Michał Szołochow Los człowieka

background image

Michał Szołochow

Los człowieka

Eugenii Grigoriewnie Lewickiej, członkowi KPZR od 1903 roku

Pierwsza powojenna wiosna nad górnym Donem była wyjątkowo

raptowna i natarczywa. W końcu marca powiały od Morza Azowskiego ciepłe

wiatry i już po dwóch dniach do czysta obnażyły się piaski na lewym brzegu

Donu, wzdęły zawalone śniegiem wąwozy i jary, stepowe rzeczki rozsadziwszy

lody wezbrały wściekle i drogi stały się prawie nie do przebycia.

O tej nieprzychylnej porze roztopów musiałem pojechać do Stanicy

Bukanowskiej. Odległość była niewielka – raptem około sześćdziesięciu

kilometrów – ale, jak się okazało nie tak łatwo było ją pokonać. We dwóch z

moim towarzyszem wyruszyliśmy przed wschodem słońca. Para wypasionych

koni, napinając szory jak struny, ledwie ciągnęła ciężką bryczkę. Koła zapadły

się po piasty w wilgotnym piasku, zmieszanym ze śniegiem i lodem, po

godzinie na bokach i zadach końskich pod cienkimi szlejami wystąpiły białe

obfite płaty piany, a w świeżym porannym powietrzu rozeszła się ostra,

odurzająca woń końskiego potu i rozgrzanego dziegciu z dobrze nasmarowanej

uprzęży.

Tam gdzie koniom było szczególnie ciężko, złaziliśmy z bryczki i szliśmy

pieszo. Pod nogami chlupał roztajały śnieg, iść było trudno, ale po bokach drogi

utrzymywał się kryształowo iskrzący się w słońcu lód i tamtędy jeszcze trudniej

było się posuwać. Dopiero po sześciu mniej więcej godzinach przejechaliśmy

trzydzieści kilometrów i znaleźliśmy się u przeprawy na Jelance.

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

Nieduża, miejscami wysychająca latem rzeczułka naprzeciw Chutoru

Mochowskiego w błotnistych, porosłych olchami zatopach rozlała na cały

kilometr. Trzeba było przeprawić się na kruchej płaskodennej łodzi, która

mogła unieść najwyżej trzy osoby. Odprawiliśmy konie. Na drugim brzegu

czekał na nas w kołchozowej szopie stary, pozostawiony tam jeszcze zimą

willis, który w niejednych bywał opałach. Nie bez obawy wsiadłem z kierowcą

do zmurszałej łodzi. Towarzysz nasz został z rzeczami na brzegu. Ledwie

odbiliśmy, gdy z przegniłego dna trysnęły w różnych miejscach małe fontanny

wody. Wszystkim, co było pod ręką, zatykaliśmy niepewną łupinę i

wyczerpywaliśmy z niej wodę, byleby jakoś dotrzeć do celu. Po godzinie

byliśmy na drugim brzegu Jelanki. Kierowca sprowadził z chutoru samochód,

podszedł do łodzi i rzekł ujmując wiosło:

Jeżeli to przeklęte koryto nie rozwali się na wodzie, to przyjedziemy

za jakieś dwie godziny, wcześniej nas nie oczekujcie.

Chutor leżał daleko na uboczu, a dokoła przystani panowała taka cisza,

jaka bywa w bezludnych miejscach tylko jesienią i na przedwiośniu. Od wody

ciągnęło wilgocią, cierpką goryczą butwiejącej olchy, a z dalekich

nadchoperskich stepów, tonących w liliowym mgielnym tumanie, lekki

wietrzyk przynosił wiecznie młody, ledwie uchwytny aromat ziemi, która

niedawno wyzwoliła się spod śniegu.

Nieopodal na nabrzeżnym piasku leżał obalony płot. Usiadłem na nim

chcąc zapalić, ale gdy wsunąłem rękę do kieszeni watowanych spodni,

stwierdziłem z wielką przykrością, że paczka „Biełomorów” zupełnie zamokła.

Podczas przeprawy fala chlusnęła przez burtę głęboko zanurzonej łodzi i po pas

oblała mnie mętną wodą. Nie myślałem wówczas o papierosach, bo rzuciwszy

2

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

wiosło trzeba było czym prędzej wylewać wodę, żeby łódź nie zatonęła, teraz

zaś, głośno wyrzekając na własną nieuwagę, ostrożnie wyciągnąłem z kieszeni

rozmiękłą paczkę i przykucnąwszy zacząłem po jednym rozkładać na płocie

brunatne od wilgoci papierosy.

Było południe. Słońce przypiekało jak w maju. Miałem nadzieję, że

papierosy szybko wyschną. Prażyło tak silnie, że już zaczynałem żałować, iż na

drogę włożyłem żołnierskie watowane spodnie i kurtkę. Był to pierwszy po

zimie prawdziwie ciepły dzień. Dobrze było tak siedzieć sobie, całkowicie

oddając się ciszy i samotności, zdjąć z głowy starą żołnierską czapkę uszatą,

suszyć na wietrzyku mokre od ciężkiego wiosłowania włosy i bezmyślnie

obserwować przepływające po bladym błękicie wydęte, białe obłoki.

Wkrótce spostrzegłem, że zza ostatnich zabudowań chutoru, wyszedł na

drogę mężczyzna. Prowadził za rękę małego chłopczyka, który, sądząc po

wzroście, mógł mieć najwyżej pięć, sześć lat. Wlekli się znużonym krokiem w

kierunku przeprawy, ale zrównawszy się z samochodem, skręcili w moją stronę.

Wysoki, lekko przygarbiony mężczyzna, podszedł bliżej, rzekł stłumionym

basem:

Cześć kolego!

Dzień dobry! - uścisnąłem wyciągniętą do mnie stwardniałą dłoń.

Mężczyzna nachylił się do chłopczyka i powiedział:

Przywitaj się z wujciem, synku. On pewnie też jest kierowcą tak jak

twój tatuś. Tylko że my jeździliśmy ciężarówką, a on gania tym małym

samochodem.

Patrząc mi prosto w oczy jasnymi jak niebo ślepkami i uśmiechając się

leciutko, chłopczyk śmiało podał mi różową, chłodną rączkę. Potrząsnąłem nią

3

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

delikatnie i spytałem:

Cóż to, mój staruszku, masz taką zimną rękę? Na dworze cieplutko a ty

marzniesz?

Malec ze wzruszającą dziecinną ufnością oparł się o moje kolano i

podniósł ze zdziwieniem białawe brewki.

Przecież ja nie jestem staruszek, wujciu. Jestem mały chłopiec i wcale nie

marznę, a ręce mam zimne, bo lepiłem kule ze śniegu, i dlatego...

Ojciec zdjął wypchany plecak i, znużonym ruchem siadając obok mnie,

powiedział:

Kłopot mam z tym pasażerem! Przez niego nogi poobijałem. Zrobię

większy krok, on już w kłus przechodzi, no i masz ci los, jak tu się

przystosować do takiego piechura. Zamiast jednego kroku robię trzy i tak

idziemy każdy sobie, jak koń z żółwiem. A tu jeszcze z oka nie można go

spuścić. Ledwie się człowiek odwróci, on już włazi w kałużę albo

odłamuje kawałek lodu i ssie zamiast cukierka. Nie, to niemęska rzecz

podróżować z takim pasażerem, i w dodatku na własnych nogach. -

Zamilkł na chwilę, potem zapytał: – A ty, bracie, pewnie na swego

zwierzchnika czekasz?

Jakoś przykro mi było rozczarować go, więc odpowiedziałem:

A jakże, czekam.

Z tamtej strony przyjadą?

Tak.

Nie wiesz, czy prędko łódź tu będzie?

Za jakieś dwie godziny.

4

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

W porządku. No cóż, na razie odpoczniemy, nie ma się dokąd śpieszyć. A

ja tak idę sobie tędy i patrzę: swój chłop, brat-kierowca się opala. Dobra,

pomyślę, podejdę do niego, zapalimy razem. Samemu to i palić, i nawet

umierać nudno. Ale tobie dobrze się powodzi, papierosy palisz.

Zamoczyłeś je, tak? No, bracie, przemoczony tytoń to jak koń z felerem,

na nic się nie zda. Czekaj, lepiej mojego gwoździa zapalimy.

Wydobył z kieszeni wojskowych drelichowych spodni zwinięty w rulonik

jedwabny, wytarty kapciuch malinowego koloru, rozwinął go, a ja zdążyłem

przeczytać wyhaftowany w rogu napis „Kochanemu żołnierzowi od uczennicy

VI klasy Lebiediańskiej Szkoły Średniej”.

Zapaliliśmy bardzo mocnego samosieja i długo milczeliśmy. Miałem chęć

zapytać go, co za konieczność wypędza go z domu na takie roztopy, lecz on

ubiegł mnie pytaniem:

Całą wojnę przy kierownicy?

Prawie całą.

Na froncie?

Tak.

No, bracie, i ja tam dosyć najadłem się biedy.

Położył na kolanach duże ciemne ręce, zgarbił się. Spojrzałem na niego z

boku i zrobiło mi się nieswojo... Czyście widzieli kiedykolwiek oczy jak gdyby

przysypane popiołem, tak pełne nieuleczalnego śmiertelnego smutku, że trudno

w nie patrzeć? Takie właśnie oczy miał mój przygodny rozmówca.

Odłamał z płotu suchą, zakrzywioną gałązkę i dobrą chwilę wodził nią w

milczeniu po piasku, kreśląc jakieś zawiłe figury, a potem zaczął:

5

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

Czasami nie śpi człowiek w nocy, patrzy w ciemność pustymi oczami i

myśli: „Za coś ty mnie, życie, tak pokaleczyło? Za co ta kara?” Nie

znajdę odpowiedzi ni w ciemności, ni w biały dzień... Nie ma i nie

doczekam się jej! - Naraz opamiętał się; łagodnie popychając synka,

rzekł:

Idź kochasiu, pobaw się nad wodą, nad dużą wodą dzieci zawsze coś dla

siebie znajdą. Tylko uważaj, żebyś nóg nie przemoczył.

Jeszcze gdyśmy w milczeniu palili, ukradkiem przyglądałem się ojcu i

synowi i uderzyła mnie rzecz, moim zdaniem dość niezwykła. Chłopczyk

ubrany był skromnie, lecz porządnie. Świadczył o tym dobrze skrojony, długi

kubraczek, podbity zniszczonym koźlim futerkiem, jak i to, że małe butki były

obleczone na wełnianą skarpetkę, i nader kunsztownie zacerowany rękaw

kubraczka – wszystko zdradzało kobiece staranie, wprawną matczyną rękę.

Natomiast ojciec wyglądał inaczej: wypalona w kilku miejscach watówka była

niedbale, z gruba zacerowana, łata na podniszczonych spodniach nie przyszyta

jak należy, ale raczej przyścibiona szerokim męskim ściegiem; na nogach miał

prawie nowe żołnierskie buty, ale grube wełniane skarpety były zjedzone przez

mole, widać nie dotknęła ich ręka kobieca... Już wówczas pomyślałem: „Albo

wdowiec, albo też nie żyje dobrze z żoną...”

Ale w tej chwili on, odprowadziwszy syna wzrokiem, zakaszlał głucho i

znów zaczął mówić, ja zaś cały zamieniłem się w słuch.

Na początku życie moje było zwyczajne. Urodziłem się w guberni

woroneskiej w roku tysiąc dziewięćsetnym. Podczas wojny domowej

służyłem w Armii Czerwonej, w dywizji Kikwidzego. W głodowym

dwudziestym drugim roku ruszyłem na Kubań, tam harowałem na

6

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

kułaków jak wół i dlatego ocalałem. A ojciec matka i siostra w domu z

głodu pomarli. Zostałem sam. Krewnych – jakby ktoś wymiótł - nigdzie

nikogo, ani żywej duszy. No i po roku wróciłem z Kubania, sprzedałem

chatę i wróciłem do Woroneża. Najpierw pracowałem jako cieśla, potem

przeniosłem się do fabryki, wyuczyłem ślusarki. Wkrótce ożeniłem się.

Żona moja wychowała się w Domu Dziecka. Sierota. Dobra mi się

dostała dziewczyna. Cicha, wesoła, zgodna i główkę miała nie od parady

– nie pasowała do mnie. Już jako dziecko dobre cięgi brała od życia i

może to właśnie wpłynęło na jej charakter. Jakby ktoś na nią z boku

patrzył, to nie wydawała się znowu taka nadzwyczajna, ale ja przecież nie

z boku na nią patrzyłem, tylko z bliska. I na całym świecie nie było dla

mnie piękniejszej od niej i bardziej upragnionej, nie było i nie będzie.

Przychodzi człowiek z roboty zmęczony, a nieraz zły jak diabeł. A ona na

ordynarne słowo nie odpowie urąganiem. Delikatna, łagodna, krząta się

koło mnie, ze skóry wyłazi, żeby smaczny kąsek dla mnie przyrządzić,

choć się nie przelewało. Patrzę na nią i złość mi przechodzi, a za chwilę

ściskam ją i mówię: „Przebacz kochana Irinko, że byłem taki cham. Ale

widzisz, źle mi dzisiaj poszła robota.” I znów zgoda między nami i lekko

mi na duszy. A ty wiesz, bracie, jakie to ma znaczenie przy pracy. Rano

zrywam się na równe nogi, lecę do fabryki i każda robota w rękach mi się

pali i sporzy! Tak, bardzo ważne mieć dobrą żonę-przyjaciela.

Czasem po wypłacie szło się popić z kolegami. Zdarzyło się nieraz i tak,

że wraca człowiek do domu i takie zygzaki wypisuje nogami, aż pewnie

strach z boku patrzeć. Cała ulica dla mnie za wąska, nie mówiąc już o

zaułkach. Byłem wtedy chłop zdrowy i silny jak diabeł, popić mogłem

7

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

tęgo, a do domu zawsze trafiłem na własnych nogach. Nie bez tego, że

czasami ostatni kawałek drogi odbywałem na pierwszym biegu, to znaczy

na czworakach, ale przecież doszedłem. I znów ani słowa wymówki, ani

krzyku, ani awantury. Moja Irinka tylko się ze mnie prześmiewa, i to

ostrożnie, żebym się po pijanemu nie obraził. Zdejmuje mi buty i

szepcze: „Kładź się od ściany, Andriusza, bo jeszcze we śnie spadniesz z

łóżka.” A ja walę się jak wór z owsem i wszystko pływa mi przed oczami.

Przez sen tylko słyszę, że ona mnie leciutko głaszcze po głowie i szepcze

coś czule, użala się nade mną...

Rano ściąga mnie z łóżka na dwie godziny przed pójściem do roboty,

żebym przyszedł do siebie. Wie, że po przepiciu nic do ust nie wezmę, ale

szykuje ogórek kiszony i jeszcze coś na uleżenie, potem nalewa

szklaneczkę wódki: „Wypij klina, Andriusza, tylko nie więcej, mój

drogi.” No i czy można zawieść takie zaufanie? Wypiję, podziękuję jej

bez słów, samym spojrzeniem, pocałuję i jazda do roboty jakby nigdy nic.

A gdyby mi się postawiła sztorcem, jak byłem pijany, albo jakieś krzyki

czy wymysły – to, jak Bóg na niebie, na drugi dzień też bym się upił. Tak

przecież bywa w innych rodzinach, gdzie żona głupia; napatrzyłem się na

takie narwane baby, to i wiem.

Niedługo dzieci zaczęły nam przychodzić na świat. Najpierw urodził się

synek, a potem rok po roku dwie dziewczynki. Wtedy odbiłem się od

kolegów. Całą wypłatę przynosiłem do domu, rodzina się powiększała,

szkoda tracić na wypitkę. W wolny od pracy dzień kufel piwa wypiłem, i

na tym koniec. W dwudziestym dziewiątym roku zapaliłem się do

samochodów. Nauczyłem się prowadzić i siadłem przy kierownicy na

8

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

ciężarówce. Potem się wciągnąłem i już nie chciałem wracać do fabryki.

Przy kierownicy robota wydawała mi się weselsza. Tak przeżyłem

dziesięć lat i nawet nie zauważyłem, że przeleciały. Minęły jak sen. Cóż

to jest zresztą dziesięć lat? Zapytaj któregoś ze starszych ludzi, czy

zauważył, jak życie przeleciało. Gdzie tam, nic nie zauważył! Przeszłość

jest jak ten daleki step we mgle. Rano szedłem tamtędy, dokoła było

jasno, a zrobiłem dwadzieścia kilometrów i oto mgła już zasnuła step, już

się stąd nie odróżni lasu od burzanów, pola od łąki...

Przez te dziesięć lat pracowałem dniem i nocą. Zarabiałem dobrze,

żyliśmy nie gorzej od innych. I z dzieci miałem pociechę – cała trójka

uczyła się doskonale, a najstarszy, Anatol, okazał się taki zdolny do

matematyki, że nawet w gazecie powiatowej o nim pisali. Skąd się wziął

u niego taki wielki talent do tej nauki, sam nie wiem, bracie. Tylko mi to

bardzo pochlebiało i dumny byłem z niego, taki dumny, że strach!

Przez dziesięć lat uzbieraliśmy trochę grosza i przed wojną postawiliśmy

sobie dwupokojowy domek, ze spiżarnią i korytarzykiem. Irina kupiła

dwie kozy. Czegóż nam jeszcze brakowało? Dzieci jedzą kaszę z

mlekiem, mamy dach nad głową, wszyscyśmy odziani i obuci, no więc

wszystko w porządku. Tylko że pobudowałem się nie bardzo szczęśliwie.

Dali mi działkę – sześćset metrów – blisko fabryki samochodów. Gdyby

moja chałupka była w innym miejscu, to może życie ułożyłoby mi się

inaczej...

I naraz przyszła wojna. Na drugi dzień wezwanie mobilizacyjne, a na

trzeci – wsiadaj, bracie, w pociąg. Odprowadzała mnie cała moja

czwórka – Irina, Anatol i córki: Nastieńka i Oleńka. Wszystkie dzieci

9

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

trzymały się dzielnie. No, nie obeszło się bez tego, żeby moim córkom

łzy nie błyszczały w oczkach. Anatolowi tylko ramiona drgały, jakby z

zimna, szło mu już wtedy na siedemnasty rok. Ale moja Irina... Takiej

nigdy jej nie widziałem przez siedemnaście lat naszego pożycia. W nocy

koszula na ramieniu i na piersi nie wysychała mi od łez, rano ta sama

historia... Jak przyszliśmy na dworzec, z żalu patrzeć na nią nie mogłem:

wargi od łez nabrzmiałe, włosy wysunęły się spod chustki, oczy mętne,

błędne jak u człowieka niespełna rozumu. Oficerowie każą wsiadać, a ona

padła mi na pierś, ręce na szyi zacisnęła i drży cała jak podcięte drzewo...

I dzieci jej tłumaczą, i ja – nic nie pomaga! Inne kobiety rozmawiają z

mężami, z synami, a moja przylgnęła do mnie jak liść do gałęzi, tylko

drży cała i ani słowa wykrztusić nie może. Proszę ją: „Weź się w garść,

miła moja! Powiedz mi choć słówko na pożegnanie.” Mówi więc i

szlocha przy każdym słowie: „Najdroższy mój... Andriusza... nie

zobaczymy się... już więcej... na tym świecie...”

To mnie z żalu nad nią serce rwie się w kawały, a ona mi takie rzeczy

mówi na ostatek! Powinna pamiętać, że i mnie nie jest lekko rozstawać

się z nimi, przecie nie do teściowej na bliny wyjeżdżam. Złość mnie

wzięła! Siłą zdjąłem jej ręce z mojej szyi i lekko odepchnąłem. Zdało mi

się, że bardzo leciutko, ale już taką miałem paskudną siłę; Irina cofnęła

się, postąpiła ze trzy kroki w tył i znów idzie do mnie małymi kroczkami,

ręce wyciąga a ja krzyczę: „To takie twoje pożegnanie? Dlaczego mnie

przed czasem grzebiesz, jeszcze za życia?!...” No, ale znów ją objąłem,

widząc przecie, że nie wie, co się z nią...

Urwał naraz wpół słowa i w ciszy, która nastąpiła, usłyszałem, jak mu coś

10

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

rzęzi i bulgoce w gardle. Cudze wzruszenie udzieliło się i mnie. Spojrzałem z

boku na siedzącego obok człowieka, lecz nie dostrzegłem ani jednej łzy w

oczach, jak gdyby martwych, zgasłych. Siedział ponuro schyliwszy głowę,

tylko jego duże, bezwolnie opuszczone ręce drżały lekko, trzęsła się broda,

drgały twardo zarysowane usta...

Nie trzeba wspominać, przyjacielu! - przemówiłem cicho, lecz widocznie

nie usłyszał moich słów, bo jakimś ogromnym wysiłkiem woli

przemógłszy wzruszenie rzekł nagle ochrypłym, dziwnie zmienionym

głosem:

Do samej śmierci, do ostatniej godziny życia, umierać będę, a jeszcze

sobie nie wybaczę, że ją wtedy odepchnąłem!

Znów zamilkł na długo. Próbował skręcić papierosa, ale gazeta pękała,

tytoń wysypywał mu się na kolana. Wreszcie jakoś sobie z tym poradził, kilka

razy zaciągnął się chciwie i pokasłując mówił dalej:

Oderwałem się od Iriny, wziąłem jej twarz w dłonie, całuję, a ona usta ma

jak lód. Pożegnałem się z dziećmi, lecę do wagonu, już w biegu

wskoczyłem na stopień. Pociąg ruszył wolniutko – i tak przejeżdżałem

obok swoich. Patrzę, moje sieroty zbiły się w gromadkę, machają mi

rękami, chcą się uśmiechnąć, ale ani rusz nie mogą. A Irina ręce

przycisnęła do piersi, usta białe jak kreda coś szepczą, patrzy na mnie,

okiem nie mrugnie, cała się chyli do przodu, jakby szła pod silny wiatr... I

taka właśnie na całe życie została mi w pamięci... Taką też przeważnie

widuję we śnie... O, dlaczego ją wtedy odepchnąłem! Do tej pory, ile razy

wspomnę, to jakby mi ktoś wbijał tępy nóż w serce...

Sformowano naszą jednostkę pod Białą Cerkwią na Ukrainie. Dano mi

11

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

zisa „5”. Na nim też pojechałem na front. No, cóż ci o wojnie będę

opowiadał, sam widziałeś i wiesz, jak to było na początku. Listy od

swoich otrzymywałem często, ale sam rzadko posyłałem im kartkę.

Napisało się, że wszystko w porządku, pomalutku wojujemy i że chociaż

teraz się cofamy, to niedługo już zbierzemy siły i wtedy zadamy frycowi

bobu. Bo cóż jeszcze można było napisać? Okropny to był czas i nie do

listów było człowiekowi. Trzeba zresztą przyznać, żem nieskory do

wygrywania na boleściwych strunach i ścierpieć nie mogłem takich

oferm, co to dzień w dzień, trzeba czy nie trzeba, pisali do żon albo do

swoich lubych, smarki na papierze rozmazując: „Trudno jest, ciężko,

tylko patrzeć, jak mnie zabiją.” Skarży się taka gnida, współczucia szuka,

mazgai się i ani mu w głowie, że te nieszczęsne kobieciny i dzieci nie

mają tam na tyłach słodszego od nas życia. Całe państwo na nich się

opiera! Jakież to barki musiały mieć nasze żony i dzieci, żeby tyle

unieść? A przecież uniosły, dały radę! I taki śmierdziel, płaczliwa

duszyczka, użala się w liście, a tamtej zapracowanej kobiecie jakby kto

nogi podciął. Po takim liście każda robota z rąk leci nieboraczce. Nie! Na

to jesteś mężczyzną, na toś żołnierzem, żeby wszystko wytrzymać,

wszystko znieść, jeśli już przyszła konieczność. A jeśli więcej siedzi w

tobie z baby niż z mężczyzny, to wkładaj kieckę z fałdami, żeby swój

chudy zadek, ile można nastroszyć, żebyś choć z tyłu babę przypominał, i

jazda buraki pleść albo krowy doić – a na froncie takich nie potrzeba, tam

i bez ciebie smrodu dosyć!

Ale ja nawet roku nie wojowałem... Przez ten czas dwa razy byłem ranny,

zawsze dosyć lekko. Raz – w rękę, bez naruszenia kości, a później w

12

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

nogę. Za pierwszym razem kulą z samolotu, za drugim – odłamkiem

pocisku. Dziurawiły mi szkopy samochód i z góry i z boków, a jednak,

bracie, jakoś szczęściło mi się na początku. Szczęściło się, szczęściło, aż

wreszcie - klapa... W maju czterdziestego drugiego pod Łozowieńkami,

dostałem się do niewoli przez taki głupi przypadek. Niemiec wtedy

zdrowo nacierał, a tu w jednej naszej baterii haubic 122 mm zabrakło

pocisków. Naładowaliśmy więc mój samochód amunicją, aż po sam

wierzch, zmachałem się przy tej robocie, aż mi się bluza całkiem do

pleców przylepiła. Cholerny był pośpiech, bo bitwa zbliżała się z każdą

chwilą – z lewej grzmiały czyjeś czołgi, z prawej strzelanina, na wprost

strzelanina, zaczynało już być bardzo gorąco...

Dowódca naszej kompanii samochodowej pyta: „Skoczysz, Sokołow?”

Też pytanie! Tam może koledzy moi giną, a ja będę się wymigiwał?! „ O

czym tu gadać! - odpowiadam. - Muszę skoczyć i basta.” „No to wal! -

mówi. - Gaz do dechy!”

No i dałem gazu. W życiu moim tak nie jechałem jak wtedy. Wiedziałem,

że nie kartofle wiozę i że z takim ładunkiem trzeba ostrożnie, ale jak tu

można było zachować ostrożność, kiedy tam chłopaki biją się z pustymi

rękami, a tu cała droga na przestrzał pod ogniem artylerii. Przeleciałem ze

sześć kilometrów, już miałem skręcić na polną drogę prowadzącą do

wąwozu, gdzie stała bateria, a tu naraz patrzę – matko jedyna! - na lewo i

na prawo od traktu nasza piechota wysypuje się na szczere pole, a pociski

już wybuchają między szeregami. Co mam robić? Jechać z powrotem?

Walę na pełnym gazie! Do baterii został może kilometr, już skręciłem na

polną drogę, alem nie dotarł do swoich, bracie... Widać Niemiec wsadził

13

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

mi pocisk z dalekosiężnego tuż obok wozu. Nie słyszałem ani wybuchu

ani nic, tylko jakby mi w głowie coś trzasnęło i więcej nie pamiętam.

Jakim cudem wyszedłem z tego żywy i ile czasu tak przeleżałem o jakieś

osiem metrów od rowu – nie mam pojęcia. Ocknąłem się, ale wstać ani

rusz – głowa mi pęka, trzęsę się jak w febrze, o oczach ćma, w lewym

ramieniu coś chrupie i chrzęści, a w całym ciele taki ból, jakby mnie na

przykład przez dwa dni z rzędu tłukli, czym popadło. Długo czołgałem

się na brzuchu, aż wreszcie jakoś się podniosłem. Jednakże dalej nic nie

rozumiem, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Pamięć całkiem mi

odebrało, jakby uciął. I boję się z powrotem położyć. Boję się, że więcej

nie wstanę, że tak już zemrę. Stoję i chwieję się na wszystkie strony jak

topola podczas burzy.

Kiedy wreszcie oprzytomniałem jakoś i rozejrzałem się, co i gdzie, to

jakby mi kto serce obcęgami ścisnął – naokoło leżą pociski, te, które

wiozłem, trochę dalej mój samochód w drzazgi rozbity, wywrócony do

góry kołami, a bitwa... bitwa już gdzieś za mną się toczy... Jak to się

stało?

Nie ma co ukrywać, że wtedy się nogi same pode mną ugięły i padłem jak

ścięty, bom zrozumiał, że jestem już w okrążeniu, a raczej w niewoli u

faszystów. Tak to na wojnie bywa...

Och, bracie, niełatwa to rzecz przekonać się, żeś nie z własnej woli został

jeńcem. Kto nie doświadczył tego na własnej skórze, temu nie od razu

trafisz do serca, żeby po ludzku zrozumiał, co to znaczy.

Leżę więc i słyszę, że dudnią czołgi. Cztery średnie czołgi niemieckie na

pełnym gazie przejechały obok mnie w tamtą stronę, skąd ja wyruszyłem

14

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

z pociskami... Jakże to można było przeżyć? Potem ciągniki z armatami,

kuchnia polowa, potem przeszła piechota, niedużo, tak najwyżej jedna

pełna kompania. Coraz to spojrzę na nich kątem oka i znów policzek

przyciskam do ziemi, i zamykam oczy – mierzi mnie patrzeć na nich i na

sercu mdło...

Myślałem, że wszyscy przeszli, podniosłem głowę, a tu sześciu żołnierzy

z automatami maszeruje o jakieś sto metrów ode mnie. Patrzę, skręcają z

drogi – wprost na mnie. Idą milczkiem. „No – myślę – śmierć moja tuż-

tuż.” Usiadłem, bo przykro tak na leżąco umierać, potem wstałem. Jeden

z nich o kilka kroków przede mną szarpnął ramieniem, zdjął automat. I

patrzcie, z jakiej śmiesznej gliny człowiek jest ulepiony: żadnej paniki,

żadnego lęku nie było w tej chwili w moim sercu. Tylko spoglądam na

niego i myślę: „Zaraz odda do mnie serię, ale gdzie będzie strzelał? W

głowę czy przez pierś?” Jakby nie jedno licho, w którym miejscu mnie

przedziurawi. Młody był chłopak, na oko wcale niebrzydki, czarniawy –

usta cienkie jak nitka, oczy zmrużone. „Ten zabije bez namysłu” -

miarkuję sobie. Tak też było – podniósł automat, a ja nic, tylko patrzę mu

prosto w oczy i milczę; tymczasem drugi, kapral, zdaje się, starszy od

niego wiekiem, można powiedzieć, że dobrze już w latach, coś krzyknął,

odsunął go na bok, a sam podszedł do mnie, szwargoce coś po swojemu,

prawą rękę w łokciu mi zgina i maca mięśnie. Wypróbował i powiada:

„O-o-o!”, ręką na zachodzące słońce pokazuje, że niby: „Jazda, bydlę

robocze, pracować na nasz Reich.” Gospodarz, taka jego mać!

Ale czarniawy popatrzył na moje buty, całkiem jeszcze przyzwoite, i

pokazuje mi: „Zdejmuj!” Usiadłem na ziemi, zdjąłem buty, oddałem mu.

15

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

Po prostu z rąk mi je wyrwał. Odwinąłem onuce, podaję mu, i spoglądam

na niego z dołu. A on jak nie wrzaśnie, jak nie zaklnie po swojemu i znów

łapie za automat. A tamci rechoczą. No, ale w końcu jakoś odeszli. Tylko

ten czarniawy, jeszcze po drodze ze trzy razy obejrzał się na mnie,

ślepiami błyska jak wilk, wścieka się – i dlaczego? Jakbym to ja buty mu

zabrał, a nie on mnie.

Cóż było robić, bracie, nie miałem gdzie się podziać. Wyszedłem na

drogę, zakląłem strasznie, tak po woronesku, z przydechem, i ruszyłem na

zachód, do niewoli!... Piechur był wtedy ze mnie pożal się Boże,

najwyżej kilometr na godzinę. Chcę zrobić krok naprzód, a tu mnie rzuca

na boki, zataczam się po całej drodze jak pijany. Przeszedłem kawałek i

dogoniła mnie kolumna naszych jeńców z tej samej dywizji, w której

służyłem. Pędziło ich z dziesięciu niemieckich żołnierzy z automatami.

Ten, który szedł na przedzie kolumny, zrównał się ze mną i bez jednego

słowa trzasnął mnie na odlew kolbą automatu w głowę. Gdybym upadł,

ani chybi przygwoździłby mnie serią do ziemi, ale nasi złapali mnie,

jakem leciał, wepchnęli w środek i pół godziny prowadzili pod ręce.

Kiedym oprzytomniał, jeden z nich szepnął: „Broń cię, Boże, żebyś

upadł! Choć resztkami sił, ale idź, inaczej dobiją cię.” Szedłem więc

resztkami sił.

Jak tylko słońce zaszło, Niemcy wzmocnili konwój, podrzucili jeszcze

ciężarówką ze dwudziestu z automatami i pognali nas przyspieszonym

marszem. Ciężej ranni nie mogli nadążyć za resztą, więc ich od razu na

drodze dobijali. Dwóch naszych próbowało uciec, ale się nie połapali, że

przy księżycu w takim szczerym polu widać wszystko jak jasna cholera,

16

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

no i, ma się rozumieć, ich też zabili. O północy przyszliśmy do jakiejś

wpół spalonej wioski. Zapędzili nas na nocleg do cerkwi ze strzaskaną

kopułą. Na kamiennej podłodze ani ździebełka słomy, a my wszyscy bez

płaszczy, w samych bluzach i spodniach, tak że nie było co pod głowę

podłożyć. Niektórzy nawet bluz na sobie nie mieli tylko płócienne

koszule. Byli to przeważnie młodzi oficerowie, którzy pozrzucali

płaszcze i bluzy, żeby uchodzić za szeregowych. No i jeszcze obsługa

artyleryjska nie miała bluz... Jak pracowali rozebrani przy działach, tak

ich wzięto do niewoli.

W nocy lunął taki deszcz, żeśmy wszyscy przemokli do nitki. Kopułę

zmiótł ciężki pocisk, czy też bomba lotnicza, dach calutki podziurawiony

odłamkami, nawet przy ołtarzu nie było suchego miejsca. Tak

przekimaliśmy całą noc, jak te owce w ciemnej owczarni. W nocy słyszę,

że ktoś mnie targa za rękę i pyta: „Towarzyszu, czyś nie ranny?” „A

czego chcesz, chłopie?”- odpowiadam. On na to: „Jestem lekarzem

wojskowym, może potrzebujesz jakiejś pomocy?” Poskarżyłem mu się,

że mi lewe ramię puchnie, coś w nim chrupie i okropność jak boli. A on

mówi twardym głosem: „Zdejmuj bluzę i koszulę.” Zdjąłem wszystko, on

zaczął mi obmacywać ramię szczupłymi palcami, ale tak, że mi

pociemniało w oczach. Zgrzytam zębami i powiadam: „Tyś pewnie

weterynarz, a nie doktor dla ludzi. Dlaczego to bolące miejsce tak

gnieciesz, okrutniku?” On dalej obmacuje i odpowiada ze złością: „Stulże

pysk! Na rozmówki mu się zebrało. Trzymaj się, teraz jeszcze bardziej

zaboli.” I jak szarpnie moją rękę – aż mi czerwone iskry zamigotały w

oczach.

17

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

Oprzytomniałem wreszcie i pytam: „Co robisz, faszysto nieszczęsny?

Rękę mam strzaskaną a ty ją jeszcze szarpiesz.” Słyszę, że zaśmiał się

cicho i mówi: „Myślałem, że mnie rąbniesz prawą, ale okazuje się, żeś

spokojny chłop. Twoja ręka nie była strzaskana, tylko zwichnięta, a ja ci

właśnie ją nastawiłem. No, jak teraz, lżej trochę?” Rzeczywiście, czuję,

że ból jakoś przechodzi. Podziękowałem mu serdecznie i poszedł dalej,

pytając szeptem w ciemności: „Ranni są?” Co to znaczy jednak

prawdziwy lekarz! Nawet w niewoli po ciemku spełniał swoje wielkie

dzieło.

Niespokojna to była noc. Jeszcze gdy nas parami wpędzali do cerkwi,

dowódca konwoju uprzedził, że nikogo nie wypuszczą za swoją potrzebą.

A tu jak na złość przypiliło jednego wierzącego. Wytrzymywał, aż

wreszcie zaczął jęczeć: „Nie mogę – powiada – zapaskudzać świętego

miejsca! Przecież jestem wierzący, chrześcijanin! Co mam robić,

chłopcy?” A cóż nasi, znasz przecież naszych chłopaków. Jedni się

śmieją, drudzy urągają, inni dowcipkują i dają mu różne rady.

Rozśmieszył nas wszystkich, ale cała ta historia źle się skończyła: zaczął

stukać do drzwi i prosić, żeby go wypuścili. No i doprosił się: faszysta

rąbnął serię przez całą szerokość drzwi, zabił tego pobożnego, a w

dodatku jeszcze trzech żołnierzy. Jednego zaś ciężko ranił, tak że skonał,

nim rozedniało.

Złożyliśmy zabitych w jedno miejsce, siedliśmy wszyscy, przycichli i

zamyśleni – nie bardzo to wesoły początek... Ale niewiele czasu minęło, a

już zaczęliśmy półgłosem rozmawiać, szeptać, kto skąd jest, z jakiej

części kraju, w jaki sposób znalazł się w niewoli. Koledzy z jednego

18

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

plutonu czy też znajomi z tej samej kompanii, zgubieni w ciemnościach,

teraz nawoływali się po cichu. I naraz usłyszałem prowadzoną obok mnie

przyciszoną rozmowę. Jeden powiada: „Jeżeli jutro, zanim pognają dalej,

ustawią nas i będą wywoływali komisarzy, komunistów i Żydów, to ty nie

chowaj się! I tak ci się nie uda. Myślisz, że jak zdjąłeś bluzę, toś już z

dowódcy plutonu na szeregowca zjechał? Nic z tego! Nie mam zamiaru

odpowiadać za ciebie. Ja pierwszy cię wskażę! Wiem przecież, żeś

komunista i żeś mnie agitował do partii – teraz odpowiadaj za swoją

robotę.” Mówił to ten, który siedział blisko mnie po lewej ręce, a znów z

drugiej jego strony jakiś głos odparł: „Zawsze podejrzewałem, Kryżniew,

że nie jesteś porządnym człowiekiem. Szczególnie wtedy, gdyś odmówił

wstąpienia do partii tłumacząc się brakiem wykształcenia. Ale nigdy nie

sądziłem, że możesz być zdrajcą. Skończyłeś przecież siedmiolatkę.” Ten

zaś leniwie odpowiada: „Skończyłem, no i co z tego?” Nastało długie

milczenie, potem – poznałem po głosie – dowódca plutonu odezwał się

cicho: „Nie wydawaj mnie, towarzyszu Kryżniew.” Tamten zaśmiał się

również cichutko: „Towarzysze – powiada – zostali za linią frontu, a ja

nie twój towarzysz, nie proś, bo i tak cię wydam. Bliższa ciału koszula.”

Zamilkł znowu, a mnie aż ciarki przeszły na taką niegodziwość. „Nie -

myślę sobie – nie pozwolę ci, sukinsynu, wydać swojego dowódcy! Moja

głowa w tym, że z tej cerkwi sam nie wyjdziesz, tylko cię jak ścierwo

wywloką za nogi!” Jak trochę rozedniało, widzę, że obok mnie leży na

wznak chłop z gębą jak donica, ręce założył pod głowę, a koło niego,

objąwszy kolana, siedzi w samej tylko koszuli chudziutki chłopczyna z

perkatym nosem, bardzo blady na twarzy. „No – myślę dalej – taki

19

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

chłopaczek nie da rady takiemu tłustemu wałachowi. Będę musiał to

wziąć na siebie.”

Trąciłem go i pytam szeptem: „Tyś dowódca plutonu?” Nic nie

odpowiedział, tylko głową skinął. „To ten chce cię wydać?” Znów skinął

głową. „No – powiadam – przytrzymaj mu nogi, żeby nie wierzgał. Tylko

żywiej!” - a sam zwaliłem się na tamtego chłopa i palce moje zacisnęły

się na jego grdyce. Ani zipnął. Przytrzymałem go tak pod sobą parę

minut, wreszcie się podniosłem. O jednego zdrajcę mniej, już nie będzie

sypał!

Tak mi się po tym zrobiło niedobrze, tak strasznie chciało mi się umyć

ręce, jakbym udusił nie człowieka, tylko jakiegoś śliskiego gada...

Pierwszy raz w życiu zabiłem, i to swojego... Jaki on tam zresztą swój?

Gorszy przecie od obcego, bo zdrajca. Wstałem i powiadam do

chłopaczka: „Chodźmy stąd, towarzyszu, cerkiew jest wielka.”

Rano, tak jak mówił ten Kryżniew, ustawili nas wszystkich koło cerkwi,

otoczyli żołnierzami, i trzech oficerów SS zaczęło wyciągać tych, których

uważali za najbardziej niebezpiecznych. Spytali, kto jest komunistą,

oficerem, komisarzem, ale okazało się, że takich nie ma. Nie było też

drania, który mógłby wydać, bo komunistów była wśród nas prawie

połowa, i oficerowie byli, no i, samo przez się, komisarze. Spośród

przeszło dwustu ludzi wzięli tylko czterech. Jednego Żyda i trzech

szeregowców Rosjan. Wszyscy trzej Rosjanie byli czarniawi, z

kędzierzawymi włosami i dlatego spotkało ich to nieszczęście. Podchodzą

do takiego i pytają: „Jude?” Mówi, że Rosjanin, ale nawet słuchać go nie

chcą. Wychodź, i basta.

20

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

Rozstrzelali tych nieboraków, a nas popędzili dalej. Dowódca plutonu, z

którym zadusiliśmy tamtego zdrajcę, trzymał się mnie do samego

Poznania, a pierwszego dnia ciągle ściskał mi w marszu rękę. W

Poznaniu rozłączyli nas z jakiejś tam przyczyny.

Widzisz, chłopie, ja od pierwszego dnia postanowiłem uciekać do swoich.

Ale chciałem zbiec na pewniaka. Aż do Poznania, gdzie umieścili nas w

prawdziwym obozie, nie nadarzyła mi się odpowiednia okazja. Dopiero w

obozie poznańskim nawinęło mi się coś takiego: w końcu maja posłali

nas do pobliskiego lasku kopać groby dla naszych zmarłych jeńców –

bardzo dużo naszych umierało wtedy na dyzenterię. Kopię ja tę

poznańską glinę i wciąż się rozglądam dokoła. Naraz spostrzegłem, że

dwóch wartowników usiadło i zabrało się do jedzenia, a trzeci zdrzemnął

się na słoneczku. Rzuciłem łopatę i powolutku poszedłem za krzak... A

potem – biegiem, prosto w stronę, gdzie słońce wschodzi...

Moi wartownicy nie prędko się widać połapali. Ale skąd ja, taki mizerak,

znalazłem w sobie tyle siły, żeby przejść w ciągu dnia czterdzieści

kilometrów – sam nie wiem. Tylko że nic nie wyszło z moich marzeń:

złapali mnie czwartego dnia, kiedy byłem już daleko od przeklętego

obozu. Psy policyjne szły moim śladem i znalazły mnie w nie skoszonym

owsie.

O świcie bałem się iść polem, do lasu zaś było co najmniej trzy kilometry,

chciałem więc dzień przeleżeć w owsie. Natarłem w dłoniach ziaren,

trochę zjadłem, resztę wsypałem na zapas do kieszeni, a tu naraz słyszę

ujadanie psów i warkot motocykli... Serce we mnie stanęło, bo psy coraz

bardziej szczekają. Ległem na płask i zasłoniłem się rękami, żeby mi

21

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

choć twarzy nie pogryzły, dopadły mnie i w jednej chwili zdarły

wszystkie moje łachmany. Zostałem tak, jak mnie matka urodziła. Tarzały

mnie po owsie, jak chciały, a pod koniec jedno psisko zaczęło mi

przednimi łapami skakać na pierś i jakby do gardła się dobierać, ale

jeszcze póki co nie ruszało.

Podjechali Niemcy na dwóch motocyklach. Najpierw sami tłukli, ile

wlazło, potem znów poszczuli psami, że tylko strzępy skóry i mięsa ze

mnie leciały. Nagiego, całego we krwi przywieźli mnie do obozu.

Miesiąc przesiedziałem w karcerze za ucieczkę, ale przecie wyżyłem...

wyżyłem!

Ciężko mi bracie, wspominać, a jeszcze ciężej opowiadać o tym, co się

przeszło w niewoli. Kiedy człowiek wspomni nieludzkie męczarnie, jakie

musiał znosić tam w Niemczech, kiedy wspomni wszystkich przyjaciół-

towarzyszy zamordowanych w obozach, serce już nie w piersi bije, ale do

gardła podchodzi i dech zapiera.

Gdzież to mnie nie pędzili przez dwa lata niewoli! Objechałem połowę

Niemiec – byłem w Saksonii robotnikiem, w zakładach krzemowych, w

Zagłębiu Ruhry woziłem węgiel w kopalni, w Bawarii omal garbu się nie

dorobiłem na robotach ziemnych, byłem też jakiś czas w Turyngii i diabli

wiedzą gdzie jeszcze musiałem włóczyć się po niemieckiej ziemi.

Przyroda, bracie, jest tam różnoraka, ale katowali nas i rozstrzeliwali

wszędzie jednakowo. A bili ci dranie, te przez Boga przeklęte gady, tak,

jak u nas żadnego zwierzęcia się nie bije. Bili pięściami, tratowali

nogami, tłukli pałkami gumowymi i wszelkim żelastwem, jakie im się

nawinęło pod rękę, nie mówiąc już o kolbach karabinowych i innym

22

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

drewnie.

Bili za to, żeś, bracie, Rosjanin, że jeszcze dzień biały oglądasz, za to, że

na nich łajdaków, harujesz. Bili też za to, żeś nie tak spojrzał, nie tak

stąpnął, nie tak się obrócił... Bili po prostu dlatego, żeby cię wreszcie

kiedyś zatłuc na śmierć, żebyś się własną krwią zachłysnął i zdechł od

katowania. Na pewno zbrakło w Niemczech pieców dla nas wszystkich...

Co się tyczy jedzenia, to karmili nas wszędzie jednakowo: sto

pięćdziesiąt gramów erzacowego chleba pół na pół z trocinami i

wasserzupka z brukwi. Gorącą wodę tu i ówdzie dawali, a gdzie indziej

nie. Co tu zresztą mówić, sam osądź – przed wojną ważyłem

osiemdziesiąt sześć kilogramów, a pod jesień ledwo dociągałem do

pięćdziesięciu. Została ze mnie tylko skóra i kości, zresztą nawet tych

gnatów nie miałem siły dźwigać. A tu trzeba harować i słówka nie pisnąć,

tak harować, że nawet dla konia byłoby nad siły.

Na początku sierpnia przerzucono nas, stu czterdziestu dwóch jeńców

radzieckich, z obozu pod Kostrzynem do obozu B-14 koło Drezna. W

obozie tym było podówczas blisko dwa tysiące naszych. Wszyscy

pracowali w kamieniołomach, ręcznie drążyli, tłukli, niemiecką skałę,

Norma – cztery metry sześcienne dziennie na duszę, pomyśl, na jaką

duszę, co i bez tego ledwo-ledwo na jednej niteczce trzyma się ciała.

Wtedy się dopiero zaczęło: po dwóch miesiacach ze stu czterdziestu

dwóch ludzi z naszego transportu zostało pięćdziesięciu siedmiu. Nieźle,

bracie, co? Tu ledwie człowiek nadąża z grzebaniem swoich, a tu szerzą

się w obozie wieści, że ponoć Niemcy wzięli już Stalingrad i pchają się

dalej, na Syberię... Jedna zgryzota po drugiej, a tymczasem coraz gorzej

23

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

nas cisną, że już człowiek ani wzroku od ziemi nie odrywa, jakby się też

do niej napraszał, do tej obcej, niemieckiej... A straż obozowa dzień w

dzień pije, ryczy piosenki, cieszy się, triumfuje.

Pewnego wieczoru wróciliśmy z roboty do baraku. Przez cały dzień padał

deszcz, łachmany na nas wyżynać można. Przemarzliśmy wszyscy na

zimnym wietrze jak psy, zęby nam szczękają. Wysuszyć się nie ma gdzie,

ogrzać również, a w dodatku głodniśmy gorzej niż wilcy. Ale wieczorem

jedzenie nam się nie należało.

Zdjąłem z siebie mokre łachy, rzuciłem na pryczę i powiadam: „Oni

potrzebują po cztery metry sześcienne urobku, a na grób dla każdego z

nas jednego metra będzie zanadto.” Tylem powiedział, a przecież znalazł

się wśród naszych jakiś drań, co doniósł komendantowi o moich gorzkich

słowach.

Komendantem naszego obozu, czyli jak to się u nich nazywa,

lagerfuhrerem, był Niemiec Muller. Średniego wzrostu, krępy, wyblakły,

w ogóle jakoś dziwnie biały: i włosy miał białe, i brwi, i rzęsy, i nawet

oczy białawe, wyłupiaste. Gadał po rosyjsku tak jak my, nawet „o”

wymawiał niczym rdzenny nadwołżanin. A już co do ciężkich

przekleństw, to był z niego majster pierwszej klasy. I gdzie się, łachudra,

tak wyuczył! Bywało, że ustawi nas przed blokiem – tak nazywali oni

barak – idzie wzdłuż szeregu ze sforą swoich esesmanów i prawą rękę

trzyma w pogotowiu. Ma na niej skórzaną rękawicę, a w rękawicy

ołowiana wkładka, żeby palców nie uszkodzić. Idzie i wali co drugiego w

nos, krew mu puszcza. Nazywał to „profilaktyką przeciw grypie”. Dzień

w dzień to samo. W obozie były cztery bloki, więc dziś stosuje

24

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

„profilaktykę” w pierwszym, jutro w drugim i tak dalej. To był kawał

drania, pracował bez wychodnego. Tylko z jednego, głupiec, nie zdawał

sobie sprawy. Zanim puścił w ruch rękę, to z dziesięć minut klął przed

szeregiem, i tak sam sobie podbechtywał. Klnie, co mu na język podleci,

a nam lżej się robi na duszy – jakby to słowa nasze własne,

najwłaśniejsze, jakby wietrzyk powiał od ojczystej ziemi... Gdyby

wiedział, że jego przekleństwa sprawiają nam taką przyjemność, już by

wymyślał w swoim języku, a nie po rosyjsku. Tylko jeden mój przyjaciel,

rodem z Moskwy, okropnie był na niego zły. „Kiedy on zaczyna kląć –

powiada – zamykam oczy i jakbym w Moskwie na Zacepiu siedział w

piwiarni; taka mi na piwo przychodzi ochota, że mi się w głowie kręci.”

Otóż tenże komendant wezwał mnie na drugi dzień po tym, gdy mówiłem

o metrach sześciennych. Wieczorem przychodzi do baraku tłumacz, a z

nim dwaj strażnicy. „Który to Andriej Sokołow?” Odpowiedziałem, że ja.

„Marsz z nami, wzywa cię sam Herr Lagerfuhrer.” Wiadomo, po co

wzywa. Na rozwałkę. Pożegnałem się z towarzyszami, wszyscy wiedzieli,

że na śmierć idę, westchnąłem – i jazda. Idę przez plac obozowy,

spoglądam na gwiazdy, żegnam się z nimi i myślę: „Oto koniec twej

męki, Andrieju Sokołow, a po obozowemu – numerze trzysta trzydziesty

pierwszy.” Żal mi się zrobiło Irinki i dzieci, potem żal ucichł i wziąłem

się w garść, żeby bez strachu, jak przystoi żołnierzowi, spojrzeć w lufę

pistoletu i w mojej ostatniej godzinie nie pokazać wrogowi, że przecież

ciężko mi rozstawać się z życiem...

W pokoju komendanta – kwiaty na oknach, czyściutko, jak u nas w

porządnej świetlicy. Przy stole – cała władza obozowa. Siedzi pięciu

25

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

mężczyzn, golą sznapsa i zagryzają słoniną. Przed nimi napoczęta

butelka, chleb, słonina, kiszone jabłka i puszki z różnymi konserwami. W

jednej sekundzie dostrzegłem całe to żarcie i – nie uwierzysz, bracie, - tak

mnie zemdliło, że o mało nie zwymiotowałem. Głodny przecież byłem

jak wilk, odwykłem od ludzkiej strawy, a tu tyle tego przede mną... Jakoś

przemogłem mdłości, ale z wielkim wysiłkiem przyszło mi oderwać oczy

od stołu.

Na wprost mnie siedzi dobrze już podchmielony Muller, bawi się

pistoletem, przekłada go z ręki do ręki i patrzy na mnie bez mrugnięcia,

niczym bazyliszek. Staję więc na baczność, trzaskam ściętymi obcasami i

głośno melduję: „Jeniec Andriej Sokołow stawia się na rozkaz, Herr

Kommendant.” On zaś pyta: „No i cóż, Russ Iwan, cztery metry urobku to

za dużo?” „Tak jest, Herr Kommendant – mówię – za dużo.” „A jeden

starczy na grób dla ciebie?” „Tak jest, Herr Kommendant, w zupełności

wystarczy, nawet jeszcze zostanie.”

Muller wstał i powiada: „Wyświadczę ci wielki zaszczyt, zaraz

rozstrzelam cię osobiście za te słowa. Tu jest niewygodnie, wyjdziemy na

dwór, tam wyciągniesz kopyta.” „Jak wasza wola” – odpowiedziałem.

Postał, pomyślał chwilę, później rzucił pistolet na stół, nalał pełną

szklankę sznapsa, wziął kawałek chleba, położył na nim plasterek słoniny,

podaje mi to wszystko i mówi: „Wypij przed śmiercią, Russ Iwan, za

zwycięstwo niemieckiego oręża.”

Wziąłem już z jego rąk szklankę i zakąskę, ale jakem tylko usłyszał te

słowa – jakby mnie kto ogniem przypiekł! Myślę sobie: „To ja, żołnierz

rosyjski, miałbym pić za zwycięstwo niemieckiego oręża? Czego to ci się

26

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

zachciewa, Herr Kommendant?! Jeden diabeł, i tak umrę, bodajeś

przepadł ze swoją wódką!”

Postawiłem szklankę na stole, położyłem zakąskę i mówię: „Dziękuję za

poczęstunek, ale jestem niepijący.” A on się uśmiecha: „Nie chcesz pić za

nasze zwycięstwo? W takim razie wypij za swoją śmierć.” Cóż miałem

do stracenia? „Dobrze – powiadam – wypiję za moją śmierć i wyzwolenie

od mąk.” Z tymi słowami wziąłem szklankę, w dwóch łykach wlałem

wódkę do gardła, ale zakąski nie tknąłem, tylko delikatnie otarłem usta

dłonią i mówię: „Dziękuję za poczęstunek. Jestem gotów, Herr

Kommendant, chodźmy.”

Ale on bacznie mi się przygląda i tak powiada: „Zjedzże choć cokolwiek

przed śmiercią.” Ja mu na to: „Po pierwszej szklance nic do ust nie

biorę.” Nalewa mi więc drugą i podaje. Wypiłem i znów nie tykam

zakąski – a co mi zrobią? „Przynajmniej napiję się – myślę sobie – zanim

pójdę na dwór pożegnać się z życiem.” Komendant podniósł wysoko

swoje białe brwi i pyta: „Dlaczego nie bierzesz zakąski, Russ Iwan? Nie

krępuj się!” A ja swoje: „Proszę mi darować, Herr Kommendant, ja i po

drugiej szklance nie mam zwyczaju przegryzać.” Wydął policzki,

prychnął, a potem jak ryknie śmiechem i wśród tego śmiechu coś szybko

szwargoce po niemiecku, widać tłumaczy moje słowa kolegom. Tamci też

się roześmiali, zaszurali krzesłami, odwrócili do mnie mordy i już widzę,

że jakoś inaczej na mnie spoglądają, jakby trochę łagodniej.

Nalewa mi komendant trzecią szklankę i ręka mu się trzęsie ze śmiechu.

Tę wypiłem powoli, ugryzłem małe kawalątko chleba, resztę położyłem

na stole. Chciałem pokazać tym sukinsynom, że choć zdycham z głodu, to

27

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

przecież ani mi w myśli dławić się ich ochłapami, że mam swoją rosyjską

godność i dumę i że nie zamienili mnie w bydlę, chociaż się tak wysilali.

Po tym wszystkim komendant zrobił poważną minę, poprawił na piersi

swoje dwa żelazne krzyże, wyszedł zza stołu bez broni i powiada:

„Słuchaj, Sokołow, jesteś prawdziwy rosyjski żołnierz. Dzielny żołnierz.

Ja także jestem żołnierzem i szanuję godnych przeciwników. Nie będę

strzelał do ciebie. W dodatku dziś nasze waleczne wojska doszły do

Wołgi i całkowicie opanowały Stalingrad. To wielka dla nas radość i

dlatego wspaniałomyślnie daruję ci życie. Wracaj do swego bloku, a to

masz za odwagę” - i podaje mi ze stołu nieduży bochenek chleba i

kawałek słoniny.

Przycisnąłem chleb do piersi ze wszystkich sił, słoninę trzymam w lewej

ręce i tak mnie niespodziewany obrót rzeczy zbił z pantałyku, żem nawet

„dziękuję” nie powiedział, tylko zrobiłem w tył zwrot, idę do wyjścia i

myślę sobie: „Teraz mi wsoli między łopatki i nie doniosę tego jedzenia

chłopakom.” Ale nie, nic się nie stało. I tym razem śmierć bokiem

przeszła, tylko chłodkiem od niej powiało...

Wyszedłem od komendanta na mocnych nogach, ale po drodze całkiem

mnie ścięło. Wtoczyłem się do baraku i padłem bez czucia na cementową

podłogę. Jak mnie nasi ocucili, było jeszcze ciemno. „Gadajże!”

Przypomniałem sobie, co zaszło u komendanta, i opowiedziałem im. „Jak

podzielimy jedzenie?”- pyta mój sąsiad z pryczy i głos mu drży.

Zaczekaliśmy do świtu. Chleb i słoninę krajaliśmy nicią. Każdy dostał po

kawałku chleba nie większym od pudełka zapałek, a słoniny, to sam

rozumiesz, że tylko na pomazanie ust. Ale podzieliliśmy tak, by nikt nie

28

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

miał krzywdy.

Niedługo potem, posłali nas, trzystu najsilniejszych mężczyzn, do

osuszania bagien, a następnie do kopalni w Zagłębiu Ruhry. Tam już

zostałem do czterdziestego czwartego roku. Do tego czasu nasi dali już

Niemcom dobrego łupnia i faszyści przestali poniewierać jeńcami.

Któregoś dnia ustawili nas wszystkich z dziennej zmiany i jakiś

przejezdny oberleutnant powiada do nas przez tłumacza: „Kto w wojsku

czy jeszcze przed wojną był szoferem – wystąp!” Wystąpiło nas siedmiu z

byłej braci szoferskiej. Dali nam zniszczone kombinezony i skierowali

pod konwojem do Poczdamu. Jakeśmy tam przybyli, to nas porozrzucali

każdego gdzie indziej. Mnie wyznaczyli do pracy w organizacji „Todt”.

Niemcy mieli taką organizację do budowy dróg i urządzeń obronnych.

Woziłem oplem-admirałem inżyniera Niemca w randze majora. Och, ale

spasiony był ten faszysta! Malutki, pękaty, jednej miary wzdłuż i wszerz,

w zadzie rozłożysty niczym najtęższa baba. Z przodu nad kołnierzem

munduru wisiały mu trzy podbródki, a z tyłu na karku trzy tłuste fałdy.

Tak na oko miał na sobie co najmniej trzy pudy czystego sadła. Chodzi,

sapie jak parowóz, a kiedy siądzie do żarcia, to - trzymajcie mnie!

Bywało, że calutki dzień gębą rusza i koniak z manierki pociąga. Od

czasu do czasu i mnie coś od niego wpadło: każe przystanąć, nakroi

kiełbasy, sera, je i popija. Kiedy jest w dobrym humorze, to i mnie ciśnie

kawałek, jak psu. Do rąk nigdy nie podawał, nie, uważałby to za ujmę dla

siebie. Tak czy inaczej – z lagrem ani porównania, zacząłem po trochu

upodabniać się do człowieka, pomalutku, alem się podreperował.

Woziłem tak swojego majora ze dwa tygodnie z Poczdamu do Berlina i z

29

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

powrotem, aż wreszcie wysłali go na pas przyfrontowy do budowania

umocnień obronnych przeciwko naszym. Wtedy się już całkiem spać

oduczyłem – okrągłe noce nic, tylko przemyśliwałem, jak by tu zbiec do

swoich, do ojczyzny.

Przyjechaliśmy do Połocka. O świcie, po raz pierwszy od dwóch lat,

usłyszałem huk naszej artylerii, och, żebyś ty wiedział, chłopie, jak mi

serce zabiło! Nie stukało tak nawet wtedy, gdy za kawalerskich czasów

chodziłem na spotkania z Iriną! Walki toczyły się na wschód od Połocka,

zaledwie o jakieś osiemdziesiąt kilometrów. Niemcy w mieście stali się

źli i nerwowi, a mój tłuścioch coraz częściej zaglądał do butelki. W dzień

wyjeżdżaliśmy za miasto, tam kierował budową umocnień, a nocą pił w

pojedynkę. Spuchł cały, pod oczami miał worki...

„No – myślę – nie ma co dłużej czekać, przyszła sposobna chwila! I jak

już mam wiać, to nie sam, lecz zabiorę ze sobą mego tłuściocha, przyda

się on naszym!”

Znalazłem w gruzach dwukilogramowy odważnik, owinąłem go szmatą

na wszelki wypadek, jeślibym musiał uderzyć, żeby krwi nie było –

podniosłem leżący na drodze kawałek drutu telefonicznego, starannie

przygotowałem wszystko, co było mi potrzebne, i ukryłem pod przednim

siedzeniem. Na dwa dni przed moim pożegnaniem z Niemcami wracam

wieczorem z tankowania i widzę, że drogą idzie podoficer niemiecki

pijany jak świnia, rękami ściany się chwyta. Zatrzymałem się,

zaprowadziłem go w ruiny, wytrząsnąłem z munduru, zdjąłem mu z

głowy furażerkę. Cały ten dobytek również wsunąłem pod siedzenie i

zwiałem jakby nigdy nic.

30

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

Rankiem dwudziestego dziewiątego czerwca mój major każe mi wieźć się

za miasto w kierunku Trosnicy. Prowadził tam budową umocnień.

Wyjechaliśmy. Major na tylnym siedzeniu drzemie spokojnie, a mnie

serce omal nie wyskoczy z piersi. Jechałem szybko, ale za miastem

zmniejszyłem gaz, potem zatrzymałem samochód, wysiadłem,

rozejrzałem się – daleko w tyle jadą dwie ciężarówki. Wydobyłem

odważnik, otworzyłem szeroko drzwiczki. Tłuścioch rozwalił się na

oparciu siedzenia, pochrapuje jak przy boku żony. No i rąbnąłem go

odważnikiem w lewą skroń. Głowa mu opadła. Dla pewności stuknąłem

go jeszcze raz, ale nie chciałem całkiem zabijać. Trzeba dostarczyć go

naszym żywego, musi im coś niecoś opowiedzieć. Wyjąłem mu z kabury

parabellum, wsunąłem do swojej kieszeni, za oparcie siedzenia wbiłem

lewar, zarzuciłem majorowi na szyję drut telefoniczny i zacisnąłem na

lewarze mocny węzeł. Zrobiłem to dlatego, by nie zwalił się na bok, nie

spadł przy szybkiej jeździe. W mig wdziałem niemiecki mundur i

furażerkę, no i puściłem się prościutko tam, gdzie ziemia dudni, gdzie

toczy się bój. Przedni skraj niemiecki przelatywałem między dwoma

schronami bojowymi. Ze schronu wybiegli żołnierze z automatami, więc

umyślnie zwolniłem, niech zobaczą, że to jedzie major. Ale oni podnieśli

wrzask, rękami machają, że tam jechać nie wolno, ja zaś niby nie

rozumiejąc nacisnąłem gaz i walę na osiemdziesiątce. Zanim się połapali

i zaczęli walić z kaemów do samochodu, ja na ziemi niczyjej kluczyłem

już pomiędzy lejami nie gorzej od zająca.

Tu Niemcy walą z tyłu, a tu naprzeciwko nasi bez zastanowienia prują do

mnie z automatów. Przebili mi w czterech miejscach przednią szybę,

31

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

chłodnicę podziurawili kulami... Ale już zaraz lasek nad jeziorem, nasi

biegną do samochodu, a ja wpadłem do lasku, otworzyłem drzwiczki,

buch na ziemię, całuję ją i tchu złapać nie mogę...

Młodziutki chłopak z naramiennikami koloru khaki, jakich jeszcze na

oczy nie widziałem, pierwszy podbiega do mnie i szczerzy zęby: „Aha,

diabelski frycu, zabłądziłeś?” Zerwałem z siebie mundur niemiecki,

cisnąłem furażerkę, pod nogi i mówię: „Mój ty kochany gawronie! Synku

drogi! Jakże mogę być frycem, kiedym spod Woroneża rodem? Byłem w

niewoli, rozumiesz? A teraz odwiążcie tego wieprza, który w

samochodzie siedzi, weźcie jego teczkę i prowadźcie mnie do waszego

dowódcy.” Oddałem im pistolet i przechodząc tak z rąk do rąk, przed

wieczorem znalazłem się u pułkownika, dowódcy dywizji. Przedtem

nakarmili mnie, zaprowadzili do łaźni, przesłuchali, wydali mundur, tak

że stawiłem się w schronie pułkownika jak się należy, czysty na duszy i

ciele, w pełni umundurowany. Pułkownik wstał od stołu i wyszedł mi

naprzeciw. Uściskał mnie przy wszystkich oficerach i powiada: „Dziękuję

ci, żołnierzu, za cenny gościniec, jaki nam przywiozłeś od Niemców.

Twój major i jego teczka mają dla nas wartość większą od dwudziestu

języków. Będę się starał, żeby dowództwo przedstawiło cię do

odznaczenia.” A ja na te słowa, na tę życzliwość, poczułem takie

wzruszenie, że wargi mi się trzęsły, zapomniałem o subordynacji i

ledwiem jedno wykrztusił: „Towarzyszu pułkowniku, proszę o

przydzielenie mnie do oddziału piechoty.” Ale pułkownik roześmiał się i

poklepał mnie po ramieniu: „Jakiż z ciebie wojak, gdy ledwie się

trzymasz na nogach? Dziś zaraz wyślę cię do szpitala. Tam cię podleczą,

32

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

podkarmią, potem pojedziesz na urlop miesięczny do rodziny, a kiedy

wrócisz do nas – zobaczymy, gdzie cię umieścić.”

I pułkownik, i wszyscy oficerowie, którzy byli u niego w schronie,

uścisnęli mi serdecznie rękę na pożegnanie i wyszedłem zupełnie

rozklejony, bom przez te dwa lata odwykł od ludzkiego traktowania. I

wiedz, bracie, że jeszcze długo, gdy przyszło mi ze zwierzchnikami

rozmawiać, głowę z przyzwyczajenia wciągałem w ramiona, jakbym się

bał, że mnie uderzą. Tak to nas wyuczyli w faszystowskich obozach...

Ze szpitala od razu wysłałem list do Iriny. Opisałem wszystko pokrótce,

jak byłem w niewoli, jakem uciekał razem z niemieckim majorem. I, na

litość, powiedz – skąd się we mnie wzięły takie dziecinne przechwałki?

Nie wytrzymałem, tylkom jej napisał, że pułkownik obiecał przedstawić

mnie do odznaczenia.

Przez dwa tygodnie spałem i jadłem. Karmiono mnie po trochu, ale za to

często, bo gdyby pozwolono mi jeść do woli, mógłbym się ciężko

rozchorować – tak powiedział doktor. No i całkiem przyszedłem do sił.

Ale po tych dwóch tygodniach ani kęsa nie mogłem wziąć do ust. Z domu

żadnej odpowiedzi, prawdę mówiąc, zacząłem się gryźć. Jedzenie,

choćby przez rozum, i to mi nie szło, sen mnie odleciał, różne złe myśli

plączą się w głowie... Na trzeci dzień dostaję list z Woroneża. Nie Irina

go pisała, tylko mój sąsiad, stolarz Iwan Timofiejewicz. Nie daj Bóg

nikomu takich listów otrzymywać! Doniósł mi mój sąsiad, że jeszcze w

czerwcu czterdziestego drugiego roku, gdy Niemcy bombardowali

fabrykę, ciężka bomba trafiła prosto w moją chałupkę. Irina z córkami

akurat była w domu... No i nie znaleźli po nich nawet śladu, a na miejscu

33

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

chałupki – tylko dół głęboki... Nie doczytałem listu do końca. W oczach

mi pociemniało, serce skurczyło się w kłębek i nie puści. Upadłem na

łóżko, poleżałem trochę i dopiero wtedy skończyłem czytać. Sąsiad pisał,

że podczas bombardowania Anatol był w mieście. Wrócił na wieś

wieczorem, popatrzył na wyrwę i w nocy znów poszedł do miasta. Przed

odejściem powiedział sąsiadowi, że poprosi, by go jako ochotnika

wysłano na front. To wszystko.

Kiedy minął skurcz serca i krew zaszumiała mi w uszach, przypomniałem

sobie, jak ciężko było mojej Irinie rozstawać się ze mną na dworcu. Więc

już wtedy przeczuwało jej serce, że nie zobaczymy się więcej na tym

świecie. A ja odepchnąłem ją... Miałem rodzinę, własny dom, wszystko to

lepiłem przez lata i wszystko w jednej sekundzie runęło, zostałem sam.

„Czyżby – myślałem – przyśniło mi się tylko moje nieskładne życie?”

Przecież w niewoli prawie każdej nocy, w myślach, rozumie się,

rozmawiałem z Iriną i z dziećmi, dodawałem im otuchy. „Najmilsi moi –

mówiłem – ja wrócę, nie frasujcie się o mnie, jestem mocny,

przetrzymam i znów będziemy wszyscy razem...” A więc przez dwa lata

rozmawiałem z umarłymi?!

Opowiadający zamilkł na chwilę, potem rzekł już innym, urywanym i

cichym głosem:

Daj, bracie, zapalimy, bo mnie jakaś duszność chwyta.

Zapaliliśmy. W lesie, na poły zalanym wodą dźwięcznie postukiwał

dzięcioł. Tak samo szeleścił ciepły wiatr suchymi baziami na olchach, tak samo,

jakby pod napiętymi białymi żaglami, płynęły chmury po wysokim błękicie, ale

34

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

mnie w owej chwili bolesnego milczenia innym już wydał się bezbrzeżny świat,

gotujący się ku wielkim spełnieniom wiosny, ku wiecznemu zawarowaniu

życia.

Ciążyło mi to milczenie, więc zapytałem:

I co dalej?

Co dalej? - powtórzył mimo woli opowiadający. Dalej otrzymałem

miesięczny urlop i już po tygodniu byłem w Woroneżu. Piechotą

doszedłem do miejsca, gdzie ongiś mieszkałem z rodziną. Głęboki lej

pełen rdzawej wody, dokoła burzany po pas... Głucho, cmentarna cisza.

Och, ciężko mi było, bracie, ciężko! Długo stałem, bolejąc serdecznie, i

znów ruszyłem na dworzec. Ani godziny nie mogłem tam zostać, tego

samego dnia wyjechałem z powrotem do dywizji.

Ale po trzech miesiącach i dla mnie zabłysła radość, jak słonko zza

chmury: odnalazł się Anatol. Przysłał mi list na front, widać z innego

frontu. Dowiedział się o moim adresie od sąsiada, Iwana Timofiejewicza.

Jak się okazało, najpierw posłano go do szkoły artyleryjskiej, tam mu się

przydały jego zdolności matematyczny. Po roku ukończył szkołę z

wyróżnieniem, poszedł na front i teraz – pisał – otrzymał już stopień

kapitana, dowodzi baterią czterdziestek piątek, ma sześć orderów i

medali. Słowem, zapędził ojca w kozi róg. Znów z jego powodu aż

rosłem z dumy! Jak by nie było, mój rodzony syn jest kapitanem,

dowodzi baterią, to nie żarty! W dodatku jeszcze takie ordery. To nic, że

jego ojciec wozi na studebakerze amunicję i inny sprzęt wojskowy.

Ojciec przeżył już swoje, a on, mój kapitan, ma wszystko przed sobą.

Zaczęły mnie po nocach nawiedzać starcze marzenia: jak to wojna się

35

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

skończy, jak ożenię syna, będę żył przy młodych, trudnił się ciesielką,

niańczył wnuczęta. Jednym słowem, takie różne historie jak to u starych

ludzi. Ale i tu spotkała mnie okrutna klęska. W zimie nacieraliśmy bez

ustanku, toteż nie mieliśmy czasu częściej do siebie pisać, ale pod koniec

wojny, już niedaleko Berlina, wysłałem rano list do Anatola i na drugi

dzień dostaję odpowiedź. Zrozumiałem wtedy, żeśmy obaj różnymi

drogami podeszli do stolicy Niemiec, a teraz znajdujemy się blisko siebie.

Czekam i po prostu doczekać się nie mogę, kiedy się zobaczymy. No i

zobaczyliśmy się... Akurat dziewiątego maja rano, w dniu zwycięstwa,

zabił mojego Anatola snajper niemiecki.

Po południu wzywa mnie dowódca kompanii. Patrzę, siedzi u niego jakiś

nieznajomy podpułkownik artylerii. Wszedłem do pokoju, a on wstał,

jakbym to ja był starszy stopniem. Mój dowódca kompanii powiada: „To

do ciebie, Sokołow” - a sam odwrócił się do okna. Jakby mnie prąd

poraził – poczułem coś złego. Podpułkownik podszedł do mnie i mówi

cicho: „Odwagi, ojcze! Syn twój, kapitan Sokołow, poległ dziś w swojej

baterii. Pojedziesz ze mną!”

Zachwiałem się, alem jakoś ustał na nogach. I teraz jeszcze niby we śnie

wspominam, że jechałem z podpułkownikiem dużym samochodem, że

potem szliśmy przez zawalone gruzami ulice, jak przez mgłę pamiętam

stojących w szyku żołnierzy i trumnę obitą czerwonym aksamitem. Ale

Anatola widzę tak jak ciebie, przyjacielu. Podszedłem do trumny. Leży w

niej syn mój – i nie mój. Mój – to tamten, zawsze skory do śmiechu

chłopiec o szczupłych ramionach, z wystającą grdyką na cienkiej szyi,

tymczasem tutaj leży młody, barczysty, piękny mężczyzna – oczy

36

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

półotwarte patrzą jak gdyby gdzieś poza mnie, w nie znaną mi dalekość.

Tylko w kącikach ust na wieki zachował się leciutki uśmiech dawnego

synka, Tolka, jakiegoś kiedyś znałem... Ucałowałem go i odszedłem na

bok. Podpułkownik wygłosił przemówienie. Koledzy i przyjaciele

mojego Anatola łzy ocierają, a moje łzy, nie wypłakane widać, zapiekły

się w sercu. Może dlatego tak mnie ono boli?

Pochowałem w obcej, niemieckiej ziemi ostatnią moją radość i nadzieję;

zagrzmiała bateria mojego syna, odprowadzająca swego dowódcę w

daleką drogę – a we mnie jak gdyby coś pękło... Wróciłem do jednostki

nie ten sam. Ale już wkrótce mnie zdemobilizowano. Dokądże mi iść? Do

Woroneża? Za nic! Przypominałem sobie, że w Uriupińsku mieszka mój

przyjaciel, którego już w zimie, kiedy został ranny, zwolniono z wojska.

Zapraszał mnie wtedy do siebie, teraz więc, przypomniawszy to sobie,

pojechałem do Uriupińska.

Przyjaciel mój i jego żona byli ludźmi bezdzietnymi, mieszkali we

własnym domku na przedmieściu. On, chociaż inwalida, pracował jednak

w kolumnie samochodowej, do której i mnie przyjęto. Zamieszkałem u

przyjaciela, przygarnęli mnie. Rozwoziliśmy różne towary po wsiach, a

jesienią skierowano nas do rozwożenia zboża. W tym czasie poznałem

mojego nowego synka, tego, który bawi się w piasku.

Zdarzało się, że po kursie wracam do miasta i, wiadomo, pierwsza rzecz –

do gospody przegryźć coś niecoś, no i, ma się rozumieć, golnąć setkę na

zmęczenie. Trzeba powiedzieć, że ten niebezpieczny zwyczaj bardzo mi

już wszedł w krew... I oto pewnego razu spostrzegłem koło gospody tego

chłopczynę, nazajutrz – znowu go widzę. Taki malutki oberwaniec: buzia

37

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

umazana sokiem z arbuza, zamorusana kurzem, brudny jak święta ziemia,

rozczochrany, oczy jak gwiazdki w noc po deszczu! Tak mi przypadł do

serca, że – dziwna rzecz – zacząłem już tęsknić za nim, spieszyłem po

robocie, żeby go prędzej zobaczyć. Żywił się przy gospodzie tym, co mu

kto dał.

Czwartego dnia prosto z sowchozu z ładunkiem zboża skręcam do

gospody. Siedzi mój chłopczyk na ganku, nożętami majta i widać ze

wszystkiego, że głodny. Wychyliłem się przez okienko i wołam do niego:

„Hej, Waniuszka, wsiadaj prędko do samochodu, polecimy do elewatora,

a stamtąd wrócimy tu na obiad.” Drgnął na moje wołanie, zeskoczył z

ganku, wgramolił się na stopień i mówi cicho: „Skąd wiesz, wujku, że mi

Wania na imię? I otworzył oczki szeroko, czeka, co mu odpowiem.

Powiadam mu na to, że jestem człowiek bywały i wiem wszystko.

Poszedł z prawej strony, otworzyłem drzwiczki, posadziłem go obok

siebie i pojechaliśmy. Taki sprytny chłopaczek, a tu nagle przycichł,

zamyślił się i tylko czasem spogląda na mnie spod swoich długich, w

górę wygiętych rzęs i wzdycha. Malutkie to jak ptaszek, a już nauczyło

się wzdychać. Czy to jego rzecz? „Gdzie twój ojciec, Wania?” - pytam.

Szepnął: „Zginął na froncie.” „A mama?” „Mamę bomba zabiła, kiedy

jechaliśmy pociągiem.” „A skąd jechaliście?” „Nie wiem, nie pamiętam.”

„I nikogo nie masz z rodziny?” „Nikogo.” „Gdzie ty nocujesz?” „A gdzie

się zdarzy.”

Na to wezbrały we mnie łzy gorzkie i w jednej chwili postanowiłem: „Nie

może to być, byśmy ginęli każdy osobno! Przyjmę go za swoje dziecko!”

Od razu zrobiło mi się na duszy lekko i dziwnie jasno. Nachyliłem się do

38

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

niego i cichutko pytam: „Waniuszka, czy wiesz, kto ja jestem?” A on

ledwie wyszeptał pytanie: „Kto?” Powiadam mu tak samo cichutko:

„Twój ojciec.”

Mój Boże, co się działo! Rzucił mi się na szyję, całuje w policzki, w usta,

w czoło i niby jemiołuszka cieniutko piszczy, aż dzwoni w szoferce:

„Tatusiu najdroższy! Wiedziałem! Wiedziałem, że mnie znajdziesz! Żeby

nie wiem co, to znajdziesz. Tak długo czekałem na ciebie!” Przytulił się

do mnie i drży cały jak źdźbło trawy na wietrze. A ja mgłę mam w oczach

i też cały dygocę, i ręka mi się trzęsie... Dziw, że nie wypuściłem wtedy

kierownicy! Ale zjechałem niechcący do rowu, wyłączyłem motor. Póki

ta mgła stała mi w oczach, bałem się jechać, żeby nie wpaść na kogo.

Postałem tak z pięć minut, a mój synek wciąż ciśnie się do mnie ze

wszystkich sił, milczy, tylko co chwila dreszcz nim wstrząsa. Objąłem go

prawą ręką, łagodnie przytuliłem do siebie, a lewą zawróciłem

ciężarówkę i pojechaliśmy do domu. O elewatorze już nie myślałem, nie

miałem do tego głowy.

Zostawiłem samochód pod bramą, wziąłem mego nowego synka na ręce i

niosę do domu. A on jak mnie objął rączynami za szyję, to nie oderwał

się, aż przyszliśmy na miejsce. Przylepił się policzkiem do mojej nie

ogolonej twarzy. Tak go wniosłem. Gospodarze akurat byli w domu.

Wszedłem, mrugam do nich i mówię rześkim głosem. „No i znalazłem

mojego Waniuszkę! Przyjmijcie nas dobrzy ludzie!” Oboje byli

bezdzietni, więc od razu domyślili się, o co chodzi, zakrzątnęli się,

zakręcili. A tymczasem ja w żaden sposób nie mogę oderwać od siebie

syna. Wreszcie jakoś mu wytłumaczyłem. Umyłem mu ręce mydłem,

39

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

posadziłem przy stole. Gospodyni nalała mu talerz kapuśniaku, ale gdy

zobaczyła, jak chciwie zaczął jeść, zalała się łzami. Stoi pod piecem i

płacze w fartuch. Waniuszka zauważył to, podbiegł do niej, ciągnie ją za

skraj spódnicy i mówi: „Dlaczego płaczesz, ciociu? Tatuś znalazł mnie

koło gospody, wszyscy powinni się cieszyć, a ty płaczesz.” Ona zaś, o

Boże, jeszcze bardziej się zanosi, cała po prostu mokra od łez!

Po obiedzie zaprowadziłem go do fryzjera, ostrzygłem, a w domu sam

wykąpałem go w balii, zawinąłem w czyste prześcieradło. Objął mnie i

tak zasnął na moich rękach. Ostrożnie ułożyłem go na łóżku, pojechałem

do elewatora, wyładowałem zboże, samochód odstawiłem na postój – i

biegiem do sklepów. Kupiłem mu sukienne spodenki, koszulkę, sandały i

czapkę z plecionki. Rozumie się, wszystko to okazało się nie na jego

miarę i gatunkowo nic niewarte. Za spodnie to mnie gospodyni nawet

zwymyślała. „W głowie ci się chyba pomieszało – powiada – na taki upał

ubierać dziecko w sukienne spodnie!” I w trymigi maszynę do szycia na

stół, pogrzebała w kufrze, za godzinę satynowe majteczki i biała koszulka

z krótkimi rękawkami dla mojego Waniuszki już były gotowe. Położyłem

się spać obok niego i po raz pierwszy od długiego czasu zasnąłem

spokojnie. Ale w nocy wstawałem ze cztery razy. Budzę się, a on,

wtulony pod moje ramię, jak wróbel pod okapem, posapuje cichutko – i

tak mi na duszy radośnie, że nie wypowiedzieć tego słowami! Za nic nie

chciałby się człowiek poruszyć, żeby go nie obudzić, a tymczasem nie

wytrzymuję, wstaję po cichutku, zapalam zapałkę, napatrzeć się nie

mogę...

Zbudziłem się przed świtem i nie pojmuję, dlaczego mi tak duszno. A to

40

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

mój synek wylazł spod prześcieradła, rozłożył się w poprzek mnie i nóżką

przydusił mi gardło. Niewygodnie z nim spać, ale tak przywykłem, że

smutno mi bez niego. W nocy to pogłaszczę śpiącego, to kosmyczek

włosów powącham i serce mi łagodnieje, taje, a przecież skamieniałe

było od zgryzoty...

Na początku odbywał ze mną kursy samochodem, potem przekonałem

się, że tak dalej być nie może. Ja sam cóż potrzebowałem? Kawałek

chleba, cebula z solą – i już najadł się żołnierz na cały dzień. Ale z

dzieckiem inna sprawa – to o mleko trzeba się postarać, to jajeczko

ugotować, a znów bez ciepłej strawy też nie sposób go trzymać. Trzeba to

było szybko załatwić. Zebrałem więc odwagę i zostawiłem go pod opieką

gospodyni – do wieczora łzy wylewał, a wieczorem uciekł do elewatora,

żeby się ze mną spotkać. Do późnej nocy czekał na mnie.

Trudno mi było z nim na początku. Kiedyś położyliśmy się spać jeszcze

za widna, przez cały dzień namęczyłem się porządnie, a on, zawsze

szczebiotliwy jak wróbelek, tym razem dziwnie przycichł. Pytam: „O

czym tak myślisz, synku?” A on mówi patrząc w sufit: „Tatku, gdzie

podziałeś swój skórzany płaszcz?” Nigdy w życiu nie miałem skórzanego

płaszcza! Musiałem się wykręcać. „Został w Woroneżu” - powiadam. „A

dlaczego tak długo mnie szukałeś?” „Bo szukałem cię, synku, i w

Niemczech, i w Polsce, i całą Białoruś przeszedłem i zjeździłem, a ty

byłeś w Uriupińsku.” „A czy Uriupińsk jest blisko Niemiec?” „A od

naszego domu daleko do Polski?” I tak gadamy sobie przed zaśnięciem.

Myślisz, bracie, że o ten skórzany płaszcz zapytał tak sobie? Nie,

wszystko to nie było takie proste. Pewnie kiedyś jego prawdziwy ojciec

41

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

nosił taki płaszcz i on to zapamiętał. Pamięć dziecka jest jak sucha letnia

błyskawica; błyśnie, na chwilę oświetli wszystko i gaśnie. Tak samo jego

pamięć pracuje w przebłyskach.

Może mieszkalibyśmy jeszcze z rok w Uriupińsku, ale w listopadzie

zdarzyło mi się nieszczęście. Jechałem po błocie, w jednym chutorze

samochód mi zarzuciło, akurat napatoczyła się krowa, no i przewróciłem

ją. Wiadoma rzecz, baby podniosły wrzask, ludzie się zlecieli i licho

nadało inspektora. Odebrał mi prawo jazdy, choć go na wszystko

prosiłem, żeby się zlitował. Krowa podniosła się, zadarła ogon i bryknęła

w uliczki, a ja papiery straciłem. Zimę przepracowałem jako cieśla,

potem porozumiałem się listownie z moim przyjacielem i kolegą z wojska

– jest szoferem w waszym obwodzie, w rejonie kaszarskim – i on mnie

zaprosił do siebie. Pisze: popracujesz z pół roku w ciesielskim zawodzie,

a potem wydadzą ci u nas nowe prawo jazdy. No i podróżuję z synkiem

na własnych nogach do Kaszar.

Zresztą, powiem ci, że gdyby nawet nie zdarzył mi się ten wypadek, z

krową, i tak wyruszyłbym z Uriupińska. Smutek nie pozwala mi siedzieć

długo na jednym miejscu. Kiedy mój Waniuszka podrośnie i trzeba będzie

zapisać go do szkoły, wtedy może i ja się uspokoję, osiądę gdzieś na stałe.

Ale teraz jeszcze wędrujemy po ziemi rosyjskiej.

Za ciężko mu tak chodzić – powiedziałem.

Niewiele on tam maszeruje na własnych nogach, przeważnie na mnie

jedzie. Sadzam go na karku i niosę, a jak chcę kości rozprostować, to

złazi ze mnie i biegnie bokiem drogi, bryka jak koziołek. Wszystko,

bracie, byłoby nieźle, jakoś byśmy obaj przetrzymali, tylko że serce mi

42

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

się rozklekotało, tłok trzeba by zmienić... Czasami tak mnie chyci i

ściśnie, że świat mi w oczach zmierzcha. Boję się, że zemrę kiedy we śnie

i mój synek naje się strachu. To i jeszcze jedno mnie gnębi: prawie każdej

nocy widzę we śnie moich drogich zmarłych. I najczęściej tak, że ja

znajduję się za kolczastymi drutami, oni zaś na wolności, po drugiej

stronie... Rozmawiam o wszystkim z Iriną i z dziećmi, ale jak tylko chcę

druty rozsunąć rękami – oni oddalają się ode mnie, jak gdyby nikną w

oczach... I aż dziwne, że w dzień trzymam się dobrze, nikt by nie wydusił

ze mnie jednego westchnienia, w nocy zaś budzę się – a poduszka cała

mokra od łez...

W lesie rozległ się głos mego towarzysza, plusk wiosła w wodzie. Obcy, a

przecież bliski mi teraz człowiek podniósł się, wyciągnął dużą, twardą jak z

drzewa rękę:

Żegnaj, bracie, szczęścia ci życzę!

I ja życzę ci szczęśliwej drogi do Kaszar.

Dziękuję! Hej, synku, idziemy do łodzi!

Chłopczyk podbiegł do ojca, ustawił się po jego prawej stronie i

trzymając się poły ojcowskiego waciaka podreptał obok idącego wielkimi

krokami mężczyzny.

Dwaj osieroceni ludzie, dwa ziarenka piasku ciśnięte w obce strony przez

huragan wojenny o niebywałej mocy... Co ich czeka w przyszłości? Chciałbym

wierzyć, że ten Rosjanin, człowiek nieugiętej woli, wytrwa, że przy jego

ramieniu wyrośnie ten drugi, który, gdy dojrzeje, potrafi wszystko znieść,

wszystko pokonać na swej drodze, jeśli go wezwie ojczyzna.

Z ciężkim smutkiem patrzyłem za nimi... To nasze rozstanie przeszłoby

43

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

może całkiem spokojnie, ale Waniuszka, uszedłszy kilka kroków i zawijając

kusymi nóżkami, odwrócił się do mnie twarzą, pomachał różową rączką. I

nagle jak gdyby miękka, ale szponiasta łapa ścisnęła mi serce – odwróciłem się

szybko. Nieprawda, nie tylko we śnie płaczą starsi, posiwiali przez lata wojny

mężczyźni. Płaczą również na jawie. Wtedy pierwsza rzecz – odwrócić się w

porę. Wtedy najpierwsza rzecz – nie ranić serca dziecka, nie pozwolić, by

zobaczyło, że po twoim policzku toczy się piekąca a skąpa, męska łza.

Przełożyła - Irena Piotrowska

http://www.chomikuj.pl/Pierwszy_113

44


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Michail Szolochow Los czlowieka
Szołochow Michał Los człowieka
Szołochow Michail Los czlowieka
Szołochow Michaił Los człowieka opowiadanie poprawiony
MICHALKIEWICZ OPOWIEŚĆ O MĄDRYM CZŁOWIEKU (2)
Los człowieka, Motywy literackie
4 - BAROK, LOS CZŁOWIEKA W TWÓRCZOŚCI MIKOŁAJA SĘPA-SZARZYŃSKIEGO I DANIELA NABOROWSKIEGO
polski-czlowiek w tworczosci sepa-szarzynskiego , LOS CZŁOWIEKA W TWÓRCZOŚCI MIKOŁAJA SĘPA-SZARZYŃSK
20955 o roli książki w naszym życiu rozważania o wpływie dzieł literackich na los człowieka
PYTANIA-rozwojówka-dr Łoś, PSYCHOLOGIA, Semestr IV, Psychologia rozwoju człowieka 2
KREON NIEUGIĘTY WŁADCA CZY CZŁOWIEK ZŁAMANY PRZEZ LOS
Człowieczy los
Czlowieczy los nuty(1)
Lokomocja człowieka michal
Czlowieczy los Wspomnienia ks Jozefa Sikory 1907 1989
Kobierecki, Michał Marcin Boycott of the Los Angeles 1984 Olympic Games as an Example of Political

więcej podobnych podstron