Margaret Weis, Tracy Hickman
"Raistlin i rycerz z Solamni"
Noc, jak na wiosnę, była bardzo zimna i niewątpliwie dlatego właśnie karczma była pełna ludzi.
W karczmie tej rzadko bywały takie tłumy. Prawdę mówiąc, nigdy jeszcze nie było w niej
tłumów, była to bowiem nowa karczma. Tak nowa, że ciągle pachniała świeżo ociosanym
drewnem i farbą, a nie starym piwem i wczorajszym gulaszem. Nazywała się "Trzy
Prześcieradła", tak jak popularna piosenka biesiadna, a znajdowała się w... Ale miejsce, w
którym się znajdowała, nie ma żadnego znaczenia. Pięć lat później, podczas Smoczych Wojen,
karczma została zniszczona i już nigdy jej nie odbudowano. I nic dziwnego, stała bowiem przy
rzadko uczęszczanej drodze, której później, gdy smoki zrównały miasto z ziemią, nie używał już
prawie nikt.
Wydarzyło się to, jeszcze zanim Królowa Ciemności pogrążyła świat w odwiecznej (taką
przynajmniej miała nadzieję) nocy. Już wtedy jednak, w przedwojennych latach, jej zły cień
zataczał coraz szersze kręgi. Od lat w okolicy grasowały gobliny. Do tej pory były to tylko małe
bandy, które napadały pojedyncze farmy. Teraz nagle rozrosły się w całe armie i atakowały
wioski.
- A co oferuje jego lordowska mość? - zapytał owinięty w czerwoną suknię mag, który z jednym
tylko towarzyszem zajmował najbliższą ognia i najwygodniejszą niszę.
Nikt nie myślał nawet, żeby się do nich przyłączyć. Chociaż czarnoksiężnik był z wyglądu
chorowity, a suchy kaszel niemal zginał go wpół, ci, którzy mu niegdyś służyli, twierdzili, że
szybko wpadał w gniew, a jeszcze szybciej rzucał uroki.
- Zwykłą stawkę - tygodniowo dwa kawałki stali i dodatek za uszy goblina. Zaciągnąłem nas. -
Mężczyzna, który siedział naprzeciwko maga, był dobrze zbudowanym, krzepkim wojownikiem.
W pokoju było gorąco, zsunął więc z ramion swój płaszcz, ukazując umięśnione ramiona, grube
na trzy pnie, i wielką jak u byka pierś. Zdjął również pas, do którego przytroczony był miecz.
Miecz leżał teraz na stole tuż przy jego dłoni. Widać po nim było, że jest często i umiejętnie
używany.
- Kiedy dostaniemy zapłatę?
- Jak wypędzimy gobliny. Już on się postara, żebyśmy na nią zarobili.
- Oczywiście - powiedział czarodziej - i nie straci ani grosza, jeśli któryś z nas zginie. Co ci
zajęło tyle czasu?
- Miasto jest pełne ludzi! Przyjechali tu wszyscy najemnicy z tej strony Ansalonu, że nie
wspomnę handlarzy końmi, kurtyzan, płatnerzy i wszystkich kenderów, którzy nie siedzą
właśnie za kratkami. Będziemy mieli prawdziwe szczęście, jeśli uda nam się znaleźć dziś nocleg.
- Witaj, Caramonie! - ubrany w skórę i obwieszony bronią człowiek zbliżył się do stołu i
poklepał wojownika w plecy. - Czy mogę do was dołączyć? - zapytał i usiadł nie czekając na
odpowiedź. - Zupełnie nie ma tu gdzie usiąść. Czy to jest ten twój brat-bliźniak, o którym tyle
słyszałem? Może byś nas przedstawił.
Czarnoksiężnik podniósł głowę i spojrzał na nieznajomego. Złote oczy o źrenicach w kształcie
klepsydry błyszczały w cieniu czerwonego kaptura. Światło ogniska odbijało się na złotej skórze.
W pobliżu stała drewniana laska, zakończona kryształowym wielościanem, osadzonym w
smoczych pazurach. Wyglądała złowieszczo i bardzo magicznie. Nieznajomy podniósł się
pośpiesznie i oddalił wraz ze swym kuflem do najdalszego kąta sali, mrucząc do Caramona
jakieś pożegnanie.
- Spojrzał na mnie tak, jakbym leżał już na łożu śmierci! - powiedział do stojącego obok
mężczyzny.
- To będzie zimna noc, Raist - cicho powiedział wojownik do brata, kiedy zostali znowu sami. -
W powietrzu czuć śnieg. Nie powinieneś spać na zewnątrz.
- A gdzie mam według ciebie spać, Caramonie? - zapytał czarnoksiężnik miękkim, drwiącym
głosem. - W norze, jak królik? Na nic więcej nas przecież nie st... - Przerwał mu atak kaszlu,
który pozbawił go oddechu.
Caramon spojrzał na brata z zaciekawieniem. Ze zniszczonej kiesy u pasa wyciągnął monetę i
podniósł ją do góry. - Mamy jeszcze to, Raist. Dziś w nocy i jutro możesz spać tutaj.
- Czym wobec tego będziemy się żywić, mój bracie. Przecież jeszcze przez co najmniej dwa
tygodnie nie dostaniemy zapłaty.
Caramon zniżył głos, pochylił się nad stołem i przyciągnął brata za ramię.
- Jak będzie trzeba, mogę coś upolować.
- Co najwyżej to ciebie upolują, głupcze - mag uwolnił ramię z uścisku brata. - Lordowscy ludzie
są wszędzie, w całym lesie. Polują na kłusowników z takim samym niemal zapałem, z jakim
polują na gobliny. Nie, wrócimy dziś do obozu. Nie troszcz się tak o mnie. Wiesz, że tego nie
lubię. Nic mi nie będzie. Spałem już w gorszych miejscach.
Raistlin znowu zaczął kaszleć, a spazmy, które wstrząsały jego ciałem, zdawały się łamać je na
pół. Wyciągnął kawałek materii i zasłonił nią usta. Kiedy odjął ją od twarzy, była pokryta krwią,
ale to widzieli tylko ci nieliczni, którzy przyglądali mu się ze zmartwieniem.
- Przyrządź mi napój! - prośba była skierowana do Caramona. Mógł on jedynie wyczytać ją z ust
maga, gdyż ten stracił na chwilę głos. Siedział teraz w kącie z zamkniętymi oczami i usiłował
złapać oddech. Siedzący w pobliżu słyszeli, jak powietrze gwizdało mu w płucach.
Caramon rozejrzał się po tłumie, szukając barmanki, i krzykiem poprosił o gorącą wodę. Raistlin
położył na stole przed bratem woreczek. Caramon podniósł go i ostrożnie odmierzył do kubka
część zawartości. Sam karczmarz, zaaferowany, przyniósł do stołu dzbanek z gorącą wodą.
Właśnie miał ją wlać do kubka, kiedy tuż przy drzwiach odezwał się krzyk.
-Kender! - karczmarz, z czajnikiem w dłoni, uciekł w panice.
-Hej! - zakrzyknął za nim Caramon, wyraźnie rozdrażniony - Zapomniałeś o naszej wodzie!.
- Mówię wam, że są tu moi przyjaciele! - odezwał się od drzwi przeraźliwie piskliwy głos. -
Gdzie? Ale dlaczego... - przerwał na chwilę -... o tam! Witaj Caramonie. Pamiętasz mnie?
- Na Wielką Otchłań! - mruknął Caramon, garbiąc się nieco i chowając głowę w swych wielkich
ramionach.
Niewielka postać, wzrostu dwunastoletniego dziecka, z twarzą dwudziestolatka i wyrazem
dziecięcej niewinności w szeroko otwartych oczach, pokazywała palcem niszę, w której siedział
wojownik wraz z bratem. Postać ubrana była w jaskrawozieloną tunikę i pończochy w
pomarańczowe paski. Długi kucyk, częściowo owinięty wokół głowy, zwisał mu na plecach. Z
jego paska zwisały zaś liczne woreczki, których zawartość była niewątpliwie własnością
wszystkich nieszczęśników, z którymi kiedykolwiek zetknął go los.
- W takim razie ty za niego odpowiadasz - powiedział groźnie karczmarz i trzymając kendera
mocno za ramię, przeprowadził go w poprzek sali. W całym pomieszczeniu słychać było hałas i
szelesty. To goście chowali swe sakiewki za koszule, do kieszeni lub gdziekolwiek tam, gdzie
wydawały się one bezpieczne przed zgrabnymi, lepkimi palcami kendera.
- Hej, nasza woda - Caramon wyciągnął rękę, żeby zatrzymać karczmarza. Zamiast karczmarza
schwycił jednak kendera.
- Earwig Lockpicker - kender wyciągnął uprzejmie dłoń. - Jestem przyjacielem Tasselhofa
Burrfoota. Spotkaliśmy się w karczmie "Pod Mogiłą". Nie mogłem tam długo zostać z powodu
tego nieporozumienia z koniem. Mówiłem im, że go nie ukradłem. Nie mam pojęcia, dlaczego za
mną szedł.
- Może dlatego, że trzymałeś go za uzdę? - podsunął Caramon.
- Tak myślisz? Bo ja... Ojej!
- Puść to! - dłoń Raistlina zacisnęła się wokół nadgarstka kendera.
- Oj! - Earwig jęknął cichutko i potulnie oddał sakiewkę, którą drapnął ze stołu i właśnie wkładał
do swej kieszeni. - To twoje?
Mag rzucił przenikliwe, wściekłe spojrzenie w kierunku brata, który zaczerwienił się i wzruszył
ramionami.
- Zaraz przyniosę wodę, Raist - powiedział. - W tej chwili. Karczmarz!
- Hej, popatrzcie tylko! - powiedział kender i odwrócił się w kierunku drzwi, które właśnie
zamykały się za grupką wędrowców. - Szedłem za nimi do samego miasta. Nawet sobie nie
wyobrażacie - mówił szeptem, niosącym się po całej sali - jaki to nieuprzejmy człowiek.
Powinien mi podziękować za to, że znalazłem jego nóż, a nie...
- Witaj, panie. Witaj, o pani - karczmarz dygał i kłaniał się gorliwie. Na pierwszy rzut oka, szaty
szczelnie opatulonych przybyszów wydawały się strojne i bogate. - Z pewnością życzycie sobie
pokój, a potem obiad. W stajni jest siano dla waszych koni.
- Niczego nie potrzebujemy - powiedział mężczyzna szorstkim głosem i postawił na ziemi
dziecko, które niósł na rękach. - Chcemy tylko usiąść przy ogniu. Nie weszli byśmy tutaj, gdyby
nie to, że moja żona źle się czuje.
- Źle się czuje? - karczmarz cofnął się nieco, trzymając przed sobą, jak tarczę, ścierkę do naczyń.
Spojrzał pytająco na mężczyznę. - Ale to nie zaraza?
- Och, nie! - powiedziała kobieta cichym, kulturalnym głosem. - Nie jestem chora. Jestem tylko
zmęczona i przemarznięta do szpiku kości, to wszystko. - Przyciągnęła do siebie syna. -
Przeszliśmy szmat drogi.
- Przeszliśmy? - karczmarzowi wyraźnie nie podobało się to słowo. Przyjrzał się bliżej ubraniom
swoich gości.
Kilku mężczyzn przy ogniu przesunęło się. Inni przysunęli ławkę. Zabiegana barmanka,
kompletnie ignorując innych gości, otoczyła ramieniem kobietę i pomogła jej usiąść. Kobieta
opadła bez sił na ławkę.
- Jest pani biała jak duch, milady - powiedziała barmanka. - Przyniosę pani grzane mleko z
korzeniami i miodem i trochę wina.
- Nie - mężczyzna stanął obok swojej żony, tuż przy nim stanął ich syn. - Nie mamy pieniędzy i
nie możemy zapłacić.
- Ciii! Później porozmawiamy o pieniądzach - powiedziała wesoło barmanka. - To na mój
rachunek.
- Nie przyjmujemy jałmużny! - głos mężczyzny przeszedł w gniewny krzyk.
Chłopiec skulił się obok matki, która spojrzała na męża, a potem spuściła wzrok.
- Dziękuję za troskę - powiedziała do barmanki - ale nic mi nie potrzeba. Już czuję się znacznie
lepiej.
Karczmarz podszedł bliżej do gości i zauważył w świetle ogniska, że ich ubrania nie są wcale tak
wspaniałe, jak się na pierwszy rzut oka wydawało. Płaszcz mężczyzny był postrzępiony,
zniszczony w podróży i zachlapany błotem. Suknia kobiety, choć czysta i gustowna, była
wielokrotnie łatana. Chłopczyk, pięcio- lub sześcioletni, ubrany był w koszulę i spodnie, które
należały chyba kiedyś do ojca, a teraz zostały obcięte i dopasowane do małego, szczupłego,
chłopięcego ciała. Karczmarz miał właśnie oświadczyć, że miejsce przy ogniu należy się tylko
tym, którzy zostawiają tu pieniądze, przeszkodził mu jednak krzyk z kuchni.
- Gdzie jest ten kender! - zakrzyknął karczmarz.
- Tutaj! - odkrzyknął Earwig, ochoczo machając podniesioną ręką. - Potrzebujesz mnie?
Karczmarz spojrzał na niego z zakłopotaniem i uciekł.
- Hm - mruknął Caramon, patrząc na kobietę. Przed chwilą zdjęła z głowy kaptur i odsłoniła
bladą, szczupłą twarz, na której malowały się teraz niepokój i zmęczenie. Otoczyła ramionami
syna, przyglądającego się jej z niepokojem, i przytuliła go mocno do siebie.
- Zastanawiam się, kiedy ci dwoje ostatnio jedli - mruknął Caramon.
- Mogę ich zapytać - zaofiarował się Earwig. - Hej, proszę pani, kiedy... Umgh - Caramon
położył swą ciężką dłoń na ustach kendera.
- To nie jest twój problem, bracie - warknął z irytacją Raistlin - Zawołaj tu tego idiotę
karczmarza. Niech przyniesie wodę! - znowu zaniósł się kaszlem.
Caramon wypuścił wiercącego się kendera (który przez co najmniej trzy minuty siedział cicho,
nie mogąc złapać oddechu), podniósł swe ogromne ciało i rozejrzał się nad głowami gości za
karczmarzem. Spod drzwi kuchennych unosił się dym.
- Chyba mu to chwilę zajmie, Raist - powiedział poważnie - zawołam barmankę.
Spróbował zwrócić na siebie uwagę barmanki, ale ta kręciła się koło kobiety.
- Przyniosę pani filiżankę herbaty z tarbinu, milady. Nie, nie, proszę się nie martwić. W tej
karczmie nie płaci się za herbatę z tarbinu, prawda? - barmanka spojrzała groźnie na pozostałych
gości.
- Prawda, prawda. Nie płaci się. Nic się nie płaci! - odpowiedział jej chór mężczyzn.
Odziany w płaszcz mężczyzna zmarszczył czoło, przełknął jednak cisnące mu się na usta słowa.
- Hej, tutaj! - zakrzyknął Caramon, ale barmanka nadal stała naprzeciwko kobiety, mnąc w
palcach swój fartuch.
- Milady - zaczęła cicho i z wahaniem - rozmawiałam z kucharzem. Mamy dziś dużo gości, a
brakuje nam rąk do pracy. Gdyby mogła nam pani pomóc, milady, byłby to naprawdę dobry
uczynek. A za pracę dalibyśmy nocleg i strawę.
Kobieta rzuciła mężowi szybkie, proszące spojrzenie. Mężczyzna posiniał z wściekłości.
- Żona rycerza solamnijskiego nie będzie pracować w karczmie! Prędzej wszyscy zginiemy z
głodu!
- O, o - mruknął Caramon i usiadł z powrotem na ławce. Rozmowy, żarty i śmiechy cichły, w
miarę jak po sali rozchodziła się nowina. Wszystkie oczy zwróciły się w stronę mężczyzny. Jego
policzki nabrzmiały krwią. Najwidoczniej wcale nie miał zamiaru ujawniać, kim jest. Jego ręka
powędrowała w stronę gładko wygolonej twarzy i w tym momencie wszyscy zobaczyli miejsce
po długich, falujących wąsach, odwiecznego symbolu rycerza Solamni. Nic dziwnego, że je
zgolił. Przez całe wieki Zakon stawał w obronie prawa i sprawiedliwości Krynnu. W obecnych
czasach wszyscy rycerze byli znienawidzeni i potępiani, a wszyscy oskarżali ich o sprowadzenie
na kraj gniewu bogów. Jakaż to klęska sprawiła, że rycerz musiał opuścić wraz z rodziną swoją
ojczyznę, i to bez pieniędzy i przyzwoitego okrycia? Nikt nie wiedział i nikogo to tak na prawdę
nie obchodziło. Teraz karczmarz nie był już odosobniony w swoim pragnieniu jak najszybszego
pozbycia się niewygodnych gości.
- Chodź, Aileen - glos rycerza był schrypnięty. Położył dłoń na ramieniu żony. - Nie zostaniemy
tu. Nie zostaniemy w miejscu, które udziela schronienia komuś takiemu! - Spojrzał spod
zwężonych powiek na Raistlina, na jego czerwony strój, który zdradzał przynależność do rodu
czarnoksiężników, i na stojącą obok magiczną laskę. Odwrócił się sztywno w stronę barmanki. -
Słyszałem, że jego lordowska mość poszukuje mężczyzn do walki z goblinami. Czy możesz mi
powiedzieć, gdzie go znaleźć...
- On szuka wojowników - zakrzyknął śpiewnie jakiś mężczyzna, stojący w dalekim rogu sali -
wojowników, a nie pięknisiów ubranych w świecące zbroje.
- Mylisz się, Nathanie - zakrzyknął drugi - słyszałem, że jego lordowska mość szuka kogoś, kto
by dowodził regimentem.... regimentem głupich karłów.
Rycerz zdławił wściekłość, a jego ręka powędrowała do rękojeści miecza. Żona położyła
delikatnie dłoń na jego ramieniu.
- Nie, Gawain - powiedziała cicho, podnosząc się - pójdziemy już. Chodź.
- Proszę zostać, milady. A wy... - barmanka spojrzała na hałaśliwy tłum - zamknijcie się albo
będzie to ostatnie piwo, jakie pijecie dziś w tej karczmie.
Przerażeni tą okropną groźbą, mężczyźni ucichli. Barmanka położyła rękę na ramieniu kobiety i
spojrzała na rycerza.
- Znajdziesz, panie, jego lordowską mość w domu burmistrza, około mili stąd. Idź i załatw swoje
sprawy, a twej żonie i synowi pozwól odpocząć. Tam, dokąd idziesz, będzie wielu mężczyzn -
dodała, widząc, że rycerz zamierza odmówić. - To nie jest dobre miejsce dla twego dziecka.
Karczmarz nadszedł pośpiesznie. Byłby najbardziej zadowolony, gdyby poszli sobie wszyscy
troje, ale zauważył, że tłum stanął już, wraz z barmanką, po stronie kobiety. Właśnie ugasił w
kuchni niewielki pożar i ostatnią rzeczą, jakiej by sobie teraz życzył, była kłótnia.
- Idź, rycerzu, bardzo proszę - powiedział cicho karczmarz - zaopiekujemy się dobrze twoją
żoną.
Rycerz najwyraźniej nie miał wyboru. Zagryzł wargi i, niechętnie, wyraził zgodę.
- Opiekuj się swoją matką, Galeth. I z nikim nie rozmawiaj - powiedział, patrząc znacząco na
maga. Po czym owinął ramiona płaszczem, zasłonił twarz kapturem i dumnym krokiem ruszył w
kierunku drzwi.
-Jego lordowską mość nie będzie chciał mieć nic do czynienia z solamnijskim rycerzem -
stwierdził Caramon. - Połowa armii zdezerteruje, jeśli go zatrudni. Dlaczego on tak na ciebie
patrzył, Raist? Nic przecież nie powiedziałeś.
- Rycerze nie przepadają za magią. Jest to coś, czego nie mogą kontrolować ani zrozumieć. A
teraz mój bracie, gorąca woda! A może chcesz widzieć, jak umieram w tej przeklętej karczmie?
- Już się robi, Raist - Caramon wstał i zaczął szukać w tłumie barmanki.
- Ja pójdę! - Earwig zerwał się i szybko zniknął wśród gości.
W karczmie znowu słychać było rozmowy i śmiech. Karczmarz spierał się z kimś nad beczką.
Barmanka zniknęła w kuchni. Żona rycerza, zmęczona, położyła się na ławce. Chłopiec stał
obok niej, trzymając rękę na jej ramieniu. Jego wzrok co chwilę zmierzał jednak w kierunku
odzianego na czerwono mistrza magii.
Raistlin spojrzał szybko na brata, a widząc, że ten nadal jest zajęty poszukiwaniem barmanki,
skinął nieznacznie ręką na chłopca. Nie ma nic słodszego niż zakazany owoc. Oczy chłopca
rozszerzyły się. Rozejrzał się wokół, upewnił, że chodziło o niego, i ponownie spojrzał na
Raistlina. Mag skinął powtórnie. Chłopiec delikatnie pociągnął matkę za rękaw.
- Pozwól mamie spać - zbeształa go barmanka, która przechodziła właśnie obok z tacą w ręku. -
Bądź grzeczny, a przyniosę ci coś dobrego - powiedziała i zniknęła w tłumie.
- Hej, barmanko - Caramon machał rękami, rycząc jak wół.
Raistlin spojrzał na niego z irytacją i znów odwrócił się do chłopca. Chłopiec, kuszony
ciekawością i ogromnie zafascynowany, porzucił miejsce przy matce i podszedł do maga.
- Naprawdę umiesz czarować? - zapytał, a oczy zaokrągliły mu się ze zdziwienia.
- Idź lepiej do mamy - Caramon usiłował odpędzić chłopca, widząc, że przeszkadza jego bratu.
- Zamilknij, Caramonie - powiedział miękko Raistlin i spojrzał na chłopca swymi złotymi
oczami. - Czy nazywasz się Galeth? - zapytał.
- Tak, panie - odpowiedział chłopiec. - Tak nazywał się mój dziadek. Był rycerzem. Ja też będę
rycerzem.
Caramon uśmiechnął się do brata.
- Przypomina ci Sturma, prawda? - powiedział. - Ech, ci rycerze, wszyscy są trochę stuknięci -
dodał, popełniając błąd wszystkich dorosłych, którzy myślą, że dzieci są zbyt małe i nie mają
uczuć.
Chłopiec zapłonął jak pochodnia.
- Mój ojciec nie jest głupi. To wielki człowiek - zaczerwienił się, zdając sobie sprawę, że jego
ojciec wcale nie wyglądał zbyt dostojnie. - On się tylko martwi o mamę. My możemy
wytrzymać bez jedzenia, bo jesteśmy mężczyznami, ale moja matka... - jego górna warga
zatrzęsła się, a w oczach pojawiły się łzy.
- Galeth - powiedział Raistlin i spojrzał na swego brata tak, że ten czym prędzej zajął się
szukaniem barmanki - czy chciałbyś zobaczyć trochę magii?
Chłopiec skinął głową, nie mogąc wydobyć głosu.
- To przynieś mi sakiewkę twojej mamy.
- Jej sakiewka jest pusta, panie - powiedział chłopiec.
Nawet w tak młodym wieku wiedział już, że brak pieniędzy jest rzeczą wstydliwą, i znowu się
zaczerwienił.
- Przynieś mi ją - powiedział Raistlin szeptem.
Galeth stał przez chwilę, nie mogąc się zdecydować, czy ma zrobić to, co powinien, czy to, na co
tak bardzo miał ochotę. Pokusa okazała się jednak zbyt silna. Odwrócił się, podbiegł do matki i
delikatnie, nie budząc jej ze snu, wyjął sakiewkę z kieszeni sukni. Podał ją Raistlinowi, który
zaczął ją badać swymi długimi, delikatnymi palcami. Była to mała, skórzana sakiewka,
haftowana złotą nitką, taka, w jakiej damy noszą klejnoty. Klejnoty, jeśli znajdowały się
kiedykolwiek w tej sakiewce, zostały już dawno sprzedane albo zamienione na żywność i
ubranie.
Mag wywrócił sakiewkę do góry nogami i potrząsnął nią. Sakiewka była wyłożona jedwabiem i,
tak jak powiedział chłopiec, przeraźliwie pusta. Raistlin wzruszył ramionami i oddał ją chłopcu.
Galeth wziął ją z powrotem, patrząc niepewnie. A gdzie ta magia? Poczuł się rozczarowany.
- A więc będziesz rycerzem jak twój ojciec - powiedział Raistlin.
- Tak - chłopiec z trudem powstrzymywał łzy.
- A od kiedy to przyszły rycerz kłamie?
- Nie kłamałem - Galeth zaczerwienił się. - To nikczemne tak mówić.
- Powiedziałeś przecież, że sakiewka jest pusta, a spójrz do środka.
Chłopiec otworzył skórzaną torebkę i gwizdnął ze zdumienia. Wyciągnął monetę i spojrzał na
Raistlina z zachwytem.
- Idź i połóż sakiewkę z powrotem. Tylko delikatnie - powiedział mag. - I nie mów nikomu, skąd
wzięła się ta moneta, inaczej zniszczysz czary!
- Tak, panie - powiedział poważnie Galeth. Popędził i włożył sakiewkę z powrotem do
matczynej kieszeni, a zrobił to ze zręcznością godną kendera. Przykucnął obok na podłodze i
zaczął żuć kawałek imbiru, który dostał od barmanki. Co chwilę jednak uśmiechał się
porozumiewawczo w stronę maga.
- Świetnie - chrząknął Caramon, opierając łokcie o stół - ciekawe, za co kupimy żywność w
przyszłym tygodniu?
- Coś wymyślimy - powiedział spokojnie Raistlin, po czym podniósł swą słabą rękę i przywołał
gestem barmankę, która nadbiegła pośpiesznie do ich stołu.
* * * * *
Miękka poświata zmierzchu przeszła w całkowitą ciemność. W karczmie zrobiło się jeszcze
bardziej tłoczno, gwarno i duszno. Żona rycerza spała, nie zważając na hałas. Była tak
wyczerpana, że wiele osób patrzyło na nią ze współczuciem, myśląc, że na pewno nie zasłużyła
sobie na taki los. Chłopiec też zasnął, skulony na podłodze u stóp matki. Nawet się nie poruszył,
kiedy Caramon podniósł go i położył na ławce obok matki. Wrócił Earwig i usiadł obok
Caramona. Zaczerwieniony i szczęśliwy, opróżnił na stół swe sakiewki i zaczął sortować ich
zawartość, mrucząc coś cały czas pod nosem.
Po dwóch godzinach powrócił Gawain. W miarę jak wchodził w głąb sali, goście trącali się
łokciami i uciszali nawzajem. Po chwili było już zupełnie cicho. Mężczyźni przyglądali się
rycerzowi z uwagą.
- Gdzie jest mój syn? - zapytał rycerz, rozglądając się ponuro po sali.
- Tutaj. Spokojny i bezpieczny. Śpi - odpowiedziała barmanka, wskazując palcem na drzemiące
dziecko. - Nie porwaliśmy go, jeśli o to panu chodzi.
Rycerz zawstydził się.
- Przepraszam - burknął. - dziękuję za uprzejmość.
- Rycerz czy barmanka, śmierć i tak wszystkich zabiera tak samo. Możemy sobie pomagać
chociaż w doczesnym życiu. Obudzę żonę.
- Nie - Gawain wyciągnął rękę, jakby chciał ją powstrzymać. - Niech śpi. Chciałbym zapytać -
odwrócił się do karczmarza - czy moja żona i syn mogą zostać tu na noc. Rano będę miał
pieniądze na zapłatę - dodał sztywno.
- Naprawdę? - karczmarz przyglądał mu się podejrzliwie. - Czy jego lordowska mość przyjął cię
do swego wojska, panie?
- Nie - odpowiedział rycerz. - Wygląda na to, że nie potrzebuje już więcej wojowników do walki
z goblinami. Po sali przeszedł głośny szept.
- Mówiłem ci - powiedział Caramon do brata.
- Zamilcz, głupcze! - odpowiedział Raistlin. - Ciekaw jestem, gdzie on zamierza znaleźć tej nocy
pieniądze.
- Jego lordowska mość powiedział mi, że tu w pobliskich lasach jest forteca. Nikt jednak nie ma
z niej pożytku, bowiem ciąży na niej klątwa. Tylko...
- Nawiedzona forteca? Gdzie? Co to za klątwa? - Earwig był tak podekscytowany, że wskoczył
na stół, aby mieć lepszy widok.
- Dziewczęca Klątwa - odpowiedziało mu kilka głosów. - Forteca nazywa się Wieża Śmierci.
Dotychczas jeszcze nikt stamtąd nie powrócił.
- Wieża Śmierci! - westchnął kender, a oczy zaszły mu mgłą zachwytu. - To brzmi cudownie!
- Prawdziwy solamnijski rycerz może stamtąd powrócić. Jego lordowska mość mówi, że tylko
prawdziwy rycerz może zdjąć klątwę. Mam zamiar tam iść i z pomocą Paladyna dokonać tego.
- Pójdę z to... - zaczął kender wspaniałomyślnie, lecz Caramon podciął mu nogi. Zielona postać
rozciągnęła się jak długa na podłodze.
- Jego lordowska mość obiecał dobrze mnie wynagrodzić - zakończył swoją wypowiedź Gawain,
całkowicie ignorując zarówno propozycję kendera, jak i jego nieszczęśliwy wypadek.
- Aha - zadrwił karczmarz - a kto zapłaci za twoją rodzinę, jak nie wrócisz, panie Prawdziwy
Rycerzu? Nie ty pierwszy wybierasz się w tamte strony, a jeszcze nigdy nie widziałem, żeby
ktoś stamtąd powrócił!
Przytaknął mu chór głosów.
- Jego lordowska mość obiecał dobrze ich wyposażyć, jeśli mi się nie uda - odpowiedział
Gawain spokojnym głosem.
- Jego lordowska mość? No to co innego - karczmarz był znowu zadowolony. - Życzę
wszystkiego najlepszego, panie rycerzu. Sam osobiście zaprowadzę twoją żonę i syna - bardzo
miłego zresztą chłopca - do ich pokoju.
- Poczekaj chwilę - barmanka prześliznęła się pod ramieniem karczmarza i wyszła do przodu. -
A gdzie jest mag, który pójdzie z tobą do Wieży Śmierci?
- Żaden mag nie będzie mi towarzyszył - Gawain zmarszczył brwi. - A teraz, jeżeli nie ma już
żadnych pytań, muszę iść.
Spojrzał na swą śpiącą żonę. Wyciągnął rękę, jakby chciał pogłaskać ją po głowie, ale
przestraszył się, że żona może się obudzić, cofnął więc dłoń.
- Do widzenia, Aileen. Mam nadzieję, że zrozumiesz. Odwrócił się i skierował do wyjścia, ale
karczmarz chwycił go za łokieć.
- Idziesz bez maga? Czy jego Lordowska mość nie powiedział ci, że do zdjęcia Dziewczęcej
Klątwy potrzebny jest rycerz i mag? Bo właśnie z powodu rycerza i maga klątwa została
rzucona.
- I kendera! - krzyknął Earwig i skoczył na równe nogi. - Jestem pewien, słyszałem, że musi być
rycerz, mag i kender!
- Jego lordowska mość wspominał jakąś legendę o rycerzu i magu - powiedział pogardliwie
Gawain - ale prawdziwy rycerz, wierzący w swego boga, nie potrzebuje pomocy żadnego innego
mieszkańca Krynnu.
Rycerz uwolnił łokieć z uścisku karczmarza i zaczął wychodzić.
- Naprawdę tak ci zależy na rozstaniu się z życiem, rycerzu? - świszczący szept wdarł się w
zgiełk panujący na sali. - Czy naprawdę wierzysz, że twej rodzinie będzie się powodziło lepiej
po twojej śmierci?
Rycerz zatrzymał się. Jego ramiona zesztywniały, a całe ciało zaczęto dygotać. Nie odwrócił się,
tylko spojrzał przez ramię na maga. - Jego lordowska mość obiecał. Będą mieli co jeść idach nad
głową. Przynajmniej to mogę im kupić.
- I dlatego z okrzykiem "Mój honor to moje życie" skazujesz się na pewną porażkę. A
wystarczyłoby ugiąć trochę kark i pozwolić, żebym poszedł z tobą. Miałbyś wtedy szansę na
zwycięstwo. Jakież to typowe dla rycerzy - Raistlin uśmiechnął się nieprzyjemnie. - Nic
dziwnego, że twój Zakon popadł w ruinę.
Słysząc tak obraźliwe słowa, Gawain poczerwieniał ze złości. Jego ręka powędrowała do
miecza. Caramon mruknął coś i też sięgnął po miecz.
- Odłóżcie broń - zażądał Raistlin. - Jesteś młodym człowiekiem, rycerzu. Los ci nie sprzyjał.
Oczywiście, cenisz swoje życie, ale jesteś zdesperowany, a nie znasz innego sposobu, aby wyjść
z honorem z nieszczęścia - przy słowie "honor" Raistlin skrzywił usta. - Ofiarowałem ci swoją
pomoc. Czy mnie za to zabijesz?
Dłoń Gawaina zacisnęła się na rękojeści.
- Czy to prawda, że do zdjęcia klątwy potrzeba rycerza i maga? - zapytał obecnych na sali.
- I kendera! - z kąta dał się słyszeć oburzony pisk.
- Tak, to prawda - zaręczył tłum.
- Czy już ktoś próbował to zrobić? Goście spojrzeli po sobie, potem na sufit, na ściany i do
swoich kubków.
- Kilku - odpowiedzial jakiś głos.
- Ilu? - zapytał Caramon, widząc że jego brat naprawdę chce towarzyszyć rycerzowi.
- Dwudziestu, może trzydziestu.
- Dwudziestu albo trzydziestu! I żaden nie wrócił? Słyszałeś, Raist? Dwudziestu albo i
trzydziestu i żaden nie wrócił! - Caramon był wzburzony.
- Słyszałem - podpierając się laską, Raistlin wstał ze swej ławki.
- I ja też! - powiedział Earwig, tańcząc z podniecenia.
- Mimo to idziemy, nieprawda? - stwierdził ponuro Caramon, przypinając miecz do pasa. - To
znaczy tylko niektórzy z nas. Ty nie, Nosepicker.
- Nosepicker! - słysząc jak Caramon przekręcił jego szacowne nazwisko, Earwig skamieniał i,
niestety, nie zdążył uskoczyć przed jego ciężką ręką. Ogromny wojownik schwycił kendera za
długi warkocz i przywiązał go za włosy do słupa podtrzymującego sufit.
- Ale ja się nazywam Lockpicker - wrzasnął dumnie Earwig.
- Dlaczego chcesz to zrobić, magu - zapytał podejrzliwie Gawain kroczącego wolno Raistlina.
- No właśnie, Raist, dlaczego właściwie chcemy to zrobić? - rzucił Caramon półgębkiem.
- Dla pieniędzy, oczywiście - powiedział chłodno Raistlin. -Jakiż inny mógłbym mieć powód?
Tłum w karczmie zafalował, podekscytowane głosy wykrzykiwały porady, podpowiadały
kierunek. Niektórzy nawet stawiali zakłady, czy wyprawa się powiedzie czy nie. Earwig, mocno
przywiązany do słupa, krzyczał, prosił, błagał i omal nie wyrwał sobie włosów z korzeniami,
próbując się uwolnić.
Tylko barmanka zauważyła, jak przechodząc obok, mag pogłaskał po głowie chłopca swą wątłą
dłonią.
* * * * *
Co najmniej potowa gości towarzyszyła im w drodze do ciemnego, gęstego lasu. Dopiero tu, pod
starymi drzewami, którym najwyraźniej nie podobało się to, że ktoś zakłócił ich spokój, tłum
zaczął żegnać wędrowców i życzyć im szczęścia.
- Potrzebujecie pochodni? - zapytał jeden z mężczyzn.
- Nie - odpowiedział Raistlin. - Shirak - powiedział miękko, a kryształowa kula na czubku laski
zapłonęła jasnym, promiennym światłem.
Tum jęknął ze zgrozą. Rycerz spojrzał spod oka na błyszczącą laskę.
- Ja wezmę pochodnię. Nie chcę podążać przy świetle, którego źródłem jest ciemność.
Tłum pożegnał się z nimi i zawrócił w stronę karczmy, aby tam czekać na rozwój wypadków.
Niektórzy stawiali wysokie zakłady o to, że forteca nie zmieni jednak swojej nazwy. Wydawało
się to zresztą tak pewne, że Raistlin z trudem powstrzymał Caramona przed postawieniem na
własną przegraną.
Trzymając w dłoni pochodnię, rycerz ruszył ścieżką przed siebie. Raistlin i jego brat szli kilka
kroków za nim, gdyż młody rycerz szedł tak szybko, że słabowity mag nie mógł dotrzymać mu
kroku.
- Tacy to uprzejmi ci rycerze - powiedział Raistlin, podpierając się laską.
Gawain zatrzymał się gwałtownie i z kamienną twarzą poczekał, aż bracia dołączą do niego.
- Tu chodzi nie tylko o uprzejmość, ale o zdrowy rozsądek, który każe trzymać się razem w tak
ciemnym i ponurym lesie - powiedział Caramon. - Słyszałeś?
Cała trójka nastawiła uszu, wstrzymując oddech. Gdzieś w lesie zaszeleściły liście i trzasnęła
gałąź. Rycerz i wojownik chwycili za broń. Raistlin sięgnął ręką do woreczka i wydobył garść
piasku, przywołując w pamięci słowa sennego zaklęcia.
- To ja! - usłyszeli radosny, piskliwy głos. W kręgu światła pojawiła się mała, zielono-
pomarańczowa postać. - Przepraszam za spóźnienie - rzekł Earwig. - Włosy uwięzły mi w
drzwiach - pokazał coś, co kiedyś było długim warkoczem. - Teraz została z niego zaledwie
połowa. Musiałem je obciąć, żeby się uwolnić.
- I to moim nożem - krzyknął Caramon, zabierając nóż z rąk kendera
- To twój nóż? Och, czyż to nie dziwne? Przysiągłbym, że miałem dokładnie taki sam. Sir
Gawain zatrzymał się.
-Nie dość, że muszę podróżować w towarzystwie jakiegoś czarownika...
- Rozumiem cię - rzekł Earwig, kiwając ze współczuciem głową. - Musimy to przynajmniej
dobrze wykorzystać, prawda?
- Pozwólmy mu iść z nami - Caramon poczuł wyrzuty sumienia na widok obciętego warkocza
kendera. - Może nam się przydać, jak nas ktoś zaatakuje.
Gawain zawahał się. Widać było, że jedynym sposobem na pozbycie się kendera było pokrojenie
go na kawałki. I chociaż Przysięga i Miara nie zabraniały rycerzom mordować kenderów, jednak
również nie zachęcały do tego.
- Zaatakuje - parsknął i ruszył do przodu. Earwig podskakiwał obok niego. - Dopóki nie
dojdziemy do Wieży, nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo. Przynajmniej tak powiedział jego
lordowska mość.
- I co jeszcze ci powiedział - zapytał Raistlin, kaszląc.
Gawain spojrzał na niego surowym wzrokiem, zastanawiając się zapewne, jaki będzie miał
pożytek z tego chorowitego maga.
- Opowiedział mi historię Dziewczęcej Klątwy. Dawno temu, jeszcze przed Kataklizmem,
czerwony mag - taki jak ty - ukradł młoda kobietę z ojcowskiego zamku i przywiózł ją do tej
fortecy. Rycerz, narzeczony młodej panny, odkrył spisek i wyruszył na jej ratunek. Spotkał się z
magiem i jego ofiarą tu, w tej fortecy w lesie. Czarnoksiężnik, wściekły, że zniszczono jego
plany, wezwał Królową Ciemności, aby pomogła mu zniszczyć rycerza. Rycerz z kolei wezwał
na pomoc Paladyna. Obie walczące siły były tak potężne, że zniszczyły nie tylko
czarnoksiężnika i rycerza, ale nawet po śmierci nadal wciągały nowe osoby w swój konflikt.
- Widzisz, a ty nie pozwoliłeś mi się założyć - rzekł Caramon do brata z pretensją w głosie.
Raistlin, zagubiony w swoich myślach, nie usłyszał tego zdania.
- No i - zapytał nagle Gawain - co myślicie o tej historii?
- Myślę, że tak jak wiele legend, tak i ta przerosła rzeczywistość - odpowiedział Raistlin. - Jest w
niej wiele niedokładności. Na przykład, czerwony czarnoksiężnik nigdy nie wezwałby na pomoc
Królowej Ciemności. To robią tylko czarni czarnoksiężnicy.
- Myślę - powiedział Gawain zawzięcie - że czarnoksiężnicy błądzą w ciemności obojętnie
jakiego są koloru. Jak mówi przysłowie, to tak jakby lis przebrał się za owcę.
- Aha - Caramon był wyraźnie zły - a ja słyszałem kilka przysłów o twoim rodzie, panie
mądraliński. Na przykład jedno mówi...
- Wystarczy, mój bracie - upomniał go Raistlin, a jego chude palce zacisnęły się na ramieniu
Caramona. - Zachowaj swoje siły na przyszłość.
Grupka podążyła dalej, pogrążona w ciszy.
- A co się stało z dziewczyną? - zapytał nagle Earwig. Trzej wędrowcy, zajęci swymi kłopotami,
zdążyli już zapomnieć o obecności kendera.
- Co? - mruknął Gawain
- Dziewczyna. Co się z nią stało? W końcu to jest Dziewczęca Klątwa.
- A tak, rzeczywiście - powiedział Raistlin - to ciekawe.
- Naprawdę? - Earwig podskakiwał radośnie, rozrzucając po ścieżce zawartość swoich sakiewek.
Omal się nie potknął o Caramona. - Udało mi się wymyślić coś ciekawego!
- Nie rozumiem, dlaczego to jest Dziewczęca Klątwa. Może dlatego, że dziewczyna była
niewinną ofiarą - odpowiedział rycerz po namyśle.
- Aha - rzekł Earwig, wzdychając gwałtownie - niewinna ofiara. Jak ja dobrze wiem, co to
znaczy!
* * * * *
Trójka wędrowców szła dalej. Szło im się łatwo, gdyż ścieżka była gładka i prosta. Jak dla
Caramona, zbyt gładka i zbyt prosta, jak gdyby miała jak najszybciej doprowadzić ich na
spotkanie przeznaczenia. Kilka godzin po północy dotarli do fortecy, zwanej Wieżą Śmierci.
Forteca była ciemna i pusta, a jej kamienna fasada mieniła się szaro i biało w łagodnym świetle
gwiazd i bladego, cienkiego, srebrnego księżyca. Masywna, ciężka forteca zaprojektowana była
tak, aby służyła swym celom, bez specjalnego nacisku na piękno. Była to kwadratowa budowla,
a w każdym jej rogu znajdowała się wieża strażnicza. Za murem łączącym wieże znajdowała się
budowla, w której prawdopodobnie miało stacjonować wojsko. Ogromne, drewniane odrzwia,
obite stalą, zapraszały do wejścia.
Jednak od bardzo dawna już żaden żołnierz nie wszedł przez te drzwi. Blanki kruszyły się, a w
niektórych miejscach rozsypały się kompletnie. Na murach widać było długie pęknięcia,
spowodowane kataklizmem lub magiczną, stoczoną tu bitwą. Jedna wieża zawaliła się, zawalił
się też dach centralnego budynku i na tle rozgwieżdżonego nieba widać było zarys połamanych
belek.
- Wieża jest opuszczona - stwierdził Caramon, patrząc na budowlę z wyraźnym niesmakiem. -
Nikogo tu nie ma, ani czarnoksiężnika, ani w ogóle nikogo. Ci żartownisie w karczmie mogli
sobie darować. Szkoda, że nie kazali nam tu przyjść, stanąć na środku drogi i krzyczeć: "hej,
strzelajcie"!
- Jak chcesz, to możesz tak zrobić - Raistlin zaczął kaszleć, ale stłumił głos rękawem, - Wieża
Śmierci nie jest opuszczona! Słyszę dokładnie jakieś głosy. To znaczy słyszałbym je dokładnie,
gdybyś ty przestał się wymądrzać!
- Ja też coś słyszę - rzekł Gawain ze zdumieniem. - Tu jest uwięziony rycerz mojego zakonu,
woła o pomoc! - Gawain chwycił w dłonie miecz i pomknął przed siebie. - Już idę! - zakrzyknął.
- Ja też! - wrzasnął Earwig, podskakując w kółko wokół Raistlina. - Ja też słyszę głosy! Jestem
pewien, że słyszę jakieś głosy! Co mówią do ciebie? Chcesz wiedzieć, co mówią do mnie?
Mówią: "jeszcze jedno piwo". Tak, tak, to właśnie słyszę.
- Poczekaj! - Raistlin chciał zatrzymać Gawaina, ale ten już popędził w stronę podwójnych
drewnianych drzwi. Kiedyś brama była zapewne zamknięta i zaryglowana, aby nie przedostał się
przez nią żaden wróg. Teraz stała złowieszczo otworem. - To głupiec! Idź za nim, Caramonie.
Nie pozwól mu nic zrobić, zanim tam nie dotrę!
- Jeszcze jedno piwo? - Caramon patrzył bezmyślnie na brata.
- Ty skończony bałwanie - wysyczał Raistlin przez zaciśnięte zęby. Drżącym palcem wskazał na
fortecę. - Słyszę tam głosy wołające mnie i rozpoznaję, że to ktoś z mojego rodu. To głos maga!
Chyba zaczynam rozumieć, co się tutaj stało. Idź za nim, Caramonie! Pobij go, usiądź na nim,
jeśli będziesz musiał, ale nie dopuść do tego, aby Gawain ofiarował swój miecz rycerzowi!
- Rycerzowi? Jakiemu rycerzowi? Acha, rozumiem. Już idę Raist. Nie musisz tak na mnie
patrzeć. Chodź, Nosepicker.
Kok na głowie Earwiga zafalował z oburzenia.
- Nazywam się Lockpicker, Lock.... Och, nieważne! Hej, poczekaj!
Caramon, w towarzystwie rozradowanego kendera, podążył za rycerzem. Niestety, wystartował
trochę za późno i Gawain już znikał w drzwiach fortecy. Caramon dotarł do bramy, zawahał się,
odwrócił i spojrzał niepewnie na brata.
Podpierając się laską, Raistlin szedł tak szybko, jak tylko mógł. Przy każdym kroku kaszlał i
wydawało się, że zaraz się przewróci. Ale nie zatrzymywał się. Zdołał nawet podnieść laskę i
pogrozić nią bratu, nakazując gestem, żeby natychmiast wszedł do środka.
Earwig wszedł pierwszy. Zorientował się, że jest sam, i natychmiast się odwrócił.
- Idziesz czy nie? Tu jest cudownie, tak ciemno i strasznie. I wiesz co? - kender westchnął 7.
zachwytu - naprawdę słyszę głosy. Wzywają mnie do pomocy w jakiejś walce. Pomyśl tylko.
Mogę pożyczyć twój nóż?
- Nie - warknął Caramon. Teraz już i on słyszał glosy. Niesamowite głosy, głosy duchów.
- Moja sprawa jest słuszna! Wszyscy wiedzą, że czarnoksiężnicy to obrzydliwe kreatury,
zrodzone z ciemności. Na dumę i honor naszego Zakonu Miecza, dołącz do mnie!
- Moja sprawa jest słuszna! Wszyscy wiedzą, że rycerze skrywają się za swą zbroją, a swej siły
używają, aby straszyć i znęcać się nad słabszymi. Na dumę i honor naszego Zakonu Czerwonych
Szat, dołącz do mnie!
Caramona ogarnęło nieprzyjemne uczucie, że forteca nie jest wcale tak pusta, jak mu się na
początku zdawało. Niechętnie, oglądając się za bratem, wszedł do środka. Wielki wojownik nie
bał się na tym świecie żadnego stworzenia z krwi i kości. Te niesamowite głosy były jednak
zimne i puste i to zbijało go z tropu. Wydawało mu się, że dobywają się z grobu.
Caramon i kender stali w długim korytarzu, prowadzącym z dziedzińca do głównego holu.
Korytarz zaopatrzony był w liczne mechanizmy, służące do obrony przez najeźdźcą. Przez
szczeliny w kamiennych murach widać było gwiazdy. Pozbawiony świetlistej laski swego brata i
rycerzowej pochodni, Caramon musiał iść po omacku w kompletnej ciemności, kierując się tylko
migocącym gdzieś w oddali światłem płomienia. Omal nie rozbił sobie głowy o żelazne kraty,
które wystawały częściowo z sufitu.
- Po której chcesz być stronie? - zapytał ochoczo Earwig, ciągnąc Caramona za rękę. - Ja
chciałbym być rycerzem, ale z drugiej strony, chciałbym też być magiem. Chociaż nie sądzę,
żeby twój brat pożyczył mi swoją laskę...
- Ciiii! - odezwał się Caramon schrypniętym głosem, wydobywającym się z kompletnie
wyschniętego gardła.
Korytarz skończył się i przeszedł w duży, szeroki hol. Na środku stał Sir Gawain z pochodnią w
ręku i wykrzykiwał jakieś słowa w języku, którego wojownik nie rozumiał. Był to zapewne
język Solamni.
Zgiełk pomieszanych głosów był tu bardziej wyraźny. Caramon czuł, jak szarpią go one w
różnych kierunkach. Ale wewnątrz siebie czuł inny głos, i ten był najsilniejszy. Był to głos jego
brata, głos, który kochał i któremu ufał, i Caramon dobrze pamiętał, co powiedział mu ten głos.
"Nie możesz dopuścić, aby Gawain ofiarował rycerzowi swój miecz!"
- Zostań tu - zwrócił się do Earwiga, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Obiecujesz?
- Obiecuję - powiedział Earwig, zaskoczony bladą i poważną twarzą Caramona.
- Dobrze - Caramon odwrócił się i poszedł w głąb korytarza, dołączając do rycerza.
- Co się dzieje? - Earwig nie mógł ustać spokojnie. - Nic stąd nie widzę. Ale obiecałem przecież.
Już wiem! Nie chodziło mu o to, żebym został tu, w tym dokładnie miejscu, tylko tu, w tej
fortecy! - uszczęśliwiony własnym tłumaczeniem, Earwig pobiegł naprzód. W ręce trzymał nóż
Caramona, który zdążył sobie w międzyczasie przywłaszczyć.
- O rany! - szepnął - Caramonie, czy widzisz to samo co ja?
Caramon widział dokładnie to samo. Po jednej stronie holu stała armia rycerzy odzianych w
błyszczące zbroje i trzymających w dłoniach miecze. Po drugiej stronie stal zastęp
czarnoksiężników, ich szaty powiewały wokół nich, jakby poruszane gorącym powietrzem.
Rycerze i czarnoksiężnicy odwrócili się w stronę nowo przybyłych i Caramon zobaczył z
przerażeniem, że były to gnijące ciała.
Przed uzbrojoną armią pojawił się nagle rycerz. On też był nieżywy. Na ciele widać było
wyraźnie ślady licznych ran. Caramona ogarnął strach. Oparł się o ścianę. Ale rycerz nie zwracał
uwagi ani na niego, ani na stojącego obok, osłupiałego kendera. Jego wzrok skupiony był na
Gawainie.
- Rycerzu, wzywam cię, na Przysięgę i Miarę, przyjdź i pomóż mi walczyć z wrogiem.
Zmarły rycerz uczynił gest i wtedy, w pewnej odległości od niego, pojawił się czarnoksiężnik w
czerwonych, podartych i poplamionych krwią szatach. Czarnoksiężnik też nie żył, a sądząc z
jego ran, śmierć miał straszną.
Earwig wysunął się do przodu.
- Będę walczył po twojej stronie, jeśli nauczysz mnie rzucać uroki! - zakrzyknął
Caramon schwycił kendera za kark, podniósł do góry i rzucił z całej siły do tyłu. Kender osunął
się po ścianie na podłogę, gdzie spędził kilka radosnych chwil, próbując złapać oddech. Caramon
wyciągnął drżącą rękę.
- Gawainie, wyjdźmy stąd...
Gawain odepchnął dłoń Caramona i przyklęknąwszy na jedno kolano, wyciągnął swój miecz, by
położyć go u stóp rycerza.
- Idę na twe wezwanie, o panie!
- Zatrzymaj go, Caramonie! - spomiędzy kamiennych ścian dobył się świszczący szept. -
Zatrzymaj go albo i my zginiemy.
- Nie! - zmarły rycerz spojrzał na Caramona, jakby właśnie go zobaczył. - Dołącz do mnie! A
może jesteś tchórzem?
- Tchórzem! - Caramon spojrzał groźnie. - Żaden człowiek nie ośmielił się...
- Posłuchaj mnie, mój bracie - rozkazał Raistlin. - Zrób to chociaż dla mnie, ja też będę
zgubiony!
Caramon spojrzał ze strachem na zmarłego czarnoksiężnika i ujrzał jego puste oczy wpatrzone w
Raistlina. Zmarły rycerz właśnie pochylał się, aby podnieść miecz Gawaina. Na sztywnych
nogach, Caramon podbiegł i kopnął miecz, który potoczył się po kamiennej posadzce.
Zmarły rycerz zawył z gniewu. Gawain podskoczył i rzucił się po swoją broń. Caramon zdołał
się jednak wychylić i schwycił go za ramię. Gawain wykręcił się i odepchnął Caramona ręką.
Legion rycerzy uderzył mieczami w tarcze, a czarownicy zaczęli znowu mamrotać swe zaklęcia.
Ich puste glosy podniosły się, kiedy do sali wszedł Raistlin.
- Cóż za ciekawe doświadczenie - stwierdził Earwig, sprawdzając, czy wszystkie żebra ma całe.
Kiedy przekonał się, że nic mu się nie stało, podniósł się i rozejrzał dookoła. - Ojej! Ktoś zgubił
miecz. Podniosę go.
- Czarnoksiężniku Czerwonych Szat! - krzyczał zastęp zmarłych - dołącz do nas!
Kątem oka Caramon ujrzał twarz swego brata. Raistlin przyglądał się czarownikom świetlistym,
zawziętym wzrokiem. Na jego twarzy malowało się napięcie i podniecenie.
- Nie, Raist! - Caramon wypuścił Gawaina z rąk. Rycerz uderzył go w szczękę i ogromny
wojownik zwalił się na podłogę. Gawain rzucił się po swój miecz, który Earwig trzymał w
zaciśniętej broni. W miarę jak rycerz się zbliżał, szeroki uśmiech na twarzy kendera powoli
znikał.
- O, nie! - kender przycisnął miecz do piersi - znalazłem go i jest mój. Przecież już nie był ci
chyba potrzebny.
- Nie słuchaj ich, Raist! - Caramon podniósł się z podłogi. "Za późno", pomyślał, gdyż mag
zbliżał się już do zmarłego czarnoksiężnika, który wyciągał dłoń po błyszczącą laskę.
Zimne palce już jej niemal dotykały, kiedy Raistlin obrócił nagle laskę i wyciągnął ją poziomo
przed siebie. Kryształowe światło zamigotało. Zmarły czarnoksiężnik odskoczył do tyłu, jak
gdyby ta krucha przeszkoda oparzyła go.
- Nie dołączę do ciebie, bowiem twa walka jest wieczną walką! - głos Raistlina podniósł się
ponad panujący na sali gwar. - To walka, której nikt nigdy nie wygra.
W tej chwili głosy zmarłych ucichły. W sali zapanowała cisza. Gawain przestał grozić
kenderowi i odwrócił się. Earwig stracił nagle zainteresowanie mieczem i puścił go na podłogę, a
sam podskoczył do przodu, żeby zobaczyć, co się dzieje. Caramon, gładząc swą obolałą szczękę,
rozglądał się ostrożnie, gotowy w każdej chwili przyjść na pomoc bratu.
Opierając się na lasce, której światło wydawało się teraz jeszcze jaśniejsze, Raistlin podszedł na
środek sali. Najpierw spojrzał na rycerza, na jego gnijącą twarz pod poobijanym hełmem, na
kościstą dłoń, trzymającą miecz. Następnie młody mag odwrócił swój zloty wzrok na
czarnoksiężnika, na jego podarte i pocięte mieczem czerwone szaty, okrywające ciało, któremu
nie dane było zaznać wiecznego spokoju.
Potem Raistlin spojrzał w samą ciemność.
- Będę rozmawiał z dziewczyną - zawołał. Z ciemności wyłoniła się postać młodej kobiety i
stanęła naprzeciwko maga. Była to piękna blondynka, o owalnej twarzy i niebieskich, jasnych,
wyrazistych oczach. Była tak piękna i wydawała się tak ciepła i pełna życia, że minęło kilka
chwil, nim Caramon zorientował się, że ona też od dawna już nie żyje.
- To ty rzuciłaś klątwę, czyż nie? - zapytał Raistlin.
- Tak - odrzekła dziewczyna, głosem tak zimnym jak śmierć. - Po której stronie chcesz stanąć,
magu? Oto tutaj stoi duma... - pokazała dłonią rycerza -... i tutaj stoi duma... - wskazała w
kierunku maga - którą stronę wybierasz? Choć naprawdę nie ma to znaczenia.
- Nie będę walczył po żadnej stronie - powiedział Raistlin - Nie wybiorę dumy. Wybiorę... -
zawiesił na chwilę glos i do- kończył cicho - wybiorę miłość.
Ciemność zwaliła się na nich z siłą lawiny. Na chwilę zgasło nawet światło magicznej laski.
- O, rany! - szepnął ze zgrozą w głosie kender. Caramon mrugał oczami, próbując przebić
wzrokiem gęstą, nieprzebytą czarność. Armie duchów zniknęły.
- Raistlin! - zakrzyknął Caramon panicznie.
- Tu jestem, mój bracie. Cicho, bądź cicho. Caramon poczuł, jak ktoś chwyta go za bark.
Wyciągnął rękę i dotknął ciepłego, ludzkiego ramienia.
- Gawain? - zapytał szeptem.
- Tak - odparł rycerz, napiętym głosem. - Co się dzieje? Nie ufam temu magowi. On nas zabije.
- Jak na razie wygląda na to, że nieźle sobie radzi utrzymując nas przy życiu - rzekł srogo
Caramon. - Patrz!
Shirak - powiedział Raistlin i kryształowe światło ponownie zabłysło jasno. Naprzeciwko maga,
w świetle laski, stała młoda kobieta.
- Złamałeś klątwę, młody magu - rzekł duch. - Czy, zanim odejdę na zasłużony, wieczny
odpoczynek, chciałbyś mnie o coś prosić?
- Opowiedz nam swą historię - poprosił Raistlin. - Legenda mówi, że mag przywiódł cię tu siłą.
- Oczywiście, tak mówią ci, którzy nigdy nie chcieli znać prawdy! - rzekł pogardliwie duch. - A
ich słowa były oliwą, dolewaną do ognia mej klątwy. Tak naprawdę, mag i ja kochaliśmy się.
Mój ojciec, rycerz solamni, zabronił mi wyjść za mąż za czarnoksiężnika. Zaręczył mnie z
innym rycerzem, którego ja nie kochałam. Uciekłam razem z magiem. Uciekłam z własnej woli,
chciałam bowiem być z człowiekiem, którego kocham. Rycerz podążył za nami. Przybyliśmy tu,
gdyż wiedzieliśmy, że to miejsce dawno już było nie zamieszkane. Mogliśmy uciec, ale mag
oświadczył, że musi walczyć, aby zachować swój honor. Swój honor! - powtórzyła gorzko. Jej
niebieskie oczy wpatrywały się w ciemność tak intensywnie, jakby wciąż widziały to wszystko,
co wydarzyło się tu przed laty. - Tu, w tych murach, wezwał rycerza do walki. I walczyli - jeden
swym mieczem, drugi swą magią. Walczyli o swój honor! I wtedy właśnie, kiedy patrzyłam
bezsilnie, jak walczą, zdałam sobie sprawę, że żaden 7. nich nie kochał mnie nigdy nawet w
połowie tak bardzo, jak obaj kochali swoją wstrętną dumę. Kiedy zginęli, stanęłam nad ich
ciałami i modliłam się do bogów, aby ściągnęli tu wszystkich tych, którzy zakochani są w swej
dumie. A potem opuściłam to miejsce i poszłam w świat. Znalazłam człowieka, który kochał
mnie na tyle, aby dla mnie żyć, a nie umierać. Bogowie dali mi bogate, szczęśliwe życie,
wypełnione miłością. Po mojej śmierci, mój duch wrócił tutaj i od tamtej pory czekam na kogoś,
kto kochałby na tyle, by zignorować te wszystkie głosy - spojrzała na Caramona - i był na tyle
mądry, by złamać przekleństwo. Ty, młody magu, uwolniłeś ich i mnie. Pójdę spocząć przy boku
mego męża, który czekał na mnie cierpliwie przez wszystkie te lata. Ale najpierw chciałabym cię
o coś zapytać. Jak to się stało, że zobaczyłeś i zrozumiałeś prawdę?
- Gdyż przed moimi oczami miałem cały czas żywy przykład fałszywej dumy - rzekł Raistlin
patrząc przeciągle na Gawaina. Rycerz zaczerwienił się i schylił głowę. Mag, uśmiechając się,
dodał - Ale tak naprawdę, stało się to dzięki ciekawość kendera.
- Dzięki mnie! - Earwig zachłysnął się taką rewelacją. - To o mnie mówi! To dzięki mnie! To ja
zdjąłem klątwę! A mówiłem wam, że musi być mag, rycerz i kender!
Postać młodej kobiety zaczęła znikać.
- Żegnaj - rzekł Raistlin - i odpoczywaj w pokoju.
- Żegnaj, młody magu. Ostrzegam cię jednak. Dziś oparłeś się pokusie. Uratował cię rozum i
silna wola. Ale jeśli się nie zmienisz, nadejdzie taki czas, kiedy los, którego dziś uniknąłeś,
dopadnie cię.
Niebieskie oczy zamknęły się i zniknęły.
- Nie odchodź! - zapłakał Earwig, który biegał dookoła i chwytał rękami powietrze. - Mam do
ciebie tyle pytań! Czy byłaś w Otchłani? Jak to jest, jak się nie żyje? Och, proszę...
Caramon podszedł ostrożnie do przodu. Jego wzrok cały czas spoczywał na miejscu, w którym
zniknął duch, jak gdyby obawiał się, że dziewczyna może w każdej chwili powrócić. Położył
swe wielkie dłonie na ramionach brata.
- Raist - powiedział zmartwiony - co ona miała na myśli?
- Skąd mam wiedzieć? - Raistlin wyzwolił się z uścisku brata. Nagle zaczął gwałtownie kaszleć.
- Idź po drzewo na ognisko! Nie widzisz, że zamarzam na śmierć?
- Już idę, Raist - powiedział delikatnie Caramon - Chodź, Earmite.
- Earwig - poprawił automatycznie kender, mozolnie podążając za wojownikiem. - Poczekaj, aż
usłyszy o tym Kuzyn Tas! Nawet Wuj Traspringer - najsłynniejszy kender wszechczasów -
nigdy jeszcze nie złamał klątwy!
Gawain stał w miejscu czekając, aż Caramon i kender opuścili fortecę. Wtedy, powoli, z
mieczem w dłoni, podszedł do maga.
- Zawdzięczam ci życie - powiedział niezdarnie i z niechęcią. - Zgodnie z Przysięgą i Miarą
jestem twoim poddanym - wyciągnął w kierunku maga swój miecz, rękojeścią do przodu. -
Czego żądasz ode mnie? Raistlin wciągnął powietrze. Spojrzał na miecz i zadrżały mu usta.
- Czego żądam? Złam swoją Przysięgę! Spal swoją Miarę! Jak powiedziała dziewczyna, żyj dla
tych, których kochasz. Nadciąga czas ciemności, mój rycerzu, i być może tylko miłość będzie
mogła nas ocalić. Rycerz ściągnął usta, twarz mu poczerwieniała. Raistlin przyglądał mu się bez
ruchu, patrząc z twarzy Gawaina znika złość i pojawia się na niej głęboki namysł. Nagle rycerz
gwałtownie schował swój miecz do pochwy.
- Ach, i rycerzu - powiedział zimno Raistlin - nie zapomnij podzielić się z nami swoją nagrodą.
Gawain odpiął pas wraz z mieczem.
- Weź wszystko - rzekł i rzucił miecz i pas do nóg maga. - Znalazłem coś, co ma znacznie
większą wartość. - Ukłonił się sztywno i wyszedł z fortecy.
Na niebie pojawił się czerwony księżyc. Jego niesamowity blask przeświecał przez rozpadające
się ściany starej fortecy i oświetlał drogę. Mag nadal stał na środku sali, a na palcach czuł
jeszcze miękki jak jedwab dotyk włosów dziecka.
- Rzeczywiście, rycerzu, znalazłeś - powiedział. Postał jeszcze przez chwilę, zastanawiając się
nad słowami ducha. Po czym otrząsnął się i mocniej chwycił magiczną laskę. - Dulak -
powiedział i światło zgasło. Mag pozostał w ciemności, oświetlonej tylko promieniami
czerwonego księżyca.
* * * * *
źródło: "Złoty Smok" Nr 1(3) Styczeń 1995
przełożyła: Violetta Jaworska