Autor - James White
Tytuł - Szpital kosmiczny
Tłumaczenie - Wiktor Bukato
1... Lekarz
Stworzenie zajmujące przedział sypialny O'Mary ważyło około pół tony, miało
szeć krótkich, grubych wyrostków służących mu zarówno za ręce jak i za
nogi, pokryte za było skórą tak twardą jak elastyczna pancerna płyta.
Pochodziło z planety Hudlar, której ciążenie czterokrotnie, a cinienie
atmosferyczne siedmiokrotnie wyższe w porównaniu z ziemskim pozwalały
spodziewać się tak mocnej budowy ciała. O'Mara wiedział jednak, że mimo
swej olbrzymiej siły istota ta była całkowicie bezradna; miała bowiem zaledwie
pół roku, a już stała się wiadkiem tragicznej mierci rodziców, jej mózg za
rozwinięty był na tyle, że ów wypadek miertelnie ją przeraził.
- P-p-przywiozłem tu tego malca - powiedział Waring, jeden z operatorów
sekcyjnych pola przyciągającego. Nie cierpiał O'Mary, nie bez powodu, ale
usiłował to ukryć.
- C-C-Caxton mnie tu przysłał. Powiedział, że z tą nogą i tak nie może pan
normalnie pracować, a więc zajmie się pan maluchem, dopóki kto nie przyleci
z jego planety. Zresztą ten k-k-kto już leci...
Waring odszedł na bok. Zaczął szybko sprawdzać hermetycznoć skafandra,
by wyjć, zanim O'Mara zdąży co powiedzieć o wypadku.
- Przyniosłem trochę tego, co on je - zakończył szybko. - Zostawiłem w luzie.
O'Mara skinął głową w milczeniu. Był to człowiek napiętnowany budową
fizyczną zapewniającą mu zwycięstwo w każdej bójce, które ostatnio często
mu się zdarzały; twarz miał grubą i kanciastą, za sylwetkę przesadnie
umięnioną. Wiedział, że jeli pozwoli sobie na okazanie, jak bardzo wstrząsnął
nim ten wypadek, Waring pomyli, że po prostu udaje. O'Mara dawno już
odkrył, że po ludziach o jego budowie nikt nigdy nie oczekuje żadnych
cieplejszych uczuć.
Natychmiast po odejciu Waringa poszedł do luzy po ów sławetny rozpylacz,
którym Hudlarianie odżywiają się poza macierzystą planetą. Kiedy sprawdzał
to urządzenie i zapasowe pojemniki z żywnocią, przebiegał w mylach to, co
będzie musiał powiedzieć kierownikowi sekcji, Caxtonowi, gdy ten się pojawi.
Spoglądając markotnie przez iluminator luzy na elementy gigantycznej
układanki rozrzuconej na dwustu kilometrach szeciennych przestrzeni
kosmicznej, spróbował się zastanowić. Jednak myli ciągle uciekały od
wypadku w uogólnienia i fakty dotyczące raczej dalekiej przyszłoci lub
przeszłoci.
Owa potężna konstrukcja, która powoli przybierała swój ostateczny kształt w
Dwunastym Sektorze Galaktycznym, w połowie drogi między skrajem
galaktyki macierzystej oraz gęsto zamieszkałymi układami Wielkiego Obłoku
Magellana, miała stać się szpitalem, który zaćmi wszystkie inne. W którym
wiernie odtworzone zostaną warunki panujące na setkach różnych planet,
uwzględniające najróżniejsze wymagania co do temperatury, cinienia, siły
ciążenia, promieniowania i składu atmosfery wedle potrzeb pacjentów i
opiekującego się nimi personelu. Budowa takiej olbrzymiej i skomplikowanej
konstrukcji przekraczała możliwoci nawet najbogatszego wiata, toteż
poszczególne fragmenty szpitala wykonały setki planet i potem
przetransportowały je na miejsce montażu.
Ale układanie tej łamigłówki nie było łatwym zajęciem.
Każda z zainteresowanych planet miała kopię planów konstrukcyjnych. A
jednak mimo to zdarzały się pomyłki, prawdopodobnie dlatego, że opisy
planów należało przekładać na różne języki i systemy miar. Segmenty, które
powinny do siebie pasować, często trzeba było modyfikować, co powodowało
koniecznoć manewrowania nimi za pomocą skupionych pól przyciągających i
odpychających. Była to bardzo trudna praca dla manewrowych, bo o ile ciężar
tych segmentów w Kosmosie równał się zeru, o tyle ich masa i bezwładnoć
pozostawały w dalszym ciągu ogromne.
A każdy, kto był na tyle pechowy, żeby znaleźć się między dwiema
schodzącymi się płaszczyznami montowanych segmentów, stawał się,
niezależnie od tego, z jak wytrzymałej rasy pochodził, prawie doskonałym
wyobrażeniem istoty dwuwymiarowej.
Istoty, które poniosły mierć w wypadku, należały do rasy wytrzymałej na
czynniki zewnętrzne, a dokładniej, reprezentowały klasę FROB w
fizjologicznej klasyfikacji ras zamieszkujących Kosmos. Doroli Hudlarianie
ważyli około dwóch ton, pokryci byli twardą, lecz elastyczną powłoką, która
wyjąwszy, że chroniła ich przed działaniem cinienia atmosferycznego na
własnej planecie, pozwalała także bez kłopotu żyć i pracować w każdej
atmosferze o niższym cinieniu łącznie z próżnią w przestrzeni kosmicznej.
Poza tym istoty te odznaczały się najwyższym sporód wszystkich ras
Kosmosu stopniem tolerancji promieniowania radioaktywnego, co czyniło je
szczególnie pożytecznymi pracownikami przy montażu siłowni jądrowej.
Sama utrata dwojga takich pracowników w jego sekcji doprowadziłaby
Caxtona do wciekłoci, poza innymi względami. O'Mara westchnął ciężko,
następnie uznał, że stan jego nerwów potrzebuje silniejszego wyładowania, i
zaklął. Potem zabrał karmidło i wrócił do sypialni.
W normalnych warunkach Hudlarianie wchłaniają pożywienie bezporednio
przez skórę z gęstej jak zupa atmosfery ich rodzinnej planety; jednak na
każdej innej planecie lub w otwartym Kosmosie ich absorpcyjną skórę trzeba
co pewien czas spryskiwać stężoną substancją odżywczą. Na skórze tego
małego Hudlarianina pojawiły się odkryte połacie, w innych miejscach za
odżywcza powłoka była bardzo cienka. Bez wątpienia, pomylał O'Mara, już
najwyższy czas na następne karmienie malca. Zbliżył się doń na tyle, na ile,
jego zdaniem, było to bezpieczne, i zaczął ostrożnie go opryskiwać.
Wydawało się, że proces pokrywania odżywczym lakierem sprawia
przyjemnoć małemu FROB-owi. Przestał kulić się w kącie ze strachu i zaczął
z ożywieniem myszkować po maleńkiej sypialni. Zadaniem O'Mary było teraz
natrafić na szybko poruszający się obiekt, samemu jednoczenie ćwicząc
szybkie uniki, co spowodowało, że ból w zranionej nodze jeszcze się nasilił.
Umeblowanie sypialni również ucierpiało.
Kiedy praktycznie cała powłoka młodego Hudlarianina, a także wnętrze
przedziału sypialnego zostały już pokryte lepką substancją odżywczą o
ostrym zapachu, w drzwiach pojawił się Caxton.
- Co się tu dzieje? - zapytał kierownik sekcji.
Budowniczowie stacji kosmicznych to ludzie o osobowoci nieskomplikowanej;
ich reakcje zawsze łatwo przewidzieć. Caxton był typem człowieka, który
zawsze pyta, co się dzieje, nawet kiedy dobrze wie, tak jak w tym wypadku, a
także w szczególnoci wtedy, gdy takie niepotrzebne pytania mają po prostu
komu dopiec. O'Mara pomylał, że w innych okolicznociach kierownik sekcji
był zapewne całkiem znonym osobnikiem, ale jak dotychczas dla nich obu
owe "inne okolicznoci" nie zaistniały.
Odpowiedział na pytanie nie okazując złoci, którą kipiał.
- Po tym wszystkim - dodał na zakończenie - chyba będę trzymał tego malca
na zewnątrz i tam go będę karmił.
- Nie ma mowy! - rzucił Caxton. - On ma tu być przez cały czas. Ale o tym
później. Teraz chciałbym się czego dowiedzieć o wypadku, to znaczy poznać
pańską wersję.
Jego wzrok mówił, że gotów jest wysłuchać O'Mary, ale już z góry wątpi w
każde jego słowo.
- Zanim będzie pan mówił dalej - przerwał Caxton, gdy O'Mara zdołał
wypowiedzieć dwa zdania - chciałbym przypomnieć, że ta budowa podlega
jurysdykcji Korpusu Kontroli. Zazwyczaj kontrolerzy pozwalają nam
samodzielnie załatwiać wszystkie sprawy, ale tym razem wchodzą w grę
przedstawiciele innej rasy i Korpus musi się włączyć. Będzie ledztwo. -
Postukał palcem w małe płaskie pudełko, które miał na piersi. - Muszę pana
ostrzec, że nagrywam każde słowo tej rozmowy.
O'Mara skinął głową i monotonnym, cichym głosem zaczął opisywać przebieg
wydarzeń. Wiedział, że jego wyjanienia oparte są na kruchych podstawach, a
przedstawienie jakiegokolwiek zdarzenia w taki sposób, aby mogły
przemawiać na jego korzyć, uczyniłoby te wyjanienia jeszcze bardziej
nienaturalnymi. Kilka razy Caxton otwierał usta, jakby chciał co powiedzieć,
ale za każdym razem rezygnował. W końcu jednak odezwał się.
- Ale czy kto w i d z i a ł, że pan to zrobił? Albo choćby widział, że tych dwoje
Hudlarian porusza się w strefie zagrożenia, przy zapalonych wiatłach
ostrzegawczych? Ułożył pan sobie składną historyjkę, która wyjania powód
ich bezsensownego zachowania - a przy okazji wychodzi pan na
niezgorszego bohatera - ale może jednak włączył pan te wiatła dopiero p o
wypadku i włanie pańskie zaniedbanie go spowodowało, a ta cała gadanina o
malcu, który się zaplątał tam, gdzie nie powinno go być, to stek kłamstw,
które mają pana oczycić z bardzo poważnego zarzutu...
- Waring mnie widział - przerwał O'Mara.
Caxton wbił w niego wzrok, a na jego twarzy wyraz hamowanego gniewu
ustąpił niesmakowi i pogardzie. O'Mara poczuł, że mimo woli się rumieni.
- Waring, co? - powiedział kierownik sekcji beznamiętnym tonem. - Bardzo
sprytnie. Pan wie i wszyscy wiedzą, że stale się pan z niego natrząsał kpiąc i
przedrzeźniając do tego stopnia, że musi pana nienawidzić gorzej niż diabła.
Nawet jeli widział pana, sąd będzie się spodziewał, że i tak nic nie powie. A
jeli pana nie widział, sąd pomyli, że faktycznie widział, ale nie chce
powiedzieć. O'Mara, pan mnie przyprawia o mdłoci.
Caxton obrócił się i ruszył w stronę luzy. Przekroczywszy próg obrócił się
ponownie.
- Potrafi pan tylko rozrabiać, O'Mara - rzekł gniewnie. - Jest pan tylko
chamskim, kłótliwym kłębkiem mięni i koci, który ma jednak tyle kwalifikacji,
że nie opłaci się pana wyrzucić. Może zdaje się panu, że to dzięki pańskim
zdolnociom dostał pan ten przedział na własnoć. Wcale tak nie było; jest pan
dobry; ale nie do tego stopnia. Prawda jest taka, że nikt inny z mojej sekcji nie
chciał z panem mieszkać...
Ręka Caxtona spoczęła na wyłączniku urządzenia nagrywającego. Ostatnie
słowa wypowiedział spokojnym tonem, w którym czaiła się miertelna groźba.
- ... A gdyby temu małemu stała się jaka krzywda, O'Mara, gdyby w ogóle co
mu się stało, Korpus Kontrolerów nie będzie miał kogo sądzić...
Znaczenie tych ostatnich słów jest jasne, pomylał O'Mara, gdy kierownik
sektora opucił jego przedział; został skazany na przebywanie z tym
półtonowym żywym czołgiem przez okres, który, choćby najkrótszy, i tak
zdawał się wiecznocią. Każdy wiedział, że wystawienie Hudlarianina na
działanie przestrzeni kosmicznej to tyle co pozostawienie psa poza domem
na noc; oba wypadki nie powodują żadnych szkodliwych następstw. Ale to, co
ludzie wiedzą, i to, co czują, to dwie zupełnie różne rzeczy, a O'Mara miał do
czynienia z prostym, nieskomplikowanym, przesadnie uczciwym i mocno
rozgniewanym budowniczym stacji kosmicznych.
Szeć miesięcy temu, kiedy O'Mara dostał etat na budowie Szpitala
Kosmicznego, stwierdził, że ponownie jest skazany na wykonywanie pracy,
która, choć sama w sobie ważna, nie przynosi mu zadowolenia, a także leży
grubo poniżej jego możliwoci. Takie frustrujące sytuacje powtarzały się
niezmiennie od momentu, kiedy skończył szkołę; kadrowcy nie mogli
uwierzyć, że młody człowiek o takich kwadratowych, brzydkich rysach i tak
potężnych barach, przy których głowa wydawała się nienaturalnie mała,
mógłby się interesować takimi subtelnociami, jak elektronika czy psychologia.
Wyruszył w Kosmos z nadzieją, że tam będzie inaczej, ale zawiódł się. Mimo
ciągłych wysiłków podejmowanych w czasie wstępnych rozmów, aby olnić
personalnych ogromną wiedzą, ci niezmiennie znajdowali się pod wrażeniem
jego atletycznej budowy i ledwie słuchali tego, co mówił: Potem za
niezmiennie opatrywali jego podania o pracę adnotacją: "Nadaje się do
ciężkiej, długotrwałej pracy fizycznej".
Przystąpiwszy do pracy przy budowie Szpitala postanowił użyć sobie, ile
można na tym kolejnym nudnym i frustrującym etapie; postanowił stać się
powszechnym uprzykrzeniem. W rezultacie nie nudził się wcale. Teraz jednak
żałował, że aż tak udało mu się zrazić wszystkich do siebie.
Teraz bardzo potrzebował przyjaciół, a nie miał ani jednego.
Od ponurej przeszłoci do jeszcze mniej przyjemnej teraźniejszoci przywrócił
go ostry, przenikliwy zapach substancji odżywczej Hudlarian. Trzeba było co
z tym zrobić i to szybko. Popiesznie włożył skafander i wyszedł przez luzę.
II
Jego przedział mieszkalny znajdował się w niewielkim podzespole, z którego
kiedy miał powstać blok operacyjny oraz przyległe do niego magazyny
sektora niskograwitacyjnego klasy MSVK. Dla O'Mary zahermetyzowano i
wyposażono w sztuczną grawitację dwa niewielkie pomieszczenia wraz z
łączącym je korytarzem, podczas gdy w innych częciach konstrukcji panowała
zupełna próżnia jak i nieważkoć. O'Mara płynął krótkimi, nie ukończonymi
korytarzami, które otwierały się w przestrzeń kosmiczną; zaglądał do pustych
jeszcze sal, które mijał. Pełno w nich było ciągnących się wszędzie
przewodów i niekompletnych urządzeń, których przeznaczenia nie sposób
było odgadnąć bez szkoleniowej hipnotamy MSVK. Jednak wszystkie
pomieszczenia, które obejrzał, były albo zbyt małe, by pomiecić Hudlarianina,
albo też otwierały się w przestrzeń kosmiczną. O'Mara zaklął doć niewinnie,
ale za to z uczuciem; odepchnął się w stronę poszarpanej krawędzi jego
maleńkiego terytorium i potoczył wokół wciekłym spojrzeniem.
Ponad nim, w dole i wokół niego, w promieniu dziesięciu mil wisiały w
przestrzeni elementy Szpitala, niewidoczne poza kręgiem rozstawionych na
ich powierzchni jasnych niebieskich latarni, które miały służyć jako wiatła
ostrzegawcze dla statków przelatujących w tej okolicy. O'Mara pomylał, że
wygląda to trochę tak, jakby znajdował się w sercu kulistego, ciasnego
skupiska gwiazd, całkiem nie-brzydkiego, jeli ma się odpowiedni nastrój, żeby
je podziwiać. On go nie miał, ponieważ na większoci z tych zawieszonych w
Kosmosie segmentów znajdowali się manewrowi pól siłowych pilnujący tych
częci, które groziły zderzeniem. Ci ludzie na pewno doniosą Caxtonowi, że
O'Mara zabiera malca w przestrzeń kosmiczną, choćby tylko na karmienie.
Wyglądało na to, że jedynym rozwiązaniem problemu nieprzyjemnego
zapachu, pomylał z niesmakiem wracając do swego przedziału, będą koreczki
do nosa.
Gdy przestąpił próg luzy, powitał go ryk o sile syreny okrętowej. Wybuchał
długimi dysonansami, przerywanymi na tak krótką chwilę, że mógł tylko
wzdrygnąć się przed następnym. Oględziny wykazały, że ostatnia warstwa
pożywienia gdzieniegdzie się już przetarła, więc zapewne jego słodkie
maleństwo jest znowu głodne. O'Mara chwycił za rozpylacz.
Kiedy zdołał już pokryć około trzech metrów kwadratowych, dalsze karmienie
przerwało mu wejcie doktora Pellinga. Zakładowy lekarz ekipy montującej
Szpital zdjął tylko hełm i rękawice i przez chwilę rozprostowywał zdrętwiałe
palce.
- Zdaje się, że zranił się pan w nogę - mruknął. Spójrzmy na to.
Badał nogę O'Mary z największą delikatnocią, ale widać było, że robi to tylko
z obowiązku, a nie z sympatii do pacjenta.
- To tylko silne stłuczenie i kilka nadwerężonych cięgien - powiedział
powciągliwie. - Miał pan szczęcie. Trzeba teraz odpoczywać. Dam panu co do
smarowania. Malował pan pokój?
- Co... - zaczął O'Mara, ale po chwili dostrzegł, w którą stronę patrzy lekarz. -
A nie, to substancja odżywcza. Ten mały łobuz przez cały czas się wiercił,
kiedy go opryskiwałem. Ale mówiąc o nim, czy może mi pan powiedzieć...
- Nie, nie mogę - odrzekł Pelling. - I tak mam przeładowaną głowę chorobami
i lekarstwami dla własnego gatunku; miałbym jeszcze dopychać sobie
hipnotamy o fizjologii klasy FROB? A poza tym one są wytrzymałe, im się nic
nie może przydarzyć! - Głono pociągnął nosem i skrzywił się. - Dlaczego pan
nie wystawi go na zewnątrz?
- Niektórzy ludzie mają zbyt miękkie serce - powiedział O'Mara z goryczą. -
Przeraża ich na przykład, takie oczywiste okrucieństwo, jak podnoszenie kota
za kark...
- Hmmm - chrząknął lekarz, prawie ze współczuciem. - No, ale to pański
problem, nie mój. Do zobaczenia za parę tygodni.
- Chwileczkę! - zawołał O'Mara pospiesznie, kutykając za lekarzem i ciągnąc
za sobą chwilowo pustą nogawkę. - A jeli co się zdarzy? I w ogóle powinny
gdzie być jakie przepisy dotyczące opieki nad tymi stworami, jakie
najprostsze zasady. Nie może mnie pan tak zostawić, żebym...
- Rozumiem - rzekł Pelling. Zastanawiał się przez chwilę. - Gdzie w moim
przedziale plącze się pewna książka, co jakby poradnik pierwszej pomocy
Hudlarianom. Ale on jest w języku uniwersalnym...
- Znam uniwersalny - powiedział O'Mara. Pelling wyglądał na zdumionego. -
Sprytny z pana chłopak. No dobrze, podelę panu tę książkę. - Skinął mu
przelotnie głową i wyszedł.
O'Mara zamknął drzwi od sypialni mając nadzieję, że choć trochę zmniejszy
to natężenie zapachu pokarmu malca, a następnie ostrożnie położył się na
kanapie w drugim pokoju ciesząc się na myl o dobrze zasłużonym
odpoczynku. Ułożył nogę tak, że ból był prawie znony i zaczął wmawiać w
siebie koniecznoć zaakceptowania istniejącej sytuacji. W końcu udało mu się
osiągnąć jedynie stoicki spokój.
Był jednak tak znużony, że nawet uczucie gniewu go męczyło. Powieki
zaczęły mu opadać, a od dłoni i stóp rozchodziło się powoli ciepłe
odrętwienie. O'Mara westchnął, poprawił się na kanapie i zaczął powoli
zasypiać...
Ryk, który poderwał go z kanapy, odznaczał się najbardziej wrzaskliwą i
autorytatywną natarczywocią ze wszystkich syren alarmowych, jakie w życiu
słyszał, za jego natężenie groziło wyrwaniem z prowadnic drzwi od sypialni.
O'Mara instynktownie chwycił za skafander, a kiedy opamiętał się, cisnął go z
przekleństwem na ustach. Następnie ruszył po rozpylacz.
Mały był znowu głodny!
Podczas następnych osiemnastu godzin O'Mara coraz lepiej przekonywał się,
jak mało wie o młodych Hudlarianach. Z jego rodzicami wiele razy rozmawiał
przez autotranslator, o małym często była mowa, ale jako nigdy się nie
zgadało o istotnych sprawach. Na przykład na temat snu.
Sądząc po ostatnich obserwacjach i dowiadczeniach młode osobniki tej rasy
nie spały w ogóle. W zbyt krótkich przerwach między karmieniem zajmowały
się głównie pętaniem po sypialni i rozbijaniem wszystkich mebli, które nie były
wykonane z metalu i przytwierdzone do podłogi; te za, które były, ulegały
pogięciu przestając być rozpoznawalne i zdatne do użytku. Kiedy indziej
młody FROB siadał skulony w kącie rozplątując i ponownie zaplątując macki.
Być może widok ten, który odpowiadał obrazowi ludzkiego dziecka bawiącego
się paluszkami, wywoływał okrzyk zachwytu u dorosłych Hudlarian, O'Marę
jednak przyprawiał o mdłoci i oczopląs.
A co dwie godziny, może kilka minut wczeniej lub później; musiał karmić tego
potworka. Jeli miał szczęcie, malec leżał spokojnie, jednak najczęciej trzeba
było gonić za nim z rozpylaczem. Zwykle osobniki klasy FROB są w takim
wieku zbyt słabe, aby się samodzielnie poruszać, ale ma to miejsce w
warunkach wysokiej grawitacji i potężnego cinienia atmosferycznego na
planecie Hudlar. Tutaj, przy sile ciążenia nieco mniejszej niż jedna czwarta
ziemskiego, mały Hudlarianin mógł się poruszać. I bawił się wietnie.
O'Mara za wcale; czuł się tak, jakby jego ciało było grubą, ciężką gąbką
nasączoną zmęczeniem. Po każdym karmieniu walił się na kanapę, i pozwalał
miertelnie zmęczonemu ciału pogrążać się w niewiadomoci. Był tak
kompletnie, tak całkowicie wyczerpany, że, jak wmawiał sobie po każdym
opryskiwaniu, w żaden sposób nie usłyszy kolejnej skargi potworka, bo
będzie zbyt nieprzytomny. Ale zawsze owa rycząca dysonansem syrena
okrętowa podrywała go przynajmniej do półprzytomnoci i wymuszała jak u
pijanej marionetki odpowiednie ruchy, które pozwalały uciszyć ten straszliwy,
opętańczy hałas.
Po prawie trzydziestu godzinach O'Mara wiedział, że jest już u kresu sił. To,
czy malca zabiorą za dwa dni, czy za dwa miesiące, nie miało już większego
znaczenia; w obu przypadkach czekał go dom wariatów. Chyba, że w chwili
załamania zdecyduje się na spacer w Kosmosie bez skafandra. Wiedział, że
Pelling nigdy by nie pozwolił na poddawanie go takim męczarniom, ale w
sprawach dotyczących klasy FROB doktor był ignorantem. Caxton za, tylko
trochę mniejszy ignorant, należał do ludzi prostych i bezporednich, którzy
uwielbiali tego rodzaju głupie dowcipy, szczególnie kiedy ich zdaniem ofiara
żartu dostawała to, na co zasłużyła.
Ale przypućmy, że kierownik sekcji był bardziej przewrotnym typem niż
podejrzewał to O'Mara? Przypućmy, że doskonale wiedział, na co go skazuje
powierzając opiekę nad małym FROB-em? O'Mara ciężko zaklął, ale przez
ostatnie dziesięć czy dwanacie godzin naprzeklinał się już tyle, że przestało
mu to przynosić ulgę emocjonalną. Potrząsnął gniewnie głową, daremnie
usiłując pokonać znużenie, które zaćmiewało jego umysł.
Caxtonowi nie ujdzie to na sucho.
O'Mara wiedział, że na całej budowie jest najsilniejszy, a siły tej musi mieć
znaczny zapas. Wmawiał sobie nieustannie, że to całe zmęczenie i drżączka,
której się nabawił, to po prostu wytwór jego wyobraźni, a parę dni bez snu nie
powinno odbić się ujemnie na jego silnej kondycji fizycznej, nawet po tym
wstrząsie, którego doznał w czasie wypadku. A w każdym razie obecne
kłopoty z malcem nie mogą trwać wiecznie. Sytuacja musi się poprawić.
Jeszcze im dołożę, przysięgał sobie. Caxtonowi nie uda się doprowadzić go
do pomieszania zmysłów, ani nawet do tego, by zażądał pomocy.
Z uporem wywołanym zmęczeniem wmawiał sobie, że oto rzucono mu
wyzwanie. Dotychczas skarżył się, że żadne dostawione przed nim zadanie
nie wykorzystywało w pełni lego możliwoci. No więc miał tu problem, który
wystawiał na próbę jego wytrzymałoć fizyczną oraz zdolnoć rozumowania.
Powierzono mu małe dziecko i będzie się nim zajmować, obojętnie czy to
będzie trwało dwa tygodnie, czy dwa miesiące. A co więcej, sprawi, że stan
dziecka w chwili, gdy przybędą jego przyszli opiekunowie będzie wiadczył na
jego korzyć...
Czterdzieci osiem godzin od chwili, kiedy obdarzono go towarzystwem
Hudlarianina, a pięćdziesiąt siedem, od kiedy ostatni raz porządnie się
wyspał, takie nielogiczne i wielce płaczliwe myli wcale nie wydawały się
O'Marze dziwne.
I oto nagle w tym, co przywykł uważać za niezmienną kolej rzeczy, nastąpiła
zmiana. Poskarżywszy się malec został jak zwykle nakarmiony, ale nie miał
zamiaru się uciszyć!
Pierwszą reakcją O'Mary było urażone zdumienie: to było wbrew zasadom.
Dzieci płaczą, daje im się jeć, więc przestają płakać - przynajmniej na chwilę.
Zachowanie malca było do tego stopnia nie fair, że przez jaki czas, zbyt tym
wstrząnięty, nie wiedział, jak się zachować.
Hałas przypominał ryk trąb jerychońskich w różnych wersjach. W O'Marę
waliły długie serie dysonansów; co chwilę następowała zmiana wysokoci i
natężenia dźwięku wedle jakiej zwariowanej zasady, której nie sposób było
odgadnąć, kiedy indziej za ryk przechodził w upiorne, zgrzytliwe staccato,
jakby tłuczone szkło dostało się do aparatu głosowego Hudlarianina. Były i
przerwy od dwóch sekund do pół minuty, w czasie których O'Mara kulił się w
oczekiwaniu na kolejny wybuch. Wytrzymał tyle, ile zdołał - około dziesięciu
minut - a potem ponownie zwlókł z kanapy ciążące jak ołów ciało.
- Co się stało do cholery?! - usiłował przekrzyczeć jazgot. FROB był
całkowicie pokryty substancją odżywczą, nie mógł więc być głodny.
Kiedy malec ujrzał O'Marę, natężenie i natarczywoć okrzyków wzrosły.
Zewnętrzny, przypominający miech fałd skórny na grzbiecie malca - który
służył jedynie do wydawania dźwięków, gdyż osobniki z klasy FROB nie
oddychały - przez cały czas gwałtownie nadymał się i opadał. O'Mara zatkał
uszy dłońmi, ale nic to nie pomogło.
- Cicho bądź! - ryknął.
Wiedział, że niedawno osierocony Hudlarianin wciąż pewnie jest przerażony i
zdezorientowany, a samo karmienie nie może zaspokoić jego wszystkich
potrzeb emocjonalnych. Wiedział o tym i głęboko mu współczuł. Ale te myli
schroniły się w jakim zacisznym, rozsądnym i dobrze wykowanym zakątku
jego umysłu, który oderwał się od tego całego bólu, zmęczenia oraz nawrotów
przeraźliwego jazgotu torturujących jego ciało. Doznał rozdwojenia jaźni i z
powstałych w ten sposób dwu osobowoci jedna znała powód hałasu i
akceptowała go, podczas gdy druga - czysto fizyczny O'Mara - zareagował
instynktownie i gwałtownie, by uciszyć malca.
- Cicho! CICHO! - wrzasnął O'Mara i zaczął tłuc FROB-a rękami i nogami.
Jakim cudownym trafem po dziesięciu minutach Hudlarianin przestał płakać.
O'Mara trzęsąc się wrócił na kanapę. Na te dziesięć minut opanowała go
mordercza, nieopanowana wciekłoć. Zajadle tłukł i kopał malca, aż w końcu
ból rąk i chorej nogi zmusiły go do rezygnacji z tych kończyn, ale w dalszym
ciągu walił zdrową nogą i wykrzykiwał obelgi. Okropnoć tego, co zrobił,
wstrząsnęła nim, aż poczuł do siebie obrzydzenie.
Na nic było tłumaczenie sobie, że wytrzymały Hudlarianin mógł nawet nie
poczuć tego lania; malec przestał płakać więc co jednak do niego dotarło.
Oczywicie istoty klasy FROB są wytrzymałe, ale to było małe dziecko, a małe
dzieci mają czułe miejsca: Na przykład u ludzkiego niemowlęcia jest takie na
szczycie czaszki...
Kiedy całkowicie wyczerpane ciało O'Mary runęło w otchłań snu, jego ostatnią
składną mylą było, że jest najgorszym, najpodlejszym szubrawcem, jakiego
Ziemia wydała.
Obudził się po szesnastu godzinach. Przebudzenie było procesem powolnym
i naturalnym, w czasie którego tylko minimalnie przekroczył próg wiadomoci.
Przelotnie zdziwił się, że to nie malec go obudził, ale po chwili znów zapadł w
sen. Po raz drugi obudził się po dalszych pięciu godzinach na odgłos kroków
Waringa wchodzącego przez luzę.
- D-d-doktor Pelling kazał mi to przynieć - rzekł rzucając O'Marze niewielką
książeczkę. - Żebymy się dobrze zrozumieli: nie robię tego z uprzejmoci dla
pana. Doktor powiedział mi, że to dla dobra tego małego. Jak się czuje?
- Śpi - odparł O'Mara.
Waring zwilżył wargi. - Ja-ja mam sprawdzić. C-C-Caxton mi kazał.
- T-t-to do niego podobne - przedrzeźniał go O'Mara.
Przyglądał się w milczeniu, jak krew napływa Waringowi do twarzy. Był to
szczupły młody mężczyzna, wrażliwy, niezbyt silny; ponoć jednak dobry
materiał na bohatera. Zaraz po przybyciu O'Mara został dosłownie zasypany
opowieciami o tym manewrowym pola siłowego. Pewnego razu w czasie
montowania siłowni zdarzył się wypadek i Waring uwiązł w segmencie, który
nie był odpowiednio ekranowany przed promieniowaniem. Nie stracił jednak
głowy i postępując według instrukcji przekazywanych mu przez znajdującego
się na zewnątrz technika zdołał zapobiec niekontrolowanej reakcji jądrowej,
która mogła kosztować życie wszystkich zatrudnionych w tym sektorze.
Wszystko to robił, będąc przekonany o tym, że dawka promieniowania, którą
otrzymał, za kilka godzin spowoduje jego mierć.
Osłona okazała się wszakże znacznie skuteczniejsza niż przypuszczano, i
Waring nie umarł. Jednak wypadek ten wycisnął na nim swoje piętno,
przekonywano O'Marę. Waring miewał okresy utraty przytomnoci, zaczął się
jąkać. W jego systemie nerwowym nastąpiły podobno drobne, ale
nieodwracalne zmiany; było jeszcze parę innych rzeczy, które O'Mara miał
sam zauważyć, a potem nie zwracać na nie uwagi. Waring uratował im
wszystkim życie i należało mu się za to specjalne traktowanie. I dlatego, kiedy
Waring gdziekolwiek szedł, wszyscy ustępowali mu z drogi, dawali mu
wygrywać we wszystkich utarczkach, sporach, grach zręcznociowych i
losowych, a ogólnie rzecz biorąc, otulali go kołderką z sentymentalnej waty.
I dlatego Waring był zepsutym, nieznonym, głupim gówniarzem.
O'Mara umiechnął się patrząc na jego zbielałe wargi i zacinięte pięci. On sam
nigdy nie pozwalał Waringowi wygrywać niezasłużenie, a pierwsza bójka,
którą ów manewrowy wszczął z nim, była zarazem ostatnią. Nie dlatego, że
O'Mara go poważnie pobił, ale był na tyle brutalny, by wykazać mu, że
bijatyka z nim nie jest najlepszym pomysłem.
- Wejdź i popatrz sam - powiedział w końcu O'Mara. - Rób, co C-C- Caxton
każe.
Obaj weszli do rodka, spojrzeli przelotnie na malca, który łagodnie przebierał
mackami, i wyszli. Waring wyjąkał, że musi już ić i ruszył w stronę luzy.
O'Mara wiedział, że manewrowy dawno już się tak nie jąkał jak teraz; może to
ze strachu, że on wspomni o wypadku.
- Chwileczkę - powiedział O'Mara. - Kończy mi się substancja pokarmowa,
więc może by mi przyniósł...
- Niech p-p-pan sam sobie weźmie!
O'Mara popatrzył na niego przeciągle, aż Waring odwrócił wzrok.
- Caxton nie może wymagać wszystkiego na raz. Jeli o tego malca trzeba
dbać do tego stopnia, że nie mogę go trzymać albo karmić w próżni, w takim
razie poważnym zaniedbaniem z mojej strony byłoby, gdybym odszedł po
pożywienie i pozostawił go samego. Chyba to rozumiesz. Pan Bóg jeden wie,
co mogłoby się stać z malcem, gdybym zostawił go bez opieki. Obarczono
mnie odpowiedzialnocią za jego stan, więc żądam...
- A-a-ale on nie...
- Dla ciebie to tylko godzina lub dwie, które powięcisz co drugi czy trzeci dzień
ze swego okresu odpoczynku powiedział ostro O'Mara. - Nie marudź już. I
przestań się zapluwać; jeste już w takim wieku, że powiniene mówić dobrze.
Szczęki Waringa zwarły się ze zgrzytem. Nabrał głęboko w płuca powietrza, a
następnie, przez ciągle zacinięte szczęki wypucił oddech. Towarzyszący temu
dźwięk przypominał odgłos, jaki wydaje pęknięty zawór luzy powietrznej.
- To... będzie... mnie... kosztowało... pełne... dwa okresy odpoczynku -
powiedział bardzo powoli. - Kwatera Hudlarian, w której znajduje się żywnoć...
zostanie pojutrze wmontowana do głównego kompleksu. Substancję
pokarmową trzeba będzie przenieć wczeniej.
- No widzisz, jakie to łatwe. Trzeba tylko spróbować - O'Mara wyszczerzył
zęby w umiechu. - Na początku mówiłe trochę nerwowo, ale zrozumiałem
każde słowo. Idzie ci wietnie. A przy okazji; kiedy będziesz rozmieszczał
zbiorniki z pożywieniem koło luzy, nie hałasuj za bardzo, bo obudzisz
malucha.
Przez następne dwie minuty Waring obrzucał O'Marę przeróżnymi obelgami
nie powtarzając się i ani razu się nie zająknąwszy.
- Mówiłem już, że idzie ci wietnie - rzekł O'Mara karcącym tonem. - Wcale nie
musiałe się popisywać.
III
Po wyjciu Waringa O'Mara zaczął zastanawiać się nad tym, co usłyszał o
demontażu kwatery Hudlarian. Ponieważ rasa ta potrzebowała tylko siły
ciążenia rzędu 4G, a poza tym niewielu innych udogodnień, umieszczono ich
w jednym z zasadniczych elementów szpitala. Skoro przyszedł czas na
wmontowanie w główny korpus, oznaczało to, że koniec budowy szpitala
nastąpi za pięć, może za szeć tygodni. Manewrowi pól siłowych na
stanowiskach umieszczonych w zagłębieniach montowanych płaszczyzn
będą rzucać po niebie tysiąctonowymi ciężarami zbliżając je łagodnie ku
sobie, podczas gdy pasowacze sprawdzą ułożenie, poprawią je i odpowiednio
ustawią do połączenia. Wielu z nich zlekceważy wiatła ostrzegawcze, aż do
ostatniej chwili porywając się na mrożące krew w żyłach ryzyko, aby tylko
oszczędzić sobie czasu i roboty z demontażem segmentów i ponownymi
próbami.
O'Mara wolałby być razem z nimi na finiszu, zamiast siedzieć tu i bawić się w
niańkę.
Myl ta przypomniała mu o kłopocie, który ukrywał przed Waringiem. Malec
nigdy jeszcze tyle nie spał; minęło już co najmniej dwadziecia godzin od
czasu, gdy usnął, czy też raczej, od kiedy O'Mara wykopał go spać. Owszem,
istoty klasy FROB były wytrzymałe, ale może młody Hudlarianin nie spał, ale
stracił przytomnoć wskutek uderzeń?
O'Mara sięgnął po książkę, którą przysłał Pelling i zaczął czytać.
Szło mu jak z kamienia, ale po dwóch godzinach lektury wiedział już co nieco
o opiece nad młodymi Hudlarianami i doznał jednoczenie uczucia ulgi i
rozpaczy. Okazało się, że jego napad wciekłoci i kopniaki okazały się dobrą
rzeczą; młode osobniki klasy FROB potrzebowały ciągłych pieszczot. Gdy
obliczył, z jaką siłą dorosły osobnik tego gatunku poklepuje swoje młode,
okazało się, że jego wciekły atak był zaledwie słabą pieszczotą. W innym
miejscu książka ostrzegała przed przekarmianiem i tu O'Mara miał
niewątpliwie sporo na sumieniu. Widocznie wystarczyło małego karmić co
pięć czy szeć godzin podczas okresu czuwania, a gdy nadal zdradzał oznaki
niepokoju lub głodu, należało go uspokajać metodą fizyczną, czyli
poklepywaniem. Okazało się również, że małe osobniki klasy FROB
potrzebują doć często kąpieli.
Na ich rodzinnej planecie była to operacja zbliżona do czyszczenia metodą
piaskowania, ale O'Mara uważał, że to zapewne z powodu wysokiego cinienia
i gęstoci atmosfery. Innym problemem, który niewątpliwie musiał rozwiązać,
był sposób aplikowania dostatecznie silnych klepnięć w celu pocieszenia
malca. Miał olbrzymie wątpliwoci, czy uda mu się wpać we wciekłoć za
każdym razem, kiedy malec będzie potrzebował swojej porcji pieszczot.
Ale przynajmniej okazało się, że O'Mara będzie miał mnóstwo czasu, by co
wymylić, bowiem w tej samej książce wyczytał również, że Hudlarianie
czuwają przez dwie pełne doby, potem za pią przez pięć.
Podczas pierwszego pięciodobowego okresu snu malca O'Mara zdołał
wymylić metody aplikowania pieszczot oraz kąpieli, a nawet zostało mu
jeszcze dwa dni na odpoczynek i zebranie sił przed ciężką pracą, która go
czekała, gdy malec się obudzi. Dla człowieka o przeciętnej sile byłoby to
mordercze zajęcie, ale O'Mara odkrył po pierwszych dwóch tygodniach tego
cyklu, że dostosował się do niego zarówno psychicznie, jak i fizycznie. A pod
koniec czwartego tygodnia ból i sztywnoć nogi ustąpiły zupełnie, a malec nie
sprawiał najmniejszego kłopotu.
Na zewnątrz budowa szpitala dobiegała końca. Ogromna, trójwymiarowa
układanka była już gotowa, jeli nie liczyć kilku niezbyt ważnych segmentów na
skrajach. Przybył też oficer dochodzeniowy z Korpusu Kontroli i zadawał
pytania wszystkim z wyjątkiem O'Mary.
On, za nieustannie zastanawiał się, czy przesłuchiwano już Waringa, a jeli
tak, to co powiedział manewrowy. Oficer dochodzeniowy był psychologiem,
niepodobnym do zwykłych inżynierów z Korpusu, i na pewno nie był głupcem.
O'Mara pomylał, że on sam też nie był głupi; zrobił wszystko, co mógł i po
prawdzie nie powinien niepokoić się wynikiem ledztwa prowadzonego przez
Kontrolera. Ocenił całą sytuację i związane ze sprawą osoby, i udało mu się
przewidzieć reakcje wszystkich. Ale zależało to od tego, co Waring powiedział
Kontrolerowi.
Masz stracha! pomylał O'Mara czując do siebie niesmak. Naraz, kiedy twoje
ulubione teoryjki zostały wystawione na próbę, boisz się, że nie dadzą
wyników. Chciałby poczołgać się do Waringa i ucałować jego buty?
A taki czyn, o czym wiedział, wprowadziłby lepą zmienną do układu, który
powinien być całkowicie możliwy do przewidzenia i z pewnocią by wszystko
popsuł. Niemniej jednak pokusa była silna.
Na początku szóstego tygodnia przymusowej opieki nad malcem, gdy O'Mara
czytał o różnych niesamowitych i dziwacznych chorobach, na które zapadają
młode osobniki klasy FROB, czujnik luzy dał znać, że kto przyszedł. O'Mara
szybko zsunął się z kanapy i stanął twarzą do wejcia usilnie starając się
sprawiać wrażenie człowieka pozbawionego wszelkich zmartwień.
Ale to był tylko Caxton.
- Mylałem, że to Kontroler - powiedział O'Mara.
- Jeszcze go tu nie było, co? - mruknął kierownik sekcji. - Może myli, że to
strata czasu. Po tym, co mu powiedzielimy, uważa pewnie, że sprawa jest
jasna. Kiedy tu przyjdzie, weźmie ze sobą kajdanki.
O'Mara tylko popatrzył na niego. Kusiło go, żeby zapytać, czy Kontroler
przesłuchiwał już Waringa, ale nie była to silna pokusa.
- Przyszedłem - rzekł oschle Caxton - żeby zapytać się o wodę. Dział
zaopatrzenia mówił, że zamawia pan trzy razy więcej wody niż mógłby pan
potrzebować. Założył pan akwarium, czy co?
O'Mara celowo zwlekał z odpowiedzią.
- Czas już na kąpiel malca - rzekł. - Chce pan popatrzeć?
Schylił się, sprawnie usunął jedną z płyt podłogowych i sięgnął do wnętrza
powstałego w ten sposób otworu.
- Co pan robi? - wybuchnął Caxton. - To sieć sztucznego ciążenia, nie wolno
panu jej dotykać...
Nagle podłoga przechyliła się o trzydzieci stopni. Caxton runął na cianę z
przekleństwem na ustach. O'Mara wyprostował się, otworzył wewnętrzne
drzwi luzy, po czym ruszył po silnie teraz nachylonej podłodze w stronę
sypialni. Caxton poszedł za nim ciągle upierając się przy twierdzeniu, że
O'Mara nie ma ani uprawnień, ani dostatecznych kwalifikacji, żeby
dokonywać przeróbek w układach sztucznego ciążenia.
- To zapasowy rozpylacz do pożywienia, którego wylot zmodyfikowałem tak,
żeby dawał strumień wody pod cinieniem - powiedział O'Mara, kiedy znaleźli
się wewnątrz przedziału. Nastawił przyrząd i rozpoczął demonstrację
oblewając wodą niewielki fragment skóry malca. Obiekt demonstracji zajęty
był nadawaniem coraz bardziej nieokrelonego kształtu przedmiotowi, który był
kiedy krzesłem. Ludzi zignorował całkowicie.
- Proszę spojrzeć - O'Mara kontynuował - na ten fragment skóry, gdzie
substancja odżywcza stwardniała. To miejsce trzeba co jaki czas przemywać,
bowiem stwardniałe pożywienie zatyka system absorpcyjny Hudlarianina
powodując wstrzymanie dopływu pokarmu. Malec robi się wtedy bardzo
nieszczęliwy i, hm, głony...
Umilkł. Dostrzegł, że Caxton nie patrzy na malca, ale obserwuje, jak woda
odbija się od jego skóry, a następnie spływa po stromo nachylonej podłodze
przez całe pomieszczenie, prosto do luzy. Może zresztą i dobrze, że nie
patrzył na małego, bowiem rozpylacz odsłonił na jego skórze jaką plamę o
takiej barwie i strukturze, jakiej jeszcze nie widział. Zapewne nie było to nic
groźnego, ale lepiej, żeby Caxton nie zobaczył i nie zadawał pytań.
- Co tam jest? - zapytał kierownik wskazując na sufit
Aby zapewnić małemu konieczną iloć pieszczot, O'Mara musiał sklecić
specjalny zespół dźwigni, bloków i przeciwwag; całą tę niezdarną maszynerię
zawiesił u sufitu. Bardzo był dumny ze swego wynalazku; za jego pomocą
mógł rozdawać porządne, solidne klepnięcia w dowolne miejsce półtonowego
cielska malca. Każde z takich klepnięć momentalnie umierciłoby człowieka.
Miał jednak wątpliwoci, czy Caxtonowi spodobałby się jego aparat. Zapewne
kierownik sekcji uważałby, że urządzenie zadaje dziecku ból i zakazałby jego
stosowania.
O'Mara ruszył w stronę wyjcia. - To tylko podnonik blokowy - odpowiedział na
pytanie Caxtona.
Mokre plamy na podłodze wytarł szmatą, którą cisnął do luzy, obecnie
częciowo wypełnionej wodą. Jego sandały i kombinezon były również
wilgotne. więc je też tam wrzucił, po czym zamknął zawór wewnętrzny i
otworzył zewnętrzny. W czasie gdy woda bulgocąc ulatniała się w przestrzeń
kosmiczną, wyregulował sztuczne ciążenie, tak że podłoga była znowu
płaska, a ciany pionowe. Następnie zamknąwszy luzę od zewnątrz wydostał z
niej sandały, kombinezon i szmatę, które obecnie były suche jak pieprz.
- Ładnie pan to sobie wszystko urządził - powiedział zrzędliwie Caxton
wkładając hełm. - Przynajmniej o niego dba pan lepiej, jak o jego rodziców.
Oby tak dalej. Kontroler przyjdzie tu jutro o dziewiątej - dodał i wyszedł.
O'Mara szybko wrócił do sypialni, by dokładniej przyjrzeć się owej plamce na
skórze. Była ona bladoszaroniebieska, a gładka i twarda prawie jak stal
powierzchnia skóry wyglądała w tym miejscu jak popękana. O'Mara potarł
łagodnie to miejsce, a Hudlarianin zakręcił się i wydał ryk, który zabrzmiał
pytająco.
- A mylisz, że ja wiem - powiedział O'Mara w roztargnieniu. Nie mógł sobie
przypomnieć, żeby już o czym takim czytał, ale książki jeszcze nie skończył.
Im prędzej to zrobi, tym lepiej.
Istoty należące do różnych ras porozumiewały się między sobą głównie za
pomocą autotranslatora, który elektronicznie rozdzielał i klasyfikował
wszystkie znaczące dźwięki i odtwarzał je w języku jego użytkownika. Inną
metodą, stosowaną, gdy istniała potrzeba przekazania znacznej iloci
dokładnych danych o bardziej wyspecjalizowanym charakterze, była nauka
przy użyciu hipnotam. Za ich pomocą przekazywano wszelkie doznania
zmysłowe, wiedzę i osobowoć jednej istoty bezporednio do mózgu drugiej.
Daleko w tyle za nimi, jeli chodzi o powszechnoć zastosowania i dokładnoć,
była metoda trzecia: pisany język cokolwiek na wyrost nazwany
uniwersalnym.
Język uniwersalny przydatny był tylko tym istotom, których mózgi
wyposażone były w receptory optyczne zdolne do wydobycia informacji z
zespołów znaków graficznych rozmieszczonych na płaskiej powierzchni, czyli
krótko mówiąc, z zadrukowanej stronicy. Choć zdolnoć tę posiadało wiele ras
inteligentnych, to zakres barw odbierany przez każdą z nich był różny. To, co
O'Marze jawiło się jako plamka barwy szaroniebieskiej, dla innej istoty mogło
mieć inną barwę - od szarożółtej do brudnopurpurowej - a kłopot polegał na
tym, że autorem książki mogła być taka włanie inna istota.
Jeden z dodatków do książki zawierał przybliżone odpowiedniki barw dla
różnych ras, ale ciągłe zaglądanie do niego było nużące i czasochłonne, a
O'Mara nie mógł się poszczycić dobrą znajomocią języka uniwersalnego.
Pięć godzin później nie był ani trochę bliżej prawidłowej diagnozy dolegliwoci
nękającej Hudlarianina, za owa szaroniebieska plamka na jego skórze urosła
dwukrotnie i zyskała towarzystwo trzech następnych plam. Nakarmił malca z
niepokojem zastanawiając się, czy słusznie to robi w tej sytuacji, potem za
powrócił do studiowania książki.
Według niej były dosłownie setki łagodnych, krótkotrwałych chorób, na które
zapadali młodzi Hudlarianie. Jego malec uniknął ich tylko dlatego, że
dostawał pożywienie ze zbiornika i nie wchłonął bakterii z powietrza, często
spotykanych na jego planecie. Ta choroba była zapewne hudlariańskim
odpowiednikiem odry, przekonywał samego siebie O'Mara; ale wyglądało to
groźnie. Podczas następnego karmienia okazało się, że jest ich już siedem;
nabrały odcienia ciemniejszego, a oprócz tego malec nieustannie tłukł o
siebie mackami. Bez wątpienia musiały go te miejsca bardzo swędzić.
Uzbrojony w tę nową informację O'Mara powrócił do książki.
I nagle znalazł. Objawy były przedstawione jako "szorstkie, odmiennie
zabarwione plamy na skórze, powodujące silne swędzenie z powodu nie
wchłonięcia drobin pożywienia". Leczenie polegało na spłukiwaniu
podrażnionych miejsc po każdym karmieniu w celu zmniejszenia swędzenia,
plamy za miały same zniknąć po jakim czasie. Obecnie choroba ta była na
Hudlarze bardzo rzadka, za jej objawy występowały z dramatyczną
gwałtownocią. I znikały równie szybko, jak się pojawiły. O ile pacjent miał
zapewnioną podstawową opiekę, choroba, jak twierdziła książka, nie była
niebezpieczna.
O'Mara zaczął przeliczać podane wskaźniki na własny system pomiaru czasu
i odległoci. Wyszło mu, na ile mógł być pewien swych obliczeń, że rednica
plamy może dochodzić do pół metra, za ich liczba zwiększyć się do
dwunastu. Potem zaczną znikać, co nastąpi po około szeciu godzinach licząc
od czasu, kiedy zauważył pierwszą plamę.
Nie było się o co martwić.
IV
Po zakończeniu kolejnego karmienia O'Mara dokładnie oczycił miejsca
pokryte niebieskimi plamami, ale mały Hudlarianin nadal trzepał mackami i
silnie dygotał. O'Marze przyszło do głowy, że malec wygląda jak klęczący
słoń z szecioma wciekle wijącymi się trąbami. Zajrzał jeszcze raz do książki,
która jednak w dalszym ciągu utrzymywała, że w normalnych warunkach
choroba ma przebieg łagodny i krótkotrwały, a jedynym rodkiem łagodzącym
przykre uczucie swędzenia może być tylko odpoczynek i utrzymywanie
zaatakowanego obszaru w czystoci.
Dzieci to paskudne utrapienie, pomylał z wciekłocią.
Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że to całe trzepanie mackami i dygotanie
nie jest dobre i powinno się temu zapobiec. Może malec drapał się tylko z
przyzwyczajenia i przestanie, gdy się odwróci jego uwagę? Jednak
gwałtownoć tego procesu poddawała w wątpliwoć to przypuszczenie. O'Mara
wybrał wszakże dwudziestopięciokilogramowy odważnik i za pomocą swego
podnonika podciągnął pod sufit. Zaczął rytmicznie unosić go i opuszczać na
miejsce około pół metra od twardej, przezroczystej błony osłaniającej oczy;
kiedy odkrył, że "poklepywanie" tego miejsca sprawia malcowi najwięcej
przyjemnoci. Dwadziecia pięć kilo zrzucone z wysokoci dwóch i pół metra
było dla Hudlarianina miłą, łagodną pieszczotą.
Pod wpływem poklepywania mały poruszał się mniej gwałtownie. Kiedy
jednak O'Mara unieruchomił ciężarek, Hudlarianin zaczął rzucać się jeszcze
silniej niż poprzednio wpadając nawet w pełnym biegu na ciany i resztki
umeblowania. W czasie jednej takiej szaleńczej szarży o mało nie dostał się
do drugiego pokoju; powstrzymało go jedynie to, że nie zmiecił się w
drzwiach. Do tej pory O'Mara nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo
mały FROB przybrał na wadze przez te pięć tygodni.
Wyczerpany, dał w końcu spokój pieszczotom. Zostawił Hudlarianina
szalejącego w sypialni i rzucił się na kanapę w drugim pokoju próbując zebrać
myli.
Według książki był najwyższy czas, aby sine plamy zaczęły blednąć. Ale tak
się nie stało; ich liczba osiągnęła maksimum, czyli dwanacie, a rednica
wynosiła, zamiast pół metra, prawie dwa razy tyle. Była tak duża, że podczas
następnego karmienia powierzchnia absorpcyjna skóry wyniesie połowę
normalnej, w wyniku czego mały dozna dalszego osłabienia spowodowanego
niedostatkiem pożywienia. Każdy za wiedział, że swędzących miejsc nie
należy drapać, jeli nie chce się poszerzyć obszaru dotkniętego schorzeniem i
zaostrzyć stanu chorobowego...
Ochrypły ryk syreny przerwał jego myli. Wedle dotychczasowego
dowiadczenia O'Mara zrozumiał, że jest to dźwięk wydawany przez silnie
przestraszonego malca, natomiast słabe natężenie oznacza, że mały FROB
opada z sił.
Hudlarianinowi potrzebna była natychmiastowa pomoc, ale O'Mara wątpił, czy
ktokolwiek byłby w stanie jej udzielić. Rozmowa z Caxtonem nie miała sensu;
kierownik sekcji mógłby tylko wezwać Pellinga, ten za wiedział na temat
młodych Hudlarian jeszcze mniej niż O'Mara, który tym zagadnieniem
zajmował się przez ostatnie pięć tygodni. Takie postępowanie byłoby tylko
stratą czasu, małemu za nie pomogłoby nic, a poza tym istniała poważna
możliwoć, że nie zważając na obecnoć badającego sprawę wypadku
Kontrolera Caxton postarałby się, by O'Marze przytrafiło się co
nieprzyjemnego za to, że dopucił do choroby malca. Nie można było mieć
wątpliwoci, że kierownik sekcji obarczy winą włanie jego.
Caxton nie lubił O'Mary. Nikt nie lubił O'Mary.
Gdyby O'Mara był lubiany przez współpracowników, nikt nie miałby zamiaru
obarczać go winą za chorobę małego; nie doszłoby też do natychmiastowego
i jednogłonego obwinienia go o spowodowanie mierci jego rodziców. A on
postanowił udawać człowieka z paskudnym charakterem i udało mu się to
cholernie dobrze.
Może faktycznie był kanalią i dlatego udawanie przychodziło mu z taką
łatwocią? Może nieustanna frustracja wynikająca z niemożnoci pełnego
użycia swego mózgu ukrytego w ohydnym, muskularnym ciele sprawiła, że
zgorzkniał; może rola, którą, jak mu się zdawało, tylko grał, wyrażała jego
prawdziwy charakter?
Gdyby tylko tak się nie czepiał Waringa. Tym najbardziej ich rozzłocił.
Jednak takie mylenie prowadziło donikąd. Rozwiązanie jego problemów
leżało, przynajmniej częciowo, w wykazaniu, że jest odpowiedzialny,
cierpliwy, uprzejmy i ma te wszystkie inne cechy, które szanują jego
współpracownicy. Aby to osiągnąć, musi najpierw udowodnić, że można mu
powierzyć opiekę nad dzieckiem.
Zastanowił się przez chwilę, czy Kontroler nie mógłby pomóc. Nie
bezporednio; psycholog raczej nie będzie wiedział o mało znanych chorobach
dzieci hudlariańskich, ale może sam Korpus... Jako galaktyczna policja,
gosposia do wszystkiego i ogólnie najwyższa władza, Korpus Kontroli mógłby
doć prędko znaleźć kogo, kto będzie znał wszystkie potrzebne odpowiedzi.
Jednak ten kto prawie na pewno będzie włanie na Hudlarze, a tamtejsze
władze znały już sytuację osieroconego malca i pomoc zapewne już od
tygodni była w drodze. Bez wątpienia przyjdzie prędzej niż mógłby
sprowadzić ją Kontroler. Może i przyjdzie na czas, by uratować małego. A
może też zjawić się za późno.
Problem w dalszym ciągu spoczywał na barkach O'Mary.
Nie groźniejsza niż odra u ludzi...
Jednak odra u ludzkiego dziecka może być bardzo groźna, jeli się trzyma
chorego w chłodzie, lub też w innych warunkach, które same w sobie nie są
szkodliwe, jednak grożą miercią organizmowi, którego odpornoć została
obniżona w wyniku choroby lub niedożywienia. Książka Pellinga zalecała
odpoczynek, czystoć i nic poza tym. A może jednak? Może w tym wszystkim
tkwiło jakie zasadnicze założenie? Dowcip polegał na tym, że pacjent
omawiany w książce znajdował się podczas choroby na swej rodzinnej
planecie. W normalnych warunkach owa choroba była zapewne łagodna i
krótkotrwała.
Ale sypialni O'Mary w żaden sposób nie można było uznać za normalne
warunki dla dotkniętego chorobą młodego Hudlarianina.
Wraz z tą mylą pojawiło się i rozwiązanie, o ile nie było w ogóle za późno, by
je zastosować. O'Mara zerwał się z kanapy i popieszył w stronę schowka na
skafandry. Wkładał włanie ciężki kombinezon roboczy, gdy zabrzęczał
komunikator.
- O'Mara - ryknął głos Caxtona, gdy włączyła się fonia - Kontroler chce z
panem mówić. Miał być dopiero jutro, ale...
- Dziękuję panu, panie Caxton - przerwał mu spokojny, stanowczy głos. -
Nazywam się Craythorne, panie O'Mara - rzekł Kontroler po chwili przerwy. -
Jak pan wie, miałem się z panem zobaczyć jutro, ale udała mi się wczeniej
pozałatwiać parę spraw, co dało mi czas na wstępną rozmowę...
Że też musiał akurat teraz przyleźć, zapieklił się w duchu O'Mara. Skończył
wkładać skafander nie mocując jednak ani hełmu, ani rękawic. Zaczął
wyłamywać płytkę, pod którą znajdował się regulator atmosfery.
- ... Prawdę mówiąc - kontynuował Kontroler spokojnym głosem - pańska
sprawa jest wyjątkiem, jeli wziąć pod uwagę, czym się tu zajmuję. Do mnie
należy załatwianie zakwaterowania i tak dalej, dla najróżniejszych istot, które
będą pracować w tym szpitalu, a także dołożenie wszelkich starań, by
uniknąć tarć między nimi, kiedy się tu znajdą. Trzeba się zająć
najdrobniejszymi szczegółami, ale w tej chwili mam trochę czasu. A pan mnie
zaciekawia, O'Mara. Chciałbym panu zadać kilka pytań.
Ale spryciarz! pomylał O'Mara połową mózgu, podczas gdy druga upewniła
się, że regulatory atmosferyczne są we właciwym położeniu. Pozostawił
swobodnie zwisającą płytę i zaczął unosić element podłogi, pod którym krył
się układ sztucznego ciążenia.
- Proszę mi wybaczyć - odparł trochę nieprzytomnie - że będę rozmawiał nie
przerywając pracy. Pan Caxton wyjani panu...
- Już mu powiedziałem o malcu - włączył się Caxton - i jeli pan myli, że go
pan nabierze udając zakrzątaną mamusię...!
- Rozumiem - powiedział Kontroler. - Chciałbym również owiadczyć, że
zmuszanie pana do przebywania w obecnoci nieletniego osobnika klasy
FROB, gdy nie było to konieczne, stanowi niezwykle okrutny i wyrafinowany
sposób znęcania się i za to, co pan przeszedł przez ostatnich pięć tygodni,
powinni panu zdjąć z dziesięć lat z wyroku jeli oczywicie udowodnią panu
winę. A na razie... wie pan, zawsze wolę widzieć, z kim rozmawiam. Czy
może pan włączyć wizję?
Układ sztucznego ciążenia tak nagle przełączył się z 1G na 2G, że
zaskoczyło to O'Marę całkowicie. Ramiona się pod nim ugięły i walnął piersią
o podłogę. Ryk przerażenia jego pacjenta, który doszedł z pokoju obok,
musiał zapewne zagłuszyć łoskot wywołany upadkiem, ponieważ ani Caxton,
ani Kontroler nie zapytali o nic. O'Mara zrobił pompkę, najtrudniejszą, jaką w
życiu wykonał, i z trudem uniósł się na kolana.
Ledwie udało mu się uspokoić oddech. - Bardzo mi przykro, ale moja kamera
wysiadła - powiedział.
Kontroler milczał wystarczająco długo, by dać mu do zrozumienia, że ani
trochę w to nie wierzy, ale na razie nie zwraca uwagi na kłamstwo.
- No to tymczasem przynajmniej pan mnie zobaczy - powiedział w końcu i
ekran komunikatora rozjarzył się.
Pojawiła się na nim twarz młodego jeszcze mężczyzny o krótko
przystrzyżonych włosach, którego oczy wyglądały na starsze o dwadziecia lat
od reszty twarzy. Na naramiennikach dopasowanej, ciemnozielonej kurtki
widniały dystynkcje majora, za na klapach znajdował się kaduceusz. O'Mara
pomylał, że w innych okolicznociach mógłby nawet polubić tego faceta.
- Muszę co zrobić w drugim pokoju - skłamał ponownie. - Za chwilę wracam.
Zaczął ustawiać degrawitator skafandra na minus 2 G, co powinno
zrównoważyć obecne ciążenie w kabinie oraz umożliwić mu zwiększenie go
później do 4 G bez większej dla siebie niewygody. Następnie ustawi
degrawitator na minus 3 G, przez co uzyska normalne pozorne ciążenie 1 G.
Tak w każdym razie powinno było się stać.
Zamiast tego albo degrawitator albo układ sztucznego ciążenia, albo też oba
układy razem zaczęły wytwarzać impulsy co pół G i pokój oszalał. Było to tak,
jakby znajdował się w szybkiej windzie, która ciągle zatrzymywała się i
ruszała. Częstotliwoć tych zrywów szybko się zwiększała, aż O'Marą rzucało
w górę i w dół tak gwałtownie, że zęby zaczęły mu dzwonić. Nim zdołał na to
zareagować, dołączyła się dodatkowa komplikacja. Niezależnie od różnicy
natężenia, system sztucznego, ciążenia zaczął działać nie tylko pod kątem
prostym do podłogi, ale oscylował od dziesięciu do trzydziestu stopni od
pionu. Żaden rzucony na pastwę sztormu statek morski tak się nie kołysał i
nie zapadał. O'Mara zachwiał się, gorączkowo usiłując chwycić się kanapy,
ale nie trafił i walnął ciężko o cianę. Nim zdołał wyłączyć degrawitator,
następny impuls rzucił nim o cianę naprzeciwko.
W pomieszczeniu ponownie zapanowało stałe ciążenie rzędu 2 G.
- Czy to jeszcze długo potrwa? - zapytał nagle Kontroler.
Podczas tych ostatnich burzliwych sekund O'Mara prawie zupełnie zapomniał
o majorze z Korpusu. Dokonał nadludzkiego wysiłku próbując nadać swemu
głosowi naturalne brzmienie i jednoczenie stłumione, tak jakby mówił z
sąsiedniego pokoju.
- Może potrwać - odrzekł. - Mógłby pan przyjć później?
- Zaczekam - powiedział Kontroler.
Przez następne kilka minut O'Mara usiłował nie myleć o potłuczeniach, jakich
doznał mimo ochrony, którą dawał mu ciężki kombinezon roboczy; próbował
skupić się na tym, jak wyjć z tych najnowszych tarapatów. Zaczął pojmować,
co się stało.
Kiedy dwa generatory grawitacyjne o tej samej mocy i częstotliwoci zaczęły
działać razem, wytworzyło się zakłócenie, które wpłynęło na stabilnoć obu
systemów. Układ w kwaterze O'Mary był tylko prowizoryczny, zasilany takim
samym generatorem, jak układ w skafandrze, aczkolwiek zazwyczaj stosuje
się różnicę częstotliwoci, by zapobiec podobnym zakłóceniom. Jednak przez
ostatnie pięć tygodni O'Mara majstrował przy układzie sztucznego ciążenia -
dodając mu mocy, kiedy mały miał się kąpać - i pewnie niechcący zmienił
częstotliwoć.
Nie wiedział, co zepsuł, a nawet gdyby wiedział, nie było czasu na naprawę.
O'Mara ostrożnie włączył degrawitator jeszcze raz i powoli zaczął zwiększać
moc. Pierwsze oznaki niestabilnoci pojawiły się przy trzech czwartych G.
Cztery G mniej trzy czwarte, to nieco powyżej 3 G. Wyglądało na to, mylał
ponuro, że nie będzie mu za słodko...
V
O'Mara zatrzasnął hełm, a następnie połączył przewodem mikrofon w
skafandrze z komunikatorem, żeby móc rozmawiać i żeby jednoczenie ani
Caxton, ani Kontroler nie domylili się, że włożył skafander. Jeli ma z
powodzeniem zakończyć zabieg, nie mogą podejrzewać, że w rodku dzieje
się co niezwykłego. Następnie przyszedł czas na ostateczne dostrojenie
regulatora atmosfery i układu sztucznego ciążenia.
W ciągu dwóch minut cinienie atmosferyczne wewnątrz pomieszczenia
zwiększyło się szeciokrotnie, a pozorna grawitacja doszła do 4 G. Warunki w
kabinie osiągnęły stan najbardziej zbliżony do "normalnych" dla Hudlarianina,
jaki O'Mara był w stanie uzyskać. Napinając trzaskające od wysiłku mięnie
barku - bowiem działający niepełną mocą degrawitator zabierał tylko trzy
czwarte G z czterech, z jakimi przyciągała podłoga - wyciągnął
niewiarygodnie niezgrabny i ciężki przedmiot, który kiedy był jego ręką, i
przewrócił się na plecy.
Czuł się tak, jakby jego malec siedział mu na piersi; przed oczami migotały
mu wielkie, czarne plamy. Między nimi dostrzegł kawałki sufitu i gdzie z boku
ekran komunikatora. Widniejąca na nim twarz zdradzała oznaki
zniecierpliwienia.
- Już jestem, majorze - wydyszał O'Mara. Usiłował opanować oddech, by nie
wyrzucać z siebie słów zbyt szybko: - Sądzę, że chce pan usłyszeć ode mnie,
jak to było?
- Nie - powiedział Kontroler. - Przesłuchałem już nagrania, które zrobił
Caxton. Ciekawi mnie natomiast pańska przeszłoć od chwili pańskiego
przybycia. Sprawdziłem i co mi tu nie pasuje...
W rozmowę wdarł się grzmiący ryk malca. Pomimo niższego tonu
spowodowanego zwiększonym cinieniem powietrza, O'Mara rozpoznał
sygnał: mały był głodny.
Potężnym wysiłkiem przetoczył się na bok, a następnie oparł się na łokciach.
Odczekał chwilę w tej pozycji zbierając siły, by stanąć na czworakach. Kiedy
mu się to udało, stwierdził, że ręce i nogi nabrzmiewają mu, jakby miały
pęknąć, od cinienia gromadzącej się w nich krwi. Ciężko dysząc położył się
na piersiach. Natychmiast krew przepłynęła mu do przednich częci ciała i
wzrok przesłoniły czerwone plamy.
Nie mógł się czołgać na czworakach ani pełznąć na brzuchu. Przy ponad
trzech G nie mógł też stanąć i ić. Co mu pozostawało?
Ponownie przekręcił się na bok, a potem na plecy, tym razem jednak wsparty
na łokciach. Podpórka na kark w skafandrze podtrzymywała mu głowę, ale
rękawy miały tylko cienkie podkładki i bolały go łokcie. Serce mu łomotało z
wysiłku, gdy starał się unieć w górę choć częć ciała, które było trzy razy
cięższe niż zwykle. Co gorsza, znowu zaczął tracić przytomnoć.
Z pewnocią musi być jaki sposób zrównoważenia lub przynajmniej rozłożenia
owego parcia na ciało, tak by mógł zachować przytomnoć i poruszać się.
O'Mara próbował przypomnieć sobie wygląd foteli przeciwciążeniowych,
których używano przed wprowadzeniem sztucznej grawitacji. Była to pozycja
częciowo pochylona, przypomniał sobie nagle, z kolanami podciągniętymi do
góry...
Na łokciach, poladkach i stopach pełzł jak limak centymetr po centymetrze w
stronę sypialni. Jego bogactwo mięni, które tak często wprawiało go w
zakłopotanie, tym razem bardzo się przydało; przeciętny człowiek w tych
warunkach rozpłaszczyłby się bezsilnie na podłodze. A i tak trwało to
kwadrans, nim dotarł do rozpylacza znajdującego się w sypialni. Prawie bez
przerw trwał ogłuszający ryk malca. Przy podwyższonym cinieniu powietrza
hałas był tak głony i tubalny, że O'Marze wydawało się, iż wibruje każda jego
kosteczka.
- Czy pan mnie słyszy? - ryknął Kontroler w krótkiej chwili spokoju. - Niech
pan uspokoi tego gówniarza!
- Jest głodny - odparł O'Mara. - Uspokoi się, gdy go nakarmię...
Rozpylacz był zamontowany na wózku; O'Mara wyposażył go w spust
pedałowy, by mieć obydwie ręce wolne do celowania. Teraz, gdy ruchy
pacjenta zostały ograniczone przez ciążenie 4 G, nie musiał używać rąk.
Naciskając wózek ramieniem ustawił go w potrzebnej pozycji i łokciem
nacisnął pedał. Wyrzucony pod wielkim cinieniem strumień odchylił się trochę
ku dołowi z powodu podwyższonego ciążenia, w końcu jednak udało się
malca pokryć pożywieniem. Jednak obmycie chorych partii skóry było daleko
trudniejsze. Strumień wody, którym bardzo niezręcznie było kierować z
poziomu podłogi, w ogóle nie trafiał tam, gdzie trzeba. O'Marze udało się
jedynie opłukać szeroką plamę o jaskrawoniebieskiej barwie, która powstała z
połączenia trzech osobnych plam, obecnie za zajmowała prawie jedną
czwartą powierzchni skóry.
Wreszcie O'Mara wyprostował nogi i powoli osunął się tyłem na podłogę.
Pomimo ciążenia trzykrotnie przewyższającego normalne, zmiana pozycji
przyniosła mu niemal ulgę; wszakże poprzednio musiał trwać nieruchomo
przez pół godziny.
Malec przestał płakać.
- Chciałem powiedzieć - rzekł Kontroler z naciskiem, gdy wyglądało na to, że
cisza potrwa kilka minut - że pańskie opinie z poprzednich miejsc pracy nie
pokrywają się z tym, o czym dowiedziałem się tutaj. Poprzednio był pan, tak
jak i teraz osobnikiem niespokojnym, wiecznie niezadowolonym, jednak
zawsze cieszył się pan uznaniem u kolegów i tylko trochę mniejszym - u
zwierzchników; to ostatnie za dlatego, że pańscy zwierzchnicy bywali w
błędzie, pan za - nigdy...
- Miałem co najmniej tyle oleju w głowie, co oni wszyscy - powiedział O'Mara
znużonym głosem - i często dawałem tego dowody. Ale brakowało mi
inteligentnego w y g l ą d u; miałem wypisane na czole "cham" !
To ciekawe, pomylał, ale guzik mnie to wszystko teraz obchodzi.
Nie mógł oderwać oczu od jaskrawoniebieskiej plamy na boku Hudlarianina.
Błękit pogłębił się jeszcze, za porodku plamy powstał jaki obrzęk. Wyglądało
to tak, jakby ultratwardy naskórek zmiękł i ogromne cinienie wewnętrzne
Hudlarianina spowodowało opuchliznę. O'Mara miał nadzieję, że zwiększenie
cinienia i ciążenia do poziomu normalnego dla Hudlarian powinno
zahamować ten proces o ile nie był to objaw czego zupełnie innego.
Mylał już wczeniej o tym, by pociągnąć swój pomysł dalej, nasycić drobinami
substancji odżywczej powietrze wokół pacjenta. Na Hudlarze pożywienie
mieszkańców składało się z mikroorganizmów unoszących się w gęstej
atmosferze; jednak książka wyraźnie zalecała, by cząstki żywnoci usuwać z
chorych partii naskórka, tak więc podwyższone ciążenie i ciążenie powietrza
powinny wystarczyć...
- ... Tym niemniej - mówił Kontroler - gdyby podobny wypadek przydarzył się
panu w którym z poprzednich miejsc pracy, uwierzono by panu. Gdyby nawet
była to pańska wina, wszyscy broniliby pana przed kim z zewnątrz, jak ja. Co
więc spowodowało tę przemianę z dobrego, lubianego kolegi, w k o g o t a k i
e g o?
- Nudziłem się - odrzekł krótko O'Mara.
Malec nie wydał jeszcze żadnego dźwięku, ale charakterystyczne ruchy
macek sygnalizowały, że wybuch nastąpi za chwilę. I nastąpił. Przez
następne dziesięć minut rozmowa była, oczywicie, niemożliwa.
O'Mara z wysiłkiem przekręcił się na bok i uniósł na krwawiących już,
porozbijanych łokciach. Wiedział, w czym rzecz; malec domagał się kolejnej
porcji pieszczot, które zwykle dostawał po jedzeniu. O'Mara podczołgał się
powoli do dwóch lin umocowanych do przeciwwag wchodzących w skład jego
wynalazku do poklepywania. Zamierzał naprawić swoje przeoczenie. Ale...
końce lin zwisały metr nad podłogą.
Oparty na jednym łokciu, usiłując unieć w górę potężny ciężar drugiej ręki
O'Mara pomylał, że równie dobrze koniec liny mógłby być odległy o cztery
kilometry. Twarz i całe ciało pokrywał mu pot, gdy powoli, chwiejąc się do
tego stopnia, że za pierwszym razem chybił, dosięgnął ręką w rękawicy liny i
uchwycił jej koniec. Trzymając mocno linę opadł powoli pociągając ją za sobą.
Przyrząd działał na zasadzie przeciwwag, toteż linki kierujące jego ruchami
można było pociągać bez specjalnego wysiłku. Solidny ciężarek opadł
niezgrabnie na grzbiet malca, co równało się uspokajającemu klepnięciu.
O'Mara odpoczął przez chwilę, a następnie z ogromnym trudem powtórzył
klepnięcie za pomocą drugiej linki; gdy za nią pociągał, unosił jednoczenie
pierwszy ciężarek gotowy do ponownego użycia.
Mniej więcej po ósmym klepnięciu stwierdził, że nie widzi już końca liny, po
którą sięga, choć i tak udawało mu się jeszcze odnaleźć go dotykiem. Zbyt
długo trzymał głowę powyżej poziomu reszty ciała i przez cały czas
balansował na granicy utraty przytomnoci. Zmniejszenie dopływu krwi do
mózgu miało również inne skutki...
- No już dobrze, dobrze - O'Mara usłyszał swej własny głos, wyraźnie rzewny
- już wszystko dobrze, tatu jest przy tobie, tylko cicho...
Najzabawniejszy w tym wszystkim był fakt, że istotnie odczuwał
odpowiedzialnoć i jaką gniewną troskę o malca. Nie po to go raz uratował,
żeby teraz mu się co przytrafiło! Zapewne trzy G, które przyciskały go teraz
do ziemi powodując, że każdy oddech równał się wysiłkowi całego dnia pracy,
a najmniejszy ruch stawał się wyczynem, do którego potrzebował wszystkich
swoich sił, przypomniał mu inny nacisk - powolnego, nieubłaganego parcia ku
sobie dwóch olbrzymich martwych i bezlitosnych mas metalu.
Wypadek.
Jako montażysta przydzielony do tej akurat zmiany O'Mara włączył włanie
wiatła ostrzegawcze, kiedy ujrzał dwoje dorosłych Hudlarian w pogoni za ich
małym, dokładnie w tym miejscu, gdzie miały się zewrzeć dwie płaszczyzny.
Wołał do nich przez autotranslator, namawiając ich, aby oddalili się w
bezpieczne miejsce, podczas gdy on sam wyciągnie malca stamtąd. Był
znacznie mniejszy od rodziców i zwierające się płaszczyzny zagroziłyby mu
nieco później, co pozwoliłoby O'Marze w porę wyprowadzić go z
niebezpiecznej strefy. Ale albo autotranslatory Hudlarian były wyłączone, albo
woleli nie powierzać losu dziecka miniaturowej przy nich istocie ludzkiej, doć
że trwali na miejscu, między zbliżającymi się segmentami, aż było za późno.
O'Mara patrzył bezsilnie, jak łączące się segmenty miażdżą ciała Hudlarian.
Do spóźnionego już działania poderwał O'Marę widok plączącego się wród
ciał rodziców malca, wciąż jeszcze całego i zdrowego ze względu na
niewielkie wymiary. Udało mu się go stamtąd wyciągnąć, nim oba elementy
zbliżyły się zbyt niebezpiecznie, choć sam ledwie uszedł z życiem. Przez kilka
nerwowych sekund zdawało mu się, że jego noga również pozostanie na
miejscu wypadku.
W każdym razie to nie jest miejsce dla dzieci, pomylał patrząc na dygocące,
zwijające się ciało pokryte plamami jaskrawego, ostrego błękitu. Nikomu nie
powinno się pozwalać na przywożenie tu dzieci, nawet takim twardzielom, jak
Hudlarianie.
Ale major Craythorne znowu co mówił.
- ... Sądząc po tym, co słyszę przez komunikator powiedział cierpko Kontroler
- zajmuje się pan nienajgorzej swoim podopiecznym. Utrzymanie małego w
zdrowiu i dobrym samopoczuciu na pewno będzie panu policzone.
W zdrowiu i dobrym samopoczuciu, pomylał O'Mara raz jeszcze sięgając po
linę. W z d r o w i u!
- ... Są jeszcze inne względy - kontynuował spokojny głos. - Czy zaniedbał
pan włączenia wiateł ostrzegawczych i dokonał tego dopiero po wypadku, co
się panu zarzuca? Pomijając pańskie poprzednie opinie, tutaj zyskał pan
sobie opinię zgryźliwego kłótnika znęcającego się nad słabszymi. No, a
pańskie zachowanie wobec młodego Waringa... ! Kontroler przerwał, a na
jego twarzy pojawił się lekki wyraz dezaprobaty.
- Kilka minut temu - kontynuował - powiedział pan, że wszystko dlatego, że
się pan nudził. Proszę to wyjanić.
- Chwileczkę, majorze - przerwał Caxton. Jego twarz pojawiła się na ekranie
obok Craythorne'a. - On z jakiego powodu stara się zyskać na czasie, jestem
tego pewien. Te wszystkie przerwy, ten jego zadyszany głos, to niby
uciszanie malca - to wszystko jego gierki, żeby pokazać, co to z niego za
znakomity pielęgniarz. Chyba pójdę i wyciągnę go stamtąd, żeby stanął przed
panem twarzą w twarz...
- To niepotrzebne - powiedział szybko O'Mara. Odpowiem na wszystkie
pytania, w tej chwili.
Miał przed oczyma straszny widok reakcji Caxtona, gdyby ten zobaczył malca
w obecnym stanie; obraz ten jego samego przyprawiał o mdłoci, a przecież
już przywykł. Caxton nie zastanowi się ani przez moment, ani też nie będzie
czekał na wyjanienia; nie pomyli też, czy to było w porządku zostawić młode
stworzenie innej rasy pod opieką człowieka, który nie ma najmniejszego
pojęcia o jego fizjologii ani o chorobach. Caxton po prostu zareaguje.
Gwałtownie.
Co się za tyczy Kontrolera...
O'Mara był zdania, że jako udałoby mu się wykręcić ze sprawy wypadku, ale
jeli mały umrze, nie ma żadnej szansy. Hudlarianin zapadł na łagodną,
aczkolwiek rzadko spotykaną chorobę, która powinna już przed kilku dniami
ustąpić, a zamiast tego czyniła dalsze postępy; malcowi groziła więc mierć, o
ile ostatni desperacki wysiłek O'Mary zmierzający do odtworzenia warunków z
jego rodzinnej planety nie da rezultatów. Teraz trzeba mu było czasu. Według
książki - od czterech do szeciu godzin.
Nagle uwiadomił sobie daremnoć wszystkiego. Stan malca nie poprawiał się -
FROB nadal skręcał się i drżał, i w ogóle wyglądał jak najbardziej chore i
pożałowania godne stworzenie, jakie kiedykolwiek ujrzało wiatło dzienne.
O'Mara zaklął bezsilnie. To, co robił teraz, trzeba było uczynić wiele dni
wczeniej; mały był już na najlepszej drodze na tamten wiat, za kontynuacja
zabiegów ze sztucznym ciążeniem jego samego zapewne umierci lub zrobi
kaleką na całe życie. I dobrze mu tak!
VI
Macki malca skuliły się w sposób wskazujący, że zaraz zacznie się płacz.
O'Mara z ponurą determinacją zaczął unosić się na łokciach przygotowując
do kolejnego seansu pieszczot. Choć tyle mógł zrobić. I choć sam był
przekonany, że wszystko to jest niepotrzebne, jednak maluchowi trzeba było
dać szansę. O'Mara potrzebował czasu, aby bez przeszkód zakończyć
"kurację" skóry, a tym samym zapewnić sobie możliwoć udzielenia pełnych i
wyczerpujących odpowiedzi na pytania Kontrolera. Jeli FROB znowu zacznie
płakać, wszystko szlag trafi.
- ... za pańską uprzejmą pomoc - mówił oschle major.
- Po pierwsze, potrzebne mi jest wyjanienie tej nagłej zmiany w pańskiej
osobowoci.
- Nudziłem się - powiedział O'Mara. - Czułem się nie wykorzystany. Może
zresztą zachciało mi się podokuczać innym. Jednak głównym powodem, dla
którego grałem rolę skurczybyka, było to, że postawiłem sobie zadanie, do
którego przyjemniaczek się nie nadawał. Wiele czytałem i uważam się za
nienajgorszego psychologa amatora...
Nagle nastąpiła katastrofa. Gdy O'Mara sięgał po linę uwiązaną do
przeciwwagi, poliznął się na łokciu i runął na podłogę z wysokoci prawie
metra. Przy ciążeniu trzech G równało się to upadkowi z ponad dwóch
metrów. Na szczęcie O'Mara miał wciąż na sobie ciężki kombinezon roboczy
z wyciełanym wewnątrz hełmem, nie stracił więc przytomnoci. Wydał jednak
okrzyk przerażenia i padając instynktownie uchwycił się liny.
To był jego błąd.
Jeden ciężarek opadł, drugi poleciał zbyt wysoko do góry. Z hukiem uderzył w
sufit i obluźnił wspornik podtrzymujący lekki metalowy dźwigar, na którym
zawieszone były ciężarki. Cała konstrukcja zaczęła się zelizgiwać, zapadać i
w końcu gwałtownie pociągnięta siłą 4 G sunęła na znajdującego się pod nią
malca. Oszołomiony O'Mara nie potrafił odgadnąć, czy siła, która zadziałała
na Hudlarianina, równała się nieco tylko silniejszemu klepnięciu, czy była
odpowiednikiem klapsa w tyłek, czy też czym znacznie poważniejszym. Po
tym wszystkim malec był bardzo spokojny, co go zaniepokoiło.
- ... Po raz trzeci pytam - krzyknął Kontroler - co się tam dzieje, do cholery?!
O'Mara mruknął co, czego nawet sam nie zrozumiał. Wtedy włączył się
Caxton.
- Tam jest co nie tak i założę się, że to chodzi o tego małego! Idę sam
zobaczyć...
- Niech pan zaczeka! - krzyknął desperacko O'Mara. - Proszę mi dać szeć
godzin...
- Zobaczymy się - odrzekł Caxton - za dziesięć minut. - Caxton! - krzyknął
O'Mara. - Jeli otworzy pan luzę ze swojej strony, zabije mnie pan! Zablokuję
właz wewnętrzny i jeli pan otworzy zewnętrzny, uleci całe powietrze. Wtedy
major straci swego więźnia.
Nastała cisza; po czym odezwał się Kontroler:
- Po co panu - zapytał - te szeć godzin?
O'Mara spróbował potrząsnąć głową, by rozjanić myli, ale ponieważ głowa
ważyła teraz trzy razy tyle, co zwykle, tylko nadwerężył sobie kark. Po co mu
było szeć godzin? Rozglądając się dookoła zaczął się poważnie nad tym
zastanawiać. Podczas upadku aparatury do pieszczot zniszczeniu uległ
zarówno rozpylacz do pożywienia, jak i połączony z nim zbiornik z wodą. Nie
mógł malca ani karmić, ani myć, ani nawet dobrze go zobaczyć poprzez
zwaloną konstrukcję. Przez te szeć godzin mógł więc tylko go pilnować i
czekać na cud.
- Idę tam - powtórzył uparcie Caxton.
- Nigdzie pan nie pójdzie - odrzekł major, nadal uprzejmie, ale tonem nie
znoszącym sprzeciwu. - Chcę się dowiedzieć wszystkiego. Pan zaczeka na
zewnątrz, dopóki nie porozmawiam z O'Marą w cztery oczy... A teraz,
O'Mara, co się dzieje?
Ponownie rozpłaszczony na plecach O'Mara usiłował na tyle opanować
oddech, by móc prowadzić dłuższą rozmowę. Postanowił, że najlepiej będzie
powiedzieć mu całą prawdę, a potem błagać, by dopomógł w uratowaniu
malca w miarę swoich możliwoci, czyli dając mu te szeć godzin spokoju.
Jednak w czasie całego przemówienia O'Mara czuł się fatalnie, a wzrok
odmawiał mu posłuszeństwa do tego stopnia, że nie potrafił stwierdzić, czy
ma oczy otwarte czy zamknięte. Widział, że kto podaje majorowi jaki
papierek; Kontroler nie przeczytał go jednak, dopóki O'Mara nie skończył
mówić.
- Dostał pan w koć - powiedział w końcu Craythorne. Na chwilę na jego
twarzy pojawiło się współczucie; potem głos jego stał się ponownie surowy. - I
normalnie musiałbym postąpić według pańskiej propozycji i dać panu te szeć
godzin. W końcu pan ma książkę i wie pan więcej niż my. Jednak w ciągu
ostatnich minut sytuacja się zmieniła. Otrzymałem wiadomoć, że przyjechało
dwóch Hudlarian, z których jeden jest lekarzem. Niech pan ustąpi, O'Mara.
Chciał pan dobrze, ale teraz niech kto wykwalifikowany uratuje tyle, ile się da.
Dla dobra dziecka - dodał.
Trzy godziny później Caxton, Waring i O'Mara siedzieli przed biurkiem
Kontrolera patrząc mu w twarz. Craythorne dopiero co wszedł.
- Będę bardzo zajęty przez kilka najbliższych tygodni - odezwał się
energicznie - więc sprawę tę załatwimy szybko. Po pierwsze, wypadek. Panie
O'Mara, wszystko w tej sprawie zależy od tego, czy Waring potwierdzi pańską
wersję. Jak mi się wydaje, co pan tu sobie sprytnie zaplanował. Słyszałem już
zeznanie Waringa, ale dla zaspokojenia mojej ciekawoci, niech mi pan powie,
co pana zdaniem on powiedział?
- Podtrzymał moją wersję - odrzekł O'Mara znużonym głosem. Nie miał
wyboru.
Popatrzył w dół, na swoje dłonie, wciąż myląc o beznadziejnie chorym
dziecku, które pozostawił w swojej kwaterze. Cały czas wmawiał sobie, że nie
jest odpowiedzialny za to, co się stało, ale gdzie w głębi duszy czuł, że gdyby
zdobył się na większą elastycznoć umysłu i wczeniej zaczął leczenie
cinieniem powietrza, mały byłby już zdrowy. Wynik ledztwa w sprawie
wypadku, jaki by nie był, niemiałby już większego znaczenia, podobnie jak
sprawa Waringa.
- Dlaczego pan uważa, że nie miał wyboru? - nacierał ostro Kontroler.
Caxton otworzył szeroko usta wyglądając na zmieszanego. Waring unikał
wzroku O'Mary i zaczynał się rumienić.
- Kiedy tu przybyłem - powiedział O'Mara matowym głosem - szukałem dla
siebie jakiego dodatkowego zajęcia, żeby zabić wolny czas. Tym zajęciem
stało się zaszczuwanie Waringa. To on jest powodem tego, że stałem się
odrażającym typem, ponieważ tylko w ten sposób mogłem nad nim pracować.
Żeby to zrozumieć, trzeba trochę się cofnąć w czasie.
Z powodu tamtego wypadku z siłownią wszyscy ludzie z tego odcinka czuli
się jego dłużnikami; zresztą szczegóły pan zna. Sam Waring był wrakiem
człowieka. Fizycznie znajdował się poniżej stanu normalnego: trzeba było mu
zastrzykami poprawiać morfologię, a sił miał tylko tyle, by obsługiwać pulpit
sterownicy, toteż bardzo rozczulał się nad samym sobą. Psychicznie był
ruiną. Pomimo zapewnień Pellinga, że zastrzyki będą potrzebne jeszcze tylko
przez kilka miesięcy, był przekonany, że zapadł na złoliwą anemię. Uważał
również, że stał się bezpłodny, znowu wbrew wszystkiemu, co mówił mu
doktor. To przewiadczenie sprawiło, że zaczął mówić i zachowywać się w
sposób przyprawiający o dreszcze każdego normalnego człowieka - bowiem
podłoże takich majaczeń jest zawsze patologiczne, a przecież nie było z nim
aż tak źle. Kiedy zobaczyłem, jak się sprawy mają, zacząłem przy każdej
sposobnoci namiewać się z niego. Zaszczuwałem go bezlitonie. Tak więc,
według mnie, Waring nie miał innego wyboru, jak potwierdzić moją wersję.
Wymagała tego zwykła ludzka wdzięcznoć.
- Zaczynam rozumieć - powiedział major. - Niech pan mówi dalej.
- Wszyscy dookoła byli jego dozgonnymi dłużnikami - kontynuował O'Mara. -
Ale zamiast nałożyć mu hamulce, nagadali mu, przydusili go współczuciem.
Pozwolili mu zwyciężać we wszystkich bójkach, grze w karty czy w czym tam
jeszcze, i w ogóle traktowali go jak małego bożka z cynfolii. Ja nic takiego nie
robiłem. Kiedy zaseplenił, zająknął się lub zrobił co niezdarnie, wtedy
niezależnie od tego, czy spowodowane to było wmówioną w siebie
niesprawnocią, czy faktyczną fizyczną wadą, na którą nie mógł nic zaradzić,
ja spadałem na niego całym rozpędem. Może czasem byłem zbyt ostry, ale
trzeba pamiętać, że byłem jedynym usiłującym naprawić zło wyrządzone
przez pięćdziesięciu innych. Oczywicie Waring nienawidził mnie z całego
serca, ale zawsze miał pewnoć, jak się mają sprawy między nim a mną.
Nigdy mu nie ustępowałem. W tych nielicznych przypadkach kiedy udawało
mu się mnie przewyższyć, wiedział, że nastąpiło to wbrew moim wysiłkom;
nie tak jak z jego przyjaciółmi, którzy pozwalali mu wygrywać i w ten sposób
odzierali te zwycięstwa z wszelkiej wartoci. Tego włanie mu było trzeba na
jego dolegliwoci; kogo, kto traktowałby go jak równego, i nie ustępował ani na
jotę. Kiedy więc zdarzyło się to nieszczęcie - zakończył O'Mara - byłem
prawie pewien, że Waring dostrzeże to, co dla niego robiłem - dostrzeże
wiadomie oraz podwiadomie - i zwykła wdzięcznoć połączona z tym, że w
zasadzie jest on porządnym facetem, nie pozwoli mu na zatajenie faktów,
które mogłyby mnie oczycić. Czy miałem słusznoć?
- Miał pan - powiedział major. Zatrzymał się na chwilę, by uciszyć Caxtona,
który protestując zerwał się na równe nogi, i potem mówił dalej:
- Teraz za dochodzimy do młodego Hudlarianina. Najwyraźniej złapał on
jedną z tych łagodnych, lecz rzadkich chorób, które z powodzeniem można
leczyć tylko na rodzinnej planecie. - Umiechnął się nagle. - Przynajmniej tak
mylano jeszcze kilka godzin temu. W tej chwili nasi hudlariańscy przyjaciele
stwierdzają, że zaczął już pan właciwe leczenie, a im pozostaje tylko
poczekać parę dni i malec będzie zdrów jak ryba. Ale na pana są wciekli,
O'Mara, że skonstruował pan specjalne urządzenie do poklepywania i
uciszania malca, i robił pan to znacznie częciej niż potrzeba. Dziecko zostało
bezwstydnie przekarmione i rozpieszczone do tego stopnia, że jak sami
mówią, w chwili obecnej znacznie bardziej woli przebywać w towarzystwie
ludzi niż przedstawicieli własnej rasy...
Nagle Caxton rąbnął pięcią w biurko. - Chyba nie ma pan zamiaru pucić mu
tego płazem - krzyknął, purpurowy na twarzy. - Waring czasem nie wie, co
mówi...
- Panie Caxton - powiedział ostro Kontroler. Wszystkie dowody wskazują, że
postępowanie pana O'Mary, zarówno w sprawie wypadku jak i podczas
późniejszej opieki nad małym, było nienaganne. Mam jeszcze jedną sprawę
tylko do niego, zechcą więc obaj panowie wyjć... .
Caxton wypadł przez drzwi jak burza; za nim, nieco spokojniej, wyszedł
Waring. W drzwiach obrócił się, posłał O'Marze cztery słowa, z których tylko
jedno było cenzuralne, umiechnął się nagle i wyszedł. Major westchnął.
- O'Mara - powiedział surowo - znowu jest pan bez pracy. A ja, choć z zasady
nie daję rad, o które mnie nie proszono, chciałbym panu przypomnieć o paru
sprawach. Za kilka tygodni zacznie napływać personel medyczny i techniczny
Szpitala, składający się z przedstawicieli praktycznie wszystkich znanych ras
Galaktyki. Do mnie należeć będzie rozmieszczenie ich i zapobieganie
tarciom, tak aby w końcu utworzyli współpracujący ze sobą zespół. Nie
powstały jeszcze żadne podręczniki opisujące takie zagadnienia, ale
wysyłając mnie tutaj moi zwierzchnicy uprzedzali, że zadanie będzie
wymagało dobrego psychologa - praktyka, który ma doć zdrowego rozsądku i
nie przestraszy się zaplanowanego ryzyka. Wydaje mi się, że z pewnocią
dwóch takich psychologów wypełni to zadanie jeszcze lepiej...
O'Mara słuchał oczywicie Kontrolera, ale mylami był przy umiechu, którym
obdarzył go Waring. Teraz wiedział już, że zarówno mały FROB, jak i Waring
zostali uratowani. W obecnym radosnym stanie ducha nie potrafiłby nikomu
odmówić. Najwyraźniej jednak major opacznie zrozumiał jego roztargnienie.
- ... Cholera jasna, przecież proponuję panu pracę! Pan się do tego doskonale
nadaje, czy pan tego nie rozumie? To jest szpital, człowieku, a pan włanie
wyleczył naszego pierwszego pacjenta!
2... Szpital
Światła Szpitala Głównego w Sektorze Dwunastym połyskiwały na tle mglistej
powiaty gwiazd niczym olbrzymia, nieco zniekształcona choinka. Iluminatory
dawały różnokolorowe wiatła: żółte, czerwonopomarańczowe, łagodnie
zielone, wreszcie jaskrawoniebieskie. Niektóre miejsca były zupełnie ciemne:
tam płyty metalu osłaniały te oddziały, w których owietlenie było tak jaskrawe,
że trzeba było przed nimi chronić oczy pilotów przelatujących statków; albo
też panowały takie ciemnoci i chłód, że nawet wiatła odległych gwiazd nie
dopuszczano do istot przebywających w tych pomieszczeniach.
Dla istot rasy Telfi znajdujących się na statku, który wychynął z
nadprzestrzeni jakie dwadziecia mil od tej potężnej konstrukcji, owa
olepiająca feeria promieniowania optycznego była zbyt nikła, by potrafiły ją
dostrzec bez pomocy instrumentów. Telfi byli pożeraczami energii. Kadłub ich
statku jarzył się pełgającą niebieską powiatą radioaktywnoci, za jego wnętrze
wypełniało pole twardego promieniowania; były to normalne warunki na
statkach tej rasy. Jedynie w częci rufowej sytuacja nie była normalna. Rdzeń
reaktora siłowni leżał w kawałkach, nie osłonięty, porozrzucany po całej
maszynowni napędu planetarnego; z tego powodu natężenie promieniowania
było tam zbyt wysokie nawet dla Telfi.
Zespół intelektu zbiorowego, który był kapitanem statku Telfi - a jednoczenie
jego załogą - włączył komunikator bliskiej łącznoci i przemówił staccato owym
językiem bzyków i kląskań, którego Telfi używają do rozmów z tymi ciemnymi
istotami, które nie są w stanie zespolić się we wspólnocie Telfi.
- Mówi stuczłonowa wspólnota Telfi - powiedział powoli i wyraźnie. - Potrzeba
nam pomocy; na pokładzie są zabici i ranni. Należymy do klasy VTXM,
powtarzam, VTXM...
- Proszę o bliższe dane. Czy stan rannych jest groźny? - Głonik komunikatora
przemówił w chwili, gdy kapitan miał ponowić wezwanie. Telfi podał szybko
dane i czekał. Wokół niego, wewnątrz niego znajdowała się setka
wyspecjalizowanych członów, które tworzyły jego zbiorowy umysł i ciało.
Niektóre z członów były teraz lepe i głuche, może nawet martwe, nie
odbierające żadnych doznań zmysłowych; ale były też i inne, które
emanowały tak silnym, rozdzierającym cierpieniem, że zbiorowy umysł Telfi
zwijał się z bólu, targany współczuciem. Czy ten głos nigdy nie odpowie,
zastanawiał się; a jeli odpowie, to czy będzie w stanie im pomóc?
- Nie możecie się zbliżyć do Szpitala bliżej niż na pięć mil - powiedział nagle
głos. - W przeciwnym razie wystąpi zagrożenie dla nieosłoniętych statków w
sąsiedztwie, a także dla tych istot wewnątrz Szpitala, które mają niską
tolerancję radioaktywnoci.
- Rozumiemy - powiedział Telfi.
- Bardzo dobrze - odrzekł głos. - Musicie sobie również zdawać sprawę, że
wasza rasa jest dla nas zbyt radioaktywna i nie możemy zająć się wami
bezporednio. W waszym kierunku wysłano już zdalnie sterowane urządzenie,
za co do ewakuacji, to znacznie ułatwiłoby ją przeniesienie rannych jak
najbliżej największego luku statku. Jeli nie da się tego zrobić, nie martwcie
się; mamy urządzenia, które są w stanie przedostać się na pokład waszego
statku i zabrać stamtąd rannych.
Na zakończenie głos owiadczył, że choć Szpital jest przekonany, że uda mu
się udzielić pomocy pacjentom, jakiekolwiek dokładniejsze prognozy w chwili
obecnej są niemożliwe.
Zespół Telfi pomylał, że wkrótce minie ból przeszywający jego umysł i
rozrzucone po całym statku ciało - ale jednoczenie zniknie prawie jedna
czwarta tego ciała...
Przepełniony tym uczuciem zadowolenia, które możliwe jest tylko po
przespanej nocy i dobrym niadaniu, przed sobą za mając perspektywę
ciekawej pracy, Conway ruszył żwawo w kierunku swego oddziału. Oczywicie,
nie był to faktycznie j e g o oddział; gdyby zaszło co poważnego, jego
zadaniem było tylko wrzeszczeć o pomoc. Zważywszy jednak, że przebywał
tu dopiero od dwóch miesięcy, nie krzywił się zbytnio na to wiedząc, że
upłynie jeszcze wiele czasu, nim powierzą mu przypadki wymagające czego
więcej poza mechanicznymi metodami leczenia. Pełną wiedzę o fizjologii
każdej obcej rasy można było uzyskać w ciągu kilku minut zapisując ją sobie
w głowie za pomocą hipnotamy; jednak zdolnoć wykorzystania tej wiedzy,
szczególnie w chirurgii, przychodziła z czasem. Z poczuciem wiadomej dumy
Conway patrzył w przyszłoć, którą spędzi nabywając owe zdolnoci.
Na przecięciu korytarzy natknął się na znanego mu przedstawiciela klasy
FGLI, stażystę z planety Tralthan, który niósł swe słoniowate ciało na szeciu
gąbczastych nogach wyglądających jeszcze bardziej gumowato niż zwykle.
Siedzący mu na grzbiecie mały symbiont klasy OTSB był tak zmęczony, że
prawie nieprzytomny.
- Dzień dobry - powiedział Conway rzeko.
- A bodajby cię... - padła odpowiedź z autotranslatora, przez co pozbawiona
emocji.
Conway umiechnął się. Wczoraj wieczorem w izbie przyjęć panowało
znaczne ożywienie; jego nie wołano, ale wyglądało na to, że Tralthańczyka
ominęła zarówno pora wypoczynku jak i snu.
Kilka kroków za nim szedł inny, w towarzystwie przedstawiciela klasy DBDG,
czyli tej samej, co Conway. Nie całkiem jednak podobny do człowieka; DBDG
było to ogólne oznaczenie obejmujące ważniejsze cechy fizyczne, jak liczbę
rąk, głów, nóg i tak dalej, a także ich rozmieszczenie. Tego, że istota ta miała
dłonie o siedmiu palcach, zaledwie półtora metra wzrostu, a w sumie
wyglądała jak ogromnie kosmaty pluszowy mi (Conway zapomniał, z jakiego
układu pochodzi ta rasa, ale pamiętał, że przybyła z planety, na której
nastąpiło gwałtowne zlodowacenie, co spowodowało u tamtejszej najbardziej
zaawansowanej umysłowo formy życia rozwój inteligencji oraz wystąpienie
gęstego, czerwonego futra) klasyfikacja nie uwzględniała, chyba że kto
chciałby rozbić ją na podgrupy. DBDG miał ręce założone na plecach i
uparcie wpatrywał się w podłogę. Jego olbrzymi towarzysz okazywał podobne
skupienie, wybrał jednak sufit ze względu na odmienne położenie organów
wzroku. Obaj mieli na ramionach opaski zdradzające ich specjalizację; byli to
ni mniej ni więcej, tylko arystokraci profesji, czyli Diagnostycy. Mijając ich
Conway nie miał nawet głono zaszurać nogami, a co dopiero przywitać się.
Zapewne, mylał, obaj Diagnostycy zajęci byli jakim problemem medycznym
albo, co równie prawdopodobne, dopiero co się posprzeczali i naumylnie nie
zwracali na siebie uwagi. Diagnostycy byli dziwnymi osobnikami. Nie to, żeby
od razu odznaczali się pomieszaniem zmysłów, ale ich praca wymagała od
nich pewnej dozy szaleństwa.
Na każdym przecięciu korytarzy głoniki wyrzucały z siebie niezrozumiały
bełkot, który Conway ledwie słyszał po drodze; gdy jednak rozległy się słowa
w jego ojczystym języku i padło jego własne nazwisko, stanął jak wryty.
- ... Natychmiast do luku przyjęć nr 12 - powtarzał monotonnie głos. - Klasa
VTXM-23. Dr Conway zgłosi się natychmiast do luku przyjęć nr 12. Klasa
VTXM-23...
Z początku przemknęło mu przez głowę, że to nie o niego chodzi. Brzmiało to
tak, jakby miał się zająć jakim przypadkiem i to poważnym, bowiem "23" po
symbolu klasy oznaczało liczbę pacjentów. Za symbol klasy, VTXM, był mu
całkowicie obcy. Conway wiedział, oczywicie, co oznaczają poszczególne
litery, ale nigdy mu nie przyszło do głowy, że mogą występować w takim
zestawieniu. Jedyne, co można było wywnioskować, to to, że chodziło o jaką
rasę telepatyczną (informowała o tym litera V na początku oznaczenia, gdzie
podawano najważniejszą cechę tych istot, przy której wszystkie cechy
fizyczne były drugorzędne), egzystującą dzięki bezporedniemu przetwarzaniu
energii promienistej, a występującą zazwyczaj w cile współpracującej ze sobą
grupie lub nawet we wspólnocie. Kiedy jeszcze zastanawiał się, czy poradzi
sobie z takim przypadkiem, nogi same doprowadziły go do luku dwunastego.
Jego pacjenci czekali już przy luku, zamknięci w małej kasetce obudowanej
ołowianymi cegłami; wszystko leżało już na wózku do noszy. Dyżurny lekarz
poinformował Conway'a w kilku słowach, że rasa ta nazywa się Telfi, że
wstępne badania wykazały koniecznoć skorzystania z Bloku Radiacyjnego,
który włanie przygotowywano, za ze względu na to, że pacjentów łatwo było
przemieszczać, Conway mógł zaoszczędzić czas wstępując po drodze do
hipnotamoteki po nagrania dotyczące fizjologii Telfi, podczas gdy pojemnik z
pacjentami zaczeka na korytarzu.
Conway wyraził wdzięcznoć skinieniem głowy, skoczył na transporter i
uruchomił go starając się sprawiać wrażenie, że co takiego robi codziennie.
Miłe, choć pracowite życie Conwaya w tym wielkim, osobliwym zakładzie o
nazwie "Szpital Główny", zakłócała jedna tylko nieprzyjemnoć, która spotykała
go po raz kolejny w momencie wejcia do hipnotamoteki: oto służbę pełnił tam
Kontroler. Conway nie lubił Kontrolerów. Obecnoć któregokolwiek z nich
działała na niego tak, jak kontakt z nosicielem choroby zakaźnej. Conway
chlubił się tym, że jako istota rozumna, cywilizowana i etyczna nigdy nie
będzie w stanie znienawidzić kogokolwiek lub czegokolwiek. Jednak
Kontrolerów uparcie nie znosił. Wiedział, oczywicie, że są tacy, komu zdarzy
się co przeskrobać i powinien być taki kto, kto może podjąć kroki konieczne
do utrzymania spokoju. Ale ponieważ brzydził się przemocą w każdej postaci,
nie mógł zmusić się do tego, by polubić ludzi, którzy muszą podejmować takie
kroki.
I po co w ogóle Kontrolerzy w szpitalu?
Mężczyzna w schludnym ciemnozielonym kombinezonie siedzący przed
pulpitem kontrolnym hipnoedukatora odwrócił się szybko usłyszawszy wejcie
Conwaya, który doznał kolejnego szoku. Poza dystynkcjami majora na
ramionach kontroler miał również odznakę lekarza z wężem Eskulapa!
- Nazywam się O'Mara - powiedział major miłym głosem. - Jestem naczelnym
psychologiem w tym domu wariatów. A pan, to doktor Conway, jak sądzę.
W odpowiedzi Conway zmusił się do umiechu wiedząc, umiech ten wygląda
na wymuszony i że major wie o tym.
- Chce pan tamę o Telfi - rzekł O'Mara nieco chłodniejszym tonem. - No więc,
doktorze, tym razem trafił się panu istny dziwoląg. Niech pan nie zapomni
wymazać go sobie z pamięci po zakończeniu leczenia; proszę mi wierzyć, nie
zechce go pan zatrzymać. Proszę tu złożyć odcisk palca, a potem tam usiąć.
Podczas dopasowywania na głowie opaski i elektrod hipnoedukatora Conway
starał się zachować kamienny wyraz twarzy i nie uchylać się od dotknięcia
sprawnych, twardych rąk majora. O'Mara miał włosy krótko przycięte, o szarej
metalicznej barwie. W jego oczach również pojawiłoˇ się przenikliwe
metaliczne błyski. Conway wiedział, że te oczy obserwują jego reakcje, a
teraz równie bystry umysł formułuje odpowiednie wnioski.
- No, dobra - powiedział w końcu O'Mara, gdy było już po wszystkim. - Jednak
zanim pan pójdzie, doktorze, chciałbym pana zaprosić na małą pogawędkę;
nazwijmy ją "rozmową reorientacyjną". Nie teraz jednak, bo spieszy się pan
do swoich pacjentów, ale wkrótce.
Wychodząc Conway czuł, jak wzrok O'Mary wwierca mu się w plecy.
Powinien starać się o niczym nie myleć, tak jak mu poradzono, aby nowo
wpojona wiedza mogła się dobrze utrwalić, ale zamiast tego dręczyła go myl,
że jednym z przedstawicieli kierownictwa Szpitala był Kontroler, a co więcej,
również lekarz. W jaki sposób udało się połączyć te dwie profesje? Pomylał o
opasce; którą miał na ramieniu; znajdowały się tam: Czarnoczerwony Krąg
Tralthanu, Płomienne Słońce chlorodysznych Illensańczyków oraz ziemski
wąż Eskulapa. Wszystkie były zaszczytnymi symbolami medycyny trzech
głównych ras Unii Galaktycznej. A oto u doktora O'Mary odznaki na kołnierzu
stwierdzają, że jest lekarzem, za naramienniki - że zupełnie czym innym.
Jedno było teraz zupełnie pewne: Conway nie osiągnie pełni szczęcia, dopóki
nie odkryje, dlaczego Naczelny Psycholog Szpitala jest Kontrolerem.
II
Conway miał po raz pierwszy do czynienia z hipnotamą o fizjologii
nieziemców; zainteresowało go owe zjawisko "podwójnego widzenia"
psychologicznego, które w coraz większym stopniu oddziaływało na jego
umysł, co było niewątpliwym dowodem, że tama "przyjęła się". Zanim dotarł
do Bloku Radiacyjnego, stał się jakby dwiema istotami jednoczenie:
człowiekiem z Ziemi nazwiskiem Conway oraz wielkim pięciusetczłonowym
zespołem Telfi, który utworzył się, by przygotować psychiczny zapis
wszystkiego, co było wiadome o fizjologii tej rasy. Była jedna niedogodnoć - o
ile w ogóle była to niedogodnoć - hipnoedukatora. Otóż osoba przechodząca
"szkolenie" nie tylko otrzymywała zapis wiedzy, ale również i całą osobowoć
istoty dysponującej tą wiedzą. Nic dziwnego tedy, że Diagnostycy, którzy
zatrzymywali w głowach czasem i dziesięć różnych zapisów jednoczenie,
często zachowywali się dziwacznie.
Wkładając skafander antyradiacyjny i przygotowując pacjentów do badania
wstępnego Conway pomylał, że Diagnostycy pełnią najważniejsze funkcje w
Szpitalu. Czasem, w chwilach samozadowolenia, sam mylał o tym, że niegdy
że stanie się jednym z nich. Ich głównym zadaniem była praca twórcza w
zakresie ksenomedycyny za pomocą wiedzy zapisanej na tamach, używanej
jako odskoczni; do nich należał także udział w konsyliach, gdy pojawiał się
przypadek, do którego nie było hipnotamy fizjologicznej, w celu postawienia
diagnozy i przepisania leczenia.
Nie dla nich były zwykłe, przyziemne choroby i skaleczenia. Aby Diagnostyk
zechciał rzucić okiem na pacjenta, musiał pochodzić z wyjątkowej rasy i
stanowić przypadek beznadziejny, o krok od mierci. Gdy jednak już zabierał
się za niego, pacjenta można było od razu uznać za wyleczonego, bowiem
Diagnostycy czynili cuda z nużącą regularnocią.
Conway wiedział, że lekarzy pomniejszego kalibru zawsze kusiło by zostawić
sobie w głowie zapis z hipnotamy, w nadziei, iż pewnego dnia zdarzy im się
jakie fenomenalne odkrycie, które przyniesie im sławę. Jednak u osób
zrównoważonych i praktycznych, jak on sam, owa pokusa zawsze
pozostawała tylko pokusą.
Conway nie widział swych miniaturowych pacjentów, mimo że zbadał
każdego z nich oddzielnie. Nie mógł ich oglądać, chyba że zadałby sobie
wiele niepotrzebnego kłopotu z ekranowaniem i wstawianiem luster. Wiedział
jednak dokładnie, jak wyglądają, z zewnątrz i w rodku, ponieważ dzięki tamie
stał się praktycznie jednym z nich. Owa wiedza, połączona z wynikami badań
i historią choroby, dała Conwayowi wszelkie dane do rozpoczęcia leczenia.
Jego pacjenci stanowili częć zespołu Telfi obsługującego krążownik
międzygwiezdny, na którym nastąpiła awaria jednego z reaktorów. Maleńkie,
przypominające chrząszcze i - każde z osobna - głupie stworzonka były
pożeraczami promieniowania radioaktywnego, ale ten wybuch był zbyt silny
nawet jak dla nich. Tę dolegliwoć można by zaklasyfikować jako niezwykle
silny przypadek przejedzenia połączony z długotrwałym podrażnieniem
układu czuciowego, a szczególnie orodków bólu. Gdyby po prostu umiecił ich
w ekranowanym pojemniku i zaaplikował głodówkę radioaktywną - a taka
kuracja nie była możliwa na ich wysokopromieniotwórczym statku - można
było oczekiwać, że około siedemdziesięciu procent z nich po kilku godzinach
powróci do stanu normalnego. Byli to ci, którym dopisało szczęcie, a Conway
mógł nawet wyszczególnić osobniki należące do tych siedemdziesięciu
procent. Sytuacja pozostałych była dużo gorsza, bowiem groziła im utrata
zdolnoci łączenia umysłów, co dla Telfi równało się trwałemu kalectwu.
Tylko kto, kto może wczuć się w umysł, osobowoć i instynkty Telfi, potrafi w
pełni docenić rozmiary tragedii.
Tragedia była ogromna, szczególnie że, jak wykazała historia choroby, to
włanie te osobniki musiały przystosować się do sytuacji i utrzymać sprawnoć
przez te kilka sekund potrzebnych do zdemontowania stosu atomowego i
uratowania statku od całkowitej zagłady. Obecnie ich metabolizm doszedł do
stanu chwiejnej równowagi opartej na poborze energii trzykrotnie wyższym
niż zwykle u Telfi. Jeli pobór energii zostanie przerwany choć na chwilę,
ucierpią orodki kontaktowe w mózgu. Poszczególne osobniki znajdą się w
sytuacji amputowanych rąk czy nóg, którym zostanie tylko tyle inteligencji, by
mogły uwiadomić sobie, że zostały oddzielone od reszty ciała. Z drugiej
strony, gdyby utrzymywać ów wysoki pobór energii, istoty te wypaliłyby się w
ciągu tygodnia.
Była jednak metoda leczenia tych nieszczęników - w istocie jedyna metoda.
Przygotowując manipulatory do czekającej go pracy Conway czuł, że metoda
ta niezbyt go satysfakcjonuje - to tylko kwestia podjęcia okrelonego,
przemylanego ryzyka, zastosowania beznamiętnych danych medycznych.
Nic, co mógłbym sam zrobić, nie będzie miało najmniejszego wpływu na
wynik leczenia. Czuł się jak mechanik, nic więcej.
Szybko ustalił, że szesnastu sporód jego pacjentów cierpi na silną
niestrawnoć w wersji Telfi. Tych odizolował w ekranowanych, wchłaniających
promieniowanie butlach, tak aby promieniowanie wtórne z ich nadal jeszcze
radioaktywnych ciał nie zakłóciło "głodówki". Butle te umiecił w niewielkim
reaktorze ustawionym na normalną radiację dla Telfi, z czujnikiem, który miał
spowodować odpadnięcie ekranu, gdy nadmierna radioaktywnoć wewnątrz
ustanie. Siedmiu pozostałych wymagało leczenia specjalnego. U miecił ich w
innym reaktorze i włanie ustawiał regulatory na warunki najbardziej zbliżone
do tych, które wystąpiły na statku w momencie awarii, kiedy zabrzęczał
pobliski komunikator. Conway skończył pracę, sprawdził i dopiero później
przyjął wezwanie.
- Tu Informacja. Doktorze Conway, otrzymalimy włanie pytanie ze statku Telfi
o stan ofiar wypadku. Czy może pan już co przekazać?
Conway wiedział, że to, co ma do przekazania, nie było takie najgorsze, ale
wolałby, żeby było jeszcze lepsze. Rozbicie lub modyfikacja istniejącej
wspólnoty Telfi równało się miertelnemu urazowi dla zainteresowanych
osobników; wiadom, dzięki hipnotamie, ich położenia Conway współczuł im
ogromnie.
- Szesnastu pacjentów - powiedział ostrożnie - wróci do stanu normalnego w
ciągu około czterech godzin. Wród pozostałych siedmiu będzie chyba
pięćdziesiąt procent zejć miertelnych, ale pewnoć będę miał za kilka dni.
Umieciłem ich w reaktorze dającym dwa razy więcej energii niż im zwykle
potrzeba, a następnie będę to zmniejszał do poziomu normalnego. Połowa
powinna przeżyć. Czy to jest jasne?
- Przyjąłem. - Głos zamilkł, by po kilku minutach odezwać się ponownie. -
Wspólnota Telfi stwierdziła, że to bardzo dobrze i wyraziła wdzięcznoć.
Koniec rozmowy.
Conway powinien był się ucieszyć, że tak dobrze sobie poradził ze swym.
pierwszym przypadkiem, ale z jakiego powodu czuł rozczarowanie. Teraz,
kiedy było już po wszystkim, czuł w głowie dziwny mętlik. Cały czas mylał o
rym, że pięćdziesiąt procent z siedmiu równało się trzy i pół, a co Telfi poczną
z połową członu? Miał nadzieję, że uda mu się uratować cztery istoty, a nie
trzy, i że nie będą one psychicznymi kalekami. Mylał, jak to przyjemnie jest
być Telfi i przez cały czas wsysać w siebie promieniowanie, i odbierać bogate
i różnorodne doznania zespolonego ciała, złożonego nawet z setek członów.
Teraz poczuł, jak jego własne ciało jest zimne i samotne. Musiał podjąć
heroiczny wysiłek, by oderwać się od ciepła Bloku Radiacyjnego.
Na korytarzu ponownie wsiadł na transporter, który następnie pozostawił przy
luku przyjęć. Należało teraz udać się do hipnotamoteki i skasować zapis Telfi;
właciwie otrzymał taki rozkaz. Ale nie chciało mu się ić - na myl o O'Marze
poczuł się ogromnie nieprzyjemnie, a może i trochę przestraszony. Zawsze
źle znosił obecnoć wszystkich Kontrolerów, ale tu było inaczej. Chodziło o
postawę O'Mary, a także o ową pogawędkę, o której tamten wspominał.
Poczuł się wtedy taki mały, jak gdyby Kontroler był czym wyższym od niego, a
w żaden sposób Conway nie potrafił pojąć, jak można czuć się małym przed
jakim parszywym Kontrolerem!
Doznał wstrząsu, tak bowiem silne przepełniały go uczucia. Jako
cywilizowany, zrównoważony osobnik powinien być niezdolny do takich myli.
To graniczyło z typową nienawicią. Z kolei przerażony swoim własnym
stanem Conway starał się zapanować nad mylami. Postanowił usunąć na bok
ten problem i zgłosić się do hipnotamoteki dopiero po zakończeniu obchodu.
Taka wymówka była do przyjęcia, gdyby O'Mara chciał pytać o powód
spóźnienia, a zresztą przez ten czas naczelny psycholog mógł wyjć lub
zostać wezwany. Conway miał wielką nadzieję, że tak będzie.
Rozpoczął obchód od przedstawicieli klasy AUGL z planety Chalderescol II;
ów osobnik był jedynym pacjentem w sali przeznaczonej dla tej rasy. Conway
wsunął się w odpowiedni ubiór ochronny - którym w tym wypadku był strój
płetwonurka - i przeszedł przez luzę do zbiornika wypełnionego zielonkawą,
letnią wodą mającą imitować rodowisko naturalne pacjenta. Ze znajdującej
się wewnątrz zbiornika szafki pobrał instrumenty, a następnie głono obwiecił
swoje przybycie. Jeli Chalder gdzie tam mocno chał, a Conway by go nagle
zbudził, konsekwencje mogły być poważne. Jeden nieopatrzny ruch ogonem i
na sali znalazłoby się dwóch pacjentów zamiast jednego.
Chalder pokryty był pancernymi płytami i łuskami; trochę był podobny do
dwunastometrowego krokodyla, z tym, że zamiast nóg miał doć nieregularny
układ krótkich płetw, a od połowy opasywał go szereg wstążkowatych macek.
Unosił się w wodzie bezwładnie w pobliżu dna zbiornika, a jedyną oznaką
życia, jaką okazywał, były pojawiające się co jaki czas koło skrzeli pęcherzyki
gazu. Conway zbadał go pobieżnie - z powodu Telfi obchód był już poważnie
spóźniony - i zadał mu zwykłe pytanie. W jaki niewyobrażalny sposób
odpowiedź dotarła przez wodę do autotranslatora, a stamtąd do słuchawek w
postaci wypowiedzianych powoli, beznamiętnie słów.
- Jestem poważnie chory - powiedział Chalder. Cierpię.
Kłamiesz, pomylał Conway, w żywe oczy! Dr Lister, dyrektor Szpitala i
najprawdopodobniej najwybitniejszy Diagnostyk obecnej doby bez mała
rozebrał Chaldera na najdrobniejsze kawałeczki. Jego diagnoza brzmiała
"hipochondria", za stan zaawansowania - "nieuleczalna". Owiadczył poza tym,
że rozstępy pewnych fragmentów pancerza na ciele pacjenta, a co za tym
idzie, podrażnienia w tych miejscach, pojawiły się w wyniku lenistwa i
obżarstwa tego potężnego skurczybyka. Każdy wie, że stworzenia
zewnątrzszkieletowe tyją w rodku swego szkieletu! Diagnostycy nie słynęli z
najwłaciwszej postawy wobec chorych.
Chalderowi pogorszyło się naprawdę dopiero wówczas, gdy groziło mu
wypisanie do domu; tak więc Szpital zyskał stałego pacjenta. Ale nikomu to
nie przeszkadzało. Lekarze i psycholodzy, zarówno zatrudnieni na miejscu,
jak i przybyli z zewnątrz, zbadali go dokładnie i powtarzali te badania
wielokrotnie. Robili to również stażyci i pielęgniarze ze wszystkich ras
reprezentowanych wród personelu szpitalnego. Studenci odznaczający się
różnym stopniem delikatnoci często i regularnie sondowali Chaldera, uciskali i
ostukiwali, a on uwielbiał to bezgranicznie. Szpitalowi odpowiadał taki układ,
podobnie jak Chalderowi. Nikt mu już więcej nie mówił o odesłaniu do domu.
III
Płynąc w górę zbiornika Conway zatrzymał się na chwilę. Czuł się dziwnie. W
dalszej kolejnoci powinien pójć do dwóch istot metanodysznych
przebywających w chłodnej częci jego oddziału, ale sama myl o tym, że ma
się tam udać, napełniała go obrzydzeniem. Pomimo tego, że woda była
ciepła, a w dodatku zgrzał się nieco podczas pływania wokół potężnego ciała
pacjenta, czuł jednak chłód; poza tym dałby wiele, żeby dookoła niego
znalazło się jakie towarzystwo w postaci choćby grupki studentów. Zwykle
Conway nie cierpiał towarzystwa, a już szczególnie studentów, ale teraz czuł
się wyalienowany, samotny i opuszczony przez przyjaciół. Uczucia te były tak
silne, że aż go przeraziły. Pomylał, że bezwzględnie powinien porozmawiać z
psychologiem, choć niekoniecznie z O'Marą.
Konstrukcja Szpitala w tej strefie przypominała stos spaghetti - prostych,
zagiętych i niesamowicie pokręconych kawałków makaronu. Na przykład
każdy korytarz wypełniony ziemską atmosferą miał obok siebie, nad sobą i w
dole - nie mówiąc o tych, które przecinały go w poprzek wiele innych
korytarzy wypełnionych odmiennymi wariantami atmosfery, cinienia i
temperatury, zabójczymi dla istot tlenodysznych. Dzięki temu, w razie nagłej
koniecznoci lekarz dowolnej rasy mógł dotrzeć "swoim" korytarzem do
pacjenta również dowolnej rasy i nie musiał przy tym przemierzać całego
Szpitala w stroju chroniącym go przed warunkami panującymi w kolejnych
sektorach; taka wędrówka była i powolna, i niewygodna. Lepszym wyjciem
okazało się przebieranie w strój ochronny dopiero u drzwi odwiedzanej sali,
co Conway włanie robił.
Przypomniawszy sobie rozkład korytarzy swego oddziału wiedział, że może
skorzystać ze skrótu, który doprowadzi go do jego zimnokrwistych pacjentów
przez wypełniony wodą korytarz wiodący od sali Chaldera, następnie przez
luzę do chlorodysznych Illensańczyków klasy PVSJ i dwa poziomy w górę do
sali metanowej. Oznaczało to, że w ciepłej wodzie pozostanie trochę dłużej, a
naprawdę czuł, że jest mu zimno.
W sali chlorowej przemknął obok niego na swych strunowatych odnóżach
pacjent klasy PVSJ. Conway poczuł przemożną chęć rozmowy z nim, o
czymkolwiek. Musiał się przemóc, żeby pójć dalej.
Ubiór ochronny, który istoty klasy DBDG - takie jak on sam - nosiły w czasie
przebywania w sali metanowej, był faktycznie niedużym, opancerzonym
pojazdem. Miał wewnątrz grzejniki utrzymujące przy życiu pasażera, z
zewnątrz za wyposażony był w urządzenie chłodnicze, inaczej ciepło
pancerza natychmiast ugotowałoby pacjentów, dla których najmniejszy
przebłysk promieniowania termicznego - a nawet wiatła - był zabójczy.
Conway nie miał pojęcia, na jakiej zasadzie działa skaner używany do badań
(wiedzieli to tylko ci z obsługi technicznej, którzy mieli fioła na punkcie
różnych zmylnych aparacików), ale na pewno nie na zasadzie promieni
podczerwonych. Te również były za gorące dla pacjentów.
W czasie badania Conway tak podkręcił regulatory grzejników, że aż spływał
potem - a mimo to było mu zimno. Nagle zdjęło go przerażenie. Może czym
się zaraził? Gdy z powrotem znalazł się na korytarzu z atmosferą tlenową,
spojrzał na tarczę czujnika wszczepionego w skórę przedramienia. Tętno,
cinienie i równowaga endokrynologiczna były w porządku, jeli nie liczyć
niewielkich odchyleń spowodowanych zdenerwowaniem. Również w krwi nie
było żadnych ciał obcych. Co mu więc dolegało?
Skończył obchód, jak mógł najszybciej. Znowu miał mętlik w głowie. Jeli to
jego mózg robił mu kawały, powinien podjąć konieczne kroki, by temu
zaradzić. To musi mieć co wspólnego z tą hipnotamą Telfi, którą sobie
zapisał. O'Mara mówił co na ten temat, choć Conway w tej chwili nie mógł
sobie przypomnieć, co to było. Jednak pójdzie natychmiast do hipnotamoteki,
obojętne czy tam będzie O'Mara, czy nie.
Po drodze minęło go dwóch Kontrolerów, obaj byli uzbrojeni. Conway
wiedział, że powinien poczuć do nich swą zwykłą wrogoć, a także szok
spowodowany widokiem uzbrojonych ludzi w Szpitalu - i wszystko to odczuł,
ale jednoczenie chciał przyjaźnie poklepać ich po plecach lub nawet ucisnąć:
tak bardzo pragnął mieć obok siebie ludzi, rozmawiać, wymieniać z nimi
poglądy i wrażenia, aby pozbyć się tego strasznego uczucia samotnoci. Gdy
zrównali się z nim, wydobył z siebie drżącym głosem "Dzień dobry". Po raz
pierwszy w życiu, sam z siebie przemówił do Kontrolera. Jeden z nich
umiechnął się lekko, drugi skinął głową. Obaj spojrzeli nań dziwnie mijając go,
bowiem okropnie szczękał zębami.
Zamiar udania się do hipnotamoteki ukształtował się już wyraźnie, ale sam
pomysł nie wyglądał już tak atrakcyjnie. Tam było zimno i ponuro, przy tych
wszystkich maszynach i przyćmionym owietleniu, a za jedyne towarzystwo
mógł służyć O'Mara. Conway chciał zgubić się w tłumie, im większym, tym
lepszym. Pomylał o pobliskiej stołówce i skierował się w tamtą stronę. Na
skrzyżowaniu korytarzy dostrzegł napis: "Kuchnia dla sal nr 52 do 68, klasy
DBDG, DBLF i FGLI". To mu przypomniało, że czuje ogromny chłód...
Dietetycy byli tak zajęci, że go nie zauważyli. Conway wybrał sobie piecyk
dobrze już rozżarzony i oparł się o niego, skąpany w sterylizujących
promieniach ultrafioletu, nie zwracając uwagi na swąd spalenizny
wydobywający się z jego odzieży. Było mu teraz cieplej, odrobinę cieplej, ale
owo okropne uczucie bezgranicznej, kompletnej samotnoci nie opuszczało
go. Czuł się wyobcowany, niekochany, niepotrzebny. Żałował, że w ogóle
przyszedł na wiat.
Kiedy Kontroler - jeden z tych, których Conway niedawno minął na korytarzu -
zdumiony jego osobliwym zachowaniem zbliżył się doń ubrany w popiesznie
pożyczony od jednego z kucharzy ubiór termiczny, ujrzał, że po policzkach
Conwaya spływają powoli wielkie łzy...
- Ma pan - powiedział znajomy głos - wiele szczęcia, ale bardzo mało rozumu.
Conway otworzył oczy i stwierdził, że leży na tapczanie do kasowania
hipnozapisów, z góry za patrzą na niego O'Mara i jeszcze jeden Kontroler.
Plecy przypominały rednio usmażony befsztyk, a całe ciało piekło, jakby się
mocno opalił. O'Mara obrzucił go wciekłym spojrzeniem.
- Pańskie szczęcie polega na tym - rzekł - że nie doznał pan poważnych
poparzeń i nie olepł, za głupota - bo nie powiedział mi pan, że to pańska
pierwsza hipnotama...
W tym momencie w głosie O'Mary zabrzmiała jakby nuta wyrzutów sumienia,
ale tylko przelotnie. W dalszym ciągu swojej przemowy poinformował
Conwaya, że gdyby ten raczył go o tym poinformować, przeprowadziłby na
nim hipnozabieg pozwalający odróżnić własne potrzeby od potrzeb sztucznie
zapisanych w jego umyle. Dopiero po wprowadzeniu danych o dokonaniu
hipnozapisu do kartoteki O'Mara zdał sobie sprawę, że Conway jest
nowicjuszem, a skąd, do cholery, naczelny psycholog ma widzieć, kto jest
nowy, a kto nie, w szpitalu tej wielkoci. A zresztą, gdyby Conway bardziej się
przejmował swoim zadaniem, a nie tym, że to Kontroler zrobił mu zapis, nigdy
nic podobnego by się nie wydarzyło.
Conway, mówił dalej O'Mara zjadliwie, jest, jak się okazuje, obłudnym
bigotem, który nawet nie stara się ukryć swych uczuć, że splugawiło go
dotknięcie takiej nieokrzesanej bestii, jaką jest Kontroler. W jaki sposób kto na
tyle inteligentny, by dostać pracę w Szpitalu, mógł przy tym żywić podobne
uczucia, naczelny psycholog nie potrafił pojąć.
Conway czuł, że twarz mu płonie. Rzeczywicie głupio zapomniał powiedzieć
mu, że to jego pierwszy raz. O'Mara bez trudu mógł pociągnąć go do
odpowiedzialnoci za zaniedbanie obowiązków wobec siebie samego - które to
oskarżenie w szpitalu z taką mnogocią rodowisk życiowych było równie
poważne, jak zaniedbanie obowiązków wobec pacjenta - i spowodować
wylanie go z pracy. Jednak w chwili obecnej nie to bolało go najbardziej, choć
sama możliwoć przerażała go. Najbardziej poczuł się dotknięty tym, że oto
jeden z Kontrolerów ruga go w obecnoci drugiego.
Ten drugi, który z pewnocią go tu przyniósł, patrzył teraz nań z wysoka z
wyrazem żartobliwego współczucia w spokojnych brązowych oczach. Conway
przyjął to jeszcze gorzej niż wymysły O'Mary. Jakim prawem jaki Kontroler mu
współczuje!
- ... A jeli nadal nie pojmuje pan, co się stało - O'Mara ciągnął sucho - to panu
powiem: pozwolił pan, przyznaję, z braku dowiadczenia, by osobowoć Telfi,
którą zapisał pan sobie za pomocą hipnotamy, na pewien czas zdominowała
pańską. Jej potrzeby twardego promieniowania, wielkiej iloci ciepła i wiatła, a
przede wszystkim wspólnoty psychicznej koniecznej przy jednoci umysłu
zbiorowego, stały się pańskimi potrzebami, oczywicie w postaci najbliższych
ludzkich odpowiedników. Przez pewien czas doznawał pan tych samych
wrażeń, co pojedynczy człon Telfi, a taki człon odcięty od wszelkiego kontaktu
psychicznego z resztą grupy jest bez wątpienia istotą ogromnie nieszczęliwą.
W miarę udzielania wyjanień O'Mara uspokajał się. Nie przytrafiło się panu -
powiedział prawie już normalnym tonem - nic groźniejszego poza silnym
oparzeniem skóry. Pańskie plecy będą jeszcze przez jaki czas podrażnione, a
później zaczną swędzić. I dobrze panu tak. Teraz niech pan już idzie. Nie
mam ochoty oglądać pana aż do dziewiątej pojutrze. Proszę sobie zostawić tę
porę do mojej dyspozycji. To jest polecenie służbowe; czeka nas ta mała
pogawędka, pamięta pan?
Już na korytarzu Conway poczuł się jak balon, z którego uszło powietrze; do
tego doszedł jeszcze silny gniew wymykający się spod jego kontroli, co w
sumie przyprawiało go o frustrację. Przez całe dwadziecia trzy lata swego
życia nie pamiętał, żeby przeżył co równie przykrego psychicznie. Chcąc nie
chcąc czuł się jak mały chłopczyk - niegrzeczny, nie umiejący się zachować
mały chłopczyk. Za Conway zawsze był dzieckiem grzecznym i dobrze
wychowanym. To bolało.
Nie zauważył, że jego wybawca stoi nadal obok niego, dopóki tamten nie
przemówił.
- Niech pan się tak nie przejmuje majorem - powiedział życzliwie Kontroler. -
W zasadzie to sympatyczny facet; sam pan się o tym przekona, gdy pan go
znowu zobaczy. W tej chwili jest zmęczony i trochę rozdrażniony. Widzi pan,
włanie do Szpitala przybyły trzy kompanie sił porządkowych, a następne są w
drodze. Ale w obecnym stanie nie będą dla nas zbyt użyteczne - większoć z
nich ledwie trzyma się na nogach z powodu zmęczenia walką. Major O'Mara i
jego personel będą musieli udzielić im pierwszej pomocy psychicznej,
zanim...
- Zmęczenie walką - powtórzył Conway najbardziej obraźliwym tonem, na jaki
było go stać. Z całego serca nie znosił pouczeń albo współczucia od ludzi,
jego zdaniem intelektualnie i moralnie niżej stojących od niego. - Sądzę -
dodał - że oznacza to, iż zmęczyli się zabijaniem innych?
Ujrzał jak młoda, lecz już dojrzała twarz Kontrolera tężeje, a w oczach zapala
się co między bólem i gniewem. Kontroler urwał. Otworzył usta szykując się
do steku obelg w stylu O'Mary, lecz rozmylił się.
- Jak na kogo, kto przebywa tu już od dwóch miesięcy - powiedział cicho - ma
pan delikatnie mówiąc, bardzo mało realistyczne poglądy na Korpus
Kontrolerów. Nie potrafię tego pojąć. Czy miał pan aż tyle roboty, że nie
zdążył pan z nikim zamienić słowa, czy co?
- Nie - odrzekł zimno Conway. - Tam, skąd przyleciałem, nie rozmawiamy o
ludziach pańskiego pokroju, ale o przyjemniejszych rzeczach.
- Mam nadzieję - rzekł Kontroler - że pańscy przyjaciele, o ile ich pan ma,
uwielbiają poklepywać innych po plecach. - Obrócił się i odszedł.
Conway skrzywił się mimo woli na myl o tym, że cokolwiek cięższego niż
piórko miałoby dotknąć jego spieczonych i podrażnionych pleców. Pomylał
jednak również o pozostałych słowach Kontrolera. A więc jego stosunek do
Kontrolerów był mało realistyczny? Czy miał więc usprawiedliwiać gwałt i
morderstwa, czy miał szukać przyjaciół wród ludzi za nie odpowiedzialnych?
Tamten wspominał o przybyciu kilku kompanii Korpusu. Dlaczego? Po co?
Jego dotychczas niewzruszoną wiarę w siebie zaczęła nadgryzać niepewnoć.
Co pominął, co ważnego.
Kiedy po raz pierwszy trafił do Szpitala, osobnik, który przekazał mu pierwsze
instrukcje i polecenia, uzupełnił je o kilka słów zachęty. Powiedział, że dr
Conway musiał zapewne zdać wiele egzaminów, by dostać się do Szpitala, i
że dyrekcja wita go i ma nadzieję, że zostanie z nimi. Okres próby się już
zakończył i odtąd nikt nie będzie próbował go na czym przyłapać, ale jeli z
jakiego powodu - czy będą to tarcia z przedstawicielami własnej, czy innej
rasy lub też wystąpienie jakiej psychozy ksenologicznej - znajdzie się w tak
trudnym położeniu, że nie będzie mógł dalej pracować w Szpitalu, no to z
wielkim żalem i bardzo niechętnie, ale otrzyma zgodę na odejcie.
Poradzono mu również, aby starał się poznać jak najwięcej osobników
różnych ras i starał się zdobyć zaufanie, a może i przyjaźń. W końcu
dowiedział się, że jeli znajdzie się w kłopotach z powodu własnej
niewiadomoci lub z innych przyczyn, powinien skontaktować się z jednym z
dwóch Ziemian, których nazwiska brzmiały O'Mara i Bryson - a z którym, to
zależało od rodzaju problemu choć, oczywicie, każda odpowiednio
przeszkolona istota dowolnej rasy udzieli mu na jego probę pomocy.
Zaraz później poznał chirurga ordynatora oddziału, do którego został
skierowany; był to bardzo zdolny Ziemianin nazwiskiem Mannon. Dr Mannon
nie był jeszcze Diagnostykiem, choć bardzo się o to starał, i miał dlatego
jeszcze pewne cechy ludzkie objawiające się przez znaczną częć dnia. Był
dumnym posiadaczem niedużego psa, który trzymał się tak blisko niego, że
odwiedzający doktora nieziemcy podejrzewali istnienie więzi symbiotycznej
pomiędzy nim i psem. Conway bardzo lubił doktora Mannona, ale teraz zaczął
zdawać sobie sprawę, że jego zwierzchnik był jedynym osobnikiem jego
własnej rasy, któremu okazywał przyjazne uczucia.
To z pewnocią było cokolwiek dziwne. Conway zaczął się nad sobą
zastanawiać.
Po owych słowach otuchy na początku pracy w Szpitalu mylał, że stoi na
pewnych nogach, szczególnie gdy stwierdził, jak łatwo przychodzi mu
nawiązywanie przyjaźni z nieziemcami z personelu. Wobec swoich kolegów
ludzi był nadal doć sztywny - poza wymienionym już wyjątkiem -- ze względu
na ich lekceważący lub nawet pogardliwy stosunek do swojej i jego pracy. Ale
żeby miały powstać jakie tarcia - to było nie do pomylenia.
Tak było do dzisiaj, kiedy to O'Mara dał mu do zrozumienia, że jest maty i
głupi; oskarżył go o bigoterię i nietolerancję i ogólnie strzaskał jego dumę na
kawałki. To było bez wątpienia rozwijające się tarcie i gdyby podobne
traktowanie ze strony Kontrolerów miało trwać nadal, Conway wiedział, że
będzie zmuszony odejć ze Szpitala. Był wszak człowiekiem cywilizowanym i
wysoko etycznym - dlaczego więc kontrolerzy mieliby mu wymylać? Conway
nie potrafił tego zrozumieć. Dwóch rzeczy był jednak wiadom: chciał pozostać
w Szpitalu, a poza tym potrzebował pomocy.
IV
Przyszło mu na myl nazwisko Brysona, jednego z tych, do których miał się
zwrócić, gdyby wpadł w tarapaty. Drugie z nich, O'Mary, już się nie liczyło, ale
co do Brysona...
Conway nie poznał dotąd nikogo o tym nazwisku, ale przechodzący
Tralthańczyk wskazał mu, jak go znaleźć. Dotarł jednak tylko do drzwi, na
których widniała wizytówka "Kapitan Bryson, Kapelan, Korpus Kontroli"!
Potem odwrócił się ze złocią i odszedł. Następny Kontroler! Pozostawała tylko
jedna osoba, która mogła mu pomóc: doktor Mannon. Trzeba było najpierw z
nim spróbować.
Gdy jednak Conway odszukał swego zwierzchnika, ten był zamknięty w bloku
operacyjnym dla klasy LSVO, gdzie asystował Chirurgowi - Diagnostykowi z
Tralthanu przy bardzo skomplikowanej operacji. Conway udał się na galeryjkę
obserwacyjną, by tam zaczekać, aż Mannon skończy.
Operowana istota klasy LSVO pochodziła z planety o gęstej atmosferze i
niewielkiej grawitacji. Był to skrzydlaty osobnik o ogromnie kruchym ciele, co
sprawiało, że w całej sali operacyjnej panowało ciążenie bliskie zeru i lekarze
byli przymocowani pasami do swych stanowisk wokół stołu. Niewielka istota
klasy OTSB, która symbiotycznie współżyła ze słoniowatym Tralthańczykiem,
nie była przypięta; nad stołem utrzymywały ją skutecznie drugorzędne macki
nosiciela. Conway wiedział, że OTSB nie może stracić kontaktu ze swym
nosicielem na dłużej niż kilka minut, inaczej w jego mózgu zajdą
nieodwracalne zmiany. Zaciekawiony, mimo własnych zmartwień, zaczął
baczniej przyglądać się temu, co robią lekarze.
Zobaczył, że odsłonięto fragment przewodu pokarmowego pacjenta
ujawniając przywarłą doń niebieskawą, gąbczastą narol. Nie dysponując
hipnozapisem fizjologii LSVO Conway nie mógł stwierdzić, czy stan pacjenta
jest poważny, czy też nie, ale operacja należała bez wątpienia do trudnych
technicznie, co można było wywnioskować z tego, jak Mannon pochylił się
nad stołem, a także z tego, że macki Tralthańczyka, które w danej chwili nie
były w użyciu, zacisnęły się mocno. Maleńki symbiont jak zwykle prowadził
mikrorozpoznanie za pomocą cienkich jak druty, zakończonych organami
wzroku i przyssawkami macek, przesyłając ogromnemu nosicielowi bardzo
szczegółowe dane optyczne na temat pola operacji, a potem otrzymując
instrukcje oparte na tych danych. Sam Tralthańczyk oraz doktor Mannon mieli
zadania stosunkowo prymitywne - zaciskanie, podwiązywanie i wycieranie
płynów ustrojowych.
Mannon nie miał wiele do roboty poza przyglądaniem się, jak nosiciel kieruje
ultraczułymi mackami symbionta, ale Conway widział jego dumę, że choć tyle
może zrobić. Tralthańczycy ze swymi symbiontami byli najlepszymi
chirurgami w Galaktyce. Gdyby nie to, że ich rozmiary uniemożliwiały
operowanie niektórych grup pacjentów, jedynymi chirurgami w Szpitalu byliby
przedstawiciele klasy FGLI.
Conway czekał przed drzwiami, gdy operujący lekarze opuszczali salę. Jedna
z macek Tralthańczyka mignęła w powietrzu i stuknęła Mannom doć mocno w
głowę, co oznaczało najwyższe uznanie. Natychmiast zza pobliskiej szafki
wypadł kłębek futra i zębów w kierunku tego wielkiego stwora, który
najwyraźniej atakował jego pana. Conway widział tę zabawę wiele razy, a
mimo to nadal wydawała mu się absurdalna. Kiedy pies Mannom wciekle
oszczekiwał stwora przewyższającego wzrostem jego i jego pana, wyzywając
go na miertelny pojedynek, Tralthańczyk cofał się z udanym strachem
wołając: - Ratujcie mnie przed tym straszliwym potworem! - Pies krążył, wciąż
wciekle szczekając i chwytając zębami stwardniałą skórę okrywającą szeć
słoniowatych nóg Tralthańczyka. Ten żartobliwie umykał, cały czas wołając o
pomoc i jednoczenie uważając, by nie zmiażdżyć maleńkiego napastnika
którą ze swych potężnych stóp. Odgłosy walki cichły w głębi korytarza.
Kiedy hałas osłabł do tego stopnia, że można było co poza nim usłyszeć,
Conway odezwał się: - Doktorze, czy może mi pan pomóc? Potrzebuję
porady, a przynajmniej informacji. Lecz to doć delikatna sprawa...
Dostrzegł, że brwi Mannon unoszą się, a na jego ustach pojawia się
umieszek.
- Oczywicie, z chęcią bym panu pomógł - powiedział Mannon - ale obawiam
się, że jakakolwiek rada, której mógłbym w tej chwili udzielić, nie byłaby warta
funta kłaków. - Na jego twarzy pojawił się grymas niesmaku; zamachał rękami
jak ptak. - Wciąż mam w głowie tamę LSVO, a wie pan, jak to jest: połowa
mojego mózgu myli, że jestem ptakiem, druga za jest o tym przekonana tylko
częciowo. Ale jakiej porady pan potrzebuje? - zapytał przekrzywiając głowę w
ptasi sposób. - Jeli to ów szczególny przypadek szaleństwa zwany miłocią
albo każda inna dolegliwoć psychiczna, niech pan pójdzie do O'Mary.
Conway natychmiast potrząsnął głową; ktokolwiek, byle ale O'Mara. - Nie -
powiedział. - Sprawa ma charakter bardziej filozoficzny, może etyczny...
- I to wszystko? - wybuchnął Mannon. Chciał jeszcze co powiedzieć, ale na
jego twarzy pojawił się wyraz skupienia, zasłuchania. Nagłym skinieniem
kciuka wskazał pobliski głonik cienny.
- Rozwiązanie pańskiego poważnego problemu - powiedział - musi poczekać.
Wzywają pana.
- ... Doktor Conway - mówił pospiesznie głos - proszony jest o udanie się do
sali 87 i wykonanie pacjentom zastrzyków pobudzających...
- Ale sala 87 nie jest nawet na naszym oddziale! - zaprotestował Conway. -
Co się tam dzieje? Mannon stracił nagle wszelki humor.
- Wydaje mi się, że wiem - powiedział. - Radzę panu zarezerwować kilka
takich zastrzyków dla siebie; z pewnocią się panu przydadzą. - Obrócił się na
pięcie i popiesznie odszedł mrucząc do siebie, że powinien szybko skasować
tamę, zanim i jego zaczną szukać.
Sala 87 była pokojem rekreacyjnym Oddziału Nagłych Wypadków; gdy
Conway wszedł do rodka, ujrzał wszystkie stoły, krzesła, a nawet częć
podłogi zajęte przez siedzących i leżących Kontrolerów w zielonych
mundurach. Niektórzy z nich nie mieli nawet siły unieć głowy, gdy się pojawił.
Jedna z postaci z najwyższym trudem uniosła się z krzesła i ruszyła
chwiejnym krokiem w jego kierunku. Był to następny Kontroler z
naramiennikami majora i wężem Eskulapa na klapach.
- Maksymalna dawka - powiedział. - Ja pierwszy i zaczął zdejmować kurtkę.
Conway rozejrzał się po sali. Było ich tu chyba ze stu, wszyscy w stanie
skrajnego wyczerpania, co można było poznać po ich poszarzałych twarzach.
Jego niechęć do Kontrolerów nie znikła, ale w końcu byli to w jaki sposób jego
pacjenci i zdawał sobie sprawę ze swych obowiązków.
- Jako lekarz sprzeciwiam się stanowczo - powiedział surowo. - Widzę, że
zastrzyki pobudzające były już podawane - i to o wiele za często. Potrzebny
wam jest sen...
- Sen? - odezwał się jaki głos. - A co to takiego?
- Spokój, Teirnan - rzekł major zmęczonym głosem. - Ja za, jako lekarz -
zwrócił się do Conwaya - stwierdzam, że jestem w pełni wiadom ryzyka.
Proponuję, żebymy nie tracili czasu.
Conway wziął się szybko i sprawnie do robienia zastrzyków. Ustawiali się
przed nim mężczyźni o otępiałym spojrzeniu i zesztywniałych od zmęczenia
kociach. Pięć minut później wymaszerowali z sali sprężystym krokiem. W ich
oczach pojawił się nienaturalny blask sztucznie wywołanej żywotnoci. Gdy
tylko zakończył podawanie zastrzyków, usłyszał raz jeszcze swoje nazwisko z
głonika, który nakazywał mu udać się do luku nr 6 i tam oczekiwać na dalsze
polecenia. Conway wiedział, że luk nr 6 jest jednym z dodatkowych wejć do
Oddziału Nagłych Wypadków.
Idąc piesznie w tamtą stronę uwiadomił soki; nagle, że jest zmęczony i
głodny. Nie dane było mu jednak długo się a. ad tym zastanawiać. Głoniki
przekazywały wezwanie dla wszystkich stażystów, by udali się do Oddziału
Nagłych Wypadków, oraz polecały przenieć pacjentów z przyległych
oddziałów, gdzie się tylko da. Komunikaty były przedzielone niezrozumiałym
bełkotem języków innych ras, których przedstawiciele otrzymywali podobne
polecenia.
Wyglądało na to, że Oddział Nagłych Wypadków został powiększony. Po co?
Skąd mieli przybyć ci wszyscy poszkodowani? Myli Conwaya zamieniły się w
jeden wielki, zmęczony znak zapytania.
V
W pobliżu luku nr 6 zastał tralthańskiego Diagnostyka pogrążonego w
rozmowie z dwoma Kontrolerami. Conway poczuł oburzenie na widok
osobistoci tak dystyngowanej będącej w komitywie z kim równie godnym
pogardy, jak Kontroler. Potem jednak pomylał z odrobiną goryczy, że w tym
miejscu nic go już nie może zdziwić. Dwóch innych Kontrolerów stało przy
luku obok wizjera.
- Witam, doktorze - odezwał się uprzejmie jeden z nich. Skinął głową w
kierunku ekranu. - Teraz wyładowują przy lukach nr 8, 9 i 11. Nasz transport
będzie tu lada chwila.
Szklana płyta wizjera przekazywała wstrząsający obraz; Conway nigdy
jeszcze nie widział tylu statków jednoczenie. Ponad trzydzieci lniących,
srebrnych igieł, od dziesięcioosobowych jachtów kosmicznych po
gargantuiczne transportowce Korpusu Kontroli, wyszywało powoli wokół
siebie skomplikowany wzór czekając na pozwolenie dokowania i rozładunku.
- Niewąska robótka - zauważył Kontroler.
Conway zgodził się z nim w duchu. Pola odpychające, które zabezpieczały
okręty przed zderzeniem z różnymi kosmicznymi mieciami, wymagały dużej
przestrzeni. Ekrany meteorytowe musiały sięgać przynajmniej na pięć mil od
chronionego statku, jeli miały skutecznie odbijać mniejsze i większe ciała
niebieskie. W przypadku znaczniejszego statku ta odległoć musiała być
jeszcze większa. Ale statki znajdujące się w pobliżu Szpitala oddzielały
zaledwie setki metrów; poza umiejętnociami pilotów żadnej ochrony przed
zderzeniem nie miały. Piloci musieli przeżywać naprawdę trudne chwile.
Conway nie zdążył jednak wiele zobaczyć, gdyż przybyli trzej stażyci z Ziemi,
a za nimi inny, klasy DBDG, poronięty czerwonym futrem, i następny, klasy
DBLF, przypominający gąsienicę. Wszyscy mieli opaski lekarzy. Rozległ się
silny zgrzyt metalu o metal, wiatełko przy luku zmieniło barwę z czerwonej na
zieloną, co oznaczało, że statek zacumował właciwie i pacjenci znaleźli się w
luzie.
Transportowani na noszach przez Kontrolerów pacjenci należeli tylko do
dwóch klas: DBDG, czyli ludzkiej typu ziemskiego oraz DBLF -
gąsienicopodobnej. Zadaniem Conwaya i innych znajdujących się tu lekarzy
było zbadanie rannych i skierowanie do odpowiednich sal Oddziału Nagłych
Wypadków. Zabrał się do pracy, wspomagany przez Kontrolera, który miał
wszystkie cechy kwalifikowanego pielęgniarza, oprócz odpowiednich odznak.
Przedstawił się jako Williamson.
Widok pierwszego pacjenta był wstrząsem dla Conwaya - nie dlatego, że jego
stan był poważny, ale z powodu charakteru obrażeń. Przy trzecim przypadku
zatrzymał się nagle tak że asystujący mu Kontroler spojrzał na niego
pytająco.
- Co to był za wypadek? - wybuchnął Conway. Liczne rany z nadpalonymi
brzegami. Rany szarpane jak od odłamków wyrzuconych siłą eksplozji. jak...?
- Utrzymujemy to oczywicie w tajemnicy - powiedział Kontroler - ale
spodziewałem się, że przynajmniej pogłoski dotrą do każdego. - Usta jego
zacisnęły się, a ów szczególny błysk, który zdaniem Conwaya wyróżniał
wszystkich Kontrolerów, pojawił mu się w oczach. - Zachciało im się wojny -
mówił dalej, skinąwszy głową w kierunku leżących dookoła Ziemian i
gąsienicowców. - Niestety, chyba trochę wojna ta wymknęła się spod kontroli,
zanim zdołalimy ją stłumić.
Wojna, pomylał Conway czując, jak ogarniają go mdłoci. Ludzie z Ziemi czy
innej zasiedlonej przez Ziemian planety usiłowali zabić przedstawicieli innego
gatunku, tak im fizycznie bliskiego. Słyszał, że rzeczy takie czasem się
zdarzają, ale nigdy właciwie nie wierzył, aby jakakolwiek inteligentna rasa
mogła na taką skalę postradać zmysły. Tyle ofiar...
Pogarda i niesmak ogarniające go w związku z tą całą przerażającą sprawą
nie przeszkodziły mu jednak dostrzec osobliwej rzeczy: oto wyraz twarzy
Kontrolera wyrażał dokładnie te same uczucia! Skoro Williamson miał takie
poglądy na wojnę, może był czas, by zrewidować poglądy na Korpus
Kontroli?
Uwagę Conwaya przyciągnęło nagłe zamieszanie o kilka kroków na prawo od
niego. Pacjent - Ziemianin zajadle protestował przeciwko temu, by badał go
lekarz klasy DBLF; słowa, w których wyrażał swój sprzeciw, nie były
najbardziej wyszukane. Lekarz zdradzał oznaki urażonego zakłopotania, ale
ranny zapewne nie dysponował dostateczną wiedzą o fizjonomice DBLF, by
to stwierdzić. Mimo to jednak stażysta starał się uspokoić pacjenta
beznamiętnym głosem z autotranslatora.
Sprawę załatwił Williamson. Obrócił się nagle w stronę protestującego
pacjenta, pochylił się, aż ich twarze znalazły się o kilkanacie centymetrów od
siebie, i przemówił spokojnym, niemal swobodnym tonem, od którego jednak
Conwayowi przeszły ciarki po plecach.
- Słuchaj, przyjacielu - powiedział. - Mówisz, że nie życzysz sobie, żeby jeden
z tych mierdzących robaków, który chciał cię zabić, próbował teraz ciebie
łatać, tak? No to wbij sobie do swego łba i zatrzymaj to tam: ten włanie robak
jest tu lekarzem. A poza tym, tu nie ma wojen. Wszyscy należycie do tej
samej armii, w której mundurem jest koszula nocna; więc leż cicho, zamknij
buzię i zachowuj się. Inaczej dostaniesz po pysku.
Conway wrócił do przerwanej pracy podkrelając w pamięci uwagę, by jeszcze
raz przemyleć swój stosunek do Kontrolerów. Kiedy poszarpane, potłuczone i
popalone ciała pacjentów przepływały pod jego rękami, jego umysł jako
dziwnie oderwał się od tego wszystkiego. Co jaki czas na jego twarzy pojawiał
się zaskakujący Williamson wyraz; wyglądało na to, że człowiek ten zadawał
kłam wszystkiemu, co opowiadano o Kontrolerach. Czyżby ten
niezmordowany, spokojny człowiek o dłoniach niewzruszonych jak skała miał
być mordercą, sadystą o niskiej inteligencji i bez zasad moralnych? Trudno
było w to uwierzyć. Obserwując Williamsona z ukrycia między pacjentami,
Conway powoli podejmował decyzję. Była to bardzo trudna decyzja. Jeli nie
będzie uważał, łatwo poparzy sobie palce. Z O'Marą było to niemożliwe,
podobnie jak z różnych powodów z Brysonem i Mannonem, ale teraz z
Williamsonem...
- Hm... Williamson - Conway zaczął z wahaniem; lecz dokończył pytanie w
popiechu - czy zabił pan kiedy kogo?
Kontroler wyprostował się gwałtownie. Usta jego zacisnęły się w wąską, białą
linię. - Powinien pan wiedzieć, że Kontrolerom nie należy zadawać takich
pytań. Ale czy pan to wie? - Zawahał się, a gniew jego powstrzymywała
ciekawoć, wywołana burzą uczuć szalejącą na twarzy Conwaya. - Co pana
gryzie, doktorze? - zapytał z trudem.
Conway bardzo żałował, że w ogóle zadał to pytanie, ale było już za późno,
żeby się wycofać. Zrazu jąkając się zaczął opowiadać o swoich ideałach
związanych z powołaniem medycznym, a potem o przerażeniu i zmieszaniu
wywołanym odkryciem, że Szpital Główny - instytucja, która w jego mylach
ucieleniała najwyższe ideały - zatrudniała kontrolera na stanowisku
Naczelnego Psychologa, a być może, jeszcze innych przedstawicieli Korpusu
na odpowiedzialnych stanowiskach. Conway wiedział już teraz, że Korpus nie
był orodkiem wszelkiego zła, że oddelegował swoją Dywizję Medyczną do
pomocy w ich obecnej trudnej sytuacji. Ale i tak, przecież Kontrolerzy...
- Dostarczę panu jeszcze. jednego wstrząsu - powiedział sucho Williamson -
informując pana o tym, co jest powszechnie znane, że nikomu na myl nie
przychodzi, by o tym mówić. Doktor Lister, dyrektor Szpitala, jest również
członkiem Korpusu Kontroli... Oczywicie, nie nosi munduru - dodał szybko -
bo Diagnostycy z czasem zaczynają zapominać o drobiazgach, a Korpus
nieprzychylnie spogląda na nieporządne umundurowanie nawet u generała
brygady.
Lister jest Kontrolerem! - Ale dlaczego? - wybuchnął Conway wbrew swojej
woli. - Wszyscy wiedzą, cocie za jedni. Jak wam się po pierwsze udało
zdobyć tu władzę?
- Najwyraźniej nie wszyscy wiedzą - przerwał Williamson - bo pan, na
przykład nie wie.
VI
Kontroler nie był rozgniewany, co Conway stwierdził, gdy obaj odchodzili już
od pacjenta, by zająć się następnym. Zamiast tego na jego twarzy malowało
się co, co przywodziło na myl ojca pouczającego dziecko o jakich mało
przyjemnych prawdach życiowych.
- Przede wszystkim - powiedział Williamson delikatnie zdejmując opatrunek
polowy z ciała rannego gąsienicowca - pańskie problemy wynikły z tego, że
pan, tak jak cała pańska grupa społeczna, należycie do gatunku znajdującego
się pod ochroną.
- C o t a k i e g o? - wykrzyknął Conway.
- Gatunek pod ochroną - powtórzył Williamson. Osłaniany przed niewygodami
współczesnego życia. To z pańskiej warstwy społecznej - w całej Unii, nie
tylko na Ziemi - pochodzą praktycznie wszyscy wielcy artyci, muzycy i
przedstawiciele wolnych zawodów. Większoć z was potrafi przeżyć całe życie
nie wiedząc o tym, że znajdujecie się pod ochroną, że od dzieciństwa jestecie
odizolowani od mniej przyjemnych realiów naszej tak zwanej cywilizacji, i że
wasze poglądy pacyfistyczne i etyczne stanowią luksus, na który wielu z nas
po prostu nie może sobie pozwolić. Pozwala się wam na ten luksus w nadziei,
że kiedy powstanie z niego filozofia, która pewnego dnia uczyni wszystkie
istoty w Galaktyce prawdziwie cywilizowanymi, prawdziwie dobrymi.
- Nie wiedziałem... - zająknął się Conway. - A... a z tego, co pan mówi,
wynika, że my - to znaczy ja - jestem zupełnie bezużyteczny...
- Oczywicie, że pan nie wiedział - rzekł łagodnie Williamson. Conway
zastanawiał się, jak to możliwe, że taki młody człowiek rozmawia z nim z
wyższocią, a on nie czuje urazy. W jaki sposób tamten zyskał w jego oczach
autorytet.
- Był pan zapewne - mówił dalej Kontroler - zamknięty w sobie, mało
rozmowny, otulony w pańskie szczytne ideały. Niech pan zrozumie, nie ma w
nich nic złego, ale po prostu trzeba dopucić trochę szaroci między białym i
czarnym. Nasza współczesna cywilizacja - powrócił do głównego wątku
rozmowy - opiera się na maksymalnej wolnoci dla jednostki. Pojedynczy
osobnik może robić, co chce, o ile nie jest to szkodliwe dla innych. Tylko
Kontrolerzy nie mają tych swobód.
- A co z gettami dla "normalnych"? - przerwał mu Conway. Oto w końcu
Williamson powiedział co, z czym można się było definitywnie nie zgodzić. -
Przebywanie pod nadzorem Kontrolerów w zamkniętym obszarze kraju trudno
nazwać wolnocią.
- Jeli pan dobrze się zastanowi - odrzekł Williamson - sam pan uzna, iż
"normalnym", czyli tej grupie na prawie każdej planecie, która uważa, że
jedynie ona jest reprezentatywna dla danej rasy, w odróżnieniu od okrutnych
Kontrolerów czy też estetów bez charakteru - czyli ludzi z pańskiej warstwy,
słowem, że tym "normalnym" nie ogranicza się swobody. Po prostu z
oczywistych względów zaczęli się oni sami łączyć w skupiska i włanie w tych
zbiorowiskach samozwańczych "normalnych" Kontrolerzy mają najwięcej
roboty. "Normalni" mają wszelkie swobody włącznie z prawem zabijania
siebie nawzajem, jeli sobie tego życzą; obecnoć Kontrolerów ma tylko nie
dopucić do tego, by ucierpiał ten z nich, kto nie chce brać w tym udziału.
Podobnie, gdy na jakiej planecie czy planetach nagromadzi się odpowiednio
dużo tego szaleństwa, pozwalamy, by stoczono wojnę na jakiej wyznaczonej
do tego celu planecie. Staramy się tylko, by wojna nie była ani długa, ani
krwawa. - Williamson westchnął. - Tym razem nie docenilimy ich. Ta wojna
była i długa, i krwawa - zakończył tonem samooskarżenia.
Conway opierał się jeszcze w myli przed zaakceptowaniem tego radykalnie
nowego poglądu na istotę sprawy. Przed przybyciem do Szpitala nie miał
bezporednich kontaktów z Kontrolerami, bo i po co? Za "normalni" z Ziemi
wydawali mu się postaciami romantycznymi, może nieco pyszałkowatymi i
chełpliwymi, ale to wszystko. Oczywicie, to od nich pochodziła większoć złych
słów o Kontrolerach, które usłyszał. Może i "normalni" nie byli tak
prawdomówni i obiektywni, jakimi się mienili...
- Trudno uwierzyć w to wszystko - zaprotestował. Sugeruje pan, że Korpus
Kontroli odgrywa większą rolę w całym układzie niż "normalni" lub my, klasa
twórcza! -Potrząsnął gniewnie głową..- Ależ pan sobie wybrał czas na
dyskusje filozoficzne!
- To pan ją zaczął - odrzekł Williamson.
Na to już Conway nie znalazł odpowiedzi.
Musiało minąć już kilka ładnych godzin, gdy poczuł dotknięcie na ramieniu.
Wyprostował się i ujrzał za sobą pielęgniarza klasy DBLF, który trzymał
strzykawkę.
- Zastrzyk pobudzający, doktorze? - zapytał pielęgniarz.
Conway momentalnie uwiadomił sobie, że nogi się pod nim chwieją i ma
trudnoci ze zogniskowaniem wzroku. I zapewne ruchy jego stały się wyraźnie
powolne, skoro pielęgniarz sam zwrócił się do niego. Conway skinął głową i
podwinął rękaw palcami, które zmieniły się w pięć grubych, zmęczonych
parówek.
- Aj! - krzyknął nagle z bólu. - Co to jest, szeciocalowy gwóźdź?
- Przykro mi bardzo - powiedział pielęgniarz -- ale zanim do pana
przyszedłem, robiłem zastrzyki dwóm lekarzom mojej rasy, a jak pan wie,
nasza skóra jest grubsza i twardsza niż wasza. Toteż igła się stępiła.
Zmęczenie Conwaya zniknęło w ciągu kilku sekund. Poza lekkim mrowieniem
w dłoniach i szarymi plamami na twarzy, które tylko inni mogli zobaczyć, czuł
się trzeźwy, rzeki i fizycznie wypoczęty, jak gdyby dopiero co wyszedł spod
prysznica po dziesięciu godzinach snu. Zanim skończył badanie kolejnego
pacjenta, rozejrzał się szybko dookoła i stwierdził, że przynajmniej tutaj liczba
rannych oczekujących na pomoc stopniała do ledwie garstki, za liczba
Kontrolerów była o połowę mniejsza niż na początku. Pacjentów otoczono już
opieką, za Kontrolerzy zmienili się w pacjentów.
Wszędzie tak się działo: Kontrolerzy, którzy spali niewiele, lub wcale podczas
przewożenia rannych, którzy zmuszali swoje ciała do pracy za pomocą
licznych zastrzyków pobudzających i zwykłego, zaciętego męstwa, by pomóc
zaharowanym lekarzom, ci Kontrolerzy teraz, jeden po drugim, dosłownie
padali na miejscu, pospiesznie potem przenoszeni na salę chorych, bowiem
niezależnie od woli organizmu mięnie serca i płuc odmawiały posłuszeństwa
wraz z innymi. Kładziono ich na specjalnych oddziałach, gdzie automatyczne
urządzenia prowadziły masaż serca, stosowały sztuczne oddychanie i
podawały dożylnie substancje odżywcze. Conway dowiedział się, że tylko
jeden z nich zmarł.
Korzystając z chwili spokoju poszedł wraz z Williamsonem do wizjera i wyjrzał
na zewnątrz. Rój oczekujących statków zmalał tylko minimalnie, ale Conway
wiedział, że to z powodu tych, które dopiero co nadleciały. Nie mieciło mu się
w głowie, gdzie oni chcą pomiecić tych wszystkich rannych. Nawet te
korytarze, gdzie można było postawić łóżka, były już przepełnione, za przez
cały czas trwało przesuwanie pacjentów wszystkich ras z jednego miejsca w
inne, by uzyskać więcej przestrzeni. Ale to nie była jego sprawa, a
przeplatające się tory statków stanowiły dziwnie uspokajający widok.
- Komunikat nadzwyczajny - odezwał się nagle głonik. - Pojedynczy statek,
jedna osoba na pokładzie, rasa jak dotąd, nie znana; wymaga
natychmiastowej pomocy. Pilot statku tylko częciowo ma nad nim kontrolę,
jest ciężko ranny i ma trudnoci. w porozumiewaniu się. Alarm przy wszystkich
lukach przyjęć!
Och nie, pomylał Conway, nie w takiej chwili! Poczuł w żołądku chłód, a
jednoczenie nawiedziło go straszne przeczucie tego, co się miało zdarzyć.
Williamson uchwycił się brzegów wizjera, aż pobielały kostki jego palców.
- Patrz! - wykrzyknął nieswoim, pełnym rozpaczy głosem i wyciągnął rękę.
Intruz zbliżał się do roju statków z szaleńczą prędkocią, dziko manewrując.
Krótki, ciemny i nieokrelony cygarowaty kształt zbliżył się i wdarł w plątaninę
statków, nim Conway zdołał dwa razy odetchnąć. Statki rozproszyły się w
straszliwym zamieszaniu, ledwie unikając zderzenia zarówno ze sobą, jak i
nadlatującym intruzem, a ten wciąż mknął przed siebie. Na jego drodze
znajdował się tylko jeden statek, transportowiec Korpusu, który otrzymał
zezwolenie na dokowanie i zbliżał się już do luku przyjęć. Transportowiec był
ogromny, niezdarny i nieprzystosowany do szybkich manewrów, i nie miał ani
czasu, ani możliwoci, by usunąć się z drogi. Zderzenie zdawało się
nieuniknione, a transportowiec załadowany był po brzegi rannymi...
Ale nie. W dosłownie ostatniej chwili mknący statek zboczył z toru.
Obserwujący go ujrzeli, jak ominął transportowiec, a jego krótki, cygarowaty
kształt obrócił się zmieniając w krąg, który rósł w oczach z mrożącą krew w
żyłach szybkocią. Statek leciał prosto na nich! Conway chciał zamknąć oczy,
ale patrzył jak zafascynowany na tę olbrzymią masę metalu pędzącą w jego
kierunku. Ani on, ani Williamson nie usiłowali nawet podbiec do skafandrów.
Od tego, co miało nastąpić, dzieliły ich tylko ułamki sekund.
Statek był już nad ich głowami, gdy ponownie zmienił kurs, bowiem jego
ranny pilot desperacko usiłował uniknąć przeszkody większej niż poprzednio,
masy Szpitala. Ale za późno, statek uderzył.
Potworny, podwójny wstrząs doszedł ich od podłogi, gdy statek przebił się
przez dwuwarstwowy pancerz. Dalej nastąpiły kolejne, łagodniejsze drgnięcia,
kiedy wbijał się we wnętrznoci wielkiego szpitala. Zabrzmiała krótka kakofonia
krzyków - ludzkich i nieludzkich - a także gwizdów, szelestów i gardłowych
chrząknięć wydawanych przez istoty ulegające obrażeniom, utonięciu,
zatruciu gazem czy dekompresji. Do oddziału wypełnionego czystym chlorem
wdarła się woda. Chmura zwykłego powietrza przedostała się przez otwór w
cianie pomieszczenia zajmowanego przez istoty nie znające innych
warunków poza mrozem i próżnią głębokiego Kosmosu; teraz, przy
pierwszym zetknięciu z powietrzem, skurczyły się one, zginęły, a ich ciała
uległy rozkładowi. Woda, powietrze i kilkanacie innych mieszanek
atmosferycznych połączyło się tworząc luzowatą, brunatną i wysoce żrącą
mieszaninę, która wyparowała i wykipiała w Kosmos. Jednak o wiele
wczeniej, nim się to wszystko stało, zatrzasnęły się hermetyczne grodzie
skutecznie izolując tę straszną ranę zadaną przez uderzający jak pocisk
statek.
VII
Przez chwilę wszyscy trwali jak sparaliżowani; potem szpital zareagował. Nad
głowami szalał głonik wyrzucając jednak z siebie słowa spokojne i
opanowane. Technicy i konserwatorzy wszystkich ras mieli zgłosić się
natychmiast po wyznaczone im zadania. Obwody antygrawitacyjne w
oddziałach LSVD i MSVK zaczęły odmawiać posłuszeństwa i cały personel
medyczny w tej okolicy miał się zająć umieszczaniem pacjentów w otulinach
zabezpieczających, a następnie przenieć ich, zanim własny ciężar zmiażdży
ich ciała, na salę operacyjną nr 2 dla grupy DBLF, gdzie sztucznie ciążenie
obniżono do poziomu jednej dwudziestej G. W dziewiętnastym korytarzu
AUGL nastąpił nie umiejscowiony jeszcze przeciek chloru i wszystkie istoty
klasy DBDG ostrzeżono przed skażeniem w okolicach ich stołówki. A poza
tym dr Lister proszony jest o zgłoszenie się do biura.
Gdzie w mózgu Conwaya pojawiła się myl, że oto wszystkich innych wzywa
się do wyznaczonych zadań, natomiast doktora Listera się prosi. Wtem
usłyszał, jak kto z tyłu wymienia jego nazwisko, i obrócił się.
Był to Mannom który pospiesznie zbliżał się do Williamson i Conwaya.
- Widzę, że jestecie wolni w tej chwili - powiedział. - Mam dla was robotę. -
Zatrzymał się na chwilę, a gdy Conway skinął potakująco głową, popędził bez
tchu dalej.
Kiedy uderzający statek wrył się w konstrukcję Szpitala na pół kilometra,
wyjaniał po drodze Mannon, obszar próżni ograniczony przez hermetyczne
grodzie nie ograniczał się tylko do tunelu wybitego przez wrak. Ze względu na
położenie grodzi wewnątrz Szpitala pojawiło się jakby wielkie próżniowe
drzewo, którego pniem był wybity tunel, a gałęziami - odchodzące od niego
otwarte odcinki korytarzy. Do niektórych z nich przylegały sekcje, które można
było zahermetyzować samodzielnie, i istniała możliwoć, że kto tam jeszcze
żyje.
W innych warunkach nie byłoby wielkiej potrzeby przyspieszania akcji
ratowniczej wobec zamkniętych w tych pomieszczeniach, którzy swobodnie
mogli przebywać tam przez kilka dni, ale tym razem pojawiła się dodatkowa
komplikacja. Rozbity statek zatrzymał się w pobliżu rodka, a właciwie "orodka
nerwowego" - Szpitala, czyli tej sekcji, w której znajdowały się urządzenia
regulujące warunki rodowiskowe. Jak wszystko na to wskazywało, znajdował
się ram jaki żywy osobnik - być może pacjent, kto z personelu medycznego,
albo też nawet pasażer rozbitego statku, który miotał się po pomieszczeniu i
sam o tym nie wiedząc, coraz bardziej uszkadzał regulatory sztucznej
grawitacji. Gdyby taki stan rzeczy trwał nadal, mogło to spowodować
poważne awarie w oddziałach, a nawet mierć istot, które przywykły do
niższych wartoci siły ciążenia.
Doktor Mannon chciał, aby Conway i Williamson udali się tam i wyprowadzili
owego osobnika, zanim spowoduje nieodwracalne zniszczenia.
- Poszedł tam już kto, z klasy PVSJ - dodał - ale te istoty słabo się spisują w
skafandrach. Posyłam więc tam was dwóch, abycie popchnęli sprawę
naprzód. W porządku? No to jazda. .
Wyposażeni w degrawitatory obaj ratownicy wyszli na zewnątrz obok
zniszczonej sekcji i popłynęli w próżni tuż nad zewnętrzną powłoką Szpitala,
ku otworowi wyrwanemu w niej przez uderzający statek. Degrawitatory
ułatwiały w znacznym stopniu manewrowanie w stanie nieważkoci, toteż
Conway i Williamson nie oczekiwali niczego szczególnego po drodze, którą
mieli przebyć. Ze sobą mieli liny i magnetyczne kotwiczki, za Williamson -
tylko dlatego, że tak przewidywał zestaw wyposażenia służbowego skafandra
Kontrolerów - miał również broń. Zapas powietrza w skafandrach wystarczał
na trzy godziny.
Zrazu posuwali się naprzód z łatwocią. Statek wybił o otwory o gładkich
brzegach w cianach i stropach sal szpitalnych, a nawet w kilku urządzeniach
należących do ciężkiego sprzętu. Conway mógł łatwo zajrzeć w głąb mijanych
korytarzy, ale nigdzie nie było widać oznak życia. Mijali przerażające szczątki
istot żyjących w warunkach wysokiego cinienia atmosferycznego; nawet na
Ziemi cinienie wewnętrzne rozniosłoby je na strzępy. Tu za, gdy zostały nagle
wystawione na działanie całkowitej próżni, ów proces był znacznie
gwałtowniejszy. W jednym z korytarzy Conway ujrzał przypadek tragiczny: oto
antropoidalny pielęgniarz klasy DBDG - jedna z istot pokrytych czerwoną,
niedźwiedzią siercią - został zgilotynowany przez zamykającą się
hermetyczną gródź, przed którą nie umknął na czas. Z jakiego powodu widok
ten wstrząsnął Conwayem mocniej niż wszystko, co widział wczeniej tego
dnia.
W miarę posuwania się w głąb Szpitala natrafiali na coraz więcej "obcego"
żelastwa, czyli poszycia i elementów konstrukcyjnych z wraku; i zdarzało się,
że musieli sobie ręcznie torować drogę w tej gęstwinie.
Williamson posuwał się przodem, około dziesięciu metrów przed Conwayem,
gdy nagle zniknął mu z oczu. W słuchawkach Conwaya rozległ się okrzyk
zdziwienia przerwany brzękiem metalu uderzającego o metal. Conway, który
przytrzymywał się wystającej sztaby, zacisnął instynktownie na niej dłonie i
poczuł przez rękawicę lekką wibrację. Żelastwo przesuwało się! Na chwilę
zdjął go strach, potem jednak uwiadomił sobie, że ruch odbywał się głównie w
tym miejscu, z którego przyszedł, to jest nad jego głową. Drżenie ustało kilka
minut później, przy czym okazało się, że strzępy metalu tylko nieznacznie
zmieniły położenie. Dopiero wtedy Conway przywiązał się mocno do sztaby
liną i ruszył na poszukiwanie Kontrolera.
Williamson leżał twarzą w dół ze zgiętymi kolanami i łokciami, częciowo
ukryty pod zwałami złomu znajdującymi się około pięciu metrów poniżej.
Słaby, nieregularny oddech, który Conway słyszał w słuchawkach, dowodził,
że szybka reakcja Kontrolera, który rękami zakrył kruche szkło hełmu,
uratowała mu życie. Jednak to, czy Williamson przeżyje ten wypadek,
zależało od rodzaju obrażeń, a te z kolei zależały od siły ciążenia wycinka
podłogi, który ciągnął go w dół.
Było teraz oczywiste, że wypadek został spowodowany przez fragment
podłogi, w którym ciągle działa system sztucznej grawitacji pomimo
olbrzymich zniszczeń w rejonie katastrofy. Conway był niewymownie
wdzięczny za to, że siła ciążenia działa tylko prostopadle do powierzchni
obwodu, a ów wycinek podłogi byk lekko wygięty. Gdyby był skierowany w
górę, zarówno on sam, jak i Kontroler spadliby w dół i to z wysokoci znacznie
większej niż pięć metrów.
Ostrożnie popuszczając linę ratunkową Conway zbliżył się do skulonej
postaci Williamson. Zacisnął kurczowo palce na linie, gdy zbliżył się do pola
działania obwodu grawitacyjnego, ale wkrótce ucisk jego zelżał, gdy
uwiadomił sobie, że siła ciążenia wynosi najwyżej półtora G. Teraz, gdy stała
grawitacja ciągała go w dół, zaczął opuszczać się po linie, ręka za ręką.
Mógłby po prostu użyć degrawitatora, by zneutralizować ciążenie i spłynąć w
dół, ale to było zbyt ryzykowne. Gdyby przypadkowo wysunął się poza pole
działania owego kawałka podłogi, degrawitator wyrzuciłby go w górę z
fatalnym zapewne skutkiem.
Gdy Conway dotarł do Kontrolera, ten był nadal nieprzytomny. Choć nie
można było stwierdzić tego na pewno ze względu na skafander, Conway
podejrzewał wielokrotne złamania obu rąk. Uwalniając bezwładne ciało z
otaczającej go masy złomu uwiadomił sobie, że Williamsonowi potrzebna jest
pomoc, natychmiastowa pomoc z wykorzystaniem wszystkich możliwoci
Szpitala. Domylił się, że Kontroler otrzymał niedawno mnóstwo zastrzyków
pobudzających, co zapewne wyczerpało jego zapas sił. Kiedy odzyska
przytomnoć, o ile w ogóle ją odzyska, może nie przetrzymać szoku.
VIII
Conway miał włanie wezwać pomoc, gdy w pobliżu jego hełmu przeleciał jaki
kawałek metalu o poszarpanych krawędziach. Obrócił się gwałtownie i tylko
dlatego zdołał uniknąć uderzenia następnym kawałkiem żelastwa, który
nadlatywał w jego kierunku. Dopiero wtedy dojrzał sylwetkę nieziemca w
skafandrze, częciowo ukrytą w plątaninie metalu w odległoci około dziesięciu
metrów. Ów nieziemiec obrzucał go, czym popadło.
Bombardowanie ustało natychmiast, gdy osobnik ów upewnił się., że Conway
zwrócił na niego uwagę. Przekonany, że odnalazł tajemniczego rozbitka,
którego wybryki spowodowały szaleństwa systemu sztucznego ciążenia w
Szpitalu, Conway popieszył w jego stronę. Natychmiast jednak spostrzegł, że:
nieziemiec w ogóle nie był w stanie się poruszać bowiem przygniotły go,
dziwnym trafem nie zagrażając życiu i zdrowiu, dwa elementy konstrukcyjne.
Jedyną wolną macką starał się dosięgnąć czego z tyłu skafandra. Conway
przez chwilę łamał sobie nad tym głowę; ale potem zobaczył radiostację
przytroczoną do grzbietu tamtego; z boku wisiał oderwany kabel. Umocował
go ponownie na miejscu używając plastra chirurgicznego jako izolacji i
natychmiast z jego własnych słuchawek dobiegł go bezduszny głos
autotranslatora.
Był to ów PVSJ, którego wysłano przed nimi, by sprawdził, czy kto nie
pozostał przy życiu. Schwytany w tę samą pułapkę, co nieszczęsny Kontroler,
zdołał jeszcze użyć degrawitatora, by zmniejszyć prędkoć upadku.
Przedobrzył jednak, bowiem upadł, tyle że w innym miejscu. Uderzenie było
stosunkowo łagodne, jednak spowodowało osunięcie się luźno zawieszonej
masy żelastwa, która uwięziła go i uszkodziła mu radio.
PVSJ, który był chlorodysznym Illensańczykiem, tkwił teraz solidnie
przywalony złomem; wszelkie wysiłki Conwaya, by go uwolnić, były
bezskuteczne. Tymczasem przyjrzał się insygniom specjalnoci tamtego,
wymalowanym na skafandrze. Symbole tralthańskie i illensańskie nic mu nie
mówiły, ale trzecim, najbliższym odpowiednikiem w symbolice ludzi, był krzyż.
Illensańczyk okazał się kapelanem. Można się było tego spodziewać.
Ale teraz miał już dwóch nie mogących się poruszać pacjentów zamiast
jednego. Nacisnął guzik nadajnika i odchrząknął. Nim jednak zdołał wydobyć
z siebie choć słowo, zadudnił mu w uszach, zdyszany głos doktora Mannona.
- Doktorze Conway! Kontrolerze Williamson! Zgłosić się natychmiast!
- Włanie miałem to zrobić - odrzekł Conway i poinformował Mannona o
swoich przejciach. Następnie wspomniał o pomocy dla Williamson i kapelana,
ale Mannon mu przerwał.
- Przykro mi - rzucił popiesznie - ale to niemożliwe. Fluktuacje grawitacyjne
zwiększyły się powodując zapewne osiadanie potrzaskanych elementów,
ponieważ tunel nad panem jest dosłownie zamurowany żelastwem.
Konserwatorzy usiłują się przebić, ale...
- Może ja z nim porozmawiam - wdarł się inny głos, po czym rozległ się głony
łoskot, jak zawsze, gdy kto komu wyrywa mikrofon. - Doktorze Conway, mówi
Lister. Niestety, muszę pana poinformować, że zdrowie pańskich towarzyszy
ma w tej chwili drugorzędne znaczenie. Pańskim zadaniem jest dotarcie do
tamtego osobnika zamkniętego w sterowni ciążenia i uspokojenie go. Niech
mu pan da po łbie, jeli to konieczne, ale niech go pan powstrzyma. On rujnuje
cały Szpital!
Conway przełknął linę. - Tak jest, panie doktorze - powiedział i zaczął się
zastanawiać, w jaki sposób przedrze się w głąb otaczającej go gmatwaniny
złomu. Sytuacja wyglądała na beznadziejną.
Nagle uczuł, że co ciągnie go w bok. Złapał za najbliższy wystający pręt, i
trzymał się, jakby od tego zależało życie. Poprzez tkaninę skafandra doszedł
go brzękliwy zgrzyt przesuwanego metalu. Szczątki konstrukcji znowu się
przesuwały. Po chwili przyciągająca go siła zniknęła równie nagle, jak się
pojawiła, a jednoczenie rozległ się krótki jakby warknięcie okrzyk
Illensańczyka. Conway obrócił się i zobaczył, że w miejscu, w którym przed
chwilą znajdował się kapelan, ziała teraz wielka dziura, zapadająca się w
nicoć.
Ledwie zmusił się, by pucić trzymany pręt. Wiedział, że przyciąganie, które
nim niedawno szarpnęło, było wynikiem chwilowego włączenia się gdzie
poniżej obwodu sztucznego ciążenia. Jeli obwód ten włączyłby się ponownie,
w momencie gdy Conway płynął w próżni nie trzymając się niczego... Wolał o
tym nie myleć.
Przesunięcie się rumowiska nie zmieniło pozycji Williamson, który wciąż leżał
tam, gdzie go Conway pozostawił. Kapelan jednak musiał polecieć w głąb
tunelu.
- Nic się nie stało? - zawołał Conway z troską w głosie.
- Chyba nie - doszła go odpowiedź Illensańczyka. Jednak wciąż czuję
odrętwienie.
Conway dopłynął ostrożnie do nowo powstałego otworu i spojrzał w dół. Pod
nim znajdowało się bardzo duże pomieszczenie, zalane wiatłem z jakiego
źródła z boku. Z odległoci około dwunastu metrów widać było tylko podłogę,
ponieważ ciany znajdowały się poza polem widzenia. Podłogę pokrywał
dywan z ciemnoniebieskiej rolinnoci o rurkowatych łodygach i bulwiastych
liciach. Conway przez jaki czas nie mógł rozpoznać owego pomieszczenia,
dopóki nie domylił się, że to zbiornik wodny dla istot klasy AUGL, tyle że bez
wody. Gruba, miękka rolinnoć pokrywająca jego dno służyła zarówno za
pożywienie, jak i wystrój wnętrza zbiornika. Illensańczyk miał szczęcie, że
wylądował na tak sprężystej powierzchni.
Kapelan nie był już uwikłany w żelastwo i owiadczył, że czuje się na tyle
dobrze, iż może pomóc Conwayowi w zmaganiach z osobnikiem znajdującym
się w sterowni sztucznego ciążenia. Gdy mieli już przystąpić do schodzenia w
głąb tunelu, Conway spojrzał w kierunku źródła wiatła, które na wpół
wiadomie dostrzegł poprzednio, i zaparło mu oddech.
Przez jedną ze cian zbiornika AUGL, która była przezroczysta, zobaczył
korytarz zaadaptowany na tymczasową salę szpitalną. Po jednej stronie stały
łóżka, na których leżały gąsienicowate istoty klasy DBLF wbijane w materace
z plastikogąbki lub podrzucane w górę przez szaleńcze i nieprzewidziane
konwulsje targające obwodami sztucznego ciążenia. Wokół pacjentów
rozpięto prowizoryczne siatki, by utrzymać ich w łóżkach, a i tak, mimo tej
męczarni, można uznać ich za szczęciarzy.
Gdzie w głębi Szpitala trwała ewakuacja której z sal i przez widoczny odcinek
korytarza ciągnęła procesja pełzających, przewijających się i podskakujących
istot - niczym zawartoć jakiej kosmicznej arki Noego. Byli tam przedstawiciele
wszystkich ras tlenodysznych i wielu oddychających inną atmosferą; ludzcy
pielęgniarze i Kontrolerzy pomagali im w przechodzeniu. Dowiadczenie
musiało nauczyć pielęgniarzy że wyprostowanie się i chodzenie w pozycji
pionowej grozi połamaniem koci lub pęknięciem czaszki, bowiem poruszali się
na czworakach. Gdyby szarpnął nimi nagły zryw ciążenia rzędu trzech lub
czterech G, droga upadku byłaby znacznie krótsza. Conway zauważył, że
większoć ma na sobie degrawitatory, ale nie korzysta z nich, ponieważ były
one bezużyteczne w warunkach, gdy stała grawitacyjna zmieniała się z
szalejącą zmienną.
Widział, jak osobniki klasy PVSJ w baloniastych osłonach to rozpłaszczają się
na podłodze jak preparaty pod szkiełkiem, to znów ulatują w powietrze. A za
nimi pacjenci z Tralthanu holowani w potężnych, nieporęcznych uprzężach -
bowiem masywni Tralthańczycy byli również podatni na urazy wewnętrzne
pomimo swej ogromnej siły. Znajdowały się tam także istoty klas DBDG,
DBLF, CLRS, a także niezidentyfikowani pacjenci w kulistych pojemnikach na
kołach, od których buchało niemal widoczne zimno. Pojedynczo, popychani,
ciągnięci albo też o własnych siłach krok za krokiem przesuwali się wzdłuż
szyby pochylając się i prostując jak kłosy pszenicy w wietrzny dzień, szarpani
skurczami obwodów ciążenia.
Conway prawie mógł sobie wyobrazić, że czuje owe wahania grawitacji w
miejscu, w którym się znajdował, ale wiedział, że uderzający statek musiał po
drodze uszkodzić wszystkie obwody. Z trudem odwrócił wzrok od owego
ponurego pochodu i znowu ruszył w głąb tunelu.
- Conway! - głos Mannona warknął kilka minut później. - Ten rozbitek w
sterowni jest już odpowiedzialny przynajmniej za tyle samo ofiar, co samo
uderzenie statku! Cała sala pacjentów LSVO straciła życie, gdy ciążenie
wzrosło na trzy sekundy z jednej ósmej do czterech G. Co się dzieje?
Conway owiadczył, że tunel wybity w konstrukcji Szpitala jest coraz węższy,
ponieważ kadłub i lżejsze urządzenia statku zdzierały się w czasie przebijania
do tego poziomu. Przed nim zapewne znajdowała się tylko ciężka
maszyneria, jak generatory hipernapędu i tak dalej. Jego zdaniem, musi być
już bardzo blisko końca tunelu oraz owej istoty - nie wiadomego sprawcy
całego spustoszenia.
- Dobrze - odrzekł Mannon - ale nich się pan spieszy!
- Ale czy technicy nic mogą się przedostać? Na pewno...
- Nie mogą - przerwał mu głos Listera. - W okolicach sterowni występują
wahania ciążenia do dziesięciu G. Zadanie jest niewykonalne. Także dotarcie
do pańskiego szlaku z wnętrza Szpitala jest również niemożliwe.
Oznaczałoby to ewakuację korytarzy w sąsiedztwie, a wszystkie są
wypełnione pacjentami... - Głos Listera cichł; najwyraźniej odwrócił się od
mikrofonu, ale Conway zdołał pochwycić jeszcze jego słowa: - Przecież
inteligentna istota nie może tak poddać się panice, żeby... No, niech ja go
dostanę w swoje ręce...
- Może nie jest inteligentna - powiedział inny głos. Może to jakie dziecko z
oddziału położniczego FGLI.
- Jeli tak, to spuszczę mu takie lanie...
W tym miejscu rozmowę zakończył ostry stuk w słuchawkach sygnalizujący
wyłączenie nadajnika. Conway, który nagle zdał sobie sprawę, jaki stał się
ważny, zaczął się spieszyć, jak tylko mógł.
IX
Conway i Illensańczyk opucili się na niższy poziom trafiając do sali, gdzie w
próżni, poród ruchomych elementów wyposażenia sali unosiły się cztery ciała
osobników klasy MSVK - delikatnych, trójnożnych istot przypominających
bociany. Ruchy ich ciał i przedmiotów zdawały się nieco nienaturalne, jak
gdyby kto je przed chwilą potrącił. Był to pierwszy lad tajemniczego osobnika,
którego poszukiwali. Po chwili znaleźli się w wielkim pomieszczeniu o
metalowych cianach, oplecionych labiryntem pionowo sterczących i nie
osłoniętych mechanizmów. Na podłodze tkwił w wybitym przez siebie
zagłębieniu generator hipernapędu, wokół którego leżały porozrzucane
odłamki urządzeń sterowni. Pod nimi znajdowały się szczątki istoty, której
klasy już nie można było okrelić. Obok generatora w mocno nadwerężonej
podłodze ziała dziura wybita przez jaki inny element ciężkiego sprzętu statku.
Conway pospieszył do otworu i spojrzał w dół.
- Tam jest! - krzyknął podniecony.
Pod nimi znajdowała się ogromna sala, która mogła być tylko sterownią
sztucznego ciążenia. Podłogę, ciany i sufit - bowiem w sterowni panowała
zawsze nieważkoć i próżnia - pokrywały nieliczne szeregi przysadzistych
metalowych szafek, pomiędzy którymi ledwie mogli się przecisnąć nawet
technicy z Ziemi. Ale technicy nie mieli potrzeby przychodzić tu często,
ponieważ urządzenia znajdujące się w tym niezmiernie ważnym
pomieszczeniu miały układy samonaprawiające. Teraz ta funkcja była
wystawiona na ciężką próbę.
Istota, którą Conway tymczasowo zaklasyfikował jako AACL, leżała na trzech
delikatnych szafkach kontrolnych. Dziewięć innych, wszystkie migające
czerwonymi wiatełkami awaryjnymi, znajdowało się w zasięgu szeciu
wężowatych macek, wysuniętych przez otwory w zmętniałym plastikowym
skafandrze. Macki miały przynajmniej szeć metrów długoci, a zakończone
były rogowatymi narolami, które, sądząc z rozmiaru wyrządzonych szkód,
musiały być twarde jak stal.
Conway przygotowany był na to, że poczuje litoć, gdy ujrzy stworzenie ranne,
zdjęte przerażeniem i oszalałe z bólu. Zamiast tego zobaczył istotę na
pierwszy rzut oka w doskonałym zdrowiu, która wciekle rozbijała regulatory
sztucznego ciążenia, z taką szybkocią, z jaką wbudowane w nie
samonaprawcze roboty starały się je odtworzyć. Conway klął i zaczął
gwałtownie szukać częstotliwoci nadajnika tamtego. Nagle w jego
słuchawkach rozległ się ostry, wysoki pisk.
- Mam cię! - mruknął ponuro.
Gdy tylko tamten usłyszał jego głos, pisk ustał natychmiast, podobnie jak
wszelkie ruchy siejących zniszczenie macek. Conway odnotował częstotliwoć,
a następnie przełączył się ponownie na zakres używany przez siebie i
Illensańczyka.
- Wydaje mi się - powiedział chlorodyszny kapelan, gdy Conway opowiedział
mu, co usłyszał - że ta istota jest miertelnie przerażona, a dźwięk, który
wydała, był okrzykiem przerażenia; inaczej autotranslator przełożyłby go na
zrozumiałe słowa. To, że pisk i niszczycielskie działanie ustało, gdy
stworzenie usłyszało głos, jest wielce obiecujące, ale uważam, że powinnimy
zbliżać się powoli, cały czas upewniając je, że chcemy mu pomóc. Jego
zachowanie tam dole wskazuje, według mnie, na to, że uderza we wszystko
co się porusza, toteż moim zdaniem konieczne jest zachowanie ostrożnoci.
- Tak, proszę księdza - powiedział Conway z uczuciem.
- Nie wiemy, w którą stronę skierowane są organy wzroku tej istoty - mówił
dalej Illensańczyk - proponuję więc, abymy podeszli z przeciwnych stron.
Conway skinął głową. Obaj ustawili swoje radiostacje na nowy zakres i
zaczęli ostrożnie przesuwać się w kierunku sufitu sterowni. Mając w
degrawitatorach taką rezerwę mocy żeby przylgnąć do metalowej
powierzchni, odpełzli od siebie na przeciwległe ciany i zsunęli się po nich na
podłogę. Gdy stworzenie znalazło się między nimi, zaczęli się powoli ku
niemu zbliżać.
Urządzenia samonaprawcze przez cały czas pracowały usuwając szkody
wyrządzone przez tę szóstkę przypominających anakondy macek, lecz samo
stworzenie w dalszym ciągu leżało spokojnie. Nie wydawało również żadnych
dźwięków. Conway ciągle mylał o zniszczeniach spowodowanych bezmylnym
miotaniem się po sterowni. Słów, które cisnęły mu się na usta, w żaden
sposób nie można było nazwać uspokajającymi; wobec tego kwestię
porozumienia się z rozbitkiem pozostawił kapelanowi.
- Nie obawiaj się niczego - Illensańczyk mówił już po raz dwudziesty. - Jeli
jeste ranny, powiedz nam. Przyszlimy tu po to, aby ci pomóc...
Jednak od strony stworzenia nie doszedł żaden ruch, żadne słowo.
Powodowany nagłym impulsem Conway włączył zakres doktora Mannona.
- Wydaje mi się - powiedział - że rozbitek należy do klasy AACL. Czy może mi
pan powiedzieć, skąd się tu wziął, a także dlaczego albo nie chce, albo nie
może się do nas odezwać?
- Porozumiem się z Izbą Przyjęć - powiedział Mannon po krótkim milczeniu. -
Czy jednak jest pan pewny, że to włanie ta klasa? Nie przypominam sobie,
żebym tu kiedy widział kogo z AACL: czy na pewno nie jest to
kreppeliańska...
- To na pewno nie jest kreppeliańska omiornica przerwał Conway. - Ma szeć
macek głównych; teraz leży spokojnie nic nie robiąc...
Conway przerwał nagle, tak zaskoczony, że zamilkł, bowiem jego
stwierdzenie, że istota nic nie robi, przestało być aktualne. Stwór pomknął w
kierunku sufitu tak szybko, że zdawało się, jakby dotknął go w tym samym
momencie, co wystartował. Conway ujrzał, już teraz nad sobą, jak kolejna
szafka roztrzaskuje się na kawałki, a kilka następnych odpada, wyrwanych
przez szukające zaczepienia macki. W słuchawkach Mannon krzyczał co o
skokach ciążenia w dotychczas bezpiecznym sektorze Szpitala i o
wzrastających stratach, ale Conway nie był w stanie nic odpowiedzieć.
Patrzył bezsilnie, jak AACL przygotowuje się do kolejnego lotu.
- ... Przyszlimy tu, aby ci pomóc - mówił kapelan w chwili; gdy szecioramienny
stwór wylądował cztery metry od niego. Przyssał się mocno pięcioma
mackami wyrzucając szóstą potężnym, łukowatym zamachem, którym
zagarnął Illensańczyka i cisnął nim o cianę. Ze skafandra kapelana buchnął
życiodajny chlor na moment okrywając mgiełką bezkształtne, nieszczęsne
ciało, które odbiwszy się od ciany wylądowało na rodku sterowni. AACL
ponownie zaczął wydawać swoje piski.
Conway słyszał swój własny głos bełkotliwie zdający relację Mannonowi,
następnie za Mannona wzywającego okrzykiem Listera. W końcu odezwał się
sam Lister.
- Musi pan go zabić, Conway - powiedział ochryple dyrektor. Musi pan go
zabić, Conway!
Dopiero te słowa pomogły mu się otrząsnąć i powrócić do normalnego stanu.
Ach, jakie to podobne do Kontrolera, pomylał gorzko, rozwiązać problem za
pomocą morderstwa. I wymagać od lekarza, osoby powołanej do ratowania
życia, aby je odebrał. Nie miało znaczenia, że przyszła ofiara była
nieprzytomna ze strachu; spowodowała wiele zamieszania w Szpitalu, więc
należy ją zabić.
Conway bał się przedtem, bał się i teraz: Przy poprzednim stanie umysłu
łatwo było poddać się panice i zastosować prawo dżungli: "zabij, bo ciebie
zabiją". Ale nie teraz. Bez względu na to, co miało stać się z nim lub ze
Szpitalem, nie zabije istoty obdarzonej intelektem, a Lister może sobie
krzyczeć, aż zsinieje...
Nagle zaskoczyło go, że i Lister, i Mannon krzyczą na niego usiłując odeprzeć
jego argumenty. Prawdopodobnie swoje rozumowanie przeprowadził na głos,
sam o tym nie wiedząc. Ze złocią wyłączył ich zakres.
Jednak jeszcze jeden głos bełkotał co do niego: powolny, ciszony, straszliwie
zmęczony, często przerywany jękami bólu. Przez obłędną chwilę Conway
pomylał, że to duch martwego kapelana powtarza argumenty Listera, ale po
chwili spostrzegł, że co się nad nim porusza.
Przez otwór w suficie łagodnie przepływała postać w skafandrze - Williamson.
W jaki sposób ciężko ranny Kontroler tu dotarł, Conway nie był w stanie
pojąć; złamane koci rąk uniemożliwiały sterowanie degrawitatorem, a więc
Williamson musiał przebyć całą drogę odbijając się nogami i mając nadzieję,
że jaki wciąż czynny przewód grawitacyjny nie pociągnie go po raz drugi.
Conway aż skurczył się na myl o tym, ile razy te wielokrotnie połamane
kończyny musiały zderzyć się z przeszkodami po drodze. A mimo to Kontroler
mylał tylko o tym, by namówić Conwaya, żeby ten zabił rozbitka na dole.
Coraz bliżej dołu, a odległoć malała z każdą sekundą...
Conway poczuł, jak zimny pot występuje mu na kark. Nie mogąc się
zatrzymać ranny Kontroler wysunął się już z dziury w suficie i płynął ku
podłodze, prosto na przyczajonego stwora! Conway patrzył zafascynowany,
jak jedna z twardych niczym stal macek zaczyna się rozwijać przygotowując
się do mierciononego zamachu.
Instynktownie rzucił się w kierunku unoszącego się w próżni Kontrolera, nie
mając czasu, by pomyleć o swej odwadze - lub głupocie. Zwarł się z
Williamsonem z głuchym trzaskiem i objął go nogami, by mieć wolne ręce do
obsługi degrawitatora. Zaczęli się wciekle obracać wokół wspólnego rodka
ciężkoci, a ciany, sufit i podłoga z jej groźnym "lokatorem" wirowały tak
szybko, że Conway ledwie mógł skupić wzrok na regulatorach. Zdawało mu
się, że lata całe minęły, nim opanował wirowanie i skierował siebie i
Kontrolera ku dziurze w suficie, za którą było bezpiecznie. Byli już prawie u
celu, kiedy Conway ujrzał, jak gruba, niczym lina okrętowa, macka pędzi w
jego kierunku...
X
Co uderzyło go w plecy z taką siłą, że aż mu dech zaparło. Przez straszną
chwilę mylał, że butle tlenowe odpadły, skafander się rozdarł, a on sam
chwyta wciekle ustami próżnię. Jednak wywołany strachem krzyk wpucił
strumień tlenu do płuc. Conway nigdy jeszcze z takim smakiem nie wdychał
powietrza z butli.
Macka stwora musnęła go tylko, toteż kręgosłup ocalał, ucierpiała jedynie
radiostacja.
- Jak się pan czuje? - zapytał z troską Conway, gdy już ułożył Williamsona w
pomieszczeniu nad sterownią. Żeby Kontroler mógł go usłyszeć, musieli się
zetknąć hełmami.
Przez kilka minut nie było odpowiedzi. Potem powrócił ów znużony,
nabrzmiały bólem półszept.
- Bolą mnie ręce. Jestem zmęczony - słowa Kontrolera rwały się. - Ale
wszystko będzie dobrze... kiedy mnie zabiorą... na salę... - Williamson umilkł.
Po chwili jego głos zabrzmiał ponownie, jakby z większą siłą. - To znaczy,
jeżeli w Szpitalu pozostanie jeszcze kto żywy, żeby mnie leczyć. Bo jeli nie
powstrzyma pan naszego przyjaciela z dołu...
Conway zawrzał nagle gniewem.
- Do jasnej cholery - wybuchnął - czy nigdy pan nie ustąpi? Niech pan sobie
to wbije do głowy: nie mam zamiaru zabić istoty rozumnej! Moje radio jest
rozbite, więc nie muszę słuchać wrzasków Listera i Mannona, a żeby i pana
nie słyszeć, wystarczy mi odsunąć hełm.
Głos Kontrolera znowu osłabł
- Ja wciąż słyszę Mannona i Listera - powiedział Williamson. - Oni mówią, że
teraz dostało się oddziałowi ósmemu, czyli drugiej sekcji dla pacjentów z
planet o niskiej grawitacji. Pacjenci i lekarze leżą rozpłaszczeni ciążeniem 3
G. Jeszcze kilka minut tego i nigdy już się nie podniosą. Wie pan, że klasa
MSVK nie odznacza się silną budową ciała...
- Zamknij się! - ryknął Conway. Z wciekłocią odsunął się, przerywając kontakt.
Kiedy gniew jego zmalał na tyle, że ponownie mógł widzieć, zauważył, że
usta Kontrolera już się nie poruszają. Oczy jego były zamknięte, twarz szara i
pokryta potem wywołanym szokiem; nie widać było również oznak oddechu.
Absorbenty wewnątrz hełmu nie pozwalały, by szkiełko zamgliło się od
oddechu, toteż Conway nie miał pewnoci; ale Williamson mógł już nie żyć.
Przy jego zmęczeniu odsuwanym wielokrotnie za pomocą zastrzyków
pobudzających, przy jego ranach Conway już dawno się mógł spodziewać
jego zgonu. Z jakiego powodu nagle zapiekły go oczy.
W ciągu ostatnich kilku godzin oglądał już tyle mierci i krwi, że jego wrażliwoć
na cierpienie stępiała do tego stopnia, iż reagował na nie jak automat
medyczny. To uczucie osobistej krzywdy, osierocenia go przez Kontrolera
musiało być po prostu czasowym nawrotem tej wrażliwoci. Jednego był
wszakże pewien - że nikt tego medycznego automatu nie zdoła skłonić do
zbrodni. Wiedział już, że Korpus Kontroli czynił więcej dobra niż zła - ale on
nie był Kontrolerem.
A przecież i O'Mara, i Lister byli jednoczenie Kontrolerami i lekarzami, a
sława tego drugiego rozciągała się na całą Galaktykę. Czy chcesz być lepszy
od nich? pytał go jaki głos gdzie w mózgu. Jeste tu tylko ty, mówił dalej w
głos, a praca Szpitala została zdezorganizowana, dookoła za umierają istoty
rozumne - wszystko przez tego stwora tam w dole. Jakie są według ciebie,
szanse przeżycia? Droga, którą tu przybyłe, jest zawalona i nikt ci nie
przyjdzie z pomocą, a więc ty też umrzesz. Czyż nie tak?
Conway usiłował desperacko trwać przy swoim postanowieniu, okryć się nim
jak skorupą. Ale ów natarczywy, ów tchórzliwy głos w jego głowie rozbijał tę
skorupę. Z uczuciem prawdziwej ulgi Conway zobaczył, że usta Kontroler
znowu się poruszają. Szybko przysunął swój hełm.
- ... Ciężko panu jako lekarzowi - głos był coraz słabszy - ale pan musi.
Przypućmy, że to pan jest tam w dole, oszalały ze strachu, a może i bólu, i w
chwili opamiętania kto panu powie, co pan zrobił, co pan nadal robi, ile istot
ma pan na sumieniu... - Głos zadrżał, ucichł, a następnie powrócił. - Czy pan
nie wolałby raczej umrzeć niż dalej zabijać?
- Ale ja nie mogę!
- Czy na jego miejscu nie wolałby pan umrzeć?
Conway poczuł, jak jego skorupa ochronna rozpada się. W ostatniej,
desperackiej próbie oporu, odwleczenia strasznej decyzji, powiedział: - No,
może, ale nawet gdybym chciał, nie mógłbym go zabić. Rozerwałby mnie na
strzępy, zanim bym się do niego zbliżył...
- Mam broń - powiedział Kontroler.
Conway nie pamiętał potem, jak ustawiał przyrządy celownicze, a nawet kiedy
wyjął broń z kabury Kontrolera. Pistolet leżał w jego dłoni, wycelowany w
stworzenie na dole, a Conway czuł chłód i niesmak. Jednak nie ustąpił
Williamsonowi całkowicie. Pod ręką miał rozpylacz z szybkoschnącą masą
plastyczną, za pomocą której, jeli użyło jej się szybko, można było czasem
uratować życie osoby, której skafander uległ przedziurawieniu. Conway chciał
tylko zranić stwora obezwładniając go, a następnie uszczelnić jego skafander
plastikiem. Sprawa była trudna i ryzykowna, ale nie potrafił zabijać z zimną
krwią.
Ostrożnie uniósł drugą rękę, by przytrzymać broń, i wycelował. Następnie
wystrzelił.
Kiedy opucił broń, ze stwora nie pozostało nic poza rozrzuconymi po sterowni
zwijającymi się fragmentami macek. Conway żałował teraz, że nie zna się na
broni, i nie umiał dostrzec, iż pistolet strzela pociskami eksplodującymi, a
ponadto został ustawiony na ogień ciągły...
Usta Williamsona poruszyły się znowu. Conway przytknął hełm powodowany
wyłącznie odruchem. Już przestało mu na czymkolwiek zależeć.
- ... Wszystko w porządku, doktorze - mówił Kontroler. - To nikt...
- Teraz już nikt - zgodził się posępnie Conway. Powrócił do oględzin pistoletu
Kontrolera i poczuł żal, że tak go dokładnie opróżnił. Gdyby został choć jeden
pocisk, choć jeden, wiedziałby, jak go użyć.
- Przyszło to panu z trudem, wiemy o tym - mówił major O'Mara. Jego głos nie
był już ostry, a stalowoszare oczy patrzyły łagodnie, jakby ze współczuciem i
chyba dumą. - Lekarz zazwyczaj nie musi podejmować takich decyzji, dopóki
nie będzie starszy, bardziej zrównoważony, dojrzalszy - o ile w ogóle takim w
końcu się staje. Pan jest albo był pan dzieciakiem przejedzonym idealizmem -
w nieco kołtuńskiej i obłudnej wersji - dzieciakiem, który nawet nie wiedział,
czym naprawdę jest Kontroler.
O'Mara umiechnął się. Jego dwie wielkie, twarde dłonie spoczęły dziwnie po
ojcowsku na ramionach Conwaya. To, co pan zrobił - mówił dalej - mogło
zniszczyć zarówno pańską karierę, jak i równowagę umysłową. Ale nie ma
sprawy, nie potrzebuje pan siebie o nic obwiniać. Wszystko jest w porządku.
Conway mylał tępo, że szkoda, iż nie otworzył wówczas szkła hełmu i nie
skończył z tym wszystkim, zanim technicy dotarli do sterowni sztucznego
ciążenia i nie odnieli jego i Williamsona do O'Mary. Major musi być niespełna
rozumu. On, Conway, pogwałcił naczelną zasadę etyczną jego zawodu i zabił
istotę obdarzoną intelektem. Absolutnie wszystko było nie w porządku.
- Niech mnie pan posłucha - powiedział poważnie O'Mara. - Chłopcom z
łącznoci udało się odtworzyć oraz sterowni rozbitego statku, wraz z pilotem,
bezporednio przed zderzeniem. Pilotem nie był pański AACL, rozumie pan?
Była to istota klasy AMSO, należąca do jednej z rolejszych ras w Kosmosie, a
jej przedstawiciele często trzymają w charakterze zwierząt domowych
nieinteligentne osobniki klasy AACL. Poza tym na licie chorych Szpitala nie
ma również istot tej klasy, toteż zwierzak, którego pan zabił, był po prostu
odpowiednikiem oszalałego ze strachu psa w skafandrze ochronnym. -
O'Mara potrząsnął ramionami Conwaya, aż mu się głowa zakołysała. Czy
teraz lepiej się pan czuje?
Conway poczuł, jak wraca doń życie. Skinął głową w milczeniu.
- Może pan ić - powiedział, umiechając się, O'Mara - i nadrobić trochę snu. Za
co do rozmowy reorientacyjnej, niestety, nie mam w tej chwili czasu. Niech mi
pan niej kiedy przypomni, jeli pana zdaniem, będzie jeszcze potrzebna...
XI
W ciągu czternastu godzin, które Conway przespał, napływ rannych zmalał do
poziomu, z którym można było sobie poradzić. Poza tym nadeszła wiadomoć,
że wojna się skończyła. Technikom i konserwatorom z Korpusu Kontroli udało
się usunąć elementy potrzaskane przez rozbity statek i załatać pancerz
Szpitala. Gdy wewnątrz wybitego tunelu przywrócono normalne cinienie
atmosferyczne, prace remontowe postępowały szybko naprzód, tak że kiedy
Conway obudził się i ruszył na poszukiwanie doktora Mannona, stwierdził, że
pacjentów przenosi się do sekcji, które jeszcze kilka godzin wczeniej były
ciemną, pozbawioną atmosfery plątaniną żelastwa.
Swojego zwierzchnika odnalazł nieopodal głównego oddziału nagłych
wypadków dla klasy FGLI. Mannon pochylał się nad ciężko poparzonym
DBLF, którego gąsienicowate ciało wręcz ginęło na ogromnym stole
przeznaczonym dla Tralthańczyków. Dwa inne gąsienicowce, pod
znieczuleniem, leżały na równie olbrzymim łóżku stojącym pod cianą, a
jeszcze jeden leżał lekko się zwijając na wózku koło drzwi.
- Gdzie pan był, do cholery? - odezwał się Mannon głosem zbyt zmęczonym,
by zabrzmiał w nim gniew. Zanim Conway zdołał odpowiedzieć, dodał: - A,
niech pan już nie mówi. Każdy podbiera personel innym, a stażyci nie mają
nic do powiedzenia...
Conway poczuł, że twarz mu czerwienieje. Nagle zawstydził się tego
czternastogodzinnego snu, ale miał zbyt mało odwagi, by Mannona
wyprowadzić z błędu.
- W czym mogę pomóc, panie doktorze? - zapytał zamiast tego.
- Może pan - odrzekł Mannon wskazując na pacjentów. - Ale to będzie
paskudna robota. Rany kłute i cięte, głębokie. Odłamki metalu w dalszym
ciągu w ciele, uszkodzenie narządów jamy brzusznej i ostry krwotok
wewnętrzny. Bez hipnotamy nie da pan sobie rady. Niech pan po idzie i
szybko wraca, jasne?
Kilka minut później Conway leżał w gabinecie O'Mary zapisując sobie tamę o
fizjologii DBLF. Tym razem nie unikał dotknięcia rąk majora.
- Jak się czuje Kontroler Williamson? - zapytał zdejmując hełm.
- Wyżyje - odparł sucho O'Mara. - Sam Diagnostyk składał mu gnaty. Nie ma
prawa umrzeć...
Conway wrócił do Mannona, jak mógł najprędzej. Dowiadczał już
charakterystycznego rozdwojenia psychicznego; poza tym wysiłkiem woli
opanowywał potrzebę pełzania na brzuchu, wiedział więc, że zapis się przyjął.
Podobni do gąsienic mieszkańcy planety Kelgia bardzo przypominali Ziemian
zarówno w metaboliźmie, jak i usposobieniu, toteż zamęt w jego głowie był
mniejszy niż w przypadku poprzedniej tamy z rasą Telfi. Tym niemniej
osiągnął zbliżenie z istotami, które leczył; zbliżenie, które w istocie sprawiało
mu ból.
Pojęcie broni, pocisku i celu jest bardzo proste - trzeba tylko wycelować,
nacisnąć spust, a cel jest już martwy lub obezwładniony. Pocisk nie myli w
ogóle, celujący nie myli tyle, ile trzeba, za cel... cierpi.
Conway widział ostatnio zbyt wiele obezwładnionych celów i kawałki metalu,
które wryły się w nie głęboko, pozostawiając czerwone kratery w
poszarpanym ciele, potrzaskane koci i rozerwane naczynia krwionone. Potem
jeszcze pozostawał długi, bolesny proces rekonwalescencji. Ktokolwiek sieje
takie zniszczenie wród istot mylących, czujących, zasługuje na co
boleniejszego niż psychiatria korekcyjna O'Mary.
Kilka dni wczeniej Conway wstydziłby się takich myli, a i teraz czuł się trochę
zażenowany. Zastanawiał się, czy niedawne wydarzenia zapoczątkowały w
nim proces degradacji moralnej, czy po prostu zaczynał być dorosły?
Pięć godzin później było już po wszystkim. Mannon dał pielęgniarce
polecenia, by czwórka pacjentów znajdowała się pod stałą obserwacją, ale
najpierw kazał jej przynieć co do zjedzenia. Dziewczyna wróciła po paru
minutach z wielką paczką kanapek, a także wiecią, że ich stołówka została
zajęta na sypialnię męską dla lekarzy -Tralthańczyków. Wkrótce potem
Mannon zasnął w czasie jedzenia drugiej kanapki. Conway załadował go na
transporter i zawiózł do jego pokoju. Po drodze trafił na tralthańskiego
Diagnostyka, który kazał mu udać się do oddziału urazowego klasy DBDG.
Tym razem Conway zajmował się pacjentami z jego własnej rasy, a jego
dojrzewanie czy może degeneracja moralna pogłębiała się. Zaczynał myleć,
że Korpus Kontroli jest cholernie łagodny wobec niektórych osobników.
Trzy tygodnie później Szpital Kosmiczny pracował już normalnie. Wszyscy
pacjenci, poza najciężej rannymi, zostali już przetransportowani do szpitali
planetarnych. Uszkodzenia spowodowane uderzeniem statku już naprawiono.
Tralthańczycy opucili stołówkę i Conway nie musiał już porywać jedzenia w
locie że stolików do narzędzi. Lecz o ile w przypadku całego szpitala sprawy
wróciły do normalnego etanu, o tyle z Conwayem wszystko miało się inaczej.
Został całkowicie zwolniony od obowiązków na swoim oddziale i przeniesiony
do grupy złożonej zarówno z ludzi jak i nieziemców, których większoć
zajmowała stanowiska wyższe od niego. Wszyscy zostali poddani
przeszkoleniu w zakresie ratownictwa kosmicznego. Niektóre problemy
związane z wyławianiem rozbitków ze zniszczonych statków kosmicznych, a
szczególnie tych z działającymi jeszcze źródłami energii, były dla Conwaya
kompletnym zaskoczeniem. Przeszkolenie zakończyło się ciekawym,
aczkolwiek nieco karkołomnym egzaminem praktycznym, który udało mu się
zdać, po czym nastąpił bardziej umysłowy kurs filozofii porównawczej
nieziemców. Jednoczenie trwało szkolenie dotyczące skażeń: co zrobić, gdy
nastąpi przeciek w oddziale metanodysznych, a temperatura grozi
podniesieniem się powyżej minus stu czterdziestu stopni, co zrobić w
przypadku istoty chlorodysznej wystawionej na działanie tlenu, istoty
wyposażonej w skrzela - na działanie powietrza oraz odwrotnie. Conway aż
wzdrygał się na myl o tym, że niektórzy z jego współtowarzyszy na kursie
mogliby zastosować na nim sztuczne oddychanie - niektórzy ważyli bowiem
po pół tony! - ale szczęliwie na końcu tego szkolenia egzaminu praktycznego
nie było.
Każdy z wykładów podkrelał znaczenie szybkiej i dokładnej oceny klasy
napływających pacjentów, którzy często mogą nie być w stanie podać jej
samodzielnie. W czteroliterowym systemie klasyfikacyjnym pierwsza litera
była kluczem do ogólnej przemiany materii, druga oznaczała liczbę i
rozmieszczenie kończyn i narządów zmysłów, za pozostałe dwie okrelały
zespół wymagań co do cinienia atmosferycznego oraz siły ciążenia, co
również informowało o masie fizycznej oraz rodzaju powłoki pokrywającej
ciało danego osobnika. Litery A, B i C na pierwszym miejscu odnosiły się do
istot wododysznych. D i F odpowiadały ciepłokrwistym organizmom
tlenodysznym; tu mieciła się większoć ras inteligentnych. Istoty z klasy G do K
były również tlenodyszne, ale bardziej przypominały owady i żyły w niskiej sile
ciążenia. L i M pochodziły również z planet o małej grawitacji, ale wyglądem
przypominały ptaki. Istoty chlorodyszne należały do klasy O i P. Potem
następowały wszystkie osobliwoci - pożeracze promieniowania
radioaktywnego, istoty o krwi zamrożonej albo krystaliczne, stworzenia, które
mogły zmieniać dowolnie swój kształt, a także osobniki posiadające różne
uzdolnienia parapsychiczne. Telepaci, tacy jak Telfi, otrzymywali na
pierwszym miejscu literę V. W ramach zajęć wykładowcy wywietlali przez trzy
sekundy na ekranie obraz stopy jakiej istoty, lub fragment jej skóry, i jeli
Conway nie potrafił na podstawie tak pobieżnych oględzin wyrecytować
odpowiedniej klasy, padało wiele ironicznych słów. Wszystko to było bardzo
ciekawe, ale Conway zaczął się trochę niepokoić, gdy stwierdził, że przez
szeć tygodni nie oglądał ani jednego pacjenta. Postanowił zadzwonić do
O'Mary i wypytać go oczywicie z szacunkiem i oględnie.
- Na pewno chce pan wrócić na oddział - rzekł O'Mara, gdy Conway doszedł
w końcu do sedna rozmowy. Również doktor Mannon chciałby pana z
powrotem. Ale ja mam dla pana robotę i nie chcę, żeby pan ugrzązł gdzie
indziej. Niech pan jednak nie sądzi, że tylko zabija pan czas. Uczy się pan
wielu pożytecznych rzeczy, doktorze. Przynajmniej sądzę, że się pan uczy.
Żegnam.
Odkładając mikrofon interkomu Conway pomylał, że wiele z tego, czego się
uczył, odnosi się osobicie do majora O'Mary. Nie istniał kurs na temat
naczelnego psychologa, ale właciwie to jakby był, bowiem z każdego wykładu
wyłaniała się jego postać. Conway dopiero zaczynał pojmować, jak blisko był
wyrzucenia ze Szpitala za zachowanie podczas incydentu a Telfi.
O'Mara miał stopień majora w Korpusie Kontroli, ale Conway wiedział już, że
wewnątrz Szpitala trudno było znaleźć jakie granice jego władzy. Jako
naczelny psycholog był odpowiedzialny za zdrowie psychiczne wszystkich
nader różnych osobników i ras wród personelu oraz za łagodzenie wszelkich
zadrażnień, jakie mogłyby między nimi wystąpić.
Przy najwyższej nawet tolerancji i wzajemnym szacunku nadal zdarzały się
sytuacje, w których takie zadrażnienia się pojawiały. Sytuacje potencjalnie
niebezpieczne wynikały z ignorancji i nieporozumienia; również jaka istota.
mogła zapać na neurozę ksenofobiczną, która, miałaby negatywny wpływ na
jej przydatnoć zawodową czy równowagę psychiczną albo obie te rzeczy na
raz. Na przykład lekarz z Ziemi, który miał w podwiadomoci niechęć do
pająków, nie mógłby odnaleźć w sobie, mając pacjenta Illensańczyka, tyle
medycznej neutralnoci, by go wyleczyć. Do O'Mary należało więc wykrycie i
usunięcie takich oznak niebezpieczeństwa albo też, jeli wszystko zawiedzie,
pozbycie się owego potencjalnie niebezpiecznego osobnika, nim zadrażnienia
te przybiorą postać otwartego konfliktu. Owa ochrona przed błędnym,
niezdrowym lub nietolerancyjnym myleniem stanowiła obowiązek, który
O'Mara wypełniał z takim zacięciem, że zyskał sobie u niektórych przydomek
"drugiego Torquemady". Istoty z tych planet, na których nie było nigdy
żadnych odpowiedników Inkwizycji, obrzucały go innymi epitetami i to często
prosto w twarz. Ale w kanonie zasad O'Mary Usprawiedliwione Wyzwiska nie
stanowiły objawów niewłaciwego mylenia, toteż poważne tego reperkusje się
nie zdarzały.
O'Mara nie był odpowiedzialny za psychologiczne braki pacjentów Szpitala,
ale ponieważ często nie można było stwierdzić gdzie kończy się ból czysto
fizyczny, a zaczyna psychosomatyczny, również i wtedy pytano go o zdanie.
To, że O'Mara zwolnił Conwaya z obowiązków na oddziale, mogło oznaczać
zarówno degradację, jak i awans. Jeli jednak Mannon potrzebował go z
powrotem, w takim razie zadanie, które miał dla niego O'Mara, musiało być
ważniejsze. Conway był wobec tego przekonany, że z psychologiem nic mu
nie grozi; ta myl była bardzo przyjemna. Jednak gryzła go ciekawoć.
Następnego ranka wezwano go, by się zjawił w gabinecie naczelnego
psychologa...
3... Kłopoty z Emilią
Był to zapewne jeden z tych olbrzymich transportowców przewożących
kolonistów, na których potrafiły przejć cztery pokolenia, nim przyleciały z
jednej gwiazdy na drugą, dopóki hipernapęd nie odstawił do lamusa tak
gigantycznych jednostek, mylał Conway przyglądając się wielkiej "kropli",
którą widać było przez iluminator za biurkiem O'Mary. Za wyjątkiem oszklonej
kabiny pilota wszystkie rzędy galerii obserwacyjnych oraz iluminatorów
zostały zakryte grubymi - płytami metalowymi solidnie umocnionymi z
zewnątrz, by wytrzymały potężne cinienie w rodku statku. Nawet w
zestawieniu z ogromem Szpitala statek wydawał się potężny.
- Odpowiada pan za kontakt między Szpitalem a lekarzem i pacjentem z tego
statku - powiedział naczelny psycholog O'Mara patrząc uważnie na Conwaya.
- Lekarz należy do rasy niewielkich rozmiarów. Pacjent podobny jest do
dinozaura.
Conway usiłował nie dać poznać po sobie zdumienia. Wiedział, że O'Mara
analizuje jego reakcje i przewrotnie chciał mu to utrudnić, jak tylko potrafił.
- Co mu jest? - zapytał po prostu.
- Nic - odrzekł O'Mara.
- Więc to problem psychologiczny?
Naczelny psycholog potrząsnął głową.
- No więc co takiego może robić w szpitalu zdrowa, zrównoważona
psychicznie i inteligentna istota...
- Ona nie jest inteligentna.
Conway nabrał powoli powietrza w płuca i odetchnął. Najwyraźniej major
bawił się z nim w zgadywankę. Nie, żeby miał co przeciwko temu, ale pod
warunkiem, że dostanie uczciwą szansę odgadnięcia właciwych odpowiedzi.
Spojrzał raz jeszcze na olbrzymi kształt zaadaptowanego transportowca i
zamylił się.
Zainstalowanie hipernapędu w tak ogromnym statku kosztowało dużo, a
poważne zmiany konstrukcyjne kadłuba - jeszcze więcej. Wyglądało na to, że
kto zadał sobie wiele trudu jedynie dla...
- Już mam! - wykrzyknął Conway umiechając się. To nowy okaz, który mamy
pokroić i zbadać...
- Boże uchowaj! - zawołał O'Mara z przerażeniem. Rzucił szybkie, niemal
paniczne spojrzenie na małą kulę z plastiku, częciowo zakrytą stosem książek
na biurku.
- Ta cała sprawa - mówił dalej - została uzgodniona na najwyższym szczeblu,
co najmniej podkomisji Rady Galaktycznej. Na czym to wszystko ma polegać,
ani ja, ani nikt inny w Szpitalu nie wie. Być może lekarz, który przybył tu z
pacjentem i który ma się nim zajmować, powie panu kiedy... - Ton głosu
O'Mary wyrażał wątpliwoć, że to nastąpi. - ... Jednakże od Szpitala, jak i od
pana wymaga się tylko pomocy i współpracy - zakończył.
Z dalszych słów majora wynikało, że istota, która w tym przypadku
występowała jako lekarz, należała do niedawno odkrytej rasy, którą
tymczasowo zaklasyfikowano jako VUXG. Oznaczało to, że istoty owe
posiadały pewne zdolnoci parapsychiczne, potrafiły przekształcać praktycznie
wszystkie substancje w energię na własne potrzeby oraz mogły przystosować
się do każdego właciwie rodowiska. Były one małe i nieomal niezniszczalne.
Lekarz ów był telepatą, ale jego etyka oraz zakaz ingerencji w sferę
prywatnych myli nie pozwalały mu na stosowanie tej zdolnoci do
porozumiewania się z nie-telepatą, nawet gdyby jego zakres odbioru
obejmował myli ludzkie. Z tego powodu porozumiewanie się miało
następować wyłącznie poprzez autotranslator. Była to rasa długowieczna,
zarówno jeli chodzi o długoć życia poszczególnych osobników, jak i historię
pisaną - a przez cały ten ogromny przeciąg czasu nie było u nich żadnej
wojny.
Była to cywilizacja stara, wiatła i skromna, zakończył O'Mara, niezmiernie
skromna. Tak bardzo, że do innych ras, nie tak skromnych jak ona, odnosiła
się z pogardą. Conway będzie musiał być bardzo taktowny, bowiem tę
najwyższą, nieledwie przytłaczającą skromnoć łatwo można pomylić z czym
innym.
Conway przyjrzał się uważnie O'Marze. Czy w tych bystrych, szarostalowych
oczach nie pojawił się ironiczny umieszek? Czy na kanciastej, pewnej siebie
twarzy nie było wyrazu sztucznej obojętnoci? I nagle, zupełnie już zbity z
tropu, dostrzegł mrugnięcie majora.
Ignorując je, odezwał się:
- Według mnie, oni strasznie zadzierają nosa.
Ujrzał jak usta O'Mary skrzywiły się i w tym momencie, z dramatyczną
raptownocią włączył się do rozmowy nowy głos.
- Znaczenie wypowiedzianej przed chwilą uwagi nie jest dla mnie jasne -
zadudnił beznamiętny głos z autotranslatora. - Zadzieramy, czyli unosimy...
co? - Nastąpiła krótka chwila milczenia, po której głos mówił dalej: -
Przyznaję, że moje zdolnoci umysłowe są bardzo ograniczone; chciałbym
jednak z całą pokorą owiadczyć, że moje niezrozumienie w tym przypadku nie
wynika tylko z mojej winy, ale częciowo wywodzi się z owej ubolewania
godnej skłonnoci młodych i mniej praktycznych ras do wydawania
pozbawionych sensu dźwięków, kiedy zupełnie nie ma takiej potrzeby.
W tym włanie momencie wzrok Conwaya, który gwałtownie rozglądał się po
pokoju, padł na przezroczystą plastykową kulę leżącą na biurku O'Mary.
Teraz, kiedy przyjrzał się jej dokładniej, zauważył pasek, którym do kuli
przymocowany był aparat, zapewne autotranslator. Wewnątrz pojemnika
pływało c o .
- Doktorze Conway - rzekł sucho naczelny psycholog - oto doktor Arretapec,
pański nowy szef. - I dodał, bezgłonie poruszając ustami: - Musi pan tak mleć
ozorem?
Stwór w plastykowej kuli; nie przypominający niczego innego poza suszoną
liwką w syropie, był więc owym lekarzem należącym do klasy VUXG! Conway
poczuł, że twarz mu płonie. Jak to dobrze, że autotranslator przekładał tylko
znaczenie poszczególnych słów nie zagłębiając się w ich wydźwięk
emocjonalny - w tym przypadku ironiczny! Inaczej znalazłby się w mocno
niezręcznej sytuacji.
- Ponieważ potrzebna jest tu najcilejsza współpraca - dodał szybko major - a
ciężar ciała istoty imieniem Arretapec jest niewielki, będzie pan go n o s i ł w
czasie pracy. - O'Mara zgrabnie przemienił swe słowa w czyn i przytroczył
pojemnik do ramienia Conwaya.
- Może pan ić - powiedział, gdy skończył. - Szczegółowe polecenia, kiedy i
gdzie będą potrzebne, zostaną panu przekazane bezporednio przez doktora
Arretapeca.
To się mogło zdarzyć tylko tutaj, pomylał Conway kwano, wychodząc. Oto
miał na ramieniu lekarza - nieziemca - który wyglądał jak przezroczysta,
trzęsąca się jak galareta kluska, za ich wspólnym pacjentem był zdrowy i
krzepki dinozaur, a o co w tym wszystkim chodziło, jego kolega po fachu nie
bardzo chciał wyjanić. Conway słyszał kiedy o lepym posłuszeństwie, ale lepa
współpraca była dlań pojęciem nowym, i jego zdaniem, raczej głupim.
Po drodze do luku siedemnastego, czyli tam, gdzie Szpital połączony był ze
statkiem, na którym znajdował się ich pacjent, Conway usiłował
nieziemskiemu lekarzowi wyjanić organizację Szpitala Głównego Sektora
Dwunastego.
Dr Arretapec od czasu do czasu zadawał jakie rzeczowe pytania, a więc
zapewne był zainteresowany tematem.
Pomimo że Conway był na to przygotowany, jednak ogrom wnętrza
zaadaptowanego transportowca wstrząsnął nim. Z wyjątkiem dwóch
poziomów najbliższych powłoki zewnętrznej statku, gdzie obecnie znajdowały
się generatory sztucznego ciążenia, technicy z Korpusu Kontroli wycięli ze
rodka wszystko, pozostawiając ogromną pustą kulę o rednicy około szeciuset
metrów. Powierzchnia wewnętrzna owej kuli zapaćkana była błotem i
wilgocią. Tu i ówdzie znajdowały się wielkie, niechlujne stosy powyrywanej
rolinnoci, w większoci wdeptanej w błoto. Conway zauważył również, że
znaczna jej częć zwiędła i zamierała.
Mając dotychczas do czynienia z lniącą, aseptyczną czystocią Szpitala
stwierdził, że ów widok szczególnie działa na jego system nerwowy. Zaczął
rozglądać się za pacjentem.
Jego wzrok przesunął się w górę ponad stertę błota i porozrzucanych rolin, aż
w końcu wysoko, po przeciwnej stronie kuli zobaczył, że błoto przechodzi w
małe, głębokie jeziorko. Tuż pod powierzchnią wody widać było jaki ruch i
wirowanie. Nagle nad wodą ukazała się nieduża głowa osadzona na
ogromnej, sinusoidalnej szyi; rozejrzała się i ponownie zanurzyła się z
ogromnym pluskiem.
Conway ocenił odległoć, a następnie stan terenu pomiędzy nim i jeziorem.
- To daleka droga - powiedział - wezmę degrawitator...
- Nie będzie to potrzebne - odrzekł Arretapec. Ziemia nagle usunęła się spod
nóg i oto Conway leciał już w kierunku odległego jeziora.
Klasyfikacja VUXG, przypomniał sobie, kiedy już odzyskał oddech, obejmuje
istoty dysponujące pewnymi zdolnociami parapsychicznymi...
II
Wylądowali łagodnie niedaleko brzegu jeziora. Arretapec powiedział
Conwayowi, że chce skoncentrować przez kilka chwil swoje procesy mylowe,
i poprosił go, żeby przez ten czas był cicho i nie poruszał się. Kilka sekund
później Conway poczuł, że swędzi go gdzie wewnątrz ucha. Dzielnie porzucił
myl o tym, żeby wetknąć tam palec i podrapać się; zamiast tego całą uwagę
skupił na powierzchni jeziora.
Nagle toń wody przebiło szaro-brunatne, wielkie jak góra cielsko zakończone
z jednej strony długą, zwężającą się szyją z drugiej za ogonem gwałtownie
uderzającym o wodę. Przez chwilę Conway mylał, że potwór po prostu
wyskoczył na powierzchnię jak gumowa piłka, ale potem wytłumaczył sobie,
że to dno jeziora musiało się gwałtownie zapać pod dinozaurem dając
optycznie podobny efekt. Nadal wciekle wymachując szyją, ogonem i
czterema potężnymi jak kolumny nogami olbrzymi gad dotarł do brzegu
jeziora i wylazł na błoto, lub też raczej w błoto, bowiem zapadł się w nie aż po
kolana. Conway ocenił, że te kolana znajdowały się przynajmniej trzy metry
nad ziemią, że rednica cielska w najszerszym miejscu wynosiła około pięciu
metrów, za od głowy do ogona potwór liczy sobie ich dobrze ponad trzydzieci.
Ciężar cielska oszacował na około czterdzieci tysięcy kilogramów. Potwór nie
miał żadnego naturalnego pancerza na ciele, ale na końcu ogona, jak na tak
ogromny narząd wykazującego zdumiewającą ruchliwoć, znajdowało się
zgrubienie kostne, z którego wyrastały dwa zrogowaciałe, zakrzywione do
przodu, groźnie wyglądające kolce.
Gdy Conway przyglądał się ogromnemu gadowi, ten nadal kotłował się w
błocie, wyraźnie podrażniony. Nagle opadł na kolana, a jego długa szyja
przechyliła się do przodu, aż w końcu głowa znalazła się u podbrzusza. Była
to osobliwa, ale także jaka żałosna pozycja.
- On jest bardzo przestraszony - rzekł Arretapec. Tutejsze warunki niezbyt
dobrze udają jego naturalne rodowisko.
Conway potrafił zrozumieć potwora i współczuć mu. Bez wątpienia
poszczególne elementy owego rodowiska zostały odtworzone dokładnie, ale
zamiast rozmiecić je w sposób naturalny, zrzucono je w jedną kupę błota. Z
pewnocią nie zrobiono tego celowo, pomylał. Zapewne cały ten bałagan w
rodowisku został spowodowany jakimi trudnociami z układem sztucznego
ciążenia.
- Czy stan psychiczny pańskiego pacjenta - zapytał ma znaczenie dla
powodzenia pańskiej pracy?
- I to bardzo - odrzekł Arretapec.
- Wobec tego najpierw trzeba spowodować, by pacjent był bardziej
zadowolony ze swego losu.- powiedział Conway i przykucnął. Pobrał próbki
wody z jeziora, błota i różnych odmian pobliskiej rolinnoci. W końcu
wyprostował się.
- Czy mamy tu jeszcze co do roboty? - zapytał.
- W chwili obecnej nic nie mogę zrobić - odparł Arretapec.
Głos z autotranslatora był bezbarwny i oczywicie pozbawiony emocji, ale ze
względu na przerwy między słowami Conway doszedł do przekonania, że
VUXG jest głęboko rozczarowany.
Znalazłszy się ponownie przy luku wejciowym Conway zdecydowanie ruszył
w kierunku jadalni dla ciepłokrwistych istot tlenodysznych. Był głodny.
W jadalni dostrzegł wielu kolegów po fachu: gąsienicowców DBLF, które
wszędzie poruszały się powoli, z wyjątkiem sali operacyjnej; humanoidów
typu ziemskiego, takich jak on sam, którzy należeli do klasy DBDG, oraz
potężnych, wielkoci słonia Tralthańczyków - klasy FGLI którzy wraz ze swymi
symbiontami OTSB byli na najlepszej drodze, by znaleźć się wród dostojnych
Diagnostyków. Jednak nie wdając się w żadną rozmowę Conway
skoncentrował się na uzyskaniu jak najwięcej informacji o planecie, z której
pochodził pacjent-gad.
Dla swobodniejszej konwersacji wyjął Arretapeca z plastykowego pojemnika i
umiecił go na stole, pomiędzy talerzem z ziemniakami i sosjerką. Pod koniec
posiłku ze zdumieniem ujrzał, że doktor wytrawił dwucalowy otwór w stole !
- W głębokim zamyleniu - odrzekł Arretapec, gdy Conway doć rozdrażnionym
głosem zażądał wyjanień proces przyjmowania pożywienia i trawienia staje
się u nas automatyczny i niewiadomy. Nie gustujemy w jedzeniu dla
przyjemnoci, tak jak wy, bowiem osłabia to wartoć naszych procesów
mylowych. Jeli jednak spowodowałem jaką szkodę...
Conway pospiesznie zapewnił go, że plastikowa serweta jest stosunkowo
niewiele warta w obecnych okolicznociach, po czym szybko wymknął się z
jadalni. Nie próbował wyjaniać, że personel obsługujący stołówkę cokolwiek
wcieknie się z powodu zniszczenia stosunkowo niewiele wartej własnoci.
Po obiedzie Conway odebrał analizę próbek, a następnie ruszył do gabinetu
kierownika Działu Eksploatacji. Siedział tam nidiański niedźwiadek ze złoconą
opaską na ramieniu oraz Ziemianin w mundurze Kontrolera, z naszywkami
pułkownika na naramiennikach, w klapie za miał odznakę Dywizji
Technicznej. Conway przedstawił sytuację oraz to, co jego zdaniem powinno
być zrobione, o ile to w ogóle możliwe.
- To jest możliwe - rzekł czerwony niedźwiadek zagłębiwszy się w stos
wydruków, które przyniósł Conway ...
- O'Mara owiadczył mi, ze koszty nie grają roli przerwał Conway, wskazując
głową istotę, którą miał na ramieniu. - Maksymalna współpraca, tak
powiedział.
- W takim razie możemy to zrobić - żywo wtrącił pułkownik. Przyglądał się
Arretapecowi z twarzą wyrażającą niemal strach. - Zastanówmy się:
transportowce do przywiezienia wszystkiego z jego rodzinnej planety; szybciej
i taniej niż synteza jego pożywienia tutaj. Potrzebne nam idą również dwie
kompanie z Dywizji Technicznej oraz ich wszystkie roboty, aby mu wymocić
gniazdko. Oprócz tych dwudziestu paru ludzi, którzy go tu przywieźli. - Przez
chwilę patrzył przed siebie niewidzącymi oczyma, podczas gdy jego mózg
błyskawicznie liczył. - Trzy dni - powiedział w końcu.
Zważywszy nawet, że podróż w nadprzestrzeni trwała dosłownie mgnienie
oka, Conway i tak był zdania, że trzy dni to bardzo krótko. Powiedział to
pułkownikowi.
Kontroler przyjął wyrazy uznania z ledwie dostrzegalnym umiechem. -
Jeszcze pan nam nie powiedział, po co to wszystko - zapytał.
Conway odczekał całą minutę, by dać Arretapecowi doć czasu na odpowiedź,
ale VUXG milczał. Sam mógł tylko mruknąć: - Nie wiem - po czym szybko
wyszedł.
Na następnych drzwiach, przez które weszli, znajdował się napis tłustym
drukiem: "Naczelny Dietetyk dla klas DBDG, DBLF i FGLI, Dr K.W. Hardin".
Doktor Hardin uniósł swą wspaniałą siwą głowę znad jakich wykresów, którym
się przyglądał.
- No i co ci dolega? - ryknął.
Conway w dalszym ciągu czuł podziw i respekt dla Hardina, ale przestał już
się go bać. Wiedział, że Naczelny Dietetyk dla osób obcych był czarujący,
wobec znajomych stawał się nieco gwałtowny, za wobec przyjaciół -
opryskliwy. Jak mógł najzwięźlej, postarał się wyjanić, co mu dolega.
- Powiadasz więc, że mam tam poleźć i powtykać w ziemię to wiństwo, które
on żre, żeby mylał, że to samo wyrosło? - przerwał w pewnym momencie
Hardin. - Co ty sobie mylisz, do cholery, że kim ja jestem? A w ogóle, ile żre
ta wielka brudna krowa?
Conway podał mu wyliczone dane.
- Trzy i pół tony lici palmowych dziennie! - zaryczał Hardin bez mała unosząc
się znad biurka. - Oraz delikatne zielone pędy... O, bogowie! A mnie mówią,
że dietetyka to nauka cisła. Ścisłe trzy i pół tony zielska! Ha!
Conway wybrał ten moment, by wyjć. Wiedział, że wszystko będzie w
porządku, bowiem Hardin nie zdradzał żadnych oznak czarującego
usposobienia.
Arretapecowi wyjanił, że Naczelny Dietetyk nie jest niechętnie nastawiony do
współpracy, choć mogło to tak zabrzmieć. Ale pomoże równie chętnie, jak
tamci dwaj poprzednio. VUXG stwierdził, że przedstawiciele tak krótko żyjącej
i niedojrzałej rasy nie potrafią się powstrzymać przed tak nienormalnym
zachowaniem.
Nastąpiła druga wizyta u pacjenta. Tym razem Conway wziął ze sobą
degrawitator i uniezależnił się od teleportacyjnych zdolnoci Arretapeca. Obaj
przelecieli nad tą wielką, poruszającą się górą cielska i koci, ale Arretapec ani
razu nie dotknął potwora. Nie wydarzyło się nic poza tym, że pacjent znowu
okazywał podniecenie, a Conwaya co jaki czas swędziało w uchu. Przelotnie
zerknął na czujnik wszczepiony w przedramię, by sprawdzić, czy jaki obcy
czynnik nie dostał mu się do krwi, ale wszystko było w porządku. Może po
prostu miał uczulenie na dinozaury.
Wróciwszy do Szpitala Conway stwierdził, że częstotliwoć i gwałtownoć jego
ziewania grożą zwichnięciem szczęki i pojął, że ma za sobą ciężki dzień.
Pojęcie snu było całkowicie obce Arretapecowi, ale nie wyrażał żadnych
sprzeciwów, by Conway oddał się temu stanowi, skoro było to konieczne dla
jego kondycji fizycznej. Conway zapewnił go, że jest to konieczne i najkrótszą
drogą udał się w stronę swego pokoju.
Przez chwilę kłopotał się, co zrobić z Arretapecem. VUXG był ważną
osobistocią; nie mógł go tak po prostu zostawić gdzie w szafce czy w kącie,
nawet jeli stworzenie to było tak odporne, że nawet w dużo gorszych
warunkach czułoby się dobrze. Nie mógł go również, ot tak sobie, odstawić na
bok, jeli nie chciał go urazić. W każdym razie, on sam czułby się mocno
urażony na jego miejscu. Żałował, że O'Mara nie przekazał mu instrukcji na
taką okolicznoć. W końcu umiecił stworzenie na blacie biurka i zapomniał o
nim.
Arretapec musiał usilnie o czym myleć przez noc, bowiem rano w blacie
biurka widniał trzycalowy otwór.
III
Drugiego dnia po południu między oboma lekarzami rozgorzała kłótnia. To
znaczy, Conway uznał to za kłótnię. Co za o tym sądził obco mylący
nieziemiec, czyli Arretapec, można było tylko zgadywać.
Zaczęło się od tego, że VUXG zażądał, by Conway zachowywał się cicho i
bez ruchu, gdy on sam zapadł w to swoje milczenie. Arretapec wrócił na
swoje stałe miejsce na ramieniu Conwaya wyjaniając, że lepiej będzie się tam
mógł skoncentrować, niż gdy częć myli będzie skupiał na lewitacji. Conway
zrobił, co mu kazano, bez słów, choć w usta cisnęło się wiele pytań: Co było
pacjentowi? Co Arretapec mu robił? I jak mu to robił, skoro żaden z nich
nawet nie dotknął dinozaura? Conway znalazł się w pożałowania godnej
sytuacji lekarza, któremu nie wolno zastosować swej sztuki na pacjencie.
Ciekawoć go pożerała i dokuczała mu. Mimo to jednak trwał w bezruchu.
Ale swędzenie w uchu odezwało się znowu, dużo silniej niż poprzednio.
Ledwie dostrzegł strugi błota i wody wyrzucane w górę przez dinozaura, który
wygrzebywał się z płycizny na brzeg. Dręczące nie zlokalizowane swędzenie
bezlitonie się spotęgowało, aż w końcu z nagłym okrzykiem przestrachu
Conway klepnął się w ucho i zaczął je zapamiętale drapać. Przyniosło mu to
natychmiastową i błogosławioną ulgę, ale...
- Nie mogę pracować, gdy się pan wierci - powiedział Arretapec, którego
rozdrażnienie można było poznać tylko po szybkoci wypowiadania
poszczególnych słów. - Dlatego proszę natychmiast odejć.
- Nie wierciłem się - gniewnie zaprotestował Conway. - Ucho mnie swędziało
i...
- Swędzenie, szczególnie w takim stopniu, że spowodowało pańskie
poruszenie, jest oznaką dolegliwoci fizycznej, którą należy leczyć - przerwał
VUXG. - Może też być spowodowane przez organizmy pasożytnicze lub
symbiotyczne, które zamieszkują, być może bez pańskiej wiedzy, pana ciało.
Chciałem zwrócić uwagę, iż zaznaczyłem wyraźnie, że mój asystent musi być
w doskonałym zdrowiu fizycznym, a nie, żeby wiadomie czy niewiadomie był
nosicielem pasożytów - który to typ, rozumie pan, jest szczególnie skłonny do
wiercenia się - może więc pan pojąć moje niezadowolenie. Gdyby nie nagłe
pańskie poruszenie się, może udałoby mi się co osiągnąć. Proszę więc odejć.
- Ach ty zarozumiały...
Dinozaur wybrał sobie włanie ten moment, by wleźć z powrotem do wody,
stracić grunt pod nogami i chlapnąć na brzuch z tak ogromnym pluskiem,
jakiego Conway nigdy jeszcze nie słyszał. Lecące w powietrzu błoto i woda
całkowicie go przemoczyły, za niewielka fala przypływowa omyła mu stopy.
Odwróciło to na tyle jego uwagę, że nie dokończył obelgi, za w powstałej w
ten sposób chwili milczenia zdał sobie sprawę, że Arretapec nie miał zamiaru
go osobicie obrazić. Istniało wiele ras inteligentnych - nosicieli pasożytów, z
których pewne były wręcz konieczne dla zdrowia przedstawicieli tych ras. W
ich przypadku epitet "zawszony" mógł oznaczać "w doskonałym stanie
zdrowia". Może Arretapec i chciał go obrazić, ale pewnoci mieć nie mógł. A
VUXG był w końcu bardzo ważną osobistocią...
- I co takiego udałaby się panu osiągnąć? - zapytał ironicznie. Nadal był
wciekły, ale postanowił toczyć walkę na poziomie profesjonalnym, a nie
osobistym. Poza tym wiedział, że autotranslator pominie cały obraźliwy
wydźwięk tonu jego słów.
- Co w ogóle stara się pan uzyskać i jak ma pan zamiar to zrobić, gdy - tak mi
się zdaje, z tego, co widzę - tylko pan patrzy na pacjenta?
- Nie mogę panu powiedzieć - odrzekł Arretapec po kilku sekundach. - Moje
przedsięwzięcie jest... jest ogromne. Dotyczy przyszłoci. Nie zrozumiałby pan.
- Skąd pan wie? Gdyby pan mi powiedział, co pan robi, może mógłbym
pomóc.
- Nie może pan pomóc.
- Słuchaj pan - powiedział Conway wyprowadzony z równowagi - nawet nie
usiłował pan skorzystać ze wszystkich możliwoci Szpitala. Obojętne, co pan
chce zrobić ze swoim pacjentem, powinien pan przede wszystkim
przeprowadzić szczegółowe badanie - unieruchomić go, a następnie
przewietlić, zrobić biopsję i wszystko, co trzeba. Dałoby to panu cenne dane
fizjologiczne, którymi mógłby się pan posłużyć...
- Mówiąc po prostu - przerwał Arretapec - sugeruje pan, że aby zrozumieć jaki
złożony organizm czy aparat, należy rozłożyć go na częci składowe, które
trzeba poznawać po kolei. Moja rasa nie uważa, że obiekt należy niszczyć,
choćby częciowo, aby go poznać. Dlatego też wasze prymitywne metody
badawcze są dla mnie bezwartociowe. Proponuję, by pan odszedł.
Conway wyszedł zgrzytając zębami.
Powodowany pierwszym impulsem chciał wedrzeć się do pokoju O'Mary i
zażądać, by naczelny psycholog znalazł sobie kogo innego jako chłopca na
posyłki dla Arretapeca. Jednak major wspominał, że zadanie to jest ważne, i
miałby wiele niemiłych słów do powiedzenia, gdyby uznał, że Conway poddał
się, bo się obraził, gdy nie zaspokojono jego ciekawoci lub urażono jego
dumę. Było wielu lekarzy; szczególnie asystentów Diagnostyków, którym nie
wolno było dotykać pacjentów, więc może Conwayowi nie podoba się, że kto
taki, jak Arretapec, jest jego zwierzchnikiem...?
Gdyby pojawił się u O'Mary w obecnym stanie umysłu, istniało realne
niebezpieczeństwo, że psycholog uzna, iż Conway jest psychicznie nie
przystosowany do swego stanowiska. Niezależnie od prestiżu jakim jest
zatrudnienie w Szpitalu, praca ta przynosiła zarówno zadowolenie, jak
korzyci. Gdyby okazało się, że Conway nie nadaje się do dalszej pracy w
Szpitalu, i odesłanoby go do jakiej pracy planetarnej, byłoby to największą
tragedią w jego życiu.
Skoro jednak nie mógł zwrócić się do O'Mary, do kogo miał pójć? Zwolniony z
jednego zajęcia, nie otrzymawszy innego Conway nie miał nic do roboty. Stał
rozmylając przez kilka minut na przecięciu dwóch korytarzy, a obok niego
przechodziły i przesuwały się istoty reprezentujące cały przekrój życia
rozumnego Galaktyki. Nagle wpadł na pomysł. Było co, co mógłby zrobić, co
zrobiłby i tak, gdyby wszystko nie działo się w takim popiechu.
Biblioteka szpitalna miała kilka pozycji o czasach prehistorycznych na Ziemi,
zarówno w postaci nagrań, jak i staromodnych, mniej poręcznych książek.
Conway ustawił je w stosie na stoliku i przygotował się do zaspokojenia w ten
okrężny sposób swej ciekawoci zawodowej na temat pacjenta.
Czas mijał szybko.
Od razu odkrył, że termin "dinozaur" odnosi się do wszystkich większych
gadów. Pacjent Arretapeca, jeli pominąć jego większe rozmiary i kostną narol
na końcu ogona, był identyczny zewnętrznie z brontozaurem, który żył w
bagnach okresu jurajskiego. Również był rolinożerny, ale w odróżnieniu od
pacjenta, nie miał możliwoci obrony przed mięsożernymi gadami owego
okresu. Było tam również zdumiewająco wiele danych fizjologicznych, które
Conway żarłocznie sobie przyswoił.
Stos pacierzowy składał się z olbrzymich kręgów, wewnątrz pustych, z
wyjątkiem ogonowych. Ta oszczędnoć materiału przyczyniła się do
stosunkowo niewielkiej wagi zwierzęcia, mimo jego rozmiarów. Brontozaur był
jajorodny. Miał małą głowę; czaszka należała do najmniejszych ze wszystkich
kręgowców. Jednak poza znajdującym się w niej mózgiem istniał jeszcze
dobrze rozwinięty orodek nerwowy w okolicy kręgów krzyżowych, kilka razy
większy od prawdziwego mózgu. Uważano, że brontozaur rósł powoli, a jego
ogromne rozmiary są wynikiem długowiecznoci; gad ten potrafił żyć ponad
dwiecie lat.
Ich jedyną obroną przeciwko współczesnym im drapieżcom było krycie się i
pozostawanie pod wodą; mogły tam żerować, a wyłaniały się tylko na krótką
chwilę, by zaczerpnąć powietrza. Zaczęły wymierać, gdy zmiany geologiczne
spowodowały wysychanie ich bagnistego rodowiska, pozostawiając je na
łasce naturalnych wrogów.
Jeden z autorytetów twierdził, że te olbrzymie gady były największą pomyłką
natury. A jednak, utrzymywał inny, przetrwały one przez trzy okresy
geologiczne - trias, jurę i kredę - w sumie liczące sto czterdzieci milionów lat,
czyli doć długo, jak na czas trwania "pomyłki", zważywszy, że człowiek
istnieje dopiero od około pół miliona lat...
Conway wyszedł z biblioteki w przewiadczeniu, że odkrył co ważnego, ale co
to było, nie mógł sobie przypomnieć; bardzo go to drażniło. W czasie
pospiesznego obiadu stwierdził, że potrzebuje dalszych informacji, a tylko
jedna osoba mogła mu ich udzielić. Musiał znowu pójć do O'Mary.
- A gdzież to nasz mały przyjaciel? - zapytał ostro psycholog, gdy Conway
wszedł do jego pokoju kilka minut później. - Pokłócilicie się, czy co?
Conway przełknął linę i spróbował zapanować nad głosem.
- Doktor Arretapec - odrzekł - chciał przez jaki czas samotnie popracować nad
pacjentem, ja za poszedłem do biblioteki poczytać trochę o dinozaurach.
Chciałem się zapytać, czy są może dla mnie jakie dodatkowe informacje?
- Trochę - odparł O'Mara. Przez kilka bardzo denerwujących chwil przyglądał
się Conwayowi.
- Oto one - powiedział w końcu.
Statek badawczy Korpusu Kontroli, który odkrył rodzinną planetę Arretapeca,
stwierdziwszy wysoki stopień cywilizacji jej mieszkańców wyjawił im zasadę
hipernapędu. Jedną z pierwszych planet, które te istoty odwiedziły, był
surowy, młody wiat pozbawiony istot rozumnych, gdzie jednak zainteresowała
ich pewna rasa zwierząt - gigantycznych gadów. Rodacy Arretapeca
owiadczyli Radzie Galaktycznej, że przy odpowiedniej pomocy będą mogli
osiągnąć co, co okaże się korzystne dla całej cywilizacji Kosmosu, a
ponieważ rasa telepatów nie mogła kłamać ani nawet pojąć istoty kłamstwa,
otrzymali więc pomoc, o którą prosili i tak oto Arretapec i jego pacjent przybyli
do szpitala. O'Mara owiadczył również, że ma jeszcze jedną dobrą
informację: otóż, jak się wydaje, owe istoty klasy VUXG dysponują jaką
zdolnocią prekognicji. Nie znajdowała ona dotąd zastosowania, bowiem nie
dotyczy jednostek, tylko całych społeczeństw, a i to w tak odległej przyszłoci i
przypadkowo, że była praktycznie bezużyteczna.
Conway wyszedł od O'Mary mając jeszcze większy mętlik w głowie niż
poprzednio.
Nadal próbował zebrać porozrzucane strzępy informacji w co, co miałoby jaki
sens, ale albo był zbyt zmęczony, albo za głupi. A zmęczony był na pewno;
przez te dwa ostatnie dni jego mózg zdawał mu się gęstą, znużoną mgłą...
Pomylał, że między tymi dwoma zdarzeniami - przybiciem Arretapeca i tym
nie wyjanionym zmęczeniem musi być jaki związek; był w dobrej kondycji
fizycznej, a żaden wysiłek mięni ani umysłu nigdy go jeszcze nie wyczerpał w
takim stopniu. Zresztą, czyż VUXG nie powiedział, że to uczucie swędzenia
jest objawem rozstroju psychicznego?
I oto nagle jego praca z Arretapecem nie wydawała mu się już tylko nużąca
czy denerwująca. Conway zaczynał się obawiać o swoje zdrowie. Przypućmy,
że swędzenie jest spowodowane przez jaki nowy rodzaj bakterii, których jego
wskaźnik osobisty nie potraf wykryć? Pomylał już o czym podobnym, gdy jego
wiercenie się spowodowało wyrzucenie go przez Arretapeca, ale przez resztę
dnia podwiadomie starał się przekonać siebie, iż nie było to nic takiego,
ponieważ natężenie tych sensacji zmalało prawie do zera. Teraz wiedział już,
że powinien był wtedy poprosić, by zbadał go jaki dowiadczony internista.
Nawet teraz powinien to zrobić.
Był jednak bardzo zmęczony. Przyrzekł sobie, że rano poprosi doktora
Mannona, swego poprzedniego zwierzchnika, by go zbadał. Rano także
będzie musiał jako się pogodzić z Arretapecem. Zasypiając, cały czas głowił
się nad tym, jaką to dziwną chorobą mógł się zarazić, a także, jak należy
przepraszać istoty klasy VUXG.
IV
Następnego dnia w blacie biurka widniała kolejna dziura, w której siedział
Arretapec. Gdy tylko Conway siadając dał poznać, że się obudził, VUXG
odezwał się do niego.
- Przyszło mi na myl wczoraj - powiedział - że być może, oczekiwałem zbyt
wiele, jeli chodzi o samokontrolę, równowagę emocjonalną oraz zdolnoć
znoszenia czy też ignorowania drażniących drobiazgów, od istot, które są
stosunkowo, ma się rozumieć - na niskim poziomie umysłowym. Dlatego też
poczynię wszelkie starania, by mieć to na uwadze podczas naszych
następnych kontaktów.
Dopiero po kilku minutach doszło do Conwaya, że Arretapec go w ten sposób
przeprosił. Pomylał wtedy, że są to najbardziej obraźliwe przeprosiny, jakie w
życiu słyszał, i dobrze to wiadczy o jego samokontroli, bo nie wspomniał o
tym Arretapecowi. Zamiast tego umiechnął się i zaczął się upierać, że to jego
wina. Następnie obaj udali się do pacjenta.
Wnętrze transportowca zmieniło się nie do poznania. Zamiast pustej kuli
pokrytej błotnistą mazią z ziemi, wody i lici, trzy czwarte jej powierzchni
stanowiło doskonałą reprodukcję krajobrazu mezozoicznego. Nie był on
jednak dokładnie taki sam, jak na obrazkach oglądanych przez Conwaya
poprzedniego dnia, bowiem tam była to dawna ziemska era, rolinnoć za
wewnątrz statku została przeniesiona z planety pacjenta. Ale różnice były
zdumiewająco niewielkie. Największa zmiana nastąpiła na niebie.
Tam, gdzie poprzednio widać było przeciwległą stronę kuli, obecnie
znajdowała się białoniebieska mgiełka, wród której płonęło bardzo naturalnie
wyglądające słońce. Puste wnętrze statku zostało prawie całkowicie zakryte
tym półprzezroczystym gazem, toteż obecnie trzeba było bardzo bystrego oka
oraz uprzedzonego o wszystkim umysłu, by stwierdzić, że nie jest to
rzeczywista powierzchnia planety, z autentycznym słońcem płonącym na
zamglonym niebie. Technicy wykonali dobrą robotę.
- Nie sądziłem, aby w tych warunkach możliwe było tak skomplikowane i
naturalne odtworzenie - powiedział nagle Arretapec. - Należą się panu słowa
uznania. To powinno mieć bardzo pozytywny wpływ na pacjenta.
Istota, o której mówiono - z jakiego osobliwego powodu technicy nazywali ją
"Emilią" - z zadowoleniem objadała licie z dziesięciometrowej roliny
przypominającej kształtem palmę. To, że znajdowała się na suchym lądzie
zamiast żerować pod wodą, było, jak domylał się Conway, symptomatyczne
dla jej stanu psychicznego, bowiem starożytny brontozaur niezmiennie
umykał do wody w chwili zagrożenia, gdyż woda była jego jedyną osłoną.
Najwyraźniej neo-brontozaur nie miał żadnych zmartwień.
- W zasadzie to samo, co wyposażenie sali dla każdego pacjenta żyjącego w
warunkach różnych od ziemskich powiedział skromnie Conway. - Różnica
polegała tylko na skali wykonanych prac.
- Niemniej jednak jestem pod wrażeniem tego wszystkiego - odrzekł
Arretapec.
Najpierw przeprosiny, a teraz komplementy, pomylał kwano Conway. Gdy
zbliżyli się i VUXG raz jeszcze ostrzegł go, by zachowywał się spokojnie,
Conway odgadł, że zmiana usposobienia Arretapeca jest wynikiem dzieła
techników. Skoro pacjent znajduje się obecnie w idealnych warunkach,
terapia, jaka by nie była, ma większe szanse powodzenia...
Nagle swędzenie pojawiło się znowu. Zaczęło się w zwykłym miejscu, w
rodku prawego ucha, ale tym razem rozszerzyło się i spotęgowało, aż w
końcu Conwayowi zdawało się, że cały jego mózg pokryty jest pełzającymi
robaczkami. Poczuł, jak występują nań zimne poty i przypomniał sobie swoje
obawy z poprzedniego dnia, kiedy to postanowił pójć do doktora Mannon. Nie
był to wytwór jego wyobraźni; to było co poważnego, może nawet miertelnie
poważnego. Panicznym, bezwiednym ruchem wyrzucił obie ręce ku głowie
strącając na ziemię pojemnik z Arretapecem.
- Znowu się pan wierci... - zaczął VUXG.
- Bardzo... bardzo przepraszam - wyjąkał Conway. Wymamrotał co
nieskładnego, że musi wyjć, że to ważne i nie może poczekać, po czym uciekł
w popłochu.
Trzy godziny później siedział w gabinecie Mannon do przyjęć klasy DBDG, a
pies doktora to na niego warczał, to przewracał się na grzbiet bezskutecznie
usiłując nakłonić Conwaya do zabawy. Ten jednak nie miał ochoty na
zwyczajowe poszturchiwania i zapasy, które i jemu, i psu sprawiały wielką
przyjemnoć, gdy był po temu czas. Całą uwagę skupił na schylonej głowie
jego byłego szefa oraz wykresach leżących na biurku. Nagle Mannon
podniósł wzrok.
- Nic panu nie jest - orzekł tym swoim stanowczym tonem, którym zwracał się
do studentów i pacjentów podejrzanych o symulowanie choroby. - Och, nie
mam wątpliwoci - dodał kilka sekund potem - że pan rzeczywicie odczuwa to
wszystko: zmęczenie, swędzenie i tak dalej... ale jakim przypadkiem zajmuje
się pan obecnie?
Conway opowiedział mu wszystko. W czasie tej opowieci Mannon kilkakrotnie
się umiechnął.
- Zakładam, że jest to pański pierwszy długotrwały, hm... kontakt z telepatą, a
także, że nikomu jeszcze pan o tym przede mną nie mówił? - ton Mannon
sugerował raczej owiadczenie niż pytanie. - I oczywicie, chociaż czuje pan to
swędzenie najsilniej, gdy znajduje się pan w pobliżu tego VUXG-a oraz
pacjenta, występuje ono również słabiej kiedy indziej.
Conway skinął głową. - Odczuwałem je przez chwilę zaledwie pięć minut
temu.
- Oczywicie wraz ze wzrostem odległoci następuje osłabienie - powiedział
Mannon. - Jednak, jeli o pana chodzi, nie ma się pan czego obawiać.
Arretapec usiłuje bezwiednie, rozumie pan - zrobić z pana telepatę. Wyjanię
to panu...
Otóż okazuje się, że trwający przez dłuższy czas kontakt z jaką istotą
obdarzoną zdolnociami telepatycznymi pobudza pewne rejony mózgu
ludzkiego, w których znajdują się albo zaczątki zmysłu telepatycznego, który
rozwinie się w przyszłoci, albo też pozostałoć takowego, który człowiek
posiadał w okresie prymitywnym, ale go zatracił.
W rezultacie następowało doć kłopotliwe, choć nieszkodliwe podrażnienie.
Jednakże w bardzo rzadkich przypadkach, dodał Mannon, owa bliskoć
wywoływała w człowieku co jakby sztuczny zmysł telepatyczny, w wyniku
czego mógł on czasem odbierać myli od telepaty, z którym uprzednio
pozostawał w kontakcie, ale tylko od niego. We wszystkich tych przypadkach
zdolnoć występowała wyłącznie od pewnego czasu i znikała, gdy istota
odpowiedzialna, za jej wywołanie rozstawała się z tym człowiekiem.
- Jednak owe przypadki telepatii wzbudzonej są niezwykle rzadkie - zakończył
Mannon - i najwyraźniej pan odbiera tylko jej drażniący dodatek, inaczej
dowiedziałby się pan, co zamierza Arretapec po prostu odczytując jego myli...
Gdy Mannon kontynuował swoje wyjanienia, Conway uwolniony już od
obawy, że złapał jaką nieznaną chorobę, mylał intensywnie. W miarę, jak
przypominał sobie poszczególne sprawy związane z brontozaurem i
Arretapecem, strzępki rozmowy z tym ostatnim i wreszcie jego własne
badania nad życiem - i wyginięciem - ziemskich, dawno wymarłych
olbrzymich gadów, w jego głowie formował się niejasny obraz. Był to
szaleńczy obraz - lub przynajmniej zniekształcony - i nadal niekompletny, ale
w końcu cóż innego taka istota, jak Arretapec, mogła robić z pacjentem
podobnym do brontozaura; pacjentem, któremu nic nie dolegało?
- Słucham? - powiedział Conway. Zdał sobie sprawę, że Mannon mówił co do
niego, czego nie usłyszał.
- Mówiłem, że jeli dowie się pan, co Arretapec robi, niech pan mi powie -
powtórzył Mannon.
- O, ja wiem, co on robi - odparł Conway. - Przynajmniej sądzę, że wiem; i
rozumiem, dlaczego nie chce o tym mówić. To z powodu miesznoci, na jaką
by się naraził, gdyby mu się nie udało, skoro sam pomysł jest absurdalny. Nie
wiem natomiast, p o c o to robi...
- Doktorze Conway - powiedział Mannon podejrzanie słodko - jeli pan mi nie
powie, o co chodzi, to, jak to treciwie ujmują nasi co głupsi stażyci, przerobię
panu kiszki na podwiązki.
Conway wstał popiesznie. Musiał niezwłocznie wrócić do Arretapeca. Skoro
miał teraz pewne pojęcie o tym, co jest grane, musiał zająć się paroma
rzeczami - pilnie potrzebnymi zabezpieczeniami, o których kto taki, jak VUXG,
mógł nie pomyleć.
- Przykro mi, panie doktorze - odrzekł roztargnionym głosem - ale nie mogę
panu powiedzieć. Widzi pan, w wietle tego, co pan mi mówił, istnieje
możliwoć, że to, co wiem, pochodzi bezporednio, telepatycznie, z mózgu
Arretapeca i dlatego stanowi tajemnicę lekarską. Muszę teraz pędzić, ale
bardzo panu dziękuję.
Znalazłszy się na korytarzu rzucił się biegiem do najbliższego komunikatora i
wezwał Dział Eksploatacji. Po głosie, który się odezwał, rozpoznał owego
pułkownika z Dywizji Technicznej, którego spotkał poprzednim razem.
- Czy kadłub tego zaadaptowanego transportowca zapytał szybko - wytrzyma
uderzenie ciała o masie około czterech ton, poruszającego się z prędkocią,
hm... między trzydzieci i sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę? Poza mm,
jakie rodki bezpieczeństwa podjąłby pan, aby nie dopucić do konsekwencji
takiego wydarzenia?
- Chyba pan żartuje - odparł pułkownik po dłuższej chwili milczenia. - Ciało to
przeleci przez kadłub jak przez sklejkę. Jednak w przypadku powstania
takiego otworu wewnątrz statku jest doć powietrza, by technicy zdążyli włożyć
skafandry. Czemu pan pyta?
Conway szybko mylał. Chciał, żeby co zrobiono, ale nie chciał mówić po co.
Powiedział pułkownikowi, że obawia się o systemy grawitacyjne utrzymujące
sztuczne ciążenie wewnątrz statku. Było ich tak wiele, że niech no tylko który
sektor przypadkowo odwróci kierunek przebiegu energii i odepchnie
brontozaura od siebie, zamiast go przytrzymywać...
Z pewnym rozdrażnieniem pułkownik zgodził się, że obwody grawitacyjne
mogłyby przełączyć się na odpychanie, a także można je było skupić w siłowe
pola odpychające i przyciągające, ale taka przemiana nie następowała tylko
dlatego, że kto by dmuchnął. Wmontowano w nie urządzenia
zabezpieczające, które...
- Mimo wszystko - przerwał Conway - czułbym sil znacznie bezpieczniejszy,
gdyby można było wszystkie obwody grawitacyjne ustawić tak, że w
przypadku zbliżania się spadającego ciężkiego ciała automatycznie włączały
odpychanie. Czy to możliwe?
- Czy to jest rozkaz? - zapytał pułkownik - czy po prostu nie może pan spać w
nocy?
- Niestety, to rozkaz - odrzekł Conway.
- W takim razie to możliwe. - Ostry trzask w słuchawce postawił kropkę na
zakończenie rozmowy.
Conway ruszył w drogę, by ponownie dołączyć do Arretapeca i stać się znów
idealnym asystentem, który zna odpowiedzi na pytania, jeszcze zanim
zostaną zadane. Poza tym, pomylał kwano, będzie musiał tak manewrować,
by VUXG zadawał mu odpowiednie pytania, na które on zna odpowiedź.
V
- Zapewnił mnie pan - powiedział Conway do Arretapeca piątego dnia
współpracy - że pański pacjent nie cierpi na dolegliwoć fizyczną; nie wymaga
także leczenia psychiatrycznego. Wnioskuję z tego, że chce pan, drogą
telepatii lub jaką zbliżoną, wywołać pewne zmiany w strukturze jego mózgu.
Jeli mój wniosek jest prawidłowy, mam wobec tego dla pana wiadomoć, która
może pomóc, lub choćby pana zainteresować:
Na mojej planecie w czasach prehistorycznych żył olbrzymi gad, podobny do
pańskiego pacjenta. Z jego szczątków wydobytych przez archeologów wiemy,
że posiadał on drugi orodek nerwowy, kilkakrotnie większy niż właciwy mózg,
znajdujący się w okolicy kręgów krzyżowych; gad potrzebował go
najprawdopodobniej do kierowania ruchami tylnych kończyn, ogona i tak
dalej. Gdybymy mieli tu do czynienia z podobnym przypadkiem, musiałby się
pan zająć dwoma mózgami, a nie jednym.
Czekając na odpowiedź Conway dziękował Opatrznoci, że VUXG należy do
rasy wysoko rozwiniętej etycznie, która nie uznaje stosowania telepatii wobec
nie-telepatów; inaczej Arretapec wiedziałby, że Conway pewien jest istnienia
u Emilii dwóch orodków nerwowych. Gdy pewnej nocy Arretapec zajęty był
wygryzaniem kolejnej dziury w biurku Conwaya, za on sam i pacjent
smacznie spali, jego kolega potajemnie przewietlił nic nie podejrzewającego
dinozaura.
- Pańskie domniemania są słuszne - odezwał się w końcu VUXG - a te
informacje interesujące. Nie wiedziałem dotąd, że jedna istota może posiadać
dwa mózgi. To może wyjaniać owe niezwykłe trudnoci w kontakcie z tym
stworzeniem. Zbadam to.
Conway znowu poczuł swędzenie w głowie, ale tym razem był na to
przygotowany i nie zareagował "wierceniem się". W końcu swędzenie ustało.
- Jest reakcja - powiedział Arretapec. - Po raz pierwszy otrzymałem
odpowiedź. - Swędzenie pojawiło się znowu i zaczęło wzrastać.
Było to nie tylko takie wrażenie, jakby mrówki z rozżarzonymi do czerwonoci
szczypcami wyjadały mu mózg, mylał Conway cierpiąc, lecz starając się nie
poruszyć i nie rozproszyć skupionego Arretapeca, gdy ten w końcu do czego
dochodził; wrażenie było takie, jakby kto zardzewiałym gwoździem wybijał
dziury w jego biednym, rozdygotanym mózgu. Jeszcze nigdy dotąd tak się nie
czuł; była to istna tortura.
I nagle nastąpiła subtelna zmiana w rodzaju doznań. Nie zmniejszenie, a
pewien dodatek. Conway pochwycił jaki przelotny błysk czego - jakby kilka
taktów wielkiego utworu muzycznego odtwarzanych z pękniętej płyty lub
piękno dzieła sztuki, które jest popękane i zniekształcone prawie nie do
poznania. Był pewien, że na chwilę, poprzez zakłócające fale bólu, zajrzał do
myli Arretapeca.
Teraz wiedział już wszystko...
VUXG otrzymywał odpowiedzi przez cały dzień, ale były to odruchy
przypadkowe, gwałtowne i niekontrolowane. Po jednej szczególnie
dramatycznej reakcji, w czasie której przerażony dinozaur zrównał z ziemią
drzewa na całym hektarze, a następnie w popłochu schronił się w jeziorze,
Arretapec ogłosił koniec pracy.
- To na nic - powiedział. - Stwór nie chce sam zrobić tego, czego go uczę, a
kiedy zmuszam go, wpada w przerażenie.
W beznamiętnym, płaskim głosie z autotranslatora nie słychać było żadnych
emocji, ale Conway, który miał przelotny kontakt z umysłem Arretapeca,
domylał się owego gorzkiego rozczarowania, które tamten odczuwał.
Ogromnie chciał pomóc, ale wiedział, że żadnego bezporedniego wsparcia
nie może udzielić - w tym przypadku właciwą pracę musiał wykonać
Arretapec, on sam za mógł tylko czasem to i owo popchnąć naprzód. Gdy
wrócił do swego pokoju na noc, ciągle jeszcze łamał sobie głowę nad tym
problemem, a zanim zasnął, zdawało mu się, że znalazł odpowiedź.
Następnego dnia wraz z Arretapecem wytropili doktora Mannona, który włanie
wchodził do bloku operacyjnego a klasy DBLF.
- Panie doktorze, czy możemy pożyczyć pańskiego psa? - zapytał Conway.
- Do celów zawodowych, czy dla rozrywki? - Mannon zmierzył go
podejrzliwym wzrokiem. Był tak bardzo przywiązany do swego psa, że
niektórzy lekarze - nieziemscy podejrzewali między nimi jaki związek
symbiotyczny. - Nic mu się nie stanie - zapewnił go Conway. - Będę
wdzięczny.
Conway odebrał smycz od trzymającego psa stażysty z Tralthanu. - Teraz
wracamy do mojego pokoju - powiedział do Arretapeca.
Dziesięć minut później pies Mannona biegał wciekle szczekając dookoła
pokoju, Conway za obrzucał go poduszkami i podgłówkami. Nagle jedna z
poduszek trafiła psa przewracając go. Dźwięk łap szorujących i lizgających
się po plastykowej posadzce ustąpił gwałtownemu wybuchowi pisków i
warknięć.
Conway poczuł, jak co unosi go w powietrze zawieszając na wysokoci trzech
metrów nad podłogą.
- Nie sądziłem - zahuczał z biurka głos Arretapeca że chce pan zrobić mi
pokaz ziemskiego sadyzmu. Jestem wstrząnięty, przerażony. Niech pan
natychmiast wypuci to nieszczęsne zwierzę.
- Proszę mnie postawić na ziemi, a wszystko wyjanię - odrzekł Conway.
Ósmego dnia oddali psa Mannonowi i powrócili do pracy nad dinozaurem.
Pod koniec drugiego tygodnia wciąż jeszcze pracowali, a ich obu oraz
pacjenta obgadywano, opiskiwano, owistywano i ochrząkiwano we wszystkich
językach, które były w użyciu w Szpitalu. Pewnego dnia siedzieli w jadalni,
gdy Conway uwiadomił sobie, że wybrzękujący komunikaty głonik wywołuje
włanie jego nazwisko.
- ... O'Marą przez interkom - mówił monotonnie głonik. - Uwaga, doktor
Conway. Proszę się jak najprędzej skontaktować z majorem O'Marą przez
interkom...
- Przepraszam - powiedział Conway do Arretapeca spoczywającego na
kostce plastiku, którą kierownik obsługi znacząco umiecił na stole Conwaya.
Ruszył w kierunku najbliższego komunikatora.
- To nie jest sprawa życia i mierci - odrzekł O'Mara zapytany, o co chodzi. -
Chciałbym uzyskać od pana kilka wyjanień. Na przykład:
Doktor Hardin pieni się z wciekłoci, bowiem służąca za pożywienie rolinnoć,
którą z taką troską sadzi i uzupełnia, została spryskana jaką substancją
chemiczną, która pogorszyła jej smak. I dlaczego pewna częć żywnoci
zachowała swój dawny smak, ale trzymacie ją pod kluczem? Po co wam
projektor trójwymiarowy? I skąd w tym wszystkim pies Mannon? - O'Mara
chcąc nie chcąc zatrzymał się, by nabrać oddechu, po czym wyrzucał z siebie
dalsze oskarżenia. - A pułkownik Skempton mówi, że jego technicy biegają
jak szaleni montując wam coraz to nowe generatory pól siłowych. Nie o to
chodzi, że on ma co przeciwko temu, ale jego zdaniem, gdyby tę całą
maszynerię umiecić na zewnątrz zamiast w rodku, to ten wrak, w którym obaj
się grzebiecie, mógłby stawić czoło i dołożyć krążownikowi Federacji. No, a
jego ludzie, hm... - O'Mara utrzymywał swój głos na poziomie konwersacji, ale
słychać było, że robi to z trudem. - Wielu z nich musi szukać mojej fachowej
porady. Niektórzy z nich, zapewne ci szczęliwsi, po prostu nie wierzą
własnym oczom. Inni za to znacznie bardziej woleliby zobaczyć różowe
słonie.
Nastąpiło krótkie milczenie, po którym O'Mara mówił dalej.
- Mannon owiadczył mi, że gdy chciał pana zapytać, zasłonił się pan etyką
zawodową i nie chciał pan nic powiedzieć. Zastanawiałem się...
- Bardzo mi przykro, ale... - powiedział niezręcznie Conway.
- Ale co wy robicie, do jasnej cholery!? - wybuchnął O'Mara. - A zresztą,
wszystko jedno. Życzę powodzenia. Koniec rozmowy.
Conway pospieszył do swego miejsca, by podjąć przerwany dyskurs z
Arretapecem.
- Wygłupiłem się - powiedział, gdy w chwilę później opuszczali jadalnię. -
Trzeba było wziąć pod uwagę czynnik wielkoci. No, ale teraz już mamy...
- Obaj się wygłupilimy, przyjacielu Conway - poprawił Arretapec monotonnym
głosem autotranslatora. Jak dotąd, większoć pańskich pomysłów dała
pozytywne rezultaty. Stanowi pan dla mnie nieocenioną pomoc, do tego
stopnia, że czasem podejrzewam, iż odgadł pan, co chcę osiągnąć. Mam
nadzieję, że również ten ostatni pomysł da wyniki.
- Będziemy trzymać kciuki.
Tym razem Arretapec nie zwrócił uwagi, jak to miewał w zwyczaju, że po
pierwsze, nie wierzy w szczęliwy przypadek, po drugie za, nic ma palców.
Arretapec zdecydowanie coraz lepiej pojmował obyczaje ludzi. Conway za
pragnął bardzo, żeby ów nieskalany VUXG odczytał teraz jego myli, żeby
mógł poznać, jak dalece Conway się w to zaangażował, jak bardzo chciał,
żeby popołudniowy eksperyment Arretapeca się powiódł.
Przez całą drogę do transportowca czuł wzrastające napięcie. Kiedy dawał
ostatnie instrukcje technikom i upewniał się, że wszyscy wiedzą, co robić w
każdej możliwej sytuacji, czuł, że żartuje trochę za wiele i mieje się nieco zbyt
głono. Ale w końcu wszyscy okazywali oznaki przemęczenia. A w jaki czas
później, gdy stanął bliżej niż pięćdziesiąt metrów od pacjenta obwieszony
sprzętem jak choinka degrawitator opinający go w pasie, wyzwalacz i monitor
projektora stereoskopowego umocowane na piersi, na ramionach za
zawieszona ciężka radiostacja - jego napięcie osiągnęło stadium
nieruchomoci, jak u sprężyny, której bardziej już nie można nakręcić.
- Ekipa projekcyjna gotowa - rozległ się jaki głos.
- Pożywienie na miejscu - odezwał się inny.
- Wszyscy operatorzy pól siłowych na stanowiskach zaraportował trzeci.
- W porządku, doktorze - powiedział Conway do unoszącego się w powietrzu
Arretapeca i przesunął nagle suchym językiem po jeszcze suchszych
wargach. - Niech pan robi swoje.
Nacisnął wyzwalacz projektora i oto natychmiast wokół niego i nad nim
pojawił się niematerialny obraz jego samego, ale o wysokoci piętnastu
metrów. Zobaczył, jak głowa pacjenta unosi się; usłyszał ów niski, jęczący
dźwięk, który brontozaur wydawał w chwilach podniecenia lub przestrachu, a
który tak dziwacznie kontrastował z jego rozmiarami. W końcu ujrzał, jak
pacjent cofa się niezgrabnie ku brzegowi jeziora. Ale Arretapec zawzięcie
wysyłał ku niemu silne fale uczucia spokoju i zaufania - i oto wielki gad
uspokoił się. Bardzo powoli, aby go nie spłoszyć, Conway wykonał ruchy
sięgania za siebie, podnoszenia czego i położenia tego przed sobą. Ponad
nim jego piętnastometrowy obraz uczynił to samo.
Ale w miejscu, gdzie olbrzymia dłoń obrazu sięgnęła ziemi, znajdowała się
wiązka rolinnoci, a gdy jego ręka się uniosła, wiązka poszybowała za nią,
utrzymywana przez delikatnie prowadzone trzy skupione pola siłowe. Świeża,
wilgotna jeszcze wiązka lici palmowych znalazła się w pobliżu wciąż jeszcze
niespokojnego brontozaura, pozornie położona przez olbrzymią dłoń, która
następnie wycofała się. Po chwili oczekiwania, która Conwayowi zdała się
wiecznocią, potężna zakrzywiona szyja wygięła się w dół. Brontozaur zaczął
skubać...
Conway raz jeszcze wykonał te same ruchy, a potem znowu. Za każdym
razem jego piętnastometrowy obraz przybliżał się coraz bardziej.
Wiedział, że brontozaur mógł w razie potrzeby jeć znajdującą się wokół niego
rolinnoć, ale od kiedy rozpylacz doktora Hardina włączył się do akcji, nie było
to zbyt smaczne pożywienie. Gad poznawał; że te smaczne kąski, to dawne,
pyszne jedzonko; wieże, soczyste, słodko pachnące, które nie wiedzieć
czemu, ostatnio jako zniknęło. Skubanie przeszło w żarłoczne pożeranie.
- Bardzo dobrze - powiedział Conway. - Etap drugi...
VI
Korzystając z pomocy małego monitora, w którym widać było, jak się jego
obraz faktycznie ma do wielkoci brontozaura, Conway ponownie wysunął
rękę. Umieszczony na przeciwległej cianie niewidoczny operator kolejnego
pola siłowego włączył je, synchronizując jego działanie z ruchami ręki, co w
sumie dało taki efekt, jakby pacjenta głaskano po potężnym karku stosując
zdecydowany, choć łagodny nacisk. Po pierwszej chwili przestrachu pacjent
powrócił do jedzenia, co jaki czas drżąc lekko. Arretapec doniósł, że
brontozaurowi sprawia to przyjemnoć.
- A teraz - powiedział Conway - pobawimy się trochę mniej delikatnie.
Dwie olbrzymie ręce spoczęły na boku gada, zmasowane pola siłowe pchnęły
go, przewracając z trzaskiem, który wstrząsnął ziemią. Przerażony teraz
naprawdę brontozaur rzucał się wciekle i unosił nogi, na próżno usiłując
dźwignąć niezgrabne i ociężałe cielsko na nogi. Lecz potężne race nie
zamierzały zadać miertelnego ciosu; nadal tylko głaskały go i poklepywały.
Brontozaur uspokoił się i zaczął ponownie okazywać zadowolenie, ale ręce
nagle zmieniły pozycję. Pola siłowe pochwyciły leżące ciało, uniosły je i
przywróciły na drugą stronę.
Włączywszy degrawitator, by zwiększyć swą ruchliwoć, Conway zaczął
podskakiwać obok brontozaura i ponad nim, a Arretapec, który był z
pacjentem w kontakcie psychicznym, cały czas donosił o skutkach
poszczególnych bodźców. Conway poklepywał olbrzymiego gada, głaskał go,
okładał pięciami i popychał swymi potężnymi niematerialnymi rękoma, a przez
cały czas obsługa pól siłowych znakomicie za nim nadążała...
Podobne zabiegi miały już miejsce poprzednio, połączone z innymi
działaniami, które, jak szeptano, jednego technika wpędziły w alkoholizm, za
przynajmniej czterech innych z niego wyleczyły. Ale dopiero, kiedy wzięto pod
uwagę czynnik wielkoci, - tak jak dzi, przy użyciu trójwymiarowego projektora,
wyniki dowiadczeń zaczęły być obiecujące. Poprzednio, przez miniony
tydzień wyglądało to, jakby mysz maltretowała psa bernardyna. Nic więc
dziwnego, że brontozaur wpadł w panikę, gdy przytrafiały mu się
najprzeróżniejsze niewytłumaczalne rzeczy, a jedyną ich przyczyną, którą był
w stanie zobaczyć, były dwie maleńkie ledwie przezeń widzialne istotki!
Rasa, do której należał pacjent, zamieszkiwała swą planetę od stu milionów
lat, a jej przedstawiciele byli niezwykle długowieczni. Chociaż jego obydwa
mózgi były stosunkowo niewielkie, miał on znacznie więcej inteligencji od psa,
toteż wkrótce Conway nauczył go służyć i prosić.
A dwie godziny później brontozaur uniósł się w powietrze.
Uleciał w górę momentalnie: monstrualny, niezgrabny, niemożliwy do
opisania potwór, którego ogromne nogi bezwolnie wykonywały ruchy jak przy
chodzeniu, a wielka szyja i ogon zwisały lekko się kołysząc. To mózg
krzyżowy, a nie czaszkowy sterował lewitacją, pomylał Conway, gdy olbrzymi
gad zbliżył się do wiązki lici palmowych, które zachęcająco zwisały
szećdziesiąt metrów nad jego głową. Ale był to drobiazg. Brontozaur
lewitował, a o to chodziło. Chyba że...
- Czy pan mu pomaga? - Conway zapytał ostro Arretapeca.
- Nie.
Odpowiedź była jak zwykle z koniecznoci beznamiętna, ale gdyby VUXG był
człowiekiem, byłby to okrzyk triumfu.
- Dobra, stara Emilia - rozległ się okrzyk w słuchawkach Conwaya. Był to
chyba jeden z operatorów pól siłowych. - Uwaga, przelatuje obok!
Brontozaur nie trafił w zawieszoną wiązkę lici i unosił się coraz szybciej.
Wykonał niezgrabny, konwulsyjny ruch, by dosięgnąć jej w locie, co nadało
jego ciału wyraźny ruch wirowy. Dalsze gwałtowne ruchy szyi i ogona tylko
pogarszały sytuację...
- Lepiej ją stamtąd zdjąć - powiedział z naciskiem inny głos. - To sztuczne
słońce może jej spalić ogon.
- ... A to wirowanie napędza jej strachu - zgodził się Conway. - Uwaga,
operatorzy pól!
Ale było już za późno. Słońce, ziemia i niebo wirowały jak szalone wokół
istoty, która dotąd była przyzwyczajona do solidnego gruntu pod nogami.
Chciała gdzie uciec - w górę lub w dół, gdziekolwiek. Pomimo desperackich
wysiłków Arretapeca, by go uspokoić, nastąpiła, ponowna teleportacja.
Conway ujrzał, jak owa olbrzymia góra cielska i koci startuje znienacka,
przynajmniej cztery razy szybciej niż na początku.
- Uwaga, sektor H! - ryknął. - Wyhamujcie go, ale łagodnie!
Ale nie było ani czasu, ani miejsca na łagodne hamowanie. Aby uniknąć
miertelnego uderzenia o wewnętrzną powierzchnię statku - a także przebicia
jej i wylecenia w Kosmos - operatorzy musieli działać płynnie lecz stanowczo,
toteż brontozaurowi to z koniecznoci ostre hamowanie musiało się wydać
silnym uderzeniem o przeszkodę. Ponownie uniósł się w górę.
- Uwaga, sektor C! Leci na was!
Jednak i tu wystąpiło to samo, co w sektorze H - zwierzę wystraszyło się i
uleciało jeszcze w inną stronę. I tak to trwało: olbrzymi gad migał z jednej
strony statku na drugą, aż...
- Mówi Skempton - rozległ się ostry, autorytatywny głos.- Moi ludzie twierdzą,
że podstawy generatorów pól siłowych nie są przystosowane do czego
takiego. Nie są odpowiednio zamocowane. Poszycie kadłuba pękło w omiu
miejscach.
- Czy nie można...
- Łatamy przecieki tak szybko, jak się da - przerwał Skempton odpowiadając
na pytanie Conwaya jeszcze przed jego zadaniem. - Ale to łomotanie
roztrzęsie statek...
W tym momencie włączył się Arretapec.
- Doktorze Conway - powiedział - mimo, iż to jest oczywiste, że pacjent
wykazał zdumiewającą sprawnoć w zakresie swego nowego talentu, to jest
ona ograniczona przez przerażenie i oszołomienie. Jestem przekonany, że to
bolesne dowiadczenie spowoduje nieodwracalne szkody w procesie mylenia
istoty...
- Conway, u w a g a!
Brontozaur zatrzymał się blisko powierzchni w odległoci kilkuset metrów, po
czym mignął w bok, dokładnie tam, gdzie stał Conway. Ale leciał po linii
prostej w wydrążonej wewnątrz kuli, toteż jej zakrzywiona powierzchnia
dążyła mu na spotkanie. Conway ujrzał, jak mknące ciało kołysze się i
obraca, ponieważ operatorzy pól usiłują zmniejszyć prędkoć lotu. I oto
potężne ciało pruło już przez niskie, gęsto rosnące drzewa, a zaraz potem
ryło szeroką płytką bruzdę w miękkiej, bagnistej ziemi pchając przed sobą
niewielki pagórek wyrwanej rolinnoci. Conway znajdował się dokładnie na
jego drodze.
Nim zdołał włączyć degrawitator, ziemia uniosła się przed nim i przykryła go.
Przez kilka minut był zbyt oszołomiony, by pojąć, dlaczego nie może się
ruszać. Następnie spostrzegł, że tkwi po pas w kleistej mazi składającej się z
odłamków gałęzi i błota. Wstrząsy i drżenia, które odczuwał całym ciałem,
pochodziły od brontozaura, który gramolił się na nogi. Conway uniósł wzrok i
ujrzał nad sobą jego ogromne, niezgrabnie obracające się cielsko, po czym
usłyszał klanięcia i trzaski wywołane nogami zapadającymi się prawie po
kolana w ziemię i podszycie.
Stworzenie ponownie zmierzało w kierunku jeziora, a Conway znajdował się
na jego drodze...
Zaczął krzyczeć i szamotać się usiłując zwrócić na siebie uwagę, bowiem i
degrawitator, i radio uległy zniszczeniu, a on sam znalazł się w pułapce.
Olbrzymi gad podszedł bliżej, jego potężna, lekko wygięta szyja przesłoniła
wiatło, a ogromna przednia noga uniosła się, by go umiercić i jednoczenie
pogrzebać. I nagle Conway poczuł, jak co porywa go w górę i unosi w pobliże
fruwającego pojemnika z suszoną liwką pływającą w syropie...
- W chwilowym podnieceniu - powiedział Arretapec - zapomniałem, że pan
potrzebuje mechanicznego urządzenia do teleportacji. Proszę przyjąć wyrazy
ubolewania.
- N-nic nie szkodzi - odrzekł Conway drżącym głosem. Nadludzkim wysiłkiem
opanował rozdygotane nerwy. Potem zobaczył w dole operatorów pól
siłowych.
- Dajcie tu nowe radio i zdalne sterowanie projektora! - zawołał nagle.
Dziesięć minut później, choć potłuczony i poobijany, był gotów do dalszej
pracy. Stał na brzegu jeziora, Arretapec wisiał u jego ramienia, a nad nim
ponownie wznosił się jego piętnastometrowy wizerunek. Arretapec, który był
w kontakcie psychicznym z brontozaurem znajdującym się pod powierzchnią
jeziora, owiadczył, że ważą się losy eksperymentu. Pacjent miał wstrząsające
przejcia, ale obecnie znajdował się w bezpiecznym dlań miejscu pod wodą
tam, gdzie dotychczas znajdował ratunek przed głodem i napacią wrogów - i
to, wraz z psychicznym uspokojeniem powodowanym przez Arretapeca,
wywierało nań uspokajający wpływ.
Conway czekał, raz z nadzieją, raz w czarnej rozpaczy.
Czasami siła jego uczuć zmuszała go do przeklinania. Nie byłoby to takie
trudne; i nie znaczyłoby dla niego tak wiele, gdyby nie doznał wówczas
kontaktu z umysłem Arretapeca, ani gdyby tak nie polubił tej sztywnej i
przesadnie protekcjonalnej kulki gnoju. Przecież każda istota z takim
intelektem, która chciała osiągnąć to, co zamierzał Arretapec, miała prawo do
uczucia wyższoci.
Nagle wielka głowa wysunęła się ponad powierzchnię wody i ogromne cielsko
wylazło na brzeg. Powoli, niezgrabnie zgięły się tylne nogi, a długa
stożkowata szyja uniosła się ku górze. Brontozaur znowu chciał się bawić.
Co cisnęło Conwaya za gardło. Popatrzył w stronę, gdzie leżało kilkanacie
gotowych do użycia wiązek soczystej zieleniny, za jedna z nich znajdowała
się już w drodze gada. Zamachał nagle ręką. - Och, dajcie mu wszystkie -
powiedział. - Zasłużył na nie...
- ... Więc kiedy Arretapec zapoznał się z warunkami na planecie pacjenta -
mówił nieco sztywno Conway - a jego zdolnoć prekognicji powiedziała mu,
jaka będzie najprawdodobniej przyszłoć tego wiata, po prostu musiał
spróbować ją zmienić.
Conway znajdował się w biurze naczelnego psychologa i zdawał wstępny,
ustny raport w otoczeniu zaciekawionych lekarzy O'Mary, Hardina,
Skemptona i dyrektora Szpitala. Byłoby wielką przesadą, gdyby kto stwierdził,
że czuł się swobodnie.
- Arretapec należy jednak do starej, dumnej rasy, a zdolnoć telepatii zwiększa
jeszcze jego wrażliwoć: telepaci oczywicie czują, co inni o nich mylą.
Propozycja Arretapeca była tak miała; a jego i jego rasę narażała na tak
ogromną miesznoć, gdyby się nie powiodła, że po prostu musiał wszystko
trzymać w tajemnicy. Warunki na planecie brontozaurów wskazywały, że po
wymarciu olbrzymich gadów nie powstanie tam inna rasa inteligentna, a z
geologicznego punktu widzenia owo wymarcie nie było zbyt odległe. Rasa, do
której należy pacjent, zamieszkiwała tę planetę już od doć dawna - jej
uzbrojony ogon i zdolnoć pływania pozwoliły im przeżyć bardziej drapieżne i
wyspecjalizowane współczesne im gatunki - ale zmiany klimatyczne były
nieuniknione, a dinozaury nie mogły podążyć za słońcem ku równikowi,
bowiem lądy tej planety dzieliły się na wiele małych kontynentów. Brontozaur
nie umie przebyć oceanu. Gdyby jednak owe gigantyczne gady można było
skłonić do wykształcenia parapsychicznej zdolnoci teleportacji, bariera
oceanu zniknie, a wraz z nią niebezpieczeństwo nadchodzącego głodu i
braku żywnoci. To włanie powiodło się doktorowi Arretapecowi.
- Skoro Arretapec dał brontozaurowi zdolnoć teleportacji drogą
bezporedniego oddziaływania na mózg - włączył się w tym momencie O'Mara
- dlaczego, nie można tego samego osiągnąć u nas?
- Prawdopodobnie dlatego, że dajemy sobie wietnie radę bez tego - odparł
Conway. - Z drugiej strony pacjentowi wykazano i dano do zrozumienia, że
owa zdolnoć jest konieczna dla jego przeżycia. Gdy sobie to uwiadomi,
będzie używał tej zdolnoci i przekazywał ją, bowiem występuje ona w postaci
utajonej prawie u wszystkich gatunków. Wychowanie istot inteligentnych na
planecie, która inaczej stałaby się martwa - oto projekt godny tych
szlachetnych nauczycieli...
Conway mylał teraz o tamtym krótkim, prekognicyjnym wejrzeniu w myli
Arretapeca - o obrazie cywilizacji, która rozwinie się na planecie
brontozaurów, a także o tych monstrualnych, a jednoczenie pełnych dziwnej
gracji istotach, które będą ją zamieszkiwać w jakiej bardzo odległej przyszłoci.
Nie wypowiedział jednak tych myli głono.
- Jak większoć telepatów - rzekł zamiast tego - Arretapec był jednoczenie
delikatny i niechętny czysto fizycznym metodom dowiadczeń. Dopiero kiedy
pokazałem mu psa doktora Mannona i wyjaniłem, że ucząc zwierzę jakiej
nowej umiejętnoci dobrze jest nauczyć je kilku sztuczek z nią związanych,
zaczęlimy do czego dochodzić. Pokazałem mu tę zabawę, w której rzucam w
psa poduszkami, a ten, szarpiąc je przez chwilę, robi z nich stos i pozwala się
rzucić w ten stos. W ten sposób zademonstrowałem, że stworzenia na niezbyt
wysokim poziomie umysłowym nie mają nic przeciwko - w pewnych granicach
niewielkiej szamotaninie...
- A, więc powiedział O'Mara spoglądając w zamyleniu na sufit - to tym się pan
zajmuje w wolnych chwilach...
Pułkownik Skempton zakasłał. - Minimalizuje pan swój udział w tym
wszystkim - powiedział. - Pańska przezornoć polegająca na wypełnieniu
kadłuba polami siłowymi...
- Jest jeszcze jedna sprawa, nim powiem im do widzenia - przerwał
popiesznie Conway. - Arretapec usłyszał, niektórzy ludzie nazywają pacjenta
"Emilią". Chciałby wiedzieć dlaczego.
- Wcale się nie dziwię - powiedział O'Mara z naciskiem. - Otóż - ciągnął
sznurując usta - jeden człowiek obsługi lubujący się we wczesnej powieci, a
szczególnie w utworach sióstr Bronte - Charlotte, Anne i Emilii - przezwał
naszego pacjenta "Emilia Brontozaur". Muszę przyznać, że odczuwam
osobiste, zawodowe zainteresowanie umysłem, który kojarzy w podobny
sposób... - O'Mara miał taką minę, jakby w powietrzu unosił się nieprzyjemny
zapach.
Conway jęknął współczująco. Odwracając się, by wyjć, pomylał, że jego
ostatnie i najtrudniejsze zadanie będzie zapewne polegało na wyjanieniu
szlachetnemu doktorowi Arrepecowi, czym jest żart słowny.
Arretapec i dinozaur wyjechali następnego dnia, oficer Korpusu Kontroli
odpowiedzialny za zaopatrzenie Szpitala wydał olbrzymie westchnienie ulgi, a
Conway ponownie znalazł się na oddziale. Tym razem był jednak czym więcej
niż zwykłym wyrobnikiem medycznym. Postawiono go na czele sekcji w
Oddziale Pediatrycznym i chociaż musiał posługiwać się danymi, lekami i
historiami chorób dostarczonymi przez Diagnostyka Thornnastora, ordynatora
Oddziału Patologii, nikt nie patrzył mu teraz na ręce. Miał prawo chodzić po
całej sekcji i mówić sobie, że to j e g o oddział. A O'Mara przyrzekł mu nawet
asystenta!
- ... Stało się oczywiste, odkąd pan tu przybył - powiedział mu major - że lepiej
się pan czuje w towarzystwie nieziemców niż przedstawicieli własnej rasy.
Usadzenie pana z doktorem Arretapecem było próbą, którą przeszedł pan z
honorem, za asystent, którego otrzyma pan za kilka dni, może stać się
kolejnym testem.
O'Mara zamilkł na chwilę; potem mówił dalej potrząsnąwszy głową w
zdziwieniu: - Nie tylko się panu doskonale układa w stosunkach z
nieziemcami, ale nikt nawet nie plotkuje o tym, że się pan ugania za
spódniczkami...
- Nie mam czasu - odrzekł poważnie Conway. Wątpię, żebym kiedy miał.
- Nie szkodzi, mizoginia jest dopuszczalną neurozą odrzekł O'Mara
przechodząc następnie do rozmowy o nowym asystencie. Potem Conway
wrócił na swój oddział i pracował dużo pilniej, niż gdyby jaki zwierzchnik
patrzył mu na ręce. Był tak zajęty, że uszły jego uszu pogłoski na temat
dziwacznego pacjenta, którego przyjęto na trzeci oddział obserwacyjny...
4... Kłopotliwy goć
Pomimo ogromnych zasobów wiedzy medycznej dostępnych w Szpitalu, nie
mających sobie równych w cywilizowanej Galaktyce, zdarzały się przypadki w
Szpitalu Kosmicznym, z którymi nic już nie można było zrobić. Takim włanie
przypadkiem był pacjent należący do klasy SRTT, czyli takiego typu
fizjologicznego, jakiego jeszcze nigdy w Szpitalu nie widziano. Było to
stworzenie amebowate, posiadające zdolnoć wysuwania dowolnych kończyn,
narządów zmysłów czy też powłoki ochronnej właciwej dla rodowiska, w
którym się znajdowało; jego fantastyczna zdolnoć adaptacyjna rodziła
pytania, jak w ogóle co takiego mogło zapać na jakąkolwiek chorobę?
Najbardziej zagadkowym aspektem tej sprawy był zupełny brak wszelkich
objawów. Nie występowały żadne zakłócenia w pracy organizmu, częste w
przypadku istot pozaziemskich; nie było też żadnych groźnych infekcji
bakteryjnych. Zamiast tego pacjent po prostu roztapiał się - cicho, spokojnie,
bez szmeru i sprawiania komukolwiek kłopotu, niczym kawałek lodu
pozostawiony w ciepłym pomieszczeniu. Jego ciało dosłownie przemieniało
się w wodę. Żadne zastosowane rodki nie zdołały zahamować tego procesu,
za wszyscy Diagnostycy i lekarze pomniejszej rangi, choć nadal, i to coraz
intensywniej poszukiwali właciwego leku, zaczynali sobie zdawać sprawę z
pewną goryczą, że pasmo cudów medycznych, które Szpital Główny Sektora
Dwunastego robił z monotonną już regularnocią, wkrótce ulegnie przerwaniu.
I z tego powodu jeden z najsurowszych przepisów Szpitala miał zostać na jaki
czas uchylony.
- Sądzę, że najlepiej będzie zacząć od początku - powiedział doktor Conway
usiłując nie gapić się na mieniące się wszystkimi kolorami, nie całkiem
jeszcze zanikłe skrzydła swego nowego asystenta. - Od Izby Przyjęć, gdzie
załatwia się sprawy związane z przybyciem pacjentów.
Conway chwilę odczekał na ewentualne uwagi tamtego, tymczasem jednak
żwawo maszerując w wymienionym kierunku. Starał się wyprzedzać swego
towarzysza. Nie chciał ić obok niego nie dlatego, żeby go urazić, ale po
prostu bał się zrobić mu krzywdę, co mogło grozić, gdyby przysunął się bliżej.
Nowy asystent był przedstawicielem klasy GLNO szecionożnym,
zewnątrzszkieletowym, przypominającym owada przybyszem z planety
Cinruss. Grawitacja na tej planecie wynosiła mniej niż jedną dwunastą
ciążenia ziemskiego, co spowodowało, że owady urosły do takich rozmiarów i
stały się grupą dominującą. Z tego powodu jednak przybysz musiał
zaopatrzyć się aż w dwa degrawitatory, by zneutralizować ciążenie w
Szpitalu, które inaczej rozgniotłoby go o podłogę. Jeden aparat zupełnie by
mu do tego celu wystarczył, ale Conway ani trochę nie dziwił się swemu
asystentowi, że chciał czuć się bezpiecznie. Był to osobnik niewiarygodnie
kruchy, kształtu wrzecionowatego, o niezgrabnym wyglądzie, a nazywał się dr
Prilicla.
Prilicla przeszedł już staż w szpitalach planetarnych i mniejszych zakładach
wielorodowiskowych, nie był więc zupełnie zielony, co zakomunikowano
Conwayowi. Ale naturalnie wobec rozmiarów i skomplikowanej struktury
Szpitala będzie się czuł zagubiony. Conway miał być przez jaki czas jego
przewodnikiem i nauczycielem, po czym, kiedy skończy się jego aktualny
przydział do Pediatrii, przekaże obowiązki Prilicli. Najwyraźniej dyrektor
Szpitala uważał, że przedstawiciele ras żyjących w niskim ciążeniu,
charakteryzujące się ogromną wrażliwocią i subtelnocią dotyku, wyjątkowo
nadają się do opieki i właciwego obchodzenia się z co bardziej delikatnymi
embrionami istot pozaziemskich.
To byłby dobry pomysł, pomylał Conway szybciutko ustawiając się pomiędzy
Priliclą i stażystą z Tralthanu prącym przed siebie na szeciu słoniowatych
nogach, gdyby wzmiankowane osobniki przystosowane do niskiego ciążenia
były w stanie przeżyć kontakt z masywniejszymi i bardziej niezgrabnymi
kolegami.
- Rozumie pan - powiedział Conway pokazując asystentowi drogę do Izby
Przyjęć - że już zapisanie niektórych pacjentów samo w sobie jest
problemem. Z mniejszymi osobnikami nie jest tak źle, ale jeli jest to
Tralthańczyk lub dwunastometrowy AUGL z Chalderescolu... - urwał nagle. -
Oto jestemy - dodał.
Przez szeroki, przezroczysty odcinek ciany widać było pomieszczenie, w
którym znajdowały się trzy potężne biurka, choć w chwili obecnej zajęte było
tylko jedno. Znajdujący się za nim osobnik był Nidiańczykiem, błyskające za
wiatełka wskaźników dowodziły, że dopiero co połączył się ze statkiem
zbliżającym się do Szpitala.
- Proszę posłuchać... - zaczął Conway.
- Pańska identyfikacja - zażądał czerwony niedźwiadek typowym dla tej rasy
warkliwym staccato, które autotranslator Conwaya przekazał w postaci
beznamiętnych słów w języku angielskim, za podobny aparat Prilicli - w jego
ojczystym języku.
- Pacjent, goć czy personel - i jaka rasa?
- Goć - padła odpowiedź z głonika - oraz człowiek.
Po chwili milczenia niedźwiadek odezwał się ponownie. - Proszę podać klasę
fizjologiczną - zażądał mrugnąwszy porozumiewawczo do Conwaya i Prilicli. -
Wszystkie rasy inteligentne mówią o sobie "ludzie", a inne nazywają
nieludzkimi, toteż nazwa ta jest bez znaczenia...
Conway słuchał potem tej rozmowy tylko jednym uchem, tak był zajęty
wyobrażaniem sobie, jak też może wyglądać istota należąca do tej klasy.
Podwójne T oznaczało, że zarówno jej kształt, jak i cechy fizyczne były
zmienne; R - że cechowała ją wysoka wytrzymałoć na skrajne temperatury i
cinienie, a jeszcze do tego S...! Gdyby na zewnątrz nie czekał przedstawiciel
tej klasy, Conway nie uwierzyłby w istnienie takiego zwierzaka.
A goć musiał być ważną osobistocią, bowiem dyżurny z Izby Przyjęć był w tej
chwili ogromnie zajęty przekazywaniem wiadomoci o jego przybyciu do
różnych osób w Szpitalu, z których większoć stanowili ni mniej, ni więcej
Diagnostycy. W jednej chwili Conway poczuł nagły przypływ chęci, by
obejrzeć owo ogromnie niezwykłe stworzenie, ale zreflektował się. Gdyby tak
zajął się podglądaniem zamiast tym, co do niego należało, doktor Prilicla nie
znalazłby w nim dobrego przykładu. Poza tym Conway wciąż jeszcze nie
rozgryzł go do końca - a Prilicla mógł okazać się jakim drażliwym osobnikiem,
uważającym, że gapienie się na przedstawiciela innej rasy po to tylko, by
zaspokoić zwykłą ciekawoć, stanowi poważne uchybienie...
- Gdyby to nie zakłóciło innych, ważniejszych spraw - przerwał jego myli głos
Prilicli przekazywany przez autotranslator - to bardzo chciałbym przyjrzeć się
temu gociowi.
Daj ci, Boże, zdrowie! pomylał Conway, ale udawał, że rozważa tę
propozycję.
- W innym przypadku - powiedział w końcu - nie zezwoliłbym na to, ale
ponieważ luk, przez który przyjmują owego SRTT, jest niedaleko stąd, a
mamy trochę czasu, zanim powrócimy na oddział, to chyba nie będzie nic
zdrożnego w tym, że pan zaspokoi swą ciekawoć. Proszę za mną.
Kiwając dłonią na pożegnanie kosmatemu dyżurnemu Conway pomylał, że to
dobrze, iż autotranslator Prilicli nie potrafi przekazać mocno ironicznego
wydźwięku jego ostatnich słów, toteż asystent nie pomyli sobie, że Conway
zeń się nabija.
I nagle zesztywniał. Prilicla, uwiadomił sobie z niepokojem, ma zmysł
empatyczny. Od momentu pierwszego spotkania nie był zanadto wylewny, ale
i tak to, co powiedział, potwierdziło podejrzenia Conwaya w tej sprawie. Jego
nowy asystent nie był telepatą - nie potrafił czytać w mylach - ale odbierał
uczucia i emocje, a więc mógł być wiadom zainteresowania Conwaya.
Przyszła mu ochota, by dać sobie samemu w zęby za to, że zapomniał o tym
zmyle empatycznym. Ciekawe, kto tu się z kogo nabija, pomylał kwano.
Pocieszył się w końca, że Prilicla ma przynajmniej łatwiejszy charakter niż
niektóre osoby, z którymi do niedawna był zmuszony współpracować, jak na
przykład doktor Arretapec.
Do luku nr 6, gdzie miało nastąpić przyjęcie gocia, można było dotrzeć w kilka
minut, gdyby Conway skorzystał ze skrótu przez korytarz wypełniony wodą,
prowadzący do sali operacyjnej dla klasy AUGL, a następnie poprzez oddział
chirurgiczny dla chlorodysznych przedstawicieli klasy PVSJ. Oznaczało to
jednak koniecznoć nałożenia lekkiego skafandra ochronnego, a choć sam
Conway potrafił to zrobić błyskawicznie, bardzo wątpił, czy wielonożny Prilicla
jest równie sprawny. Wobec tego musieli ić dłuższą drogą i to szybko.
Po drodze wyprzedzili ich Tralthańczyk ze złoconą opaską Diagnostyka oraz
ziemski inżynier z działu Eksploatacji. Tralthańczyk parł przed siebie jak
czołg, który poniosło, toteż Ziemianin musiał koło niego biec truchtem, by
dotrzymać kroku. Conway i Prilicla odsunęli się z szacunkiem, by dać drogę
Diagnostykowi - a także, by uniknąć stratowania - po czym poszli dalej. Kilka
usłyszanych słów pozwoliło im domniemywać, że Tralthańczyk i Ziemianin
stanowili częć komitetu powitalnego przybysza, a doć kwane uwagi inżyniera
dotyczyły tego, że goć przybył wczeniej niż oczekiwano.
Kiedy kilka sekund później minęli narożnik i oczom ich ukazał się wielki luk
przyjęć, Conway ujrzał co, co wywołało jego mimowolny umiech. Przed
lukiem zbiegały się trzy korytarze z tego poziomu oraz dwa następne z
poziomów sąsiednich, połączone pochylniami. Po wszystkich tych
korytarzach gnały ku luzie istoty różnych ras. Poza Tralthańczykiem i
Ziemianinem, którzy włanie ich minęli, był tam jeszcze jeden Tralthańczyk,
dwa gąsienicowce DBLF oraz kolczasty, błonkowaty Illensańczyk w
przezroczystym stroju ochronnym - który dopiero co wyłonił się z pobliskiego
korytarza dla chlorodysznych istot klasy PVSJ - a wszyscy kierowali się ku
wewnętrznej klapie olbrzymiej luzy, która już się otwierała, by wpucić
oczekiwanego gocia. Conwayowi sytuacja ta zdawała się wysoce absurdalna.
Oczyma wyobraźni ujrzał, jak cała ta zwariowana menażeria zbiega się
jednoczenie w tym samym punkcie z potężnym trzaskiem...
Umiechał się jeszcze do własnych myli, kiedy komedia gwałtownie i bez
ostrzeżenia przemieniła się w tragedię.
II
Gdy przybysz wyszedł z luku, który się za nim zamknął, Conway ujrzał co, co
trochę przypominało krokodyla ze zrogowaciałymi na końcach mackami, w
większoci za było niepodobne do którego ze znanych mu stworzeń. Zobaczył,
jak stwór usuwa się z drogi wszystkich spieszących mu na spotkanie, a potem
nagle rzuca się w kierunku Illensańczyka, który - jak Conway przypomniał
sobie później znajdował się najbliżej i był najmniejszy sporód witających.
Wszyscy zaczęli krzyczeć jednoczenie, tak że autotranslator Conwaya (a
zapewne i wszystkich innych) zaczął wydawać wysokie, oscylujące piski
spowodowane przeciążeniem.
Wobec zębów i rogowych zakończeń macek szarżujących przybysza
Illensańczyk, niewątpliwie zdając sobie sprawę ze słaboci okrywającego go
skafandra, w którym znajdował się życiodajny chlor, czmychnął z powrotem
do własnej sekcji. Goć, któremu na drodze stanął teraz Tralthańczyk dudniący
co, co w jego pojęciu miało wywołać uspokojenie, obrócił się nagle i popędził
z powrotem ku luzie...
Wszystkie luzy były wyposażone w urządzenia do szybkiego otwierania w
razie koniecznoci; powodowały one zamknięcie jednych drzwi i
natychmiastowe otwarcie drugich, bez czekania na wypełnienie wnętrza
potrzebną mieszanką atmosferyczną. Illensańczyk mający za sobą
rozszalałego przybysza, który rozdarł mu już zębami skafander, w obliczu
grożącego mu niebezpieczeństwa mierci od zatrucia tlenem słusznie uznał
swój przypadek za stan wyższej koniecznoci i uruchomił błyskawiczne zamki.
Był zapewne zbyt przerażony, by dojrzeć, że przybysz nie znalazł się jeszcze
całym ciałem wewnątrz luzy i gdy otworzą się drzwi wewnętrzne, zewnętrzne
przetną jego ciało na dwie połowy...
Dookoła luzy panował taki harmider, że Conway nie dojrzał, kim był ów
szybko mylący osobnik, który uratował życie gociowi naciskając następny
guzik otwierający jednoczenie drzwi wewnętrzne i zewnętrzne. To posunięcie
zapobiegło przecięciu przybysza na pół, ale powstało w ten sposób
bezporednie połączenie z sekcją PVSJ, skąd zaczęły dobywać się gęste,
żółtawe kłęby chloru. Zanim Conway zdołał cokolwiek przedsięwziąć, czujniki
skażenia włączyły syrenę alarmową zatrzaskując jednoczenie hermetyczne
grodzie w najbliższej okolicy. Wszyscy znaleźli się w bardzo zgrabnej
pułapce.
Przez obłąkaną chwilę Conway starał się zwalczyć w sobie impuls skłaniający
go do rzucenia się do grodzi i walenia w nie rękami. Następnie postanowił
pobiec przez ten trujący opar do następnej luzy kontaktowej po drugiej stronie
korytarza. W luzie jednak znajdował się jeden z techników z Eksploatacji wraz
z gąsienicowcem DBLF, obaj tak zatruci chlorem, że Conway zwątpił, czy uda
im się przeżyć choć tyle czasu, ile potrzeba na włożenie skafandrów
ochronnych. Czy jemu samemu, zastanawiał się przezwyciężając mdłoci, uda
się tam dostać? W komorze luzy były również hełmy wystarczające na około
dziesięć minut - wymagały tego przepisy bezpieczeństwa - ale aby do nich
dotrzeć, musiałby wstrzymać oddech przynajmniej na trzy minuty i zaciskać
mocno oczy, bowiem choć jedno zachłynięcie się chlorem albo kontakt z
oczami mogły spowodować trwałe kalectwo. Jak jednak miał się przedostać
po omacku przez tę wielką, miotającą się po całej podłodze masę
tralthańskich nóg i macek?
W ogarnięty przerażeniem chaos jego myli wdarł się głos Prilicli. - Chlor jest
zabójczy dla mojej rasy - powiedział asystent. - Proszę mi wybaczyć.
Prilicla robił ze sobą co dziwnego. Długie, wieloczłonowe odnóża poruszały
się i podrygiwały, jakby wykonując jaki dziwny taniec rytualny, za dwa sporód
czterech manipulatorów - dzięki nim jego rasa zyskała sobie sławę
urodzonych chirurgów - wykonywały jakie skomplikowane zabiegi z czym, co
wyglądało na rolki przezroczystej plastikowej folii. Conway niezbyt dokładnie
widział, jak to się stało, ale nagle jego asystent ukazał się owinięty w luźną,
przezroczystą powłokę, z której wystawało jego szeć odnóży i dwa
manipulatory, całe ciało za, skrzydła i pozostałe dwie kończyny, które
spryskiwały płynem uszczelniającym otwory na odnóża - wszystko było
całkowicie okryte. Luźna powłoka wydęła się i pozostała naprężona
dowodząc w ten sposób, że jest hermetyczna.
- Nie wiedziałem, że pan ma... - zaczął Conway, a potem, powodowany
nagłym przypływem nadziei, zaczął szybko mówić: - Niech pan posłucha.
Proszę zrobić dokładnie to, co panu powiem. Niech mi pan znajdzie hełm, ale
szybko...
Jednak nadzieja równie szybko zgasła, zanim jeszcze skończył wydawać
polecenie asystentowi. Ten bez wątpienia mógł znaleźć dla niego hełm, ale
jak się przedostanie do luzy poprzez splątaną masę istot na podłodze? Jedno
uderzenie oderwie mu odnóże albo wybije dziurę w tym słabiutkim szkielecie
zewnętrznym niczym w skorupie jajka. Nie mógł wydać takiego polecenia,
równałoby się to morderstwu.
Miał włanie odwołać to wszystko i nakazać asystentowi, by siedział na
miejscu i troszczył się o siebie, gdy ten podbiegł do ciany, wspiął się na nią
ukonie i biegnąc po suficie zniknął w oparach chloru. Conway przypomniał
sobie, że wiele owadopodobnych istot rozumnych ma stopy zakończone
przyssawkami, i ponownie wróciła mu nadzieja, do tego stopnia, że jego
umysł zaczął rejestrować inne wrażenia.
Niedaleko niego głonik na cianie informował wszystkich znajdujących się w
Szpitalu, że w okolicy luzy nr 6 nastąpiło skażenie powietrza, za znajdujący
się pod głonikiem interkom wiecił czerwoną lampką i ostro buczał dając do
zrozumienia, że kto z Eksploatacji usiłuje dowiedzieć się, czy w strefie
skażenia znajdują się jakie żywe istoty. Pełznący w powietrzu gaz dosięgnął
już prawie Conwaya, gdy ten schwycił mikrofon interkomu.
- Cicho bądź i słuchaj! - krzyknął. - Mówi Conway, przy luku numer szeć. Dwie
istoty klasy FGLI, dwie DBLF, jedna DBDG - wszystkie zatrute chlorem, ale
jeszcze przy życiu. Jedna PVSJ w uszkodzonym ubiorze ochronnym, zatruty
tlenem, i jeszcze jeden w górze...
Nagłe pieczenie w oczach sprawiło, że pospiesznie pucił mikrofon. Zaczął się
wycofywać aż do hermetycznej grodzi, patrząc jak zbliża się żółta mgła. Nie
widział nic z tego, co dzieje się na korytarzu. Po pewnym czasie, który zdawał
się wiecznocią, pojawił się na suficie wrzecionowaty kształt Prilicli.
III
Hełm, który przyniósł Prilicla, był właciwie maską z własnym dopływem
powietrza, która umieszczona na twarzy, mocno przylegała do czoła,
policzków i dolnej szczęki. Powietrza wystarczało tylko na czas ograniczony -
około dziesięciu minut - ale mając tę maskę na twarzy i nie czując na razie
zagrożenia dla życia Conway stwierdził, że jego myli są o wiele janiejsze.
Jego pierwszym posunięciem było przejcie przez nadal otwartą luzę
kontaktową. Znajdujący się w rodku PVSJ leżał nieruchomo, a na jego ciele
widniała szara plama, pierwszy objaw swoistego nowotworu skóry. Dla klasy
PVSJ tlen był wyjątkowo szkodliwy. Jak tylko mógł najdelikatniej Conway
wciągnął go do jego własnego oddziału, do pobliskiego magazynku, który
zapamiętał. W sekcji chlorodysznych cinienie było nieco wyższe w
porównaniu z cinieniem powietrza dla ciepłokrwistych tlenodysznych, toteż
dla Illensańczyka ta atmosfera była stosunkowo czysta. Conway zamknął go
w magazynku wpierw wrzucając do rodka kilka warstw tkaniny z plastyku,
która tu służyła za pociel. Po przybyłym do Szpitala SRTT nie było ladu.
Wróciwszy do korytarza wyjanił Prilicli, co trzeba zrobić. Zauważony przez
niego wczeniej człowiek z Eksploatacji zdążył włożyć skafander, ale słaniał
się na nogach kaszląc, a z oczu płynęły mu strumienie łez, toteż jasne było,
że nie udzieli żadnej pomocy. Conway wymacał drogę wród ledwo
poruszających się lub całkowicie nieprzytomnych ciał ku drzwiom luzy nr 6 i
otworzył je. Na cianie komory znajdował się zgrabny rządek butli z
powietrzem. Wziął dwie i wyszedł chwiejnie ze luzy.
Prilicla okrył już arkuszem folii jedno ciało. Conway otworzył zawór butli i
wsunął ją pod przykrycie. Patrzył, jak plastyk wydyma się i lekko marszczy
pod strumieniem wypływającego powietrza. Był to bardzo prymitywny namiot
tlenowy, pomylał, ale najlepszy, jaki można było w tej chwili znaleźć. Poszedł
po następne butle.
Po trzeciej wyprawie Conway zauważył znaki ostrzegawcze. Pocił się obficie,
głowa mu pękała, a przed oczyma latały już czarne plamy - znak, że
powietrze w hełmie wyczerpywało się. Powinien go zdjąć, wsadzić głowę pod
plastyk jak inni i czekać na nadejcie pomocy. Zrobił kilka kroków ku
najbliższej postaci pod rozciągniętą płachtą i... uderzył w podłogę. Serce
łomotało mu w piersi, płuca stały w ogniu i nawet nie miał już siły zerwać z
głowy hełmu...
Ze stanu głębokiej i osobliwie przyjemnej niewiadomoci Conwaya wyrwało
uczucie bólu: co ponawiało wytężone wysiłki, by połamać mu żebra.
Wytrzymywał to, dopóki się dało, potem jednak otworzył oczy i ryknął:
- Złaź ze mnie, do cholery! Nic mi nie jest!
Silnie zbudowany stażysta, który z zapałem robił mu sztuczne oddychanie,
uniósł się na nogi.
- Kiedy tu przyszlimy - powiedział - ten oto pajączek owiadczył, że pan
przestał czuć. Przez chwilę obawiałem się o pana; no, trochę się obawiałem. -
Umiechnął się i dodał: - Jeli może pan już chodzić i mówić, O'Mara chce pana
widzieć.
Conway mruknął potakująco i powstał. W korytarzu zainstalowano dmuchawy
i filtry powietrzne, które szybko usuwały ostatnie lady chloru w powietrzu.
Wynoszono również tych, którzy ucierpieli w wypadku, niektórych na noszach
okrytych namiotami powietrznymi, innych za pod opieką tych, którzy ich
ratowali. Dotknął otartego miejsca na czole, skąd mu w popiechu zerwano
maskę, a następnie nabrał w płuca kilka głębokich haustów powietrza, po to
tylko, aby upewnić się, że koszmar sprzed kilku minut naprawdę się
skończyła
- Dziękuję, doktorze - powiedział ze szczerym wzruszeniem.
- Nie ma o czym mówić, doktorze - odrzekł stażysta.
Znaleźli O'Marę w hipnotamotece. Naczelny psycholog nie tracił czasu na
zbędne wstępy. Wskazał krzesło Conwayowi; Prilicli za co, co przypominało
surrealistyczny kosz namieci.
- Co się stało? - zapytał.
Pokój był pogrążony w cieniu, jeli nie liczyć powiaty ze wskaźników
hipnoedukatora oraz blasku z lampy stojącej na biurku majora. Gdy Conway
zaczął opowiadać, widział tylko dwie stwardniałe, sprawne ręce wystające z
rękawów ciemnozielonego munduru oraz dwoje chłodnych, szarych oczu w
pogrążonej w cieniu twarzy. W czasie relacji Conwaya ręce O'Mary nie
poruszały się, a oczy ani razu nie odbiegły w bok.
Kiedy relacja dobiegła końca, O'Mara westchnął i milczał przez chwilę, po
czym powiedział:
- W czasie wypadku przy luku numer szeć znajdowało się czterech czołowych
Diagnostyków Szpitala, który w razie ich mierci poniósłby olbrzymią stratę.
Szybkie działanie, które podjęlicie, pozwoliło uratować co najmniej trzech,
toteż wyszlicie na parę bohaterów. Jednak oszczędzę wam rumieńca
zażenowania i nie będę wałkował tej sprawy. Nie mam również zamiaru -
dodał sucho - stawiać was w kłopotliwej sytuacji pytając, skąd się tam w ogóle
wzięlicie.
Conway zakasłał.
- Mnie by interesowało - odrzekł - dlaczego ten SRTT wpadł w taki szał.
Można by powiedzieć, że to z powodu nadbiegającego mu na spotkanie
tłumu, tylko że w ten sposób nie zachowuje się żadna inteligentna,
cywilizowana istota. Nasi gocie to wyłącznie przedstawiciele władz albo
specjalici zapraszani z innych placówek; nie są to osoby wpadające w panikę
na widok istoty obcej rasy. A w ogóle po co aż tylu Diagnostyków wyszło mu
na spotkanie?
- Zjawili się tam - powiedział O'Mara - ponieważ chcieli zobaczyć; jak wygląda
osobnik klasy SRTT, kiedy nie upodabnia się do kogo innego. Te dane mogły
pomóc w przypadku, którym się obecnie zajmują. Poza tym, gdy mamy do
czynienia z nie znaną dotychczas formą życia, nie można wywnioskować,
jakie są pobudki jego działania. W końcu ów goć nie należy do żadnej
kategorii osób zapraszanych do Szpitala. Tym razem jednak musielimy
odstąpić od zasad, bowiem znajduje się u nas jego rodzic, w stanie
agonalnym.
- Rozumiem - rzekł cicho Conway.
W tym momencie do pokoju wszedł Kontroler w stopniu porucznika i
popiesznie zbliżył się do O'Mary. - Przepraszam, panie majorze - powiedział.
- Udało mi się znaleźć lad, który pomoże nam w poszukiwaniu gocia.
Pielęgniarz klasy DBLF doniósł, że jaki osobnik klasy PVSJ oddalił się z
miejsca wypadku mniej więcej w interesującym nas czasie. Gąsienicowcom
Illensańczycy nie wydają się zbyt przystojni, ale pielęgniarz owiadczył, że
widziany przez niego wyglądał jeszcze gorzej, niczym istny potwór. Do tego
stopnia, iż DBLF uznał, że to pacjent cierpiący na jaką straszną chorobę...
- Sprawdził pan, czy w Szpitalu nie ma istoty klasy PVSJ chorej na co, co
dałoby taki efekt?
- Tak jest, panie majorze. Niema takiego przypadku. O'Mara przybrał srogi
wyraz twarzy. - Bardzo dobrze, Carson - powiedział. - Wie pan, co trzeba
zrobić. Skinieniem głowy zezwolił porucznikowi odejć.
Podczas całej rozmowy Conway z trudem tylko mógł się opanować, za gdy
Carson wyszedł, wybuchnął:
- To co, co widziałem wychodzące z luku, miało macki i... i... No, w każdym
razie byłe zupełnie niepodobne do PVSJ. Wiem, że SRTT potrafi zmieniać
swą budowę fizyczną, ale żeby aż tak i w tak krótkim czasie...!
O'Mara podniósł się nagle.
- O tej formie życia - powiedział - nie wiemy prawie nic; nie znamy jej potrzeb,
możliwoci, ani też modelowych reakcji emocjonalnych, a najwyższy czas,
żebymy się dowiedzieli. Idę pogonić Collinsona z Łącznoci, żeby co
wygrzebał: rodowisko, tło ewolucyjne, wpływy kulturowe i społeczne, i tak
dalej. Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby jaki goć tutaj ganiał, ot tak
sobie. Narobi kłopotu tylko dlatego, że nic o nim nie wiemy.
- A co do was dwóch - dodał - chciałbym, żebycie mieli oczy szeroko otwarte i
wypatrywali dziwacznie wyglądających pacjentów czy embrionów na Oddziale
Pediatrycznym. Porucznik Carson poszedł włanie ogłosić komunikat w tej
sprawie. Jeżeli znajdziecie kogo, kto może być naszym SRTT, podchodźcie
do niego d e l i k a t n i e. Starajcie się zdobyć jego zaufanie, nie róbcie
żadnych gwałtownych ruchów, a przede wszystkim nie mąćcie mu w głowie -
niech tylko jeden, z was mówi. I natychmiast kontaktujcie się ze mną.
Kiedy już wyszli od O'Mary, Conway zadecydował, że do końca pierwszej
połowy dyżuru niewiele więcej zrobią; odkładając więc obchód oddziału na
popołudnie ruszył w kierunku ogromnej sali, która służyła za stołówkę dla
wszystkich ciepłokrwistych istot tlenodysznych z personelu Szpitala. W jadalni
był jak zwykle tłok i choć podzielono ją na sektory dla poszczególnych ras,
Conway widział wiele stolików, przy których zeszły się - z ogromną niewygodą
dla niektórych - istoty trzech czy czterech różnych klas, by pogadać o
sprawach zawodowych.
Conway wskazał Prilicli wolny stolik i sam zaczął się ku niemu przepychać.
Na miejscu stwierdził, że jego asystent wspomagany przez nadal jeszcze
sprawne skrzydła dotarł tam pierwszy i w odpowiednim czasie, by
pokrzyżować zamiary dwóch ludzi z Eksploatacji kierujących się ku temu
samemu stolikowi. Podczas tego pięćdziesięciometrowego przelotu uniosło
się kilka głów, ale tylko na chwilę - bywalcy tej stołówki przyzwyczajeni byli do
znacznie osobliwszych widoków.
- Sądzę, że większoć naszego jedzenia będzie odpowiadać pańskiemu
metabolizmowi - powiedział Conway, gdy już usiedli - ale może ma pan jakie
szczególne preferencje?
Prilicla miał preferencje, a Conway omal się nie zakrztusił, gdy je usłyszał.
Jednak nie o kombinację dobrze ugotowanego spaghetti i surowej marchewki
tu chodziło, które to zestawienie samo w sobie nie było jeszcze takie złe; ale
raczej o sposób, w jaki Cinrussańczyk zabrał się do jedzenia. Za pomocą
wszystkich wciekle pracujących manipulatorów gębowych Prilicla zwijał
spaghetti w swego rodzaju linę, która znikała w jego przypominającym dziób
otworze gębowym. Podobne rzeczy zazwyczaj nie działały na Conwaya, ale
tym razem widok ten wywołał nieprzyjemne reakcje w żołądku.
Nagle Prilicla zatrzymał się. - Mój sposób przyswajania pokarmu nie
odpowiada panu - powiedział. - Przesiądę się...
- Nie, nie - odrzekł szybko Conway pojmując, że empata Prilicla odebrał jego
reakcję. - Zapewniam pana, że to niepotrzebne. Jednak widzi pan, tutejsza
etykieta wymaga, aby istoty znajdujące się w mieszanym towarzystwie
używały tych samych przyrządów do jedzenia, co gospodarz albo najstarszy
rangą wród siedzących przy stole. Hm, czy poradzi pan sobie widelcem?
Prilicla poradził sobie z widelcem. Conway nigdy przedtem nie widział tak
szybko znikającego spaghetti.
Z tematu jedzenia rozmowa przeszła, doć zresztą naturalnie, na szpitalnych
Diagnostyków oraz system hipnotamowy, bez którego owi dostojni medycy -
podobnie zresztą jak cały Szpital - nie mogliby pracować.
Diagnostycy zasłużenie cieszyli się szacunkiem i podziwem wszystkich w
szpitalu, po trochu za i współczuciem. Bowiem hipnotama nie tylko dawała
zwykłą wiedzę; również cała osobowoć istoty przekazującej tę wiedzę
przechodziła do ich umysłów. Tym samym Diagnostycy poddawali się
dobrowolnie najdrastyczniejszym rodzajom wielokrotnej schizofrenii, przy
czym owe obce składniki znajdujące się w ich umysłach bywały tak odmienne
pod każdym względem, że często posługiwały się nawet odmiennym
systemem logiki.
Jedynym wspólnym mianownikiem była tylko potrzeba wszystkich lekarzy,
bez względu na wielkoć, kształt czy liczbę nóg, by wyleczyć chorego.
Przy pobliskim stoliku siedział Diagnostyk - Ziemianin, który wyraźnie zmuszał
się, by zjeć najzupełniej normalny befsztyk. Conway skądinąd wiedział, że ten
człowiek zajęty był przypadkiem, który wymagał zastosowania wiedzy
zawartej na hipnotamie fizjologicznej Tralthańczyków. Ta wiedza uwypukliła w
jego mylach osobowoć dostarczyciela zapisu, a Tralthańczycy brzydzili się
mięsem we wszystkich postaciach...
IV
Po obiedzie Conway zabrał Priliclę na pierwsze sale, do których zostali
przydzieleni, po drodze za zasypywał go następnymi liczbami i szczegółami.
Szpital składał się z trzystu osiemdziesięciu czterech poziomów i potrafił
dokładnie odtworzyć rodowiska szećdziesięciu omiu różnych gatunków istot
rozumnych obecnie znanych Federacji Galaktycznej. Conway nie miał
zamiaru przerazić swego asystenta ogromem tej wielkiej lecznicy; nie
chodziło też o przechwałki, jakkolwiek był bardzo dumny z faktu, iż udało mu
się zdobyć pracę w tej znanej placówce. Po prostu nie miał pewnoci, jak
Prilicla jest w stanie zabezpieczyć się przeciwko różnym warunkom, z którymi
wkrótce się zetknie, a jego przemowa była wstępem do właciwego tematu.
Niepotrzebnie się jednak denerwował, bowiem Prilicla zademonstrował mu
jak to ów lekki, półprzejrzysty strój ochronny, który ocalił go przy luku nr 6,
można było wzmacniać od wewnątrz polem siłowym o małym natężeniu,
podobnym do tego, którego używano do zabezpieczenia statków
międzygwiezdnych przed meteorytami. W razie potrzeby Prilicla mógł również
zgiąć do wewnątrz nogi nie pozostawiając ich na zewnątrz kombinezonu, tak
jak to uczynił przy luzie.
Kiedy przebierali się przed wejciem do przeznaczonej dla klasy AUGL częci
Oddziału Pediatrycznego, skąd mieli zacząć obchód, Conway zaznajamiał
asystenta z historią choroby znajdujących się tu istot.
W pełni rozwinięty osobnik klasy fizjologicznej AUGL był dwunastometrowym,
jajorodnym, rybiokształtnym, opancerzonym mieszkańcem planety
Chalderescol II. Jednak stworzenia znajdujące się obecnie na oddziale
wylęgły się dopiero szeć tygodni temu i miały zaledwie metr długoci. Dwa
wczeniejsze mioty z tej samej matki były, podobnie zresztą jak i ten, pod
każdym względem normalne, a potomstwo wyglądało na cieszące się dobrym
zdrowiem. Mimo to dwa miesiące później żadne z dzieci nie pozostało przy
życiu. Sekcja przeprowadzona na ich planecie wykazała, że powodem mierci
było ostre zwapnienie chrząstek praktycznie we wszystkich stawach ich ciał,
ale nie wyjaniła powodu owego schorzenia. Obecnie Szpital bacznie ledził
potomstwo z ostatniego wylęgu, a Conway zaczął mieć nadzieję, że sprawdzi
się powiedzenie, iż do trzech razy sztuka.
- Obecnie zaglądam do nich codziennie - mówił Conway - a co trzeci dzień
biorę hipnotamę AUGL i przeprowadzam dokładne badanie. Teraz, jako mój
asystent, pan będzie musiał robić to samo. Kiedy jednak weźmie pan tamę, to
radzę panu wymazać ją zaraz po badaniu, chyba że zechce pan chodzić
przez cały dzień w połowie przekonany, że jest pan rybą, zachowując się
odpowiednio do tego...
- Podobna krzyżówka byłaby intrygująca, ale powodowałaby niewątpliwie
ogromną dezorientację - zgodził się Prilicla. Jego ciało z wyjątkiem dwóch
manipulatorów, było obecnie całkowicie ukryte w kokonie stroju ochronnego,
odpowiednio obciążonego, by zmniejszyć kłopotliwy wypór cieczy. Widząc, że
Conway również jest gotów, asystent włączył mechanizm luzy; a kiedy już
weszli do wielkiego zbiornika ciepłej, zielonkawej cieczy, który stanowił salę
szpitalną AUGL, zapytał:
- Czy pacjenci pozytywnie reagują na leczenie?
Conway potrząsnął głową. Potem, uwiadomiwszy sobie, że gest ten może nic
nie znaczyć dla osobnika klasy GLNO, dodał:
- Jestemy nadal na etapie rozpoznania i leczenie jeszcze się nie rozpoczęło.
Mam jednak kilka pomysłów, których nie mogę panu przedstawić, dopóki nie
weźmiemy jutro obaj tamy AUGL. W każdym razie pewien jestem, że dwóch z
naszych trzech pacjentów wyjdzie z tego - w sumie ten trzeci będzie musiał
posłużyć jako królik dowiadczalny, by uratować pozostałych dwóch. Objawy
pojawiają się i pogłębiają bardzo szybko - dodał - i włanie dlatego potrzebna
mi taka cisła obserwacja. Teraz, kiedy punkt krytyczny jest tak blisko, trzeba
chyba będzie przejć na obserwację w odstępach trzygodzinnych, toteż
opracujemy sobie jaki grafik, żeby nie stracić za dużo snu. Widzi pan, im
szybciej wykryjemy pierwsze objawy, tym więcej czasu będziemy mieli na
działanie i tym większe szanse na uratowanie wszystkich trzech. Bardzo
chciałbym, żeby mi wyszedł taki "hat-trick".
Powiedziawszy to Conway pomylał, że Prilicla i tak jeszcze nie będzie
wiedział, co to takiego "hat-trick", ale wkrótce się dowie, jak należy
interpretować te wszystkie jego skinienia, gesty i przenonie. Conway
przeszedł kiedy przez to samo jako podwładny zwierzchników - nieziemców;
czasem zachodził w głowę, klnąc na czym wiat stoi, dlaczego to nikt nie
wymylił hipnotamy z idiomatyki pozaziemskiej do pomocy takim wieżo
upieczonym stażystom, jak on. Były to jednak tylko myli powierzchowne; w
głębi duszy Conway widział obraz ostry i niewzruszony, jakby namalowany,
młodego osobnika, nieledwie w fazie embrionalnej, którego rozwijający się
szkielet zewnętrzny składający się z około setki płytek kostnych zazwyczaj
swobodnie przesuwających się czy poruszających na elastycznych zawiasach
chrząstek, by umożliwić poruszanie się i oddychanie, miał oto przeistoczyć się
w skamieniałą skorupę, więżącą, na krótką już tylko chwilę, zamkniętą w niej
oszalałą wiadomoć...
- Czy mogę być w czym pomocny? - zapytał Prilicla odwołując w mgnieniu
oka myli Conwaya z niedalekiej przyszłoci do teraźniejszoci. Cinrussańczyk
przyglądał się trzem smukłym, opływowym kształtom migającym po wielkim
zbiorniku. Zapewne zastanawiał się, w jaki sposób uda się przytrzymać które
ze stworzeń na czas konieczny do zbadania. - Szybko się poruszają, prawda?
- dodał.
- Owszem - odparł Conway. - Poza tym są bardzo delikatne i tak młode, że
praktycznie w chwili obecnej nie można ich uznać za istoty obdarzone
rozumem. Łatwo je przerazić, a każda próba zbliżenia się wprawia je w taką
panikę, że szaleją po zbiorniku, dopóki nie wyczerpią swych sił lub nie
doznają kontuzji uderzając o ciany. Musimy więc założyć pole minowe...
W kilku słowach wyjanił i zademonstrował, jak należy rozmiecić pojemniki ze
rodkiem nasennym, który rozpuszcza się w wodzie, oraz w jaki sposób
łagodnie i z daleka naprowadzić na owe "miny" nieuchwytnych pacjentów.
Później, już kiedy obaj zajmowali się badaniem trzech nieruchomych ciałek i
Conway zobaczył, jak czuły i precyzyjny był dotyk manipulatorów Prilicli i jak
bystre jego wnioski, wzrosły jego nadzieje na pomylny dla pacjentów obrót
sprawy.
Po wyjciu z ciepłego i, zdaniom Conwaya, przyjemnego rodowiska sali AUGL
przeszli obaj do sekcji istot radioaktywnych. Tym razem badanie znajdujących
się tam pacjentów przebiegało zza szeciometrowej osłony, za pomocą zdalnie
sterowanych mechanizmów. W tej częci Oddziału Pediatrycznego nie było nic
pilnego. Wchodząc Conway pokazał Prilicli mnóstwo rur zbiegających się w
tym miejscu. Wyjanił, że Wydział Eksploatacji wykorzystuje sekcję
radioaktywną jako zapasowy reaktor do owietlania i ogrzewania Szpitala.
Przez cały czas głoniki w cianach przekazywały monotonnym głosem
informacje o poszukiwaniach uciekiniera. Nie znaleziono go jeszcze;
natomiast wzrastała iloć pomyłkowych rozpoznań i zwykłych przywidzeń.
Conway nie miał zbyt wysokiej opinii o tym SRTT od czasu rozmowy z
O'Marą, ale teraz trochę się zaniepokoił na myl o tym, co zbiegły goć może
nabroić szczególnie w jego oddziale, nie mówiąc już o tym, że niektórzy
sporód pacjentów też mogą mu co zrobić. Gdyby choć trochę więcej wiedział
o nim, gdyby miał jakie pojęcie o jego sile... Postanowił porozumieć się z
O'Marą.
- Według ostatnio otrzymanych informacji - odpowiedział naczelny psycholog
na pytanie Conwaya - klasa SRTT rozwinęła się na planecie krążącej wokół
swego słońca po orbicie ekscentrycznej. Zmiany geologiczne i klimatyczne
były tego rodzaju, że do przeżycia potrzebny był wysoki stopień zdolnoci
adaptacyjnych. Istoty te, zanim osiągnęły stadium inteligencji, posługiwały się
jako metodą obrony albo przybieraniem jak najbardziej przerażającej normy,
albo też upodabnianiem się do napastnika w nadziei, że w ten sposób unikną
wykrycia. Ochronna mimikra stała się najpowszechniejszą metodą unikania
niebezpieczeństwa, do tego stopnia, że proces ów stał się prawie
automatyczny. Kolejne dane dotyczą rozmiarów i masy ciała tych istot w
różnym wieku, z których wynika, że rasa ta jest długowieczna. Te niezbyt
pomocne informacje, wydobyte ze sprawozdania statku badawczego, który tę
planetę odkrył, kończą się zastrzeżeniem, że to wszystko jest tylko do naszej
informacji, oraz wzmianką, jakoby omawiane istoty nigdy nie chorowały. Ha!
- Zgadzam się z panem - powiedział Conway.
- Jeden szczegół, być może, wyjania, dlaczego ten SRTT wpadł w panikę po
przylocie - dodał O'Mara. - Wród tych istot obowiązuje zwyczaj, że przy mierci
rodzica obecni są najmłodsi potomkowie, a nie najstarsi. Istnieje niezwykle
silny związek emocjonalny pomiędzy rodzicem a najmłodszym dzieckiem.
Ocena masy ciała pozwala uznać naszego uciekiniera za osobnika bardzo
młodego. Oczywicie nie jest to noworodek, ale daleko mu do dojrzałoci.
Conway wciąż jeszcze rozmylał nad tym, co przed chwilą usłyszał, podczas
gdy major mówił dalej.
- Co do jego ograniczeń, przypuszczam, że sekcja metanodysznych jest dla
niego za zimna, podczas gdy oddział radioaktywnych zbyt gorący, podobnie
jak owa sławetna łaźnia turecka na poziomie osiemnastym, gdzie znajdują się
istoty oddychające parą wodną o niezwykle wysokiej temperaturze. Poza tym,
wiem tyle co i pan na temat tego, gdzie się może w tej chwili znajdować.
- Gdybym zobaczył tego rodzica, może by to co pomogło - odrzekł Conway. -
Czy to będzie możliwe?
- Ledwo ledwo - mruknął sucho O'Mara po dłuższej chwili milczenia. - W
najbliższym otoczeniu pacjenta aż się roi od Diagnostyków i innych
supermenów medycyny... Ale niech pan przyjdzie po zakończeniu obchodu, a
postaram się to załatwić.
- Dziękuję panu - odparł Conway i przerwał połączenie.
Wciąż jeszcze miał niejasne wątpliwoci co do przybysza; jakie ponure
przeczucie, że nie było to jego ostatnie zetknięcie z tym pozaziemskim
nieletnim chuliganem, który w najwyższym stopniu opanował sztukę
charakteryzacji. Conway pomylał kwano, że może oto jego bieżące zajęcia
obudziły w nim instynkt macierzyński; gdy jednak zreflektował się, ile szkody
może spowodować taki osobnik klasy SRTT - wliczając w to szkody w
sprzęcie i umeblowaniu, zakłócenia regularnoci ważnych terapii oraz rany, a
może nawet mierć spowodowaną niewiadomym działaniem zrobiło mu się
cokolwiek niedobrze.
Bowiem nieudane polowanie na uciekiniera uprzytomniło mu pewien bardzo
niepokojący fakt, że SRTT nie był zbyt młody i niedojrzały, aby nie poradzić
sobie ze luzami łączącymi poszczególne sekcje...
Na wpół gniewnie, Conway odsunął te bezpłodne obawy w głąb myli i zaczął
udzielać Prilicli wyjanień na temat pacjentów na sali, którą mieli zaraz
wizytować, a także w sprawie rodków zabezpieczających i metod badań
koniecznych w przypadku przebywających tam istot.
Na sali tej znajdowało się dwadziecia osiem młodych osobników klasy FROB.
Były to niskie, przysadziste, niezwykle silne istoty pokryte rogowatym
naskórkiem niczym elastyczną płytą pancerną. Dorosłe osobniki tej rasy, przy
znacznie zwiększonej masie ciała, poruszały się powoli i ociężale, ale malcy
migali zdumiewająco szybko, jak na siłę ciążenia czterokrotnie
przewyższającą ziemskie oraz wysokie cinienie atmosferyczne ich
naturalnego rodowiska. W tych warunkach obchód odbywał się w ciężkich
kombinezonach, a personel medyczny i pomocniczy nigdy nie poruszał się po
podłodze, z wyjątkiem nagłych, niebezpiecznych przypadków. Do badań
unoszono pacjentów z podłogi specjalnym wyciągiem zakończonym
chwytakiem; wciągano ich do specjalnej kopułki w stropie, gdzie usypiano ich
przed zwolnieniem uchwytu. Zastrzyk usypiający podawano długą, niezwykle
mocną igłą, którą trzeba było wbić w miejscu połączenia tułowia z przednią
nogą - od strony brzucha. Było to jedno z nielicznych miękkich miejsc na ciele
tych istot.
- ... Sądzę, że złamie pan wiele igieł, zanim się pan tego nauczy - zakończył
wyjanienia Conway - ale nic nie szkodzi; niech pan tylko nie sądzi, że sprawia
im pan ból. Te słodkie maleństwa są tak gruboskórne, że gdyby obok którego
wybuchła bomba, ledwie zmrużyłby oko.
Zamilkł na kilka sekund. Nadal jednak szybko maszerował w kierunku sali
FROB wraz z Priliclą, którego szeć wieloczłonowych, cienkich jak ołówki
odnóży zajmowało bez mała cały korytarz, zawsze jednak jako dalej od nóg
Conwaya. Minęło już uczucie stąpania po skorupach jaj, którego Conway
doznawał, gdy szedł obok Prilicli. Nie bał się już, że Cinrussańczyk pokruszy
się i rozpadnie pod lada dotknięciem. Prilicla udowodnił już swą umiejętnoć
unikania wszelkich kontaktów, które mogą być dlań szkodliwe, a robił to,
zdaniem przyzwyczajonego już Conwaya, w sposób zarówno zwinny jak i
wdzięczny.
Pomylał, że człowiek umie przyzwyczaić się do każdego współpracownika.
- Wracając jednak do naszych gruboskórnych maluchów podsumował - sile
fizycznej tego gatunku, a szczególnie dotyczy to osobników młodszych, nie
towarzyszy odpornoć na zakażenia bakteryjne i wirusowe. Później zaczynają
wytwarzać konieczne przeciwciała i jako doroli są nieprzyzwoicie wręcz
zdrowi, ale w okresie dzieciństwa...
- Łapią wszelkie choroby - wpadł mu w słowo Prilicla. - W tym wszystkie nowo
wykryte.
Conway zamiał się.
- Zapomniałem, że osobniki klasy FROB trafiają do większoci szpitali
pozaziemskich, i że mógł się pan już z nimi zapoznać. Wie pan również, że
owe dolegliwoci rzadko kończą się miercią dziecka, ale ich leczenie jest
długie, skomplikowane i niewdzięczne; bo gdy tylko się kończy, malcy łapią
zaraz nową chorobę. Żaden z naszych dwudziestu omiu przypadków nie jest
poważny; właciwie są one u nas tylko dlatego, że próbujemy tu opracować
uderzeniową surowicę, która sztucznie wytwarzałaby u nich ową odpornoć na
zakażenia pozostającą im na całe życie i... Stop!
Ostatnie słowo wypowiedział ostro, cicho, popiesznie, jakby krzyknął
szeptem. Prilicla zamarł przywarłszy do podłogi zaopatrzonymi w przyssawki
nogami, patrząc wraz z Conwayem w głąb korytarza na istotę, którą przed
chwilą wyłoniła się z przecznicy.
Osobnik ten na pierwszy rzut oka wyglądał jak Illensańczyk. Bezkształtne;
pokryte kolcami ciało, z suchą, szeleszczącą błoną spinającą górne i dolne
wyrostki, należało niewątpliwie do chlorodysznych osobników klasy PVSJ. Ale
były tam też dwie macki gębowe przeniesione z klasy FGLI oraz płat sierci z
klasy DBLF i, tak jak oni, osobnik ów oddychał atmosferą bogatą w tlen.
Mógł to być tylko poszukiwany uciekinier.
Mając przed sobą wcielone zaprzeczenie wszelkich prawideł fizjologii Conway
poczuł, jak mu serce łomocze gdzie w gardle. Pamiętając o cisłych
zaleceniach O'Mary, by nie przestraszyć przybysza, próbował wymylić co
przyjaznego, uspokajającego. Jednak SRTT rzucił się do ucieczki
natychmiast, gdy ich zobaczył, a jedyne słowa, jakie przyszły do głowy
Conwayowi, były:
- Szybko, za nim!
Biegnąc na olep dotarli do skrzyżowania i pucili się korytarzem, którym
uciekał SRTT. Prilicla mknął po suficie, by nie trafić pod stopy Conwaya.
Jednak to, co ujrzeli, sprawiło, że Conway zapomniał o wszystkich
zaleceniach o łagodnym i przyjaznym postępowaniu.
- Stój, durniu! - ryknął. - Nie idź tam!
Uciekinier znajdował się u wejcia na salę FROB. Ścigający go Conway i
Prilicla dotarli do luzy o sekundę za późno i bezsilnie patrzyli przez okienko,
jak SRTT otwiera drzwi wewnętrzne i pociągnięty przez siłę ciążenia
czterokrotnie przewyższającą normalne, niknie im z oczu. W rezultacie drzwi
wewnętrzne zamknęły się automatycznie pozwalając lekarzom wejć do luzy i
przygotować się do warunków na sali.
Conway jak oszalały przebierał się w ciężki kombinezon, który znajdował się
w komorze luzy. Szybko włączył degrawitator kompensujący ciążenie
wewnątrz sali. Prilicla postępował podobnie z własnym ekwipunkiem.
Sprawdzając zaciski i zapięcia kombinezonu i przeklinając tę zbędną stratę
czasu Conway patrzył przez okienko do wnętrza sali, a to co widział,
przyprawiało go o dreszcz przerażenia.
Pseudo-illensańskie ciało przybysza leżało rozpłaszczone na podłodze. SRTT
dygotał z lekka; a oto już jeden z większych pacjentów zbliżał się z łoskotem,
by obejrzeć ten osobliwie wyglądający przedmiot. Zapewne jedną ze swych
olbrzymich płaskich stóp nastąpił na leżącego zbiega, ten bowiem szarpnął
się nagle i zaczął się szybko i niewiarygodnie przeistaczać. Słabe, błoniaste
wyrostki przedstawiciela klasy PVSJ jakby wtopiły się w ciało, które przybrało
ów kocisty, jaszczurowaty kształt z groźnymi rogowatymi mackami, który obaj
lekarze widzieli przy luzie nr 6. Była to najbardziej przerażająca postać klasy
SRTT.
Jednak masa młodego pacjenta była prawie pięciokrotnie większa od masy
przybysza, toteż nic dziwnego, że FROB wcale się nie przestraszył. Opucił
swą masywną głowę w dół i trącił uciekiniera posyłając jego ciało ku
przeciwległej cianie oddalonej o szeć metrów. FROB chciał się bawić.
Obaj lekarze wydostali się już ze luzy i zaleźli się na galeryjce pod sufitem,
skąd widok był lepszy. SRTT znowu się przeistaczał. Widocznie jaszczurczy
kształt nie zdał egzaminu przy czterokrotnym ciążeniu przeciwko tym
nieletnim potworom i przybysz próbował czego innego.
FROB zbliżył się doń ponownie i obserwował go jak urzeczony.
V
- Doktorze Prilicla - rzekł pospiesznie Conway - czy potrafi pan obsługiwać
chwytak? Dobrze! Proszę więc się nim zająć...
Gdy Prilicla pomykał po galeryjce do kopuły sterowni, Conway ustawił
degrawitator na nieważkoć i skoczył w kierunku podłogi.
- Będę panem kierował z dołu! - zawołał.
Mały FROB jednak bardzo dobrze znał Conwaya, który najpewniej nieźle mu
zalazł za skórę nie chcąc się w nic bawić poza wbijaniem igieł w ciało malca
mocno przytrzymywanego chwytakiem na miejscu. Toteż mimo rozpaczliwych
okrzyków Conwaya i wymachiwania ramionami, FROB nie zwracał na niego
uwagi. Natomiast pozostali pacjenci okazali zainteresowanie nadal
przemieniającym się uciekinierem...
- Nie! - krzyknął Conway widząc z przerażeniem, jaki ma być efekt
transformacji. - Nie! Stój! Zmień się w co innego!
Jednak było już za późno. Zdawało się, że wszyscy pacjenci oddziału
galopują ku przybyszowi z grzmiącą wrzawą podnieconych charknięć i
pisków, które autotranslator przetłumaczył jako: - Lala! Laleczka! Daj mi lalę!
Wyskakując w górę, by uniknąć stratowania, Conway popatrzył w dół na
kłębowisko pacjentów, przekonany, iż nieszczęsny SRTT pożegnał się już z
życiem. Ale nie przybyszowi udało się jako uciec czy też wyliznąć spod
tratujących go nóg oraz ciekawych, uderzających jak maczugi głów. Przywarł
teraz ciasno do ciany; potłuczony, nadal jednak zachowując kształt, który
przybrał niczym kameleon w błędnym przewiadczeniu, że jako miniaturowy
FROB będzie bezpieczny.
- Szybko! Łap go! - wolał Conway.
Prilicla nie zasypiał gruszek w popiele. Masywne szczęki chwytaka wisiały już
nad oszołomionym, ledwie ruszającym się uciekinierem. Zatrzasnęły się
włanie w tej chwili, kiedy rozległ się okrzyk. Conway schwycił się jednej z lin
wyciągu i wraz z chwytakiem uniósł się w górę.
- Już ci nic nie grozi - powiedział do zbiega. - Uspokój się. Chcę ci pomóc...
W odpowiedzi nastąpił tak silny wstrząs, że Conway omal nie odpadł od liny.
Nagle SRTT przemienił się w kłębek giętkich olizgłych zwojów, które
przesunęły się między szczękami chwytaka i z klanięciem opadły na podłogę.
Mali pacjenci zatrąbili ochoczo i ruszyli do kolejnego ataku.
Conway pomylał z przerażeniem połączonym ze współczuciem i jednoczenie
ze zniecierpliwieniem, że SRTT, który doznał pierwszego szoku zaraz po
przybyciu, od tamtej chwili cały czas uciekał, a obecnie był zbyt
przestraszony, by można było mu pomóc, tym razem nie wyjdzie z tego cało.
Chwytak był bezużyteczny, ale istniała jeszcze jedna możliwoć. Jeli ułatwi
ucieczkę przybyszowi, ten przynajmniej wyżyje, choć O'Mara pewnie obedrze
Conwaya potem ze skóry.
Na cianie naprzeciwko luzy wejciowej znajdowały się drzwi, przez które
małych pacjentów przywożono na salę. Były to zwykłe drzwi, ponieważ w
znajdującym się za nimi korytarzu, który prowadził do bloku operacyjnego dla
klasy FROB, utrzymywano podobne ciążenie i cinienie powietrza, jak na sali.
Conway popłynął w powietrzu ku włącznikowi mechanizmu otwierającego i
rozsunął drzwi na ocież patrząc, jak SRTT, który nie postradał ze strachu
zmysłów do tego stopnia, by nie dostrzec drogi ucieczki, przemyka się na
zewnątrz. Drzwi zamknęły się w samą porę, zanim małym pacjentom udało
się za nim pogonić. Następnie Conway skierował się w stronę kopuły
sterowniczej, by o całym tym strasznym wydarzeniu donieć O'Marze.
Sytuacja bowiem była znacznie gorsza, niż się wszystkim wydawało. Gdy
Conway znajdował się jeszcze po drugiej stronie sali, ujrzał co, co poważnie
utrudniało schwytanie i uspokojenie uciekiniera, a także wyjaniało, dlaczego
SRTT nie zareagował na jego słowa, gdy siedział w chwytaku. Na podłodze
leżały bowiem potrzaskane, stratowane szczątki autotranslatora przybysza.
Gdy Conway miał już włączyć interkom, Prilicla zapytał go:
- Przepraszam, panie doktorze, czy moja zdolnoć wyczuwania pańskich
emocji drażni pana? Czy gdybym głono powiedział, co stwierdziłem, byłoby to
dla pana niewygodne?
- Hę? Co takiego? - zdziwił się Conway. Pomylał, że pewnie w tej chwili aż
bucha od niego zniecierpliwieniem wynikającym z tego, że jego asystent
wybrał sobie rzeczywicie wspaniały moment, by zadawać t a k i e pytania!
Zrazu chciał co odburknąć, ale po namyle uznał, że kilka chwil zwłoki w
sprawozdaniu dla O'Mary nie będzie miało znaczenia, a być może, dla Prilicli
jest to ważna sprawa. Ci nieziemcy są czasem zabawni.
- Odpowiedź na oba pytania brzmi "nie" - odparł krótko. - Choć w tym drugim
przypadku, gdyby w pewnych okolicznociach przekazał pan swe obserwacje
osobie trzeciej, mógłbym być zakłopotany. A czemu pan pyta?
- Dlatego, że zdawałem sobie sprawę z pańskiego zaniepokojenia o los
owego SRTT w konfrontacji z pańskimi pacjentami - odparł Prilicla - a
obawiam się jeszcze bardziej zwiększyć to zaniepokojenie mówiąc panu o
rodzaju i natężeniu emocji, jakie przed chwilą wykryłem w mylach tej istoty.
- Wal pan - westchnął Conway. - Gorzej jak teraz być nie może...
Ale mogło i było.
Gdy Prilicla skończył mówić, Conway oderwał dłoń od wyłącznika interkomu,
jak gdyby guzikowi wyrosły nagle zęby i ugryzły go.
- Tego mu nie mogę powiedzieć przez interkom! - wybuchnął. - Na pewno
dotarłoby to do pacjentów, a gdy oni się dowiedzą, lub choćby kogo z
personelu, wybuchnie panika.
Przez chwilę cały się trząsł.
- Chodźmy! - zawołał. - Trzeba znaleźć O'Marę!
Jednak naczelnego psychologa nie było w jego gabinecie ani w przyległym
pomieszczeniu hipnotamoteki. Ale jeden z jego asystentów widział go, jak
gnał na czterdziesty siódmy poziom do sali obserwacyjnej nr 3.
Było to ogromne pomieszczenie o wysokim stropie, w którym utrzymywano
siłę ciążenia i temperaturę odpowiednią dla ciepłokrwistych istot
tlenodysznych. Tutaj lekarze z klas DBDG, DBLF i FGLI przeprowadzali
badania wstępne nad co bardziej zagadkowymi lub egzotycznymi
przypadkami, pacjenci za, o ile takie warunki rodowiskowe były dla nich
nieodpowiednie, pozostawali pod wielkimi, prostopadłociennymi kloszami
rozmieszczonymi w odstępach na podłodze. Salę tę lekceważąco nazywano
menażerią. W rodku Conway ujrzał tłum medyków wszelkich kształtów i ras,
zgromadzony wokół klosza stojącego porodku pomieszczenia. Był to
zapewne ów stary i dogorywający SRTT, o którym tyle mówiono, ale teraz
Conway nie miał na nic innego czasu, dopóki nie pomówi z O'Marą.
Naczelnego psychologa zobaczył przy pulpicie łącznoci znajdującym się przy
cianie. Pospieszył w jego kierunku.
Gdy zdawał relację, O'Mara słuchał go bez emocji, kilkakrotnie otwierając
usta, jakby chciał przerwać; za każdym razem jednak zaciskał je jeszcze
mocniej, z jeszcze większą zaciętocią. Kiedy jednak Conway dotarł do tego
miejsca w swej opowieci, w którym ujrzał potrzaskany autotranslator; major
gestem nakazał mu milczenie i tym samym gwałtownym ruchem dłoni
nacisnął wyłącznik interkomu.
- Dajcie mi pułkownika Skemptona z Technicznej warknął. - Pułkowniku -
zaczął, gdy tamten się zgłosił nasz zbieg znajduje się w okolicy oddziału
pediatrycznego, w sekcji FROB. Niestety, jest pewna komplikacja, zgubił
autotranslator... - Przez chwilę słuchał słów Skemptona. - Ja też nie wiem -
odparł - jakim cudem ma pan go uspokoić, skoro nie można się z nim
porozumieć, ale tymczasem niech pan zrobi, co się da. Nad sprawą
porozumienia włanie pracujemy.
Trzasnął wyłącznikiem w górę, znowu w dół. - Colinsona, z Łącznoci - rzucił. -
Witam, majorze. Potrzebuję połączenia z grupą badawczą korpusu, na
planecie, z której pochodzi nasz uciekinier; tak, tej, o której pan zbierał dane
kilka godzin temu. Może to pan załatwić? Niech przygotują nagranie w jego
języku - za chwilę panu powiem, co ma zawierać - a potem je tu przekażą.
Treć tego nagrania, które ma zrobić dorosły osobnik klasy SRTT, ma być
mniej więcej taka...
Przerwał, gdy z głonika buchnęły słowa majora Colinsona. Szef Łącznoci
przypomniał oto pewnemu przyklejonemu do biurka konowałowi, że planeta
SRTT znajduje się po drugiej stronie Galaktyki, że subradio jest tak samo
wrażliwe na zakłócenia, jak normalne, a jego fale wzbogacone o szum
wszystkich znajdujących się po drodze słońc, staną się w istocie nieczytelne.
- Niech więc powtarzają nagranie - odrzekł O'Mara. - Na pewno odróżnicie
jakie słowa i zdania, z których uda się sklecić treć komunikatu. Jest nam to
bardzo potrzebne, a dlaczego, to zaraz panu powiem...
Klasa SRTT skupiała osobniki długowieczne, wyjaniał pospiesznie naczelny
psycholog, które rozmnażały się obojnaczo z wielkim bólem i wysiłkiem, w
znacznych odstępach czasu. Stąd też istniała silna więź uczuciowa, a poza
tym co w obecnej sytuacji było znacznie ważniejsze - posłuszeństwo
osobników młodych wobec starszych. Istniało również przekonanie
graniczące niemal z pewnocią, iż niezależnie od postaci, jaką przybiera
przedstawiciel tej rasy, zawsze zachowuje organy mowy i słuchu, które
pozwalają mu porozumiewać się ze swymi pobratymcami. Gdyby więc
dorosły osobnik z tej planety mógł nagrać jaką ogólną reprymendę
wystosowana do młodego, który źle się zachował, kiedy nie powinien, i gdy
przekaże się ją do Szpitala, a tu z kolei odtworzy przez głoniki, wrodzone
posłuszeństwo uciekiniera wobec starszych załatwi sprawę.
- ... I to włanie - powiedział O'Mara do Conwaya wyłączywszy interkom -
powinno rozwiązać nasz drobny problem. Przy odrobinie szczęcia nasz goć
za parę godzin będzie już spokojny. Tak więc już po pańskim zmartwieniu,
niech się pan odpręży...
Urwał ujrzawszy wyraz twarzy Conwaya. - Co jeszcze? - zapytał cicho.
Conway skinął głową. - Doktor Prilicla - rzekł wskazując swego asystenta -
wykrył to drogą empatii. Musi pan zdawać sobie sprawę, że psychika
uciekiniera jest w paskudnym stanie: smutek z powodu umierającego rodzica,
przerażenie, którego doznał przy luzie nr 6, gdy wszyscy rzucili się w jego
kierunku, wreszcie ta młócka, przez którą przeszedł na sali małych FROB-ów.
Osobnik ten jest młody, niedojrzały, a te przejcia spowodowały, że kieruje się
teraz czysto zwierzęcymi odruchami. Poza tym... hm... Conway zwilżył
zeschnięte usta - ... czy kto sprawdził, kiedy ten SRTT ostatnio jadł?
Istotne znaczenie tego pytania nie uszło również uwagi O'Mary. Zbladł nagle i
ponownie chwycił mikrofon interkomu.
- Dajcie mi szybko Skemptona! - warknął. - Skempton? Pułkowniku, może to
zabrzmi melodramatycznie, ale niech pan włączy tłumik pańskiego interkomu.
Jest jeszcze jedna komplikacja...
Odchodząc od biurka O'Mary Conway pytał sam siebie, czy ma zatrzymać się
jeszcze na krótkie spojrzenie na umierającego SRTT, czy też pospieszyć na
swój oddział. Podczas niedawnego dramatycznego kontaktu z uciekinierem
Prilicla wykrył w jego umyle silne uczucie głodu oprócz spodziewanego
strachu i zmącenia myli. To włanie spowodowało, że najpierw Conway, a
potem O'Mara i Skempton pojęli, iż przybysz stał się miertelnie
niebezpieczny. Młode osobniki wszystkich ras są z reguły samolubne, okrutne
i dzikie; powodowany nasilającymi się mękami głodowymi ich SRTT na
pewno zdecyduje się na kanibalizm. W swym obecnym stanie psychicznym
nawet nie uwiadomi sobie tego, ale to nie zrobi już żadnej różnicy pacjentom,
którzy staną się jego ofiarami.
Jaka szkoda, że pacjenci Conwaya byli w większoci mali, bezbronni i...
smaczni.
Z drugiej strony spojrzenie na rodzica może zasugerować mu jaką metodę
postępowania z potomkiem, za jego ciekawoć dotycząca miertelnego
przypadku istoty klasy SRTT nie ma z tym nic wspólnego...
Starał się włanie przysunąć jak najbliżej klosza ze znajdującym się pod nim
pacjentem, nie potrącając jednoczenie zasłaniającego mu widok lekarza, gdy
ten obrócił się z irytacją pytając: - A może wlezie mi pan na plecy, do
cholery?... A, witam pana, Conway. Przyszedł pan tu, by podsunąć kolejną
uzasadnioną, nieprawdopodobną sugestię, prawda?
Był to doktor Mannon ongi zwierzchnik Conwaya, obecnie awansowany na
starszego lekarza z szybkimi widokami na tytuł Diagnostyka. Jak już
kilkanacie razy wyjaniał Conwayowi, zaprzyjaźnił się z nim dlatego zaraz po
jego przybyciu do Szpitala, że miał słaboć do bezpańskich psów, kotów i
wieżo upieczonych medyków. Aktualnie zezwolono mu na stałe
przetrzymywanie w głowie treci jedynie trzech hipnotam - mikrochirurga z
Tralthanu oraz dwóch chirurgów z niskograwitacyjnych klas LSVO i MSVK,
toteż przez znaczną częć dnia jego reakcje były całkiem ludzkie. W chwili
obecnej, unosząc ze zdziwieniem brwi przyglądał się Prilicli, który nie był w
stanie przecisnąć się przez tłum zgromadzony wokół klosza.
Conway wdał się w szczegółowy opis charakteru i osiągnięć nowego
asystenta, ale Mannon mu przerwał.
- Wystarczy, chłopcze - zahuczał. - Zaczyna to brzmieć jak przesadnie
pochlebna opinia służbowa. Lekka ręka i zdolnoci empatyczne będą panu
bardzo pomocne w waszym obecnym zajęciu. To mogę przyznać. No, ale
zawsze dobierał pan sobie osobliwych współpracowników - latające kulki
gnoju, owady, dinozaury i tym podobne - sam pan przyzna, że doć dziwaczne
istoty. Nie licząc tej pielęgniareczki z dwudziestego trzeciego poziomu, przy
czym muszę tu pochwalić pański gust...
- Czy nastąpił jaki przełom w tym przypadku, panie doktorze? - zapytał
Conway zdecydowanie wracając do głównego toku rozmowy. Mannon był
najzacniejszym człowiekiem pod słońcem, ale miał przykry zwyczaj
drażnienia się z kim aż do bólu.
- Żaden - odparł Mannon. - A to, co mówiłem o nieprawdopodobnych
sugestiach, to szczera prawda. Wszyscy je tu wysuwają; zwykła technika
diagnostyczna jest zupełnie bezużyteczna. Niech mu się pan tylko przyjrzy!
Zrobił miejsce Conwayowi, który poczuwszy na ramieniu co jakby dotknięcie
ołówka domylił się, że Prilicla również pochyla się, by spojrzeć na SRTT.
VI
Stworzenie pod kloszem wymykało się wszelkim opisom z tego prostego
powodu, że od momentu rozpoczęcia rozpadu próbowało jednoczenie
przybrać wiele różnych postaci. Były tam wyrostki zarówno stawowe jak i
mackowate, połacie ciała pokryte łuskami, skórą i zrogowaceniami,
zmarszczona powłoka obok zaczątków otworów gębowych i skrzelowych, co
łącznie dawało przeraźliwą mieszaninę. Jednak szczegóły fizjologiczne były
niewyraźne, bowiem cała zwiotczała masa ciała była miękka, rozpływająca
się niczym figura woskowa zbyt długo stojąca w ciepłym pomieszczeniu.
Przez cały czas na dno klosza wyciekał płyn z ciała pacjenta; jego poziom
sięgał już piętnastu centymetrów.
Conway przełknął linę.
- Zważywszy na zdolnoć adaptacyjną tego gatunku Powiedział - na jego
niewrażliwoć na urazy fizyczne, a także mając na uwadze ów niesamowity
powikłany stan jego ciała powiedziałbym, że możemy tu mieć do czynienia z
problemem wynikającym z przyczyn psychologicznych.
Mannon popatrzył na niego przeciągle z razem podziwu na twarzy.
- Przyczyny psychologiczne, co? - odparł sucho. Cudownie! A cóż innego
mogłoby spowodować taki stan pacjenta, który jest niewrażliwy zarówno na
urazy jak i zakażenia bakteryjne, jeli nie awaria mózgownicy? Nie zechciałby
pan bliżej sprecyzować tej swojej hipotezy?
Conway poczuł, że uszy i kark pieką go ze wstydu. Nie odezwał się.
Mannon mruknął co, po czym mówił dalej: - Ten płyn, w którym roztapia się
jego ciało, to zwykła woda plus parę niegroźnych mikroorganizmów, które w
nim pływają. Próbowalimy wszelkich fizycznych i psychologicznych metod
leczenia, jakie nam przyszły do głowy, ale bez rezultatu. Niedawno kto
zasugerował, by pacjenta zamrozić - po to, żeby zahamować rozpad ciała, jak
i po to, by dało to nam więcej czasu na nowe pomysły. Jednak sprzeciwiono
się temu, ponieważ w obecnym stanie taki zabieg mógłby pacjenta
natychmiast zabić. Kilka istot z ras telepatycznych usiłowało dostroić się do
jego myli mając nadzieję, ze w ten sposób mu pomogą, za O'Mara zabrnął
nawet tak daleko w redniowiecze, że próbował prymitywnej metody
elektrowstrząsów. Nic jednak nie skutkuje. W sumie zebralimy, pojedynczo i
w konsyliach, opinie prawie wszystkich ras Galaktyki, a mimo to nie możemy
dojć, co mu dolega...
- Skoro podłoże jest psychologiczne - wtrącił Conway - to moim zdaniem
telepaci powinni...
- Nie - odrzekł Mannon. - U tej istoty funkcje umysłowe i pamięciowe
rozmieszczone są równomiernie na całym ciele, a nie zamknięte w trwałej
puszce czaszkowej. Inaczej nie mogłaby ona dokonywać tak poważnych
zmian w swej strukturze fizycznej. W chwili obecnej jej umysł zanika, rozpada
się na coraz to mniejsze zespoły, tak małe, że telepaci nie mogą na nie
wpływać.
- Ten SRTT to istne dziwadło - kontynuował Mannon w zamyleniu. -
Oczywicie wywodzi się drogą ewolucji z życia oceanicznego, ale potem na
jego planecie nastąpiły wybuchy aktywnoci wulkanicznej, trzęsienia ziemi,
powierzchnia planety pokryła się siarką i kto wie czym jeszcze, a w końcu
drobne zakłócenie aktywnoci ich słońca przemieniło całą planetę w pustynię,
którą jest do dzi. Mieszkańcy tej planety musieli mieć wysoką zdolnoć
adaptacji, by to wszystko przeżyć. A ich sposób rozmnażania się - przez
pączkowanie i podział, w trakcie których rodzic traci znaczną częć swej masy
- jest również ciekawy, ponieważ oznacza to, że młody osobnik, powstając,
bierze ze sobą znaczną częć ciała/mózgu rodzica. Noworodek nie przejmuje
pamięci wiadomej, ale zatrzymuje wspomnienia podwiadome, które pozwalają
mu przystosować się...
- Ale to oznacza - wybuchnął Conway - że jeli rodzic przekazuje potomstwu
częć swego ciała/mózgu, to pamięć podwiadoma poszczególnych osobników
sięga...
- A włanie podwiadomoć jest siedliskiem wszelkich psychoz - przerwał mu
O'Mara, który w tym momencie stanął za nimi. - Niech pan już nic nie mówi,
sama myl o tym jest dla mnie koszmarem. Już sobie wyobrażam
psychoanalizę pacjenta, którego podwiadomoć sięga wstecz na pięćdziesiąt
tysięcy lat...
Wkrótce potem rozmowa urwała się i Conway, nadal w obawie o to, co
porabia SRTT junior, pospieszył na oddział dziecięcy. W jego okolicy aż roiło
się od techników i umundurowanych na zielono kontrolerów, ale uciekiniera
nikt od tamtej pory nie widział. Conway wyznaczył jednej z pielęgniarek - tej, z
której Mannon tak lubił sobie pokpiwać dyżur w sali AUGL, bowiem
spodziewał się, że w każdej chwili co się tam może zacząć; sam za wraz z
Priliclą przygotował się do wejcia do sekcji metanowej.
Tutaj również czekały ich zwykłe czynnoci przy obchodzie. Podczas nich
Conway zamęczał Priliclę pytaniami o stan emocjonalny starszego SRTT.
Jednak Cinrussańczyk nie był w stanie wiele pomóc; powiedział tylko tyle, że
wykrył w nim chęć dezintegracji, której nie potrafił dokładnie opisać, bowiem
dotychczas z niczym podobnym się nie zetknął.
Wszedłszy do sekcji metanowej zauważyli, że Collinson nie tracił czasu: ze
ciennych głoników dobywał się łoskot zakłóceń, przez które ledwie
przedzierały się dźwięki w jakim nieznanym języku - zapewne nagrania z
planety SRTT. Conway pomylał, że gdyby to on był przestraszonym
dzieckiem wsłuchującym się w głos starający się przekrzyczeć podobny ryk,
wcale by go to nie uspokoiło. Poza tym atmosfera tej planety prawie na
pewno ma inną gęstoć, co jeszcze powiększa zniekształcenia głosu. Nie
podzielił się tym z Priliclą, ale pomylał, że będzie to istny cud, jeli ta kakofonia
spowoduje skutki zamierzone przez O'Marę.
Jazgot umilkł nagle przerwany wezwaniem: - Doktor Conway proszony jest do
interkomu - po czym rozległ się na nowo z niesłabnącą siłą. Conway
pospieszył do najbliższego aparatu.
- Mówi pielęgniarka Murchinson ze luzy sekcji AUGL, panie doktorze - rozległ
się zdenerwowany głos kobiecy. - Kto... to znaczy co... przeszło przed chwilą
obok mnie do sali głównej. Z początku mylałam, że to pan, ale kiedy toto
zaczęło otwierać zawór wewnętrzny nie założywszy skafandra, zdałam sobie
sprawę, że musi to być nasz zbieg. - Zawahała się. - Ze względu na stan
pacjentów nie chciałam wszczynać alarmu przed porozumieniem się z
panem, ale mogę...
- Nie, dobrze pani zrobiła - wtrącił szybko Conway. - Zaraz tam będziemy.
Pięć minut później, gdy znaleźli się przy luzie, pielęgniarka miała już
przygotowany skafander dla Conwaya. Jej własny kombinezon nieco
redukował wrażenie wywołane owym zespołem cech fizjologicznych, który
sprawiał, że zatrudnieni w Szpitalu ludzie nie potrafili patrzeć na nią jedynie z
zawodową obojętnocią. Jednak w tej chwili uwaga Conwaya skupiała się
całkowicie na okienku w zaworze wewnętrznym i tym "czym", co za nim
pływało.
To "co" bardzo przypominało Conwaya. Kolor włosów był właciwy, podobnie
jak cera i białe "ubranie". Jednak rysy były całkowicie nieproporcjonalne, a w
dodatku zestawione w taki sposób, że sprawiały straszliwe wrażenie, za szyja
i ręce nie wystawały z kitla - one z niego w y r a s t a ł y. Przypominało to
posąg z ołowiu, niezgrabnie wymodelowany i niedbale pomalowany.
Wiedział, że SRTT nie stanowi na razie zagrożenia dla życia maleńkich
pacjentów sekcji, ale nie na długo, bo przechodził już transformację. Jego
ramiona i nogi powoli się zrastały, za z ciała zaczynały wyłaniać się długie,
wąskie wyrostki, bez wątpienia zaczątki płetw. Pacjenci klasy AUGL byli poza
zasięgiem istoty ludzkiej klasy DBDG, ale SRTT adaptował się już do wody
zyskując potrzebną szybkoć.
- Do rodka! - przynaglał Conway. - Musimy go stamtąd przegnać, zanim...
Prilicla jednak nie rozpoczynał owych wygibasów, które w efekcie dawały
ochronną powłokę.
- Wykryłem w jego emocji emocjonalnej interesującą zmianę - rzekł nagle. - W
dalszym ciągu jest tam strach, pomieszanie i dominujące nad wszystkim
uczucie głodu...
- Głodu! - pielęgniarka Murchinson nie zdawała sobie dotąd sprawy ze
miertelnego niebezpieczeństwa, w jakim znaleźli się pacjenci.
- ... Ale jest jeszcze co - mówił Prilicla nie zauważając, że mu przerwano. -
Mogę to opisać jako dalekie uczucie zadowolenia połączone z tą samą
dążnocią do dezintegracji, jaką stwierdziłem niedawno u jego rodzica. Nie
wiem jednak, czemu przypisać tę nagłą zmianę.
Conway mylał tylko o swej trójce maleńkich pacjentów oraz o drapieżnej
postaci, którą przybierał uciekinier.
- Zapewne temu - odparł niecierpliwie - że ostatnie wydarzenia miały wpływ
również na jego równowagę umysłową, a owo ladowe uczucie przyjemnoci
pochodzi stąd, że lubi wodę...
Urwał gwałtownie czując zamęt w mylach galopujących zbyt szybko, by
można było sformułować jaką wypowiedź, czy nawet uporządkowaną,
logiczną koncepcję. Raczej była to gorączkowa gmatwanina faktów, refleksji i
szaleńczych hipotez, które kipiały mu teraz w mózgu, by w końcu, jakim
cudownym sposobem uspokoić się i ułożyć się w... odpowiedź.
Był pewien, że żaden z tych tytanów myli zgromadzonych w sali
obserwacyjnej nie mógł wpać na to rozwiązanie, ponieważ nie mieli oni przy
sobie obdarzonego zdolnociami empatycznymi osobnika w chwili, gdy młody
przedstawiciel tej rasy, bliski pomieszania zmysłów ze strachu i rozpaczy,
zanurzył się nagle w ciepłym, żółtawym płynie wypełniającym sekcję AUGL...
Kiedy inteligentny, dojrzały osobnik o złożonym umyle napotyka na wrażenia
nieprzyjemne i bolesne w odpowiednio wysokim natężeniu, wynikiem tego
jest ucieczka od rzeczywistoci. Zrazu jest to chęć powrotu do prostych,
beztroskich dni dzieciństwa, a potem, gdy okazuje się, że tamten okres nie
był ani taki beztroski, ani taki nieskomplikowany, jakim się go pamięta,
następuje ostateczna ucieczka w okres płodowy i zamarły w bezruchu, w
braku aktywnoci umysłowej, stan katatonii. Jednak dla dojrzałego osobnika
SRTT katatoniczny stan płodowy nie był łatwy do osiągnięcia, ponieważ jego
system rozrodczy polegał na tym, że zamiast nie narodzonego jeszcze płodu
znajdującego się w ciepłym i wygodnym łożysku matki, przyszłym potomkiem
była częć dojrzałego ciała rodzica przez cały czas współuczestnicząca w jego
przemianach i działaniach. Bowiem w ciele osobnika klasy SRTT każda
komórka była siedliskiem umysłu - w przypadku istoty, której wszystkie
komórki mogą się wzajemnie wymieniać, jakakolwiek cezura umysłowa jest
niemożliwa.
Jak można podzielić szklankę wody nie odlewając częci do innego
pojemnika?
Dlatego też ogarnięty psychozą osobnik zmuszony będzie cofać się coraz
dalej i dalej angażując się po drodze w niezliczone przemiany i adaptacje, w
poszukiwaniu owego nieistniejącego łożyska matki. Będzie cofał się daleko...
daleko, aż w końcu osiągnie ów stan bezrozumny, do którego dążył, a jego
umysł, nierozdzielny z ciałem, stanie się ciepłą wodą kipiącą życiem
jednokomórkowym, z którego wykształcił się drogą ewolucji.
Conway znał już powód dezintegracji ciała SRTT seniora. Co więcej, był
pewien, że zna już sposób rozwiązania tego potwornego rebusu. Gdyby tylko
mógł być pewien tego, że tak jak w przypadku większoci innych gatunków
dojrzałe, bardziej złożone umysły SRTT popadały w szaleństwo szybciej niż
umysły młode, nie w pełni rozwinięte...
Jak przez mgłę uwiadamiał sobie, że podszedł do interkomu i zażądał
połączenia z O'Marą, oraz że pielęgniarka i Prilicla zbliżyli się, by słyszeć, co
mówi. Potem zdawało mu się, że godziny całe minęły, nim naczelny
psycholog wchłonął to wszystko, co usłyszał, i odpowiednio zareagował. W
końcu:
- To bardzo pomysłowe, doktorze - odezwał się cierpko major. - Co więcej,
jestem przekonany, że tak się włanie rzeczy mają i nic tu nie da dalsze
teoretyzowanie. Szkoda jedynie, że nasza wiadomoć tego, co się stało, nie
pomoże pacjentowi...
- O tym też mylałem - żywo przerwał Conway i według mnie obecnie
największym problemem dla nas jest uciekinier. Jeli wkrótce go nie złapiemy i
nie obezwładnimy, będą poważne ofiary wród personelu i pacjentów,
przynajmniej w moim oddziale, o ile jeszcze nie gdzie indziej. Niestety, z
przyczyń technicznych pański pomysł uspokojenia go za pomocą nagrania w
jego języku nie dał, jak dotąd, pozytywnych rezultatów...
- Ujął to pan bardzo oględnie - odparł sucho O'Mara.
- Ale - mówił dalej Conway - gdyby pomysł ten zmodyfikować w taki sposób,
że do uciekiniera przemówiłby i uspokoił go znajdujący się u nas rodzic.
Gdyby go wyleczyć...
- Wyleczyć go! A co pan sobie myli, do cholery, że co my robimy przez całe
trzy tygodnie? - zapytał gniewnie major. Potem jednak zdał sobie sprawę, że
pytanie Conwaya nie było głupie rozmylnie czy dla żartu; że było ono
najzupełniej poważne... - Proszę dalej, doktorze - dodał bezbarwnym głosem.
Conway mówił dalej. Kiedy skończył, w głoniku interkomu rozległo się donone
westchnienie ulgi.
- Sądzę, że ma pan zupełną słusznoć; musimy tego spróbować bez względu
na ryzyko, o którym pan wspominał - mówił podniecony O'Mara. Zaraz jednak
opanował się i przyjął poważny ton. - Niech pan tam obejmie kierownictwo.
Wie pan lepiej od innych, co trzeba zrobić. Proszę wykorzystać
pomieszczenie rekreacyjne dla klasy DBLF na poziomie pięćdziesiątym
dziewiątym, blisko pańskiej sekcji. Można je szybko ewakuować.
Wykorzystamy zwykłe linie łącznoci, więc nie stracimy czasu na montaż
nowych, a ów specjalny sprzęt, którego panu trzeba, będzie tam najdalej za
piętnacie minut. Może więc pan w każdej chwili zaczynać, doktorze...
Zanim Conway przerwał połączenie, usłyszał głos majora wydający polecenia
sprowadzające się do tego, że wszyscy Kontrolerzy i cały personel na terenie
oddziału pediatrycznego mają stawić się do dyspozycji doktora Conwaya i
doktora Prilicli. Ledwie zdążył odwrócić się od interkomu, gdy Kontrolerzy w
zielonych mundurach zaczęli wchodzić do luzy.
VII
Młodego SRTT trzeba było w jaki sposób zwabić do sali rekreacyjnej, którą
tymczasem przemieniono w jedną wielką pułapkę. Najpierw trzeba było
zmusić go do wyjcia z sekcji AUGL. Udało się to przy pomocy dwunastu
Kontrolerów pływających, ociekających potem i klnących na czym wiat stoi w
ciężkich skafandrach służbowych, którzy niezgrabnie uganiali się za
przybyszem, aż zapędzili go w takie miejsce, skąd luza była jedyną drogą
ucieczki.
W prowadzącym do luzy korytarzu czekali już na niego Conway, Prilicla i
kolejny oddział Korpusu, wszyscy ubrani odpowiednio do warunków
panujących w najgroźniejszych rodowiskach, przez które przyszłoby im cigać
zbiega. Pielęgniarka Murchison też usiłowała pójć z nimi - chciała być
obecna, jak się wyraziła, przy "dobiciu zwierza" - ale Conway owiadczył ostro,
że jej miejsce jest przy trzech małych pacjentach i niech się tym zajmie.
Taka ostra reakcja zaskoczyła i jego samego, ale nerwy miał napięte do
granic wytrzymałoci. Jeli jego koncepcja, o której z takim entuzjazmem
opowiadał O'Marze, nie da rezultatu, istniało wszelkie prawdopodobieństwo,
że w Szpitalu zamiast jednego znajdą się dwaj nieuleczalnie chorzy pacjenci
klasy SRTT. W tym wypadku słowa "dobicie zwierzyny" były wyjątkowo
niefortunnie dobrane.
Uciekinier przemienił się znowu, tym razem przybierając jakby postać ludzką
w rezultacie zadziałania półautomatycznego mechanizmu obronnego
wyzwolonego przez cigających. Biegł człapiąc po korytarzu na nogach, które
były zbyt chwiejne i zginały się w niewłaciwych miejscach, a jednoczenie
łuskowata, brunatna powłoka, którą był pokryty w zbiorniku AUGL, drżąc,
marszcząc się i wygładzając zmieniała się w róż i biel ciała ludzkiego i
fartucha lekarskiego. Conway potrafił bez obrzydzenia przyglądać się
najróżniejszym stworom Kosmosu cierpiącym na najstraszliwsze choroby, ale
widok osobnika klasy SRTT przeistaczającego się w biegu w człowieka
przyprawił go o mdłoci.
Nagły sprint uciekiniera w korytarz prowadzący do sekcji MVSK zaskoczył
cigających, którzy zwalili się w wierzgający stos zaraz za drzwiami luzy. Istoty
klasy MSVK były trójnożne, o wyglądzie cokolwiek przypominającym bociana;
wymagały bardzo niskiej siły ciążenia, do której ludziom trudno było się od
razu przystosować. Jednak, kiedy Conway wciąż jeszcze fruwał po
pomieszczeniu, kosmiczne dowiadczenie Kontrolerów pozwoliło im szybko
stanąć na nogach. Uciekiniera zapędzono z powrotem do sekcji
tlenodysznych.
Było przez chwilę strasznie, pomylał Conway z ulgą, bowiem słabe owietlenie
i nieprzezroczysta mgła, którą istoty klasy MSVK nazywają atmosferą mogły
utrudnić odnalezienie zbiega, gdyby znikł im z oczu. Jeli co takiego
zdarzyłoby się w tym stadium... Conway wolał o tym nie myleć.
Ale sala rekreacyjna była już niedaleko, a SRTT pędził włanie w jej kierunku.
Znowu przemieniał się w co niskiego i ciężkiego, biegnącego na czterech
kończynach. Było to tak, jakby kurczył się w sobie, grubiał; pojawiły się
zaczątki skorupy. W tym stanie mijał włanie skrzyżowanie, z którego wybiegli
dwaj Kontrolerzy dziko wrzeszcząc i wymachując rękami. Tym sposobem
zagonili go w korytarz, w którym znajdowały się drzwi prowadzące do sali
rekreacyjnej.
Korytarz był pusty...
Conway zaklął siarczycie. W poprzek korytarza miało stać, zagradzając
drogę, kilku Kontrolerów, ale pogoń dotarła na miejsce tak szybko, że nie
zdążyli oni jeszcze wyjć z sali, gdzie rozstawiali sprzęt, i zająć pozycji.
Uciekinier na pewno minie właciwe drzwi i popędzi dalej.
Conway nie wziął jednak pod uwagę bystrego umysłu i jeszcze
sprawniejszego ciała doktora Prilicli. Jego asystent zdał sobie zapewne
sprawę z sytuacji w tej samej chwili, co on. Pomknął korytarzem, docignął
zbiega, następnie wskoczył na sufit, minął go i z powrotem znalazł się na
podłodze. Conway usiłował co krzyczeć, ostrzec go, że swym kruchym ciałem
nie zdoła zatrzymać ciganego, który obecnie do złudzenia przypominał
potężnego, zwinnego i dobrze opancerzonego kraba, i że jest to akcja
samobójcza. Ujrzał jednak, co Prilicla chce zrobić.
W niszy znajdującej się jakie dziesięć metrów przed zbiegiem stał
samojezdny transporter noszowy. Prilicla gwałtownie wyhamował obok niego,
trzasnął w starter i pobiegł dalej. Cinrussańczyk powodował się nie głupią
brawurą, ale szybkim myleniem i działaniem, co w tych okolicznociach było
znacznie pożyteczniejsze.
Pozostawiony bez opieki wózek ruszył chwiejnie korytarzem - prosto na
nacierającego "kraba". Nastąpił metaliczny łoskot zderzenia i wybuch gęstego
żółtoczarnego dymu w wyniku zwarcia w akumulatorach. Zanim jeszcze
wentylatory zdołały oczycić powietrze z dymu, Kontrolerzy okrążyli już
ogłuszonego, prawie nie poruszającego się uciekiniera i zagnali go do sali
rekreacyjnej.
Po chwili do Conwaya zbliżył się oficer Korpusu. Skinieniem głowy wskazał
dziwaczny zestaw przyrządów, dopiero co pospiesznie zgromadzony w
pomieszczeniu. Aparatura leżała w stosach przy cianach, obok
umundurowanych mężczyzn otaczających salę ciasnym szeregiem. Porodku
obracał się powoli SRTT szukając drogi ucieczki.
- Doktor Conway, jak sądzę? - zapytał oficer niby to niedbale, ale wyraźnie
pożerała go ciekawoć. - No więc, doktorze, co mamy teraz robić?
Conway zwilżył wargi. Dotychczas nie zastanawiał się nad tym zbyt długo -
mylał, że to, co miał zrobić, przyjdzie mu łatwo, skoro młody SRTT stał się
takim utrapieniem dla Szpitala, a szczególnie dla jego oddziału. Teraz jednak
obudziło się w nim współczucie. Był to w końcu tylko dzieciak, który przestał
nad sobą panować w wyniku żalu, niewiadomoci i przerażenia razem
wziętych. Jeli się nie uda...
Otrząsnął się ze zwątpienia i bezsilnoci. - Widzi pan to co porodku sali? -
powiedział szorstko. - Trzeba je miertelnie przestraszyć.
Musiał, oczywicie, rozwinąć swoje polecenie, ale Kontrolerzy w lot pochwycili,
co miał na myli, i z wielkim ożywieniem i entuzjazmem zajęli się, przysłanym
dla nich sprzętem. Przyglądając się temu ponuro Conway rozpoznał
urządzenia należące do działu uzdatniania powietrza, służby łącznoci i
najprzeróżniejszych kuchni, wszystko potrzebne do takiego celu, do jakiego
nigdy go nie projektowano. Były tam urządzenia wydające przenikliwy gwizd,
przeraźliwe wycie i wreszcie inne, składające się z dwóch metalowych tac
zderzanych ze sobą. Do tego wszystkiego dochodziły jeszcze okrzyki ludzi
operujących tymi źródłami hałasu.
Nie było już wątpliwoci, że SRTT jest przerażony Prilicla natychmiast
przekazywał informacje o jego reakcjach emocjonalnych. Ale nie był jeszcze
dostatecznie przestraszony.
- Cisza! - ryknął nagle Conway. - Teraz sprzęt nieakustyczny!
Dotychczasowy jazgot był tylko wstępem. Teraz przyszła kolej na rzeczywicie
silne wrażenia - ale wszystko w ciszy, bowiem jakikolwiek dźwięk wydany
przez SRTT musiał być teraz słyszalny.
Wokół dygocącej postaci w rodku sali buchnęły ogniste kule, olepiająco jasne,
ale o niewielkiej temperaturze. Jednoczenie zadziałały pola siłowe to pchając,
to ciągnąc malca po podłodze; raz rzucały go w powietrze, po chwili za
rozpłaszczały na podłodze. Pola działały na tej samej zasadzie, co
degrawitatory, ale z o wiele większą precyzją. Inni operatorzy pól używali ich
do rzucania zapalonych rakiet w kierunku unieruchomionej, dziko szamocącej
się postaci, w ostatniej chwili zmieniając kierunek ich lotu.
SRTT był już przerażony nie na żarty, tak bardzo, że wyczuwali to nawet nie-
empaci. Kształty, jakie przybierał, niły się Conwayowi po nocach jeszcze
przez wiele tygodni. Uniósł do ust mikrofon. - Czy jest jaka reakcja? - zapytał.
- Jeszcze nic - głos O'Mary zagrzmiał z głoników rozstawionych wokół sali. -
Nie mam pojęcia, co robicie, ale trzeba to jeszcze wzmocnić.
- Ale ta istota znajduje się już w stanie skrajnego wyczerpania nerwowego... -
zaczął Prilicla.
- Jeli pan nie może tego znieć, proszę wyjć! - wpadł na niego Conway.
- Powoli, doktorze - ostro zabrzmiał głos O'Mary. Rozumiem, co pan czuje,
ale niech pan pamięta, że ostateczny rezultat to wszystko wykreli...
- Ale jeli się nie uda... - zaprotestował Conway. - A, zresztą... Przepraszam -
to ostatnie skierował już do Prilicli. - Jak pan sądzi - to już mówił do stojącego
obok oficera - w jaki sposób można jeszcze bardziej zintensyfikować nasze
działania?
- Dreszcz mnie przechodzi na myl o tym, że ja sam mógłbym znaleźć się w
podobnej sytuacji - powiedział Kontroler przez zęby - ale można jeszcze
spróbować wirowania. Niektóre istoty mogące znieć praktycznie wszystko
zupełnie puchną w czasie wirowania...
Do cięgów, które SRTT obrywał od pól siłowych, dołączyło się jeszcze
wirowanie - nie zwykłe obroty, ale dziki, kołyszący, podrygujący ruch wirowy,
na sam widok którego Conwayowi żołądek podszedł do gardła. Zapalone flary
migały wokół niego to z góry, to z dołu, niczym oszalałe księżyce wokół swej
planety. Już wielu sporód obserwatorów straciło swój pierwszy entuzjazm do
tej akcji, za Prilicla kołysał się i dygotał na swych szeciu patykowatych nogach
miotany huraganem emocji, który groził porwaniem go ze sobą.
Conway pomylał gniewnie, że włączenie Prilicli do tej sprawy było błędem;
żaden empata nie powinien stawiać czoła podobnemu piekłu emocji. Zresztą
błąd popełnił już na samym początku, bo cały ten pomysł był okrutny,
sadystyczny, niesprawiedliwy. Ujrzał siebie jako co gorszego od potwora...
Wirujący wysoko porodku sali rozmazany kształt, który był młodym SRTT,
wydał piskliwy, przerażony gulgot.
Z głoników w cianach wydobył się straszliwy łoskot; okrzyki, piski, trzask i
tupot wielu nóg nakładający się na jakie dźwięki znacznie powolniejsze i
wielokrotnie cięższe. Słychać było głos O'Mary co sił w płucach wykrzykujący
jakie nie wiadomo do kogo adresowane wyjanienia.
- Do jasnej cholery, przestańcie już, wy tam! - rozległ się niezidentyfikowany
głos. - Tatu malucha obudził się i demoluje cały interes!
Szybko, lecz łagodnie, zatrzymali obrót malca i pucili go na ziemię, potem za
czekali w napięciu, aż okrzyki i trzaski dochodzące do nich przez głoniki z sali
obserwacyjnej, osiągnąwszy crescendo, opadną. Ludzie stali nieruchomo
patrząc to na siebie nawzajem, to na pojękującą istotę na podłodze, to na
głoniki w cianie i czekali. Aż w końcu doczekali się.
Dźwięki dochodzące z głonika przypominały ów gulgot transmitowany kilka
godzin wczeniej, ale już bez ryku zakłóceń, a ponieważ wszyscy dookoła mieli
włączone autotranslatory, słychać było również tłumaczenie.
Był to głos SRTT seniora, wyleczonego, bowiem stanowiącego już fizyczną
jednoć, przemawiającego zarówno uspokajająco jak i z wyrzutem do swego
niesfornego potomka. Sprowadzało się to do stwierdzenia, że mały był bardzo
niegrzeczny, że musi zaprzestać gonitw i bałaganienia, a nic niemiłego mu się
nie stanie, jeli będzie słuchał otaczających go istot. Im prędzej tak się stanie,
zakończył rodzic, tym szybciej będą obaj mogli udać się do domu.
Conway wiedział, że uciekinier przeszedł przez straszliwe męki psychiczne.
Może i zbyt ciężkie. Pełen napięcia przyglądał się mu - wciąż jeszcze ni to
rybie, ni to ssakowi, ni to ptakowi - jak kutykał w stronę ludzi. Kiedy malec
łagodnie i posłusznie trącił jednego z Kontrolerów w kolano, okrzyk radoci,
który się rozległ o krok od niego, o mało nie spowodował powtórnego szoku.
- Kiedy Prilicla dostarczył mi klucza do tego, na co cierpi starszy SRTT,
upewniłem się, że kuracja musi być wstrząsowa - mówił Conway do
Diagnostyków i Ordynatorów zgromadzonych wokół biurka O'Mary.
Już to, że siedział w tak dostojnym towarzystwie, było dostatecznym
dowodem uznania, jakim się cieszył, ale i tak denerwował się podczas
dalszych wywodów. - Jego regres ku - dla niego - stadium płodu, czyli ku
całkowitej dezintegracji na pojedyncze, nie mylące komórki pływające w
pierwotnym oceanie, był bardzo zaawansowany, może i za bardzo sądząc z
jego stanu fizycznego. Major O'Mara próbował już różnych terapii
wstrząsowych, ale istota ta, przy swej fantastycznie elastycznej budowie
komórkowej, mogła to wszystko zneutralizować lub zignorować. Moja
koncepcja zakładała wykorzystanie cisłej więzi fizycznej i emocjonalnej, które
wykryłem pomiędzy Seniorem i jego ostatnim potomkiem. W ten sposób
chciałem dotrzeć do Seniora.
Conway zamilkł obiegając wzrokiem otaczającą ich ruinę. Sala obserwacyjna
nr 3 wyglądała, jakby trafiła w nią bomba. Conway wiedział o tych kilku
gorączkowych minutach, jakie upłynęły między ocknięciem się Seniora z
katatonii, a udzieleniem mu wyjanień. Odchrząknął i mówił dalej:
- Zwabilimy więc Juniora do sali rekreacyjnej i próbowalimy go przestraszyć,
jak się dało najbardziej, jednoczenie transmitując wydawane przez niego
dźwięki do pomieszczenia, w którym znajdował się rodzic. Poskutkowało.
Starszy SRTT nie mógł leżeć spokojnie, podczas gdy jego najmłodszy i
najukochańszy potomek znajdował się w straszliwym niebezpieczeństwie;
troska rodzicielska i uczucie przezwyciężyły i zniszczyły obłęd, a pacjenta
przywróciły do obecnego czasu i rzeczywistoci. Senior był w stanie uspokoić
potomka i wszystko skończyło się dobrze.
- Znakomicie pan to wydedukował, doktorze - powiedział ciepło O'Mara. -
Trzeba pana pochwalić...
W tej chwili przerwał mu sygnał interkomu. Pielęgniarka Murchison
powiadamiała o pierwszych oznakach zesztywnienia u trzech małych
pacjentów klasy AUGL i poprosiła, by doktor szybko przyszedł. Conway
zażądał hipnotamy o klasie AUGL dla siebie i Prilicli, i wyjanił zgromadzonym,
że sprawa jest nie cierpiąca zwłoki. W czasie zapisu Diagnostycy i
ordynatorzy zaczęli wychodzić. Nieco rozczarowany Conway pomylał, że
wezwanie pielęgniarki zepsuło, być może, najważniejszą chwilę w jego życiu.
- Niech się pan nie martwi, doktorze - pocieszył go O'Mara, znowu czytając w
jego mylach. - Gdyby to wezwanie przyszło pięć minut później, głowa by się
panu tak rozdęła, że nie mógłby pan zrobić zapisu...
Dwa dni później Conway po raz pierwszy i ostatni pokłócił się z Priliclą.
Twierdził, że bez pomocy zdolnoci empatycznych swego asystenta - które
spełniały niezwykle pożyteczną rolę jako narzędzie diagnostyczne - oraz bez
czujnoci pielęgniarki Murchison wyleczenie wszystkich trzech pacjentów
byłoby niemożliwe. Cinrussańczyk owiadczył, że nie leży w jego naturze
sprzeciwianie się poglądom zwierzchnika, ale w tym przypadku doktor
Conway myli się całkowicie. Pielęgniarka Murchison powiedziała, że cieszy
się, iż mogła pomóc, i poprosiła o trochę wolnego.
Conway zgodził się, po czym kontynuował kłótnię z Priliclą, choć bez żadnej
nadziei na sukces. Uczciwie był przekonany, że bez pomocy małego empaty
nie byłby w stanie uratować trzech pacjentów - może nawet żadnego. Ale był
szefem, a kiedy szef wraz z asystentami mają jakie osiągnięcia, zasługi
niezmiennie przypisuje się szefowi.
Kłótnia, o ile było to właciwe słowo na okrelenie w zasadzie tylko
przyjacielskiej sprzeczki, trwała przez wiele dni. Na Oddziale Pediatrycznym
wszystko szło dobrze; nie zaszły żadne poważne wydarzenia, którymi
zaprzątano by sobie głowę. Obaj lekarze nie wiedzieli jeszcze o wraku statku
kosmicznego, który holowano już do Szpitala, ani o rozbitku, który się w tym
statku znajdował.
Conway nie wiedział również, że przez następne dwa tygodnie cały personel
Szpitala będzie nim pogardzał.
5... Pacjent z zewnątrz
Krążownik Korpusu Kontroli "Sheldon" wychynął z nadprzestrzeni około
pięciuset mil od Szpitala Kosmicznego, polem własnych generatorów
hipernapędu. Z tej odległoci holując wrak, który był powodem jego przybycia,
potężna, jasno owietlona konstrukcja zawieszona w przestrzeni
międzygwiezdnej gdzie na skraju Galaktyki zdawała się jedynie przyćmioną
plamką wiatła, ale dowódca krążownika utrzymywał tę odległoć stojąc w
obliczu trudnej decyzji. Gdzie wewnątrz ciągniętego przezeń wraku
znajdowała się żywa istota pilnie potrzebująca pomocy lekarskiej. Jednak tak
jak każdy odpowiedzialny strażnik porządku dowódca miał związane ręce ze
względu na zagrożenie osób postronnych - w tym przypadku personelu i
pacjentów największego wielorodowiskowego szpitala Galaktyki.
Pospiesznie połączywszy się z Izbą Przyjęć wyjanił sytuację i otrzymał
zapewnienie, że natychmiast zajmą się sprawą. Skoro los rozbitka znalazł się
w fachowych rękach, dowódca zdecydował, że ze spokojnym sumieniem
może powrócić do badania wraku, który w każdej chwili groził eksplozją.
W gabinecie naczelnego psychologa Szpitala dr Conway kręcił się
niespokojnie w wygodnym fotelu i patrzył na kwadratową, kamienną twarz
O'Mary poprzez otchłań zagraconego blatu biurka.
- Niech się pan uspokoi, doktorze - powiedział nagle O'Mara najwyraźniej
czytając w jego mylach. - Gdybym wezwał pana na dywanik, podsunąłbym
panu mniej wygodne krzesło. Przeciwnie, polecono mi pana pochwalić i
poinformować o awansie. Moje gratulacje. Jest pan teraz, Boże miej nas w
swej opiece, starszym lekarzem.
Zanim Conway zdołał zareagować, psycholog uniósł potężną, kwadratową
dłoń.
- Moim osobistym zdaniem - kontynuował - popełniono straszliwą omyłkę, ale
najwyraźniej pański sukces w sprawie owego rozpuszczającego się SRTT
oraz rola, jaką odegrał pan w przypadku lewitującego dinozaura wywarły
wrażenie na kierownictwie; oni mylą, że stało się to dzięki pańskim
zdolnociom, a nie czystemu przypadkowi. Co do mnie - wyszczerzył zęby -
nie powierzyłbym panu nawet własnego wyrostka.
- Jest pan bardzo uprzejmy - odrzekł sucho Conway.
Major znowu się umiechnął. - A czego pan oczekiwał, pochwał? Do mnie
należy leczenie głów, a nie nadymanie ich. Teraz, jak sądzę, przyda się panu
kilka chwil, by przywyknąć do nowego zaszczytu...
Conway bez zwłoki docenił, co znaczy dla niego ta zmiana. Na pewno
sprawiła mu ona przyjemnoć - spodziewał się awansu na starszego lekarza
nie wczeniej niż za dwa lata. Ale też trochę się przestraszył.
Od tej chwili włoży na ramię opaskę ze złotym galonem, a w korytarzach i
jadalniach przysługiwać mu będzie prawo pierwszeństwa przed wszystkimi
poza innymi starszymi lekarzami i Diagnostykami. Na każde żądanie otrzyma
potrzebny sprzęt i pomoc. Zostanie obarczony pełną odpowiedzialnocią za
wszystkich pacjentów znajdujących się pod jego opieką i nie będzie mógł się
z tego wykręcić lub zwalić na kogo innego. Ograniczeniu ulegnie jego
osobista swoboda. Będzie musiał prowadzić wykłady dla pielęgniarzy, szkolić
stażystów i prawie na pewno brać udział w którym z długoterminowych
programów badawczych. Obowiązki te spowodują koniecznoć stałego
pozostawienia w głowie przynajmniej jednej hipnotamy fizjologicznej, a
zapewne dwóch. Jak wiedział, ten aspekt sprawy nie będzie wcale przyjemny.
Starsi lekarze obarczeni stałymi obowiązkami dydaktycznymi musieli stale
mieć w głowie jedną lub dwie hipnotamy. Na plus można było zapisać tylko to,
że będzie w lepszej sytuacji niż każdy Diagnostyk, przedstawiciel elity
szpitalnej, którego umysł uważano za wystarczająco odporny, by zapisać im
na stałe szeć, siedem czy nawet dziesięć tam. Te umysły, przeładowane
danymi, miały prowadzić badania przyczynkowe w medycynie ksenologicznej
oraz diagnostykę nowych schorzeń u przedstawicieli nie znanych dotąd ras.
Jedno z popularnych powiedzeń Szpitala, które podobno wymylił sam
naczelny psycholog, głosiło, że ktokolwiek był dostatecznie zrównoważony
psychicznie, by zostać Diagnostykiem, jest niewątpliwie pomylony.
Hipnoedukator zapisywał bowiem w umysłach nie tylko dane fizjologiczne, ale
także całą pamięć i osobowoć istoty, która owe dane przekazała. W rezultacie
każdy Diagnostyk poddawał się dobrowolnie najostrzejszej postaci
wielokrotnej schizofrenii...
Nagle myli Conwaya przerwane zostały słowami O'Mary. - ... A teraz, kiedy
już pan urósł o cały metr i na pewno już pana ponosi, mam dla pana robotę.
W pobliże Szpitala sprowadzono wrak, we wnętrzu którego znajduje się żywy
rozbitek. Jak się wydaje, nie można tam zastosować zwykłej procedury
wydobywania istot żywych z wraków. Klasyfikacja rozbitka nie jest znana,
bowiem nie udało się jeszcze zidentyfikować statku. Nie wiemy, co ta istota
je, czym oddycha ani w ogóle, jak wygląda. Chciałbym, żeby pan się tam udał
i uporządkował to wszystko, mając na celu jak najszybsze sprowadzenie
pacjenta na leczenie do Szpitala. Poinformowano nas, że jego ruchy
wewnątrz wraku są coraz słabsze - zakończył energicznie - proszę więc
traktować sprawę jako pilną.
- Tak jest - odrzekł Conway szybko wstając. U drzwi zatrzymał się. Potem
długo jeszcze zastanawiał się nad zuchwałocią tego, co powiedział na
pożegnanie naczelnemu psychologowi (ostatecznie zdecydował, że to awans
uderzył mu do głowy).
- A ja włanie mam pański parszywy wyrostek. Kellerman wyciął go trzy lata
temu. Zamarynował go i ofiarował na nagrodę w turnieju szachowym. Słój stoi
na mojej biblioteczce...
O'Mara w odpowiedzi jedynie skłonił głowę, jakby spotkał go jaki komplement.
Wyszedłszy na korytarz Conway skierował się do najbliższego komunikatora i
połączył z działem transportu.
- Mówi doktor Conway - zaczął. - Potrzebuję tendra na pilną wizytę u
pacjenta. Poza tym pielęgniarza umiejącego obsługiwać analizator, i o ile to
możliwe, mającego dowiadczenie w wyławianiu rozbitków z wraków statków
kosmicznych. Będę przy luku przyjęć nr 8 za parę minut...
Biorąc pod uwagę wszystkie okolicznoci doć prędko dotarł do celu. Raz jeden
musiał przylgnąć do ciany korytarza, gdy mijał go zamylony Diagnostyk z
Tralthanu dudniący szecioma słoniowatymi nogami, mający na plecach
swego symbionta, maleńkiego i prawie pozbawionego inteligencji
przedstawiciela klasy OTSB. Conway nie miał nic przeciwko ustępowaniu z
drogi Diagnostykom; zresztą kombinacja FGLI/OTSB dawała w efekcie
najlepszych chirurgów w Galaktyce. Przeważnie jednak osoby, które
napotykał - w większoci pielęgniarze klasy DBLF oraz paru przedstawicieli
ptakopodobnej klasy LVSO - jemu ustępowały z drogi. Co dowodziło, że
poczta pantoflowa Szpitala działa sprawnie, bowiem Conway miał wciąż
jeszcze na ramieniu swą starą opaskę.
Jego nadymająca się od dumy głowa natychmiast powróciła do właciwych
rozmiarów po spotkaniu ze stworzeniem czekającym na niego przy luku
ósmym. Był to jeszcze jeden pielęgniarz klasy DBLF, który zobaczywszy
Conwaya natychmiast zaczął pohukiwać i popiskiwać w swoim języku.
Autotranslator Conwaya przełożył te dźwięki na zrozumiałą mowę.
- Czekam na pana już siedem minut - brzmiały słowa pielęgniarza. -
Powiedziano mi, że przypadek jest pilny, a widzę, że pan się wlecze, jakby się
wcale nie spieszyło...
Słowa padające z autotranslatora były jak zawsze wyprane z wszelkiej
emocji, pielęgniarz mógł zatem żartować, pokpiwać albo po prostu stwierdzać
fakt nie zamierzając okazywać braku szacunku. W to ostatnie Conway mocno
powątpiewał; wiedział jednak, że jeli teraz straci cierpliwoć, na nic mu się to
nie przyda.
- Mógłbym może skrócić czas pańskiego oczekiwania - odezwał się wziąwszy
głęboki oddech - gdybym całą drogę pokonał biegiem. Jestem jednak
przeciwny bieganiu z tego powodu, że niepotrzebny popiech osoby na moim
stanowisku stwarza złe wrażenie. Kto mógłby pomyleć, że z jakiego powodu
ogarnął mnie popłoch, i zwątpiłby w moją sprawnoć. By więc wszystko było
jasne - zakończył sucho - nie wlokłem się, ale szedłem pewnym, rytmicznym
krokiem.
Dźwięku, który pielęgniarz wydał w odpowiedzi, autotranslator nie
przetłumaczył.
Conway wszedł przed pielęgniarzem do kanału łączącego luk ze statkiem; w
kilka sekund później wystartowali. W tylnym ekranie tendra nieprzeliczone
wiatełka Szpitala zaczęły się nagle zbiegać. Conway poczuł pierwsze oznaki
niepokoju.
Nie po raz pierwszy wzywano go do wraku i całą procedurę znał dobrze.
Nagle jednak uwiadomił sobie, że teraz tylko on jest odpowiedzialny za to, co
się stanie, że nie ma do kogo zwrócić się o pomoc, jeli co się nie uda. Co
prawda, nigdy przedtem o taką pomoc nie prosił, ale miło było wiedzieć, że w
razie potrzeby jest taka możliwoć. Ogarnęła go nagła potrzeba zrzucenia
częci nowo nabytej odpowiedzialnoci na kogo innego - na przykład na doktora
Priliclę, łagodnego pająka, który był jego asystentem na pediatrii - albo
któregokolwiek z innych lekarzy, obojętne czy człowieka, czy nie.
Przez całą drogę do wraku pielęgniarz, który przedstawił się jako Kursedd,
mocno grał mu na nerwach. Odznaczał się zupełnym brakiem taktu i chociaż
Conway znał powód tej cechy charakteru, niełatwo było mu się z nią oswoić.
Rasa, do której należał Kursedd, nie miała właciwie zmysłu telepatycznego,
ale jej przedstawiciele potrafili doć dokładnie odgadywać myli obserwując
zachowanie się interlokutora. Osobnik tej rasy miał czworo oczu na
szypułkach, dwa czułki słuchowe, skórę pokrytą siercią, która czasem gładko
przylegała do ciała, czasem za sterczała jak u dopiero co wykąpanego psa, a
także wiele innych w wysokim stopniu zmiennych i wiele wyrażających cech
wyglądu. Zrozumiałe więc, że ta gąsienicowata rasa nigdy nie mogła wyuczyć
się sztuki dyplomacji. Jej przedstawiciele zawsze mówili to, co myleli,
ponieważ i tak myli te były przejrzyste dla drugiego osobnika, a więc
wypowiedź niezgodna z nimi nie miała sensu.
I oto tender zbliżał się już do krążownika Korpusu Kontroli i zawieszonego
pod nim wraku.
Jeli nie liczyć jasnopomarańczowej barwy, wrak ten wyglądał tak samo, jak
wszystkie poprzednie, które Conway widział. W tym względzie statki
przypominały ludzi: gwałtowny kres życia wyzbywał je z wszelkiej
indywidualnoci. Conway kazał pielęgniarzowi zrobić kilka okrążeń, a sam
podszedł do wizjera dziobowego.
Z bliska było dokładnie widać strukturę wewnętrzną rozbitego statku,
ponieważ uderzenie, jakie otrzymał, praktycznie go rozpołowiło. Wewnątrz
zbudowany był z ciemnego, doć zwyczajnie wyglądającego metalu, a zatem
jaskrawe zabarwienie pancerza wynikało z zastosowania lakieru tego koloru.
Conway starannie zanotował ten fakt w pamięci, bowiem odcień lakieru mógł
potem dać mu pojęcie o zakresie widzialnoci organów wzroku osobnika, a
także, czy atmosfera jego planety jest przezroczysta, czy też nie. Po kilku
minutach uznał, że powierzchowna obserwacja wraku nic mu więcej nie da, i
dał sygnał Kurseddowi, by ten zacumował u burty "Sheldona".
Śluza wejciowa krążownika była niewielka, a wrażenie to potęgował jeszcze
tłum Kontrolerów w zielonych mundurach, którzy oglądali, dyskutowali oraz
ostrożnie trącali palcami osobliwie wyglądający mechanizm - wyraźnie
wydobyty ze statku - leżący na pokładzie. W pomieszczeniu huczał
zawodowy żargon przynajmniej z pół tuzina specjalnoci i nikt nie zwracał
uwagi ani na lekarza, ani na pielęgniarza, dopóki Conway dwukrotnie głono
nie odchrząknął. Wówczas od tłumu oderwał się oficer z naszywkami majora,
o szczupłej twarzy i siwiejących skroniach.
- Summerfield. Jestem dowódcą tego krążownika odezwał się energicznym
głosem obrzucając jednoczenie czułym spojrzeniem to, co leżało na
podłodze. - A wy, to, jak sądzę, ci fachmani ze Szpitala?
Conway poczuł rozdrażnienie. Potrafił oczywicie zrozumieć, co czuli ci ludzie:
wrak międzygwiezdnego statku należącego do nieznanej cywilizacji był
rzadkim znaleziskiem, którego wartoci niepodobna było ustalić. Jednak
Conway mylał inaczej. Wytwory obcych kultur stały na drugim miejscu, daleko
za koniecznocią zbadania, a potem ratowania życia nieziemca. Dlatego
włanie od razu przystąpił do rzeczy.
- Majorze Summerfield - rzekł ostro - musimy upewnić się co do warunków
rodowiska rozbitka oraz odtworzyć je, jak można najszybciej, zarówno w
Szpitalu jak i w tendrze, który go tam zabierze. Czy kto mógłby pokazać nam
wrak? Może jaki odpowiedzialny oficer, jeli to możliwe obznajomiony z...
- Oczywicie - przerwał Summerfield. Miał taki wyraz twarzy, jakby chciał
jeszcze co powiedzieć, ale wzruszył ramionami i obrócił się. - Hendricks! -
warknął.
Podszedł do niego porucznik ubrany w dolną częć skafandra; na jego twarzy
malował się niepokój. Kapitan szybko wszystkich przedstawił, po czym
powrócił do tajemniczego przedmiotu na podłodze.
- Potrzebne nam będą ciężkie skafandry - powiedział Hendricks. - Dla pana
się znajdzie, doktorze Conway, ale doktor Kursedd jest klasy DBLF...
-Nic nie szkodzi - wtrącił Kursedd. - Mam skafander w tendrze. Będę za pięć
minut.
Pielęgniarz popełzł falistym ruchem ku luzie. Jego sierć unosiła się i opadała
powolnymi falami przebiegającymi od rzadkich kępek na szyi do gęstszego
futra na ogonie. Conway miał już sprostować pomyłkę Hendricksa w sprawie
funkcji Kursedda, ale nagle uwiadomił sobie, że pielęgniarz objawił silną
reakcję emocjonalną, gdy nazwano go doktorem: owo falowanie sierci było z
pewnocią czym spowodowane! Nie będąc w tej samej klasie, co Kursedd,
Conway nie wiedział, czy był to przejaw dumy lub przyjemnoci z "awansu",
czy też pielęgniarz miał się w żywe oczy - których miał czworo - z błędu. Nie
było to takie ważne, toteż postanowił nic nie mówić.
II
Drugi raz Hendricks nazwał Kursedda doktorem, kiedy wszyscy trzej
wchodzili do wraku, ale tym razem reakcję pielęgniarza skrył jego skafander.
- Co tu się stało? - zapytał Conway rozglądając się dookoła z
zaciekawieniem. - Wypadek, zderzenie, czy co?
- Według naszej teorii - odparł porucznik Hendricks - zawiodła jedna z dwu
par generatorów utrzymujących statek w nadprzestrzeni podczas lotu z
prędkocią większą od wiatła. Jedna połowa statku momentalnie wyskoczyła z
nadprzestrzeni, co automatycznie oznaczało, że przeszła do prędkoci
podwietlnej. Rezultatem było rozerwanie statku na dwie połowy. Częć z
uszkodzonymi generatorami została z tyłu, ponieważ po awarii druga para
generatorów działała jeszcze przez jaką sekundę. By odizolować uszkodzone
sektory, zadziałały zapewne przeróżne urządzenia zabezpieczające, ale
praktycznie awaria rozniosła statek w strzępy, więc na niewiele się to zdało.
Tym niemniej włączył się automatyczny sygnał alarmowy, który szczęliwie
usłyszelimy, a prawdopodobnie gdzie wewnątrz zachowała się atmosfera, bo
słyszelimy ruchy rozbitka. Nie mogę jednak przestać myleć - zakończył
poważnym tonem - o losie drugiej połowy wraku. Stamtąd nie wysłano - może
nie można było - wołania o ratunek; inaczej też bymy je usłyszeli. Tam też kto
mógł przeżyć.
- To rzeczywicie szkoda - przyznał Conway. - Tego jednak uratujemy - dodał
pewniejszym głosem. - Jak się do niego zbliżyć?
Zanim Hendricks odpowiedział, sprawdził u wszystkich degrawitatory i
zbiorniki powietrza. - Nie można - odparł - przynajmniej na razie. Chodźmy,
pokażę wam dlaczego.
Conway pamiętał, że O'Mara wspominał co o trudnociach z dotarciem do
rozbitka, ale uznał wówczas, że chodzi po prostu o zwykły problem z
tarasującymi drogę szczątkami urządzeń. Jednak wziąwszy pod uwagę
rzeczowoć porucznika Hendricksa w szczególnoci, a znaną sprawnoć
Korpusu Kontroli w ogóle, był już teraz pewien, że problem nie należał do
zwyczajnych.
Tym niemniej, w miarę posuwania się w głąb wraku ratownicy napotykali na
wyjątkowo mało przeszkód. Dookoła unosiło się jak zwykle trochę luźnych
szczątków, ale poważniejszego zawału nie było. Dopiero, kiedy Conway
przyjrzał się bliżej otoczeniu, mógł w pełni ocenić skutki awarii. Nie było ani
jednego elementu, czy to podpory ciany, czy kawałka pancerza, który nie
byłby wyrwany, pęknięty, czy choćby poluzowany w szwach. A po drugiej
stronie przedziału, do którego weszli, widać było przepalone drzwi chronione
tymczasową luzą zbryzganą szybko schnącą masą izolacyjną.
- Oto nasz problem - odezwał się Hendricks w odpowiedzi na pytające
spojrzenie Conwaya. - Awaria rozwaliła statek prawie całkowicie. Gdybymy
nie byli w nieważkoci, rozpadłby się pod naszym ciężarem. - Przerwał, by
pomóc Kurseddowi, który nie mógł się przepchnąć przez otwór w drzwiach. -
Wszystkie hermetyczne drzwi zapewne zatrzasnęły się automatycznie, ale
ponieważ statek jest w takim stanie, zamknięte grodzie nie muszą oznaczać,
że po drugiej stronie jest jakakolwiek atmosfera. I choć wiemy już, jak te
grodzie otworzyć, nie możemy mieć pewnoci, że ich poruszenie nie
spowoduje otwarcia wszystkich pozostałych drzwi w statku, z fatalnym
skutkiem dla rozbitka.
W słuchawkach Conwaya rozległo się ciężkie westchnienie, po którym
porucznik mówił dalej:
- Jestemy więc zmuszeni zakładać luzy przy wszystkich grodziach, do których
dotarlimy, aby spadek cinienia, gdy zaczniemy się przebijać, był tylko
minimalny. Jednak to wszystko zabiera wiele czasu, a nie ma żadnej
możliwoci skrócenia tego nie narażając jednoczenie życia rozbitka.
- Na to trzeba sprowadzić więcej ekip ratunkowych odparł Conway. - Jeli w
krążowniku jest ich za mało, możemy sprowadzić więcej ze Szpitala. W ten
sposób skrócimy czas...
- W żadnym wypadku, doktorze! - przerwał Hendricks z naciskiem. - Jak pan
sądzi, dlaczego zatrzymalimy się pięćset mil od Szpitala? Mamy dowody, że
we wraku zachowały się znaczne rezerwy energii i dopóki nie wiemy
dokładnie jakiej i gdzie, musimy pracować z największą ostrożnocią. Chcemy
uratować rozbitka, ale nie mamy zamiaru zginąć razem z nim w eksplozji. Nie
mówili panu o tym w Szpitalu?
Conway potrząsnął głową. - Może nie chcieli mnie martwić.
- Ja też nie chcę - zamiał się Hendricks. - Mówiąc poważnie, szansa eksplozji
jest z każdą chwilą mniejsza, o ile podejmiemy odpowiednie rodki ostrożnoci.
Jeżeli jednak zaroi się tu od ludzi z palnikami i łomami, to wybuch będzie
prawie pewny.
W czasie wywodu porucznika zdążyli przejć przez dwa inne przedziały i krótki
odcinek korytarza. Conway zauważył, że wnętrze każdego pomieszczenia
pomalowane było na inny kolor. Uznał, że rasa, której przedstawicielem był
rozbitek, ma zapewne wysoce oryginalne pojęcie o kolorystyce wnętrz.
- Kiedy spodziewa się pan do niego dotrzeć? - zapytał.
Hendricks odrzekł ponuro, że jest to bardzo proste pytanie, które wymaga
długiej i złożonej odpowiedzi. Obcy zdradził swą obecnoć hałasem, a mówiąc
dokładniej, drganiem struktury statku wywołanym jego ruchami. Jednak stan
wraku oraz to, że te ruchy były nieregularne i słabły, nie pozwalały dokładnie
ustalić miejsca, w którym się znajduje. Ratownicy przebijali się ku rodkowi
wraku zakładając, że tam najpewniej znajduje się jakie nieuszkodzone,
szczelne pomieszczenie. A przy tym, w wyniku hałasu i drgań
spowodowanych przez ludzi nie było już słychać ruchów rozbitka, co
umożliwiłoby bliższe ustalenie jego położenia.
Ujmując to w liczbach, odpowiedź na postawione pytanie brzmiała: od trzech
do siedmiu godzin.
A kiedy już do niego dotrą, pomylał Conway, trzeba będzie wziąć próbki,
zanalizować i odtworzyć jego atmosferę, a także właciwe dla niego ciążenie,
przygotować go do przeniesienia do Szpitala i udzielić wszelkiej możliwej
pierwszej pomocy, zanim rozpocznie się właciwe leczenie.
- O wiele za długo - powiedział przerażony: Skoro rozbitek słabnie, nie można
oczekiwać, że przeżyje do tego czasu. - Musimy przygotować pomieszczenie
w Szpitalu bez oglądania pacjenta; inne postępowanie jest wykluczone.
Zrobimy tak...
Conway wydał szybkie polecenia, by zerwano kilka płytek podłogowych
obnażając w ten sposób znajdujące się pod nimi obwody sztucznego
ciążenia. On sam nie bardzo się na tym zna, powiedział o tym
Hendricksonowi, ale porucznik na pewno doć dokładnie zorientuje się w ich
mocy. Wszystkie cywilizowane Galaktyki, które opanowały sztukę podróży
kosmicznych, neutralizują i wytwarzają grawitację w ten sam sposób; jeli rasa
rozbitka robi to inaczej, to i tak będzie można uznać, że akcja ratownicza nie
zda się na nic.
- ... Cechy fizyczne przedstawiciela dowolnej rasy mówił dalej - można
wydedukować na podstawie próbek jego żywnoci, wielkoci i energochłonnoci
obwodów sztucznego ciążenia, a także składu powietrza, które zachowało się
gdzie w odcinkach przewodów. Dostateczne nagromadzenie tego rodzaju
danych pozwoli nam odtworzyć jego rodowisko...
- Niektóre z tych fruwających przedmiotów to zapewne pojemniki z żywnocią -
wtrącił nagle Kursedd.
- To możliwe - zgodził się Conway. - Ale najpierw trzeba zdobyć jaką próbkę
atmosfery i zanalizować ją. W ten sposób zdobędziemy ogólne pojęcie o
metaboliźmie rozbitka, dzięki czemu uda się nam potem odróżnić puszki z
syropem od pojemników z farbą...!
Poszukiwania mające na celu wykrycie i wyodrębnienie systemu
doprowadzającego powietrze rozpoczęły się w kilka sekund później. Conway
wiedział, że w każdym pomieszczeniu statku kosmicznego z koniecznoci
znajduje się mnóstwo rur i przewodów, ale taka iloć, jaką zawierał tu choćby
najmniejszy przedział, zdumiewała go swą złożonocią. Ich widok wywoływał u
niego jaką niejasną myl, gdzie w zakamarkach mózgu, ale albo jego centra
skojarzeniowe nie działały właciwie, albo ów bodziec nie był zbyt silny - w
każdym razie nic mu nie przyszło do głowy.
Conway oraz pozostali ratownicy działali według założenia, że jeli każdy
przedział można było odizolować hermetycznymi grodziami, w takim razie
przewody powietrzne do takiego sektora powinny być przedzielone zaworami
przy wejciu i wyjciu. Toteż znalezienie odcinka przewodu zawierającego
jeszcze powietrze było tylko kwestią czasu. Jednak labirynt otaczających ich
rur zawierał również przewody energetyczne i telekomunikacyjne, z których
częć była pewnie nadal pod napięciem. Toteż trzeba było przeledzić każdy
odcinek aż do jakiej przerwy, by wyeliminować wszystkie przewody poza
powietrznymi. Był to długi i żmudny proces. Conway aż wrzał w duchu ze
złoci na myl o tej czysto mechanicznej zgadywance, od szybkiego
rozwiązania której zależało życie pacjenta. Żywił wciekłą nadzieję, że ekipa
przebijająca się do wnętrza wraku pierwsza dotrze do pacjenta, tak że będzie
mógł z powrotem stać się w pełni sprawnym lekarzem, a nie technikiem z
dwiema lewymi rękami.
Po upływie dwóch godzin ograniczono zakres możliwoci do jednej, ciężkiej
rury, która po prostu musiała być przewodem powietrznym.
Wszystko wskazywało na to, że prowadzi do niej siedem wlotów!
- No, jeli kto potrzebuje siedmiu składników... -- zaczął Hendricks, po czym
popadł w kłopotliwe milczenie.
- Tylko jeden przewód dostarcza składnika głównego - odrzekł Conway. -
Pozostałe muszą zawierać potrzebne elementy ladowe albo składniki
obojętne, jak na przykład azot w naszym powietrzu. Gdyby te zawory
regulacyjne, które widać na każdym przewodzie, nie zamknęły się, gdyby
przedział się rozhermetyzował, można byłoby odczytać z ich ustawień
dokładną proporcję poszczególnych składników. Mówił pewnym głosem, ale
w głębi ducha nie czuł się pewnie. Miał przeczucie.
Kursedd przesunął się do przodu. Ze swego zestawu wyciągnął niewielki
palnik, zwęził płomień otrzymując dwudziestocentymetrową iglicę ognia, po
czym dotknął nią jednego z przewodów wlotowych. Conway zbliżył się
trzymając w pogotowiu otwartą butelkę do próbek.
Z przewodu trysnął strumień żółtawej pary i Conway skoczył ku niemu. W
butelce znalazło się niewiele gazu, ale doć, by przeprowadzić analizę.
Kursedd zaatakował kolejny przewód.
- Sądząc po wyglądzie - rzekł nie przerywając pracy - powiedziałbym, że jest
to chlor. A jeli chlor jest głównym składnikiem jego atmosfery, pacjenta będzie
można umiecić w zmodyfikowanej sali dla klasy PVSJ.
- Jako mi się nie wydaje - odparł Conway - żeby to było takie proste.
Ledwie skończył mówić, gdy silny strumień pary wypełnił pomieszczenie białą
mgłą. Kursedd oskoczył instynktownie odrywając płomień palnika od
przedziurawionej rury. Para przeistoczyła się w wielkie krople
przezroczystego płynu, które wciekle bulgocąc zmieniały się w gaz. Wygląda
to i zachowuje się jak woda, pomylał Conway pobierając kolejną próbkę.
Po wykonaniu otworu w trzecim przewodzie płomień palnika wyraźnie urósł i
pojaniał, póki znajdował się w strumieniu uchodzącego gazu. Nie było żadnej
wątpliwoci, dlaczego.
- Czysty tlen - orzekł Kursedd ujmując w słowa myli Conwaya - albo prawie
czysty.
- Woda może być - wtrącił Hendricks - ale chlor i tlen tworzą w sumie
mieszaninę zupełnie nie nadającą się do oddychania.
- Zgadzam się - powiedział Conway. - Dla każdej istoty chlorodysznej tlen jest
miertelny w ciągu paru sekund i odwrotnie. Ale może być tak, że jeden z tych
gazów stanowi bardzo niewielki procent, lad tylko. A może oba są tylko
elementami ladowymi, a głównego składnika jeszcze nie wykrylimy.
W ciągu kilku następnych chwil otwarto cztery pozostałe przewody i pobrano
próbki. Tymczasem Kursedd najwyraźniej rozważał hipotezę Conwaya.
Odezwał się dopiero, gdy odchodził do tendra i znajdującej się tam aparatury
analitycznej.
- Jeli te gazy mają być tylko w ilociach ladowych odezwał się bezbarwny głos
autotranslatora - dlaczego w takim razie wszystkich tych i obojętnych
składników nie miesza się zawczasu i dostarcza łącznie z utleniaczem lub
jego odpowiednikiem, tak jak robimy to my, i większoć innych ras? Wszystko
wtedy dopływa jednym przewodem.
Conway odchrząknął zmieszany. Biedził się z tym samym problemem i nawet
nie wiedział, jak do niego podejć. Tymczasem odezwał się ostrym tonem:
- Proszę szybko wykonać analizy, za porucznik Hendricks i ja postaramy się
ustalić rozmiary ciała rozbitka oraz właciwe dla niego cinienie atmosferyczne.
I proszę się nie martwić - zakończył sucho - wszystko się z czasem wyjani.
- Miejmy nadzieję, że jeszcze w czasie leczenia - odparł na odchodnym
Kursedd - a nie przy sekcji zwłok.
Bez dalszego ponaglania Hendricks zaczął odsuwać powyginane płytki
podłogowe, by dostać się do obwodów sztucznego ciążenia. Wygląda na to,
że porucznik wie, co robi, pomylał Conway, toteż zostawił go przy tym zajęciu
i poszedł szukać jakich mebli.
III
Katastrofa spowodowała zupełnie inne skutki niż typowe zderzenie, w którym
wszystkie przedmioty ruchome oraz znaczna częć tych, które powinny być
nieruchome, zostają uniesione siłą bezwładnoci i rzucone w kierunku punktu
kolizji. Tutaj nastąpił krótki, gwałtowny wstrząs, który zniszczył wszystkie
elementy mocujące, takie jak ruby, nity i spojenia na statku. Meble, które na
każdym statku zazwyczaj należą do przedmiotów szczególnie kruchych,
ucierpiały najwięcej.
Gdyby miał krzesło czy łóżko, mógłby doć dokładnie ustalić kształt i sposób
poruszania się jego użytkownika, a także, czy okryty był on twardą skórą, czy
też dla wygody potrzebował sztucznej wyciółki. Natomiast badanie
zastosowanych materiałów oraz wyglądu mebla dałoby mu pojęcie o tym,
jakie ciążenie jest normalne dla owej istoty. Miał jednak wyraźnie pecha.
Niektóre ze szczątków fruwających po różnych pomieszczeniach bez
wątpienia wchodziły kiedy w skład jakich sprzętów ale były tak dokładnie
przemieszane ze sobą, że zidentyfikowanie ich nie było łatwiejsze od
układania równoczenie szesnastu przemieszanych łamigłówek. Zastanowił
się, czy nie powiedzieć o tym O'Marze, ale zrezygnował. Major na pewno nie
jest ciekaw tego, jak mu nie idzie.
Włanie grzebał w szczątkach czego, co mogło być kiedy rzędem szafek,
mając tęskną nadzieję, że natrafi na skarb w postaci odzieży albo fotografii
nieziemca, gdy w hełmie rozległ się głos Kursedda.
- Analiza skończona - zaraportował pielęgniarz. - W próbkach nie ma nic
godnego uwagi, jeżeli się je potraktuje oddzielnie. Natomiast razem tworzą
mieszaninę miertelną dla każdej istoty obdarzonej układem oddechowym. Jak
by te gazy nie mieszać, w rezultacie otrzymuje się gęstą, trującą mgłę.
- Proszę dokładniej - odrzekł Conway ostro. - Potrzebne mi są dane, a nie
osobiste opinie.
- Poza zidentyfikowanymi już gazami - powiedział Kursedd - jest tam jeszcze
amoniak, CO2, oraz dwa gazy obojętne. Łącznie, we wszystkich
kombinacjach, jakie jestem w stanie sobie wyobrazić, tworzą atmosferę
ciężką, trującą i prawie zupełnie nieprzezroczystą.
- To niemożliwe! - warknął Conway. - Widział pan, jak są pomalowane ich
pomieszczenia: same pastelowe kolory. Istoty żyjące w nieprzezroczystej
atmosferze nie są wrażliwe na subtelne odcienie barw...
- Doktorze Conway - przerwał przepraszająco głos Hendricksa - zakończyłem
już badanie tego obwodu. Moim zdaniem ustawiony jest na pięć G.
Ciążenie równe pięciokrotnej grawitacji ziemskiej oznaczało również
proporcjonalnie wysokie cinienie atmosferyczne. Owa istota musi więc
oddychać gęstą zupą, trującą mieszaniną gazów - ale przezroczystą, dodał
popiesznie w myli. Poza tym były jeszcze dalsze bezporednie, a może i
niebezpieczne konsekwencje.
- Niech pan powie ekipie ratunkowej - zwrócił się szybko do Hendricksa -
żeby bardziej uważali, o ile to możliwe, nie zwalniając tempa pracy. Każdy
stworek żyjący pod pięcioma G ma swoją siłę, a istoty znajdujące się w stanie
zagrożenia życia nie raz ogarniała panika.
- Rozumiem - odparł Hendricks zaniepokojonym tonem i wyłączył się.
Conway powrócił do rozmowy z Kurseddem.
- Słyszał pan, co powiedział porucznik - mówił już spokojniej. Proszę
spróbować jakich kombinacji pod wysokim cinieniem. I proszę pamiętać: to
ma być p r z e z r o c z y s t a atmosfera!
Nastąpiło dłuższe milczenie.- Tak jest - odezwał się w końcu pielęgniarz. -
Chciałbym jednak dodać, że nie lubię zbytecznej roboty, nawet na rozkaz.
Przez kilka sekund Conway usilnie starał się opanować; w końcu trzask w
słuchawkach uwiadomił mu, że DBLF przerwał połączenie. Wówczas z ust
wyrzucił kilka słów, które nawet po wyżęciu z wszelkiej emocji przez
autotranslator nie pozostawiłyby najmniejszej wątpliwoci w umyle
jakiegokolwiek nieziemca, że Conway jest wciekły.
Wkrótce jednak jego gniew na tego głupiego, zarozumiałego, wprost
impertynenckiego pielęgniarza, którego mu wetknięto, zaczął słabnąć. Może i
Kursedd nie był głupi, mimo wszystkich innych wad. Powiedzmy, że miał rację
co do nieprzezroczystoci atmosfery - co wtedy z tego wynikało? Wynikała
kolejna sprzeczna informacja.
Cały wrak był pełen takich sprzecznoci, mylał ze znużeniem Conway. Jego
kształt i budowa nie wskazywały na to, że był przeznaczony dla istot
przyzwyczajonych do wysokiej grawitacji, a mimo to obwody sztucznego
ciążenia mogły dać aż 5 G. A kolorystyka wnętrz dowodziła, że zakres
częstotliwoci wiatła widzianego przez te istoty zbliżony był do ludzkiego. A
jednak, według Kursedda, ich powietrze wymagało radaru, by się w nim
poruszać. Nie mówiąc już o nie wiadomo dlaczego tak skomplikowanym
systemie napowietrzania oraz jasnopomarańczowej barwie kadłuba...
Chyba już po raz dwudziesty Conway usiłował zbudować jaki rozsądny obraz
sytuacji z danych, którymi rozporządzał. Bezskutecznie. Może gdyby
podszedł do tego z innej strony...
Gwałtownie wcisnął guzik nadajnika. - Poruczniku Hendricks - powiedział -
proszę połączyć mnie ze Szpitalem, z majorem O'Marą. I chciałbym, żeby
tego słuchał major Summerfield, pan oraz pielęgniarz Kursedd. Czy da się to
załatwić?
Hendricks mruknął potakująco. - Jedną chwileczkę powiedział.
Poród trzasków, brzęczenia i pisków Conway usłyszał urywane słowa
Hendricksa, następnie łącznociowca z "Sheldona" wzywającego Szpital, a w
końcu beznamiętny głos autotranslatora dyżurnego centrali szpitala. W czasie
krótszym niż minuta, którą zakładał sobie Conway, gwar ucichł i rozległ się
stanowczy, znajomy głos.
- Mówi naczelny psycholog - warknął O'Mara. Słucham.
Conway naszkicował, jak mógł najpobieżniej, sytuację na wraku,
poinformował o dotychczasowym braku jakichkolwiek ustaleń oraz o
stwierdzonych przez nich sprzecznych danych.
- Ekipa ratunkowa - mówił - kieruje się ku rodkowi wraka, ponieważ tam
najprawdopodobniej znajduje się rozbitek. Mogą oni jednak trafić do jakiej
klitki gdzie z boku, toteż może trzeba będzie przeszukać wszystkie przedziały,
by go odnaleźć. Nie wykluczam, że może to potrwać parę dni. Rozbitek -
zakończył grobowym głosem - jeli jeszcze żyje, na pewno jest w ciężkim
stanie. Nie mamy tyle czasu.
- No więc ma pan problem, doktorze. Co pan zamierza przedsięwziąć?
- Mylę - odparł Conway wymijająco - że może pomogłoby ogólniejsze
spojrzenie na całą sprawę. Gdyby major Summerfield mógł mi opowiedzieć o
okolicznociach odnalezienia wraku - jego pozycji, kursie oraz wszystkich
swoich obserwacjach, które zdoła sobie przypomnieć. Na przykład, czy
przedłużenie toru lotu statku pomogłoby nam odszukać planetę, z której
pochodzi? To by rozwiązało...
- Niestety nie, doktorze - odezwał się Summerfield. - Wytyczając przebytą
przez statek drogę ustalilimy, że prowadzi ona przez niezbyt odległy system
planetarny. Układ ten został jednak przez nas już zbadany ponad sto lat temu
i wpisany do rejestru planet zdatnych do kolonizacji. Oznacza to, jak pan wie,
że nie ma tam istot rozumnych. A żadna rasa nie wzniosła się jeszcze od zera
do techniki lotów międzygwiezdnych w ciągu wieku, toteż wrak nie może
pochodzić z tamtego układu. Dalsze przedłużenie tej linii prowadzi donikąd, a
mówiąc cilej, w przestrzeń międzygalaktyczną. Moim zdaniem, katastrofa
musiała spowodować gwałtowną zmianę kursu, tak że położenie i tor lotu
wraka w momencie odnalezienia nic nam nie powiedzą.
- I tyle zostało z mojego wietnego pomysłu - powiedział Conway ze smutkiem,
po czym kontynuował już bardziej zdecydowanym tonem: - Ale gdzie musi
być druga połowa wraka. Gdybymy ją odnaleźli, a szczególnie, gdyby
znajdowało się w niej ciało lub ciała innych członków załogi, to by nam
wszystko rozwiązało! Zgadzam się, że proponuję dojcie do celu bardzo
okrężną drogą, ale sądząc po tym, jak wolno nam teraz idzie, może to być
droga najszybsza. Chciałbym, by zarządzono poszukiwania drugiej połowy
wraka - zakończył Conway i czekał na wybuch burzy.
Major Summerfield wykazał najkrótszy czas reakcji dostarczając pierwszego
podmuchu huraganu.
- To niemożliwe! Nie zdaje sobie pan sprawy z tego, czego pan żąda!
Potrzeba byłoby co najmniej dwustu jednostek - całej sub- floty Sektora! - aby
zbadać tę strefę w takim czasie, żeby był z tego jaki pożytek. I tylko po to,
żeby dostarczyć panu martwego osobnika, którego mógłby pan pokrajać i być
może w ten sposób pomóc drugiemu, który do tego czasu może umrzeć.
Wiem, że według pańskich zasad życie jest cenniejsze niż wszelka kalkulacja
materialna - Summerfield mówił już nieco spokojniej - ale ta graniczy już z
szaleństwem. Poza tym nie mam kompetencji, by zarządzić ani nawet
zaproponować taką operację...
- Szpital je ma - burknął O'Mara, po czym zwrócił się do Conwaya: - Kładzie
pan głowę pod topór, doktorze. Jeli w wyniku akcji rozbitek zostanie
uratowany, nie sądzę, żeby kto marudził z powodu tego całego zamieszania i
kosztów operacji. Może nawet Korpus pochwali pana za odkrycie nowej rasy
inteligentnej. Jeli jednak nieziemiec umrze albo okaże się, że nie żył już w
chwili, gdy zaczynano poszukiwania, no to nie chciałbym być wtedy w
pańskiej skórze.
Patrząc uczciwie na całą sprawę Conway nie powiedziałby, że zależy mu na
tym pacjencie bardziej niż zwykle, a na pewno nie na tyle, żeby rzucić na
szalę całą swą karierę z powodu słabej nadziei, że uda się go uratować.
Raczej powodowała nim gniewna ciekawoć oraz jakie niejasne przeczucie, że
posiadane przez nich sprzeczne dane tworzą tylko częć obrazu obejmującego
co więcej niż tylko wrak i samotnego rozbitka. Nieziemcy nie budowali
statków tylko po to, by dostarczać łamigłówek lekarzom z Ziemi, toteż owe
pozornie sprzeczne informacje muszą co oznaczać...
Przez chwilę zdawało mu się, że ma już odpowiedź. Gdzie na granicy jego
myli powstawał mglisty, nieukształtowany jeszcze obraz... który zatarł się,
gwałtownie i całkowicie, na skutek podnieconego głosu Hendricksa
wołającego w słuchawkach:
- Doktorze, znaleźlimy rozbitka!
Kiedy Conway kilka minut później dotarł na miejsce, ujrzał zainstalowaną już
prowizoryczną luzę powietrzną. Hendricks oraz ludzie z ekipy ratowniczej
rozmawiali stykając się hełmami, aby nie blokować fali. Ale najcudowniejszy,
był widok mocno napiętej tkaniny, z której zbudowana była luza.
W rodku było powietrze. Hendricks włączył nagle radio.
- Może pan wejć, doktorze - powiedział. - Ponieważ już go mamy, możemy po
prostu otworzyć drzwi, a nie przecinać ich palnikiem. - Wskazał nadęty
materiał luzy.
- Cinienie w rodku wynosi około siedmiuset hektopaskali.
Nie za duże, pomylał trzeźwo Conway, zważywszy, że w normalnym
rodowisku rozbitka panowało, jak zakładano, ciążenie 5 G, a tej morderczej
grawitacji towarzyszy ogromne cinienie atmosferyczne. Miał nadzieję, że
starczyło, by utrzymać życie. Doszedł do wniosku, że przez cały czas od
chwili wypadku musiało uchodzić powietrze. Może cinienie wewnętrzne tego
stworzenia dostosowało się do tego i je uratowało.
- Próbkę atmosfery do Kursedda, szybko! - nakazał Conway. - Jak już
poznają jej skład, zwiększenie cinienia będzie drobnostką, gdy już znajdą się
w tendrze. - Proszę również postawić czterech ludzi przy tendrze - dodał
szybko. - Potrzebny będzie sprzęt specjalny, by wydostać stąd rozbitka, i
może trzeba będzie się spieszyć.
Do maleńkiej luzy wszedł razem z Hendricksem. Porucznik sprawdził
szczelnoć, przesunął dźwignię znajdującą się koło drzwi i wyprostował się.
Trzeszczenie skafandra uwiadomiło Conwayowi, że cinienie wzrasta w miarę
napływu powietrza z otwierającego się przedziału. Z satysfakcją zauważył, że
jest to czyste powietrze, a nie supergęsta mgła, którą przepowiadał Kursedd.
Hermetyczne drzwi ruszyły, chwilę zawahały się, gdy rozszerzony od gorąca
segment wsuwał się do wnęki, potem za raptownie rozsunęły się na ocież.
- Proszę nie wchodzić, dopóki pana nie zawołam szepnął Conway i
przekroczył próg. W słuchawkach rozległo się potwierdzające mruknięcie
Hendricksa, a zaraz potem glos Kursedda, który poinformował, że nagrywa
wszystko, co się dzieje.
Pierwszy rzut oka na nieznany typ fizjologiczny dawał zawsze Conwayowi
mętny obraz: Jego umysł starał się dopasować cechy fizyczne do innych,
znanych mu istot, a czy z powodzeniem, czy też nie, zawsze zabierało to
trochę czasu.
- Conway! - rozległ się ostry głos O'Mary. - Zasnął pan, czy co?
Conway zupełnie zapomniał o naczelnym psychologu, Summerfieldzie i tych
wszystkich łącznociowcach, z którymi był w kontakcie. Pospiesznie
odchrząknął i zaczął relacjonować:
- Istota jest w kształcie piercienia; trochę przypomina napompowaną dętkę.
Zewnętrzna rednica wynosi ponad dwa i pół metra, za gruboć piercienia
ponad pół metra. Na pierwszy rzut oka masa jest czterokrotnie większa od
mojej. Nie porusza się; nie widać też oznak poważnych uszkodzeń ciała.
Wziął głęboki oddech i mówił dalej: - Zewnętrzna powłoka ciała jest gładka,
połyskliwa, barwy szarej, poza tymi partiami, które pokryte są grubą, brązową
narolą. Obejmuje ona połowę ciała i wygląda na rakowatą narol, o ile nie jest
naturalną powłoką ochronną. Może to być wynikiem poważnej dekompresji.
Od zewnętrznej strony znajdują się dwa rzędy krótkich, mackowatych
wyrostków, obecnie cile przylegających do ciała. Widać ich pięć par; nie
sprawiają wrażenia wyspecjalizowanych. Nie ma również żadnych organów
wzroku ani pobierania pokarmu. Podchodzę, by lepiej się przyjrzeć.
Gdy zbliżał się do stworzenia, nie wywołało to z jego strony żadnej widocznej
reakcji. Przyszło mu do głowy, że może pomoc nadeszła zbyt późno. Wciąż
nie widział ani oczu, ani otworu gębowego, ale dostrzegł małe otworki
przypominające skrzela i co, co wyglądało jak ucho. Wyciągnął rękę i
delikatnie dotknął jednej ze złożonych macek.
To, co nastąpiło, było tak gwałtowne, jak eksplozja bomby.
Conwayem rzuciło o podłogę; stracił w prawym ramieniu czucie od ciosu,
który zgruchotałby mu przegub, gdyby nie ciężki skafander. Wciekle
manipulował degrawitatorem, aby nie odbić się od podłogi, po czym powoli
wycofał się w stronę drzwi. Kakofonia pytań padających ze słuchawek
uporządkowała się na tyle, że można było wyróżnić dwa podstawowe:
dlaczego krzyknął i co to za łoskot, który włanie było słychać?
- Uhm... - odparł Conway drżącym głosem - włanie ustaliłem, że rozbitek żyje.
Stojący w drzwiach Hendricks zakrztusił się. - Nie wiem - powiedział
wstrząnięty - czy kiedy widziałem kogo bardziej żywotnego.
- Gadajcie do rzeczy, wy dwaj! - warknął O'Mara. Co się dzieje?
Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie, mylał Conway patrząc na toroidalny
stwór to podskakujący, to toczący się po pomieszczeniu. Dotknięcie wyzwoliło
w nim odruch paniki i choć za pierwszym razem powodem był Conway, to
obecnie dotknięcie czegokolwiek - cian, podłogi, a nawet unoszących się w
powietrzu szczątków - wywoływało ten sam skutek. Pięć par silnych,
elastycznych macek migało dookoła zataczając półmetrowe łuki; siła ich
uderzeń cały czas rzucała stworzeniem po przedziale. Niezależnie od tego,
którą częcią masywnego ciała czego dotknął, macki uderzały we wszystkich
kierunkach.
Conway schronił się w luzie wykorzystując moment, kiedy dzięki szczęliwemu
zbiegowi okolicznoci nieziemiec zawisł bezwładnie porodku pomieszczenia
powoli się obracając i w ogóle ogromnie przypominając starożytną stację
kosmiczną. Ale już znosiło go ku cianie i trzeba było szybko zorganizować
akcję, zanim rozbitek zacznie znowu szaleć.
Nie zwracając na razie uwagi na O'Marę Conway powiedział szybko: -
Potrzebna będzie gęsta siatka, rozmiar piąty, a także plastykowa powłoka do
przykrycia oraz zestaw pomp. W obecnym stanie nie możemy się
spodziewać, że rozbitek będzie się zachowywał spokojnie. Po obezwładnieniu
go i zamknięciu w powłoce możemy wypełnić ją odpowiadającą mu
atmosferą, co powinno wystarczyć do przeniesienia do tendra. A tam już
będzie czekał Kursedd. Ale proszę pospieszyć się z tą siecią!
Jakim cudem istota przyzwyczajona do wysokiego cinienia atmosferycznego
może zdradzać tak olbrzymią ruchliwoć w wysoko rozrzedzonym powietrzu,
tego Conway nie potrafił zrozumieć.
- Jak idzie analiza, Kursedd? - zapytał nagle.
Na odpowiedź czekał tak długo, że przez chwilę sądził, iż pielęgniarz przerwał
łącznoć; w końcu jednak dotarły do niego wypowiedziane powoli, z
koniecznoci pozbawione emocji słowa:
- Już skończyłem. Skład powietrza w przedziale rozbitka jest taki, że gdyby
pan, doktorze, zdjął hełm, mógłby pan nim oddychać.
I to było największą sprzecznocią, pomylał oszołomiony Conway. Wiedział, że
Kursedd musi być równie zdumiony. Nagle rozemiał się na myl o tym, jak t e r
a z zapewne zachowuje się sierć pielęgniarza...
IV
Szeć godzin później szamocący się wciekle przez całą drogę rozbitek trafił do
sali 310 B, niedużego pokoju obserwacyjnego, przylegającego do bloku
operacyjnego głównego Oddziału Chirurgicznego dla klasy DBLF. Po tym
wszystkim Conway nie wiedział już, czy chce nieziemca przywrócić do życia,
czy raczej go zamordować, a sądząc po uwagach wypowiadanych przez
Kursedda i Kontrolerów podczas przenoszenia, mieli oni podobne wątpliwoci.
Conway przeprowadził badanie wstępne - na ile pozwalała sieć ograniczająca
ruchy pacjenta - które zakończył popraniem próbek krwi i skóry. Przesłał je do
Działu Patologii opatrzywszy czerwonymi nalepkami "Bardzo pilne". Nie
skorzystał tym razem z poczty pneumatycznej, lecz poprosił Kursedda, by je
zaniósł osobicie, ponieważ wiadomo było, że personel Działu Patologii cierpi
na ostry daltonizm, jeli chodzi o dostrzeganie nalepek pierwszeństwa. Na
koniec zaordynował rentgen, polecił Kurseddowi obserwować pacjenta i udał
się do O'Mary.
- Najgorsze już minęło - powiedział naczelny psycholog, gdy Conway
skończył relację. - Chyba chce pan poprowadzić ten przypadek...
- Nie... nie sądzę - odparł Conway.
O'Mara zmarszczył brwi. - Jeli pan nie chce, proszę powiedzieć wprost. Nie
lubię uników.
Conway odetchnął przez nos, po czym powoli, rozciągając słowa, powiedział:
- Chcę poprowadzić tego pacjenta. Moja wątpliwoć nie była spowodowana
niezdecydowaniem, ale pańskim błędnym mniemaniem, że najgorsze już
minęło. Nieprawda. Przeprowadziłem badanie wstępne i kiedy jutro nadejdą
wyniki analiz, zrobię badanie szczegółowe. Chciałbym, żeby byli przy tym
doktorzy Mannon i Prilicla, pułkownik Skempton oraz pan.
Brwi O'Mary uniosły się do góry.
- Osobliwy zestaw specjalistów, doktorze. A może mi pan powie, po co pan
nas potrzebuje?
Conway potrząsnął głową.
- Wolałbym nie. Jeszcze nie teraz.
- Dobrze, przyjdziemy - odparł naczelny psycholog z wymuszoną
uprzejmocią. - Przepraszam, że posądziłem pana o unik. Po prostu tak pan
mamrotał i ziewał mi prosto w twarz, że rozumiałem tylko co trzecie słowo.
Teraz niech pan pójdzie się przespać, doktorze, zanim nie wpadnie mi do
głowy, żeby panu rozwalić łeb.
Dopiero wtedy Conway uwiadomił sobie, jak bardzo jest zmęczony. Jego
chód w drodze do pokoju bardziej przypominał powłóczenie nogami niż
pewny, rytmiczny krok...
Następnego ranka spędził sam dwie godziny z pacjentem, zanim zwołał
konsylium, które zamówił u O'Mary. Wszystko, co wykrył, a nie było tego
wiele, wiadczyło, że nic konstruktywnego nie da się osiągnąć bez pomocy
wykwalifikowanych specjalistów.
Pierwszy przybył dr Prilicla, ów pająkowaty i niezwykle kruchy reprezentant
klasy fizjologicznej GLNO. O'Mara oraz pułkownik Skempton - naczelny
inżynier Szpitala przyszli razem. Dr Mannon zatrzymany na bloku DBLF,
przybył spóźniony, prawie biegiem. Wyhamował, po czym dwukrotnie, powoli,
obszedł pacjenta.
- Wygląda jak obwarzanek w polewie kakaowej - powiedział.
Wszyscy spojrzeli na niego.
- Ta narol - rzekł Conway przysuwając tomograf nie jest ani naturalna, ani
taka nieszkodliwa, na jaką wygląda. Chłopcy z Patologii twierdzą, że
wykazuje wszystkie objawy nowotworu złoliwego. Jeli dobrze się przyjrzeć,
widać, że nie jest to obwarzanek, ale osobnik o anatomii zbliżonej do
normalnego typu DBLF - cylindryczne ciało o lekkim koćcu i silnym
umięnieniu. Jego kształt nie jest piercieniowaty, sprawia tylko takie wrażenie,
bowiem z jakiego sobie tylko znanego powodu osobnik ten usiłuje połknąć
własny ogon.
Mannon wbił wzrok w ekran tomografu, wydał niedowierzające mruknięcie, po
czym się wyprostował.
- Istne błędne koło, słowo daję - mruknął. - Czy dla tego O'Mara jest tutaj?
Uważasz, że nasz pacjent ma nierówno pod sufitem?
Conway nie uznał tego pytania za poważne i zignorował je.
- Narol jest najgrubsza w miejscu, gdzie otwór gębowy pacjenta obejmuje
jego ogon; zresztą jej rozmiary prawie uniemożliwiają dostrzeżenie tego
połączenia. Przypuszczalnie ta narol jest bolesna, a przynajmniej wysoce
drażniąca i może włanie nieznone swędzenie powoduje, że stworzenie to
gryzie się w ogon. Albo też pozycję tę spowodował mimowolny skurcz mięni
spowodowany narolą, w rodzaju spazmu epileptycznego...
- Ta druga hipoteza bardziej do mnie przemawia przerwał Mannon. - Żeby
taka narol mogła przenieć się z głowy na ogon albo odwrotnie, szczęki muszą
być zwarte w ten sposób już od dłuższego czasu.
Conway skinął głową.
- Pomimo tego, co pokazywały obwody sztucznego ciążenia odkryte we
wraku, ustaliłem, że wymagania pacjenta co do atmosfery, cinienia i grawitacji
są zbliżone do ludzkich. Owe skrzelowate otwory z tyłu głowy, jeszcze nie
zaatakowane narolą, to wyloty kanałów oddechowych. Mniejsze otworki,
częciowo zasłonięte płatami ciała, są uszami. Tak więc pacjent może słyszeć
i oddychać, ale nie może jeć. Zgadzacie się więc panowie, że pierwszym
krokiem powinno być uwolnienie otworu gębowego?
Mannon i O'Mara skinęli głowami. Prilicla rozpostarł cztery manipulatory w
gecie, który wyrażał to samo, a pułkownik Skempton wpatrywał się tępo w
sufit, najprawdopodobniej zachodząc w głowę, po co go tu wezwano. Conway
pospieszył mu to wyjanić.
Podczas gdy on i Mannon mieli zastanawiać się nad procedurą operacyjną,
pułkownikowi i Prilicli przypadło opracowanie sposobu porozumienia się z
pacjentem. Za pomocą swoich zdolnoci empatycznych Cinrussańczyk miał
ledzi: jego reakcje, a paru specjalistów Skemptona od autotranslatorów
będzie przeprowadzało testy foniczne. Kiedy już pozna się zakres dźwięków
odbieranych przez pacjenta, będzie można przygotować mu autotranslator i
rozbitek pomoże wtedy w opracowaniu diagnozy i leczenia swej dolegliwoci.
- Tu i tak jest za dużo osób - odparł pułkownik. Sam się tym zajmę. -
Podszedł do interkomu, by zamówić potrzebny sprzęt. Conway za odwrócił
się w stronę O'Mary.
- Niech sam zgadnę, po co ja tu jestem - zaczął psycholog, nim jeszcze
Conway zdołał się odezwać. - Do mnie należy najłatwiejsza rzecz:
uspokajanie pacjenta, kiedy już będzie można z nim rozmawiać, oraz
przekonanie go; że wy, dwaj rzeźnicy, nie chcecie mu zrobić krzywdy.
- Włanie tak - odparł Conway z umiechem i całą swą uwagę przeniósł z
powrotem na pacjenta. Prilicla raportował, że stworzenie nie jest wiadome ich
obecnoci, a jego emanacja uczuciowa jest tak słaba, że zapewne pacjent jest
jednoczenie nieprzytomny oraz skrajnie wyczerpany. Pomimo tego Conway
ostrzegł wszystkich, żeby go nie dotykać.
W swoim życiu widział już wiele nowotworów złoliwych, ale ten wyglądał
wyjątkowo nieprzyjemnie.
Niczym twarda, włóknista kora drzewa szczelnie przykrywał miejsce, w
którym otwór gębowy pacjenta zwarł się na jego ogonie. A dodatkowym
zmartwieniem było to, że struktura kostna szczęki mająca istotne znaczenie
podczas operacji, była bardzo słabo widoczna na ekranie tomografu,
ponieważ narol nie przepuszczała promieni rentgenowskich. Pod tą grubą,
zaciemniającą obraz skorupą znajdowały się również oczy, co było jeszcze
jednym powodem, by postępować z najwyższą ostrożnocią.
- On się wcale nie drapał z powodu swędzenia - powiedział porywczo Mannon
wskazując niewyraźny obraz na ekranie. - Te zęby są naprawdę zacinięte.
Praktycznie odgryzł sobie ogon! Moim zdaniem, to bez wątpienia spazm
epileptyczny. Zresztą fakt zadawania sobie tak silnego bólu może również
wskazywać na niezrównoważenie psychiczne...
- Wspaniale! - odezwał się ze wstrętem stojący z tyłu O' Mara.
W tym momencie dostarczono sprzęt Skemptona i pułkownik oraz Prilicla
zaczęli dostrajać autotranslator dla pacjenta. Ponieważ był on praktycznie
nieprzytomny; test dźwiękowy musiał być ogłuszający, by w ogóle dotrzeć do
jego wiadomoci. To spowodowało, że Mannon wraz z Conwayem wynieli się
do sąsiedniej sali, by tam dokończyć rozmowę.
Pół godziny później Prilicla wyszedł z sali pacjenta, by poinformować ich, że
można już z nim rozmawiać, choć nadal wyglądało na to, że jest on tylko
częciowo przytomny. Lekarze popiesznie weszli do rodka.
O'Mara włanie zapewniał pacjenta, że wszyscy dookoła są do niego
nastawieni życzliwie, że go lubią i mu współczują, i że zrobią wszystko, żeby
mu pomóc. Przemawiał cichym głosem do własnego autotranslatora, a z
innego aparatu, który ustawiono w pobliżu głowy nieziemca, dobywały się
obce mlanięcia i gulgoty, potężnie wzmocnione. W przerwach między
zdaniami Prilicla relacjonował stan psychiczny rozbitka.
- Pomieszanie, gniew, ogromny strach - autotranslator przekazywał
beznamiętnie słowa Cinrussańczyka. Przez kilkanacie następnych minut
natężenie i rodzaj emanacji uczuciowej pozostawały niezmienne. Conway
postanowił zrobić kolejny krok.
- Niech pan mu powie - zwrócił się do O'Mary - że chcę go dotknąć. Że
przepraszam za każdą przykroć, jaką mu to może wyrządzić.
Wziął długą sondę zakończoną igłą i dotknął tej częci ciała, gdzie narol była
najgrubsza. Prilicla powiadomił o braku reakcji. Najwyraźniej tylko dotykanie
tych partii, gdzie skóra była jeszcze czysta, doprowadzało pacjenta do szału.
Conway poczuł, że co już zaczyna pojmować.
- Miałem nadzieję, że tak będzie - powiedział wyłączywszy autotranslator
pacjenta. - Jeli zaatakowane sfery są niewrażliwe na ból, to będziemy mogli
przy współpracy pacjenta uwolnić otwór gębowy nie stosując znieczulenia.
Jeszcze za mało wiemy o jego metaboliźmie, by zastosować narkozę bez
ryzyka dla jego zdrowia. Czy jest pan pewien - zapytał nagle Priliclę - że on
słyszy i rozumie to, co mówimy?
- Owszem, doktorze - odparł Cinrussańczyk - jeli mówi się powoli i wyraźnie.
Conway włączył autotranslator.
- Chcemy ci pomóc - powiedział łagodnie. - Najpierw pomożemy ci odzyskać
właciwy kształt ciała usuwając ogon z otworu gębowego, a następnie
zdejmiemy tę narol...
Siatka naprężyła się momentalnie, gdy pięć par macek zaczęło wymachiwać
w przód i w tył. Conway odskoczył z przekleństwem na ustach, wciekły na
pacjenta, a jeszcze bardziej na siebie, za to, że tak mu się spieszyło.
- Strach i gniew - rzekł Prilicla. - To schorzenie... wydaje się, że są podstawy
do tych uczuć.
- Ale dlaczego? Chcę mu pomóc!
Szamotanie pacjenta stało się tak gwałtowne, że aż nieprawdopodobne.
Kruche, patykowate ciało Prilicli aż drżało pod naporem emocjonalnego
huraganu dochodzącego z umysłu rozbitka. Jedna z macek wyrastających z
obszaru zaatakowanego narolą zaplątała się w siatkę i oderwała od reszty
ciała.
Cóż za lepy, bezrozumny strach, pomylał przybity Conway. Ale Prilicla
powiedział przecież, że taka reakcja ma swoje uzasadnienie. Conway zaklął:
nawet myli rozbitka były sprzeczne.
- Co takiego - wybuchnął Mannon gdy pacjent się uspokoił.
- Strach, gniew, nienawić - relacjonował Prilicla. Rzekłbym z pełnym
przekonaniem, że on nie chce waszej pomocy.
- A więc jest to - wtrącił ponuro O'Mara - bardzo chory zwierzaczek...
Te słowa przez dłuższy czas odbijały się echem w głowie Conwaya, za
każdym odbiciem coraz głoniej. Nie były one bez znaczenia. O'Mara miał na
myli oczywicie stan psychiczny pacjenta, ale nie to było ważne. "Bardzo chory
zwierzaczek" - oto kluczowy fragment całej łamigłówki, wokół którego zaczął
już się układać obrazek. Jeszcze nie był kompletny, ale starczyło, by Conway
poczuł taką trwogę, jak nigdy w życiu.
Kiedy przemówił, ledwie rozpoznał własny głos.
- Dziękuję panom. Muszę pomyleć o innej metodzie nawiązania kontaktu.
Kiedy już co będę miał, dam znać...
Bardzo chciał, żeby już sobie poszli i dali mu to wszystko przemyleć. Chciał
również uciec i gdzie się ukryć; ale w całej Galaktyce nie było bezpiecznego
miejsca, od tego, czego się obawiał.
A tamci patrzyli teraz na niego, za ich twarze wyrażały zdumienie pomieszane
z troską i zakłopotaniem. Wielu pacjentów opierało się przed leczeniem, które
miało im pomóc, ale to nie oznaczało, że ich lekarze mieli tego leczenia
zaprzestać przy pierwszych oznakach sprzeciwu. Najwyraźniej wszyscy
obecni doszli do wniosku, że Conway zląkł się tej operacji, która zapowiadała
się wyjątkowo nieprzyjemnie i uciążliwie, toteż każdy na swój sposób starał
się go podnieć na duchu. Nawet Skempton wysuwał jakie propozycje.
- Jeli pan się martwi o bezpieczny anestetyk - mówił - to przecież Patologia
może go opracować mając do dyspozycji martwy lub uszkodzony, hm, okaz.
Chodzi mi o te poszukiwania, które pan poprzednio zarządził. Mylę, że mamy
teraz wystarczający powód, by je przeprowadzić. Czy mam...
- Nie!
Teraz już naprawdę wytrzeszczyli na niego oczy. Szczególnie twarz O'Mary
przybrała wyjątkowo wyrazisty grymas.
- Zapomniałem panom powiedzieć - rzekł popiesznie Conway - że znowu
rozmawiałem z Summerfieldem. On twierdzi, że ostatnio otrzymane dane
wskazują, że odnaleziona połowa statku to akurat nie ta, która wyszła z
katastrofy w lepszym stanie, ale włanie w gorszym. Natomiast ta druga
połowa, jak twierdzi, nie rozleciała się w kawałki po całej okolicy, ale zapewne
zachowała się w na tyle dobrym stanie, że zdołała samodzielnie dolecieć do
miejsca przeznaczenia. Widzicie więc, panowie, że poszukiwania nie mają
sensu.
Modlił się w duchu, by Skempton się nie opierał, ani nie chciał samemu
sprawdzić tej wiadomoci. Summerfield rzeczywicie odezwał się z wraka, ale
jego ustalenia ani w częci nie były tak jednoznaczne, jak Conway to
przedstawił. Na myl o tym, że ekipa Kontrolerów mogłaby przeczesywać
tamten obszar Kosmosu, w wietle tego, co teraz wiedział, oblał się zimnym
potem.
Jednak pułkownik skinął tylko głową i nie kontynuował tematu. Conway
odetchnął, niezbyt głęboko, i powiedział szybko:
- Dziękuję doktorze Prilicla, chciałbym porozmawiać z panem temat stanu
emocjonalnego pacjenta w ciągu ostatnich kilku minut, ale nie teraz, tylko
później. A panom bardzo dziękuję za radę i pomoc...
Faktycznie więc wyrzucał ich za drzwi, a ich miny wiadczyły, że wiedzą o tym.
O'Mara na pewno postawi kilka dociekliwych pytań dotyczących jego
zachowania w tej sprawie, ale na razie Conway nie dbał o to. Kiedy wszyscy
wyszli, polecił Kurseddowi, by ten co pół godziny sprawdzał wygląd pacjenta,
a w razie jakiej zmiany zawołał go. Potem poszedł w kierunku swojego
pokoju.
V
Conway nieraz psioczył na niewielkie rozmiary miejsca służącego mu za
sypialnię, przechowalnię paru osobistych drobiazgów oraz miejsce spotkań,
doć rzadkich, z kolegami. Tym razem jednak owa ciasnota była
pokrzepiająca. Usiadł na łóżku, bo o przechadzaniu się mowy nie było. Zaczął
rozszerzać i uzupełniać ten obraz, który w błysku olnienia ujrzał podczas
pobytu na sali pacjenta.
Toż przecież od początku wszystko było jasne, jak na dłoni. Najpierw te
obwody sztucznego ciążenia: głupio przeoczył fakt, że nie musiały zawsze
być włączone na pełną moc, ale można je było ustawiać na dowolną wartoć
pomiędzy zerem i pięć G. Potem ten system napowietrzania, tylko dlatego
mylący, że nie od razu pojął, iż miał on służyć różnym formom życia, a nie
tylko jednej. I jeszcze stan fizyczny rozbitka oraz barwa pancerza
zewnętrznego - piękny, alarmujący, dramatyczny kolor pomarańczowy.
Ziemskie pojazdy tego rodzaju, nawet naziemne, były zawsze pomalowane
na biało.
Był to bowiem statek - ambulans.
Ale statki międzygwiezdne jakiegokolwiek rodzaju były wytworami rozwiniętej
cywilizacji technicznej, która musi obejmować, lub przynajmniej spodziewać
się objąć wiele systemów planetarnych. A kiedy jaka cywilizacja osiąga punkt,
w którym następuje upraszczanie i specjalizacja statków, jaką tu napotkano,
to taka rasa była naprawdę wysoko rozwinięta. W Federacji Galaktycznej
tylko cywilizacje Illensy, Tralthanu i Ziemi osiągnęły ten poziom, a sfery ich
wpływów były ogromne. Jak więc jeszcze jedna cywilizacja tej miary mogła
tak długo pozostawać w ukryciu?
Conway poruszył się niespokojnie na tapczanie. Odpowiedź na to pytanie też
była dla niego oczywista.
Summerfield powiedział, że odnaleziony wrak stanowi bardziej zniszczoną
połowę statku. Druga połowa, jak można sądzić, dotarła do najbliższej bazy
remontowej. Tak więc fragment, w którym znalazł się rozbitek, został
oderwany w czasie tej awarii, co oznacza, że kierunek lotu lecącego bez
napędu odłamka musiał być taki sam, jak całego statku przed katastrofą.
Zatem nadlatywał on z planety, która w rejestrach figurowała jako nie
zamieszkana. Ale w czasie tych stu lat od zbadania kto mógł tam założyć
bazę, a nawet kolonię. Statek - ambulans za leciał stamtąd w przestrzeń
międzygalaktyczną...
Conway pomylał ponuro, że cywilizację, która przekroczyła tę przestrzeń z
jednej galaktyki, by założyć kolonię na skraju drugiej, trzeba traktować z
wielkim szacunkiem. I ostrożnocią. Szczególnie dlatego, że jedyny, jak dotąd,
jej przedstawiciel nie mógł być, nawet przy największej dozie dobrej woli,
uznany za przyjaznego. Natomiast inni reprezentanci tej cywilizacji, zapewne
bardzo zaawansowanej medycznie, mogli bardzo źle przyjąć wiadomoć, że
kto spaprał kurację jednego z ich chorych. Na podstawie danych, którymi
obecnie dysponował, Conway uznał, że w ogóle mogą źle przyjąć cokolwiek i
kogokolwiek.
Wiedział, że podboje międzygwiezdne są logistycznie niemożliwe. Jednak
zasada ta nie dotyczyła prostych aktów agresji, w czasie których niszczy się
całkowicie atmosferę jakiej planety nie zamierzając jej okupować lub wcielać
do własnej sfery wpływów. Przypomniawszy sobie swój ostatni kontakt z
pacjentem zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie natrafiono w końcu
na totalnie nienawistną i wrogą cywilizację.
Nagle zabuczał komunikator. To Kursedd raportował, że pacjent przez
ostatnią godzinę zachowywał się spokojnie, ale narol rozszerzała się
gwałtownie i groziła zakryciem jednego z otworów oddechowych nieziemca.
Conway odrzekł, że zaraz tam będzie. Polecił, by odszukano doktora Priliclę,
po czym ponownie usiadł.
Podejmując przerwany tok myli zdecydował, że nie ma prawa nikomu
powiedzieć o swoim odkryciu. Doprowadziłoby to do wysłania chmary
Kontrolerów w celu podjęcia przedwczesnego kontaktu - przedwczesnego z
punktu widzenia Conwaya. Obawiał się bowiem, że takie pierwsze spotkanie
odmiennych kultur miałoby charakter ideologicznego zderzenia czołowego, a
jedyną możliwocią osłabienia wynikłego stąd wstrząsu byłoby pokazanie
przez Federację, że oto jej przedstawiciele uratowali, otoczyli opieką i
wyleczyli jednego z międzygalaktycznych kolonistów.
Oczywicie zawsze istniała możliwoć, że pacjent nie był typowym
przedstawicielem swej rasy - że był umysłowo chory, jak to zasugerował
O'Mara. Conway wątpił jednak, czy Obcy uznaliby to za wystarczające
usprawiedliwienie dla fiaska leczenia. Przeciwko tej koncepcji za przemawiał
fakt, że pacjent miał logiczny - dla siebie - powód, by bać się i odnosić wrogo
do kogo, kto chce mu pomóc. Przez moment Conway rozważał szaloną
koncepcję istnienia nieziemskiej moralnoci, wedle której reakcją na udzielenie
pomocy jest nienawić, a nie wdzięcznoć. Nawet to, że rozbitka znaleziono w
ambulansie, nie rozpraszało wątpliwoci. Dla takich jak on, pojęcie sanitarki
miało implikacje altruistyczne - szlachetny cel i tak dalej. Jednak wiele ras,
nawet wewnątrz Federacji, traktowało chorobę jako defekt fizyczny, którego
usuwanie było po prostu reperacją, a nie szczytnym powołaniem.
Wychodząc z pokoju Conway nie miał najmniejszego pojęcia, jak zabrać się
do leczenia pacjenta. Wiedział też, że nie ma na to zbyt wiele czasu. Jak na
razie Summerfield, Hendricks i inni badający wrak byli zbyt oszołomieni
mnogocią znaków zapytania, by pomyleć o czym więcej. Ale było to tylko
kwestią czasu: dni, może nawet godzin, po których wyciągną te same
wnioski, co on.
Wkrótce potem Korpus Kontroli wejdzie w kontakt z Obcymi, którzy bez
wątpienia zechcą dowiedzieć się o stan swego niedomagającego brata, a ten
do tego czasu powinien być albo całkowicie wyleczony, albo na jak najlepszej
drodze do tego.
Bo inaczej...
Myl, którą Conway odpychał w najgłębsze zakamarki mózgu, brzmiała: A co
będzie, jeli pacjent umrze...?
Przed rozpoczęciem kolejnego badania Conway wypytał Priliclę o stan
emocjonalny pacjenta, ale niczego nowego się nie dowiedział. Rozbitek leżał
obecnie nieruchomo, praktycznie bez przytomnoci. Kiedy Conway przemówił
do niego przez autotranslator, okazał strach, mimo że według zapewnień
Prilicli rozumiał, co do niego mówiono.
- Nie zrobię ci krzywdy - Conway mówił powoli i wyraźnie do autotranslatora
przez cały czas się przybliżając - ale muszę cię dotknąć. Uwierz mi, proszę,
że nie chcę ci zrobić nic złego... - Spojrzał pytająco na Priliclę.
- Strach i... i bezradnoć - powiedział Cinrussańczyk. - Także zgoda połączona
z groźbą... nie, z ostrzeżeniem. Najwyraźniej wierzy w to, co pan mówi, ale
chce pana przed czym ostrzec.
To już bardziej obiecujące, pomylał Conway. Stworzenie ostrzegało go, ale
nie sprzeciwiło się dotknięciu. Zbliżył się i delikatnie dotknął dłonią w rękawicy
ochronnej jednego z czystych jeszcze miejsc na skórze pacjenta.
Aż stęknął, tak silny był cios, który odtrącił jego ramię. Odsunął się
pospiesznie, pocierając bolące miejsce, po czym wyłączył autotranslator, by
dać upust swym uczuciom.
Po chwili pełnego szacunku milczenia Prilicla odezwał się:
- Otrzymalimy bardzo istotną informację, doktorze Conway. Pomimo fizycznej
reakcji uczucia pacjenta wobec pana są dokładnie takie same, jak przed
dotknięciem.
- No i co? - zapytał Conway poirytowany.
- No i to, że ten odruch musiał być mimowolny.
Conway rozważał to przez chwilę.
- Oznacza to także - powiedział z niesmakiem - że nie możemy zaryzykować
narkozy ogólnej, nawet gdybymy wiedzieli, co zastosować, ponieważ serce i
płuca funkcjonują również za pomocą mięni niezależnych od woli. Nie
możemy go upić, a on nie jest w stanie nam pomóc przy miejscowym
znieczulaniu... - Podszedł do pulpitu kontrolnego i nacisnął szereg guzików.
Zaciski sieci otwarły się, za samą sieć odciągnął odpowiedni uchwyt. Przez
cały czas - mówił dalej - pacjent rani się o tę siatkę. Stąd widać miejsce, w
którym prawie stracił kolejną mackę.
Prilicla sprzeciwiał się usunięciu siatki twierdząc, że jeli pacjent będzie miał
swobodę ruchów, to tym bardziej może sobie co zrobić. Conway zwrócił
uwagę, że w obecnej pozycji - ogon w szczękach, za dolna częć tułowia z
pięcioma parami macek zwrócona na zewnątrz - stworzenie nie może
specjalnie z tej swobody ruchów korzystać. A gdy się nad tym dobrze
zastanowić, pozycja ta wygląda na doskonałą postawę obronną dla tego
rodzaju istoty. Przypomniał sobie, jak ziemski kot walczy na grzbiecie, by
uruchomić wszystkie pazury czterech nóg. Tu oto leżał dziesięcionogi kot,
który mógł bronić się we wszystkich kierunkach jednoczenie.
Wrodzone mimowolne odruchy przyszły wraz z ewolucją. Ale po co pacjent
przyjął tę postawę obronną i stał się nieprzystępny wtedy, kiedy najbardziej
potrzebował pomocy?
Odpowiedź wybuchła mu w głowie niczym wielki błysk wiatła. Albo właciwie,
poprawił w ostrożnym podnieceniu, był w dziewięćdziesięciu procentach
pewien, że jest to właciwa odpowiedź.
Od samego początku przyjmowano w tej sprawie błędne założenia. Jego
nowa hipoteza opierała się na tym, że przyjęto jeszcze jedno błędne
założenie - proste i zasadnicze. Wyjaniwszy to, można było teraz
wytłumaczyć wrogoć pacjenta, jego pozycję fizyczną i stan umysłowy. Można
było nawet wskazać jedyny możliwy do przyjęcia sposób postępowania. A co
najważniejsze, Conway miał już powód, by nie uważać pacjenta za
przedstawiciela rasy nienawistnej i nieprzejednanie wrogiej, na co zrazu
wskazywało jego zachowanie.
Kłopot polegał na tym, że również i ta teoria mogła okazać się błędna.
Jego pierwszy entuzjazm osłabł, a procent pewnoci zmalał do
osiemdziesięciu. Miał teraz inny problem: w żadnym wypadku nie mógł
nikomu powiedzieć, jak będzie leczył pacjenta. Takie postępowanie groziło
degradacją, za upieranie się przy swoim nawet wyrzuceniem ze Szpitala,
gdyby pacjent umarł. Do tego stopnia sprawa była poważna.
Conway ponownie zbliżył się do pacjenta i włączył autotranslator. Jeszcze
zanim się odezwał, wiedział, jaka będzie reakcja, toteż jego słowa były
zapewne aktem zbytecznego okrucieństwa, ale chciał jeszcze raz dla
spokojnego sumienia sprawdzić tę teorię.
- Nie obawiaj się, kochany - powiedział - za momencik będziesz taki, jak
przedtem...
Reakcja była tak silna, że dr Prilicla, którego zmysł empatyczny odbierał z
pełną mocą wszystkie uczucia pacjenta, musiał opucić salę.
Dopiero wtedy Conway zdecydował się ostatecznie.
Przez trzy następne dni Conway regularnie odwiedzał rozbitka. Dokładnie
notował tempo rozszerzania się grubej, włóknistej naroli, która pokrywała już
dwie trzecie ciała pacjenta. Nie było wątpliwoci, że rozprzestrzeniała się coraz
szybciej, jednoczenie zwiększając swą gruboć. Posłał próbki do Patologii,
która stwierdziła, że pacjent cierpi na szczególny, wyjątkowo złoliwy
przypadek raka skóry, a oprócz tego zapytała, czy nie można zastosować
nawietlań lub leczenia operacyjnego. Conway odpowiedział, że jego -zdaniem
niczego podobnego nie da się przeprowadzić bez poważnego ryzyka dla
życia pacjenta.
Chyba najważniejszym jego dokonaniem w ciągu tych trzech dni było
ogłoszenie, że każdy kontaktujący się z pacjentem przez autotranslator
powinien za wszelką cenę unikać zapewnień o chęci udzielenia pomocy.
Rozbitek już zbyt wiele wycierpiał z powodu tej źle pojętej dobroci. Gdyby
Conway był w stanie zabronić wstępu do jego sali wszystkim poza
Kurseddem, Priliclą i sobą samym, zrobiłby to.
Najwięcej jednak czasu przeznaczał na przekonywanie siebie, że postępuje
słusznie.
Celowo unikał Mannona od czasu pierwszego badania. Nie chciał rozmowy
ze starym przyjacielem na temat tego przypadku, bowiem Mannon był zbyt
sprytny, by dać się zbyć wykrętami, a nawet jemu Conway nie mógł
powiedzieć prawdy. Tęsknie mylał, że najlepiej by było, aby major
Summerfield tak się zajął swym wrakiem, by nie zauważył oczywistych
przesłanek; aby O'Mara i Skempton w ogóle zapomnieli, że Conway istnieje, i
żeby Mannon trzymał się z dala od całej sprawy.
Ale nie było mu to dane.
Dr Mannon czekał już na niego, gdy wchodził do pacjenta po raz drugi
piątego dnia rankiem. Zgodnie z obowiązującymi zasadami poprosił Conwaya
o pozwolenie na przyjrzenie się rozbitkowi.
- Słuchaj no, mądralo - powiedział po załatwieniu odpowiednich grzecznoci -
mam już dosyć tego, że wpatrujesz się w ziemię albo w sufit, kiedy
przechodzę obok. Gdybym nie był gruboskórny jak Tralthańczyk, dawno bym
się obraził. Wiem, oczywicie, że nowo mianowani starsi lekarze ogromnie się
przejmują swoją rolą przez pierwsze kilka tygodni, ale twoje zachowanie jest
po prostu nieprzyzwoite. - Podniósł rękę, nim jeszcze Conway zdołał się
odezwać. - Przyjmuję twoje przeprosiny - powiedział - a teraz do rzeczy.
Powiedzieli mi, że narol już całkowicie zakryła ciało, że jest nieprzenikalna dla
promieni rentgenowskich o bezpiecznym natężeniu i że obecnie można tylko
zgadywać, jak się przemieszczają i działają organy wewnętrzne pacjenta. Nie
można wyciąć tej masy pod narkozą, bowiem unieruchomienie wyrostków
może również unieruchomić serce. A operacji nie można przeprowadzić,
kiedy te macki tak wymachują. Jednoczenie pacjent słabnie, co będzie
postępować, póki nie dostanie pożywienia, co z kolei jest niemożliwe, póki
jego otwór gębowy nie zostanie uwolniony. By jeszcze bardziej skomplikować
sprawę, twoje późniejsze próbki wskazują, że narol szybko poszerza się
również w głąb, a pewne oznaki wiadczą, że jeli szybko nie przeprowadzimy
operacji, otwór gębowy i ogon mogą zrosnąć się na stałe. Czy sprawa z
grubsza tak wygląda?
Conway skinął głową.
Mannon wziął głęboki oddech, po czym brnął dalej: - Powiedzmy, że
amputujemy kończyny i usuniemy narol pokrywającą jego głowę i ogon
zastępując skórę odpowiednim syntetykiem. Jeli pacjent będzie mógł
przyjmować pożywienie, wkrótce powinien być na tyle silny, że operację tę da
się powtórzyć na reszcie ciała. To drastyczny sposób postępowania,
przyznaję, ale w tych okolicznociach sądzę, że jest on jedynym, dzięki
któremu uratujemy życie pacjenta. A zawsze można będzie mu potem
przeszczepić nowe kończyny lub protezy...
- Nie! - krzyknął gwałtownie Conway. Z tego, jak Mannon na niego spojrzał,
wywnioskował, że twarz mu pobladła. Jeli jego teoria była słuszna, każda
operacja na tym etapie zakończyłaby się miercią. A jeli nie, i pacjent
rzeczywicie okazałby się taki, na jakiego wyglądał - o skrzywionej moralnoci,
nienawistny i nieprzejednanie wrogi - a jego bracia przybyliby go szukać...
- Powiedzmy - mówił Conway już spokojnie - że twój przyjaciel cierpiący na
jaką chorobę skóry znajdzie się pod opieką lekarza - nieziemca, który wymyli
tylko tyle, żeby obedrzeć go żywcem ze skóry i poobcinać mu ręce i nogi. Jeli
się o tym dowiesz, będziesz wciekły. Nawet biorąc pod uwagę, że jeste
cywilizowany, tolerancyjny i skłonny do uwzględnienia czyjej niewiadomoci - a
nie możemy przyjąć, że nasz pacjent należy do takiej włanie rasy - to i tak
rozpęta się piekło.
- Wiesz dobrze, że ta analogia jest do niczego! - odparł wzburzony Mannon. -
Czasem trzeba zaryzykować. Włanie w takim przypadku, jak ten.
- Nie! - Conway znowu się sprzeciwił.
- Może masz co lepszego do zaproponowania?
Conway milczał przez chwilę.
- Mam pewną koncepcję - powiedział ostrożnie - którą sprawdzam, ale na
razie nie chcę nic mówić. Jeli mi się powiedzie, tobie pierwszemu powiem, a
jeli nie, to i tak się dowiesz. Wszyscy się dowiedzą.
Mannon wzruszył ramionami i odwrócił się. Przy drzwiach zatrzymał się.
- To, co robisz - rzekł z zakłopotaniem - musi być istnym szaleństwem, skoro
jeste taki tajemniczy. Pamiętaj jednak, że gdyby mnie w to włączył, a sprawa
by się rypła, winę złożono by nie na jednego, ale na dwóch...
Oto słowa prawdziwego przyjaciela, pomylał Conway. Miał już ochotę
wywnętrzyć się przed Mannonem. Ale doktor Mannon był wcibskim,
uczynnym i bardzo zdolnym starszym lekarzem, który zawsze z powagą
traktował swą rolę uzdrowiciela, pomimo że często sobie z niej pokpiwał.
Mógłby nie chcieć zrobić tego, o co by Conway poprosił, albo nie utrzymałby
tego w tajemnicy .
Conway z żalem pokręcił głową.
VI
Kiedy Mannon wyszedł, Conway zajął się pacjentem. Ten za optycznie w
dalszym ciągu przypominał obwarzanek, ale taki, który po wielu wiekach
pomarszczył się i skamieniał. Conway nie uwierzyłby, gdyby nie widział na
własne oczy, że pacjenta przyjęto do Szpitala zaledwie tydzień wczeniej.
Wszystkie kończyny zdradzające oznaki zaatakowania przez narol sterczały z
ciała sztywno, pod dziwacznymi kątami, niczym skamieniałe gałązki na
spróchniałym drzewie. Zdając sobie sprawę z tego, że narol zakryje organy
oddychania, Conway wstawił do nich rurki, by zachować drożnoć kanałów
oddechowych. Rurki przynosiły oczekiwany skutek, ale mimo to oddech
stawał się coraz wolniejszy i płytszy. Badanie stetoskopowe wykazywało, że
bicie serca było coraz słabsze, ale za to częstsze.
Conway aż się pocił w wyniku niepewnoci.
Gdybyż to był zwykły pacjent, mylał gniewnie, taki, którego można by leczyć
otwarcie, a zastosowane metody swobodnie konsultować. Ale ten przypadek
odznaczał się dodatkową komplikacją: pacjent był przedstawicielem wysoko
rozwiniętej, a być może, nieprzyjaznej rasy; tak więc Conway nie mógł
nikomu się zwierzyć w obawie, że zostanie zdjęty z prowadzenia tego
przypadku, zanim zdoła dowieć słusznoci swej teorii. A cały kłopot polegał na
tym, że owa teoria mogła być całkowicie błędna. Było bardzo
prawdopodobne, że oto włanie powoli zabija swego pacjenta.
Zanotowawszy w karcie choroby rytm serca i oddechu Conway zdecydował,
że nadszedł czas zwiększenia częstotliwoci wizyt.
Gdy wychodził z izolatki, Kursedd pilnie mu się przyglądał, a jego sierć
wyczyniała różne dziwne rzeczy. Conway nie tracił czasu na zobowiązywanie
pielęgniarza, by nie wspominał nikomu o tym, co się dzieje z pacjentem. Efekt
byłby tylko taki, że Kursedd miałby dużo więcej do powiedzenia swoim
słuchaczom. Conway już był przedmiotem plotek całego personelu
pomocniczego; poza tym zauważył już pewien chłód, z jakim odnosili się do
niego niektórzy przełożeni tego personelu. Przy odrobinie szczęcia jednak
wiadomoć o tym nie dotrze przez parę dni do j e g o przełożonych.
Trzy godziny później był już z powrotem, tym razem z Priliclą. Jeszcze raz
sprawdził oddech i tętno pacjenta, podczas gdy Cinrussańczyk badał jego
emocje.
- Jest bardzo słaby - mówił powoli Prilicla. - Zdradza oznaki życia, ale tak
słabe, że nawet nie jest siebie wiadom. Biorąc pod uwagę prawie całkowity
zanik oddechu i słaby, przyspieszony puls... - Myl o mierci była szczególnie
przykra dla empaty, toteż wrażliwy Cinrussańczyk nie potrafił się zdobyć na
dokończenie.
- Nie posłużyły mu obawy wywołane naszymi próbami udzielenia mu pomocy
- powiedział Conway na wpół do siebie. - Nie odżywiał się, a my
spowodowalimy utratę sił, których tak bardzo potrzebuje. Musiał się jednak
bronić...
- Ale dlaczego? Chcielimy mu pomóc.
- Oczywicie, że tak - odparł Conway ironicznym tonem, którego i tak, jak
wiedział, autotranslator nie potrafi przekazać. Miał już przeprowadzić kolejne
badania, gdy nastąpiła nieprzewidziana przeszkoda.
Osobnik, który wchodząc zawadził olbrzymim cielskiem o obie krawędzie i
górę drzwi od sali, był Tralthańezykiem, czyli przedstawicielem klasy FGLI.
Dla Conwaya wszyscy reprezentanci tej klasy byli podobni do siebie jak dwie
krople wody, ale tego akurat znał. Był to, ni mniej ni więcej, Thornnastor,
Naczelny Diagnostyk Patologii.
Diagnostyk wymierzył dwoje ze swych oczu w stronę Prilicli. - Proszę stąd
wyjć - zahuczał. - Pan też, pielęgniarzu. - Następnie wszystkie czworo oczu
zwrócił na Conwaya.
- Rozmawiam z panem na osobnoci - powiedział, gdy Prilicla i Kursedd wyszli
- ponieważ częć z tego, co mam do powiedzenia, dotyczy pańskiej etyki
zawodowej, a nie chcę pogarszać sytuacji stawiając panu zarzuty w obecnoci
osób trzecich. Zacznę jednak od dobrej wiadomoci: udało się nam opracować
rodek zwalczający tę narol. Nie tylko hamuje ona jej rozszerzanie się, ale
zmiękcza już zaatakowane partie ciała oraz regeneruje zniszczone tkanki i
układ krwionony.
O, cholera! pomylał Conway. Głono za powiedział: - To wspaniałe
osiągnięcie. - Bo i tak było.
- Nie udałoby się tego dokonać, gdybymy nie posłali na pokład wraka lekarza
z zadaniem odnalezienia wszystkiego, co mogłoby rzucić jakie wiatło na
metabolizm pacjenta - kontynuował Diagnostyk. - Pan najwyraźniej całkowicie
przeoczył to źródło danych, bowiem jedyne próbki, których pan dostarczył,
zostały pobrane na wraku, kiedy pan tam przebywał, czyli był to bardzo
niewielki ułamek tego, co można było z czasem odnaleźć. Jest to bardzo
poważne zaniedbanie obowiązków, doktorze, i jedynie pańska
dotychczasowa dobra opinia uchroniła pana od natychmiastowej degradacji i
odsunięcia od tego przypadku...
Nasz sukces wynika jednak głównie z odnalezienia czego, co wygląda jak
bardzo dobrze wyposażona szafka ambulatoryjna - mówił dalej Thornnastor. -
Badanie jej zawartoci, a także inne dane pochodzące z oględzin wyposażenia
statku doprowadziły do wniosku, że musiał być to jaki statek - sanitarka.
Oficerowie Korpusu Kontroli ogromnie się zaciekawili, gdy im o tym
powiedzielimy...
- Kiedy? - zapytał ostro Conway. Wszystko na jego oczach legło w gruzach;
poczuł taki chłód, jakby znalazł się w stanie szoku. Może jednak istnieje jaka
szansa skłonienia Skemptona, by opóźnił kontakt. - Kiedy powiedzielicie im,
że to statek - ambulans?
- Ta wiadomoć może mieć dla pana tylko drugorzędne znaczenie - odparł
Thornnastor wyjmując z torby dużą butelkę w miękkiej osłonie. - Pańską
nadrzędną troską jest, albo powinien być, pacjent. Będzie pan potrzebował
dużo tego rodka, toteż wytwarzamy go tak szybko, jak tylko można. Zawartoć
tej butelki wystarczy jednak, by oswobodzić styk ogona i otworu gębowego.
Proszę wstrzykiwać zgodnie z instrukcją. Pierwsze oznaki działania występują
po godzinie.
Conway ostrożnie uniósł butelkę. - A co ze skutkami ubocznymi? - zapytał
starając się zyskać na czasie. - Nie chciałbym ryzykować...
- Doktorze - przerwał Thornnastor - wydaje mi się, że pańska ostrożnoć
przybiera rozmiary graniczące z głupotą, może nawet zbrodnicze. -
Przetworzony przez autotranslator głos Diagnostyka pozbawiony by ł
wszelkiego uczucia, ale Conway nie potrzebował zdolnoci empatycznych, by
stwierdzić, że Thornnastor jest mocno rozgniewany. Sposób, w jaki wypadł z
sali, unaoczniał to aż nazbyt dobitnie.
Conway zaklął soczycie. Kontrolerzy lada moment mogli skontaktować się z
kolonią Obcych, o ile już tego nie zrobili, i już wkrótce nieziemcy zaroją się w
Szpitalu żądając wiadomoci o tym, co zrobiono dla pacjenta. A jeli pacjent
okaże się wówczas w złym stanie, będą kłopoty niezależnie od charakteru
Obcych. A jeszcze wczeniej pojawią się kłopoty z samego Szpitala, bowiem
Thornnastor nie wydawał się wcale przekonany o zdolnociach medycznych
Conwaya.
W ręku trzymał butelkę, której zawartoć z pewnocią mogła spowodować to
wszystko, o czym zapewniał naczelny patolog, czyli, mówiąc krótko, wyleczyć
to, co jak mu się wydawało, dolega pacjentowi. Conway wahał się przez
chwilę, po czym podtrzymał decyzję, którą podjął kilka dni wczeniej. Udało mu
się schować butelkę, zanim wrócił Prilicla.
- Niech mnie pan uważnie posłucha - powiedział ostro - zanim pan cokolwiek
mi odpowie. Nie życzę sobie żadnego kwestionowania sposobu, w jaki
prowadzę ten przypadek. Moim zdaniem wiem, co robię, ale jeli się mylę, a
pan będzie w to zamieszany, ucierpi na tym pańska reputacja zawodowa.
Rozumie pan?
Gdy mówił, Prilicla drżał cały na swych szeciu tykowatych nogach, jednak nie
z powodu treci wypowiadanych słów, ale emocji, które za nimi stały. Conway
wiedział, że uczucia, które emanował, nie należały do najprzyjemniejszych.
- Rozumiem - odparł Prilicla.
- Bardzo dobrze. Teraz do roboty. Chciałbym, żeby pan razem ze mną
sprawdzał tętno i oddech nie pomijając odbioru emocji. Wkrótce powinna
nastąpić zmiana i nie chciałbym przegapić tego momentu.
Przez dwie godziny prowadzili cisłą obserwację nie wykrywając żadnych
zmian. W pewnej chwili Conway zostawił pacjenta pod opieką Prilicli i
Kursedda, podczas gdy on sam spróbował skontaktować się ze Skemptonem.
Powiedziano mu jednak, że pułkownik trzy dni temu opucił Szpital, że podał
koordynaty przestrzenne miejsca, do którego się udaje, ale że nie można
skontaktować się ze statkiem, póki ten znajduje się w ruchu. Z wielką
przykrocią oznajmiono, że wiadomoć od Conwaya będzie musiała poczekać,
aż pułkownik dotrze na miejsce.
Było więc już za późno, by powstrzymać Korpus przed kontaktem z Obcymi.
Pozostawało mu jedynie "wyleczenie" pacjenta.
O ile mu na to pozwolą...
Głonik w cianie szczęknął i zakrztusił się, po czym powiedział: -Doktor
Conway proszony jest o natychmiastowe zgłoszenie się do gabinetu majora
O'Mary. - Conway mylał włanie z goryczą, że Thornnastor nie tracił czasu, by
się poskarżyć, kiedy Prilicla odezwał się: - Oddech ustał prawie zupełnie. Puls
nieregularny.
Conway schwycił za mikrofon interkomu. - Tu Conway! - ryknął. - Proszę
powiedzieć O'Marze, że nie mam czasu! - Potem odezwał się do Prilicli: - Ja
też to wychwyciłem. A co z emisją uczuć?
- Silniejsza w czasie zaburzeń pulsu, ale teraz już normalna. Odbiór jest coraz
słabszy.
- W porządku. Proszę mieć uszy i oczy otwarte.
Conway wziął z jednego z otworów próbkę wydychanego powietrza i
wprowadził ją do analizatora. Nawet biorąc pod uwagę płytki oddech, wynik
tego badania, podobnie jak i innych przeprowadzonych w ciągu ostatnich
dwunastu godzin, nie pozostawiał wątpliwoci. Conway poczuł się nieco
pewniej.
- Oddech ustał prawie całkowicie - powiedział Prilicla.
Zanim Conway zdołał odpowiedzieć, do sali wpadł O'Mara. Zatrzymując się w
odległoci około dwudziestu centymetrów odezwał się doń niebezpiecznie
spokojnym głosem:
- A dlaczegóż to nie ma pan czasu, doktorze?
Conway aż tańczył w miejscu z niecierpliwoci.
- Czy to nie może poczekać? - zapytał błagalnym tonem.
- Nie.
Conway wiedział, że tym razem nie pozbędzie się psychologa bez jakich
wyjanień swego postępowania w ostatnim czasie, a rozpaczliwie potrzebował,
by mu nie przeszkadzano przez najbliższą godzinę. Szybko przysunął się do
pacjenta i przez ramię przekazał majorowi pospieszne podsumowanie swoich
domysłów na temat statku medycznego Obcych oraz kolonii, z której ów
statek przybył. Zakończył probą do O'Mary, by ten skontaktował się ze
Skemptonem i skłonił go do opóźnienia pierwszego kontaktu do czasu, gdy
będzie wiadomo co konkretnego o stanie pacjenta.
- A więc wiedział pan to wszystko od tygodnia i nie poinformował pan nas o
tym - powiedział O'Mara w zamyleniu. - Potrafię zrozumieć powód, dla
którego pan milczał. Jednak Korpus ma już za sobą wiele pierwszych
kontaktów i wychodzi mu to całkiem nieźle. Mamy ludzi specjalnie
wyszkolonych do takich zadań. Pan jednak postąpił jak stru - nie zrobił pan
nic mając nadzieję, że problem pójdzie sobie precz. Ten problem za,
dotyczący cywilizacji na tak wysokim poziomie, że potrafi pokonywać
przestrzenie międzygalaktyczne, jest zbyt poważny, by robić przed nim unik.
Trzeba rozwiązać go szybko i pomylnie. Byłby to idealny dowód naszych
dobrych intencji, gdybymy rozbitka odstawili przy życiu i w dobrym zdrowiu...
Głos O'Mary stwardniał nagle przechodząc w gniewny zgrzyt. Sam psycholog
za stał już tak blisko Conwaya, że ten czuł jego oddech na karku.
- ... I tu wracamy do tego oto pacjenta, którego pan powinien leczyć. Niech
pan patrzy na mnie, Conway!
Conway obrócił się, upewniwszy się jednak przedtem, że Prilicla nadal z
uwagą prowadzi obserwację. Gniewnie zadawał sobie pytanie, dlaczego
wszystko naraz wali mu się na głowę, zamiast dziać się miło, po kolei.
- Podczas pierwszego spotkania - podjął O'Mara już spokojniej - uciekł pan do
swego pokoju, zanim zdołalimy do czego dojć. Już wtedy wyglądało mi na to,
że boi się pan, czy pan sobie poradzi. Przymknąłem jednak na to oczy.
Później doktor Mannon zaproponował terapię, która choć drastyczna, była nie
tylko dopuszczalna, ale zdecydowanie wskazana w tym stanie pacjenta. Pan
odmówił. W końcu Patologia opracowała specyfik, który wyleczyłby go w
ciągu paru godzin, ale pan nie skorzystał nawet i z tej szansy!
Zwykle nie zwracam uwagi na powtarzane tu pogłoski i plotki - kontynuował
O'Mara znowu unosząc głos - ale kiedy one zaczynają się szerzyć i stają się
uporczywe, szczególnie wród personelu pomocniczego, który zwykle wie, co
mówi z medycznego punktu widzenia, muszę zająć stanowisko. Stało się
jasne, że pomimo cisłej obserwacji pacjenta, częstych badań i licznych analiz
przesyłanych do Patologii, nie zrobił pan dla tego stworzenia absolutnie nic.
Ono umierało, podczas gdy pan u d a w a ł, że pan je leczy. Tak się pan
obawiał konsekwencji swego niepowodzenia, że nie potrafił pan podjąć nawet
najprostszej decyzji...
- To nieprawda! - zaprotestował Conway. Zabolało go to, nawet jeli
oskarżenie O'Mary wynikało z niedoinformowania. Ale jeszcze gorsze od słów
było spojrzenie majora, wyraz gniewu i pogardy, a także głębokiego bólu, że
oto ten, któremu ufał zarówno zawodowo, jak i jako przyjaciel, mógł go tak
potwornie zawieć. O'Mara winił siebie prawie tak samo, jak Conwaya za tę
całą sprawę.
- Ostrożnoć też ma swoje granice, doktorze - mówił niemal ze smutkiem. -
Czasem trzeba się odważyć. Jeli ryzykowna decyzja jest konieczna, trzeba ją
podjąć i trwać przy niej, mimo wszystko...
- A cóż ja, pańskim zdaniem, robię, do cholery? - zawołał Conway z
wciekłocią.
- Nic! - krzyknął O'Mara. - Absolutnie nic!
- Słusznie! - wrzasnął Conway.
- Oddech ustał - odezwał się cicho Prilicla.
Conway obrócił się gwałtownie i nacinięciem guzika wezwał Kursedda. -
Praca serca? Mózg? - zapytał.
- Puls szybszy. Emocje nieco silniejsze.
W tej chwili zjawił się Kursedd i Conway zaczął wyrzucać z siebie polecenia.
Potrzebował instrumentów i przyległej sali operacyjnej; podawał szczegółowo,
co mu jest potrzebne. Aseptyka była zbędna, podobnie jak znieczulenie;
zażądał tylko wszelkich narzędzi tnących. Pielęgniarz zniknął za drzwiami, za
Conway połączył się z Patologią pytając, czy potrafią mu dać jaki bezpieczny
rodek wzmagający krzepliwoć, gdyby konieczny był rozległy zabieg
chirurgiczny. Patologia mogła i obiecała dostarczyć go za kilka minut. Gdy
Conway oderwał się od interkomu, odezwał się O'Mara:
- Ten cały popiech, te pozory aktywnoci nie dowodzą niczego. Pacjent
przestał oddychać. O ile jeszcze nie umarł, to jest tak blisko tego, że właciwie
nie ma to już znaczenia, a wina jest pańska. Niech panu Bóg pomoże,
doktorze, bo nikt inny tego nie zrobi.
Conway gwałtownie pokręcił głową.
- Niestety, może pan mieć rację, ale wierzę, że nie umrze - powiedział. - Nie
mogę teraz tego jeszcze wyjanić, ale mógłby mi pan pomóc kontaktując się
ze Skemptonem i prosząc go, by nie spieszył się z tym kontaktem. Potrzeba
mi czasu; choć nie wiem jeszcze ile.
- Nie umie pan przegrywać - odparł gniewnie O'Mara, ale mimo to podszedł
do interkomu. W czasie, gdy go łączono, Kursedd przyprowadził wózek z
instrumentami. Conway ułożył je w wygodnej odległoci od pacjenta, po czym
odezwał się przez ramię do O'Mary:
- Niech pan sobie to przemyli: przez ostatnie dwanacie godzin pacjent
wydychał takie samo powietrze, jakie wdychał. Znaczy to, że oddychał, ale
powietrza nie zużywał...
Pochylił się szybko, ustawił stetoskop i zaczął się wsłuchiwać. Praca serca
była nieco szybsza, jak mu się zdawało, i silniejsza. Jednak występowała w
niej pewna nieregularnoć. Dźwięki dochodzące przez grubą, prawie
skamieniałą narol były jednoczenie silniejsze i zniekształcone. Conway nie
potrafił powiedzieć, czy dźwięk ten pochodził z samej pracy serca, czy też
powodowały go jakie inne czynnoci organizmu. Niepokoiło go to, bo nie
wiedział, jaki stan u tego pacjenta jest normalny. W końcu rozbitek znajdował
się w ambulansie, co oznaczało, że poza jego obecnym stanem musiało z
nim być jeszcze co nie w porządku...
- Co pan wygaduje? - przerwał O'Mara i Conway zorientował się, że ostatnie
swoje myli wypowiadał na głos. - Czy chce pan przez to powiedzieć, że
pacjent nie jest chory?
- Rodząca matka - powiedział Conway w roztargnieniu - może cierpieć, ale
zasadniczo chora nie jest.
Żałował, że nie wie więcej o procesach zachodzących wewnątrz ciała
pacjenta. Gdyby jego uszy nie były całkowicie pokryte narolą, spróbowałby
znowu autotranslatora. Słyszane przez niego cmoknięcia, łomot, gulgotanie
mogły co znaczyć.
- Conway! - zawołał O'Mara biorąc tak głony oddech, że słychać go było na
całej sali. - Skontaktowałem się już ze statkiem Skemptona - dodał już ciszej.
- Wygląda na to, że się pospieszyli i doszło już do kontaktu z Obcymi. Już
wołają pułkownika do aparatu... - Przerwał, po czym dodał: - Zrobię głoniej,
żeby i pan mógł go słyszeć.
- Nie za głono - odrzekł Conway, po czym zwrócił się do Prilicli: - Jak silna jest
emocja?
- O wiele silniejsza. Mogę już rozróżniać poszczególne uczucia. Pilna
potrzeba, zagrożenie życia i strach - zapewne na tle klaustrofobicznym -
zbliżający się do paniki.
Conway obrzucił pacjenta długim, uważnym spojrzeniem. Nie było żadnych
oznak ruchów.
- Nie mogę dłużej czekać - odezwał się nagle. Chyba jest zbyt słaby, by
samemu dać sobie radę. Ekrany, Kursedd.
Ekrany miały posłużyć tylko do zasłonięcia pacjenta przed wzrokiem O'Mary.
Gdyby psycholog ujrzał to, co miało za chwilę nastąpić nie będąc jeszcze w
pełni wiadom, co się dzieje, bez wątpienia wyciągnąłby kolejne błędne
wnioski posuwając się, być może; aż do tego, by siłą przeciwdziałać
zabiegom Conwaya.
- Uczucie zagrożenia życia wzrasta - powiedział nagle Prilicla. - Ból właciwie
nie występuje, ale pojawiło się silne uczucie dławienia...
Conway skinął głową. Gestem zażądał skalpela i zaczął nacinać narol
starając się ustalić jej gruboć. Narol przypominała teraz miękki, kruchy korek,
który łatwo ustępował pod nożem. Na głębokoci dwudziestu centymetrów
odsłoniło się co, co przypominało szarą, lepką, lekko opalizującą błonę,
natomiast nie było ladu wypływu płynów ustrojowych. Conway odetchnął z
ulgą, cofnął skalpel, po czym powtórzył cięcie w innym miejscu. Tym razem
ukazująca się błona miała zielonkawy odcień i lekko drżała. Zrobił następne
cięcie.
Najwyraźniej przeciętna głębokoć powłoki wynosiła dwadziecia centymetrów.
Tnąc z wciekłą szybkocią Conway otworzył ją w dziewięciu miejscach
rozstawionych mniej więcej równo na całym ciele. Następnie spojrzał pytająco
na Priliclę.
- Stan psychiczny znacznie gorszy - powiedział Cinrussańczyk. - Najwyższy
stopień przerażenia, obawa o życie, uczucie... duszenia się. Tętno
przyspieszone i nieregularne, poważne obciążenie serca. Poza tym znowu
traci przytomnoć...
Nim jeszcze Prilicla skończył mówić, Conway pucił w ruch skalpel. Długimi,
siekącymi, mocnymi cięciami połączył już istniejące otwory robiąc głębokie,
poszarpane nacięcia. Nic się nie liczyło poza szybkocią. W żaden sposób
zabiegu tego nie można było nazwać chirurgicznym. Każdy drwal z tępym
toporem zrobiłby to dokładniej.
Ukończywszy dzieło Conway stał patrząc na pacjenta przez całe trzy
sekundy, ale nadal nie było widać żadnych ruchów. Rzucił skalpel i rękami
zaczął rozrywać powłokę.
Nagle na sali rozległ się podniecony głos Skemptona opisujący lądowanie na
planecie skolonizowanej przez Obcych oraz pierwszy kontakt.
- ... I słuchaj, O'Mara - mówił pułkownik - ich struktura społeczna jest zupełnie
zwariowana, nigdy nic takiego nie widziałem! Są dwie osobne formy życia...
- Jednak w ramach tego samego gatunku - wtrącił na głos Conway cały czas
operując. Pacjent dawał już oznaki życia i zaczynał sam się uwalniać z
powłoki. Conway chciał aż krzyczeć z radoci, ale zamiast tego kontynuował:
Jedną z tych form jest ów dziesięcionogi znany nam osobnik, ale, bez ogona
w zębach. Tę pozycję przyjmuje on tylko na okres przejciowy. Druga postać
za jest... jest... Conway przerwał, by dokładnie, szczegółowo przyjrzeć się
istocie, która stała już przed nim uwolniona z powłoki. Jej resztki leżały na
podłodze, częć cinięta tam przez Conwaya, częć za zrzucona przez samego
pacjenta.
- Przypatrzmy się dobrze - mówił dalej - jest to, oczywicie, istota tlenodyszna.
Jajorodna. Długie, walcowate, lecz elastyczne ciało wyposażone w cztery
owadzie nogi, manipulatory, typowe organy zmysłów oraz trzy pary skrzydeł.
Grupa GKNM. Z wyglądu nieco przypomina ważkę.
Byłbym zdania, że pierwsza forma, sądząc po jej prymitywnych mackach,
wykonuje większoć ciężkiej pracy. Dopiero po przebyciu stadium "poczwarki" i
osiągnięciu sprawniejszej i piękniejszej postaci ważki, można takiego
osobnika uznać za dojrzałego, zdolnego do wykonywania odpowiedzialnej
pracy. Z tego, jak przypuszczam, wynika doć skomplikowany system
społeczny...
- Miałem włanie powiedzieć - włączył się Skempton głosem wyrażającym
smutek kogo, komu nie wypaliła bombowa wiadomoć - że dwie takie istoty
lecą już, by zająć się rozbitkiem. Żądają, by absolutnie niczego z nim nie
robić...
W tej włanie chwili O'Mara przepchnął się przez ekrany. Stał z rozdziawiony
mi ustami gapiąc się na pacjenta, który włanie rozpocierał swoje skrzydła.
Następnie z wyraźnym wysiłkiem zebrał się w garć.
- Sądzę, doktorze, że należą się panu przeprosiny powiedział. - Ale dlaczego
nic pan nikomu nie mówił...?
- Nie miałem jasnego dowodu na to, że moja teoria jest słuszna - odrzekł
Conway poważnie. - Kiedy pacjent kilkakrotnie wpadł w panikę na propozycję
udzielenia mu pomocy, zacząłem podejrzewać, że narol może być stanem
normalnym. Zapewne gąsienica miałaby wiele przeciwko przedwczesnemu
usunięciu jej poczwarki, gdyż taki zabieg zabiłby ją natychmiast. Były jeszcze
inne wskazówki. Brak dopływu żywnoci, piercieniowata pozycja ze
sterczącymi na zewnątrz mackami - wyraźna pozostałoć mechanizmu
obronnego z czasów, gdy naturalni wrogowie zagrażali życiu nowej istoty,
rodzącej się wewnątrz powoli twardnącej skorupy, a końcu to, że nasz pacjent
wydychał w późniejszym okresie powietrze bez jakichkolwiek zanieczyszczeń,
co dowodziło, że serce i płuca, którym się przysłuchiwalimy, nie miały już
bezporedniego połączenia z organizmem:
Conway zaczął wyjaniać, że na wczesnym etapie leczenia nie był jeszcze
pewien swojej teorii, ale nie był jej aż tak niepewny, by przyjąć zalecenia
Mannona i Thornnastora. Zdecydował, że stan pacjenta jest normalny albo
prawie normalny, i najlepiej będzie nic nie robić. Tak włanie postąpił.
- ... Ale nasz Szpital wierzy wyłącznie w robienie wszystkiego, co można dla
pacjenta - mówił dalej - i nie wyobrażam sobie, aby Mannon pan czy
ktokolwiek, kogo znam, stał sobie po prostu i nic nie robił, gdy pacjent
wyraźnie umierałby na jego oczach. Może i kto by się zgodził z moją teorią i
postąpił według niej, ale pewnoci mieć nie mogłem. A musielimy wyleczyć
tego pacjenta, bowiem jego rasa była nam wówczas zupełnie nie znana...
- Dobrze już, dobrze - przerwał O'Mara unosząc obie ręce. - Jest pan
geniuszem, doktorze, albo czym podobnym. A teraz co?
Conway potarł podbródek, po czym odezwał się z namysłem: - Musimy
pamiętać, że pacjent znajdował się na pokładzie statku- sanitarki, toteż poza
jego stanem musiało być co z nim nie w porządku. Był zbyt słaby, by wyrwać
się ze swej poczwarki i należało mu pomóc. Może ta słaboć była jego
dolegliwocią. Ale jeli to co innego, to Thornnastor i jego chłopcy będą mogli to
teraz wyleczyć, skoro można się porozumieć z pacjentem i liczyć na jego
pomoc.
Chyba że - dodał nagle zaniepokojony - nasze wczeniejsze, poronione próby
udzielenia mu pomocy spowodowały wstrząs psychiczny. - Włączył
autotranslator, przez chwilę przygryzał wargi, po czym zwrócił się do
pacjenta:
- Jak się czujesz?
Jego odpowiedź, krótka i do rzeczy, zabrzmiała najcudowniejszą muzyką w
uszach zaniepokojonego lekarza:
- Jestem głodny - powiedział pacjent.
K O N I E C