożesz swoją obecnością, ani nie zaszkodzisz, gdy cię tu
nie będziesz. Kto wie, może kiedy obudzisz się, to przywita cię
jego uśmiech. Zresztą, obiecuję, że jak tylko otworzy oczy,
zaraz po ciebie poślę.
- Naprawdę? - Harna przetarła załzawione oczy.
- Słowo krasnoluda! No, idź już!
- Tylko się z nim pożegnam...
Smoczyca przysiadła u wezgłowia wampira, smukłymi palcami
pogładziła bladą dłoń Colemana. Odgarniając kosmyk czarnych
włosów z jego czoła pochyliła się jakby chciała złożyć pocałunek
na zimnych ustach. Zawahała się na moment, by po chwili
ucałować chorego.
Pradziadek widząc całe zajście, pomyślał sobie, że kończy się
szczęśliwe życie kawalerskie Colemana. Ktoś, kto z taką
czułością całuje umarlaka nie wypuści zbyt łatwo ze swych
zgrabnych łapek swej zdobyczy. Zresztą oboje do siebie
pasowali. On, wampir z charakterem, artystyczną duszą,
szarmancki, z królewskim drygiem... Ona, cielesna choć
sprawiająca wrażenie eterycznej, zwiewna, niezwykle kobieca,
świadoma swojej wartości – podobnie zresztą jak Coleman.
„Tak, idealna para.” - uśmiechnął się do siebie Dolgthrasir
i porozumiewawczo mrugnął do Hreia. Ten również odpowiedział
uśmiechem. Stare krasnoludy wiedziały co tu się kroi.
Smoczyca z niechęcią wypuściła dłoń wampira
i zdecydowanym krokiem ruszyła do drzwi. Kiedy położyła rękę
na klamce dobiegł ją głos Pradziadka:
- Harna... - i było w tym głosie coś, co kazało jej się odwrócić.
Dolgthrasir siedział w nogach łóżka i z uśmiechem wpatrywał
sie w chorego. Smoczyca powędrowała za wzrokiem krasnoluda.
Widząc otwarte oczy wampira, zakryła usta dłonią i rzuciła się
w stronę łoża.
- Żyjesz! Ty żyjesz! - obsypała go pocałunkami. - Tak się
martwiłam! Ty żyjesz!
Zszokowany Coleman dość biernie przyjmował te wszystkie
wyrazy czułości.
- Ekhm... - chrząknął wampir między pocałunkami. - Czy ja
panią znam? Z całym szacunkiem, ale nie godzi się być aż tak
frywolnym wobec obcego mężczyzny. Nie to, że mam coś
przeciwko kobiecym względom... Po prostu poznanie pani
imienia, jak i zasadności pani zachowania, sprawiłoby dla mnie
przyjemność porównywalną z tą jaką teraz pani zaznaje...
- „Ten ssak jest niereformowalny” - pomyślał wzdychając
Pradziadek. - „Tą małą czeka jeszcze mnóstwo pracy.”
- To ja! – zakrzyknęła smoczyca radośnie podrygując na łóżku
– Harna! Eteryczna smoczyca co zaklęta była w łurzowego
kłulika! I ty mnie odczarowałeś!
- Łurzowy kłulik...? - Coleman na wpół usiadł na łóżku. -
Odczarowałem?
- Tak! - i Harna znowu rzuciła się na wampira, chcąc go po raz
kolejny wycałować.
- Proszę się do mnie nie zbliżać! - powstrzymał ją
wysuniętymi przed siebie otwartymi dłońmi Coleman. - Proszę
zostawić mnie w spokoju!
Smoczyca zamarła w pół ruchu, a jej uśmiech powoli gasł.
Zerwała się z łóżka, wygładziła wymiętoloną suknię
zdecydowanym ruchem i skłoniwszy się rzekła oficjalnym
tonem:
- Bardzo pana przepraszam za moje zachowanie, górę wzięły
emocje, a tak nie powinno się stać. Chciałam tylko panu
podziękować za przywrócenie mi mej właściwej postaci. Mam
wobec pana niesłychany dług i jeśli tylko będzie pan czegoś
potrzebował, będę zobowiązana udzielić panu pomocy.
Oczywiście wszystko w granicach przyzwoitości! Żegnam! -
Harna odwróciła się na pięcie i zamaszystym krokiem ruszyła do
wyjścia, a burza jej kasztanowych włosów ledwo za nią
nadążała. Otworzywszy drzwi, smoczyca tupnęła ze złością,
a wychodząc, w geście bezsilności, pokazała wampirowi język.
Oba krasnoludy z politowaniem popatrzyły na Colemana.
- No co? - wąpierz zdawał się być wzorem niewinności.
- Już jak coś palniesz... - powiedział z rezygnacją Hrei.
- Co palniesz?! Co palniesz?! - zirytował się wampir. - Przecież
to jest potwór z moich koszmarów!
- Chciałbym mieć tylko takie koszmary – odparł Pradziadek. -
Choć jest za chuda jak na me gusta, to jest w niej coś
niezwykle istotnego dla prawdziwego mężczyzny – ogromne
pokłady kobiecości. Niczym nie skażonej kobiecości. Ona jest
czysta niczym diament, bez żadnej rysy czy pęknięcia.
- Ja tam niczego nie zauważyłem – nadąsał się wampir
krzyżując ramiona i ostentacyjnie patrząc na sufit.
- Idiota – warknął Hrei. Coleman tylko syknął wściekle. -
A krągłe biodra zauważyłeś, hę? Bo ja tak i na pierwszy rzut
oka widać, że jeszcze nie rodziła... A nogi widziałeś? Co prawda
kompletnie łyse, ale za to umięśnione i foremnie zbudowane.
A talia... Talia o której mogą marzyć tylko osy! No i cycki! Tam
to dopiero drzemie potęga! Gdybyś mógł mieć dzieci, to byś nie
musiał martwić się o pokarm dla osesków!
- Z tymi cyckami to przesadziłeś – wtrącił się Dolgthrasir.
- A co? - zaperzył się kronikarz. - Nie są piękne?!
- Są, oczywiście że są. Tylko te dzieci... A jużci każdy facet
myśli o karmieniu dzieci jak porządny cyc zobaczy... Jużci!
Szybciej, sam by chciał zanurzyć się między te półkule i z
błogim uśmiechem umościć się między nimi...
- Mam dość tych waszych soczystych opisów! – poderwał się
na równe nogi wampir. - To jest mój koszmar i nikt nie jest
w stanie go zrozumieć!
- Koszmar... - parsknął Hrei. - Koszmar o złotym głosie
i pąsowych ustach stworzonych do całowania...
- WON!! - Wampir pokazał obu krasnoludom drzwi. - Won mi
stąd zanim nie zmienię się w demona!
Krasnoludy sarkając ruszyły ku wyjściu:
- A oczy... żywe, wilgotne i wielkie jak ślepia kozicy podczas
rui...
- A te włosy... zdrowe i długie niczym grzywa dobrze
zadbanego konia...
Coleman zawył demonicznym głosem, ale postaci nie zmienił:
- Won mi z tymi animalistycznymi porównaniami! Wy w ogóle
nie potraficie rozróżnić koszmaru od pięknej kobiety!
Drzwi właśnie domykały się, gdy w szparze między nimi
a futryną pojawiła się głowa Dolgthrasira:
- Moja teściowa to dopiero był koszmar! Pewnego razu...
Jego opowieść przerwał ryk demona, który wypełnił całą
komnatę. Zaszeleściły gigantyczne błoniaste skrzydła, a o
podłogę zachrobotały pazury.
- Dobra, dobra. Po co te nerwy... - Pradziadek domknął drzwi.
Wampir wrócił do ludzkiej postaci i usiadł zmęczony na łóżku.
Ciężko było mu się do tego przyznać, ale krasnoludy miały rację
– Harna była niezwykle powabną kobietą. „A to co mnie w niej
interesuje” - mówił sobie Coleman. - „To jedynie ciało. Tak ciało!
Zresztą nawet to ciało mnie do końca nie interesuje... Przecież
ona jest koszmarem z moich snów! Fakt, że w pięknej postaci,
ale to jest koszmar i nic tego nie zmieni!”
Uważając, że sprawę Harny ma już za sobą, wampir wygodnie
rozłożył się na swym łóżku i próbował zasnąć. Jednak jego myśli
nieustannie wracały do smoczycy. A nawet mu się ona
przyśniła. Pląsająca nago na łące. Nie był tego pewien, ale i on
chyba tam z nią był...
***
Dolgthrasir siedział zasępiony w Przedsionku. Popijając piwo
co i raz ciężko wzdychał. Wciąż nie mógł pozbyć się talkistów,
a ci cały czas panoszyli się po otwartej części kopalni. Ci
sekciarze, jak nazywał ich Coleman, nie chcieli odejść nawet
wtedy, gdy Hamdirholm opuszczali kuglarze Gimlego – zresztą
bardzo szczęśliwi, że ta grupa upierdliwców nie będzie łazić już
za nimi. A talkiści... Talkiści zakazali nawet już przeklinać, „bo
Mistrz o niczym takim nie pisze”. Pradziadek ponownie
westchnął. Ktoś kto dosiadł sie do niego po prawej stronie
westchnął również.
- Co tam, Colemanie? – Zagaił Pradziadek nawet nie
sprawdzając kto to. Cała kopalnia wiedziała, że od wypadku
z martwiakami coś leży na wampirzej duszy, o ile Coleman
takową posiadał. - Ciężko jet walczyć z nałogiem?
- Eee, tam – wampir machnął ręką. - Z tego martwiaczego
nałogu to skutecznie mnie wyleczył twój Dziadunio.
- To co ci tam w żyłach zalega, hę?
Wampir znowu westchnął, ale zmilczał.
- Milczysz, choć zazwyczaj gadatliwy jesteś niebywale –
dedukował Dolgthrasir. - A skoro milczysz, to coś ukrywasz.
A jak coś ukrywasz, to coś co boisz się okazać. A jak boisz,
bądź wstydzisz się pokazać, to muszą być to emocje. Musisz
więc jednak przyznać, że Harna wpadła ci w oko, co?
Coleman powoli wypuścił powietrza zanim odpowiedział:
- Skąd Pradziadek wie, że to o kobietę chodzi?
- Ha! Widzisz – zaczął dziadek nabijając fajkę – faceci nie
lubią gadać o miłości, ani ją okazywać, tym bardziej publicznie.
Łatwo jest jednak rozpoznać zakochanego faceta – łazi taki
osowiały po kopalni, wzdycha, czasami palnie jakiś wierszyk,
czy też cytat, dla niepoznaki o śmierci. Innym razem spędza pół
nocy patrząc na oświetlone księżycem góry. No i kręci się
w miejscach, gdzie najczęściej przebywa obiekt westchnień.
- To wszystko prawda – zgodził się z krasnoludem wampir. -
Problem jest jeszcze taki, że obiekt westchnień traktuje takiego
delikwenta bardzo oschle...
- Dziwisz się? Odrzuciłeś wdzięczność pięknej i wrażliwej
kobiety, a to nie byle co. Harna otworzyła się przed tobą,
szczerze martwiąc się o twój stan zdrowia, a ty nazwałeś ją
koszmarem ze swoich snów. To ją srodze zabolało i zamknęło
przed tobą podwoje jej serca.
- Co mam zrobić? – Coleman znowu westchnął.
- Nic, a jednocześnie wiele. Być przy niej, okazując w ten
sposób, że ci na niej zależy. Nie możesz się jednak narzucać –
żadnych prezencików, przeprosin czy propozycji schadzek. Ona
musi się przyzwyczaić do twojej obecności, do tego że stale
koło niej jesteś. No i musisz świecić przykładem i być szczerym.
Znaczy się... masz mówić to co ona chce usłyszeć – każdą inna
szczerość kobiety tolerują w znacznie ograniczony sposób.
Kiedyś w końcu pęknie... Jeśli cos do ciebie czuje, to na pewno
pęknie. Jeśli nie... To przynajmniej będziesz miał zajęcie na
jakiś czas i nie będziesz się uganiał za martwiakami!
Coleman skrzywił się na wspomnienie tamtego wydarzenia:
- Skończyłem już z tym nałogiem. Teraz napawa mnie
obrzydzeniem.
- Musisz jeszcze coś wiedzieć – podjął poprzedni temat
Pradziadek. - Istnieje duże prawdopodobieństwo, ze to dzięki
smoczemu... jej pocałunkowi wróciłeś do żyw... nieżywych.
Coleman zagryzł wargę:
- To niejako zmienia postać rzeczy. Zawdzięczam jej życie,
a zachowałem się jak ostatni cham i prostak. Muszę odzyskać
jej względy!
- Tylko powoli. Miłość to wojna – większość czasu na niej
spędzonego to czekanie na ruch przeciwnika.
- Mam! Mam! - do Przedsionka wpadł, niczym wiatr halny,
Erp.
- Co masz?
- Mam rozwiązanie naszego programu z talkistami!
- Ciekawe! - ożywił się Pradziadek.
- Podpowiedział mi to Gimli zanim nas opuścił. Otóż... - i tu
Erp wdał się w szczegóły swojego planu. Gdy skończył
Dolgthrasir pokiwał głową z uznaniem:
- Sprytne! O ile się Harna zgodzi. Zawołaj mi ją tu zaraz,
drogi Erpie!
Dowódca hamdirholmskiej straży zniknął w korytarzu
prowadzącym do Bramy.
- Hmm, to ja może sobie pójdę. Nie chcę Harnie zbytnio
w oczy sie rzucać.
- Idź, idź – Dolgthrasir łyknął piwa i pogwizdując zaczął
nabijać fajkę.
***
- Wasze kolczugi też nie są prawdziwe – jeden z talkistów,
z miną znawcy, strofował przy Bramie Erpa. - Powinny być
z mithrilu i ty, jako osoba znaczna w tej kopalni powinieneś ją
nosić.
- A co to jest ten mithril?
- Eeee... To taka niezwykle wytrzymała stal... w kolorze
srebra.
- W kolorze srebra? - zdziwił się krasnolud. - Nie może być
w kolorze srebra! Coś albo jest srebrne, albo nie jest. Jak
można uzyskać kolor srebrny bez srebra?
- Można coś posrebrzyć...
- No to i tak dalej mamy do czynienia ze srebrem,
nieprawdaż? Albo coś jest srebrne, albo nie srebrne i koniec!
Talkista machnął ręką:
- W ogóle się na chemii nie znacie!
- Ale za to mamy najprawdziwszego smoka! - zaperzył się
Erp.
- Taaa, już to widzę! - zaczął podkpiwać człowiek. - Pewnie
podróba, jak wszystko tutaj!
- Nie! Jak Hamdira kocham! - zaklął się krasnolud. - Widzisz
tamtą ciężką sztorę i dwóch krasnoludów bacznie
obserwujących wszystkich w pobliżu? O tam śpi, ten smok...
Kiedyś dwóch ludzkich inżynierów spieprzyło robotę i nastąpił
zawał, który odsłonił jaskinię, a w nim śpiącego smoka!
- I co? - zapytał podniecony tolkista – pożarł was?
- Tak, całą kopalnię! - sarkastycznie odpowiedział mu Erp. -
A my tu jesteśmy duchami! Oczywiście, że nie pożarł,
ponieważ wiemy jak się obchodzić z uśpionym smokami! Nie
wolno podbierać im skarbów, a skarbów to ma on ci mnóstwo!
I dlatego te dwa krasnoludy pilnują tej zasłoniętej kotarą
jaskini.
Talkista zamyślił się i potarł ręką szczękę:
- Coś w tym jest... Mistrz wspominał o podobnym zachowaniu
smoków... A, chwileczkę! Jak sie nazywa ten smok?
- Jakoś tak dziwacznie... - Erp w zamyśleniu podrapał sie za
uchem. - Jakoś tak dziwacznie, po smoczemu... O! Nazywał się
Smaug! Tak, Smaug!
Talkista pobladł:
- Macie tu Smauga... Nie jakąś mierną podróbę, tylko
prawdziwego smoka... Macie Smauga... i jego skarby!
- Ćśśś, nie krzycz! - dowódca straży rozejrzał się czujnie
dookoła. - Nie wszyscy muszą o tym wiedzieć!
- Tak, tak! - poprał go człowiek. - Masz rację! To powinno
pozostać w sekrecie! Jeszcze ktoś by chciał obudzić Smauga,
a to może skończyć się tragedią! Ekhm... czy mógłbym go
zobaczyć?
- No nie wiem – powątpiewająco pokręcił głowa strażnik. -
Odwiedzanie smoka jest surowo zakazane...
- Dam ci koszulkę z Harry Porterem – talkista wyciągnął
z plecaka koszulkę z podobizną jakiegoś chłopaka siedzącego
na miotle. Erp zauważył, że ten chłopak miał na nosie takie
same szkiełka co wszyscy talkiści. Za to prawie w ogóle nie miał
pryszczy i był szczupły. „Pieprzeni sekciarze!” - pomyślał Erp,
a głośno powiedział:
- No dobra, za koszulkę mogę ci pokazać. Chodźmy! -
krasnolud poprowadził człowieka przez całą Hallę.
Przecisnąwszy się przez tłum stanęli przed dwoma strażnikami
kotary. Erp kazał talkiście poczekać w oddaleniu, a sam zamienił
kilka słów z pilnującymi krasnoludami, po czym zlustrowawszy
najbliższe otoczenie skinął ponaglająco na talkistę. Człowiek
przełknął ślinę i sprężystym krokiem podszedł do kotary.
- Wskakuj! - syknął jeden ze strażników.
Talkista posłusznie bryknął za sztorę. Tam spotkała go
ciemność. Człowiek przez chwilę czekał, aż oczy przyzwyczają
się do mroku. Chwilę później, gdy z mrocznych czeluści zaczęły
wyłaniać się kształty, do uszu talkisty dobiegło ciche sapnięcie.
Człowiek po omacku ruszył przed siebie. W mroku, kilka
metrów przed nim zamajaczyły się pagórkowate kontury.
Talkista skierował się właśnie ku temu ciemnemu pagórkowi,
gdy nogą trafił w jakieś metalowe naczynie, które z brzękiem
potoczyło się przed siebie. Pagórek wyraźnie na chwilę spęczniał
i rozległo się głośne syknięcie. Zaraz potem wzniesienie
otworzyło złote oczy.
Talkista zsikał się w spodnie. Złota poświata delikatnymi
promieniami oświetliła potężny pysk i nozdrza smoka, a także
fragment ogromnej hałdy skarbów na której spoczywał. Intruz
smoczego legowiska przełknął ślinę i zamarł w bezruchu. Po
chwili złote ślepia zamknęły się i poświata zniknęła. Talkista
odetchnął i powolutku zaczął się cofać do kotary.
- I jak? – spytał go Erp po opuszczeniu smoczego leża. Zaraz
jednak dodał, widząc zmoczone spodnie talkisty - Ooo, chyba
żeś zobaczył smoka...
- O tak – niepewnie wydukał człowiek. - Widziałem i to było
niesamowite przeżycie...
- Tylko cicho sza! Nikomu ani słowa! - pogroził mu palcem
krasnolud.
- Oczywiście!
Erp patrzył za odchodzącym i zostawiającym mokre ślady
talkistą, który zmierzał dokładnie w stronę obozu swych
pobratymców. Tam gorączkował się chwile z kilkoma talkistami,
którzy z mieszaniną strachu i ciekawości spoglądali w stronę
kotary.
Erp uśmiechnął się.
Przynęta chwyciła.
***
Późnym wieczorem, kiedy juz zmrok zapadł na zewnątrz
kopalni, a ciemności w Halli ledwo rozjaśniało kilka małych
ognisk, do dwóch krasnoludów pilnujących spokoju smoka,
podszedł Erp i zagaił:
- Chłopaki, nie macie ochoty napić się miodziku?
- A chętnie – odparł jeden ze strażników. - Nic się chyba nie
stanie jak na chwileczkę przejdziemy się do Bramy. I tak
wszyscy w okolicy śpią.
Trzech krasnoludów skierowało się do wejścia do kopalni
i tam, przy otwartych wrotach, zasiedli nad beczułką miodu.
Przy kotarze skrywającej smoka przez chwilę nic się nie
działo. Zaraz jednak rozległy się szepty, a od pobliskiej ściany
oderwało się kilkanaście postaci i truchcikiem podbiegło do
sztory.
- Przygotujcie latarki i aparaty! - ktoś szepnął. - Wchodzimy
na trzy!
Postaci odliczyły do trzech i wpadły za kotarę. Spod kotary
zaczęło się wydobywać nikłe, sztuczne światło, a co chwilę
dołączał do niego zimny błysk.
- Jak Boga kocham, to prawdziwy Smaug! - rozległy się
podniecone głosy.
- Jaki wielki!
- I ile ma skarbów!
- O, i jest kolczuga z mithrilu! A nie... to jakaś szmata do
podłogi...
- Zostaw to, bo obu...
Zza kotary rozbrzmiał potężny ryk smoka. Zadrżały ściany
i posypał się kurz ze sklepienia. Śpiący kupcy poderwali się
z legowisk.
- Za późno! - pisnęli talkiści. - W nogi!
Zza kotary wysypała się chmara postaci. Potykając się
i przewracając pomknęła ku Bramie. Zanim dotarli do wyjścia,
już wśród przerażonych kupców pojawiły się krasnoludy:
Spokojnie panowie, to tylko naszemu wampirowi śnią się
różowe króliki – wyjaśniały rzeczowo. - Znacie Colemana? No,
to ten sam! Ten co go kilkanaście dni temu zemgliło po
martwiaczej krwi... Taki tam dziwak... Piwka?
Talkiści wpadli na półkę przed Bramą i zaczęli po schodach
zbiegać na łeb, na szyję. Dwóch z nich nie wyrobiło się na
początku schodów i z krzykiem runęło w przepaść. Od Dziobu
oderwała się skrzydlata postać i zapikowała za spadającymi.
Natomiast z Bramy wyskoczyła z okrzykiem przerażenia kobieta
w długiej zwiewnej szacie, odbiła sie od skraju półki i już
w locie, przy akompaniamencie przerażającego huku zamieniła
się w skrzydlatego smoka. Ze świstem błoniastych skrzydeł gad
zanurkował w przepaść. Talkiści wrzasnęli głośniej i zdwoili
wysiłki, niemal turlając się w dół.
Kiedy schody opustoszały, z otchłani przy Bramie z ciężkim
łopotem skrzydeł wychynął demon trzymający w łapach
człowieka. Położył go delikatnie na półce, zmienił postać
w człowieka i bez przytomności osunął się obok uratowanego.
Do obu leżących rzuciły się z pomocą krasnoludy. Kiedy tylko
dopadli Colemana i talkistę, w półkę wbiła się ogromna łapa,
a na niej podciągnął się, pomagając sobie skrzydłami, smok.
Delikatnie położył kolejnego zemdlonego talkistę i zamienił się
w Harnę. Ta rzuciła się ku nieprzytomnemu Colemanowi:
- Panie wampir! Panie wampir! Co panu?!
- Jest wyczerpany – wyjaśniał jeden z krasnoludów
otrzeźwiających talkistę. - Wywindował na górę ciężar równy
swojemu, co nawet dla prawdziwego demona jest nie lada
wyczynem, a co dopiero dla wampira co się ostatnio żywił tylko
i wyłącznie krwią owiec. Dzielny z niego chłop!
- Wiem. – parsknęła Harna. - Byle ćwoka bym sobie nie
wybierała!
Słysząc to Coleman nieznacznie się uśmiechnął, objął
ramieniem Harnę, przyciągnął ją do siebie i namiętnie
pocałował. Zebrane krasnoludy zaczęły gwizdać i pohukiwać.
Kiedy oderwał od niej usta, Harna przez chwilę pozostała
w błogim uniesieniu z rozanielonym uśmiechem na twarzy
i zamkniętymi oczyma. Zaraz jednak ogarnęła się i z wyrzutem
spojrzała na wampira:
- Jak pan śmie! - podnosząc się zaczęła go besztać. - To
chamskie zachowanie i niegodne dżentelmena... - przerwała
i przez chwilę patrzyła na uśmiechniętego Colemana.
Westchnęła z rezygnacją i rzuciła mu się w ramiona wpijając się
w jego usta swoimi. Znowu rozległy się gwizdy i pohukiwania
zebranego tłumu.
Całujący w końcu oderwali się od siebie, a zdyszana Harna
podniosła się i fuknęła:
- Tak nie uchodzi! - zawróciła się na obcasie i z kiepsko
skrywanym uśmiechem tryumfu weszła do kopalni.
Widzący całe zajście Dolgthrasir roześmiał się głośno i pokazał
wampirowi wyciągnięty ku górze kciuk. Coleman odpowiedział
mu tym samym gestem.
- Co robimy z tymi dwoma? - spytał Pradziadka Erp,
wskazując na nieprzytomnych talkistów.
- Znieście ich na dół, do naszych stajni. Jak wrócą do siebie
dajcie im po srebrniku i życzcie dobrej drogi. Widzisz,
Colemanie? - Dolgthrasir zwrócił się do wampira. - Co ma
wisieć, nie utonie! Jeśli jesteście sobie pisani, to wcześniej czy
później się spikniecie.
- Co racja, to racja! - powiedział podekscytowany wąpierz. -
Lecę do niej!
- Gdzie!? - złapał go za koszulę krasnolud. - Czyś ty zgłupiał?!
Spokojnie! To na razie pierwsza bitwa, tak zwane rozpoznanie
bojem! Nie możesz od razu rzucać całych sił. Wiesz, że
przeciwnik jest tobą zainteresowany, to teraz musisz trochę
pomanewrować, otoczyć go, zmiękczyć jego obronę... Jeszcze
kupa roboty przed tobą!
- Ale mi się tak bardzo chce... - jęknął Coleman.
- I dobrze! - zdecydowanie kiwnął głową Pradziadek. - Bardzo
dobrze! Docenisz ją kiedy usidlisz, tę babkę! A tak? Ot jeszcze
jedna miłostka! Facet musi czuć, że zdobywa kobietę!
- Eh – ciężko westchnął wampir. - Zdaje się, że rozumiem...
- Świetnie!
- Dolgthrasirze! Dolgthrasirze! - w stronę oświetlonej
pochodniami Bramy zmierzał Hrei otoczony wianuszkiem żywo
gestykulujących krasnoludów.
- Co tam, mości kronikarzu, słychać? - radośnie odparł
Pradziadek.
- Ano, widzisz mam problem! Teraz po tej całej inscenizacji
z Harną jako smokiem, trzeba rozdzielić wypożyczone od
naszych ziomków i złotników kosztowności. No i są tu w tych
zapiskach pewne niezgodności – Hrei zaczął wertować swoje
notatki. - O tu, przykładowo, niejaki Svart dostarczył pięć
srebrnych kufli, a on sam twierdzi, że siedem, bo dwa jeszcze
doniósł później. A tu Altar – dał dwa łańcuchy złote, a ma
pokwitowanie tylko na jeden.
Pradziadek pokręcił głową z rezygnacją:
- To się nigdy nie skończy... - mruknął, a głośno dodał –
Chwilunia, mości państwo, przejdźmy do... hm... leża smoka
i tam, powoli wszystko wyjaśnimy.
Coleman usiadł na skraju półki i spuścił nogi w przepaść.
Głęboko wciągnął powietrze. Pierwszy raz od kilkuset lat czuł że
na prawdę żyje.
Dobrze jest być zakochanym.
Dobrze jest być zakochanym ze wzajemnością!
lipiec 2008
Zapach kobiety
Arien i Cenred wędrowali już kilkanaście dni. Na noc
zatrzymywali się w przydrożnych karczmach, bądź zaglądali do
niewielkich miasteczek, jakich pełno było na Równinach. Teraz
dojeżdżali do Blasku Poranka – jednej z ludzkich stolic. Całe
Równiny, aż po Alfheim, usiane były dziesiątkiem większych
i mniejszych państewek, rządzonych przez, mniej lub bardziej
przychylnych elfom ludzkich królów. Im jednak bardziej
zagłębiali się w Równiny tym łaskawiej spoglądano na elfie
szpiczaste uszy i mniej okazywano im wrogości.
Jadący obok Arien Cenred nucił pod nosem jakąś ckliwą
melodię. Elficę intrygował jej rodak. Był co prawda niezwykle
skryty, jednak w stosunku do niej szarmancki i uwodzicielski.
Do tej pory nie dowiedziała się z jakiego rodu pochodził, ani
nawet jakiego był stanu. Nie pamiętała też, żeby gdzieś go
wcześniej widziała. Ona sama wywodziła się z bocznej gałęzi
jednej z książęcych rodzin. Sądząc po światowym obyciu
Cenreda i wykształceniu, to i on musiał się wywodzić z kręgów
zbliżonych do książęcych. Czemu jednak ukrywa to przed nią?
Tajemnica pochodzenia Cenreda przyćmiewała trochę radość
z powrotu na Równiny i do domu. Była jednak niczym wobec
tęsknoty za Baugim.
Elfica spojrzała na białe mury Blasku Poranka. Zachodzące
słońce skrzyło się na dachach wież i domów tego największego
i najbogatszego na Równinach miasta ludzi. To tam ciągnęli
wszyscy kupcy, rzemieślnicy i artyści, a za nimi złodzieje,
mordercy i awanturnicy wszelkiego autoramentu. To tu
przybywały młode elfy chcące zdobyć sławę i bogactwo, jak
i zaznać światowego życia. W tym samym celu przybywały tu
też krasnoludy. Tu też spotykały się te dwie niezbyt przychylne
sobie nacje i żyły razem, w mniejszej lub większej zgodzie. Tu
też mogły się w sobie zakochać. Tak jak ona i Baugi.
Trakt którym wędrowali właśnie łączył się z szeroką, wyłożoną
brukiem drogą, ciągnącą się aż do bram miasta. Dwaj elfi
jeźdźcy wmieszali się w wielorasowy tłum bogatych
podróżników jadących na osiołkach, koniach i wozach,
przetykany wędrującym pieszo gminem. Całej tej kolumnie
towarzyszyły pokrzykiwania woźniców, jęczenie osi wozów,
parskanie zwierząt i gwar rozmów prowadzonych w setkach
języków.
- Ciekawe, czy znajdziemy jakąś porządną gospodę... –
Cenred z obrzydzeniem kopnął jednego z ludzi, który za blisko
podszedł do jego konia. – Nie chciałbym spać w stajni z tym
motłochem.
Arien skrzywiła się. Zapomniała jak butne są elfy i jak
wysokie mniemanie mają o sobie. W chwilach jak ta, elfica
przypominała sobie jak Cenred traktował i nazywał Baugiego, co
skutecznie zamazywało obraz jej towarzysza jako kulturalnego
elfa. Dochodziła też do wniosku, że „pniaczek”, jak określał
Baugiego elf, był kulturalniejszym i bardziej obyty ze światem
niż obecny jej towarzysz podróży.
- Znam jedną karczmę, gdzie na pewno dostaniemy pokój –
odpowiedziała.
- To tam żeś spędzała najmilsze chwile z tym swoim pnia...
krasnoludem? – uśmiechnął się kpiąco Cenred.
Arien, oczarowana osobą elfa, już na początku opowiedziała
mu historię swego dość nietypowego małżeństwa. Byłego
małżeństwa. Cenred nie komentował jej przeżyć, jednak
w miarę oddalania się od Hamdirholmu coraz częściej podkpiwał
sobie z jej związku. I to też coraz mniej jej się podobało.
- Tak – odpowiedziała z ciężkim westchnięciem. Baugi.
Tęskniła za nim i łapała się na myśleniu o nim częściej niż
chciała przyznać. Brakowało jej tego krasnoludzkiego spokoju,
uśmiechu zza gęstej brody, czułości. Brakowało jej wszystkiego
co zostawiła w lochach Hamdirholm, choć za samą kopalnią nie
tęskniła. Jednocześnie cieszyła się z zieleni i otwartych
przestrzeni, jakie ostatnio przemierzyła z Cenredem. Odgoniła
wspomnienia, czując jak w gardle rośnie ciężka klucha.
Minęli bramę z grupką strażników nie zwracających uwagi na
wlewający się do miasta tłum.
- Prowadź, o pani – Cenred znowu stał się szarmancki.
Kpina, buta i szarmancja. Najprostsza charakterystyka jej
towarzysza podróży.
Zaraz za bramą ściągnęła wodze w prawo i wierzchowiec
posłusznie ruszył wzdłuż muru. Minęli kilka rozpadających się
domów oddzielonych od siebie wąskimi uliczkami z których
sączył się zgniły odór rozkładającej się żywności. Arien
z satysfakcją zauważyła, że Cenred przytknął do nosa zwiewną
chusteczkę.
- To chyba twoja pierwsza podróż na Równiny? – zagadnęła
krzywiącego się elfa.
- Przemierzyłem więcej krain niż ty... – wściekle rzucił Cenred
zapominając o swojej roli amanta. Zaraz jednak dodał usłużnie
– O, pani.
- Jeśliś tyle świata zwiedził, to musiałeś zaznać smrodu
ludzkich miast.
- Nie musiałem – prychnął ze złością jej towarzysz. –
Zatrzymywałem się tylko w najlepszych, nierzadko królewskich
dworach... – zamilkł, pojąwszy, że powiedział o jedno zdanie za
dużo.
Arien zajechała mu drogę i patrzyła mu w oczy, póki ten nie
opuścił wzroku.
- Cenredzie, jesteś elfem wysokiego rodu, bo nawet dla mnie,
a pochodzę z książęcej linii, rzadko który ludzki dwór stoi
otworem, i nie chcesz się do tego przyznać. Gardzisz mężem
moim i jego ludem, jak żaden inny elf. Poniekąd gardzisz też
i mną. Czego ode mnie chcesz, elfie? Wątpię w twoją
rycerskość, wątpię w twoją bezinteresowną pomoc... Czego
chcesz?
Cenred prychnął i ściągnął wodze chcąc ominąć wierzchowca
Arien. Ta błyskawicznie wyciągnęła sztylet z buta i przytknęła
do jego gardła, jednocześnie drugą ręką łapiąc za uzdę jego
wierzchowca.
- Nie traktuj mnie jak nic nie rozumiejącego podlotka! –
warknęła.
Gdzieś uciekła jego pewność siebie i Cenred patrzył na nią ze
strachem. W końcu wydusił:
- Jedźmy do karczmy, tam wszystko wyjaśnię.
Arien uśmiechnęła się tryumfująco, schowała nóż do cholewy
buta, zawróciła konia i ruszyła w stronę widocznego w oddali
brudnego szyldu.
- A jeśli jeszcze raz usłyszę docinki tyczące się mego męża,
upuszczę ci krwi jak zarzynanemu prosiakowi! – rzuciła za
siebie.
Cały urok Cenreda, jako bohaterskiego rycerza i zdobywcy
serc niewieścich, znikł jak ręką odjął. Arien nabrała pewności,
że towarzyszący jej elf, to typowy arystokrata, wychowany
w poczuciu własnej wartości i niechęci wobec niższych stanów.
Do tego okazał się tchórzem. Baugi, gdyby to jemu przyłożono
nóż do gardła nie okazałby cienia strachu.
Arien coraz mniej podobała się decyzja powrotu do domu.
***
- Blask Poranka – powiedział z sentymentem Baugi. Miasto
w którym zakochał się w Arien. Jego oczy zaszkliły się
wspomnieniami.
- Ekhm – chrząknął po chwili towarzyszący mu stryj Agnar. –
Może byśmy ruszyli dupska i chociaż dzisiejszą noc spędzili
w jakimś porządnym zajeździe? Im bliżej nocy, tym trudniej
będzie znaleźć wolne miejsca.
- Masz rację, stryju – Baugi pogonił uderzeniami pięt swojego
muła. Podróżowali ze sobą od samych stóp Hamdirbergu –
Agnar dołączył do Baugiego, gdyż, będąc banitą, i tak nie miał
gdzie się podziać. Przez jakiś czas towarzyszył im też Idrottir,
prastary, krasnoludzki mędrzec. Zniknął jednak pewnej nocy
ruszając w swoją drogę.
- Blask Poranka – powtórzył Baugi. – To tu poznałem Arien, to
tu posmakowałem pierwszych przygód, pierwszego pocałunku
i przelałem pierwszą krew...
Agnar zaśmiał się głośno:
- Zaiste, musisz być z rodu Hamdira – tylko my rozczulamy
się w takim samym stopniu nad pierwszym zbliżeniem, co
unurzaniem topora w posoce!
Baugi uśmiechnął się. Z nadzieją spoglądał na skrzące się
w promieniach zachodzącego słońca mury miasta. Z nadzieją,
bo liczył, że w Blasku Poranka dogoni Arien i tego bufoniastego
elfa. Chciał właśnie tutaj spotkać swoją byłą żonę, by w miejscu
ich pierwszej miłości zacząć wszystko od początku.
- Znam tu jedną gospodę z noclegiem – zagaił Baugi,
skręcając zaraz za bramą w lewo. – Nazywa się „Wiklinowy
Człowiek”. Tam przenocujemy, napijemy się porządnego piwa
i miodu, rozejrzymy się...
Agnar mruknął z zadowoleniem:
- Czyste łóżko i miód! Niczego więcej mi dzisiaj nie trzeba!
***
- Usiądźmy sobie przy kominku – Cenred wskazał swej
towarzyszce jeden z bujanych foteli stojący naprzeciw
wygaszonego paleniska. - Zaraz każę w nim rozpalić.
Elf uchylił drzwi komnaty i krzyknął w głąb karczmy:
- Hola, człecze, trza nam tu w kominku napalić! I dajcie tu
dzban najlepszego wina!
- Jużci lecę! - dobiegło z dołu.
- Czy jest jeszcze coś, moja królowo? - Cenred skłonił się
dworsko.
- Przestań mydlić mi oczu tymi farmazonami – parsknęła
Arien. - Już na pierwszy rzut okaz widać, żeś nie z tych co
rozkazy wykonują, ale z tych co je wydają. Przejdź do rzeczy!
- Jak sobie życzysz – Cenred z westchnięciem usiadł w drugim
fotelu. W jego głosie nie było już cienia służalczości. - Moje
wyjaśnienia będą krótkie. Mój ród to Vik de Rien'owie. Masz
pewnie świadomość, że jesteśmy najbogatszym rodem, który
jednak nie zasiada w naszej Radzie Starszych.
- Tak, wiem o tym.
- Twój ród, Vik de Molzar, to stara nobilitowana, choć biedna,
rodzina o długich politycznych tradycjach...
Rozległo się pukanie i do komnaty wpadł zdyszany karczmarz
z omszałą flaszą na tacy. Jeszcze w drzwiach skłonił się szybko
kilka razy i błyskawicznie dopadł stolika między siedzącymi
elfami. Postawił na nim wino i piękne szklanice z rżniętego
szkła. Cenred cmoknął z zadowoleniem. W tym samym czasie
pachołek karczmarza, przygnieciony ciężarem olchowego
drewna, powoli sunął do kominka. Karczmarz, widząc
powolność swego sługi, przypadł do niego i posłał mu kopniaka
w zadek. Chłopak wypuścił naręcz drewna tuż przed kominkiem.
Cenred zaniósł się głośnym śmiechem, a karczmarz pogonił
precz pachołka i osobiście zajął się rozpalaniem ognia.
Arien z obrzydzeniem patrzyła na swego rodaka. On
naprawdę lubił poniewierać innych ludzi.
- Tak jak mówiłem wcześniej – Cenred wrócił do rozmowy
jednocześnie nalewając wino. - Twoja rodzina to jeden
z zacniejszych politycznie rodów i jej poparcie bardzo nam de
Rienom się przyda, a precyzyjniej mówiąc to ja najbardziej na
tym skorzystam.
- I jakie jest w tej intrydze moje miejsce? - wzruszyła
ramionami Arien. - Mam przekonać mój ród, by ciebie poparł?
A może jestem kartą przetargową? - kpiąco skończyła.
- To drugie – spokojnie odpowiedział Cenred łykając wino.
- Co?! - Arien poderwała się z fotela. - Jeśli myślisz, że dzięki
pojmaniu mnie uzyskasz coś od Vik de Molzar'ów, to się grubo
mylisz!
- Pojmaniu!? - roześmiał się elf – Nie było mowy o pojmaniu!
Twoja rodzina postawiła jeden warunek, jeśli chodzi o ich
poparcie dla mojej sprawy: mam odebrać cię pniaczkom
i sprowadzić do Alvheimu!
Arien opadła zszokowana na siedzisko. Jej własny ród kupczył
nią jakby była niewolną. A wszystko to dla politycznego dobra.
- Najgorsze w tym jest to, że – znowu podjął Cenred – będę
musiał pojąć cię za żonę... - skrzywił się z wyraźną niechęcią. -
Ciebie, zbrukaną przez łapska jakiegoś pniaczka!
Elfica spięła się by rzucić się mu do gardła, gdy odezwał się
karczmarz:
- Ekhm, w kominku już napalone. Czymś mogę jeszcze
państwu służyć?
- Tak człecze – podniósł się elf. - Porozmawiamy o tym na
dole.
Wyszli obaj pozostawiając wściekłą i rozgoryczoną Arien.
Po tym co usłyszała od Cenreda chciałaby już na zawsze być
sama. Nie miała już szans powrotu do Hamdirholmu, ani na
ponowne zobaczenie swego krasnoluda... Przecież sama go
odrzuciła wracając do, jak jej się wydawało, wspaniałego,
wielkiego świata. Miała zostać żoną Cenreda, bo tak chciała
polityka największych elfich rodów. Miała być jego żoną,
ponieważ była ostatnią szansą na przejęcie władzy przez
Cenreda w Radzie Starszych elfów. Teraz zrozumiała jak
ogromne pragnienie władzy drzemie w tym mężczyźnie, skoro
zgodził się poślubić „zbrukaną” elficę. Miała być jego przepustką
do świata naprawdę wielkiej polityki, miała otworzyć drogę do
tytułu księcia i sprawić, że przy następnej elekcji na Księcia
Rodów, to on dostanie najwięcej głosów. Miała być bezwolną
kukłą, klaczą rozrodczą, żyjącą w cieniu swojego przyszłego
męża, który do niej nie żywił żadnych uczuć, poza jednym -
czystą nienawiść. Wiedziała też, że nic lepszego nie czeka ją ze
strony jej własnego rodu, jak i wszystkich elfów. Była dla nich
renegatem, a to, że stanie się żoną najpotężniejszego z elfów
tylko pogorszy jej sytuację.
Arien zaszlochała. „Baugi, mój Baugi”, myślała – „Wiele bym
dała za możność powrotu do ciebie... Zniosłabym nawet
mroczne i wilgotne korytarze Hamdirholmu... Nie doceniałam
tego co daje mi twój lud – szacunek i możność decydowania
o własnym losie. Nie doceniałam twojej miłości, żaru uczucia
skrytego pod krasnoludzkim sposobem bycia – pragnęłam
pochwał i komplementów pod moim adresem, zapominając, że
są to najczęściej rzeczy powierzchowne i płytkie... Baugi, co
mam robić?”
Właśnie, co zrobiłby Baugi na jej miejscu? Czy siedziałby tu
i smarkał w rękaw, użalając się nad sobą? A może rozpołowił by
łeb Cenredowi swym toporem?
Przypadła do drzwi i szarpnęła za klamkę. Zamknięte! Ten
bydlak potraktował ją jak niewolnicę i zamknął, by nie uciekła.
Spojrzała na okno prowadzące na ulicę.
Nawet jeśli ucieknie, to gdzie pójdzie? Znowu będzie żyła tak
jak tuż przed spotkaniem z Baugim? Baugi... Jej myśli wciąż
wracały do jej krasnoluda. Nie było nikogo innego na świecie,
kto dawałby jej takie poczucie bezpieczeństwa, a ona go
odrzuciła.
Zawsze może wrócić do domu. Do Hamdirholm.
Arien podskoczyła do okna, otworzyła je i wyjrzała na
zewnątrz. Już miała przerzucić nogi przez parapet, gdy
zachrobotał klucz w zamku i do pokoju wszedł Cenred. Widząc
elficę przy otwartym oknie, wyciągnął zza pasa drewnianą
pałkę:
- Wybierasz się gdzieś, pani? - podchodził do niej ostrożnie. -
Arien, wiem jak jesteś niebezpieczna. Zanim po ciebie
wyruszyłem, prześledziłem dokładnie twoją przeszłość i wiem,
że razem ze swoim krasnoludem tworzyliście tu, w Blasku
Poranka, najsłynniejszą parę rzezimieszków, przyjmujących
zlecenia od wszystkich i na wszystkich. Były tam morderstwa,
kradzieże, porwania dla okupu, wymuszenia i zastraszenia.
Wiem też, że nikt nie znał waszych imion, gdyż zwracaliście się
do siebie per „kochanie”. Stąd też wziął się wasz przydomek
„Para Kochanków”, czy też „Kochankowie”. Jesteś najbardziej
docenianym przeze mnie przeciwnikiem z jakim miałem
przyjemność, więc wyjrzyj przez to okno i nie patrz tylko w dół,
ale również rzuć okiem w obydwie strony tej wąskiej uliczki.
Arien zrobiła tak jak jej kazał. Przy obu wylotach alejki,
w mikrym świetle ulicznych lampionów, majaczyło po kilka
wysokich postaci z włóczniami.
- To elfy – wyjaśnił Cenred. - Najlepsi z najlepszych
wojowników. Gwardia przyboczna miejscowego ambasadora
Alvheimu, który jest moim bardzo dobrym przyjacielem. I który
niezbyt cię lubi, po pewnej akcji, Kochanków.
Arien przypomniała sobie gorącą noc w Blasku Poranku i pałac
ambasadora, kiedy to pierwszy raz spotkała Baugiego.
Uśmiechnęła się złośliwie na wspomnienie dawnych czasów:
- Trochę przetrzebiliśmy gwardzistów ambasadora
i zgarnęliśmy niezgorszy łup – Cenred nie musiał wiedzieć, że
o tą zdobycz później posiekała się z Baugim.
- Też mile wspominam opowieść o tym, jak to dziwaczna para
ograbiła najlepiej strzeżony dom w mieście, jednak mój
przyjaciel czerwienieje i zgrzyta zębami na samą myśl o was.
Dlatego z niesamowitą radością udostępnił mi ów pałac, gdzie
pod jego miłą opieką spędzisz dzisiejszą noc.
Elfica zmarszczyła brwi:
- Chcesz mnie uwięzić?
- Nic z tych rzeczy, moja pani! Chcę tylko zapewnić
bezpieczeństwo! Hej, chłopcze! - Krzyknął Cenred na pokornie
czekającego pachołka. - Zabierz klamoty tej pani.
- Arien, pani, zapraszam – skłonił się szarmancko ze
złośliwym uśmiechem na twarzy. Elfica przez chwilę patrzyła na
niego z nienawiścią. W końcu westchnęła i uśmiechnęła się
czarująco, dygnąwszy przy tym z gracją co wyraźnie zbiło
z tropu Cenreda. Wyszli z komnaty i po starych, wysłużonych
schodach zeszli na dół, do głównej sali biesiadnej. Tam czekało
na nich czterech elfich gwardzistów. Otoczyli ją ścisłym szykiem
i bez słowa ruszyli do wyjścia. Nawet najmniej błyskotliwy
umysł mógł dojść do wniosku, że ucieczka spod takiej obstawy
jest raczej niemożliwa. Arien westchnęła ciężko i z opuszczoną
głową, niczym więzień, ruszyła do drzwi wyjściowych.
Ledwie elfy opuściły „Wiklinowego Człowieka”, a w kącie
karczmy, pod oknem, poruszyła się niewysoka postać.
Zdmuchnęła świeczkę, naciągnęła kaptur na głowę, a leżącą
przed nim księgę schowała do przepastnej torby. Szybko
podeszła do drzwi przez które przed chwilą wyszła Arien
w obstawie, odwróciła się na chwilę i wypadła na zewnątrz.
Jednak ta chwila wystarczyła by ci bardziej spostrzegawczy
mogli zauważyć wystającą spod kaptura krasnoludzką brodę.
Jednym z tych spostrzegawczych był karczmarz. Przecierał
właśnie blat, gdy na dźwięk skrzypiących drzwi uniósł głowę
i spojrzał w kierunku wejścia. Wtedy też rozpoznał
w wychodzącym krasnoluda, który od jakiegoś czasu
przesiadywał w jego karczmie. Jednak co innego zaprzątało mu
głowę. „Hmm... - zastanawiał się. - Skąd znam tą elfią
dziewkę? Skoro pochodzi z wysokiego rodu Vik de Molzar i ma
zostać żoną tego de Riena, to pewnie z jakichś uroczystości
państwowych. No i ta eskorta ambasadora Alvheimu...”
Trzasnęły wejściowe wrota zamknięte przeciągiem. Oberżysta
podskoczył:
- Co do diaska... - burknął.
- Karczmarzu! - dwa krasnoludy ściągnęły z głów kaptury. -
przed wejściem masz uwiązane muły. Możesz posłać kogoś,
żeby się nimi zajął?
Oberżysta chuchnął jeszcze raz w szklankę i odstawił ją na
półkę.
- Rozgośćcie się, waszmościowie! - wskazał im z uśmiechem
jeden ze stołów. Karczma dzisiejszego wieczoru nie był zbyt
zapchana, więc każdy srebrnik napawał go radością. Karczmarz
dłużej przyglądał się młodszemu z nich. Skądś znał tego
krasnoluda... - Sam się zajmę waszymi wierzchowcami...
- Wierzchowce to zbyt wielkie określenie na te chabety... -
wtrącił krasnolud o dłuższej brodzie.
- ... bo elfy na chwilę podebrały mi pachołka.
Krasnoludy spojrzały po sobie:
- Elfy?
Ano tak! - odparł karczmarz wychodząc zza kontuaru. Znowu
zaskrzypiały drzwi i do środka oberży wtoczyło się kilku lekko
podpitych rzemieślników. - Jużci do was się przysiądę, tylko
gości obsłużę i waszymi mułami się zajmę.
Krasnoludy zasiadły do wskazanego stolika i z wystawionego
tam dzbana nalały sobie po kubku kwaśnego mleka.
Baugi z niechęcią rozglądał się po „Wiklinowym Człowieku”.
- Kiedy tylko pojawiam się w ludzkich osiedlach od razu
pochmurnieję i tracę dobry humor.
- Tjaaaa... – zgodził się z nim Agnar, nalewając sobie kolejną
porcję skwaśniałego mleka. - Coś w tym jest. Ludzie mają
tendencje do niesamowitego samoumartwienia się. Poza tym są
chorobliwie chciwi...
Baugi popatrzył na swojego stryja z niedowierzaniem:
- I kto to mówi? A kogo niby wyrzucono z kopalni za
chciwość?
- Nie o to chodzi – kontynuował niespeszony Agnar. - My
mamy w naturze nadmierne zainteresowanie błyskotkami...
Właśnie, błyskotkami! Nas tak naprawdę interesuje tylko
drogocenny kruszec i kamienie szlachetne, bo w tym jest
piękno, które my dostrzegamy i które potrafimy wydobyć na
światło dzienne. Ludzie, natomiast, lubują się w bogactwie
wszelkiego rodzaju. I to jest takie płytkie... Nawet posiadanie
pięknej, młodej żony to u nich odpowiednik bogatego, pełnego
zbytków życia.
- Wydaje mi się, że trochę przesadzasz, stryju, z tymi
kobietami. Wiadomym jest jednak, że im piękniejsza kobieta,
tym bardziej bogatego faceta szuka i nie ma w tym nic
dziwnego – każdy chce żyć w dostatku, a nie klepać biedę.
A piękne kobiety wychodzą z założenia, że im, z racji urody,
przysługuje wszystko co najlepsze. Trochę chore myślenie
oparte na kulcie samego siebie, co dość przypomina elfy.
Zresztą, cały rodzaj ludzki bardziej dąży do elfiego przepychu
i dostojeństwa, niż do naszej prostoty i skromnego stylu bycia.
Owszem mamy niezmierzone skarby, pewnie więcej tego jest
niż u ludzi i elfów razem wziętych, ale gromadzimy je po to,
żeby było na czym oko zawiesić, a nie co by stały się
narzędziem do zdobycia i utrzymania władzy. Tak, ludzie
zdecydowanie dążą ku elfiemu stylowi życia.
- I tu się z tobą zgodzę – kiwnął głową Agnar. - U ludzi, tak
jak u elfów, jest wszystko na pokaz i niesamowicie wiele
sztuczności. Dlatego, kiedy krasnolud wchodzi miedzy ludzi,
zaraz zwiesza nos na kwintę, gdyż krasnoludy raczej nie
potrafią udawać i są niezwykle szczere. Za co ludzie i elfy mają
ich za niesamowitych gburów i chamów. - Stryj Baugiego zaczął
się nerwowo rozglądać po sali. - Napijmy się jakiegoś piwa, czy
innego normalnego trunku, bo od tego mleka to jakieś głupie
tematy nam do głowy przychodzą...
- To może ja coś postawię?
Podchodzący do ich stolika krasnolud zsunął kaptur.
- Lofar! - zakrzyknęli wspólnie Baugi i Agnar. Zaraz też
poderwali się z miejsc, by uściskać swego rodaka.
- Choć łachudra z ciebie wielka – śmiał się Agnar – to i tak
szczęściem jeszcze większym jest spotkać na obczyźnie swego
klanowego ziomka! Choćby był, tak jak ja, banitą!
- Też cię wygnano? - zdziwił się Lofar i ze smutkiem machnął
ręką. - Ciężko jest żyć na obczyźnie, z dala od bliskich.
- Jak tylko odnajdę Arien i namówię do powrotu to wymyślimy
coś, byście byli blisko Hamdirholm nie łamiąc jednocześnie
nakazu banicji.
- A właśnie, Arien. - Lofar rozsiadł się wygodnie na ławie obok
Agnara i skinął na pachołka co się właśnie pojawił w karczmie.
Ten zaraz przyniósł im dzban piwa i świeże kubki. - Widziałem
ją tu dosłownie niecałą godzinę temu.
- Widziałeś ją?! Tu?! - poderwał się podekscytowany Baugi. -
Miałem rację, że tu się zatrzymaliśmy! Rozmawiałeś z nią?! Jak
wyglądała?! Natychmiast za nią ruszamy!
- Spokojnie – usadził go Lofar. - Sprawa nie jest tak prosta
jakby się mogło wydawać. Kiedy widziałem ją tutaj, nie
sprawiała wrażenia zadowolonej, a raczej wręcz przeciwnie –
była wyraźnie zasmucona i raczej wyglądała jakby z tymi elfami
szła pod przymusem...
- Chyba z elfem... - przerwał mu marszcząc brwi Agnar.
- Nie, z elfami. W asyście pięciu rosłych elfów opuściła tę
karczmę i nie wyglądało to jakby byli jej świtą... raczej tak
jakby ją eskortowali. Wydało mi się to dość podejrzane, więc
ruszyłem za nimi. Na głównej ulicy dołączyło do nich kolejnych
ośmiu gwardzistów ambasadora Alvheimu...
- Ambasador Alvheimu! - jęknął zdruzgotany Baugi.
- Dokładnie. Arien zaprowadzono pod tą silną strażą do
ambasady.
- O co chodzi z tym ambasadorem? - zainteresował się Agnar.
- Stara historia – Baugi bawił się drewnianym kubkiem. - To
tam poznałem Arien. Akurat mieliśmy dwa oddzielne zlecenia na
tą samą robotę, a że gwardziści ambasad alvheimskich to
najlepsi elficcy wojownicy, to połączyliśmy, na ten jeden raz,
nasze siły i zaczęła się ostra rąbanka. Strasznie mnie wkurzało,
że Arien jest ode mnie lepsza w walce, chociaż i ja to nie
ułomek w tej kwestii. W pewnym momencie ten nasz konkurs
wymknął się nam spod kontroli i wyrżnęliśmy całą załogę
ambasady.
- Brawo! - klasnął Agnar. - Moja krew!
- Złupiliśmy co tam trzeba było i przyszliśmy tutaj podzielić
łupy. Oczywiście piwo lało się strumieniami, a Arien potrafi
wypić jak niejeden krasnolud, co mnie też wkurzyło
niemiłosiernie. No i się pobiliśmy... Tak na ostro. Potem razem
leżeliśmy w takim jednym przytułku lecząc przez tydzień nasze
rany. I tak się zbliżyliśmy do siebie. Resztę historii już znacie. -
Baugi uderzył pięścią w stół. - Na Hamdira! Nie możemy tak
siedzieć tu bezczynnie!
- Na wszystkich ludzkich bogów! - wykrzyknął karczmarz
wpatrując się szeroko rozwartymi oczyma w Baugiego. - Już
wiem skąd znam waszmości! I tę elficę! Wyście są
Kochankowie! Najsłynniejsza para od czarnej roboty!
- Zmilcz człecze! - huknął Agnar rozglądając się na boki. -
I siadaj tutaj!
Oberżysta usłużnie przysiadł się do ich stolika i zaczął
trajkotać:
- Teraz wszystko sobie przypominam! Ile to lat temu było?
Rok? Dwa? Jak żeście nagle zniknęli bez śladu... A teraz
wracacie już rozwiedzeni na stare śmieci...
- Skąd wiesz, że jesteśmy rozwiedzeni? - podskoczył jak
oparzony Baugi.
- Skąd wiem... skąd wiem... Jestem karczmarzem, a sprawą
karczmarza jest wiedzieć wszystko co się dzieje na jego ulicy!
Jesteś rozwiedzeni, ponieważ pana była małżonka
w najbliższym czasie bierze ślub z tym dostojnym elfem! Dzisiaj
słyszałem to od nich na własne uszy!
Baugi zamarł zaskoczony z otwartymi ustami.
- A nie kręcisz mi tu, człecze – Lofar groźnie spojrzał na
karczmarza.
- Jak złoto kocham, jest tak jak mówię! - przysięga na
kruszec w zupełności krasnoludom wystarczyła.
Baugi oparł czoło na dłoniach:
- Parę tygodni starczyło, by o mnie zapomniała... Widocznie
nie byłem nikim ważnym dla niej, a jej słowa o wielkim uczuciu,
miłości po wsze czasy, to zwykłe mydlenie oczu było... A ja
dałem się tak w to wszystko wrobić! Wystarczył jeden
przystojny elf z wysokiego rodu i krasnolud poszedł
w odstawkę! Wiem, że nie jestem piękny nawet na ludzkie
standardy, ale myślałem, że łączy nas coś więcej niż fizyczność.
Eh, co tu dużo mówić... W końcu należymy do dwóch
odmiennych ras. Krasnolud nigdy nie zrozumie elfa i odwrotnie.
Chyba możemy wracać do domu...
- Czekaj, czekaj! - zastopował go Lofar. - Przecież wyraźnie
widziałem, że Arien nie była zbyt uradowana, gdy opuszczała tę
karczmę – nie wyglądała jak szczęśliwa narzeczona. Może to
małżeństwo jest wymuszone?
- Bo tak jest! – wtrącił karczmarz – sam wyraźnie słyszałem,
że to sprawa polityczna. Ten Vik de Riena, chce zasiąść
w Radzie Starszych elfów. Potrzebuje do tego poparcia Vik de
Moczarów. Warunkiem poparcia było wyrwanie tej elficy z rąk
krasnoludów i ożenienie się z nią. Ta dama nie była zbyt
szczęśliwa, kiedy o tym usłyszała...
Baugi uśmiechnął się szeroko:
- Więc jest jeszcze szansa, że mnie kocha!
Dwa pozostałe krasnoludy odwróciły się z niesmakiem. Nie
było w dobrym guście publiczne obnoszenie się z uczuciami.
W dodatku z tak kobiecymi uczuciami jak miłość.
- Dosyć tej paplaniny! - Agnar zacisnął pięść, aż
zatrzeszczały kości. - Czas dać wycisk tym elfim wymoczkom!
Wychylmy kufle za powodzenie naszej sprawy!
***
- Zostawię cię samą, moja droga – Cenred skłonił się dworsko
i wyszedł cichutko zamykając drzwi. Arien rozejrzała się po
komnacie w której ją umieszczono. Gdyby nie to, że czuła się
jak więzień, to nawet by jej się tu podobało – wszystko było
urządzone z elfim przepychem i przywodziło na pamięć jej
rodzinny dom. Nie potrafiła się jednak zachwycać ani pięknym
łożem z baldachimem, ani zgrabną toaletką z kryształowymi
lustrami, ani stołem zastawionym owocami, przystawkami
i trunkami z całego świata. Wciąż miała w pamięci słowa
Cenreda tyczące się jej przyszłości. Z wściekłością porwała
salaterkę z owocami i gruchnęła nią o drzwi. Zaraz się otworzyły
i stanął w nich jeden z gwardzistów:
- Czymś pani służyć?
Zbyła go ruchem ręki. Zanim zniknął za drzwiami przyszedł
jej do głowy pewien pomysł.
- Chwileczkę... - powiedziała zmysłowo, kocim krokiem idąc
w stronę obszernego łoża. Gwardzista wychylił się zza drzwi i z
tajemniczym uśmiechem spytał:
- Tak?
- Dużo was tam jest? - spytała Arien zmysłowo głaszcząc
jedwab posłania i delikatnie przygryzając paznokieć. - Uh,
gorąca noc – rozchyliła bluzkę i pogłaskała się po szyi.
Gwardzista wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi.
- Usiądź tu, panie – Elfica poklepała łóżko. - Dotrzymaj
towarzystwa biednej damie, co już niedługo zaznawać będzie
tylko męża.
Elf podszedł bliżej, a jego oczy lśniły dziwnym blaskiem. Arien
wzięła jego dłoń i pociągnęła na łoże koło siebie. Zwiewnie
przeciągnęła opuszkami palców po twarzy gwardzisty
i namiętnie spojrzała w zimne oczy elfa. Zimne? To już
nieistotne...
Błyskawicznym ruchem wyciągnęła zza pasa elfa nóż
i podniosła do ciosu. Zimne oczy nadal wpatrywały się w nią,
tym razem tryumfująco, a silny uścisk na jej dłoni dzierżącej
nóż sprawił, że syknęła i wypuściła ostrze. Zaraz też potężne
uderzenie dłonią zamroczyło ją na chwilę i rzuciło na łoże.
- Masz pecha, szmato – wysyczał z odrazą jej strażnik. - Cała
gwardia Nimnelbusa składa się z mężczyzn inaczej patrzących
na związek między dwoma facetami...
Arien pojęła swoją pomyłkę i zaśmiała się głośno:
- Nic dziwnego, że między elfami nie mogłam znaleźć sobie
chłopa, skoro wszyscy, zdaje się porządni, okazywali się
ciotami! Nic dziwnego, że daliśmy wam ostatnim razem, jako
Kochankowie, wycisk! Skoro na treningach walczycie damskimi
sakiewkami...
Nie skończyła, gdy potężny cios pięścią pozbawił ją
przytomności.
***
- No to jak wchodzimy? - gorączkował się Agnar.
- Spokojnie, stryju. Chociaż to elfy, to mają nad nami sporą
przewagę – uspokoił swego krewnego Baugi wpatrując się
w dwóch gwardzistów pilnujących wejścia do elfiej ambasady. -
Po Arien wyruszyło dwunastu, tak, Lofarze? Ten Vik de Rien
musiał znać naszą przeszłość i dlatego wziął aż tylu ludzi...
Pewnie wszystkich tych, którzy nie pełnili akurat wachty.
Zazwyczaj mamy trzy wachty, czyli na czynnej służbie jest
sześciu wartowników... I to by się zgadzało! Dwóch przy
bramie, dwóch od strony ogrodu i dwóch w środku! Dobrze,
mamy teraz północ... Za cztery godziny powinna być zmiana
i akurat wtedy przypadnie najgorsza, tak zwana psia wachta.
Wtedy uderzymy!
***
Arien powoli otworzyła lewe oko. Prawe, pomimo wysiłków,
nie chciało poddać się jej woli i nadal pozostało zamknięte, do
tego dało o sobie znać ostrym bólem. Elfica krzywiąc się
jęknęła. Od tego grymasu rozbolała ją cała twarz. Dotknęła jej
delikatnie – była jednym wielkim sińcem. Przejechała językiem
po zębach – kilka się ruszało, ale wszystkie były na swoich
miejscach.
Musiałaś podpaść Friensowi, z reguły nic nie ma do kobiet –
odezwał się głos zza jej pleców. Arien powoli odwróciła się
czując ból w żebrach.
- Nimnelbus... - wyszeptała.
- We własnej osobie – siedzący w niedbałej pozie
srebrnowłosy elf skinął nieznacznie głową. - Trochę czasu
minęło od naszego ostatniego spotkania. Trzeba było mnie
wtedy zabić, oszczędziłabyś sobie bólu. Tego, którego już
doświadczyłaś, jak i tego, który zaraz ci zaofiaruję. Wraz
z poniżeniem.
- Wystarczającym poniżeniem jest bijący mnie pedał... -
ochrypłym głosem odrzekła Arien.
- A właśnie... Gdyby nie drugi gwardzista, pilnujący twojej
komnaty, pewnie Friens zatłukł by ciebie na śmierć...
- Wystarczy ciocie wspomnieć o damskiej sakiewce, to zaraz
wpada w szał – Arien próbowała pogardliwie wydąć wargi,
jednak ból sprawił, że tylko ponownie się wykrzywiła.
- Tu nie o jego odmienność chodziło... - Nimnelbus zamyślił
się. - Moi gwardziści to profesjonaliści, nie dają się łatwo
sprowokować, nawet takim obraźliwym pitoleniem... Musiało
być coś jeszcze... - pochylił się nad elficą i Arien poczuła
zniewalający zapach jego perfum. - Wiesz, że któreś z was,
Kochanków, posiekało tutaj jego brata? O tak, widzę to po
twoich oczach... Nie omieszkałaś mu wspomnieć o swojej
ostatniej wizycie tutaj. Widzisz twój brak tolerancji wobec
innych orientacji seksualnych nie ma tu żadnego znaczenia...
- Jestem tolerancyjna – spokojnie odpowiedziała Arien. -
Tolerancja nie znaczy, że mam kogoś lubić za to, że jest inny.
Tolerancja jest wtedy kiedy nie rzucasz się z nożem na kogoś
kto ci nie odpowiada. Ja po prostu nie lubię ciot, ani
kogokolwiek innego kto leje mnie do nieprzytomności. Nie lubię
ich tak samo jak podstarzałych elfich samców pożerających
mnie wzrokiem i śliniących się na widok najmniejszego
odsłoniętego skrawka mego ciała.
Nimnelbus uśmiechnął się smutno, próbując ją pocałować
w posiniaczone czoło. Arien odchyliła nieznacznie głowę. To była
jedyna forma obrony przed zakusami ambasadora na jaką
pozwoliło jej obolałe ciało. Mężczyzna odgarnął tylko
zakrwawiony loczek z jej czoła:
- Oj, Arien, Arien! Twoje ciało, choć młode, gibkie i wprost
idealne do igraszek, kompletnie mnie nie pociąga... To znaczy
pociąga mnie, ale w troszeczkę w inny sposób... - ambasador
przeciągnął palcem po opuchniętym policzku kobiety. Arien
zacisnęła zęby, żeby nie syknąć z bólu. Nimnelbus zaczął jej
szeptać słodkim, rozmarzonym głosem do ucha - Lubię sobie
wyobrażać co robię z twoim ciałem, za pomocą noży, obcęgów,
rozżarzonych do białości gwoździ... Nawet nie z całym ciałem,
tylko z twoimi częściami intymnymi... O tak...
Arien zadrżała i odruchowo podkuliła nogi.
- Nie odważysz się... - wyszeptała przeklinając w duchu swoją
wyobraźnię. - Baugi... Cenred... Cenred cię zabije!
- O nie, moja słodka... - głos Nimnelbusa niczym jad sączył
się do jej ucha. - Twoje cierpienie jest zapłatą za pomoc
Cenredowi w przewiezieniu ciebie do Alvheimu...
Arien przymknęła swe jedyne nieopuchnięte oko, żeby
powstrzymać łzy. Jak ona nienawidziła tego świata... Świata
ludzi, elfów i wielkiej polityki. Nienawidziła tej chłodnej
kalkulacji, radości z cierpienia innych. W tym momencie
tęsknota zabolała ją mocniej niż wszystkie rany zadane przez
Friensa.
- Płaczesz...- kontynuował ambasador. - Przestań, oszczędzaj
łzy na mój występ... Wiesz, że twój przyszły mąż pozwolił mi
zrobić z tobą co tylko zechcę? Tak! Z małymi tylko wyjątkami:
nie mogę cię okulawić, oszpecić twarzy i dłoni. Masz się bowiem
na przyszłość dobrze prezentować. Powiedział też, że nie chce
mieć z tobą żadnego potomstwa, bo brzydzi się kimś, kto
penetrowany był przez jakiegoś pniaczka... Już ja mu to
załatwię... Nigdy nie będziesz miała dzieci, a na samo
wspomnienie o uciechach cielesnych będziesz dostawać torsji...
O tak, moja miła...
Arien zaszlochała. Nimnelbus odciągnął jej bezsilne dłonie od
opuchniętej twarzy i silnym powrozami przywiązał jej ręce i nogi
do słupów podtrzymujących baldachim.
- A teraz – położył się koło niej opierając głowę na jej
naciągniętym sznurem ramieniu. - A teraz dokładnie opowiem,
jak się zabawimy...
Arien załkała.
***
Szczęknęła rozbita o bruk butelka.
Gwardzista pilnujący wejścia do elfiej ambasady podskoczył
i spojrzał w kierunku skąd dobiegł go dźwięk tłuczonego szkła.
Wąska uliczka zahuczała od rubasznego śmiechu i z mroku,
w światło oliwnych latarni, wytoczył się chwiejny szereg trzech
krasnoludów.
- Kobiety... - bełkotał środkowy holowany przez swoich
pobratymców – co ty na to? - zwrócił się zadumany do
wszystkich i do nikogo. - Kto je stworzył? Zresztą, nieważne
kto, to i tak był pieprzony geniusz! Te włosy... - tu westchnął
ciężko z tęsknotą, może bardziej z rozmarzeniem, podniósł
głowę chcąc spojrzeć w nocne niebo. Oczy na chwile uciekły mu
w głąb czaszki, zaraz jednak wróciły i krasnolud kontynuował
swoją przemowę. - Mówią, że włosy to wszystko... - spojrzał na
swoich kompanionów. - Czy zanurzyłeś kiedyś nos w takiej
burzy włosów i marzyłeś, żeby zasnąć na zawsze? Albo ich
wargi... Gdy dotykają twoich, są jak łyk wina po przebyciu
pustyni... A cycuszki! - mówca pokręcił głową. - Duże i małe...
Mrugają do ciebie jak pełne światła oczy... A nogi..., - grupka
pijanych krasnoludów zatrzymała się o kilka kroków od
rozbawionych monologiem elfich gwardzistów - ... nieważne czy
są jak greckie kolumny, czy jak nogi od starego klawesynu.
Ważne jest to coś między nimi! Muszę się napić! - chwiejny
pochód znowu ruszył. Kiedy cała grupa zrównała się z bramą
ambasady i była dokładnie między dwoma elfami, środkowy
krasnolud znowu podjął niedokończoną myśl - Tak, panie Lofar,
na tym świecie jest tylko jedno ważne słowo... - zatrzymali się,
a elfy nastroszyły swe spiczaste uszy chcąc usłyszeć puentę.
- ...cipka! - dokończył środkowy krasnolud. Jego kompani
odskoczyli od niego i jednym susem znaleźli się przy obydwu
elfach zatapiając w ich klatkach piersiowych noże. Wąskie
ostrza rozsunęły kółka kolczug i po jelec zagłębiły się w sercach
elfów.
- Świetna robota, panowie! - sapnął Baugi ciągnąc truchło
jednego ze strażników za bramę ambasady.
- O tych kobietach... - Agnar złapał za nogę drugiego
martwego strażnika. - Sam to wszystko wymyśliłeś?
- Nie – odpowiedział jego bratanek. - Usłyszałem w pewnej
sztuce. Dobrze, teraz zajmiemy się tymi w ogrodzie. Nie
chciałbym, żeby ktoś nam wbił nóż w plecy. - spojrzał na
ciemną fasadę ambasady. Tylko w holu paliły się oliwne kaganki
– Stryju! Ty okrążysz budynek z prawej strony i zlikwidujesz
wszystkich którzy pojawią się na twojej drodze. My z Lofarem
obejdziemy ambasadę z drugiej strony.
Agnar, bez słowa zniknął w ciemnościach.
Baugi i Lofar ostrożnie posuwali się wzdłuż ścian budynku.
Dotarli na drugą stronę ambasady i Baugi ostrożnie wyjrzał za
rogu. Przed sobą miał spory podjazd wysypany żwirem, środek
którego zajmowała sadzawka dookoła której stały oliwne lampy.
Na ogrodowym patio stały dwa elfy – jeden z nich był wyraźnie
wzburzony.
- To ta suka zabiła mi brata! - gorączkował się jeden z nich. -
Jeszcze chwila i zatłukł bym ją na śmierć.
- Nie spodobało by się to ani Cenredowi, ani Nimnelbusowi.
I tak porządnie ją pokancerowałeś.
Baugi zazgrzytał zębami. Ktoś śmiał podnieść rękę na jego
żonę! Chciał już bez namysłu ruszyć na gwardzistów, gdy
powstrzymała go ręka Lofara na ramieniu.
- Spokojnie! - szepnął starszy krasnolud. - Załatwimy ich
sposobem.
Lofar znalazł spory kamień i rzucił na podjazd. Kamień
z chrzęstem poturlał się po żwirze.
- Co to...? - oba elfy odwróciły się błyskawicznie.
- Zostań tu! - rzucił ten, który pobił Arien. - Sam to sprawdzę
– i ruszył w kierunku gdzie upadł rzucony przez Lofara kamień.
Baugi pokazał palcem, że zajmie się oprawcą Arien,
a Lofarowi wskazał drugiego strażnika. Krasnolud kiwnął głową,
że zrozumiał. Poczekali kiedy strażnik zrówna się z nimi i obaj
w ciszy wybiegli zza węgła.
Lofar, który miał dalej do pozostającego na patio elfa, martwił
się, że ten zdąży podnieść alarm. Zaskoczony elf patrzył na
szarżującego krasnoluda i dopiero po chwili opuścił halabardę.
Lofar zaklął w myślach – nie będzie łatwo pokonać, bez tarczy,
elfa uzbrojonego w długą broń drzewcową. Już dobiegał
w zasięg halabardy, gdy elf ugiął się pod ciężarem, jakby
dopiero teraz zauważył, że ma do pleców przytroczony ciężki
worek, a po chwili legł jak długi z siedzącym mu na plecach
Agnarem, który raz za razem wbijał mu w plecy nóż. Lofar
odwrócił się błyskawicznie chcąc pójść z pomocą Baugiemu.
Widząc, że jego druhowi nic nie grozi powoli ruszył ku niemu.
- Starczy – mruknął widząc, że z głowy elfiego strażnika
została tylko miazga kości, mózgu i skórzanego hełmu. Baugi
akcentując każde rąbnięcie toporem wycedził przez zaciśnięte
zęby:
- Ten – chlast! - skurwiel – chlast! - bił – chlast! - moją –
chlast! - żonę – chlast!
- Baugi! - krzyknął Lofar. - Może teraz jakiś inny dupek
maltretuje Arien?
Krasnolud przerwał rąbaninę i odwrócił się do swego
kompana. Twarz Baugiego przykrywała maska krwi, mięsa
i mózgu zabitego elfa. - Idziemy! - warknął.
***
- Na początek zajmiemy się twoimi cycuszkami – powiedział
lubieżnie Nimnelbus siedząc okrakiem na przywiązanej do łoża
Arien. Rozerwał jej bluzkę i ostrym srebrnym nożykiem
delikatnie pociągnął między jej piersiami. Elfica, czując zimną
stal, krzyknęła szarpiąc się. - Oh, szkoda, że nie mogę zobaczyć
twego pięknego lica wykrzywionego strachem. Friens za bardzo
ją zmasakrował.
Przy drzwiach komnaty rozległy się krzyki i szczęk oręża.
- Co do... - zerwał się ambasador. Zeskoczył z łoża i w tym
samym momencie przez wyłamane drzwi do środka wpadł jeden
z elfich gwardzistów. Zaraz za nim pojawiła się niewysoka
postać i potężnym ciosem topora rozpołowiła leżącemu czaszkę.
Bryzgnął mózg i krew ochlapując wszystko w promieniu kilku
kroków.
Dwa kolejne krasnoludy wbiegły do komnaty.
- Pod ścianę! - warknął jeden z nich do Nimnelbusa.
- To atak na dyplomatę! - krzyknął piskliwie ambasador. -
Straże!
Agnar podskoczył do elfa i styliskiem topora zadał potężny
cios w splot słoneczny. Nimnelbus sapnął i opadł na kolana
próbując złapać dech.
- Leż tu, kurwo! - Agnar stanął przy nim okrakiem. -
I zapomnij o swych gwardzistach! Wszyscy są martwi!
- Co oni ci zrobili... - gorączkowo pytał się Baugi rozcinając
więzy krępujące Arien. - Co te bydlaki ci zrobiły...
Uwolniona elfica, uśmiechając się przez łzy, pogłaskała swego
krasnoluda po twarzy.
- Baugi... - wyszeptała tylko. - Mój Baugi... - i straciła
przytomność.
- Lofar! - krzyknął Baugi. - Leć do karczmy! Sprowadź nasze
muły!
- Nie szybciej byłoby wziąć powóz ambasadora?
- A dasz radę przyporządzić do niej konie!?
- Ja nie dam rady!? - żachnął się krasnolud i zniknął za
wyważonymi drzwiami komnaty. Baugi zeskoczył z łoża
i przyniósł ze stołu miskę z wodą. Jedwabną chustką przemywał
delikatnie twarz swojej ukochanej.
- Co z nim? - Agnar kopnął leżącego ambasadora.
- Zabawimy się z nim trochę – spokojnie odpowiedział Baugi
nie przerywając swych czynności. - Przywiąż go do słupów
baldachimu. Zaraz ci pomogę.
***
Do komnaty wpadł Lofar:
- Powóz stoi od strony ogrodu! Koło stajni odkryłem koszary
gwardii ambasadora – wszyscy spali, więc zabarykadowałem im
drzwi i podłożyłem zewsząd ogień!
- Świetna robota! - odparł Baugi odwracając się. - Zabierzcie
Arien do powozu. Jak skończę to do was dołączę.
= Pośpiesz się, już świ... - przerwał Lofar widząc
przywiązanego do baldachimu ambasadora. Uda nagiego elfa
spływały krwią, a policzki miał czymś wypchane. U stóp stołka
na którym stał Baugi leżało zakrwawione elfie ucho.. -
Okaleczyłeś go?! To nie po naszemu! Nie po krasnoludzku..
- Zeżarł już swoje jajka. Teraz oprzytomniał nieco i możemy
bawić się dalej – Baugi odciął wiszącemu na powrozach elfowi
drugie ucho, które z plaśnięciem opadło na podłogę.
Torturowany tylko jęknął. - Już nie usłyszysz rozkosznego
krzyku kobiety... Robię to co robią ludzie i elfy w swoim świecie.
Staję się częścią ich gry, która ma dość proste zasady – żeby
osiągnąć sukces musisz być większym skurwysynem niż cała
reszta.
- Wiesz, że to co teraz robisz wywoła wojnę między nami
i elfami? Dolgthrasir nie będzie zadowolony...
- Dlatego – odparł Baugi zabierając się za nos Nimnelbusa. -
Gdy zaniesiecie Arien do powozu, Agnar zajmie się zbieraniem
wszystkiego co drogocenne. Jest tu trochę tego dobra, więc
Pradziadek powinien być szczęśliwy.
- Nie będzie, jeśli na nas ruszy cała elfia potęga. Nie damy
rady stawić czoła wszystkim rodom...
- Odzyskanie mnie dla elfów – odezwał się słaby głos Arien,
która powróciwszy do przytomności, od kilku chwil
przysłuchiwała się rozmowie krasnoludów – to prywatna sprawa
de Rienów. Żaden inny ród go nie poprze.
- A skąd niby będą wiedzieć, że to co tu zrobiliśmy nie było
atakiem na Alfheim? - spytał Agnar.
- Zostawię list karczmarzowi w „Wiklinowym Człowieku”.
Niech umyślnym prześle go do Alvheimu i odda w ręce Rady.
Wszystko w nim wyjaśnię. Dajcie mi tylko papier i pióro –
zmęczonym głosem poprosiła elfica.
- Jak się czujesz, kochanie? - Baugi przypadł do swojej żony.
- Znacznie lepiej, mój drogi – elfica uśmiechnęła się
nieznacznie. - Musisz mu to robić? - wskazała na jęczącego
Nimnelbusa.
- Tak – hardo odpowiedział krasnolud. - Niech się cały świat
dowie, że nie wolno zadzierać z Synami Hamdira. Jesteś gotowa
do drogi?
Elfica skinęła głowa:
- Nie zapomnijcie tylko o liście.
Agnar i Lofar delikatnie podjęli elficę z łóżka i znieśli na dół.
Baugi wrócił do ambasadora.
- Skoro nie potrafisz uszanować kobiety – szybkim cięciem
odciął mu nos – nigdy nie poczujesz jej zapachu... Nigdy też
żadnej nie ujrzysz...Nie poczujesz jej smaku...
***
Cenred, na czele swojej straży przybocznej, która czekała na
niego kilka wiorst od Blasku Poranka, podjechał do bramy
ambasady. Zdziwiło go, że nie było przy niej gwardzistów
Nimnelbusa, ale pomyślał sobie, że może za to winić pobliski
pożar gorejący gdzieś tam po drugiej stronie nimnelbusowego
ogrodu. Przed głównym wejściem zsiadł z konia i części swych
ludzi kazał sprawdzić co się dzieje przy pożarze. Sam wbiegł do
dworku i zdecydowanym krokiem ruszył na piętro. Widząc krew
ściekającą po schodach skrzyknął resztę swoich ludzi i ostrożnie
piął się dalej. Na szczycie, rozciągnięty na podłodze leżał jeden
ze strażników.
- Panie! - dobiegło go z dołu. Cenred wychylił się przez
balustradę. W głównym hallu stał jeden z jego ludzi wysłany
wcześniej do pożaru. - Na podjeździe od strony ogrodu leży
dwóch naszych usieczonych! Jeden zmasakrowany
niemiłosiernie!
De Rien zaklął szpetnie:
- Wracajcie do swoich zadań! - wydał rozkaz, a sam ruszył
pędem do apartamentu, gdzie zostawił Arien. Zwolnił kroku
widząc rozłupane drzwi do jej komnaty. Powoli, z mieczem
w ręku, podchodził do zniszczonych odrzwi. Najpierw zobaczył
nogi strażnika rozciągnięte na połamanych drzwiach. Potem
resztę jego ciała i głowę zmiażdżoną potężnym ciosem topora.
- Zasrane pniaczki! - wydusił z wściekłością.
Podskoczył do skrwawionej postaci wiszącej na słupach
baldachimu. Uniósł za włosy głowę nieszczęśnika, który
zacharczał cicho. Beznosa, bezucha i bezoka twarz wydała mu
się znajoma.
- Nimnelbus! - krzyknął zaskoczony. Ambasador próbował coś
powiedzieć. Jednak zamiast wyraźnej mowy z jego ust wypadł
tylko ochłap mięsa.
Cenred wybiegł z komnaty zostawiając okaleczonego elfa na
pastwę losu.
- Za mną! - krzyknął do swych elfów i pędem puścił się po
schodach.
***
- Powiedz mi, Baugi, dlaczego, gdy zawsze stykam się ze
światem elfów i ludzi, czeka mnie ból i cierpienie? - spytała
Arien w podskakującej bryczce. Pędzili na złamanie karku
w stronę gór. Wcześniej zajechali do „Wiklinowego Człowieka”,
gdzie przekazali list do Rady i suto opłaciwszy karczmarza
ruszyli ku gościńcowi. Słońce właśnie pojawiło się na
horyzoncie, więc bramy Blasku Poranka stały już otworem. Bez
problemu, bo któż by chciał zatrzymać pędzący powóz
ambasadora Alvheimu, przemknęli przy grodowej straży i dalej
nie zwalniając mknęli ku Hamdirholm.
- Nie wiem, kochanie – pokręcił głową siedzący przy niej
Baugi. - Ludzie to młoda rasa, ledwo co wykształcona, ale
prężna i ambitna. Mnóstwo jest w niej zwierzęcych cech, a te,
zmieszane z inteligencją i pragnieniem podbicia całego świata,
stworzyły bezlitosną maszynę co po trupach i cierpieniu innych
za wszelka cenę chce osiągnąć swój cel. Mój świat, krasnoludy
i twój, elfy, powoli odchodzi zdominowany przez człowiecze
plemię. Jesteśmy ulepieni z innej gliny, inne rzeczy są dla nas
ważne i dlatego, chyba, nasze spotkania z ludźmi kończą się
tak, a nie inaczej. Nie dotrzymujemy ludzkiemu światu kroku,
dostajemy więc bęcki... Czemu zwolniliśmy? - krasnolud
odsunął kotarę i spytał siedzących na koźle Lofara i Agnara.
- Musimy dać wytchnąć koniom – odparł Agnar. - Nie ma co
liczyć, że ten de Rien tak łatwo odpuści, musimy się liczyć
z pościgiem. I tak nie mamy raczej większych szans, ale to nie
znaczy, że sami musimy się mu podkładać.
- Baugi, czy... - podjęła znowu Arien. Jej jedyne otwarte oko
wyrażało niepokój. - Baugi, czy krasnoludzkie prawo przewiduje
anulowanie rozwodu?
Krasnolud spoważniał.
- Nie – westchnął ciężko. - Czemu pytasz?
- Kocham cię, Baugi. - jej zdrowe oko zaszkliło się łzami. -
Zawsze cię kochałam. Tylko... tylko zżerała mnie tęsknota za
Równinami.
- Wiem, moja droga. Nie można jednak dwa razy wejść do
tego samego strumienia. Kiedy się rozstaliśmy, byłem na ciebie
wściekły. Potem byłem wściekły na siebie – ot, dałem się
podpuścić elficy, która chciała zabawić się z uczuciami
krasnoluda, sprawdzić, czy pod tą brodą i prostackim obyciem
pniaczka może kryć się jakieś uczucie inne od oddania swej
kopalni, kosztownościom i chęciom do hucznej zabawy. Potem
zobaczyłaś, że to nie to, że są pewne rzeczy dla mnie równie
ważne jak ty, czasami, chwilowo, nawet ważniejsze... Jednak
w każdym momencie, kiedy nie było cię przy mnie myślałem
o tobie i to dawało mi siłę. Wiedziałem, że czekasz na mnie,
kiedy łaziłem po sztolniach Hamdirholmu, czy też wypełniałem
zadania polecone przez Pradziadka. Wiedziałem, że jesteś
gdzieś tam, czekasz... że mam do kogo wrócić... I kiedy
jestem... byłem przy tobie, to nie liczyło się nic poza tobą, poza
nami... Tak bardzo się różnimy... Nie chodzi tu o krasnoludy
i elfy, ale o kobiety i mężczyzn, nie ważne jakiej są rasy. Nam,
mężczyznom, ciężko jest zrozumieć miłość kobiety. Myślimy, że
jest taka jak nasza – chwile uniesienia, trochę romantycznych
momentów, a reszta to przyjaźń, taka prawdziwa niemalże
męska, tylko bez chlania piwska i dziwacznych pomysłów... Wy,
kobiety, inaczej to odbieracie. Wam potrzebna jest nasza
obecność, nie na chwilę, ale cały czas. Potrzebna wam jest
pewność, że jesteśmy w pobliżu, że nie jesteście same – to daje
wam poczucie bezpieczeństwa. I za to jesteście gotowe oddać
wszystko – siebie, swoje szczęście, poświęcenie. Wszystko byle
czuć się bezpieczne. Kiedy znikamy wam z pola widzenia,
zaczynacie czuć się nieswojo, zaczynają się w waszych głowach
kłębić różne głupie myśli. „Poszedł, pewnie minie zostawi. Nie
jestem dla niego zbyt dobra, skoro tak często zostawia mnie
samą. Dlaczego nie ma go przy mnie? Pewnie jestem za gruba,
mam za małe piersi.” i tym podobne. Jeśli my, faceci, w porę
tego nie zauważymy i nie wybijemy wam tego z głowy, to te
myśli zabiją związek. Tak jak zabiły nasz.
- Czemu tak nie rozmawialiśmy wcześniej? - po spuchniętym
policzku Arien pociekła łza. - Kiedy byliśmy razem.
Baugi wzruszył ramionami:
- Nie było takiej potrzeby. To jedna sprawa. Druga sprawa to
to, że dopiero rozstanie uświadomiło, przynajmniej mi, jaka to
wielka strata. Żyć bez ciebie...
- Kochasz mnie? - cichutko spytała elfica.
Baugi popatrzył przez okno powozu i uśmiechnął się do siebie.
W tym uśmiechu nie było jednak radości, a raczej wielkie
pokłady smutku:
- Czy podróż za tobą i obcięcie jajek elfiemu ambasadorowi
nie jest wystarczającym dowodem moich uczuć?
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – nie dawała za
wygraną Arien.
- Nam krasnoludom ciężko jest składać takie wyznania. Tak,
kocham cię, Arien.
Powóz powoli toczył się po gościńcu. Słychać było tylko głuchy
stukot kopyt i stłumione rozmowy krasnoludów siedzących na
koźle.
- Co z nami będzie? - przerwała ciszę Arien. - Skoro nie
możemy do siebie wrócić, to po co mnie szukałeś?
- Fakt, nie możemy odwołać rozwodu... – odparł Baugi
klękając przed elficą.
- Co ty robisz?! - Arien poderwała się, pomimo bólu w klatce.
- ... ale zawsze możemy zawrzeć ślub – dokończył krasnolud.
Widać było, że niezbyt zręcznie czuł się na kolanach. -
Wyjdziesz powtórnie za mnie?
- Co... jak...? - Arien opadła na miękkie poduchy powozu. -
Baugi...
- Mam wszystko zaplanowane – szybko zaczął mówić
krasnolud. - Zamieszkamy u podnóża Tysiąca Stopni... Na
pewno Pradziadek znajdzie tam dla mnie jakieś zajęcie...
- Tak.
- ... Ty co dnia będziesz się budzić widząc Równiny, ja będę
miał blisko do kopalni. Na dole również zamieszka Lofar
i Agnar...
- Tak!
- Jako wygnańcy nie mogą wkraczać do kopalni... Co?!
- TAK!
- Znaczy się, że wyjdziesz za mnie? - dopytywał się
uradowany krasnolud.
- Jeśli jeszcze raz będę musiała powiedzieć „tak”, to twoja
twarz będzie wyglądać tak jak moja! - warknęła, udając
rozzłoszczoną, Arien. - Kocham cię, mój krasnoludzie i nigdy nie
przestałam cię kochać. - ujęła jego dłoń i mocno ścisnęła. -
W moim stanie nie możemy sobie pozwolić na żadne inne
czułości. To musi poczekać aż... aż do nocy poślubnej!
Baugi jęknął:
- Ale przecież już byliśmy razem!
Teraz jednak jesteśmy przed ślubem i trzeba zachować
porządek rzeczy.
Krasnolud coś tam mruczał pod nosem.
- I jeszcze jedno, nie mam tego odszkodowania, co to dał mi
je Pradziadek przy rozstaniu. Wszystko zostało u Cenreda.
- Nic to – machnął ręką uradowany Baugi. - Co z tym
zrobiłaś, to twoja sprawa, ale wiano...
- Co „wiano”?
- No, wiano będzie podwójne...
- Jak to podwójne!? - oburzyła się elfica.
- Jesteś rozwódka – rozłożył ręce krasnolud. - Czyli byłaś
używana...
- Jak to „używana”? - elfica, pomimo bólu, podparła się na
łokciach.
- No, poprzedni mąż cię używał...
- Ale to przecież byłeś ty!
- Nic na to nie poradzę. Tamten stary związek to przeszłość.
Teraz jest nowa sprawa – ty i ja bierzemy ślub...
- Ślubu nie będzie! - warknęła Arien odwracając głowę do
ściany powozu.
- Jak to nie będzie!? - Baugi podniósł się z kolan. - Co ty
mówisz, kochanie?
- Nie będzie i już! Nie wyjdę za kogoś, kto już wcześniej był
używany!
- Kto był wcześniej używany? - zdziwił się Baugi. - Ja byłem
wcześniej używany?! Wypraszam sobie!
Arien odwróciła się do niego i z błyskiem w oku, dźgając go
w okrytą kolczugą klatkę piersiową, powoli powiedziała:
- Baugi, synu Fridleifa, który jest synem Arngrima, który był
synem Dolgthrasira, jesteś rozwodnikiem! Byłeś używany przez
swoją żonę! A ja biorę tylko świeży towar! Ślubu nie będzie!
- Ależ dusieczko...
- Nie!
- Co cię ugryzło?!
- NIE!
- Już dobrze, dobrze! Nie będzie podwójnego wiana!
- Kocham cię, mój krasnoludzie!
- I ja ciebie...
- Co mnie?
Baugi westchnął:
- I ja ciebie też kocham... Jesteście niemożliwe...
Zza kotary wychynęła głowa Agnara:
- Jak tam, Arien, okiełznałaś tego ogiera?
- Ano – odparła uśmiechnięta elfica. - Mój ci on!
- No i dobrze. Sporo elfów dzisiaj narżnęliśmy dla ciebie.
Kompletnie by się to nam nie kalkulowało, gdybyś go nie
chciała.
- Nie mogę sobie wyobrazić jak oni ten, tego... ze sobą –
rzucił półgłośno powożący Lofar.
- Słyszałam!
- Zmarnowałoby się, gdybyś nie słyszała...
- W konie! - wrzasnął nagle Agnar widząc tumany kurzu, za
nimi, daleko na gościńcu. - Pościg!
Lofar zaciął batem konie. Powozem zaczęło rzucać kiedy
zaczął nabierać prędkości.
- Byle do lasu! - krzyczał Agnar przez zagłuszając tętent
kopyt i skrzypienie wozu. - może zgubimy ich w jakiejś
przecince!
Pędzili polami z nadzieją wyglądając linii lasu. Początkowo
pościg wyraźnie się zbliżał, jednak po rozwinięciu pełnej
prędkości ambasadorskiego powozu, zdał się trwać w stałej
odległości. Zaraz też jednak coraz szybciej zaczął ich doganiać.
Pełnym rozpędem wpadli do lasu i choć było to niebezpieczne,
Lofar dalej poganiał konie. Mieli szczęście, że leśny dukt biegł
w miarę prosto, bez żadnych ostrzejszych zakrętów. Gałęzie
drzew opętańczo tłukły w budę powozu.
Po kolejnym, nieco ostrzejszym łuku, Lofar nagle ściągnął
wodze i przesunął dźwignię hamulca. Powozem szarpnęło,
a Agnara rzuciło na zadek jednego z koni. Wóz zatrzymał się,
a z budy dobiegły jęki postękiwania poobijanych Arien
i Baugiego.
- Zwariowałeś! - darł się gramolący się z konia Agnar! - Po co
hamujesz! Jedź dalej!
- Nigdzie nie pojedziecie! - sprzed powozu dobiegł ich
stanowczy pisk.
'Bardziej stanowczo!' - doleciało z lasu.
- Nigdzie nie pojedziecie – znowu zabrzmiał, tym razem
bardziej zbasowany pisk.
'Lepiej. Dalej!' - pochwalił las.
Lofar wychylił się z kozła. Przed sobą miał kilku młodzieńców
ubranych w zwierzęce skóry z maczugami, cepami i inszą
prymitywną bronią.
- Poproszę o kasę! – zapiszczał kolejny z młodzików.
'”Poproszę”?!' - zirytował się las.. - 'I do tego takim
głosikiem?! Siadaj, pała! Zaraz wam pokażę jak to się robi!'
Na drogę wyskoczył rosły barbarzyńca, grzmotnął ogromnym
dwuręcznym toporem o gościniec i ryknął:
- Wyskakuj z kasy, knypku! - odwrócił się do młodzików
i ciszej dodał – Tak to się robi!
- Ja ci dam „wyskakuj”! - wrzasnął rozwścieczony Agnar
zsuwając się na brzuchu z konia. - Jak ci przyłożę, to sam
wyskoczysz, ale z gaci, bo jak będziesz spieprzał to ci własne
gówno w majtach przeszkadzać będzie!
- Ups! Krasnoludy... - zorientował się barbarzyńca. Odwrócił
się do młodzików: - W przypadku krasnoludów negocjacje
w sprawie kasy odbywają się całkiem odmiennie. Nie
przechodzimy od razu do sedna sprawy, tylko najpierw pytamy
się o zdrowie. Po uzyskaniu, zazwyczaj burkliwej odpowiedzi,
całkowicie rezygnujemy z dalszych roszczeń finansowych...
- Co ty mi tu z jakimś pitu-pitu wyjeżdżasz!? – Stryj Baugiego
zaczął wymachiwać swoim toporem. - Gdybym miał więcej
czasu, to bym was wszystkich porachował, ale tak to zmykać mi
stąd! Za nami jest trochę elfów ich możecie obrabować!
Barbarzyńca podrapał się w czoło zsuwając ciężką futrzaną
czapę na tył głowy:
- Ten powóz mnie zmylił... Gdybym wiedział, że to krasnoludy
w życiu bym nie podjął się rabowania. Pracowałem trochę
w Hamdirholm i wiem, że kasa to u was drażliwy temat...
- W Hamdirholm...? Zaraz, zaraz... Znam cię! Ty jesteś
barbarzyńca Waleczniak!
- Ano ja....
- To ja, Agnar! Z nieba nam spadłeś! Dużo masz tam tych
swoich barbarzyńców?
- Całą klasę I B, trzydzieści osób...
- Dawaj ich tu!
***
Cenred, na czele swej gwardii przybocznej tryumfująco
uśmiechnął się wpadając do lasu w ślad za powozem
z krasnoludami. Tutaj pniaczki będą musiały zwolnić, albo
rozbiją się na którymś z zakrętów. A nawet jak porzucą powóz,
to błyskawicznie wyłapie ich w lesie.
Minęli w pełnym galopie kilka zakrętów i choć zady ich koni
pokryły się już pianą, dalej kontynuowali pościg. Za kolejnym
przywitała ich niemała niespodzianka.
- Trzymać szyk! - darł się skryty w niedźwiedzim futrze
barbarzyńca. Zanim stała karna linia złożona z wojów
uzbrojonych we włócznie i tarcze.
Elf, hamując swego wierzchowca, z niedowierzaniem patrzył
na stojącą przed nim formację. Skąd tu się wzięli ci
barbarzyńcy?
- Naprzód! - wydał komendę dowodzący barbarzyńcami
Waleczniak. Ściana tarcz zafalowała i przesunęła się do przodu -
Raz! Równo! Raz! Raz!
Z tyłu, za manewrującymi barbarzyńcami, stał powóz
ambasadora a na jego koźle, przyjaźnie machając ręką, siedział
Baugi.
Cenred zaklął pod nosem oceniając szanse szarży swego
oddziału. Lepiej nie ryzykować. Był wciśnięty między zakręt,
a zbliżających się pieszych – nie zdążyłby przejść do pełnego
galopu, a tylko w ten sposób mógłby przebić się przez formację
włóczników. Jedyny sposób to spieszyć swoich wojów i podjąć
walkę linią. I tak zamierzał zrobić. Już miał wydać rozkaz, gdy
Waleczniak podał nową komendę:
- Łucznicy! Salwą przed konie!
Brzęknęły cięciwy i kilka strzał wbiło się w piaskową drogę tuż
przed konnicą Cenreda. Reszta zaświstała pośród stłoczonych
elfich jeźdźców. Zakwiczał raniony koń, zastukały trafione
pociskami pancerze.
De Rien ryknął wściekle i dał znak do odwrotu. Sam krzyknął
w stronę Baugiego:
- To jeszcze nie koniec, pniaczku! Arien jest moja! Nikt nie
stanie mi na drodze do władzy i sławy! Stawimy się z całą elfią
potęgą u stóp Hamdirbergu!
- Zapraszamy! - odkrzyknął Baugi.
Elf zawrócił w miejscu konia i poganiając go nachajką
popędził za swoją gwardią.
- Świetna robota, Waleczniaku! - do barbarzyńcy podbiegł
Agnar. - Widzę, że akademia działa pełną parą...
- Chwileczkę – przerwał mu Waleczniak. - Klasa I B do mnie!
W szeregu zbiórka! Morgan, przestaniesz ty się tam taczać po
tym lesie?! Znowu pijany, czy co... Dzielnie się sprawiliście,
wojowie. Osobiście was pochwalę u Ojca Dyrektora Jarosława.
Poza łucznikami! Jak mówię PRZED konie, to PRZED, a nie
W konie, blacka dupa! Jako, że efekt i tak był wyśmienity, to
łaskawie nie wspomnę o tych niedociągnięciach Ojcu
Dyrektorowi. Możecie się rozejść, zbierać grzyby, maliny i inne
poziomki... Morgan, zostaw ten bukłak łachudro! Zaraz
dostaniesz pałę... pałą! Wszyscy normalnie piją, tylko ten
zawsze musi się sponiewierać...
Barbarzyńska młodzież rozsiadła się po obu stronach drogi,
żywo komentując ostatnie wydarzenia.
- Świetnie sobie radzisz z tym młodzikami – zaczął Baugi. -
Dużo ich tam macie w tej akademii?
- Oj będzie z dziesięć klas, na razie tylko pierwszy rocznik.
Cztery klasy o profilu ogólnym, dwie humanitarnym, dwie
macz.-fiz....
- Macz.-fiz.? - zaciekawił się Agnar.
- Profil maczugo-fizyczny, tak jak ta klasa, I B, zajmuje się
rozbojem po lasach... I dwie o profilu biologiczno-chemicznym
z naciskiem na wsobne gazy bojowe...
- Wsobne gazy bojowe?
- Bąki, piardy, pot, odór z gęby i takie tam. Ogólnie
śmierdzenie po barbarzyńsku.
- Aha, to pewnie macie też jakieś praktyki, nie?
- A mamy, mamy... To znaczy chcielibyśmy mieć, ale - tu
Walczniak rozłożył bezradnie ręce. - nikt nie chce nas na te
praktyki wziąć. Wiecie, mamy słaby public relation...
- Że co?
- No, kiepski wizerunek. Nie lubią nas.
- My was lubimy – Baugi przyjacielsko poklepał Waleczniaka
po ramieniu. - I dlatego całkiem za darmo będziecie mogli
odbyć u nas w Hamdirholm praktyki. Wiecie, pełny obóz i straże
wokół niego, patrole, jakieś bitwy...
- Naprawdę?! - uradował się barbarzyńca-belfer. - Świetnie?
A ile klas?
- Cała akademia.
- Cała?! - zdziwił się Waleczniak. - Za darmo?
- Za darmo. Od zaraz.
- Wchodzimy w to! Zaraz pchnę umyślnego do Ojca Dyrektora
z dobrą nowiną!
***
Dolgthrasir kończył właśnie wysłuchiwać raportu Gimbura
tyczącego się stanu liczebnego owiec, co zawsze wprawiało go
w zły nastrój, gdy ze strażnicy na Dziobie zbiegł jeden
z obserwatorów i wydyszał:
- Zbliża się elfi powóz w obstawie barbarzyńców.
- Dużo ich?
- Będzie z trzy dziesiątki.
- Zgromadź tu całą straż i ściągnij z wyra Hreia. Nigdy nie
wiadomo co planują ostrousi.
Obserwator popędził w głąb kopalni.
Po chwili przy jednym ze skrzydeł ogromnej Bramy zaczęli
zbierać się wojowie Hreia.
- Co się dzieje, Pradziadku? - spytał Dolgthrasira Coleman.
- Elfy idą. Z barbarzyńcami – spokojnie odpowiedział
krasnolud.
- To ja pójdę po Harnę – i również pobiegł do Przedsionka.
- Jasne, że pójdziesz – mruczał Pradziadek idąc do Bramy. -
Przecież bez niej żyć nie możesz...
Stanąwszy przed strażą Hamdirholmu, chrząknął znacząco.
Zebrani wojowie przerwali swe rozmowy i spojrzeli na niego
wyczekująco.
- Nadchodzą ostrousi wraz z silną obstawą. Niby nie mamy
żadnej wojny z elfimi rodami, ale lepiej zawczasu pianę z piwa
zdmuchnąć, niż potem z białym wąsem chodzić. Tak więc,
spokojnie, bez żadnej agresji, ale czujnie.
- Pradziadku! Pradziadku! To Baugi! = przybył kolejny
posłaniec z Dziobu.
- Co Baugi?
- To Baugi przybył w tym powozie... I Agnar i Lofar... Zresztą,
twój Prawnuk już tu idzie.
Dolgthrasir wyszedł przed Bramę i cierpliwie wyczekiwał
Baugiego. Nie można było po nim poznać, czy się cieszy, czy
martwi. Stał na skalnej półce spokojnie wypatrując swego
Prawnuka.
Baugi w końcu wdrapał się po Tysiącu Stopni.
- Witaj w domu, synu – uściskał go Pradziadek. - Odnalazłeś
elficę?
- Tak, Pradziadku.
- To dobrze. Wszystko z nią w porządku?
- Nie bardzo. Elfy ją pokiereszowały...
- To niedobrze...
- Ale załatwiliśmy tych, którzy byli za to odpowiedzialni...
- Bardzo dobrze.
- I obcięliśmy jaja jednemu z nich. Ambasadorowi Blasku
Poranka...
- Niedobrze. Elfie rody ruszą z całą potęgą – wyraźnie
zmartwił się Pradziadek.
- Załatwiłem nam kilkuset barbarzyńców do pomocy...
- Nieźle... - Dolgthrasir był dalej niepocieszony.
- Ale chyba tylko jeden Ród na nas pójdzie. Arien to tak
załatwiła.
- Dobrze... - na twarzy Pradziadka pojawił się nikły uśmiech.
- I mamy bogate łupy.
- Bardzo dobrze – szerzej uśmiechnął się stary krasnolud.
- Pradziadku, żenię się!
- Z kim?! Głupie pytanie... Świetnie! - rozpromienił się
Dolgthrasir.
- Arien jako wiano wnosi ten elfi powóz i dwa przedniej
jakości konie zaprzęgowe.
- Rewelacja! - Pradziadek przygarnął Baugiego. - Jestem
z ciebie taki dumny! Prawdziwy z ciebie Syn Hamdira! Mój
prawnuk znowu się żeni! - Dolgthrasir odwrócił się do
zebranego w Bramie tłumu krasnoludów.
- Wiwat! Sława mu! - rozdarło się kilkadziesiąt gardeł.
- Czy coś nas ominęło? - Przez tłum przedzierał się Coleman
z Haną.
- Baugi się żeni! - krzyknął Pradziadek. - A przepraszam,
Baugi. Oto Harna, eteryczna smoczyca, oblubienica Colemana...
- Wypraszam sobie! - równocześnie oburzył się i wampir
i smoczyca.
- Ha, ha, ha! - zaśmiał się Pradziadek klepiąc się po udach. -
Nawet gadacie razem! Już dajcie spokój, gołąbeczki, przecież
macie się ku sobie!
Wąpierz i Harna spłonili się, ale swych dłoni nie puścili.
- Szykować Hallę! - rozporządził Dolgthrasir.
- Nie, nie, Pradziadku – szybko zaoponował Baugi. Chcemy
ślub wziąć na dole u podnóża Tysiąca Stopni. Dzięki temu stryj
Agnar i Lofar również będą mogli w nim wziąć udział. No i chcę
tam zamieszkać...
- Nie może być! - zmarszczył brwi Dolgthrasir.
- Pomyśl, Pradziadku. Cały handel chcesz przenieść na dół,
prawda? Przyda się więc tam twój osobisty wysłannik, co nie?
Ty tu sobie spokojnie zajmiesz się kopalnią, a ja, Agnar i Lofar
zajmiemy się całą resztą. Poza tym chcę tam zamieszkać, bo
Arien niezbyt dobrze czuje się w zamkniętych pomieszczeniach.
Dolgthrasir uważnie patrzył na Prawnuka, a na jego twarzy
pojawiał się coraz szerszy uśmiech.
- Świetnie to sobie umyśliłeś. Nie widzę żadnych
przeciwwskazań żeby stało się tak jak chcesz. Jednak
przygotowanie uroczystości na dole trochę potrwa.
- I bardzo dobrze! - ucieszył się Baugi. - Arien potrzebuje
czasu, żeby dojść do siebie. Jest naprawdę w kiepskim stanie.
- Niech tak będzie! - zgodził się Pradziadek. - Jednak
zaręczynowa uczta musi się odbyć! Dawać beczki z piwem do
Halli! Zarzynać owce! Piec szczurnice! Mój prawnuk powrócił!
- Dołączę do was później, teraz muszę spieszyć do swej
nowej narzeczonej – Baugi wykręcił się z uścisku Pradziadka.
„Dobrze jest znowu być w domu” - pomyślał zbiegając po
Tysiącu Stopni i wciąż słysząc radosny gwar dobiegający
z Hamdirholm.
Czerwiec – sierpień 2008
Ourobouros
Gęsta mgła z wolna podnosiła się z Równin, tuż u podnóża
Góry Hamdira, odsłaniając pobojowisko. Wszędzie leżały ciała
krasnoludów i ludzi, zastygłe w dziwacznych pozach. Na wpoły
złożony płócienny daszek, porozbijane stoły, pobite naczynia
i domowe sprzęty znaczyły bojowy szlak największego wroga
Hamdirholmu.
Z oparów wychynęła postać korpulentnego barbarzyńcy,
brudna i poszarpana. Powolnym, chwiejnym krokiem dotarła na
pole bitwy, gdzie rozejrzała się po leżących zwłokach i kręcąc
z niedowierzaniem głową ruszyła dalej. Minęła stosy ciał
i dotarła do potężnej beczki. Barbarzyńca zanurzył w niej głowę
i pił łapczywie. Skończył gasić pragnienie, otarł ociekające wąsy
i brodę i jeszcze raz rozejrzał się po pobojowisku.
- Kiedyż to cholerne wesele się skończy... - westchnął ciężko
i ponownie zanurzył głowę w kadzi z piwem.
- MOOOOORGAN!
Pijący podskoczył i zakrztusił się mocnym, krasnoludzkim
trunkiem. Zaczął pić jeszcze łapczywiej.
- Morgan, łachudro! - z mgły wyłonił się kolejny, chudy jak
szczapa, barbarzyńca. Zdecydowanym krokiem szedł ku
pijącemu.
Część ciał na pobojowisku poruszyła się:
- Musisz tak drzeć się o poranku!?
- Bogowie, jak mnie łeb boli...
- Wody, wody...
Leżący zaczęli z wolna podnosić się. Część z nich trzymała się
za obolałe głowy, innymi targały poranne torsje. Paru
niewidzącym wzrokiem rozglądało się po otoczeniu, wyraźnie
zastanawiając się skąd tu się wzięli.
Waleczniak złapał za ucho pijącego i wyciągnął jego głowę
z kadzi.
- Morgan, pijusie niemyty, czemuś opuścił swoje stanowisko!
Zapytany bezskutecznie próbował skoncentrować wzrok na
swoim rozmówcy:
- Melduję... hep!... psorze, że swoją służbę skończyłem
wczoraj o zachodzie słońca! Mam teraz czas wolny i mogę robić
z nim co tylko zechcę! A chcę się ponownie urżnąć, gdyż jest to
najlepsza rzecz jaką potrafię zrobić...
- Morganie – spokojnie odparł Waleczniak – pragnę cię
poinformować, że już jest południe i właśnie zaczęła się twoja
służba wartownicza...
- Ale moja kolejna wachta miała być jutro – z rozbrajającym
uśmiechem powiedział Morgan.
- Twoje jutro przerodziło się już w dzisiaj! - rozdarł się
Waleczniak, powodując tym chór jęków próbujących dojść do
siebie biesiadników.
- Nie może być! - wytrzeszczył przekrwione oczy elew
Akademii Barbarzyńców. - Ktoś mi ukradł jeden dzień!
- Za to zyskałeś jeszcze jedną wachtę! - krzyknął Waleczniak.
- Litości... - dobiegł z pobojowiska błagalny ton. - Krzyczcie
sobie gdzie indziej...
- Przepraszam. Tak więc, Morganie, ruszaj na swoje
stanowisko!
- Mogę jeszcze łyczka...? - młody barbarzyńca z tęsknotą
zerknął na kadź z piwem.
- Nie! Poza tym jesteś już zwolniony z zajęć pijaństwa i już
teraz otrzymujesz z tego przedmiotu notę celującą! Rozkaz
wykonać!
Morgan westchnął ciężko, obrócił się na pięcie i powłócząc
nogami poczłapał w coraz rzadszą mgłę. Mijając powywracane
stoły potknął się i plasnął w kałużę rozlanego piwa.
- Stacja trzynasta, Morgan upada po raz trzeci – skomentował
widzący to wydarzenie inny barbarzyńca.
- Dobrze, że cię widzę, dyżurny I-szej G – zwrócił się do
komentującego Waleczniak. - Zbierz swoją klasę i poustawiajcie
te stoły. Zaraz I-sza H zaczyna zajęcia. Aha, widzę, że wszyscy
z twojej klasy leżą wciąż nieprzytomni. To dobrze - zaliczyliście
pijaństwo na pięć. Oprócz ciebie. Ty masz czwórkę – trzymasz
się na nogach.
- Tak jest, psorze!
Na Tysiącu Stopni, zza Dziobu, wyszedł Dolgthrasir. Zatrzymał
się na chwilę fachowym wzrokiem oceniając miejsce biesiady
i uśmiechnął się promiennie – To jest wesele!
Zszedł na dół wydając rozkazy idącym za nim krasnoludom:
- Napełnijcie misy wodą – kto chce niech się umyje.
Poprawcie zadaszenie. Przetrzeć stoły, wyzbierać pobite
naczynia i dać nową zastawę! Przytoczcie też nowe beczki
z piwem. I owczy bulion! Po takim chlaniu trza naszym
biesiadnikom gorącej tłustej zupy!
Pradziadek przechadzał się po miejscu biesiady witając się
z gośćmi i pytając, czy dobrze się bawili i czy czegoś nie
potrzebują. Wszyscy chwalili świetną imprezę, choć niektórzy
byli bladzi, wręcz zieloni, tak ich gnębił kac.
- Dolgthrasirze, Dolgthrasirze! - w stronę Pradziadka biegł
jeden z krasnoludów. - Mamy problem z Dziaduniem
i Leofriciem!
- Już idę! - stary krasnolud ruszył w stronę gdzie
wczorajszego wieczoru biesiadowały martwiaki. Stanął przy
kadzi z rozcieńczonym piwem w którym pływały dwa wzdęte
ciała, dookoła których leniwie kołysłay się zgniłe kawałki mięsa.
- No ładnie – podrapał się po głowie. - Dziadunio schlał się
przez nasączanie do nieprzytomności. Podobnie Leofric. Nic to!
Wyciągnijcie ich ostrożnie, żeby nie pogubili resztek ciała
i połóżcie na tamtej skałce, żeby wyschnęli. I obracajcie ich co
jakiś czas, co by równo im się schło. Opróżnijcie też kadź, bo
ktoś jeszcze, przez te pływające robaki, pomyśli, że to tequila.
Goście zasiedli ponownie do stołów, gdzie podano tłusty rosół.
Początkowo w ciszy spożywano posiłek, zaraz jednak kiedy
biesiadnicy poczuli, że ich żołądki znowu zaczynają pracować
pomiędzy miskami z zupą pojawiły się pierwsze kufle z piwem.
Impreza ponownie nabierała rozpędu. Co poniektórym, wciąż
odczuwającym skutki wczorajszego pijaństwa, zaserwowano sok
z cytryny i pomidorów, paskudny w smaku, ale za to
błyskawicznie stawiający na nogi.
Od strony obozu barbarzyńców zbliżał się Waleczniak
z kolejną klasą. Zatrzymali się przy stołach i profesor wydał
komendę:
- I-sza H! Do pijaństwa przystąp! Macie cztery godziny na
całkowite urżnięcie się. Premiowane będzie zgaśnięcie a la
Conan, z głową w talerzu jak i obrzyganie sąsiada! Wykonać.
Hałastra młodych barbarzyńców z niesamowitą gorliwością
rzuciła się realizować szkolne zadanie.
Waleczniak podszedł do Pradziadka i spytał:
- Kiedy planujecie główny punkt imprezy, czyli ślub?
- Jak tylko pojawią się ostatni goście. Czekamy jeszcze na
Sorlich, Idrottira i Pacego z tym swoim nieodłącznym stadem
baranów...
- Baranów?! Baranów?! - rozległo się za plecami Dolgthrasira.
- Witaj, Pacy! - Pradziadek rzucił się w ramiona swego
kuzyna. - Mówiąc „barany” miałem na myśli twoją dalszą
rodzinę, a nie tę trzódkę, którą, jak zawsze, przyprowadziłeś ze
sobą.
- No, myślę sobie – uśmiechnął się zza gęstej brody Pacy
i przyjaźnie poklepał Pradziadka. - Sorli też będą? A nie
wojujemy z nimi?
- Stare dzieje – machnął ręką Hamdirholmczyk i poprowadził
go do stołu sadzając między byłym kapitanem straży
Willehadem, a Jarosławem, Ojcem Dyrektorem Akademii
Barbarzyństwa, a obecnie najbardziej skacowanym barbarzyńcą
pod biesiadnym namiotem. - Jest jedna rzecz, która może
pogodzić zwaśnione krasnoludy – wspólny interes...
- A właśnie, co z moim hotelem? - zaciekawił się Pacy.
Pradziadek przez chwilę zastanawiał się co odpowiedzieć
kuzynowi, żeby go nie obrazić. W końcu odparł:
- Nie ma i nie będzie. To był durny pomysł. Hotel dla ludzi
w środku kopalni...? Ale wiesz co? Możemy go postawić tutaj,
bo też i tutaj przenosimy cały handel – mam dość tego
harmidru jaki robią ci wszyscy obcokrajowcy. Paszła won! -
warknął Dolgthrasir na jedną z owiec Pacego.
- Czupakabra, nie przeszkadzaj – spokojnie przegonił swego
zwierzaka Pacy.
- Nie może być! - zdziwił się Dolgthrasir widząc jak owca
spokojnie odchodzi, by paść się parę kroków dalej. - Posłuchała
się!
- Bo z nimi trzeba grzecznie, wtedy to i one są grzeczne –
Pacy głośno wysiorbał miseczkę baraniego rosołu i sięgnął po
kufel piwa. - Mówisz, ze hotelu nie będzie... - cmoknął
z niezadowoleniem. - Nigdy, brachu, nie miałeś smykałki do
prowadzenia interesów.
Dolgthrasir zacisnął zęby, ale nic nie powiedział. Gdyby Pacy
nie był jego rodziną, to by zaraz zdzielił go przez łeb. Bardzo
łatwo jest obrazić krasnoluda twierdzeniem, że nie zna się na
obrocie pieniądza.
- A własnie... Co z tym inżynierami od króla Równin?
- A srały na nich nietoperze! – warknął tylko Pradziadek
i odszedł od stołu.
- Chcesz, waszmość, posłuchać mego poematu? - zagadnął
Pacego Willehad, który porzucił kapitański wikt na rzecz poezji.
- A o czym? - odbeknął mu krasnolud.
- O zachodzie słońca, górach, połoninach, owcach...
- O owcach? Bardzo chętnie – Pacy nalał sobie kolejny kufel
i rozsiadł się wygodnie na ławie.
***
- To może wjadę na koniu? - niewinnie spyta swej ukochanej
Baugi.
- Na koniu? - zdziwiła się Arien. - A czemuż to?
Krasnolud z rozrzewnieniem patrzył jak elfica rozczesuje
swoje długie blond włosy. Południowe słońce, wpadające przez
otwarte drzwi świeżo pobudowanej chaty, szpilami promieni
zdawało się pomagać jej w tej czynności.
Baugi westchnął:
- A bo ja taki niski jestem...
Arien przerwała rozczesywanie i odwróciła się do niego
marszcząc brwi:
- Co ty kombinujesz?
- No wiesz... Jak idę koło ciebie, to wyglądam jak jakaś...
kaczka. Taki pokurcz... A na koniu, to jesteśmy niemal równi
sobie...
- Baugi, skarbie – Arien pogładziła go po zarośniętej twarzy. -
my jesteśmy sobie równi. Kocham cię takiego jakim jesteś
i mam gdzieś różnicę wzrostu. Tyle razem przeszliśmy, że taka
błahostka nie powinno nam sprawiać żadnego problemu –
pocałowała go w policzek.
- No tak... Głupi jestem.
- Poza tym jak to by wyglądało – kontynuowała elfica. - Ty na
koniu, ja przy tym koniu, jak jakaś niewolnica...
- Tak nie może być – zdecydowanie powiedział Baugi. -
Wejdziemy normalnie.
Arien uśmiechnąła się do siebie. Teraz, kiedy wrócili do siebie,
ich związek wyglądał inaczej, dojrzalej. Dużo ze sobą
rozmawiali i spędzali ze sobą więcej czasu niż przed wyjazdem
Arien z Cenredem. Elfica spochmurniała. Cenred obiecał, że
wróci po nią , a ona wiedziała, że dotrzyma słowa. Kiedy
przypominała o tym Baugiemu, czy też Dolgthrasirowi, ci tylko
uśmiechali się tajemniczo i mówili, żeby niczym się nie martwiła
– po weselu się zobaczy. Jednak od powrotu do Hamdirholm
minęło już grubo ponad dwa miesiące, a nie widziała, żeby
Synowie Hamdira w jakiś szczególny sposób szykowali się do
nieuniknionego starcia z elfami.
- Wszyscy goście już są? - spytała swego przyszłego
małżonka, chcąc odgonić pochmurne myśli.
- Kuzyn Pacy już dojechał. Nie ma jeszcze Idrottira i Sorlich.
Ci co mają najbliżej zawsze pojawiają się ostatni... - Baugi
przerwał słysząc dobiegającą z zewnątrz wrzawę i dęcie w rogi.
Podskoczył do drzwi.
- O, jest już Tyrfing ze swoimi ludźmi!
- Nie boisz się, że znowu się pobiją? - spytała Arien układając
włosy.
- Nie – Baugi się roześmiał. - Te nasze bitwy były sposobem
na zabicie zimowej nudy. Przecież to nasi pobratymcy i tak
naprawdę, to nigdy nie byliśmy sobie wrogami Dużo było w tym
pyskówki i przepychanek, ale nikt nigdy nie chciał sobie zrobić
krzywdy.
- Dopóki ja się nie pojawiłam. I wąpierz.
- Początkowo wprowadziliście trochę zamieszania, jako nowe
elementy w naszej zabawie, ale kiedy już wszyscy oswoili się
z waszą obecnością to wszystko wróciło do normy. Teraz
z Sorlimi jesteśmy wspólnikami i nasza handlowa działalność
przynosi nam więcej korzyści niż starcia pod górami. No i teraz
mamy więcej roboty, więc się nie nudzimy.
- Wciąż martwi mnie Cenred – powiedziała nagle Arien.
Baugi podszedł do niej i połozył ręce na jej ramionach.
- Nie martw się – powiedział pewnym głosem. - Pradziadek
wie co robi. Dziś jest nasz dzień i nic nie powinno nam go
paskudzić.
Arien pogłaskała go po dłoni:
- Nie martwię się kiedy jesteś przy mnie.
***
- To ty! - Siedzący na ławie przy stole Lofar, usłyszał krzyk.
Odwrócił się:
- Co ja? - zaskoczony spytał sędziwego krasnoluda z długą
siwą brodą owiniętą kilkukrotnie w pasie. - Tyś... Idrottir?
- Ano ja! - stary krasnolud usiadł na wolnym miejscu jakie od
razu zrobiły mu młodsze krasnoludy. Nalano mu pucharek piwa.
Starzec ledwo zmoczył usta i zaczął mówić do zaintrygowanego
Lofara. - Ty jesteś autorem „Pielgrzymki do celu” i „Opowieści
bez końca”!
- Jestem – odparł zdezorientowany Lofar.
- W końcu cię znalazłem! - uradował się Idrottir. - Więc jedna
tutaj się skrywałeś – wskazał na Hamdirberg.
- Nie, byłem na wygnaniu. I tam spisałem swoje myśli –
właśnie w „Pielgrzymce do celu” i czternaście tomów „Opowieści
bez końca”...
- Czternaście! - podskoczył Idrottir. - To czemu mam tylko
dziewięć?
Lofar skrzywił się:
- Mam problemy z wydawcą. Zalega mi z honorarium za tom
ósmy. I dziewiąty też. Wiesz jak to wydawcy...
- Wiem, wiem – Idrottir pokiwał ze zrozumieniem głową. -
Sam miałem swojego czasu z nimi problemy. Trzeba wiedzieć
jak z nimi się obchodzić. Wiesz, co? Mogę być twoim agentem
i przejąć na siebie wszelkie negocjacje z wydawcami.
- Naprawdę!? - początkowo ucieszył się Lofar, zaraz jednak
posmutniał. - No nie wiem... Będziesz miał czas, żeby chodzić
za moimi sprawami? Jesteś przecież strasznie zajętym
krasnoludem...
- Bzdura, chłopcze! - krzyknął Idrottir. - Będę twoim
najlepszym agentem! - tu przymrużył chytrze oczy. - ale nie za
darmo!
- Wiedziałem, że musi być jakiś haczyk...
- W zamian za to zostaniesz moim uczniem... Jesteś wielce
obiecującym młodzieńcem.
- Ja!? - wybałuszył oczy zaskoczony Lofar. - Twoim uczniem?
To... to.... wielki zaszczyt dla mnie! Nie wiem tylko czy
podołam, ale naprawdę się cieszę.
- I ja się cieszę, że przyjąłeś moją propozycję – Pan Marzeń
wzniósł kufel. - Wypijmy za to!
- Idrottir, wszyscy na ciebie czekają, a ty tu piwkem się
opijasz!? - Do skrytej płóciennym daszkiem biesiadnej ławy
zbliżał się Dolgthrasir. Idrottir wyszedł zza stołu i uściskał się
z nim mówiąc:
- Witaj, witaj druhu! A mówiłem, że macie w Hamdirholmie
wielkiego myśliciela i filozofa?
- A któż to?
- Lofar, bracie! Lofar!
Dolgthrasir spojrzał z szacunkiem na wygnańca:
- No, Lofarze, nie spodziewałem się tego... Gratuluję jednak
z całego serca, ze znalazłeś w końcu swoją drogę – Pradziadek
uścisnął prawicę szczęśliwego nowego ucznia Idrottira, a do
Pana Marzeń powiedział:
- Wiesz, że dzisiaj mamy ceremonię zaślubin. Jesteś
przygotowany, żeby ją poprowadzić?
- Kiedy tylko zechcesz.
- Świetnie! - Pradziadek sięgnął po najbliższy dzbanek
z piwem:
- Sława Idrottirowi!
- Sława! Sława! - wydarła się blisko setka gości.
- Sława Dolgthrasirowi! - podjął Pan Marzeń.
- Sława! Sława! - zahuczało znowu pod daszkiem.
- Sława Hamdirholczykom! - podniósł się Tyrfing z klanu
Sorlich. - Niech nic nie zakłóci naszej przyjaźni!
- I wzajemnie! - dopowiedzieli Synowie Hamdira.
- Sława! Sława!
- Zdrowie państwa młodych! - poderwał się Agnar.
- Zdrowie!
- Eh... - ciężko podniósł się Jaro wyraźnie zmęczony
prowadzeniem zajęć z pijaństwa. - Sława... Sława mi!
- I gościom! Sława! - odkrzyknęli, śmiejąc się, zebrani pod
daszkiem weselnicy.
Jako, że po każdym toaście spełniany był puchar, to wielu
biesiadników zaczęło odczuwać skutki morderczego tempa picia.
Pradziadek kazał dotoczyć kolejne beczki, a sam zwrócił się do
zebranych:
- Kochani! Idrottirze, Panie Marzeń! Tyrfingu, wodzu Sorlich!
Jarze, Ojcze Dyrektorze Akademii Barbarzyńców! I wy wszyscy
którzy uświetniacie swoją obecnością tą uroczystość! Dzisiaj
mój prawnuk, Baugi i jego wybranka, Arien, wstąpią w związek
małżeński według krasnoludzkiego obrządku! Jako, że Fridleif
i Arngrim, ojciec i dziad, pana młodego, wraz ze swymi
rodzinami ruszyli jakiś czas temu w świat szukając sobie
nowego miejsca i nie mamy od nich żadnych wieści, chociaż
wierzę, że wiedzie im się pomyślnie, ja wystąpię w roli ojca
Baugiego!
Zewsząd podniosły się okrzyki aprobaty. Pradziadek uniósł
dłonie na znak, że jeszcze nie skończył. Gawiedź ucichła.
- Jako, że Arien, przyszłej żony Baugiego, wyrzekła się
rodzina, a jej właśni ziomkowie, chcieli z niej uczynić
niewolnicę... - zebrani ze smutkiem pokiwali głowami. Wszyscy
już słyszeli o przygodach jakie spotkały ostatnio narzeczonych
w Blasku Poranka. - ... prosiłbym aby Tyrfing wystąpił w roli
ojca panny młodej!
Znowu podniosła się wrzawa, która zaraz ucichła gdy powstał
Tyrfing. Wódz Sorlich skłonił się i odparł:
- Wielki to zaszczyt dla mnie i naszego klanu! W przeszłości
stoczyliśmy z wami, Synami Hamdira, setki bitew pod górami
i raczej wobec siebie nie byliśmy zbyt mili. Jednak od jakiegoś
czasu nasza współpraca bardzo dobrze nam się układa
i zaczynam wierzyć w to, że możemy być zgodnymi sąsiadami.
Ba! Możemy być bardzo dobrymi przyjaciółmi! Dlatego tym
bardziej cenię sobie prośbę Dolgthrasira i z przyjemnością ją
spełnię! Niech ten ślub przypieczętuje naszą przyjaźń! W końcu
założyciele naszych klanów byli braćmi!
Wielka wrzawa podniosła się przy stołach. Wszyscy ściskali się
ze wszystkimi, a najbardziej cieszyli się Synowie Hamdira
i Dzieci Sorli. Niektórzy płakali, inni z dumą pokazywali swoim
niedawnym wrogom blizny pozostałe po starciach pod Górą
Hamdira. Wszyscy jednak śmiejąc się przepijali do siebie.
- W końcu – mruczał do siebie Idrottir - i moje marzenie się
spełniło... Ach żeby wszystkie klany tak łatwo dały się
pogodzić...
Kiedy entuzjazm opadł, Pradziadek dał znak, że jeszcze chce
coś powiedzieć:
- Na godzinę przed zachodem słońca rozpocznie się
ceremonia zaślubin. Proponuję więc udać się teraz na
spoczynek pod specjalny daszek, gdzie rozścieliliśmy nasze
najprzedniejsze skóry i odpocząć trochę...
Pomruk dezaprobaty poniósł się wśród gości. Dolgthrasir
kontynuował niewzruszenie:
- ... gdyż wieczorem czeka nas wielka uczta z niezliczoną
ilością trunków, w tym najprzedniejszego miodu z Równin
i prawdziwego krasnoludzkiego spirytusu! Oczywiście, kto chce
może dalej kontynuować zabawę. Jednak ostrzegam, że
najlepsze dopiero przed wami! No i w końcu pojawią się białki!
Wszystkich zapraszam na wieczór!
Goście pokiwali ze zrozumieniem głowami. Część wychyliła do
końca swoje rogi i kufle i chwiejnym krokiem skierowali się pod
wymieniony daszek, gdzie zalegli na miękkich baranich skórach.
W końcu przy stołach zostało tylko kilku maruderów. No
i oczywiście I-sza H, która w tragicznym już stanie kończyła swe
zajęcia z pijaństwa.
Pradziadek, który teraz doglądał przygotowań do głównej
uczty, kręcił się pod biesiadnym daszkiem, pomagając i wydając
polecenia. Miał tu ponad trzystu gości więc musiał dopilnować,
żeby wszystko było zapięte na ostatni guzik.
Do Dolgthrasira podszedł Kurgan:
- Otrzymaliśmy sygnał, że elfy są mniej niż o dwa dni drogi
od Hamdirbergu. Ich zwiadowcy już tu są...
- Oczywiście pozwoliliście im zobaczyć co tu się dzieje? -
spytał stary krasnolud.
- Jest tak jak przykazałeś.
- Świetnie! Wszystko idzie zgodnie z planem! - klasnął
w dłonie Pradziadek. - Pewnie będą chcieli nas przydybać jutro,
po uczcie, licząc, że nas zaskoczą. Czeka ich niespodzianka –
armia skacowanych i wściekłych, że ktoś im przeszkadza
w ucztowaniu krasnoludów! No i będą zmęczeni po całonocnym
marszu! Dużo ich jest?
- Będzie z cztery setki. Sama konnica.
- Dobrze. Weź kilka swoich klas, niech przyszykują piki.
Zmieciemy ich z powierzchni ziemi!
***
Słońce wyraźnie wędrowało ku zachodniemu horyzontowi, gdy
weselnicy zebrali się na łące u stóp Hamdirbergu. Pojawił się też
Dziadunio i Leofric, którzy zdążyli już wystarczająco przeschnąć
i wraz ze swoim przybocznym pocztem martwiaków stali w dość
sporej odległości od reszty gości. Do ich smrodu gnijącego
mięsa dołączył jeszcze niezbyt miły odór wietrzejącego piwa.
Zebrani ustawili się w okrąg pośrodku którego stał Idrottir,
Dolgthrasir i strojnie ubrany Baugi. Czekali na pannę młodą.
- Wiesz, że wasze potomstwo będzie mułami? - powiedział
nagle Idrottir patrząc na Baugiego.
- Mułami? - oburzył się pan młody. - Z całym szacunkiem dla
twojej brody, Idrottirze, ale to było chamskie. Jeżeli masz coś
przeciwko naszemu związkowi, to nie ma tu dla ciebie miejsca...
- coraz bardziej denerwował się Baugi.
Pan Marzeń uśmiechnął się przepraszająco:
- Źle się wyraziłem. Cieszę się z twojego ślubu jak mało kto
i popieram go całym sercem. Chodzi mi o to, że dzieci z tego
związku, jako krzyżówka dwóch gatunków, będą bezpłodne. Tak
jak muły, zrodzone z osła i konia. Chciałbym żebyś był
świadomy, że na twoich dzieciach skończy się twoja linia, Baugi.
Twój syn, bądź córka, owoc miłości twojej i Arien, nie będzie
mógł mieć następców.
- Tak, myślałem o tym – smutno odpowiedział młody
krasnolud. - Jednak kocham tę kobietę bardziej niż swoje życie.
Chcę by była moją żoną. Chcę mieć z nią dzieci, choćby były
koślawe i brzydkie, choćby na nich miała skończyć się moja
linia.
Pan Marzeń pokiwał głową ze zrozumieniem:
- Jest jednak szansa. Stare podania o tym mówią...
Idrottir nie skończył, zagłuszyło go granie rogów.
- Zaczyna się – powiedział Pradziadek.
Od strony, gdzie stała chata Baugiego i Arien nadchodził
pieszy orszak nad którym górowała postać panny młodej
z rozwianym blond włosem i wiankiem polnych kwiatów na
głowie.
Krąg gości rozstąpił się i na plac wszedł uśmiechnięty Tyrfing
ze świtą prowadząc za rękę Arien. Serce Baugiego zabiło żywiej,
gdy ujrzał swoją oblubienicę. Arien przybrana była w prostą
lnianą sukienkę przetykaną złotymi nićmi, specjalnie uszytą dla
niej przez Prababcię Yrsę, która teraz z dumą patrzyła na swoje
dzieło. W zachodzącym słońcu złote nici skrzyły się przy każdym
ruchu elficy, a jej długie proste włosy zlewały się z pozłotą.
Stroju uzupełniały skórzane buty elfiej roboty, z barwionej,
mięciutkiej sarniej skóry, prezent od Agnara. Zrabowany zresztą
ze skarbczyka Nimnelbusa. Na suknię, Arien miała narzucony
zwiewny, jedwabny sarafan spięty na wysokości piersi
zapinkami w kształcie żółwiowych skorup. Na szyi zaś wisiały
złote i srebrne łańcuszki z filigranowymi ozdobami – wszystko
to było krasnoludzkie rękodzieło. Jedynie fibula spinająca pod
szyją suknię pochodziła od alvheimskich jubilerów. Baugi
rozpoznał, że była to ta sama fibula w której Arien brała z nim
pierwszy ślub w Blasku Poranka.
Orszak panny młodej stanął przed Baugim. Tyrfing wyszedł
parę kroków w stronę Pradziadka:
- Dolgthrasirze! Przywódco klanu Hamdira! Ty, który jesteś
dzisiaj ojcem Baugiemu! Ty, który chcesz wyswatać go z moja
przybraną córką, Arien! Czy wciąż chcesz wytrwać w swym
słowie i dać błogosławieństwo mej córce i twemu synowie, aby
dalej żyli wspólnie jako jedna rodzina?
- Tyrfingu! - odparł donośnym głosem Pradziadek. - Ty, który
rządzisz Synami Sorli! Moja decyzja pozostaje w mocy i niczego
bardziej nie pragnę niż uszczęśliwić mego syna, Baugiego, ręką
twej córki!
- Dobrze – poważnie odparł Tyrfing. - Wiem, że syn twój to
dzielny wojownik, pracowity rzemieślnik, krasnolud obyty ze
światem, który nie raz udowodnił, że potrafi sprostać różnym
przeciwnościom i zadbać o swój ród. Wierzę, że tak samo dbać
będzie o Arien, córkę moją, która pochodzi z zacnego rodu, jest
piękną i pracowitą kobietą. Do tego sprawnie posługuję się
bronią, czego doświadczył i mój klan!
Tłum zachichotał.
- Chcesz ją oddać swemu synowi – kontynuował
niewzruszenie Tyrfing. - Nie wiem jednak ile jest warta dla
ciebie Arien? I jak ważny jest dla ciebie ten ślub!
Dolgthrasir chrząknął i odparł:
- Dam ci tuzin owiec i tryka. Dorzucę do tego płaszcz
z przedniej wełny obszyty sobolim futrem i dwieście sztuk
srebra.
Tyrfing milczał.
Dolgthrasir znowu chrząknął, tym razem bardziej nerwowo:
- Dam ci jeszcze srebrną zastawę elfiej roboty...
Tyrfing tylko podniósł brwi.
Dolgthrasir nerwowo rozejrzał się i powiedział konspiracyjnym
szeptem:
- Tyrfing, zrujnujesz mnie! Przecież to nawet nie jest twoja
córka!
Arien mrugnęła porozumiewawczo do Baugiego.
- Sam żeś powiedział, że mam być jej ojcem – równie
konspiracyjnie odpowiedział wódz Sorlich. - Kto jak kto, ale ja
dobrze znam wartość Arien. Parę razy dała nam wycisk. Płać!
Zebrany tłum zaczął szmerać.
- Ale...
- Płać! - wycedził przez zaciśnięte zęby Tyrfing. - Dawno to się
ciągaliśmy za kolczugi po korytarzach? Płać, albo z wesela nici!
I naszej przyjaźni też!
Pradziadek poczerwieniał:
- Ty pierd...
Z tłumu wyszedł Agnar:
- Ja od siebie dorzucę to co mi sprezentował Idrottir! Hełm,
kolię, pierścień i złotą laskę!
- A ja – wysunął się Skekkel – złoty puchar z królewskiego
dworu! Niech sobie nie myślą, że Hamdirholmczycy to biedaki!
- Sygnet! - Hrei ściągnął ozdobę z palca i rzucił pod nogi
Tyrfingowi. W ślad za kronikarzem poszła reszta Synów
Hamdira. Każdy z nich ściągał co miał najcenniejszego na sobie
i rzucał przed wodza Sorlich, któremu z każdą chwilą rzedła
mina.
- Dobra, dobra – powiedział w końcu i dla rozładowania
napięcia zażartował: - Za tyle bogactw oddałbym Baugiemu
jeszcze swojego syna...
- To ja chętnie! - piskliwie krzyknął Nid, inaczej zorientowany
seksualnie brat Baugiego. Stojący koło Nida Sprakki, jego
chłopak, posłał mu sójkę po żebro i ostentacyjnie, z fochem,
odwrócił głowę. Weselnicy zanieśli się od śmiechu.
Tyrfing i Pradziadek, śmiejąc się, rzucili się sobie w ramiona
pieczętując w ten sposób świeżo zawartą umowę.
Kiedy wszyscy się uspokoili Idrottir wziął za ręce Arien
i Baugiego:
- Formalności zostały dopełnione. Teraz wszystko zależy od
młodych. Czy zgadzacie się z wolą ojców, byście stali się jedną
rodziną?
- Zgadzamy się – odpowiedzieli razem młodzi.
Idrottir wzniósł potężny róg:
- Niech ten miód będzie tak słodki jak wasze wspólne życie!
Niech ten róg przyniesie wam obfitość, bogactwo i mnóstwo
dzieci! Niech słońce, które właśnie zachodzi zawsze jasno świeci
tam, gdzie podążacie! - przepił do młodych, a młodzi następnie
przepili między sobą. Kiedy skończyli, Idrottir zdjął z głowy
Arien wianek i rzucił go daleko poza tłum:
- Zostało wam tylko udowodnić wasze zaślubiny czynem!
Przynieście derki!
- O co chodzi z tymi derkami? - spytała zaniepokojona Arien.
- To nasza noc poślubna – szelmowsko uśmiechnął się Baugi.
- Gdzie?! Tutaj?! Przy wszystkich gościach?! - przeraziła się
elfica.
- To jest główny punkt ceremonii – wyjaśniał krasnolud. -
Pokładziny. Nie musimy tego robić, wystarczy, że przykryjemy
się derkami i będziemy udawać.
- Nie podoba mi się to – Arien była wyraźnie niezadowolona. -
Poczochram fryzurę i pogniotę kieckę! Na własnym weselu
wyglądać będę jak ostatnia łachudra!
Przyniesiono pięknie zdobione derki i rozścielono przed nimi.
Baugi podniósł jeden z koców i narzuciwszy Arien na ramiona
wskazał na trawę:
- Zapraszam!
Elfica fuknęła, ale posłusznie położyła się na wskazanym
miejscu. Baugi uczynił to samo. Okryli się szczelnie kocem
i Baugi spytał:
- Nie jest chyba tak źle, co? Te koce są wystarczająco duże,
żeby skrywać wszystkie nasze harce.
Arien zachichotała:
- Nawet mi się podoba.
Zebrani na zewnątrz zaczęli krążyć dookoła skrytych państwa
młodych, klaszcząc i pohukując, a między gośćmi pojawiły się
pierwsze dzbany z miodem. Kobiety zaintonowały jakąś wesołą
pieśń. Po chwili dołączyli do nich mężczyźni. Potem odśpiewano
kolejną, i kolejną. Wszystko trwało na tyle długo, że goście już
sobie ładnie podchmielili, kiedy spod derki wyskoczył półnagi
Baugi z okrzykiem tryumfu. Za nim spłoniona poprawiała się
Arien.
Rozradowany tłum zaczął wiwatować i gwizdać.
- Zapraszam teraz wszystkich do stołu! Pijcie i jedzcie,
a umiaru nie miejcie, żeby gospodarzy i ich przodków nie
urazić!
Głodni goście hurmem ruszyli do uginających się od jadła
i napitków stołów. A była tam pieczona dziczyzna, wędzone
szynki sarnie, gulasze baranie, smażone szczurnice –
krasnoludzki przysmak, dzikie ptactwo w całości zapiekane
w glinie i mnóstwo kiełbas wędzonych, parzonych i surowych.
Były nawet ryby morskie, rzadkość na Przygórzu. Do zapicia
były kompoty ze wszystkich owoców znanych na Równinach,
wina z Alvheimu, piwa począwszy od lekkich lagerów, a na
ciężkich i ciemnych porterach kończąc. Z trunków uraczyć
można było się przeróżnymi nalewkami na spirytusie, syconym
miodem w dziewięciu smakach, bardzo mocną samogonką
z chrzanu, no i oczywiście słynnym krasnoludzkim spirytusem.
Na deser były słodkie, miodowe kołacze, serniki, jabłeczniki,
placki ze śliwkami, karmelizowane jabłka i orzechy smażone na
miodzie. Wielu gości widziało te pyszności pierwszy raz w życiu,
nic więc dziwnego, że początek uczty okraszony był tylko
cmokaniem i zachwytami, a na toasty nie miał nikt czasu.
Jedzącym przygrywała mała kapelka pod przewodnictwem
Willehada, który co i rusz śpiewał ckliwe ballady własnego
autorstwa.
Baugi i Arien, szczęśliwi, siedzieli na honorowych miejscach
za sąsiadów mając Idrottira, Pradziadka, Pacego
i Hamdirholmczyków z jednej strony, a Tyrfinga z Sorlimi
z drugiej. Dalej, przy stołach ustawionych w podkowę ucztowała
reszta gości. Martwiaki miały do wyboru kilka balii wypełnionych
różnymi alkoholami z których już skwapliwie korzystały cmokają
i klekocząc kośćmi z zadowolenia.
Kiedy wszyscy najedli się do syta posypały się toasty, a na
łące pojawiły się pierwsze roztańczone pary. Nawet Arien
i Baugi pląsali ze wszystkimi we wspólnym kole. Kiedy zaczęło
się zmierzchać zapalono kolorowe lampiony i oliwne lampy, co
pozwoliło bez przeszkód bawić się dalej.
W samym środku zabawy nagle ucichła kapela i pośród
zaskoczonych tańczących pojawił się Coleman z Harną. Ukłonili
się i wąpierz powiedział:
- Dzisiaj nasi przyjaciele, Baugi i Arien, powtórnie, oficjalnie
stali się parą. Chcielibyśmy, wraz z Harną, uczcić ten dzień
podniebnym tańcem, który pilnie ćwiczyliśmy aż do tej chwili.
Proszę o zrobienie nam miejsca, gdyż musimy zmienić postać.
Biesiadujący dołączyli do tancerzy stojących przed daszkiem.
- Coleman i Harna odeszli od siebie, dygnęli przed zebranymi
i potężny huk rozdarł powietrze. Patrzący, przestraszeni nagła
przemianą, krzyknęli krótko. Przed nimi stał czarny demon-
Coleman i połyskująca eteryczna smoczyca-Harna. Załopotały
skrzydła i obydwoje wzbili się w powietrze ku zachodzącemu
słońcu.
Harna pomknęła prosto ku zachodowi słońca, które czerwienią
zalewało nieboskłon. Coleman wyprysnął w górę, aż stał się
małym punkcikiem, który zaraz zaczął rosnąć, aż w końcu
przyjął postać pikującego demona. Zebrani z przerażeniem
patrzyli jak wąpierz niczym kamień pędzi na własną zgubę ku
ziemi. Kobiety skryły twarz w ramionach mężczyzn, którzy
z fascynacją patrzyli jak Coleman bezwładnym lotem opada na
łąkę. Demon przed samą ziemią rozłożył skrzydła i zaczął
wychodzić ze swobodnego spadania. Weselnicy jęknęli,
przekonani, ze ta sztuczka mu się nie uda, jednak wąpierz
musnął tylko swymi łapami łąkę upstrzoną polnymi kwiatami i z
krzykiem tryumfu przeleciał nad zebranymi i znowu poszybował
w górę. Na gości z nieba opadły zerwane przez niego kwiaty
i łodygi traw. Widownia zaczęła wiwatować.
Coleman wzlatywał coraz wolniej, jakby tracił siły, w końcu
zawisł w pozycji stojącej z szeroko rozłożonym skrzydłami,
a jego postać rozświetliła aureola. To wróciła Harna, która
zawisła za nim, również z rozłożonymi skrzydłami, a przez jej
eteryczne ciało przebijały się promienie słońca. Publika jęknęła
z zachwytu. Smok, delikatnie wachlując skrzydłami, pozostał na
miejscu, a demon wzbił się sporo ponad niego i zaczął silnie
łopotać swymi błoniastymi skrzydłami. Smoczyca wydmuchnęła
w stronę Colemana dwie strugi ognia, które dotarły na
wysokość Colemana niemalże otaczając go z dwóch stron, lecz
zawirowania powietrza wytwarzane przez wąpierza sprawiły, że
ogniste strugi zakotłowały się i połączyły pod Colemanem
tworząc gigantyczne, płonące serce.
Baugi spojrzał na swoją żonę. Arien miała łzy w oczach. Wziął
ją za rękę. Elfica szybko przetarła oczy, uśmiechnęła się
i powiedziała łamiącym się głosem:
- To najpiękniejsza chwila jakiej doświadczyłam w życiu.
Kocham cię.
- I ja cię kocham – odparł krasnolud. Pocałowali się.
Zmęczony, ale szczęśliwy Coleman opadł na ziemię, zmienił
postać i ciężko dysząc oparł się o kolana. Zaraz otoczył go
wianuszek gości.
- No, chłopie – Dolgthrasir pokręcił głową z uznaniem. - Już
teraz rozumiem czemu tak we dwoje znikaliście przez ostatnie
dwa tygodnie. Piękny pokaz. Trochę krótki, ale rozumiem, że
był bardzo wymagający.
- Pod postacią demona – wydyszał wąpierz - ledwo potrafię
latać, a co dopiero takie sztuczki wyczyniać. Co innego jako
nietoperz...
- Patrzcie! - ktoś krzyknął wskazując na niebo.
Harna kontynuowała taniec. Powolnym lotem, kręcąc się
wokół własnej osi przeleciała przed publiką. Kule ognia, które
cały czas puszczała z nozdrzy utworzyły wokół niej spiralny
korytarz. Nagle smoczyca wywinęła się i pomknęła wyżej. Na
odpowiedniej wysokości zaczęła krążyć całkiem jakby chciała
złapać w paszczę swój ogon. Kręciła się coraz szybciej
i szybciej, aż w końcu nie można było rozróżnić jej kształtów.
Wtedy dookoła niej pojawił się płomienny okrąg. To
wydmuchiwane przez nią strugi ognia tworzyły zewnętrzne koło
w którym wirowała eteryczna smoczyca. Harna przyspieszyła
jeszcze bardzie poszerzając okrąg, a jednocześnie i zaczęła
lekko zmieniać wykonywaną przez siebie akrobacje. Krąg zaczął
się zniekształcać, aż w końcu stał się płonącym sercem. Goście
zaczęli bić brawa i przekrzykiwać się.
Harna przerwała swój taniec i pomknęła wysoko między
chmury, gdzie znikła z pola widzenia.
Właśnie wtedy ostatecznie zaszło słońce.
Wszyscy nadal patrzyli na mroczniejące niebo. Po dłuższej
chwili, nie widząc żadnej aktywności smoczycy, grupkami
wracali do stołów.
- Co się dzieje? - spytał Colemana Pradziadek.
- Nie wiem – odparł zaniepokojony wąpierz. - Tego nie było
w ogóle w planach. Wraca! - wskazał na coraz bardziej
jaśniejący złoty punkt na ciemnym niebie.
Świetlista kropka rosła, rosła i rosła. W końcu zamieniła się
w ognistą kulę, która pędziła prosto na daszek weselników. To
ogień wydmuchiwany przez Harnę otoczył ją przybierając
kształt płonącego pocisku. Smoczyca, tak jak wcześniej
Coleman, mknęła na spotkanie ziemi, tyle że z większą
prędkością. Kiedy była już bardzo blisko daszku przestała ziać
ogniem i rozłożyła skrzydła. Wyhamowała nad samą ziemia
i zmieniła postać. Opadła parę kroków przed Colemanem i już
dobiegła do wąpierza, składając na jego ustach pocałunek.
Tłum zaczął wiwatować i klaskać.
- Co to było? - spytał zaskoczony Coleman.
- Taniec godowy eterycznych smoków – odparła Harna
uśmiechając się znacząco.
- Godowy... Dla kogo?
Uśmiech Harny znikł niczym zdmuchnięty płomień świecy.
- Dla ciebie – warknęła, odwróciła się zamaszyście
i wściekłym krokiem ruszyła ku Tysiącu Stopni.
- Wąpierz, ale ty durny jesteś... - Dolgthrasir popatrzył
z wyrzutem na wampira.
- Ale co...? - Coleman dalej nic nie rozumiał.
- Gówno! Leć za nią! Właśnie ci się oświadczyła
w najpiękniejszy z możliwych sposobów!
- Mi?!
- Tobie! Jeśli ją kochasz, to masz teraz ostatnią szansę, by
być z nią. Leć, jeszcze nie wszystko stracone!
Coleman stał przez chwilę z otwartą gębą, by zerwać się do
biegu.
Pradziadek obserwował go jak dogania smoczycę i jak ta go
odtrąca, wyraźnie nie chcąc wiedzieć co ma do powiedzenia.
Doszli do Stopni, na których Harna przysiadła i skryła twarz
w dłoniach. Coleman usiadł koło niej, coś żywo tłumacząc.
W końcu uklęknął przed nią, delikatnie odciągnął jej ręce, coś
powiedział i pocałował nieporadnie w policzek.
Harna uśmiechnęła się promieniście i rzuciła mu się na
ramiona przewracając oboje.
Pradziadek uśmiechnął się do siebie:
- Zuch chłopak! - pogwizdując wesoło wrócił do biesiadników
spośród których nikt nie zauważył całego zajścia.
Baugi, szczęśliwy, siedział za stołem obserwując bawiących
się gości. Co i rusz podchodzili do niego składając życzenia
i przepijając. Siedząca obok niego Arien trajkotała
z krasnoludzkimi kobietami, trzymając cały czas na jego
kolanie.
Baugi roześmiał się głośno widząc finał drużynowych zapasów
w kole. Stryj Agnar, ku niebywałej uciesze gawiedzi, a z czego
najbardziej śmiał się Dziadunio, podniósł jakiegoś barbarzyńcę
i rzucił prosto na stół. Mebel wytrzymał, ale za to zmiotło
z niego całą zastawę. Agnar przeskoczył przez blat w ślad za
rzuconym przeciwnikiem. Wstali po chwili przyjaźnie klepiąc się
po ramionach i śmiejąc się do rozpuku. Zapasy były skończone.
Na łąkę wybiegli specjalnie zamówieni na tą uroczystość
kuglarze i zaczęli prezentować swoje sztuczki.
- Wszyscy świetnie się bawią, nieprawdaż? - zagaił go
dosiadający się Idrottir.
- Tak. To najpiękniejszy dzień w moim życiu – westchnął
z lubością Baugi.
- Zobacz, synu, jak to jest. Ponad rok temu pojawiłeś się tutaj
z młodą elfią żoną i wszystko zaczęło się w Hamdirholm
zmieniać. Jednak dzisiaj znowu ożeniłeś się i właściwie wróciłeś
punktu wyjścia. Nie ma kupców w Halli, nie ma ludzkiego hotelu
w środku kopalni. Jest niemalże tak jak przed twoim wyjazdem
na Równiny. Historia zatoczyła koło. Jak Ourobouros, wąż
połykający własny ogon...
- Tak – zgodził się z nim młodszy krasnolud. Zamyślony
wpatrywał się w pląsający tłum. - Wszystko wróciło do
poprzedniego stanu. Z paroma wyjątkami – mam kilku nowych,
niesamowitych przyjaciół. I paru świeżych wrogów. Wiesz co,
Idrottirze? Kiedy teraz myślę nad tym wszystkim, to wydaje mi
się, że gdzieś na początku tej historii popełniłem błąd, którego
konsekwencją był, między innymi, wyjazd Arien i nasze
rozstanie. Żeby moje... nasze życie powróciło do normy, trzeba
było je zburzyć i zbudować od nowa – ale już porządnie, tak jak
powinno być. I teraz w końcu udało się to zrobić. Wreszcie jest
tak jak powinno być.
Idrottir z tajemniczym uśmieszkiem pokiwał głową:
- Mądrze powiedziane, synu. Bardzo mądrze. Czasami
pewnych rzeczy nie da się naprawić – wtedy trzeba je zrobić od
początku. - krasnolud przyjacielsko poklepał Baugiego po
ramieniu i podnosząc się powiedział:
- No, na mnie czas. Za stary jestem na całonocne hulanki.
Poza tym – przy tych słowach Idrottir konspiracyjnie pochylił się
do pana młodego – Cenred jest już blisko. Ty też odpocznij. Kto
wie, może jutrzejszy poranek przywita nas dęciem bojowych
rogów.
Baugi kiwnięciem głowy pożegnał staruszka, a sam zatopił się
w myślach.
Weselicho trwało w najlepsze.
***
Cenred jechał na czele swojego oddziału uśmiechając się do
siebie. Oto nadchodził dzień jego chwały i choć osamotniony
w swojej walce, a wszystko to za sprawą listu Arien do Rodów,
jedzie po zwycięstwo, które da mu władzę nad wszystkimi
elfami.
Obejrzał się za siebie na długą nitkę elfich jeźdźców. Miał tu
trzy setki doborowej jazdy jego własnego Rodu i tyleż samo
ludzkich najemników jakich zwerbował po drodze na wieść, że
krasnoludy najęły barbarzyńców.
Uśmiech na twarzy elfa poszerzył się jeszcze bardziej, gdy
przypomniał sobie o pniaczkach nieświadomych nadciągającego
zagrożenia. Cenred, chcąc wykorzystać dzisiejsze osłabienie
przeciwnika po wczorajszym ucztowaniu, zdecydował się na
całonocną jazdę. Jego ludzie, choć zmęczeni, mogli teraz
wykorzystać element zaskoczenia, no i
- Panie – odezwał się jeden ze zwiadowców. De Rien, po
wczorajszym wybadaniu przeciwnika, był tak pewien
zwycięstwa, że dzisiaj nawet nie wysyłał swoich czujek. - Za
tym pagórkiem jest Tysiąc Stopni prowadzących do
Hamdirholmu. Właśnie przed schodami ucztują krasnoludy.
Cenred podniósł rękę zatrzymując swój oddział. Ucichł chrzęst
kolczug i dzwonienie końskich uprzęży. Z rzadka parsknął tylko
koń.
- Rozwinąć szyk! - zakomenderował. Stojący za nim jeźdźcy
rozjechali się na boki, tworząc linię z de Rienem pośrodku. -
Najemnicy naprzód!
Ludzka piechota truchtem wysypała się przed konnicę.
Cenred, chcąc oszczędzić swoich ludzi, zamierzał na pierwszy
ogień rzucić najemników. Po cichu nawet liczył na to, że sama
piechota odwali za niego całą robotę.
- Atakujecie na mój wyraźny rozkaz! Musimy wykorzystać
element zaskoczenia, wtedy to starcie będzie równie łatwe jak
spacer po lesie! Naprzód!
Ława zakutych w stal wojów ruszyła, z mozołem wspinając się
na trawiasty pagórek.
- Panie – znowu odezwał się zwiadowca. - Może podskoczę na
górę i obadam teren?
Cenred machnął lekceważąco ręką:
- Znam ja krasnoludy dość dobrze i wiem jak potrafią
ucztować. I chociaż już południe, to pewnie wszyscy śpią
pijani. Nie ma czym się przejmować.
- Skoro tak twierdzisz, panie – zwiadowca skłonił się.
Piechota dotarła na szczyt pagórka, zatrzymała się widząc coś
w dole i jej dowódcy zakłopotani patrzyli na Cenreda.
- Co jest? Czemu stoicie? - krzyknął elf.
- Musisz to sam zobaczyć, panie – odpowiedział dowodzący
najemnikami Teit
Cenred wjechał na pagórek i tryumfujący łuk uśmiechu na
jego twarzy zastąpiła kreska wściekłości.
W dolinie stał równy szyk krasnoludów i ich sojuszników.
W samym centrum formacji znajdował się sztandar
Hamdirholmu pod którym stał Dolgthrasir w otoczeniu straży
przybocznej składającej się w większości z jego bliskich
krewniaków i wspieranej przez martwiaki Leofrica, Arien
i Colemana. Po prawej stronie Pradziadka stali
Hamdirholmczycy pod wodzą Agnara, a jeszcze dalej Sorli
dowodzeni przez Tyrfinga. Lewą flankę sił Hamdirholmu
stanowili barbarzyńcy pod wodzą Ojca Dyrektora Jarosława.
Wspierała ich jeszcze, na razie pozostająca pod ludzką postacią,
Harna.
Linią barbarzyńców nagle coś wstrząsnęło. Zaraz potem
dreszcz przebiegł pod sztandarem Hamdirholmu i niczym
błyskawica pomknął przez oddziały krasnoludów. Potężny ryk
wściekłości wyrwał się z piersi obrońców Hamdirholmu. Było
w nim tyle gniewu, że najemnicy Teita zrobili krok w tył.
- Co to było przed chwilą? - zmarszczył brwi Cenred.
Wódz najemników z przerażeniem patrzył na zgromadzone
w dolinie siły:
- Oni wszyscy się zrzygali... No to jesteśmy w dupie! Odwrót!
- jego najemnicy zaczęli się odwracać chcąc opuścić oddział
Cenreda.
Elf przyłożył miecz do gardła Teita. Elfi jeźdźcy również
wyciągnęli broń i podjechali parę kroków bliżej.
- Stój, człecze! - warknął Cenred. - Albo idziecie do boju, albo
rozniesiemy was na kopytach naszych koni! I mów skąd ta
twoja nagła decyzja o ucieczce?
Teit parsknął pogardliwie:
- Szybciej sprzymierzymy się z krasnoludami niż będziemy
walczyć z nimi gdy są w takim stanie. Twierdziłeś, że świetnie
znasz krasnoludy, a mimo to nie wiesz o jednej bardzo istotnej
zasadzie toczenia bojów z pniaczkami. Nigdy nie walcz z nimi,
gdy są na kacu. Nie dość, że się kiepsko czują, to jeszcze ich
jedynym marzeniem jest zdobycie kufla piwa. Potrafią to
wykorzystać wodzowie skierowując ich całą wściekłość na
przeciwnika. A kac tych tutaj musi być gigantyczny. Mówiłeś, że
przydybiemy ich śpiących po weselu. Jeśli to faktycznie było
wesele to musieli pić kilka dni. Widziałeś jak cała linia się
zrzygała? Sterczą tu pewnie od samego rana, czekając na nas.
Słońce nie było dla nich miłosierne, a do tego jedynym
środkiem gaszenia pragnienia była pewnie woda. Nie myślą
teraz o niczym innym tylko o tym swoim piwie. I wiedzą, że im
szybciej skończą z nami, tym szybciej to piwo dostaną. Nie
spodziewaj się więc litości tylko pierwotnej wściekłości
graniczącej z bitewnym szałem. Nie u kilku wojowników, ale u
wszystkich. Walka z nimi to samobójstwo.
Cenred roześmiał się:
- Przeceniasz ich. Moja jazda zmiecie te karły jedną szarżą.
Zwłaszcza jak zmiękczycie ich obronę. Ty zaś zostaniesz ze
mną. Nie chciałbym żebyś przeszedł na ich stronę. Pamiętaj,
jeden nieodpowiedzialny ruch twoich ludzi, a twój łeb zawieszę
na swojej lancy. Przekaż to swoim ludziom, a ja ci przydzielę
paru elfów do „ochrony”. Tylko racz im nic nie mówić
o skacowanych krasnoludach. To mogłoby osłabić ich morale.
Ruszaj!
Teit patrzył na Cenreda z nienawiścią. Odwrócił się jednak do
swoich najemników i przekazał mu słowa elfa. Rozległ się
pomruk niezadowolenia wśród ludzi. Mimo to ponownie ustawili
szyk.
***
- Psiakrwia! - klął Pacy ocierając usta z wymiocin. - Mówiłem,
że wystarczy aby tylko jeden się zrzygał to ruszy wszystkich!
Skończmy z nimi i wracajmy do ucztowania! Jeszcze godzina
o wodzie i w brzuchu zalęgną mi się żaby.
- Ciii! - syknął Baugi widząc wyjeżdżającego przed swoje
oddziały Cenreda. - zdaje się, że ten zadufany w sobie elf chce
pogadać. Mam iść? - spytał Pradziadka.
Dolgthrasir, przystrojony w uskrzydlony złoty hełm w którym
walczył jeszcze Hamdir u zarania dziejów, skinął tylko głową.
Baugi ruszył w stronę elfa mówiąc:
- Widzę żeś, Cenredzie Vik de Rien, w końcu zaszczycił swą
obecnością moje wesele z Arien. Trochę za późno jednak, bo
właśnie dzisiaj rano się skończyło. No i chyba za dużo rodziny
ze sobą ściągnąłeś. Prawo gościnności prawem, ale co to za
gość, co z orężem na ucztę przychodzi. I spóźnia się do tego.
Jednak, jeśli odłożysz broń i odeślesz swoich zbrojnych, to
znajdzie się dla ciebie miejsce przy naszym stole!
- Twoje zaroszenie to dla mnie obelga! - parsknął elf. - Nie
przybyłem tu na twoje wesele, ale po należną mi Arien, której
rękę przyobiecała mi jej rodzina!
- Arien ma już męża.
- Po dzisiejszej bitwie zostanie wdową, więc nawet pod
względem prawnym wszystko będzie się zgadzało. Mówię wam
ostatni raz – oddajcie Arien, a wszystko zakończy się pokojowo!
- Nie! - Baugi splunął pod końskie kopyta.
- Niech więc będzie co ma być – Cenred zawrócił konia,
a Baugi ruszył do swoich. Krasnoludy i ich sprzymierzeńcy
zaczęli tłuc w tarcze i wrzeszczeć co sił w płucach. Najemnicy
Cenreda stali ponurzy jakby oczekiwali na wyrok śmierci.
Elf wjechał między nich i zakrzyknął:
- Podwajam stawkę! Co ja mówię: potrajam!
Wojownicy Teita spojrzeli po sobie i zakrzyknęli ochoczo,
również tłukąc w tarcze.
Cenred uśmiechnął się do dowódcy najemników:
- Odpowiednia motywacja jest w stanie u każdego obudzić
zapał.
- Sprytny jesteś, ostrouchy – powiedział spokojnie człowiek. -
Teraz moi ludzie będą walczyć jak wilki, co jeszcze bardziej
rozwścieczy naszego przeciwnika. Pewnie nikt nie zostanie
z nich żywy. Twoje podniesienie stawki nic tu nie znaczy.
Cenred tylko uśmiechnął się złośliwie:
- Naprzód!
Linia ludzi, falując na nierównym stoku, powoli ruszyła przed
siebie. Hamdirholmczycy wydali okrzyk radości i z jeszcze
większą energią zaczęli uderzać w tarcze. Kiedy najemnicy
znaleźli się w połowie drogi, z szeregu krasnoludów
i barbarzyńców zaczęli wypadać ogarnięci szałem wojownicy.
Uzbrojeni w potężne dwuręczne topory z wielkim impetem
wbijali się w nacierających siejąc tam śmierć i spustoszenie.
Natarcie siłą rzeczy zatrzymało się – najpierw trzeba było się
pozbyć natrętnych niczym osy berserkerów. A nie przychodziło
to z łatwością. Szaleńcy przypadali do ściany tarczy rąbiąc gdzie
popadnie, wyrywając brodami swoich toporów tarcze z rąk
najemników i walcząc wściekle, bez opamiętania. Już na całej
linii nacierających trwał śmiertelny bój z berserkerami, którzy
nieczuli na rany i ciosy, wyjąc niczym zwierzęta, dość mocno
trzebili nacierających. Temu bitewnemu zgiełkowi towarzyszyły
krzyki i łomotanie tarcz, wsparte teraz graniem bitewnych
rogów i ponurym brzmieniem wojennych bębnów. W końcu
natarcie ruszyło dalej, pozostawiając za sobą posiekane ciała
kilku berserkerów otoczone wianuszkiem martwych
i dogorywających. Żaden z ogarniętych szałem wojowników nie
wrócił o własnego szeregu. Krasnoludy wyły z wściekłością,
barbarzyńcy gryźli swoje tarcze, martwiaki grzechotały kośćmi
– wszystko to sprawiło, że wielu najemników utwierdziło się
teraz w przekonaniu, że walczą z piekielną hordą, a nie ze
śmiertelnym przeciwnikiem.
Obie linie spotkały się w końcu ze sobą i huk setek
zderzających się tarcz zagłuszył na chwilę wojenne werble.
Szczęknęły miecze, zagruchotały o tarczę topory, zadźwięczały
rozłupywane hełmy.
Cenred z lubością patrzył na wrzące stalą miejsce bitwy.
Krasnoludy nie cofnęły się ani na krok i twardo odpierały ataki
wroga. Za to skrzydła linii barbarzyńców wyraźnie odchyliły się
do tyłu. Uczniowie Akademii Barbarzyństwa nie byli w stanie
sprostać wprawionym w wielu bitwach najemnikom. Jedynie
centrum, gdzie był sztandar barbarzyńców w otoczeniu starych
wyjadaczy ze straży przybocznej Ojca Dyrektora Jarosława,
utrzymywało swoją pozycję, a nawet nieznacznie posuwało się
w głąb linii wroga, co groziło rozerwaniem szyku Akademii.
Mając tego świadomość, Jaro nakazał cofnięcie się swoje
gwardii, chcąc przegrupować się i wesprzeć skrzydła.
Elfi dowódca zdecydował się wykorzystać osłabienie lewej
flanki przeciwnika. Jedna trzecia jazdy Vik de Riena opuściła
lance i nabierając prędkości stoczyła się z pagórka. Do
bitewnego zgiełku dołączył tętent stu koni.
***
Dolgthrasir spokojnie stał pod swoim sztandarem wydając
polecenia. Jego prawa flanka, złożona z samych krasnoludów
Hamdirholmu i Sorli, dzielnie odparła atak najemników i teraz
sama przechodziła do kontrataku. Tą stroną bitwy nie
przejmował się w ogóle – wiedział, że dowodzący tam Agnar,
choć podatny na bitewny szał, spokojnie sobie poradzi. Centrum
też trzymało się dzielnie, wspierane przez uskrzydlonego
Colemana co dwoił i troił się latając nad walczącymi, wyrywając
pojedynczych wojów i rozrywając ich w pół w powietrzu,
zalewając potokami krwi nacierających. Morale najemników,
mających przed sobą martwiaki Leofrica oraz doborowy oddział
Hamdirholmczyków, do tego jeszcze non stop zalewanych
z nieba potokami krwi kompanów, błyskawicznie spadało i już
tylko chwile dzieliły od momentu w którym przyboczni
Dolgthrasira wsiądą na karki uciekających ludzi Teita.
Za to lewe skrzydło niepokoiło Pradziadka coraz bardziej.
Młodzi adepci Akademii nie dali rady skutecznie przeciwstawić
się starym wygom Teita i linia pękła dokładnie na styku
martwiaków i barbarzyńców. Sytuacja zaczynała być groźna.
Martwiaki, choć dzielnie stawały, już były oskrzydlane. Podobnie
prawa strona barbarzyńców. Pradziadek musiał wysłać
Leofricowi na pomoc cały swój poczet sztandarowy, zostawiając
przy sobie jedynie chorążego. Dopiero gdy Baugi, Arien, Pacy
i paru innych wsparli martwiaki, sytuacja została opanowana.
Dolgthrasir z niepokojem patrzył na pagórek i stojącą tam
elfią jazdę. Na miejscu Cenreda wysłał by teraz część konnych
by wesprzeć najemników i całkowicie rozbić barbarzyńców.
Kiedy tylko ta myśl przebiegła mu po głowie, od zwartej grupy
elfów oderwała się sporo część ich siły i runęła w stronę
barbarzyńców, chcąc jedną szarżą zetrzeć w proch zarówno
swoich najemników, jak i uczniów Akademii.
- Harna! - krzyknął do eterycznej smoczycy wskazując na
atakującą jazdę. Harna kiwnęła głową i zamieniła się
w górującego nad polem bitwy smoka. Poderwała się potężnymi
skrzydłami młócąc powietrze.
Cenred z przerażeniem patrzył na startującego smoka. Harna
zatoczyła koło nad bitwą i zapikowała prosto na szarżujące elfy.
Konnica, która już docierała do linii walki, została pokryta
morzem ognia. Zakwiczały konie i podniósł się wrzask żywcem
płonących elfów. Smok zawrócił i splunął parę razy ogniem
poprawiając pierwszą salwę. Z płonącego kotła zaczęły
wymykać się zajęte płomieniami elfy i konie. Uciekinierów smok
wyłapywał i roztrzaskiwał rzucając ich po całym zasnutym
czarnym dymem polu. Po chwili ogień przygasł, a wiszący nad
bitwą smok, łopocząc skrzydłami rozganiał dym.
Kiedy opadł, Cenred nie mógł uwierzyć własnym oczom.
Spośród jego najemników pozostali tylko ci walczący z Sorlimi
i Hamdirholmczykami. Centrum właśnie odrywało się od
przeciwnika uciekając gdzie popadnie. Po jeździe, którą wysłał
na pomoc walczącym z barbarzyńcami nie było śladu. Pozostały
tylko spalone, pokurczone i dymiące resztki ciał. Uczniowie
Akademii właśnie wyrzynali ostatnie grupki najemników.
A wszystko to za sprawą jednego smoka, który szykował się
teraz na główne siły Cenreda. Vik de Rienowi nie pozostało nic
innego jak tylko doprowadzić do bliskiego zwarcia
z przeciwnikiem – smok nie będzie mógł wtedy razić ogniem,
bojąc się, że spali również swoich. Musiał wszystko postawić na
jedna kartę.
Elf, nie wiele myśląc, dał sygnał do ostatniego ataku, który
miał się skupić na sztandarze Hamdirholmu, gdzie jak
podejrzewał znajdował się Baugi i Arien. Chciał dopaść ich,
porwać elficę i umknąć z pola bitwy wykorzystując zamieszanie
powstałe przy szarży. Tylko to go interesowało, za nic miał
szarżujących z nim pobratymców.
Ruszyli z kopyta błyskawicznie zmniejszając dystans do
przeciwnika. Smok wyskoczył im na spotkanie. Cenred skulił się
w siodle jakby to miało go uchronić przed morderczymi
płomieniami. Ogromny cień przemknął nad nim, a elf poczuł na
plecach ognisty żar. Obejrzał się za siebie. Gorąca struga minęła
go o długość konia, zmiotła jadącego za nim wojownika
i złotoczerwonym szlakiem naznaczyła jadące za nim elf. Znów
nad polem bitwy podniósł się krzyk płonących żywcem i kwik
ogarniętych ogniem koni. Cenred rzucił okiem w górę oceniając,
czy smok zdąży uderzyć jeszcze raz, zanim jego jazda zmiesza
się z Hamdirholmczykami. Nie zdąży.
Elf poprawił chwyt lancy i przytulił się do końskiego karku.
Przed sobą widział pstrokatą linię tarcz z ukrytymi za nimi
brodatymi twarzami. Dalej, w głębi krasnoludzkiego tłumu,
dumnie powiewał proporzec Hamdirholmu – młot uderzający
w kowadło w otoczeniu iskier. Tam był jego cel.
Kiedy od krasnoludów dzieliło go kilka końskich długości,
brodaci wojownicy, jak na komendę pochylili się i podnieśli
z ziemi długie piki. Coś w duszy Cenreda jęknęło przeczuwając
najbliższe chwile. De Rien przeklął siebie za niedocenienie
przeciwnika. Teraz pozostało mu tylko zginąć zabierając ze sobą
Arien i Baugiego. Bitwa dla elfów była już właściwie skończona.
Wysunął stopy ze strzemion szykując się do zeskoku. Piki
wbiły się w ciało jego konia, on sam szybkimi cięciami odgarnął
następne celujące bezpośrednio w niego. Koń zarył pyskiem
w ziemię tuż przed linią krasnoludów. Cenred wskoczył na siodło
padajacego wierzchowca, odbił się od końskiego grzbietu
i poszybował nad zaskoczonymi Hamdirholmczykami. Wpadł
w stłoczone krasnoludy przygniatając kilku, przetoczył się po
nich i błyskawicznie poderwał dźgając jednocześnie kogo
popadnie. Nie spotkał się z większym oporem, choć dookoła
trwała zacięta walka. Cała linia była teraz skupiona na
dogorywającej szarży elfiej jazdy. Kwiczały nadziewane na piki
konie, pękały hełmy i trzaskały elfie zbroje miażdżone
krasnoludzkimi młotami. Wszystko to przy wtórze krzyków,
błagań o litości i jęków rannych. Zwarty szyk konnicy pękł na
kilka części, większość bojowych rumaków zginęła i teraz
toczyła się walka wręcz. Barbarzyńcy, przegrupowawszy się
najpierw, uderzyli z lewej strony, Hamdirholmczycy i Sorli
oskrzydlali już niedobitki najemników spychając je w stroną
zdruzgotanej konnicy. Jeszcze parę chwil i cała armia Cenreda
zostanie zamknięta w kotle.
De Rienowi wystarczył tylko moment, żeby uswiadomić sobie
w jak tragicznej sytuacji znajduje się jego armia. Postanowił
więc niezwłocznie zająć się swoim pierwotnym planem zabicia
Baugiego i Arien. Przynajmniej tyle mógł zrobić dla swojej
własnej satysfakcji, gdyż o realizacji pierwotnego planu
odebrania Arien nie miał już co myśleć. Mozolnie, ale skutecznie
zaczął wyrąbywać sobie drogę do sztandaru z młotem
i kowadłem. Oślepiony rządzą zabicia pary młodych, nie
przejmował się właściwie parowaniem ataków wrogów, tylko
parł przed siebie. Przebił się przez tłum wrogów i znalazł się
kilkadziesiąt kroków od sztandaru niedaleko którego zauważył
kilku krasnoludów i Arien. Zawył wściekle i biegiem ruszył w ich
stronę.
Na spotkanie wybiegły mu dwie niskie postaci. Jedną z nich
był Baugi, co niezwykle ucieszyło Cenreda. Elf najpierw dopadł
drugiego, uzbrojonego w całkiem spory topór krasnoluda, który
wyprzedził prawnuka Dolgthrasira. Nie bawiąc się w żadną
szermierkę, de Rien wykorzystał moment, gdy krasnolud unosił
swój oręż do ciosu i błyskawicznym wyrzutem ciała zagłębił
końcówkę swego długiego miecza w gardle atakującego.
- Pacy! - krzyknął Baugi dobiegając do walczących i gradem
ciosów zasypując elfa. Pacy, charcząc i krztusząc się obficie
płynącą z rany posoką opadł na kolana, a potem plasnął
w kałużę własnej krwi.
Chwilę trwała bezmyślna młócka. Zaraz jednak Baugi ochłonął
i odskoczył od przeciwnika ciężko dysząc. Cenred wyszczerzył
się:
- Widzę, że już zabiłem kogoś ważnego dla ciebie. Nie martw
się, niedługo i ty do niego dołączył, a potem wyślę za tobą
żonę.
Baugi, oszczędzając oddech, nic nie odpowiedział tylko powoli
krążył dookoła swego przeciwnika. De Rien ruszył do ataku,
wiedząc, że każda sekunda działa teraz na korzyść
krasnoludów. Zasypał Baugiego gradem ciosów. Krasnolud
bronił się tarczą, czekając na błąd przeciwnika, by przejść do
kontrataku. Jednak Cenred, mniej zmęczony od Baugiego,
walczył na tyle uważnie, że krasnoludowi nie pozostawało nic
innego jak tylko pilnowanie, by przez jego osłonę nie przedarł
się żaden cios. De Rien, wyczuwając osłabienie przeciwnika,
kopnął w jego tarczę, chcąc go przewrócić. Baugi, rozrzucając
ramiona, poleciał w tył i cudem tylko utrzymał się na nogach.
Tyle jednak wystarczyło Cenredowi, by natychmiast
wyprowadzić potężny cios mieczem na głowę krasnoluda. Baugi
w ostatniej chwili cofnął się, lecz cios i tak dotarł do jego
kościanego hełmu rozłupując go niczym skorupę orzecha,
rozcinając do kości czoło, wyłupując mu oko i na wylot
rozorując policzek.
Baugi bezgłośnie padł na plecy. Krzyknęła za to Arien. Cenred
stanął nad krasnoludem z uniesionym mieczem. Widząc jednak
jakie spustoszenie poczynił jego ostatni cios, zrezygnował
z dobicia przeciwnika, by zając się nowym.
- Teraz ty, krasnoludzka szmato! - krzyknął z paskudnym
uśmiechem do nadbiegającej Arien. Uzbrojona we włócznię,
swoją ulubioną broń, wzburzona śmiercią swego małżonka
przypadła do Cenreda i zaczęła go punktować szukając okazji
do zadania ostatecznego pchnięcia.
W głowie elficy kłębiło się tysiące myśli. Najważniejszą z nich
było przeświadczenie, że jej Baugi, ukochany Baugi nie żyje.
Kiedy kątem oka widziała zmasakrowaną twarz swego męża,
z trudem tłumiła szloch. I tak miało to się skończyć? Jednym
szczęśliwym wieczorem w ich nowym małżeństwie? Po to tyle
przeszli, żeby jakiś zasrany elf o przerośniętej ambicji jednym
ciosem wszystko skończył? To niesprawiedliwe! Przecież
wygraliśmy tę bitwę!
Krążyli wokół siebie niczym wilki. Cenred mijając tarczę
Baugiego podniósł ją zyskując dodatkową ochronę.
Arien prychnęła niczym dzika kotka i wyskoczyła do przodu
zasypując tarczę Cenreda gradem ciosów. Mierzyła w jej górną
krawędź, wiedząc, że elfy używające podłużnej tarczy
mocowanej do przedramienia, kompletnie nie potrafią używać
okrągłej tarczy z imaczem pośrodku, skrytym za stalowym
umbem. Cenred popełniał podstawowy błąd trzymając tarczę
bardzo blisko siebie. Nie miał też odpowiedniej siły w ręce, żeby
swoją osłonę utrzymać w odpowiedniej płaszczyźnie. Elfica
pukała grotem włóczni w tarczę tuz nad umbem i widząc jak po
każdym, nawet niezbyt silnym ciosie górna krawędź tarczy
niebezpiecznie wychyla się w stronę twarzy Cenreda, zaczęła
uderzać w tarczę coraz wyżej. Arien wyczekała odpowiedni
moment i z całą siłą pchnęła w górną krawędź tarczy. Siła była
na tyle spora, że wyłupiła drewnianą drzazgę, a samą tarczę
obróciła w dłoni Cenreda niemal do poziomiu. Nie to jednak był
najważniejsze. Tarcza, swoją okutą stalą krawędzią bardzo
silnie uderzyła w podbródek elfa, przecinając go na wylot
i odsłaniając zęby. Na to czekała tylko Arien. Poświęcając
wszystko na ten jeden atak zrobiła potężny krok, wiedząc, że
po tym pchnięciu nie utrzyma już równowagi, wbiła włócznię
w brzuch Cenreda. Elf wrzasnął i spazmatycznie machnął
mieczem, jakby chciał przegonić siedzącą mu na trzewiach
muchę. Trafił w drzewce włóczni, której szeroki i długi na łokieć
grot cały schowany był w ranie. To uderzenie wystarczyło, żeby
powalić Arien, ale jednocześnie wyrwało jej oręż z rany
Cenreda. Skutki tego były dla elfa tragiczne. Krasnoludzkie
włócznie, wzorowane na broni stosowanej przez półdzikich
wojowników z Północy, oprócz tego, że miały bardzo długie
groty, to również krawędzie tych grotów były ostre niczym
klinga miecza. Tym sposobem Cenred otworzył sobie trzewia,
z których teraz wysypywały sino-różowo-białe jelita. Elf odrzucił
tarczę, przyłożył rękę do rany i czując swoje wnętrzności zaklął
szpetnie. Zaraz jednak przytknął miecz do szyi próbującej
podnieść się Arien.
- Moje rany są na pewno śmiertelne, więc nie mam za dużo
czasu. Cieszę się jednak, że pozbawiłem was oboje życia.
Pozdrów Baugiego – i uniósł miecz do ciosu. Wtedy, jakaś ręka
wyłoniła się zza jego pleców, chwyciła za czoło i odciągnęła
głowę do tyłu. Druga sprawnym, wyćwiczonym ruchem,
poderżnęła mu gardło.
Zaskoczony Cenred opuścił miecz niemal zabijając Arien, lecz
ta uderzeniem dłoni wytrąciła oręż elfowi, przetoczyła się na
bok i z niedowierzaniem patrzyła na całe zajście.
De Rien obrócił się i widząc podrzynacza próbował coś
powiedzieć. Nasiliło to tylko strugi krwi wypływające
z rozciętego gardła.
- To za moich ludzi – wycedził przez zęby Teit. Cenred pochylił
się do przodu, oparł głowę o pierś dowódcy najemników
i czepiając się jego stroju, jakby to miało utrzymać go przy
życiu, osunął się martwy na ziemię.
Arien otrząsnęła się z szoku i na czworaka podpełzła do
swojego męża. Uniosła jego zakrwawioną głowę i własnym
rękawem ocierała mu z krwi twarz płacząc:
- Baugi, czemu mnie zostawiłeś?! Czemu?! Jak ja sobie teraz
sama poradzę! - przetarła jego lico odsłaniając dziurę po lewym
oku i potężne rozcięcie na czaszce odsłaniające kość. Jego
policzek był również w opłakanym stanie, Zaszlochała jeszcze
głośniej i znowu zaczęła ocierać jego twarz z wciąż
napływającej krwi.
Krasnolud jęknął otworzywszy jedyne oko i próbował coś
powiedzieć, jednak z jego ust poleciała tylko strużka krwi
i niezrozumiałe dźwięki. Uniósł więc dłoń i pogłaskał twarz
swojej elficy jakby chciał jej powiedzieć żeby się niczym nie
martwiła.
- Ty żyjesz! Żyjesz! - elfica przygarnęła go do siebie, a on
delikatnie poklepał jej dłoń.
- Spokojnie kobieto – ktoś stanowczo odsuwał ją od męża.
Idrottir skinął na dwóch krasnoludów z noszami. - Nic mu nie
będzie – poza piękną blizną i brakiem oka. Kiedy widziałem ten
cios elfa z daleka, myślałem że już po nim. Całe szczęście, że to
był miecz, a nie topór, więc chłopak ma szansę przeżyć... Zaraz
jednak pomyślałem, że po takim uderzeniu mogły zajść
nieodwracalne zmiany w mózgu. Jak widać, pamięta jednak
ciebie. Może mieć co najwyżej tylko kłopoty z mową.
Zabierzemy go do waszej chaty i przygotuję zioła – tu rozejrzał
się po polu bitwy. - Dużo ziół. Walka jest skończona.
Arien dopiero teraz zauważyła jaki tłum zgromadził się wokół
nich. Zniknął gdzieś przywódca najemników, ale byli za to
wszyscy; krasnoludy, martwiaki z Dziaduniem na czele,
barbarzyńcy, Harna, Coleman, Dolgthrasir i wielu innych.
- Świetne wesele! - cieszył się skrwawiony Tyrfing. -
znakomite trunki, świetne jadło, tańce! No i było komu w mordę
przyłożyć. - Posmutniał zaraz jednak: - szkoda tylko, że tylu
naszych zginęło... Agnar stracił nogę...
- Leofric rozdeptany na miazgę... - dodał Dziadunio
wyskubując wyłażące mu z ręki larwy.
- Z moich uczniów – powiedział nadchodzący Waleczniak –
ledwo dwie klasy uzbieram, ale ci którzy przeżyli od razu
otrzymują promocję... Oż, kurwa! Myślałem, że ten też padł...
Morgan, szujo, ty znowu pijesz? A kolegów opatrzyć to nie
łaska? Zapieprzaj do Libera, on kieruje szpitalem polowym!
I rzuć ten bukłak... Rzuć, powiedziałem!
- Tak – zaczął Idrottir delikatnie układając Baugiego na
noszach. - Często bywa, że aby powstało coś nowego i pięknego
ktoś lub coś musi umrzeć.
- Pacy... - przypomniała sobie Arien i wzrokiem odszukała
zwłoki kuzyna Dolgthrasira. Klęczał przy nich już Pradziadek
płacząc.
Arien ruszyła wraz z noszami do domu. Patrzyła na pole bitwy
zaścielone martwymi i rannymi. Czuła się winna temu
wszystkiemu. Przecież to z jej powodu zgasło tyle żywych
istnień.
Westchnęła ciężko.
Zaraz jednak pomyślała, że może na to spojrzeć z innej
strony. Oto ma w końcu rodzinę, która gotowa jest poświęcić
dla niej wszystko, by ja chronić.
Uśmiechnęła się do siebie.
I ma Baugiego.
***
Minęło dziewięć miesięcy. Kupcy przenieśli się z samej kopalni
do podnóża Hamdirbergu, a Hamdirholm właściwy zaznał
w końcu spokoju. Pradziadek rządził w kopalni po staremu,
narzekając na owce i kozy, chociaż przygarnął do siebie stadko
jakie pozostało po Pacym. Niektórzy nawet twierdzili, że bardzo
zżył się ze zwierzakami, czemu Dolgthrasir stanowczo
zaprzeczał. Okulawiony w Bitwie pod Stopniami Agnar
zamieszkał w osadzie kupców, jak teraz roboczo nazywano
prężnie rozwijające się miasteczko i pomagał Baugiemu, który
był w nim zarządcą. Baugi doszedł do siebie po trzech
miesiącach leżenie w łóżku, choć pozostała mu paskudna blizna
na czole i policzku oraz wyłupione oko. Dzięki temu wzbudzał
strach i respekt u wszystkich kupców. Nie przeszkodziło to
jednak w zostaniu przybranym ojcem dla Colemana na jego
ślubie z Harną. A weselicho było jeszcze ciekawsze niż Baugiego
i Arien. Pijane smoki są gorsze od pijanych krasnoludów. Był też
jeszcze jeden powód tak hucznego świętowania. Baugi
wykorzystał chwilę i oświadczył wszystkim gościom, że jego
żona jest w ciąży. Z ich własnych wyliczeń wynikało, że dziecię
poczęte zostało podczas publicznych pokładzin na ślubie.
Uradowało to wszystkich, ale zaniepokoiło przyszłych rodziców.
Ile będzie trwała ciąża? Czy dziecko z tak mieszanego związku
urodzi się zdrowe? Czy nie będzie zdeformowane?
Przynajmniej na jedno pytanie już uzyskali odpowiedź, gdy po
około dziewięciu miesiącach, dzisiejszego ranka, do Arien
przywołano akuszerki.
Baugi niecierpliwie krążył przed domem w którym rodziła
Arien. Siedzący na ławeczce przed chatą Dolgthrasir, Idrottir
i Agnar wodzili za nim wzrokiem.
- Usiądźże! - zirytował się Pradziadek. - Takie łażenie nie
pomoże ani tobie, ani jej. Łyknij piwa...
Baugi pokręcił przecząco głową, zatrzymał się myśląc nad
czymś i strzelił opaską na oku, co od czasu ozdrowienia było u
niego oznaką wielkiego zdenerwowania. Z chałupy dobiegł krzyk
Arien. Baugi podbiegł do drzwi łomocząc w nie:
- Wpuście mnie! Chcę się zobaczyć z Arien!
Drzwi uchyliły się na chwilę i pojawiła się w nich twarz Yrsy
i zaraz z wnętrza chaty chlusnęła struga wody. Baugi odskoczył,
zaraz jednak przypadł do prababci. Ta odepchnęła go mówiąc:
- Siedź ty na dupie, już ty swoje zrobiłeś. Jedyne do czego
zdolni są faceci... Zbrzuchacić niewiastę... A jak jakaś cięższa
robota, to od razu do nas, kobiet. Wypierz, poszyj, zrób obiad,
drewna nanieś, dziecko urodź... Siedź tu, Baugi, i pozwól żeby
teraz ona dokończyła dzieła, bo wam, chłopom, to rodzenie
dzieci nigdy nie wychodziło. Albo po prostu się wykręcacie... –
i trzasnęła drzwiami coś tam jeszcze mamrocząc pod nosem.
Z wnętrza chałupy znowu zaczęły dobiegać krzyki Arien.
- Rób jak Yrsa każe – pokiwał głową Pradziadek. - W takich
chwilach kobiety strasznie nerwowe są, bo my przy tej robocie
to samą przyjemność mamy, a całość, że tak powiem prac,
spoczywa na kobiecym łonie. A jeszcze jak mamy do czynienia
z pierworódką... - machnął ręką – Szkoda gadać!
Baugi przysiadł i znowu strzelił z opaski na oku.
Przed chatą wylądował smok i demon. Zmieniwszy postać
Coleman i Harna zasypali zebranych przed chatą gradem pytań.
Czy już? Jak idzie? Czy matka zdrowa? Jak długo jeszcze?
Uzyskawszy odpowiedzi na te i inne pytania również usiedli na
ławeczce w ciszy wsłuchując się w coraz głośniejsze krzyki
rodzącej.
- Wiem co czujesz – zaczął Coleman. - My z Harną też się
martwimy co wyjdzie z naszego związku. Czy aby nie będzie to
jakiś... - tu wampir zamilkł.
- Potwór? - dokończył Baugi. - Też tego boimy się.
Dolgthrasir parsknął, Idrottir uśmiechnął się tajemniczo,
a Agnar wybuchnął:
- Te, wąpierz, daj ty spokój z tym gdybaniem! Co ma się
urodzić, to się urodzi! I tyle! A wam to pewnie, krwiopijco,
wyjdzie mysz ziejąca ogniem...
Krasnoludy parsknęły śmiechem. Sytuacja rozładowała się
trochę.
- Albo nietoperz srający ognistymi kulami... - rzucił krztusząc
się Dolgthrasir. Harna, znając poczucie humoru krasnoludów
i wiedząc, że tak naprawdę wszyscy tutaj zebrani są ich
przyjaciółmi, również zachichotała. Jedynym zachowującym
powagę został Coleman:
- To nie jest śmieszne...
- ...srający do zupy Jałowczyka! - ryknął śmiechem Agnar
i spadł z ławki. Teraz nie wytrzymał nawet Coleman i już po
chwili cała szóstka śmiała się do rozpuku.
Jęknęły drzwi i stanęła w nich Yrsa. Śmiech ucichł jakby
nożem przeciął. Prababcia wzrokiem odszukała Pana Marzeń:
- Można prosić do środka?
- Urodziło się? Zdrowe? Z Arien wszystko w porządku? -
podskoczył do niej Baugi.
Yrsa popatrzyła na niego i powiedziała tylko:
- Urodziło się. Proszę Idrottirze – znowu trzasnęły za nią
drzwi.
- Niedobrze, niedobrze – Baugi ponownie zaczął nerwowo
chodzić. Reszcie też mina zrzedła.
Po chwili drzwi do chaty znowu się otworzyły i prababcia
zaprosiła wszystkich do środka. Na łożu leżała zmęczona Arien
tuląc do piersi noworodka. W kącie dwie akuszerki pakowały
szybko swoje rzeczy. Elfica uśmiechnęła się. Baugi przypadł do
niej:
- Zdrowa jesteś?
Kiwnięcie głową.
- A dziecko?
- Też zdrowe – odparła elfica przygasając nieco. - Tylko...
tylko.. jest nieco inne, ale i tak je kocham. I chcę je wychować.
Ty możesz dokonać wyboru – patrzyła na niego z mieszaniną
strachu i nadziei.
- Oczywiście, że razem go wychowamy... - wybełkotał nie na
żarty przestraszony Baugi. - Przecież kocham cię i zamierzam
zostać z tobą do końca życia...
- Skąd wiesz, że to chłopak? - spytała Yrsa. Wszyscy zrobili
minę jakby strzelili gafę. No tak, nikt nie spytał się nawet o płeć
dziecka, tylko wszystkich interesowało czy noworodek jest
zdrowy.
- Nie chcesz go zobaczyć? - spytała już spokojniejsza Arien.
- Czy...? czy...? - dukał Baugi patrząc na zawiniątko na jej
piersi i wystający z niego czubek głowy.
- Czy jest straszny? Dla mnie nie jest.
- Sam się przekonaj – życzliwie uśmiechał się Idrottir. Ten
uśmiech uspokoił Baugiego, który delikatnie rozwinął zawój ze
swoim synem. Wstrzymał oddech, zaraz jednak z ulgą wypuścił
powietrze:
- Jest inny, ale milusi! Ma nogi po mnie, takie krzywe...
- Ale nieowłosione – dodała Arien. - I nie ma zarostu na
twarzy...
- I ostrych uszu też nie... Ma za to kępki włosów na głowie...
- Jest trochę inne od naszych dzieci... – powiedział Baugi
podnosząc noworodka i prezentując go swym przyjaciołom.
- I od naszych, elfich... - dodała Arien.
- Bo to ludzki noworodek – rzucił od niechcenia Idrottir.
- Ludzki?! - zapytali wszyscy zebrani. Baugi najpierw patrzył
z oburzeniem na Pana Marzeń. Potem wzrok pełen wyrzutu
przeniósł na swoją żonę. Ta z otwartymi ustami wpatrywał się
w głosiciela tej niespodziewanej informacji.
- Tak – odparł Idrottir. - Żeby wszystkich uspokoić - Nie
doszło tu do żadnej zdrady. Podejrzewałem, że taki będzie efekt
krzyżówki krasnoluda z elfem. I otrzymałem tego
potwierdzenie. Tak wiele tysięcy lat temu powstał człowiek.
Legenda, którą bardzo dawno temu słyszałem od swojego
mistrza, mówi że... Właśnie, gdzie jest Lofar, mój uczeń?
- Dogląda owiec na Przygórzu – odparł Pradziadek. - Nabawiły
się jakiejś niestrawności.
- Nieważne. Legenda ta mówi, zresztą ślady o niej zostały
skrupulatnie zatarte przez obie rasy, że gdy pierwszy raz
spotkały się ze sobą elfy i krasnoludy, to wyprawiły wielką
wspólną ucztę. Na uczcie, jak to na uczcie swawole, alkohol
i inne harce. No i potem, po dziewięciu miesiącach, urodziły się
dzieci – dzieci inne niż elfy i krasnoludy. Później okazało się, że
dzieci te, po osiągnięciu dorosłości, mogą się również
krzyżować. Tak powstała nowa rasa, a że odziedziczyła po
swych stwórcach najgorsze cechy, nadano im nazwę ludzi. Już
tłumaczę skąd to się wzięło... Otóż dzieci owe były bardzo
krnąbrne i nieposłuszne, często więc trzeba było je karcić i prać,
czyli „lać gdzie popadnie”. Powiedzenie te weszło na stałe do
naszego języka i uległo skróceniu. Od tej pory wobec tych dzieci
stosowano karę, którą zwano „lu dzie popadnie”. Potem już
zaczęto nawet na nie mówić „dzieci lu dzie popadnie”,
a w końcu ostała się tylko forma „lu-dzie”, ludzie.
- Czemu nasze rasy przestały żyć ze sobą? - spytała Arien.
- Przez dzieci, przez ludzi – odpowiedział Idrottir. - Ludzie byli
od początku źli. Nie wszyscy, co prawda, ale jak już znalazł się
jakiś zły, to potrafił wyrządzić ogromne krzywdy, któe
przyćmiewały osiągnięcia reszty. Obie starsze rasy obwiniały
siebie nawzajem o dostarczenie ludziom tych najgorszych
genów. W końcu doszło do wojny między nami i elfami,
wynikiem której był niejako rozwód. Obydwie rasy przestały dla
siebie istnieć i podświadomie ziały do siebie nienawiścią.
Wymazano też wszystkie zapiski głoszące, że elfy i krasnoludy
przyjaźniły się... I nie tylko. Tak jest do dzisiaj.
- Nieważne jaki będzie mój syn, krnąbrny czy nie, i tak go
wychowamy najlepiej jak potrafimy! - powiedział Baugi. Arien
uśmiechnęła się i mocniej ścisnęła jego rękę. Chatka wybuchła
wiwatami.
- To ja idę szykować ucztę! - obwieścił Pradziadek zapraszając
wszystkich do wyjścia i chcąc by Baugi przez chwilę sam pobył
ze swoją żoną.
Na odchodne Idrottir szepnął Baugiemu:
- Uczta na której spłodzono pierwszych ludzi odbyła się tutaj,
w Hamdirholm.
- Ourobouros... - cicho powiedział po chwili Baugi. Stary
krasnolud poklepał go w ramię i wyszedł. Zza drzwi dobiegł głos
Colemana:
- Idrottirze, a co powstanie z, hmm, mojej krzyżówki
z Harną?
- Harpie – pewnie odpowiedział Pan Marzeń.
- Harpie?
- Tak, harpie. Takie głupie, półdzikie, latające stworzenia...
- ... co srają do zupy ludzkim inżynierom! - ryknął śmiechem
Agnar.
- Gorzej! - zawtórował mu Pradziadek. - Srają do własnej
zupy!
- Ha, ha, ha. Bardzo śmieszne. Pytałem się jednak na serio.
- Nie wiem, wąpierze. Takiej krzyżówki jeszcze nie
widziałem...
- Może powstanie nowy rodzaj smoka... – rozmarzył się
Coleman.
- Tak, srający do zupy...
Baugi i Arien śmiejąc się słuchali przekomarzań swych
przyjaciół. Teraz, kiedy opadły już wszystkie troski związane
z narodzinami dziecka, byli naprawdę szczęśliwymi rodzicami.
Byli też dumni, że dzięki nim znowu połączyły się dwie potężne
rasy.
- Naszego syna nazwiemy Hamdir, dobrze? - spytał Baugi.
- Dobrze, Hamdir de Molzar – uśmiechnęła się. Noworodek
poruszył się skupiając na sobie uwagę młodych rodziców.
Historia zatoczyła pełne koło.
Wąż pochwycił swój ogon.
Historia została opowiedziana.
KONIEC
sierpień 2008