K
AROL
M
AY
R
APIER I
T
OMAHAWK
SCAN-
DAL
C
ZARNY
G
ERARD
O jakie sto dwadzie cia mil angielskich od uj cia Rio Pecos do Rio Grand del Norte,
na meksyka skim wybrze u tej pot nej rzeki, na ostrym zakr cie niedaleko Presidio de S.
Vicente le y znany ju naszym czytelnikom port Guadalupe. W roku 1848 Emma Arbellez
wraz z przyjaciółk Kari była tu z wizyt u krewnych. W drodze powrotnej napadli j i
uprowadzili Komanczowie. Jak pami tamy, oswobodził je Piorunowy Grot i Nied wiedzie
Serce.
Rodzina, u której go ciły Emma i Karia, była spokrewniona z Pedrem Arbellezem.
Jego pi kna siostra wyszła za m za Pirnera, który przyw drował do Guadalupe nie
wiadomo sk d. Zaj ł si niewielkim interesem, ale z biegiem czasu rozwin ł go tak, e stał si
najbogatszym człowiekiem w całej okolicy.
Pr dko owdowiał. Został sarn z jedyn córk . mier ony nie zawa yła na yciu
Pirnera. Miał usposobienie wesołe, nieskłonne do smutku. ył szcz liwie i beztrosko, a
ci le mówi c, z jedn tylko trosk : mianowicie jego córka Rezedilla nie zamierzała wyj za
m . Dawniej było mu to zupełnie oboj tne. Ale teraz, gdy si postarzał, my l o tym, e córka
pozostanie sama, nie dawała mu spokoju. Koło licznej blondynki kr ciło si wielu
adoratorów. artowała i flirtowała ze wszystkimi, ale adnego nie faworyzowała. Miała ju
około trzydziestki. Była ci gle ładna, cho — jak wiadomo — Meksykanki szybko si
starzej . Jej jasne włosy sugerowały inne, mo e nawet germa skie pochodzenie.
Pirnero był wła cicielem wielkiego domu. Oprócz oficyny mieszcz cej sklep i
gospod , znajdowały si tam piwnice słu ce za magazyny, na pi trze za — pokoje
mieszkalne. Za murami fortu rozci gały si pastwiska, na których zatrudniał vaquerów.
Był letni dzie roku 1866. Od rzeki wiał ostry wiatr, postrach ka dego my liwego i
pasterza. W szynku nie pojawił si ani jeden go , wi c seniorowi Pirnerowi humor nie
dopisywał. Stał przy oknie gospody i w milczeniu patrzył na okolic zasnut g stymi
tumanami kurzu. Przy drugim oknie siedziała Rezedilla; wyszywała czerwon chustk ,
podarunek dla jednej ze słu cych. Stary zacz ł b bni palcami w szyb , co niezbicie
wiadczyło o złym humorze. Ilekro taki przychodził, Rezedilla musiała wysłuchiwa
wymówek, z których sobie jednak niewiele robiła. Bawiło j nawet, e ojciec, posługuj c si
byle jakim pretekstem, zawsze wraca do sprawy mał e stwa.
— Straszny wicher — skonstatował z westchnieniem. Nie odpowiedziała. Dodał wi c
po chwili:
— Istny huragan!
— Milczała. Wobec tego zapytał wprost:
— Nieprawda , Rezedillo?
— Owszem — odparła lakonicznie.
— Owszem? Tylko tyle? — zirytował si .
— No tak, straszliwy huragan.
— I pył okropny!
Rezedilla zamilkła znowu. Odwrócił si teraz do niej i rzekł:
— Je eli jeste taka milcz ca, trudno ci b dzie wytrzyma z m em, gdy ju w ko cu
staniesz na lubnym kobiercu.
— Milcz ca ona jest wi cej warta ni gadatliwa — zauwa yła skwapliwie.
Pirnero chrz kn ł kilkakrotnie. Rozmowa nie kleiła si . Nie daj c jednak za wygran ,
podj ł po chwili:
— Okropny wicher, istny huragan!
Nie uwa ała, aby ta w istocie błaha uwaga zasługiwała na odpowied . Pirnero kiwn ł
głow i znowu b bni c palcami o szyb mrukn ł:
— Ani jednego go cia w szynku.
Poniewa i na to nie było odpowiedzi, zaatakował j wprost:
— Czy nie mam troch racji? To le, e dziewczyna rozgl da si za m czyznami? A
mo e…
— Nie — pokr ciła głow . — Nie chc adnego.
— adnego? Głupstwa opowiadasz! M czyzna jest dla dziewczyny tym, czym
podeszwa dla buta.
— Chodz c trzeba j mocno dociska ? — zapytała ze miechem.
— Banialuki! Przecie bez butów nie mo na chodzi .
Nagle za oknem spadł drewniany rygiel, zerwany z dachu podmuchem wiatru.
— Widziała ? — zawołał. — Widzisz, jaka dziura? A kto to zreperuje? Ja, tylko ja!
— Kto inny miałby si tym zaj ? Chyba nie ja?
— Ty? Bzdura! M ! Jego obowi zkiem jest dba o porz dek. Gdzie nie ma
m czyzny, tam nie ma porz dku. Zrozumiała ?
Poczciwy papa Pirnero był troch sk py. Zło ciła go drobna szkoda, jak wiatr
wyrz dził na dachu. Gdy si co podobnego zdarzało, stawał si szczególnie gadatliwy.
— Ale musi to by zi przyzwoity — ci gn ł dalej. — Nie taki obdartus w
łachmanach jak ten, który tutaj czasami przychodzi.
Nie patrzył na córk , wi c nie zauwa ył, e zarumieniła si . Widocznie obdartus nie
był jej oboj tny.
— Wiesz z pewno ci , o kim mówi , co? — zapytał. Przytakn ła.
— No wi c na tego si nie zgodz ! Jestem ambitny, odziedziczyłem to po swoich
przodkach. Czy wiesz, kim był mój ojciec?
— Kominiarzem.
— Zgadza si . Kominiarze to ludzie, którzy spogl daj z wysoka. A mój dziadek?
— Handlował chrzanem.
— Doskonale! On te miał yłk do handlu. Dzi ki niej stałem si bogatym
człowiekiem. Trzeba ci od czasu do czasu przypomina pochodzenie, ojczyzn i miasto
rodzinne. Zapomniała mo e, z jakiego pochodzisz kraju?
— Nie zapomniałam — ledwo powstrzymywała u miech. — Z Niemiec.
— Dokładnie z Saksonii, znanej z pi knych dziewcz t. Nigdzie na wiecie nie ma
pi kniejszych panien, ale musz wychodzi za m . Inaczej le z nimi. Rozumiesz?
Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Byłem ładnym chłopcem, po matce i babce. I ty
odziedziczyła urod , dlatego nazwałem ci Rezed , Rezedilla. Co si tyczy miasta
rodzinnego, znasz jego nazw , co?
— Owszem. Pirna.
— Tak jest, Pirna. To najpi kniejsze miasto na wiecie. Dlatego od niego przybrałem
nazwisko. Byłem interesuj cym kawalerem i twoja matka zakochała si we mnie do
szale stwa. Ale ty nie chcesz m a, nawet gdyby pochodził z Pirny, co? Kto mi wi c naprawi
szkod na dachu?
— Byłby tak gadał do s dnego dnia, gdyby nie rozległ si t tent kopyt ko skich.
Zbli ał si jaki je dziec. Nie zatrzymał wierzchowca przed ogrodzeniem, tylko przeskoczył
przez nie. Teraz dopiero zsiadł z konia i przeszedłszy obok okna, skierował si ku
wyszynkowi.
— Otó i jest ten wagabunda — zło cił si gospodarz. — Wcale za nim nie t skni ,
nawet gdy nie ma w szynku ywej duszy. Niech nie marzy o tym, by zosta moim zi ciem!
Rezedilla pochyliła si nad robótk , aby ukry rumie ce, które wyst piły jej na twarz.
Tymczasem go wszedł do izby. Ukłonił si grzecznie, usiadł przy stole i poprosił o szklank
zimnego napoju, zwanego julepem (napój alkoholowy z ziołami), bardzo lubianego w
południowych stanach Ameryki.
M czyzna był wysokiego wzrostu, mocnej budowy, twarz jego okalała ciemna broda.
Wygl dał bardzo młodo, cho min ła mu ju trzydziestka. Ubrany był w meksyka skie
spodnie i wełnian bluz , rozpi t z przodu i odsłaniaj c muskularn pier . Biodra opasywał
w ski pas skórzany, za którym tkwiły dwa rewolwery i nó . Strzelba, któr oparł o stół
wydawała si nic nie warta, a i cała odzie wygl dała n dznie. Kto jednak przypatrzył si
bli ej jego mocnym ramionom, łagodnym rysom, wielkim ciemnym oczom, nie zwracał
uwagi na ubiór. Gdy zdj ł kapelusz o szerokim rondzie, ukazała si na jego czole gł boka,
ledwie zagojona blizna.
— Jaki j ulep mam poda ? — zapytał gospodarz ostro. — Z mi t czy z kminkiem?
— Z mi t .
Pirnero wszedł za lad i przyniósł napój, po czym usadowił si przy oknie. Go
popijał go z wolna. Cał uwag zdawał si kierowa , tak samo jak gospodarz, na okno. Bystry
jednak obserwator dostrzegłby z pewno ci , e wzrok m czyzny co pewien czas ukradkiem
spoczywał na dziewczynie, która rumieni c si , spuszczała oczy.
Staremu milczenie zacz ło ju nazbyt ci y . Chrz kn wszy, zwrócił si do
przybysza:
— Straszliwy wiatr.
Nie zareagował. Dopiero na nast pn uwag odpowiedział oboj tnie:
— Niezgorszy.
— I pył okropny.
— Phi.
— Co pan przez to rozumie? Czy to nie jest pył?
— Ale owszem, pył. Komu on jednak przeszkadza?
— Ubranie si niszczy.
— Mo na przecie wło y stare. Była to woda na młyn Pirnera.
— No wła nie! Senior odział si dzisiaj dosy podle — powtarzał zjadliwie. — Czy
nie ma pan lepszego ubrania?
— Nie.
Starego a zatrz sło. Jak ka dy Meksykanin przywi zywał wag do swego wygl du.
Ubierał si jaskrawo, barwnie, ch tnie nosił l ni c bro , stroił konia złotymi i srebrnymi
ozdobami. A ten obdartus? Na ordynarnych butach nie miał nawet ostróg, mimo e wszyscy
je nosz , i to olbrzymich rozmiarów.
— A dlaczego pan nie ma? — pytał dalej.
— Bo za drogie dla mnie.
— Ach, wi c senior jest biedakiem?
— Tak — odparł oboj tnie. Zauwa ywszy jednak, e Rezedilla oblała si rumie cem,
posłał jej przepraszaj ce spojrzenie.
Pirnero nie zwrócił na to uwagi i z coraz wi ksz natarczywo ci kontynuował
przesłuchanie.
— Kim wła ciwie pan jest?
— My liwym.
— My liwym? I z tego senior yje?
— Oczywi cie.
— W takim razie al mi bardzo pana. Z czego teraz my liwy mo e wy y ? Dawniej
były inne czasy i inni my liwi — godni najwy szego szacunku. Czy słyszał senior o
Nied wiedzim Sercu?
— Tak, to sławny Apacz.
— A o Bawolim Czole?
— Nazywano go królem łowców, polował na bawoły.
— A o Piorunowym Grocie?
— To był Niemiec.
— Mój ziomek — powiedział gospodarz z dum . — Pochodz z Pirny pod Dreznem.
Kiedy wielkim westmanem był Władca Skał, tak e Niemiec, ale zagin ł. A i teraz jest taki
jeden westman, chyba jeszcze wi kszy od tamtych. Czy słyszał pan kiedy o Czarnym
Gerardzie?
— Oczywi cie. A co si z nim stało?
— Ugania si teraz tutaj, wzdłu granicy. Podobno nosi czarn brod i dlatego
nazywaj go Czarnym Gerardem. Musi to by chyba wcielony szatan, bo nie boi si samego
diabła. Strzały jego nigdy nie chybiaj , a uderzenia no a zawsze s celne. Odk d przybył z
północnych gór, drogi zostały prawie całkowicie oczyszczone z rozbójników. Mam mu
bardzo wiele do zawdzi czenia, gdy dawniej zbóje cz sto rabowali mi towary. Taki człowiek
byłby mi… — urwał, nie sko czywszy zdania. Co ja plot — pomy lał. Po chwili mówił
dalej: — Chciałbym wiedzie , jakiej narodowo ci jest ten człowiek. Mo e urodził si w
Pirnie. Wszyscy mieszka cy tego miasteczka s bardzo waleczni. A z jakiego kraju senior
pochodzi?
— Z Francji.
— O rety, wi c jest pan Francuzem?
— Oczywi cie.
— No tak. Hm. No, to dobrze.
Pirnero gwałtownie przerwał rozmow . Po chwili wstał i wyszedł z izby, dawszy
przedtem znak córce, by poszła za nim.
— Słyszała — spytał, gdy znale li si w spi arni — kim jest ten człowiek?
— Jak miałam nie słysze ? Francuzem.
— Musimy wi c uwa a . My l , e wiesz, i Francuzi przywie li nam austriackiego
ksi cia, który ma zosta cesarzem Meksyku.
— To tajemnica poliszynela.
— Moim zdaniem Austriacy to poczciwi ludzie. Nie mam nic przeciwko nim,
zwłaszcza e ksi
Maks jest podobno porz dnym człowiekiem. Meksykanom nie podoba
si jednak to, e popieraj go Francuzi. Powiadaj , e Napoleon III jest kłamc , e nie
dotrzymał obietnic i e ksi cia Maksa wystrychn ł równie na dudka. Nie chc adnego
cesarza, chc prezydenta, którym ma by Juarez.
— Ten, który przebywa teraz w Paso del Norte?
— Tak. Francuzi zamierzaj go schwyta i uwi zi . Omal im si to nie udało w
Chihuahua. Na szcz cie uciekł do Paso del Norte. Rozeszła si jednak wie , e wysłali za
nim patrole. Dlatego trzeba strzec si tego Francuza.
— Co ciebie to obchodzi? Co obchodzi ci Juarez?
— O, bardzo wiele — odrzekł z powa n min . — Dotychczas nie zdradzałem si
przed tob , e mam wyj tkowy talent do polityki.
— Ty? — Rezedilla była szczerze zdumiona.
— Tak, ja. Wszyscy mieszka cy Pirny s dobrymi politykami. Mam w Presidio
jeszcze kilka posiadło ci, a tym samym prawo głosu. I nie jest mi oboj tne, czy b dziemy
mich ksi cia Maksa czy prezydenta Juareza. Maks poczciwy, ale nie utrzyma si , zale ny jest
bowiem od Francuzów. Aby stworzy cesarstwo Meksyku, Napoleon zaci gn ł dwie
po yczki. Meksyk otrzymał marne czterdzie ci milionów, pi set zagarn ła Francja. Jest to
jawne oszustwo. I dlatego Juarez chce przep dzi Francuzów, a my go popieramy. Potrzeba
mu jednak pieni dzy. Wysłał wi c posła do prezydenta Stanów Zjednoczonych z pro b o
po yczk . Przed kilkoma dniami poseł wrócił z wiadomo ci , e Stany Zjednoczone nie b d
popiera cesarza meksyka skiego, za którym stoj Francuzi, i e udziel Juarezowi po yczki
w wysoko ci trzydziestu milionów dolarów. Cz
tej sumy jest ju w drodze. Przewo j
l dem. Francuzi dowiedzieli si o tym i bardzo prawdopodobne, e zechc przechwyci
przesyłk . Gdyby pieni dzy nie mo na było transportowa dalej, zostan ukryte tu, w
Guadalupe, u nas w domu. Juarez wy le wzmocnione stra e. Rozumiesz wi c, e w tej
sytuacji musimy strzec si Francuzów. Mog przecie przysła szpiegów. A mo e ju si to
stało? Co mi mówi, e ten łotr, który tam siedzi, jest jednym z nich. Milczy, na pytania
odpowiada półg bkiem, jakby pilnował, co si dzieje na dworze. Nawet na ciebie nie
spogl da.
Rezedilla czuła, e ojciec si myli. A mo e jednak nie? Czy by zawiodła mnie
intuicja? — pomy lała.
— Ten człowiek nie wygl da na szpiega — odezwała si po chwili.
— Nie? Nie b d taka pewna. Mimo wszystko wol , aby mnie ten Francuz wi cej nie
ogl dał. Gotów jeszcze zmiarkowa , jak rol tu pełni . Dlatego b dziesz go sama
obsługiwała. Ale błagam, na lito bosk , nie wygadaj si , e jestem zwolennikiem Juareza.
Rezedilla z trudem zachowuj c powag , powiedziała:
— Nie martw si o to, odziedziczyłam po tobie talent dyplomatyczny.
— Jestem pewien, e go masz, to przechodzi z ojca na córk . Wracaj wi c do gospody
i załatw dobrze spraw . B d nawet dla niego uprzejma, aby nie budzi podejrze . Dobry
dyplomata musi u pi czujno swych wrogów.
Rezedilla weszła do izby z u miechem na twarzy. Bez słowa usiadła przy oknie.
Nieznajomy milczał równie . Po chwili przerwała cisz :
— Czy jest pan naprawd Francuzem, senior?
— Tak. Czy wygl dam na człowieka, który by pani okłamywał, seniorita?
— Nie. My lałam tylko, e pan artuje. Francuzi nie s w tych okolicach lubiani.
— Ja ich równie nie lubi .
— Ach! — zdumiała si . — Ale przecie jest pan Francuzem.
— Urodziłem si wprawdzie we Francji, ale nigdy nie wróc do ojczyzny.
— Czy opu cił j pan pod przymusem?
— Nie, dobrowolnie. W ka dym razie nic mnie z ni nie ł czy.
— To musi by przykre.
— Mniej ni inne rzeczy, na przykład niewierno lub zdrada.
— Czy doznał pan tego?
— Niestety tak.
Na twarzy jego pojawił si wyraz smutku. Zaciekawiona dziewczyna pytała dalej:
— Ukochana pana zdradziła?
— Tak.
— Musiała to by zła, bezduszna dziewczyna.
— M czyła mnie bardzo i zatruwała mi ycie.
— Kochał j pan?
— Tak, bardzo — odparł krótko.
Ton ten spodobał si Rezedilli. Ilu m czyzn w taki sposób rozmawiałoby z kobiet , i
to obc w dodatku? — pomy lała. — Musi si pan stara zapomnie o niej, senior.
— Nie mog . Nie kocham jej wprawdzie, ale tak mnie unieszcz liwiła, e nie jestem
w stanie jej zapomnie .
— Tego nie rozumiem. Jak pan mo e by nieszcz liwy, gdy jej pan nie kocha?
— Poniewa nieszcz cie moje nie jest skutkiem jej niewierno ci, lecz zdrady.
— Ach, powiedziała o panu co złego? Było to kłamstwo?
— Nie, seniorita, była to niestety prawda.
Rezedilla zmieszała si , nie spodziewaj c si tak szczerego wyznania.
— artuje pan? — spytała z niedowierzaniem.
— Dlaczego miałbym artowa . Powiedziałem prawd . Pochyliła głow , na jej twarzy
pojawił si wyraz rozczarowania.
Rzekła nieco chłodniejszym tonem:
— Niech mi pan wybaczy, e wypytuj . Ale senior był tu u nas zawsze taki cichy i
smutny, e zrobiło mi si pana al. I pomy lałam sobie, e przyjazne słowo mo e byłoby dla
pana pociech . S ludzie, którzy ju w pierwszej chwili poznania nie wydaj nam si obcy.
Czy doznał pan tego kiedy ?
— Tak. Tutaj, dzi ki pani.
— Zarumieniła si .
— Niech mi pani nie bierze za złe tego, co powiedziałem. Je eli obraziłem pani ,
odejd i nie wróc ju nigdy.
— O, nie! Prosz tego nie robi , senior. A teraz niech mi pan zrobi przyjemno i si
rozchmurzy. A je eli nie chce senior ju nic wi cej powiedzie o sobie, chciałabym
przynajmniej usłysze , jak si pan nazywa.
— Mason.
— Mason? Dobrze wymawiam? A imi ?
— Gerard.
— To tak jak ten Czarny Gerard, o którym wspominał mój ojciec. I pan równie ma
czarn brod . Czy mo e mi senior powiedzie , co wła ciwie oznacza to imi ?
— Gerard to siłacz i obro ca, tak mi kiedy powiedział nauczyciel.
— I pan wygl da na siłacza. A kto jest silny, potrafi by równie obro c .
— Niestety, nie byłem nim, wprost przeciwnie.
— Co pan chce przez to powiedzie ? Popatrzył na ni ze smutkiem i wyja nił:
— Byłem garroteurem.
— Garroteurem? Nie rozumiem, co to znaczy?
— Z pewno ci nie spotkała si pani nigdy z tym okre leniem. Niech e si wi c pani
dowie, seniorita, e w wielkich milionowych miastach yj tysi ce ludzi, którzy zasypiaj c
wieczorem nie wiedz , czy b d jedli chleb nast pnego dnia. S te i tacy biedacy, którzy
wieczorem powiadaj sobie: „Je eli w nocy nie ukradniesz chleba, rano b dziesz wił si z
głodu”. To niewolnicy zbrodni, cho nie oni ponosz za to win . Ojciec wychowuje syna na
zbrodniarza, matka córk . Nikt w dzieciach nie rozwija szacunku dla prawa. I tak yj jak
dzikie, drapie ne zwierz ta.
— Mój Bo e, jakie to straszne!
— Nawet nie domy la si pani, jak bardzo.
— Ale senior chciał przecie mówi o sobie?
— I mówi . Sam byłem takim zwierz ciem.
— Nie mo e by .
— A jednak to prawda. Nie oskar am nikogo, wyznaj tylko, e byłem posłuszny
ojcu. Byli my biedni, lecz gardzili my prac . Ojciec mój miał słab natur i sam nie lubił
kra . Posyłał wi c na rabunek mnie, silnego chłopaka. Stałem si garroteurem. Wał sałem
si po ulicach, zachodziłem od tyłu przechodniów, zarzucałem na ich szyje p tl i zaciskałem.
Gdy tracili przytomno , okradałem ze wszystkiego.
— O mój Bo e, jakie to okropne! — zawołała Rezedilla.
Była trupio blada. Siedział przed ni m czyzna, którego mogłaby pokocha , i
opowiadał, e jest zbrodniarzem. Jaka okrutna szczero ! Dr ała jak w febrze.
— Tak, to okropne — ci gn ł dalej z oboj tno ci człowieka, który prze ył ju
najgorsze. — Ale to jeszcze nie wszystko. Poznałem dziewczyn , kochali my si , oddawałem
jej wszystko, co zdobyłem rabuj c. Pó niej spotkałem łotra spod ciemnej gwiazdy. Zapłacił
mi złotem i chciał, abym popełnił zbrodni . Zgodziłem si pozornie, bo w rezultacie
obroniłem niedoszł ofiar i za kar zabrałem pieni dze temu, który kazał mi j zamordowa .
Chciałem zerwa z dotychczasowym yciem, oddałem wszystko Mignon. Zdradziła mnie
jednak z pewnym wytwornym d entelmenem. Gdy zacz łem grozi , o wiadczyła, e mnie
zadenuncjuje.
— Co pan wtedy zrobił? Zabił j ?
— Nie. Odszedłem i zacz łem pracowa . Och, cierpiałem wtedy wiele i walczyłem ze
swym najgro niejszym przeciwnikiem — z sob samym. Zostałem uczciwym człowiekiem,
gdy mam zwyczaj osi ga to, co zamierzyłem. Przebywaj c w ród prawych ludzi coraz
bardziej u wiadamiałem sobie ohyd popełnionych zbrodni. Ta wiadomo wyp dziła mnie
z ojczyzny w dalekie kraje. Chc za wszystko odpokutowa i umrze .
W oczach Rezedilli pojawiły si łzy. Trudno okre li , czy były to łzy bólu, rezygnacji,
czy te płakała nad grzesznikiem gotowym do pokuty, z którego niebo bardziej si cieszy ni
z biblijnych dziewi dziesi ciu pi ciu sprawiedliwych. Westchn ła gło no, podniosła głow ,
popatrzyła na niego uwa nie i zapytała:
— Senior, dlaczego opowiada mi pan to wszystko?
— Zaraz pani si dowie. Gdy mnie zdradziła Mignon, zaw drowałem do Ameryki.
Zacz łem przemierza góry, pustynie i sawanny jako my liwy. Zyskałem sław . Tutaj te
poznałem, co to samotno . Lecz gdy ujrzałem pani , u wiadomiłem sobie, czym jest
prawdziwa miło . Gdy spostrzegłem, e patrzy pani na mnie ze współczuciem,
postanowiłem wyjawi cał prawd . Nie mogłem dopu ci , by pani oddała serce niegodnemu.
I dlatego, seniorita, tylko dlatego opowiedziałem, kim byłem. A kiedy ju mówiłem, miałem
wra enie, e siedz przed spowiednikiem lub przed samym Bogiem. Kto przyznaje si do
swych grzechów i ałuje za nie, temu zostan darowane. Prawda? Odchodz teraz i nigdy ju
nie wróc . Pani za uwolni si od obecno ci człowieka przekl tego. Prosz jednak, aby
seniorita nie mówiła o mnie nikomu. Mogłaby pani w ten sposób zaszkodzi wielu ludziom,
którym jestem teraz potrzebny, a ja sam musiałbym opu ci te strony.
Wstał i wzi ł strzelb . Rezedilla równie podniosła si z krzesła. Zbladła jeszcze
bardziej.
— Senior — rzekła — był pan ze mn bardzo szczery, niech e wi c pan mi powie
jeszcze jedno. Czy jest pan francuskim szpiegiem?
— Nie, nie jestem.
— I nie sprzyja pan Francuzom?
— Nie. Nienawidz cesarza, który hołduje kłamstwu, a jego rz dy s despotyczne i
krwawe. Potrafiłbym zabi Napoleona za to, e skazuje na zagład ksi cia Maksymiliana.
Sercem jestem z Meksykanami, kocham Juareza. Czy to pani wystarczy, seniorita?
— W zupełno ci. Jestem teraz spokojna.
— egnam wi c pani .
— Naprawd pan odchodzi?
— Tak. Odchodz od pani na zawsze. Ale w Guadalupe zjawi si jeszcze kiedy .
Spojrzenia ich spotkały si . Obojgu łzy zakr ciły si w oczach. Gerard miał ochot
obj j , czuł, e i ona tego pragnie. Ale opanował si , nie miał przecie prawa ł czy losu
dziewczyny ze swoim.
Gdy wyszedł z gospody, Rezedilla ukryła twarz w dłoniach i wybuchn ła gło nym
płaczem.
— Nazywa si Gerard — łkała. — Tak, zasługuje na to imi . Jest naprawd mocny,
walczył ze sob i zwyci ył. Jak e musiał cierpie ! I jak ci kie b dzie moje ycie! Nie, tak
by nie mo e, nie mo e…
Gerard słyszał pod drzwiami jej szloch, nie zawrócił jednak. Dosiadł konia,
przywi zał kapelusz pod brod , zarzucił strzelb na rami i pogalopował. Omijaj c bram ,
przesadził wysokie ogrodzenie i pognał ku zachodowi. Nie zwa ał na huragan, który szalał
wokoło. Na prerii zatrzymał konia i rzucił si na ziemi . Uciekał od miło ci, nie
zastanowiwszy si nawet, czy ucieczka taka jest mo liwa.
Dawny grzesznik stał si pokutnikiem. Nie był to jednak biczownik ubrany w worek, z
głow posypan popiołem, sp dzaj cy dni na umartwianiu si , lecz człowiek, który
postanowił przep dzi bandy zbójeckie z sawanny. Uwa ał za konieczne zatai przed
Rezedilla, e jest tym, którego wszyscy nazywali Czarnym Gerardem.
Długi czas le ał na ziemi. Ko tymczasem najadł si i te odpoczywał. Nagle zerwał
si i zacz ł r e , co dla jego pana było nieomylnym znakiem, e zbli a si kto obcy albo
wrogi. Gerard podniósł si i uwa nie rozejrzał po prerii. Zobaczył je d ca, który pogalopował
w jego kierunku. Twarz mu si rozpogodziła.
— Nie bój si — zawołał do konia — to Nied wiedzie Oko, nasz przyjaciel! Czekam
na niego!
Ko widocznie zrozumiał, bo poło ył si na trawie, nie zdradzaj c ju adnych oznak
niepokoju.
Nawet z daleka wida było, e je dziec jest czerwonoskórym. Nie miał wprawdzie na
sobie stroju india skiego, a na głowie ozdób z piór, był ubrany jak Meksykanin, ale sposób
jego jazdy, pochylenie si na szyi konia a do pozycji niemal le cej, nie pozostawiały
w tpliwo ci, e to Indianin. Tak je dzi na koniu mo e tylko długoletni mieszkaniec
sawanny.
Zatrzymawszy si przy Gerardzie, lekko zeskoczył z konia. Wcze niejsze
wyznaczenie miejsca spotkania na prerii wiadczyło, e obaj orientuj si doskonale w
warunkach topograficznych.
Nied wiedzie Oko był jeszcze młodzie cem. Kto , kto widział kiedy Nied wiedzie
Serce, z pewno ci zauwa yłby du e podobie stwo mi dzy nimi.
— Mój czerwony brat ka e długo czeka na siebie — rzekł Francuz.
— Czy mój biały brat przypuszcza, e Shosh–in–tah nie umie je dzi konno?
Spó niłem si , poniewa du o czasu zaj ło mi wy ledzenie…
— Kogo? Gdzie?
— Byłem u Juareza w Paso del Norte. Zameldowałem, e przyprowadz pi ciuset
dzielnych wojowników Apaczów, aby pomogli mu odebra z powrotem Chihuahua.
O wiadczyłem równie , e umówiłem si tutaj na spotkanie z moim białym bratem. Juarez
prosił, aby odwiedził w Chihuahua seniorit Emili .
— Odwiedz j niezwłocznie, poniewa sam uwa am to za konieczne.
— Jak długo b dziecie w Chihuahua?
— Nie wiem, mo e tydzie .
— Od dzi za tydzie , dokładnie w południe, spotkasz mnie i moich wojowników pod
wielkim d bem na górze Tamises.
— Dobrze, zabior du o koni. Teraz daj ci mojego, aby wypocz ł.
— Niech Wielki Duch ochrania mego białego brata. Howgh!
Rozstali si . Nied wiedzie Oko odjechał na zachód, zabrawszy konia Gerarda. Ten za
udał si pieszo w kierunku Guadalupe. Po drodze schwytał nie osiodłanego konia, pas cego
si na pastwisku, wskoczył na zwyczajem prawdziwych vaquerów i ruszył z pocz tku
truchtem, potem za pełnym galopem.
W owym czasie zabierania koni nie uwa ano za kradzie . Biegały wolno po preriach i
mo na je było łatwo złapa .
Były garroteur wietnie orientował si w terenie. Gnał na koniu do południa, potem
wymienił go na innego, ze stada, które spotkał po drodze. I znów p dził galopem a do
nast pnego dnia. Pó nym popołudniem zobaczył przed sob Chihuahua. Nie mógł wjecha do
miasta za dnia nie zauwa ony przez posterunki. A innej drogi nie było. Musiał wi c czeka ,
a si ciemni. Przywi zał konia w lesie do drzewa i odpoczywał. Gdy zapadła noc, zacz ł si
skrada do miasta, w którym doskonale znał ka dy dom, ka d uliczk .
Tylko takiemu człowiekowi jak Gerard mogło si uda przej cie przez posterunki i
usypane sza ce. Wkrótce znalazł si w ogrodach. Przesadził ostro nie jaki płot, przykucn ł i
trzykrotnie zakrakał jak czarnogłowy s p w chwili, gdy si budzi ze snu. Nie było
odpowiedzi. Gdy powtórzył sygnał, otworzyła si furtka. Pojawiła si kobieta i stan wszy w
nieznacznej od niego odległo ci, zapytała:
— Kto tu?
— Meksyk — odparł.
— Kto idzie?
— Juarez.
— Niech senior zaczeka chwil .
Wróciła po kwadransie. Podeszła teraz zupełnie blisko do Gerarda i powiedziała:
— Droga ju wolna. Oto szata.
Był to habit mnicha. Kiedy go wdział, ostrzegła:
— Dzi musi pan by szczególnie ostro ny. Umówiła si z majorem.
— To dobrze. Czy jest ju u niej?
— Nie. Przyjdzie dopiero za dwie godziny.
— To moja strzelba. Pilnuj jej dobrze, prosz .
— Kiedy pan b dzie z powrotem?
— Tego nie wiem. Obudz pani , gdy wróc .
Ubrany w habit, skierował si na lewo, gdzie w murze widniała furtka. Wszedł na
podwórze. W skie schody prowadziły na gór . Wdrapał si po nich i znalazł przed
uchylonymi drzwiami. Wszedł do korytarza, min ł w ciemno ciach kilka otwartych drzwi, a
wreszcie zatrzymał si przed zamkni tymi. Zapukał. Odpowiedziano mu gło no: „Wej !” i w
tej samej chwili odsuni to rygiel. O lepiło go wiatło, w jego blasku stała kobieta niezwykłej
pi kno ci.
— Nareszcie, mój drogi Gerardzie, nareszcie znowu jeste ! Poci gn ła go na otoman
i usiadła obok. Siedzieli w milczeniu przez chwil , on ubrany w brudn , przepocon bluz —
habit zrzucił w przedpokoju — ona w kosztownej sukni z jedwabiu.
— Chciała pani, jak widz , wyj ? — zauwa ył.
— Tak. Miałam zamiar pój na tertuli — (rodzaj herbatki) — potem spodziewam si
majora. Ch tnie jednak zrezygnuj z tej przyjemno ci.
— Z której przyjemno ci chce pani zrezygnowa ? — zapytał wesoło. — Z tertulii czy
z majora?
— Z pierwszej, odwiedziny majora nie s adn przyjemno ci .
— Wyobra am sobie.
— Tym milsze b dzie mi towarzystwo pana. Niech e pan opowiada! Co u
prezydenta?
— W dalszym ci gu niedobrze. Musi si ukrywa . Nie traci jednak nadziei i czeka na
sprzyjaj c okazj , aby przej do ataku. B dzie to mo liwe, gdy tylko nadejdzie przesyłka
pieni na.
— Ach, gdyby tu ju była! I ja bardzo potrzebuj pieni dzy. Prezydent jest mi od
trzech miesi cy winien pensj . Uchodz za bogat , musz prowadzi dom otwarty, abym
mogła załatwia wasze sprawy. Ale moja kasa opustoszała i musiałam pozaci ga po yczki.
— Sytuacja materialna prezydenta jest równie ałosna. Je eli przysyła pani
pieni dze, to dowód, e docenia pani zasługi.
— Przysyła pieni dze? — ucieszyła si .
— Tak, przeze mnie. Od dwóch tygodni nosz je przy sobie. Niech mi pani wybaczy,
naprawd nie mogłem przyby tu wcze niej.
— Nie usprawiedliwiaj si , kochany Gerardzie; znam pa sk troskliwo o mnie. Ile
mi pan przywiózł?
— Pensj za pół roku, to znaczy za trzy miesi ce ubiegłe i za trzy przyszłe.
Zadowolona pani?
— Bardzo, bardzo! Czy to banknoty?
— Tak. Jak mógłbym nosi przy sobie tyle monet?
— Angielskie czy ameryka skie?
— Angielskie.
— To bardzo przezornie. Ameryka skie mogłyby mnie zdemaskowa .
Gerard wyci gn ł z buta my liwskiego spory zwitek i podał Emilii. Przeliczyła i
rzekła:
— W porz dku. A wi c jestem znowu bogata. No teraz, kochany Gerardzie, musi mi
pan zrobi t grzeczno i zje co ze mn .
— Z najwi ksz przyjemno ci , jestem głodny jak wilk. Wyszła i zarz dziła, aby
podano kolacj . Gerard jadł z apetytem. Gdy sko czył, usiadła obok niego i zacz ła mówi :
— Wiadomo panu z pewno ci , e mamy nowego prezydenta.
— Raczej kogo , kto chce zosta prezydentem. Ale nic o tym nie słyszałem. Kto to
taki?
— Niejaki Pablo Cortejo ze stolicy. Zarz dzał dobrami hrabiego Fernanda de
Rodriganda.
— Je eli jest w Meksyku, jak si mo e spodziewa , e zostanie wybrany? Stolica
dostała si przecie w r ce Francuzów.
— Powiedziałam, e pochodzi z Meksyku, nie mieszka tam jednak. Chwilowo
przebywa w prowincji Chiapas.
— Czy ma zwolenników?
— Jako jeden z pierwszych opowiedział si przeciw Francuzom, podczas gdy Pantera
Południa jeszcze si nie zdecydował. Dopóki Juarez był pot ny, Cortejo nie miał odwagi
ujawni swych zamiarów, teraz jednak je odkrył i stara si przeci gn na swoj stron
południowe prowincje, w których Francuzi nigdy nie czuli si pewnie.
— Czy osi gn ł jakie sukcesy?
— Nie wydaje mi si , aby były zbyt du e, Pantera Południa ci gle si waha, a to
okoliczno niezbyt sprzyjaj ca, wiadomo bowiem, e wielu go popiera.
— Nie s dz , by ten Cortejo mógł nam powa nie zaszkodzi .
— Kto to wie? A je li ma pieni dze? Te przecie u Meksykanów odgrywaj tak du
rol . Ciekawe, e zwolenników werbuje mu córka.
— Córka? Pi kna? Młoda?
— Dlaczego pi kna i młoda?
— Poniewa s to dwa przymioty, którym trudno si oprze , pani na przykład jest
stworzona do tego, by kaptowa zwolenników.
— Robi to dla Juareza. Co si jednak tyczy córki Corteja, to nie jest ani młoda, ani
pi kna. Przeciwnie, seniorita Josefa wygl da po prostu jak strach na wróble.
— Zna j pani?
— Nie Widziałam tylko jej fotografi . Powiadaj , e uwa a si za pi kn . Musi to by
prawda, inaczej nie kazałaby si fotografowa i tysi cy odbitek nie rozdawałaby na prawo i
lewo.
— Ma pani jej fotografi ?
— Owszem.
— Prosz mi pokaza .
Emilia wyci gn ła z szufladki fotografi i podała Gerardowi. Roze miał si gło no.
— Wspaniałe studium brzydoty! Trudno wprost poj c, jak mo e zachwyca si swoj
urod !
— No có , zostawmy to jej. Jakie ma pan jeszcze nowiny?
— Napoleon zaczyna wreszcie paktowa ze Stanami Zjednoczonymi na temat
Meksyku.
— W takim razie zbli a si pocz tek ko ca arcyksi cia Maksymiliana. Ameryka nie
dopu ci do utworzenia tu cesarstwa.
— Oczywi cie. Wynika to wyra nie z noty sekretarza Stanów Zjednoczonych,
Sewarda, przekazanej w roku 1864 posłowi ameryka skiemu w Pary u, Daytonowi.
— Czy zna pan jej tre ?
— Owszem — wzi ł gł bszy oddech i zacz ł recytowa : „Przesyłam panu odpis
decyzji, która czwartego bie cego miesi ca powzi ta została jednogło nie: ciała
ustawodawcze wypowiadaj si przeciwko utworzeniu cesarstwa w Meksyku. Jak ju
wcze nie) panu pisałem, nie uwa am za potrzebne podkre la , powiadamiaj c o tej decyzji
Francj ,
e jest ona odzwierciedleniem powszechnego pogl du społecze stwa
ameryka skiego na sprawy Meksyku”.
— Ale pan ma pami ! To chyba dosłowny cytat?
— Kto jest tak przywi zany do Juareza jak ja, ten nie mo e nie pami ta tak
znacz cych tekstów.
— Wszelkie wi c nadzieje Maksymiliana s jedynie mrzonkami. Jak odpowiedział
cesarz Francji?
— Dufny w sw pot g , zapytał posła Ameryki: „Chcecie wojny czy te pokoju?”
Pewien był, e Stany Zjednoczone, n kane wojnami domowymi, ugn si przed mo liwo ci
wojny z Francj . Ale pomylił si . I teraz, jak mówiłem, rozpocz ł z Ameryk pertraktacje
pokojowe. Jest to oczywisty dowód, e w niczym ju arcyksi ciu nie pomo e.
— Kochany Gerardzie, musimy niestety ko czy . Za dwie minuty zjawi si tu major,
jest zawsze niezwykle punktualny.
— Prosz o klucz i latark .
— Otworzyła szuflad biurka i wyj ła to, o co prosił.
— Ubranie le y przygotowane — powiedziała.
— Jak długo b dzie u pani major? — zapytał.
— To zale y, ile czasu zajmie panu uporanie si z jego papierami.
— Tego nie mog przewidzie . W ka dym razie prosz o godzin .
— Dobrze. Niech si senior nie da schwyta na gor cym uczynku. Gerard wyszedł z
pokoju bocznymi drzwiami i znalazł si w małej komórce, słu cej do przechowywania
rupieci. Nie było w niej wiatła, zapalił wi c latark , a zobaczywszy na krze le ubranie
lokaja, przebrał si w nie.
Po chwili do salonu Emilii wszedł major. Gerard nieraz ju podsłuchiwał z tej
komórki, znał wi c dobrze jego głos.
— O Dios, jaka pani dzi pi kna, seniorita! — zachwycał si major.
— Pochlebia mi pan. Jestem zm czona i wyczerpana.
— Dlaczego, łaskawa pani?
— Cierpi przez cały dzie na silne bóle głowy.
— Migrena?
— Tak. Nie przyj łabym pana, gdyby nie to, e si wcze niej umówili my.
— Co za nieszcz cie. A wi c odsyła mnie pani?
— No, nie zaraz. Zobacz , jak długo wytrzymani. Prosz siada . Gerard, zadowolony
z tego wst pu, zgasił latark i wło ył do kieszeni. Potem opu cił pokoik, wyszedł na
o wietlony ganek i zacz ł si rozgl da , czy kogo nie ma w pobli u. Nie zauwa ywszy
nikogo, zbiegł po schodkach, wyci gn ł klucz — był to rodzaj wytrycha, pasuj cego do
wszystkich zamków — i otworzył drzwi do apartamentu majora. Znał te pokoje, ju nieraz
wchodził do nich potajemnie.
Cały dom nale ał do Emilii, major zajmował w nim jedno skrzydło. Gerard zamkn ł
za sob drzwi i wyj ł latark . Przedpokój, w którym si znajdował, prowadził do gabinetu
majora. Poniewa okiennice były zamkni te, panowały tu zupełnie ciemno ci. Nie obawiał si
wi c, e mo e go kto spostrzec przez okno.
Na trzech stołach rozło one były mapy, plany, ksi ki i rysunki. Gerard zaj ł si nimi,
szczegółowo wszystko przeszukuj c. W pewnym momencie musiał znale co wa nego,
wyci gn ł bowiem z szuflady kawałek papieru i zacz ł robi notatki oraz kopiowa
poszczególne zapiski. Spieszył si bardzo — miał przecie zaledwie godzin czasu.
Kiedy sko czył, uporz dkował papiery i ksi ki, a notatki i odpisy schował do
kieszeni. Zgasił latark , po ciemku podszedł do drzwi prowadz cych na korytarz i cicho je
otworzył. Przez sie przechodził wła nie lokaj. Cofn ł si wi c, potem wybiegł na palcach,
zamkn ł pospiesznie drzwi do mieszkania i w lizgn ł si do komórki. Tu znów zmienił
ubranie. Zawsze, ilekro potajemnie wchodził do apartamentu majora, przebierał si , eby
uchodzi za słu cego na wypadek, gdyby go zauwa ono.
Zadowolony, e wszystko poszło gładko, zbli ył si do drzwi pokoju Emilii i zacz ł
nasłuchiwa . Major wła nie si egnał.
— Jestem niepocieszony — mówił — e nie mog dłu ej pozosta z pani .
— Ja równie jestem nieszcz liwa — powiedziała Emilia.
— Kiedy b d mógł pani znowu odwiedzi ?
— Za cztery dni.
— Dopiero za cztery dni? Dlaczego naznacza seniorita tak odległy termin?
— Spodziewam si , e do tego czasu b d zupełnie zdrowa.
Migrena to dokuczliwa choroba.
— W takim razie nie okre lajmy terminu, przyjd , jak tylko pani b dzie zdrowa.
— Zgoda.
— Zawiadomi mnie pani, dobrze?
— Oczywi cie.
— Dzi kuj , a dzi ycz dobrej nocy.
Major wyszedł, Gerard jednak wolał jeszcze odczeka chwil , bo obawiał si , e
Francuz mo e wróci pod byle jakim pretekstem. Emilia sama otworzyła drzwi.
— Jest pan? — zapytała.
— Tak. Czy opowiadał co ciekawego?
— Nie.
— Szkoda.
— Nie mogłam wiele rozmawia ze wzgl du na symulowanie migreny. Ale mam
nadziej , e panu łowy si udały.
— Owszem. Znalazłem bardzo wa ne materiały.
— Niech e pan mówi!
— Nie mam ani chwili do stracenia, gdy to, czego si dowiedziałem, wymaga
natychmiastowego działania. Mog pani powiedzie tylko tyle, e mam w kieszeni odpis
rozkazu Basaine’a nakazuj cy, aby w najbli szych dniach odmaszerowały trzy kompanie i
zaj ły fort Guadalupe.
— To nie wró y nic dobrego.
— Jako sobie z tym poradzimy. Jeszcze pani nie powiedziałem, e za kilka dni b d
mógł rozporz dza pi ciuset Apaczami, których przyprowadzi mój przyjaciel Nied wiedzie
Oko.
— Czy to ten młody wódz Apaczów, który wsz dzie szuka ladów zaginionego brata,
zwanego Nied wiedzim Sercem?
— Tak, to on. Z jego pomoc zetr w proch te trzy kompanie.
— W jakim celu Francuzi chc zaj ten mały, nic nie znacz cy fort? Jaki mog mie
w tym interes?
— Nie trzeba by wybitnym strategiem, aby odpowiedzie na to pytanie. Poci gni cie
to jest bez w tpienia skierowane przeciw Juarezowi. Francuzi chc po zaj ciu Guadalupe
wyprze prezydenta z Paso del Norte. Ale moja ju w tym głowa, aby fortu nie zdobyli. Znam
przecie ich marszrut . Widziałem dokładnie mapy i plany.
— Francuzi chyba nie zdaj sobie sprawy, e Juarez ci gle jeszcze jest popularny i
silny. Połowa Meksyku czeka na jego wezwanie, aby powsta .
— Stanie si to ju wkrótce, mo e pani by spokojna. A teraz musz ju odej .
— Do widzenia, Gerardzie! Kiedy pana znowu zobacz ?
— Przypuszczam, e niedługo. A wi c dobrej nocy!
Opu cił dom Emilii t sam drog , któr przyszedł. Od ony ogrodnika odebrał bro .
Był w dobrym nastroju. Nie przeczuwał, co go czeka. Tymczasem…
— Gdy Gerard przekradał si do miasta w ród widet, jeden z wartowników usłyszał
cichy szmer. Zacz ł nasłuchiwa .
— Wydawało mi si , e kto przechodził obok mnie — rzekł do siebie. — Ale to
pewnie jakie zwierz .
Bezgło nie przechadzał si tam i z powrotem. W pewnej chwili przystan ł, by zapali
papierosa. Meksyk to kraj nałogowych palaczy. Francuzi s równie wielkimi amatorami
tytoniu. Spogl dano wi c przez palce na ołnierzy pal cych na posterunku. Wartownik
wyci gn ł papierosa i zapałki. I wtedy ujrzał na ziemi gł bokie lady ludzkich stóp. Pochylił
si z zapalon zapałk w r ku.
— Ach, mrukn ł — lady s jeszcze zupełnie wie e. Ten łotr przechodził t dy. Ale
kto to mógł by ?
Zapalił po kolei kilka zapałek. Mógł teraz okre li kierunek, w którym poszedł
podejrzany człowiek.
— Ta szelma przekradła si mi dzy nami do miasta. Widocznie ma jakie wrogie
zamiary. Musz zło y meldunek.
Natychmiast poinformował s siedni posterunek o tym, co zauwa ył. Wiadomo
dotarła do oficera, a ten zakomunikował j dowódcy, uwa aj c, e sprawa jest powa na,
poniewa była to najdalej wysuni ta placówka francuska. Dowódca, wzi wszy odpowiedni
eskort , udał si niezwłocznie na miejsce.
— Opowiadaj! — rozkazał ołnierzowi.
— Usłyszałem szmer…
— I nie zawołałe ? — przerwał dowódca.
— My lałem, e to mysz — usprawiedliwiał si wartownik.
— Dalej!
— Potem przyszło mi do głowy, e trzeba jednak sprawdzi , co to było. Ziemia tu
mi kka, wi c człowiek musiał zostawi lady. Zapaliłem zapałk i znalazłem je.
— Pocz tkow niedbało naprawiłe , wi c nie poniesiesz kary. Zapalcie latarnie!
Przy ich wietle zobaczyli lady.
— Ten łotr jest jeszcze chyba w mie cie — o wiadczył dowódca. — Zakładam, e
b dzie próbował wróci t sam drog . Zosta cie tu wszyscy! Gdy si zjawi, schwytajcie go.
Połó cie si na ziemi, Meksykanie to szczwane lisy. Dam rozkaz, aby wszystkie widety
zachowały jak najwi ksz ostro no .
— Odszedł, pozostawiaj c pi tnastu uzbrojonych ołnierzy na czele z sier antem.
Le eli na ziemi i czekali. Min ło kilka godzin. Ju przypuszczali, e ten, którego wypatruj ,
nie opu ci wcale miasta albo e uciekł inn drog , gdy raptem rozległ si cichy szelest, jak
gdyby kto podeszw buta rozdeptywał grudki ziemi.
— Idzie! Uwaga! — szepn ł komendant.
Po chwili zobaczyli skradaj c si posta . W ci gu sekundy powalono j na ziemi ;
trzydzie ci r k trzymało j jak w kleszczach.
— Do diabła! — rzekł po francusku pojmany. — Czego chcecie ode mnie?
— Ciebie chcemy mie ! — odparł komendant.
— No, no, zobaczymy, czy mnie dostaniecie! — nat ył wszystkie siły, eby si
wyrwa , lecz daremnie. Nie chciał robi u ytku z broni w obawie, by to nie pogorszyło
sprawy. Dlatego zawołał:
— Ale ludzie, pu cie mnie! Nie mam wcale zamiaru ucieka . I nie mam powodu
ukrywa si przed wami.
— Oho! Zobaczymy! Zapali latarnie — rozkazał sier ant. — Tak jak my lałem —
powiedział po chwili. — Uzbrojony. Odbierzcie mu bro i zwi cie go!
Jeden z ołnierzy zdj ł Gerardowi pas i zwi zał mu na plecach obie r ce.
Do wiadczony my liwy nieraz był w podobnych opałach. Gdy mu kr powano r ce, nie
cisn ł ich wi c mocno, przeciwnie, trzymał tak, e wi zy nie zacisn ły si szczelnie.
ołnierze chc c mie pewno , e nie ucieknie, przepasali je ca sznurami nie tylko przez
piersi i ramiona, ale i pod ramionami. Zorientował si natychmiast, e uda mu si oswobodzi
z wi zów prawe rami , a wtedy oczywi cie uwolniłby i lewe. Jednak nic nie dał pozna po
sobie.
— Kim jeste ?
— Vaquero.
— Nie wygl dasz na vaquera. Sk d pochodzisz?
— Z Aldamy.
Aldarna le y o kilka godzin drogi od Chihuahua.
— Czego wi c szukałe w mie cie? — Chciałem odwiedzi narzeczon .
— Dlaczego nie wybrałe normalnej drogi?
— Czy nie chodziłe nigdy po kryjomu do dziewczyny?
— Łotrze, nie mów mi „ty”, bo pocz stuj ci kolb .
— Mówi do ka dego tak, jak on do mnie.
— Ale ja jestem ołnierzem cesarza! Mówisz wietnie po francusku, w dodatku
paryskim akcentem. Gdzie si nauczyłe ?
— Jestem pary aninem.
— Pary anin vaquerem w Aldamie? To podejrzane. Niech dowódca postanowi, co z
tob uczyni . Jazda, naprzód!
— Dobrze, chod my do dowódcy. Przecie ty nie potrafisz podj decyzji! — za miał
si Gerard.
— Człowieku, jestem pewien, e ty nie aden vaquero! Zaprowadzimy ci na
odwach, tam si sprawa wyja ni. Naprzód!
Pomaszerowali. Było ciemno. Gdyby udało si Gerardowi oswobodzi jedno rami ,
mógłby uciec. Ale musiałby pozostawi bro , a był do niej przywi zany. Stara dubeltówka
towarzyszyła mu przez długie lata, ywiła go i ochraniała. Czy miał j pozostawi ? Nie,
człowiek prerii ceni swoj strzelb tak samo jak siebie. Dał si prowadzi , nie próbuj c nawet
ucieka . Miał nadziej , e znajdzie si jakie wyj cie.
Doszli do miasta. Kwatera garnizonu mie ciła si w budynku, który w Europie
nazwano by ratuszem. Na pierwszym pi trze mieszkał dowódca. Okna jego mieszkania były
rz si cie o wietlone. Odbywała si tam jeszcze tertulia, o której wspomniała Emilia.
Na parterze mie ciła si wartownia. Siedziało w niej kilku podoficerów nad flaszk
wódki. Towarzyszyła im markietanka.
— Z Juarezem sprawa sko czona — mówił jeden z sier antów.
— Wypalił ostania fajk . Te czerwone łotry ju nie ukoronuj go na cesarza.
— Phi, czy komu na nim zale y? — wszedł mu w słowa drugi. — Ta cała wojna była
dziecinn zabawk . To zupełnie jakby kto polował na muchy. Nie wart te zachodu ten
arcyksi
.
— Arcyksi
? Co ty pleciesz? Arcyksi
to parawanik. Zm czy si wkrótce t
szopk i abdykuje z ochot , byle tylko pozwolono mu wróci do domu. Wtedy prezydentem
Meksyku zostanie Basaine i w jego ju b dzie interesie stworzy tak sytuacj , eby zmusi
Napoleona do wkroczenia i uznania Meksyku za prowincj francusk .
— A mocarstwa?
— Có one mog poradzi ? Co one potrafi zmieni ? Przedtem oczywi cie trzeba si
rozprawi z partyzantami, przede wszystkim z tym Czarnym Gerardem!
— To prawda. Nasi ludzie boj si go bardziej ni dziesi ciu innych szpiegów.
Chciałbym zdoby t nagrod , któr Basaine przyrzekł za jego głow .
— Jaka to suma?
— Pi tysi cy franków. Czarny Gerard pomógł Juarezowi bardziej ni cała armia. To
człowiek gro niejszy od Pantery Południa. Hola, kogo nam tutaj prowadz ?
Eskorta popchn ła Gerarda do pokoju. Wzrok jego padł na jednego z podoficerów,
potem na markietank . Poznał sw był kochank Mignon.
A wi c upadła tak nisko! Nie tylko go zdradziła i oszukała, nie tylko obrabowała z
pieni dzy i odeszła z wielkim panem, ale przywlokła si do Meksyku jako pocieszycielka
ołnierzy!
— A wi c go macie — powiedział kapral, dowódca warty. — Kto to?
— Pochodzi, jak powiada, z Aldamy i mieni si vaquerem. Mam jednak wra enie, e
to zupełnie kto inny.
Markietanka wstała, spojrzała na je ca i zawołała:
— Vaquero! Nie dajcie si oszuka ! To Gerard z Pary a!
— Gerard? Z Pary a?
— Tak, był garrouteurem.
— Garrouteurem? — zdziwił si sier ant, który przesłuchiwał pojmanego. — Do
diabła, to ci historia! e jest pary aninem, do tego si przyznał. No i có , przyjacielu? Czy to
prawda, co mówiła ta mademoiselle?
Ostatnie pytanie było skierowane do Gerarda.
— Czy słowa takiej dziewczyny maj dla was znaczenie? — zapytał.
— Jakiej dziewczyny?! — oburzyła si markietanka. — Wydrapi ci oczy!
Chciała si rzuci na Gerarda, ale sier ant j powstrzymał.
— Czekaj! — zawołał. — Kto ciebie obraził, obraził i nas, odpokutuje wi c za to.
Przede wszystkim jednak musz zameldowa dowódcy.
Ju miał wyj z wartowni, gdy zjawił si porucznik.
— Co to za hałas? Co tu si dzieje? ołnierze salutowali, sier ant meldował:
— Przyprowadzili my człowieka, który przekradł si do miasta. Zatrzymano go w
drodze powrotnej.
— Czy to ten sam, o którym miałem raport przed trzema godzinami? — spytał
porucznik. Gdy potwierdzono, popatrzył badawczo na je ca. — Za kogo si podaje?
— Za vaquera z Aldamy. Markietanka za powiada, e to pary anin. Zachowuje si
bardzo arogancko.
— Arogancko? To pogarsza jego poło enie. Jak si nazywa?
— Gerard.
— Gerard? Ludzie, czy wiecie, kogo cie schwytali? To zapewne Czarny Gerard, z
którym mieli my tyle kłopotu!
— Czarny Gerard! — rozległo si wokoło.
Oficer kazał si uciszy ołnierzom i zwrócił si do je ca:
— Czy to prawda? Odpowiadaj!
W Gerardzie odezwało si uczucie dumy. Czy miał skłama i zaprzeczy ? Nie. Ale
przyznanie si pogorszy jego poło enie. Najlepiej wi c zaczeka , co zrobi dowódca.
Wzruszaj c ramionami, odparł:
— Przeszukajcie mnie, poruczniku!
— Mówi si „panie poruczniku”, zrozumiano? — hukn ł oficer. — To zreszt
wszystko jedno, czy si przyznasz czy nie. Powiadaj , e sławna strzelba Czarnego Gerarda
ma złot kolb pokryt ołowiem. Podobno zadaje ni miertelne uderzenia, gdy jest bardzo
ci ka. Czy odebrali cie mu bro ?
— Tak, oto ona.
— We cie nó . Ołów jest mi kki. Zobaczcie, czy jest pod nim złoto.
Gerard zrozumiał, e jest zdemaskowany, albowiem to, co opowiadano o strzelbie,
było prawd . Kolba słu yła mu nie tylko jako bro , była czym w rodzaju portmonetki. Gdy
potrzebował nagle i niespodziewanie pieni dzy, wystarczyło naci kolb .
Sier ant wyci gn ł nó i odkroił nieco ołowiu. Pokazało si pod nim szczere złoto.
— To złoto, czyste złoto! — wykrzykn ł.
— W takim razie to on! — ucieszył si porucznik.
— Pójd sam do dowódcy, aby mu zło y ten wa ny meldunek. Odszedł.
Podoficerowie i ołnierze zacz li przygl da si je cowi ze strachem. W wartowni panowała
zupełna cisza. Nawet markietanka milczała. Wiadomo , e były jej kochanek został
sławnym, budz cym postrach partyzantem, odebrała jej tupet.
Porucznik pospieszył do dowódcy. W salonie zebrało si do liczne towarzystwo.
Panie były wył cznie Meksykankami, a panowie Meksykanami lub oficerami francuskimi.
W ród Meksykanów mo e niejeden stał sercem po stronie Juareza i nienawidził obcych
naje d ców. Musieli jednak gł boko ukrywa swe uczucia, by nie zdradzi si nawet słowem.
Wszyscy z ogromnym zaciekawieniem spojrzeli na porucznika, bo wida było, e
przychodzi z wa nymi wie ciami. Dowódca zawołał:
— Co za wiadomo pan przynosi, e jest a tak podniecony, poruczniku?
— Mam zaszczyt posłusznie zameldowa panu pułkownikowi, e schwytali my
Czarnego Gerarda — wyrecytował stan wszy na baczno .
— Czarnego Gerarda? Nie mo e by !
Nie tylko porucznik był poruszony. Jego oficerowie ucieszyli si bardzo, e wreszcie
udało si pojma niebezpiecznego wroga. To samo profrancuscy Meksykanie. Zwolenników
Juareza z kolei ogarn ł smutek i przygn bienie. Zdawali sobie spraw , e schwytanie
człowieka tak popularnego, jak Czarny Gerard przyniesie wielkie straty ojczy nie i
prezydentowi. I jedni, i drudzy uwa nie słuchali sprawozdania porucznika. Mieli nadziej
ujrze je ca, ale dowódca wydał rozkaz, by przyprowadzono go do jego prywatnego
mieszkania. Wtedy jedna z pa , ciesz ca si podobno wzgl dami pułkownika, rzekła
prosz co:
— Tego nam pan chyba nie odmówi, monsieur. Wszyscy umieramy wprost z
ciekawo ci, aby zobaczy tego człowieka. Czy b dzie pan tak nierycerski, e odrzuci pro b
zebranych tutaj pa ?
Pułkownik rozwa ał przez chwil , czy powinien pokaza je ca całemu towarzystwu, a
e był pró ny, powiedział porucznikowi:
— Dobrze, niech go pan tutaj przyprowadzi! Prosz przynie tak e jego bro .
Musimy dokładnie obejrze t słynn strzelb .
Wkrótce sławny my liwy wszedł pod eskort uzbrojonych ołnierzy.
— Podejd bli ej! — rozkazał pułkownik. Gerard nie ruszył si z miejsca.
— Powiedziałem przecie : bli ej! Tutaj! — wskazał miejsce, w którym jeniec ma
stan .
Gerard i tym razem nie posłuchał. Porucznik dał mu mocnego szturcha ca w bok, a on
odwrócił si błyskawicznie i kopn ł oficera w brzuch z tak sił , e ten upadł na podłog ,
wypuszczaj c bro z r ki.
— Ja was naucz , co znaczy potr ca Czarnego Gerarda! Incydent ten zrobił wielkie
wra enie. Francuzi, w ród nich równie adorator Emilii, byli oburzeni zachowaniem je ca.
Meksykanie za zamarli, przera eni, e sam wydał wyrok na siebie. Panie natomiast
zachwyciła miało człowieka, który mimo wi zów odwa ył si na tak zuchwały czyn.
Porucznik byłby si rzucił na Gerarda, lecz pułkownik rozkazał mu zachowa spokój.
— Ten człowiek zostanie wkrótce ukarany. Przyrzekam, e b dzie wychłostany do
krwi — powiedział, po czym zwrócił si do Gerarda: — Kazałem ci podej bli ej, dlaczego
mnie nie słuchasz?
— Zapytany spojrzał mu prosto w oczy. Na jego twarzy nie było ladu trwogi.
— Nie jestem waszym sług czy najemnikiem — odezwał si wreszcie — ale wolnym
my liwym i zasługuj na szacunek. Przyzwyczajony jestem do tytułowania mnie „senior”.
Nie powiem ani słowa, zanim obyczajom tej ziemi nie stanie si zado .
Komendant u miechn ł si ironicznie.
— Mówi „ty” do ludzi, którzy kopi innych.
— To mnie nie przekonuje, monsieur. Nale y przestrzega obyczajów ziemi, na której
si przebywa. Obecni tutaj — senioritas i seniores — mog potwierdzi , e naród
meksyka ski jest uprzejmy i rycerski, a dobry my liwy inteligencj i do wiadczeniem nie
ust puje oficerowi. Niedawno mi gro ono, teraz uderzono. Uwa ałem za swój obowi zek
pouczy porucznika, by zachowywał si stosownie w obecno ci pa meksyka skich.
Panie spojrzały na miałka z podziwem. Oficerowie mruczeli gniewnie, lecz dowódca
kazał im zamilkn i ponownie zwrócił si do je ca:
— Je li tak zdecydowanie si tego domagasz, b d ci mówił „senior”, tym bardziej, e
nasze panie s ciekawe, co powiesz. Czy jest pan Czarnym Gerardem?
— Tak.
— Co senior robił w mie cie?
— Zło yłem wizyt .
— Komu?
— To moja tajemnica.
— Jaki był cel tej wizyty?
— Przep dzenie wrogów.
— Ach, tak! Kogo uwa a pan za wrogów?
— Francuzów.
— Musz przyzna , e jest pan zadziwiaj co szczery, nawet powiedziałbym:
bezczelny. Nazywa pan Francuzów wrogami, a przecie sam pan jest Francuzem!
— Jestem Francuzem, lecz nie chc by narz dziem w r kach cesarza. Kocham
Meksyk i jego mieszka ców. Nadstawiam ch tnie głow , by kraj ten uwolni od obecnego
bezprawnego rz du.
Dowódca był zdumiony t pogard dla mierci, rzekł wi c:
— Nie przyczyni si pan do tak zwanego wyzwolenia, gdy wyznanie seniora
wystarczy zupełnie, abym kazał go rozstrzela . Opu ci pan t sal po to, by pój pod mur.
Przedtem jednak wymierz seniorowi chłost za kopni cie oficera. Czy ma senior ostatnie
yczenie?
— Nie. yczenia swoje sam spełniam. Człowiek prerii zachowuje do ko ca
niezale no .
— Oszalał pan chyba. Sk d senior pochodzi?
— Z Pary a, tej siedziby wielu szale ców.
— Prosz nie szydzi , gdy wyrok mo e by jeszcze surowszy. Czy ma pan istotnie
jakich znajomych w tym mie cie?
— Jeszcze ilu! Przeraziłby si senior, gdybym zacz ł o nich mówi .
— Powiadaj , e jest pan zaprzyja niony z Juarezem. Czy znane s panu jego plany?
— Owszem, znam je tak samo, jak wasze.
— Prosz nie opowiada bajek! Co pan mo e wiedzie o naszych planach?
— Znam je dokładnie, ju niebawem przekona si pan o tym.
— Mam dosy tych bezczelnych bredni! Czy to pa ska bro ?
— Tak.
— Niech j pan poka e, poruczniku!
Porucznik poło ył na stole strzelb , rewolwer i nó . Pułkownik chwycił strzelb i
zacz ł ogl da kolb .
— Rzeczywi cie jest ze złota. Gdzie je pan znalazł?
— Odkryłem w górach ył .
— Ach, tak! Czy nie chciałby senior jej odsprzeda ?
— Po co? Przecie mam zosta rozstrzelany.
— No tak. Ale krewnym seniora przypadłoby co nieco w udziale.
— Za adne pieni dze nie zdradz , gdzie ta yła si znajduje. Ka dy prawy
Meksykanin post piłby tak samo.
— Czy zabił pan z tej strzelby wielu Francuzów?
— Tylko zwierzyn licz na sztuki.
— Do diabła! — mrukn ł pułkownik. — Zastanów si senior, do kogo mówisz.
— Do człowieka, którego si nie boj .
— Widz , e szuka pan mierci. Doczeka si jej senior, ale nie takiej, o jakiej my li i
nie tak pr dko, jak powiedziałem. Przypuszczam, e mógłbym dowiedzie si od pana wielu
ciekawych rzeczy. Poniewa jednak senior nie chce mówi dobrowolnie, poddam pana
torturom.
— O co panu chodzi?
— Przede wszystkim o to, jakich senior ma tutaj znajomych.
— Tego si pan nie dowie.
— Przyszło poka e — pułkownik u miechn ł si ironicznie. — Ponadto mo e
senior b dzie łaskaw poinformowa mnie o planach pa skiego przyjaciela Juareza?
— Dowie si pan o nich, gdy zostan zrealizowane.
Meksykanie z zapartym tchem przysłuchiwali si słowom Gerarda. Francuzi zgrzytali
z bami z w ciekło ci. Wstydzili si za pułkownika, bo uwa ali, e jeniec naigrywa si z
niego, a on jest potulny jak baranek. Po ostatnich słowach Gerarda dowódca wpadł w furi .
— Wyczerpała si moja cierpliwo ! — krzykn ł. — Rozmawiałem z panem
grzecznie w obecno ci moich go ci, ale mam tego dosy ! Jeszcze naucz ci rozumu! Teraz
otrzymasz pi dziesi t kijów, pó niej zastanowi si , co dalej!
W oczach Gerarda błysn ł gniew.
— Dowiodłem przed chwil , e nie znios adnego bicia, bo to obra a mój honor.
— Co mnie obchodzi pa ski honor? Wyprowadzi go!
— I mnie nic nie obchodzi pana honor! — zawołał Gerard. — Poka zaraz seniorowi,
kto z nas oberwie wi cej i czyj honor ucierpi!
Błyskawicznie uwolnił si z kr puj cych go wi zów, zerwał pułkownikowi epolety i
zdzielił go pi ci z tak sił , e tamten run ł jak kłoda. W oka mgnieniu oba rewolwery
wsun ł do kieszeni, nó chwycił w z by, a strzelb w obie r ce.
— Oto, jak smakuje moje złoto!
Z tymi słowy rzucił si na ołnierzy i roztr cił ich wal c na odlew kolb . Jednym
susem dopadł otwartego okna i znikn ł w nim, rzuciwszy szydercze po egnanie:
— Dobrej nocy, senioritas!
ołnierze wili si z bólu, całe towarzystwo stało osłupiałe. Po chwili dopiero zaczai
si rwetes nie do opisania.
— Naprzód! Na dół! Za nim! Pr dko!
Oficerowie i ołnierze rzucili si ku drzwiom, aden nie miał odwagi skoczy przez
okno. Meksykanie pozostali na sali. Kilka osób podeszło do komendanta.
— Nie yje — kto powiedział.
— Ogłuszony tylko — sprostował inny. — Połó my go na kanapie. Kilka pa
zemdlało. Cz
szeptała mi dzy sob , nie szcz dz c Gerardowi wyrazów podziwu, cz
za
pospieszyła ku oknu, by zobaczy , czy udało mu si uciec.
Ale nie było ju ladu po nim. Skoczył szcz liwie, porwał pierwszego z brzegu konia,
który stał pod domem i ruszył na nim cwałem. Zanim po cig zd ył doj do schodów, dotarł
do nast pnej ulicy. Teraz miał tylko jedno zadanie, ale najwa niejsze: wydosta si z miasta i
uciec przed po cigiem. Ko był dobry, wi c czuł, e mu si poszcz ci.
Chihuahua drzemała pogr ona w ciemno ciach, ale brak wiatła nie był dla Gerarda
przeszkod . P dził w zawrotnym tempie przez ulice. U wylotu miasta stał wartownik. Zanim
otworzył usta, by wypowiedzie stereotypow formuł , je dziec był ju przy nim. ołnierz
wystrzelił na alarm. Po chwili rozległy si dookoła gro ne wołania:
— Sta ! Kto idzie?
Gerard nie odpowiadał. Padło kilka strzałów, jeden pocisk zranił konia. Mimo to
p dził dalej, ale potykał si coraz cz ciej, W pewnym momencie Gerard zatrzymał go w
pełnym galopie, zeskoczył i biegł ile sił w nogach pod ostrzałem kul. Zmierzał prosto do lasu,
w którym ukrył swego konia. Oby tylko był na miejscu. Na szcz cie zastał go tam, gdzie
zostawił. Gdy go dosiadł, poczuł si bezpieczny. Przerzucił strzelb przez rami , wyci gn ł
rewolwery z kieszeni i ukrył za pasem.
— To była doskonała zabawa! — zawołał ze miechem. — B d długo pami ta
Czarnego Gerarda! A teraz niech mnie złapi !
Zawrócił konia na północ i ruszył z pocz tku kłusem, pó niej galopem. Droga
prowadziła przez preri , mi dzy rzek Conchos a wznosz cymi si w pobli u wzgórzami.
Cał noc nie zwalniał szybko ci. Do rana przebył wiele mil. Po południu ujrzał tabun koni.
Odwi zał lasso, zarzucił je i po dziesi ciu minutach na r czym koniu ruszył w kierunku Paso
del Norte.
K
OLBA
Pewnego niedzielnego popołudnia stary Pirnero siedział przy oknie i patrzył na ulic .
Padał g sty, ulewny deszcz, a to go niedobrze usposabiało. Aby da uj cie swoim humorom,
posłał córk po piwo własnego wyrobu.
Rezedilla wróciła z piwnicy, postawiła dzban na stole i usiadła jak zwykle z robótk w
r ku. Stary łykn ł haust piwa i mrukn ł:
— Wstr tny deszcz.
Córka, jak zwykle, nie odpowiedziała. Narzekał wi c dalej:
— Mo na si utopi , co?
Poniewa i teraz nie zareagowała, odwrócił głow i spytał gniewnie:
— Powiedziała co? Czy nie mam racji?
— Ale masz racj — odparła lakonicznie.
— Gdybym teraz na przykład uton ł, z pewno ci niewiele robiłaby sobie z tego, co?
— Ale ojcze!
— Czy to niemo liwe? A wi c przypu my, e uton łem. Co by zrobiła?
Prowadziłaby dalej gospodarstwo. Bez m czyzny? Przecie to szale stwo!
Rezedill roz mieszył ten bieg my li starca.
— Chyba nie pójdziesz si utopi tylko dlatego, by mi pokaza e powinnam wyj za
m ?
— Dlaczego nie? Jestem gotów tak post pi . Dobry ojciec nie mo e cofa si przed
niczym, byle swemu dziecku da nauczk . Ale któ to jedzie?
Rozległ si t tent konia. Jaki je dziec gnał w ród ulewy. Po chwili zatrzymał si przy
drzwiach.
— Ach! — zawołał stary. — To ten le zatracony, ten szpieg w łachmanach! Dzi nie
wyjd z jego powodu, cho by miał si dowiedzie , e jestem dyplomat .
Przybyszem był istotnie Gerard. Zobaczywszy go, Rezedilla zaczerwieniła si . Pirnero
ledwo mu kiwn ł głow , za to dziewczyna pozdrowiła go bardzo uprzejmie. Poprosił o
szklank julepu. Przez dłu szy czas w izbie panowała cisza. Stary b bnił niecierpliwie po
szybie. Wreszcie, nie mog c ju dłu ej wytrzyma , odezwał si :
— Okropny deszcz!
— Tak — przytakn ł Gerard zamy lony.
— Mo na si utopi !
— No, tak le nie jest.
— Co nie jest tak le? Jest pan innego zdania ni ja? Powiedział to kłótliwym tonem,
wida zapomniał o przyj tej roli dyplomaty. Ujrzawszy za , jak z przemoczonego ubrania
go cia woda spływa na podłog , zacz ł zrz dzi jeszcze bardziej:
— Powiada senior, e nie mo na si utopi ? Je eli przyjdzie dwóch takich go ci jak
pan, mamy powód w gospodzie.
Gerard dopiero teraz zauwa ył kału .
— Wybaczcie, pa stwo. Nie mogłem przecie zosta na dworze.
— Któ tego da? Ale mógł pan przyj w suchym ubraniu. Czy nie ma senior ony,
która by o to dbała?
— Nie.
— To wła nie przyczyna zła! Dlatego niszczy pan podłog . Człowiek musi y w
mał e stwie. Czy nie mam racji?
— Ale owszem.
— Mówi pan „owszem”? W takim razie jest pan m drym człowiekiem, mimo e nie
takim dobrym my liwym jak Czarny Gerard. Chciałbym go kiedy zobaczy .
Przybysz u miechn ł si i powiedział:
— Szkoda, e nie był pan przed kilkoma dniami w Chihuahua…
— Niech pan nie gada głupstw! Przecie miasto jest w r kach Francuzów!
— Wła nie z tego powodu zjawił si w mie cie. Tak mi opowiadano.
— Co tam robił, h ?
— Szpiegował ich.
— Szpiegował? Nonsens! Pr dzej uwierz , e Francuzi b d nas szpiegowali.
Przy tych słowach obrzucił go cia ponurym spojrzeniem. Gerard, nie zwracaj c na to
uwagi, mówił dalej:
— A jednak był w mie cie, nawet wzi li go do niewoli.
— Do licha! Naprawd ?
— Tak — Gerard znów si u miechn ł.
Ucieszyło go, e stary tak sympatyzuje z Czarnym Gerardem. Pirnero zauwa ył
u miech i zapytał zgry liwym tonem:
— Cieszy si pan z tego powodu? Zapomniałem, e senior jest Francuzem.
— Jestem Francuzem, ale przeciwnym temu, by cesarz posyłał wojska do Meksyku.
— Co? Jak? — stary zapomniał o ostro no ci, zerwał si z krzesła i zawołał: — I
s dzi pan, e w to uwierz ? Jest pan szpiegiem francuskim, który chce nas rozszyfrowa ! I
tylko pan udaje, e si panu cesarz nie podoba! Ale nie jestem takim głupcem! Sam si pan
zdradził.
Rezedilla zbladła. Gerard za zapytał spokojnie:
— Czym si zdradziłem?
— Dał senior wyraz swej rado ci, e Czarny Gerard został schwytany przez
Francuzów.
— Przecie on sam si cieszył! Uciekł z niewoli po kilku godzinach.
— Nie do wiary! Niech pan opowie, jak to było!
— Ch tnie, senior Pirnero.
Gerard wszystko opowiedział szczegółowo, nie zdradzaj c jednak, e sam jest
bohaterem tej historii. Ze zrozumiałych wzgl dów pomin ł równie wizyt u Emilii.
— Ale im dał bobu! — cieszył si gospodarz. — Nie uda si im schwyta Czarnego
Gerarda. To diabeł w ludzkim ciele! Wi c pan jest po jego stronie?
— Oczywi cie. Pochodz wprawdzie z Francji, ale kocham Meksyk i pozostan tutaj
na zawsze. Nienawidz Napoleona III, przez którego cały ten kraj broczy krwi . Zrobi
wszystko, co w mojej mocy, aby si przyczyni do wyparcia Francuzów.
— Pan?! Czcze gadanie! Przecie nie mo e pan nic uczyni . Gdyby był senior
Czarnym Gerardem… Zawdzi czam mu wiele, oczy cił nasze drogi z wszelkiego rodzaju
hołoty. Nie wie pan, czy jest onaty?
— O ile mi wiadomo, jest kawalerem.
— Hm, to mi si podoba… Ale taki człowiek potrzebuje posa nej ony. Zwi zek z
pi kn a bogat pann zapewni mu dom, który b dzie jego ostoj . Nie wie senior
przypadkiem, w jakiej okolicy najch tniej poluje?
— Wsz dzie, gdzie jest tylko zwierzyna. Dowiedziałem si , e ju wkrótce przyb dzie
tu, nad rzek .
— Nad rzek ? Do diabła! W takim razie mo e nawet przyjedzie do Guadalupe? To
mnie cieszy niesłychanie. Czy pija ch tnie julep?
— Najwy ej szklaneczk .
— Niewa ne ile. Kto chce si napi julepu w Guadalupe, ten musi zaj do mnie, mam
wi c nadziej , e go zobacz .
— Jestem przekonany, e tu przyjdzie.
— Naprawd ? Słyszysz, Rezedillo?
Nie odpowiedziała. enowały j te wynurzenia ojca na tematy mał e skie.
— Nie słyszysz? — rozgniewał si stary.
— Słysz , słysz .
— To dobrze. Poznam go po strzelbie. Kolb ma złot . Czarny Gerard kraje j , gdy
ma co do zapłacenia. To musi by dopiero strzelba! Z pewno ci niepodobna do tego starego
rupiecia, który postawił pan pod cian . Niech mi jeszcze senior powie, gdzie pan wła ciwie
mieszka?
— Wsz dzie i nigdzie.
— Nie ma wi c senior stałego miejsca zamieszkania? Ale ma pan chyba jaki dom,
jak chałup , cho by na zim ? — dziwił si Pirnero.
— Buduj j tam, gdzie mnie zaskoczy nie yca. Zim si poluje, wiosn garbuje
skóry i niesie do miasta na sprzeda .
— Wiem o tym dobrze, ale dzi kuj za takie ycie. Powinien si pan o eni , zało y
ognisko domowe. Znajdzie pan z pewno ci jak Indiank lub inn skromn , pracowit
dziewczyn , która zechce wyj za pana, skoro si dowie, e senior nie uznaje
Napoleona, mimo e jest Francuzem. O bogatej onie nie mo e pan marzy ,
oczywi cie, bo nie ma senior nawet porz dnej kurtki. Gdzie pan zamierza dzisiaj nocowa ?
— Tutaj.
Stary skrzywił si i spojrzał na go cia podejrzliwie.
— U mnie? Hm, hm. A czy ma pan pieni dze? Pije senior zwykle tylko jedn
szklank julepu, co nie wiadczy o zamo no ci.
— Ojcze! — odezwała si błagalnym tonem Rezedilla.
— Czego chcesz? — mkn ł stary. — Ty masz lito ciwe serce, ale ja musz dba o
nasze interesy. Ten senior b dzie mógł tutaj przenocowa tylko wtedy, gdy zapłaci z góry.
— Ile mam zapłaci ? — zapytał Gerard rozbawiony.
— Cuartillo.
— Tylko tyle?
— Przecie b dzie senior spa na słomie.
— Dlaczego? Mog zapłaci za łó ko.
— Niepodobna! Niech pan tylko popatrzy na siebie! Rezedilla zaczerwieniła si po
same uszy, ale nie powiedziała ani
słowa.
— Dobrze — rzekł Gerard. — Oto cuartillo za nocleg i talco za julep. Jest pan
zadowolony, senior Pirnero?
— Owszem.
— No, a teraz chciałbym si poło y .
— W biały dzie ? Oszalał pan?
— Jestem zm czony. Chyba senior rozumie, e to si mo e zdarzy my liwemu?
— Oczywi cie, o ile jest dobrym strzelcem! Co pan dzi upolował?
— Jeszcze nic.
— To ci dopiero! Nie chc pana jednak zatrzymywa , pij pan, jak długo chcesz.
Rezedillo, zaprowad seniora do vaquerów.
Do vaquerów! A wi c ma spa w przybudówce? Trudno. Ale o ile lepiej byłoby po
miesi cu tułaczki odpocz w wygodnym łó ku. Rezedilla podeszła do drzwi i czekała na
niego.
— Dobranoc, senior Pirnero! — powiedział Gerard, bior c do r ki strzelb .
— Dobranoc, senior! — odpowiedział stary, po czym usiadł przy oknie, aby snu dalej
swoje wywody o pogodzie.
— Niech pan wybaczy memu ojcu. To w gruncie rzeczy bardzo dobry człowiek —
rzekła Rezedilla, gdy wyszli z pokoju.
— Nie mam mu nic do wybaczenia, seniorka. Mo e robi ze swoimi go mi, co mu
si podoba. I na słomie b d dobrze spa , przebyłem bowiem konno w ci gu trzech dni
trzysta leguas — (i legua = 5572 m).
— Trzysta leguas! To niewiarygodne!
— Potrzebowałem na to o miu koni, nie odpoczywałem ani przez chwil .
— To cud, e si pan trzyma na nogach. Chod my.
— Prosz zosta tutaj, seniorita. Deszcz leje, zmoknie pani. Sam znajd vaquerów.
— Wi c s dzi pan, e naprawd pozwol seniorowi spa na słomie w tym
przemoczonym ubraniu? Nie, nigdy! Niech pan idzie za mn .
Poszła po schodach na gór . Otworzyła drzwi i wprowadziła Gerarda do pokoju
urz dzonego niemal wytwornie.
— Ale to nie jest sypialnia dla przyjezdnych!
— Wła ciwie ma pan racj . Zwykle mieszkaj tu krewni, gdy zje d aj do nas w
odwiedziny. Jak na przykład moja kuzynka Emma Arbellez z hacjendy del Erina. Nie wiem,
co si z ni teraz dzieje, zagin ła bez wie ci. Niech senior tymczasem usi dzie. Zje pan co ?
— Nie, dzi kuj , jestem ogromnie wyczerpany.
Rezedilla wyszła na chwil . Gerard usiadł w swym zniszczonym, wilgotnym ubraniu
na jednym z foteli. Nie min ło kilka minut, a zm czenie tak go zmogło, e usn ł. Gdy
dziewczyna wróciła, nie obudził si . Postawiła na stole wiecznik, i ze współczuciem zacz ła
si przygl da m czy nie.
— Biedak! — wyszeptała. — Jaki musiał by zm czony, je eli zasn ł tak pr dko. Ale
za to mam okazj , by si przekona , czy moje przypuszczenia s słuszne.
Chciała podnie strzelb , lecz zabrakło jej sił — była niezwykle ci ka. Zacz ła
dokładnie przygl da si kolbie. Po chwili wzrok jej padł na miejsce, które sier ant wykroił
scyzorykiem.
— Złoto, prawdziwe złoto! — wyszeptała. — A wi c to on! Przeczucia mnie nie
myliły. Jak e si ciesz ! Poniewa jednak nie chce o tym mówi i ja b d milcze , udaj c, e
o niczym nie wiem.
Odstawiła strzelb , a potem lekko dotkn ła pi cego.
— Rezedilla… — wyszeptał przez sen.
Oblała si rumie cem. Po chwili dotkn ła go nieco mocniej. Obudził si ze słowami:
— Wybacz, seniorita, e zasn łem.
— Niech mnie pan nie prosi o przebaczenie. ycz dobrej nocy i wypoczynku.
Dobranoc, senior Gerard!
— Dobranoc, seniorita!
Troskliwo Rezedilli była dla niego jak balsam. Cho zm czony ogromnie, le ał
jeszcze przez chwil z zamkni tymi oczami nie mog c zasn . Wreszcie usn ł.
Dziewczyna zeszła do ojca obserwuj cego jak zwykle pogod . My lała o tym, który
spał na górze, i o odkryciu, które przed chwil zrobiła. Z zadumy wyrwały j słowa ojca.
— Przekl ta pogoda!
Nie odpowiedziała, ci gn ł wi c dalej.
— Słyszała , co powiedziałem?
— Tak — odparła.
— Czy nie mam racji?
— Owszem, drogi ojcze.
— No wi c! Na dworze podle i tu w pokoju nie lepiej.
— Co chcesz przez to powiedzie ?
— Jeszcze pytasz? wiat si ko czy! Co wida przez okno, h ? A w pokoju? Ciebie i
tylko ciebie, oczywi cie oprócz krzeseł, ławek, szklanek i flaszek.
— A co chciałby zobaczy ?
Było to bardzo nieopatrzne pytanie. Stary czekał tylko, jak by tu przej do
ulubionego tematu. R bn ł wi c prosto z mostu:
— Co chciałbym zobaczy ? Do stu diabłów, naturalnie, e zi cia! Zi cia mi brak,
zi cia! Nie rozumiesz tego?
— Czy naprawd jest ci tak potrzebny? — zapytała z u miechem.
— A tobie?
— Mnie? — rzekła, miej c si gło no. — Przecie musiałabym mie przedtem córk .
— Głupia jeste ? Kpisz sobie ze mnie, co? Nie doprowadzaj mnie do szewskiej pasji!
Siedz tu, patrz na podł podłog albo na stare ławki i stoły i co mam z tego? Nic, literalnie
nic. Gdybym natomiast miał zi cia, mógłbym rozmawia z nim, mogliby my opowiada
sobie anegdotki albo te , gdybym był w złym humorze, mógłbym si z nim kłóci .
— O ile by si na to zgodził!
— Dlaczego nie? Po co si ma zi cia, je eli nie po to, aby łatał dziury w dachu i był
pod r k na wypadek złego humoru? Je eli w przyszło ci nie postarasz si sama o m a, ja si
tym zajm . B dziesz musiała wyj za m i kwita! Wiesz, kto nim b dzie? No zgadnij!
— Nie zgadn . Powiedz sam!
— Któ inny, je eli nie Czarny Gerard.
— Czarny Gerard? — powtórzyła wolno, dr cym z lekka głosem.
— Tak, on. To dzielny chłop! Takiego zi cia chciałbym mie !
— A je eli ci si nie spodoba?
— On b dzie mi si na pewno podobał! Pomy l tylko o jego złotej strzelbie.
— To drobiazg. Co by powiedział, gdyby wygl dał jak, jak…
— No, jak?
— Jak ten my liwy, którego przed chwil zaprowadziłam na spoczynek.
— Dziewczyno, porzu głupie arty! Czarny Gerard wygl da inaczej. A o tamtym nie
wspominaj mi nawet słowem! Czy upolował co kiedykolwiek? Czy potrafi wypi ? Teraz
le y na słomie i pi w biały dzie . O, nie! Czarny Gerard wygl da z pewno ci inaczej.
Wyobra am sobie… Ale znowu kto jedzie.
Przed drzwiami zatrzymał si jaki je dziec. Stary przyjrzał mu si , zanim ten zsiadł z
konia. Podniósłszy brwi, rzekł do córki:
— Czy wiesz, co to jest psychologia?
— Tak, nauka o psychice.
— Doskonale! Otó jestem psychologiem. Popatrz na tego konia. Co o nim mo esz
powiedzie ?
— Niezwykle chudy.
— A je dziec?
— Jeszcze chudszy i bardzo niski.
— A jego ubiór?
— Cały w łachmanach.
— A bro ?
— Stara i nie czyszczona.
— To wystarczy psychologowi. Ten człowiek ma chudego konia. To dowód, e jest
sk py. Postrz piony za ubiór i zły stan broni wskazuj , e to nicpo . Wypije
prawdopodobnie jedn szklank julepu tak samo jak tamten pioch. Na takich go ciach mi nie
zale y.
— Prowadzi konia do stajni, zapewne wi c zechce tutaj pozosta .
— B dzie to zale ało od tego, czy zapłaci. Nie jestem w ciemi bity. To si zaraz
oka e.
Po kilku minutach nieznajomy wszedł. Wygl dał tak niepoka nie, e w człowieku, nie
znaj cym sawanny, mógłby wzbudzi podejrzenia. B kn ł kilka słów powitania, usiadł i
odło ywszy strzelb i nó , zapytał:
— To fort Guadalupe?
— Tak — odparł gospodarz.
— Pan jest zapewne seniorem Pirnerem?
— Tak.
— Czy mog dosta julep?
— Owszem.
— Wi c prosz .
— Dobrze, ale tylko jedn szklank .
— Dlaczego tylko jedn ?
— To ju moja sprawa.
Pirnero spojrzał wymownie na przyodziewek go cia i powoli podniósł si , by
przynie napitek. Nieznajomy pochwycił to spojrzenie. Tłumi c miech, wzruszył
ramionami i w milczeniu wychylił szklank .
Pirnero usiadł znowu przy oknie. Go i Rezedilla milczeli. Stary zacz ł si wierci na
krze le. Po chwili rzekł:
— Podła pogoda!
Poniewa nikt nie odpowiadał, zwrócił si wprost do go cia:
— No?
— Co takiego?
— Podła pogoda!
— Ale przeciwnie, ładna! — zaprzeczył z u miechem.
— Jak pan to rozumie? — obruszył si Pirnero. Co mu witało, e go kpi z niego.
— Tak, jak powiedziałem: ładna pogoda.
— Chce mnie pan zdenerwowa ?
— Ani mi si ni.
— No to niech si pan dowie, e nie podoba mi si pan.
— A dlaczego to?
— Z najrozmaitszych przyczyn. Przede wszystkim dosiada senior okropnej chabety.
— I co dalej?
— Pa ski przyodziewek jest pod psem.
— Coraz lepiej. Dalej?
— Pa ska bro nie warta funta kłaków.
— Sk d ta pewno ?
— Wida od razu, nie trzeba by psychologiem czy wybitnym dyplomat . Przybysz
przytakn ł ze zrozumieniem i dodał:
— Poznaj teraz, e jestem u seniora Pirnera.
— Jak to?
— No, bo prawd opowiadano mi o panu.
— Jak prawd ? Do diabła, co o mnie opowiadano?!
— e jest pan poczciwym człowiekiem.
— No, co to, to prawda! I co jeszcze?
— e ci gle siedzi pan przy oknie.
— I to prawda.
— e lubi pan obserwowa pogod .
— Słusznie. Co jeszcze?
— e zaczyna pan ka d rozmow od pogody.
— Naprawd ? Tego nie zauwa yłem. Dalej!
— e mówi pan ch tnie o mał e stwie i o zi ciu. Gospodarz spojrzał badawczo na
nieznajomego. Nie wiedział, czy ma si gniewa czy nie.
— Kto to mówił?
— Koledzy. Ale poprosz o jeszcze jedn szklaneczk julepu, senior.
Opró nił duszkiem szklank i postawił przed gospodarzem. Pirnero zlustrował go
wzrokiem.
— Nie dam wi cej. Niech pan najpierw zapłaci.
— Ach, wi c uwa a mnie pan za włócz g , który nie ma czym zapłaci — roze miał
si go . — Zaraz przekona si senior, e jest w bł dzie.
Wyci gn ł z kieszeni skórzany woreczek i otworzył.
— Oto zapłata!
Wyj ł nugget wielko ci orzecha laskowego i podał gospodarzowi. Pirnero wzi ł złoto,
nie kryj c zadowolenia, obejrzał ze wszystkich stron, odwa ył r k i powiedział:
— To złoto, szczere złoto! Do licha, czy ma pan tego wi cej?
— Kilka pełnych worków.
— Sk d?
— Odkryłem ył złota.
— Gdzie?
— O, to ju moja sprawa, senior Pirnero!
— Ten nugget, który otrzymałem, jest wart, mówi c mi dzy nami, najwy ej
dwadzie cia dolarów.
— Trzydzie ci.
— Czy mam go zwa y i kupi od pana?
— Oczywi cie.
Gospodarz wstał i po chwili przyniósł wag . Po targach zgodzili si wreszcie na
dwadzie cia pi dolarów. Pirnero wypłacił je natychmiast.
— A wi c jeszcze jeden julep? — zapytał usłu nie. — Ju nios . Nugget spowodował,
e Pirnero całkowicie zmienił swój stosunek do nieznajomego. Obsługiwał go uprzejmie i
gorliwie. Po chwili usiadł znowu przy oknie. Ubolewał bardzo nad poprzednim swoim
zachowaniem i zacz ł głowi si nad tym, w jaki sposób naprawi bł d. Nie przychodził mu
jednak aden pomysł. Rozpocz ł wi c stereotypowym powiedzeniem:
— Podła pogoda!
Go co mrukn ł pod nosem. Nie zra ony tym gospodarz mówił dalej:
— Ma jednak i dobr stron .
— Słusznie. Zwłaszcza dla mnie, bo przybywam a z Liano Estacado.
Pirnero zerwał si na równe nogi i popatrzył na małego człowieczka z podziwem.
— Naprawd ?
— Tak. Kiedy przychodzi całymi dniami pra y si w tej piekielnej spiekocie, deszcz
przynosi prawdziwe ukojenie.
— Tak, bez w tpienia — potwierdził skwapliwie. — Niech mi pan powie, senior, czy
przybywa sarn?
— Sam.
— No, to jest pan niezwykłym miałkiem.
— Jako nie zabrakło mi odwagi.
— My lałem jednak… — popatrzył badawczo na go cia.
— O czym pan my lał, senior Pirnero?
— Czy wie pan, co to jest polityka i dyplomacja? — spytał po dłu szym namy le.
— Owszem.
— W takim razie wie pan równie , e człowiek maj cy zdolno ci polityczne i
dyplomatyczne nie zawsze mo e wszystko powiedzie .
— Racja! Czy by pan miał te zdolno ci?
— Tak przypuszczam! Wie senior, sk d pochodz ? Z Pirny.
— Z Pirny? — go był wyra nie zaskoczony. — Z Pirny pod Dreznem?
— Zna pan moje strony ojczyste?
— Do stu piorunów, oczywi cie! Ja równie pochodz z Niemiec.
— Z Niemiec? — zawołał Pirnero. — Z jakiej prowincji?
— Z Bawarii.
— wi ty Pafnucy! Naprawd ?
— Ale tak. Pracowałem w Dre nie, w browarze. Pó niej wzi ł mnie na słu b
pewien Amerykanin, który chciał produkowa w St. Louis niemieckie piwo. Interes sko czył
si generaln klap . Ruszyłem wi c do Stanów Zachodnich i tu zostałem, sam nie wiem jak,
poszukiwaczem złota i my liwym.
— Ho, ho, to mi si podoba. Prawdziwa to przyjemno móc mówi z rodakiem o
rodzinnym mie cie. Niech sobie deszcz leje jak z cebra! Rezedilla, przynie wina, dzi
wielkie wi to dla mnie! Jest pan moim go ciem. Nie chc pa skich pieni dzy. Czy yj
pa scy rodzice lub jacy krewni? Jak si pan nazywa?
— Andreas Straubenberger. Mam jeszcze brata.
— Czy pa ski brat równie przebywa w Ameryce?
— Nie, ju od dawna nie mam z nim kontaktu. Zapewne nie wie, gdzie jestem, nie
zawiadomiłem go bowiem listownie, gdy czuj wstr t do pióra. Chciałem wzbogaci si jako
poszukiwacz złota i sprawi mu pó niej niespodziank . Mieszka niedaleko Moguncji.
— Czy równie pracował w browarze?
— Nie. Jest pomocnikiem le niczego, niejakiego kapitana von Rodensteina w
Reinswalden.
— Niech tam sobie pomaga le niczemu! Przede wszystkim musi mi pan szczerze
odpowiedzie na jedno pytanie. Mimo podłego przyodziewku wygl da senior do młodo. Ile
pan ma lat?
— Trzydzie ci sze .
— Hm. Czy ma pan on ?
— Aha! Wylazło szydło z worka! Nie. Dotychczas, chwała Bogu, nie postarałem si o
on .
— Do licha! A mieszkanie pan ma?
— Nie.
— Zna si pan na p dzeniu wódki i piwa?
— Przecie pracowałem w browarach.
— Warzy piwo pan umie?
— Naturalnie.
— Do stu piorunów! Je eli zna si pan na tym wszystkim, to po co biega tak
samotnie po wiecie? Ma senior dosy pieni dzy, aby gdzie osi
. Z pewno ci niejeden
te przyj łby pana z otwartymi ramionami.
— Dzi kuj . Mam inne obowi zki.
— Co to za obowi zki? Straubenberger u miechn ł si i zni ył głos:
— Czy wie senior, kto to jest dyplomata, polityk? Je li tak, to wie pan równie , e
człowiek z talentem dyplomatycznym nie zawsze mo e wszystko powiedzie . Mog tylko
zdradzi seniorowi, e przyjechałem tutaj, by kogo odszuka .
— Odszuka ? Kogo?
— Czy zna pan Czarnego Gerarda?
— Osobi cie nie, ale słyszałem, e wkrótce przyb dzie do Guadalupe.
— To doskonale! Byłem pewien, e go zastan u seniora.
— Zna go pan?
— Nie
— Powiem jeszcze panu, e w tych dniach znowu dokazał przedniej sztuczki. Był w
Chihuahua…
— Ale tam s teraz Francuzi!
— I wzi li go nawet do niewoli. Straubenberger zawołał z przera eniem:
— A wi c nie spotkam go tutaj! W takim razie musz natychmiast wraca !
— Dok d?
— Na północ. Aby zameldowa , e Francuzi wzi li do niewoli Czarnego Gerarda.
— Komu chce pan zameldowa ?
— To moja sprawa.
— Do licha! Jest pan naprawd dobrym dyplomat ! Ale wraca nie ma potrzeby.
Czarny Gerard jest wolny. Uciekł Francuzom.
— Naprawd ? — przybysz odetchn ł z ulg . — Jest pan tego pewien?
— Powiedział mi to my liwy, który pi teraz na słomie.
— Co to za człowiek?
— Nie wiem. W ka dym razie kto bardzo przeci tny. Nie ma pieni dzy, ubrany
n dznie, a za strzelb jego nie dałbym nawet dwudziestu pi ciu centów.
— Taka strzelba bywa czasami lepsza od najdro szej. A co si tyczy ubioru i wygl du
zewn trznego, to mógł si senior przekona , jak niebezpiecznie jest ocenia westmana po
zewn trznych oznakach. Sło ce dawno spaliło ubranie i buty, łachmany spadaj mi z
grzbietu, ko , jak to pan sam powiedział, wygl da jak chabeta, a strzelba podobna jest do
starego obucha, jakiego u ywa stró nocny. Pomimo to mam przy sobie sze worków
nuggetów, nie mówi c o pieni dzach, które le w Nowym Jorku. Sprzedałem złoto
wydobyte w kopalniach. Sum uzyskan za nie przekazałem do Nowego Jorku, gdzie w
ka dej chwili jest do mojej dyspozycji. Czy mog pomówi z my liwym, o którym pan
wspominał?
— pi teraz. Niech pan odło y to do rana.
— Dobrze. Zostaj wi c tutaj.
— To cudownie, senior! Jest pan moim go ciem. Nie chc , powtarzam, pieni dzy od
pana, rozmowa o Saksonii b dzie dla mnie prawdziw przyjemno ci . A wi c był pan w
Dre nie?
— Tak.
— I w Firnie?
— Kilka razy.
— W takim razie wie pan, e Elba płynie od nas w kierunku Drezna, co?
— Oczywi cie.
— Przodkowie moi byli w Firnie znanymi lud mi. Ojciec mój był kominiarzem.
— Aha!
— Dziwi si pan i słusznie. Kominiarz to symbol d enia ku wy ynom. Taki człowiek
oczyszcza miasto z gro nych elementów i ochrania ludzi przed szkodliwym działaniem sadzy.
A niech pan zgadnie, kim był mój dziadek?
— Czy nie zechciałby mi pan sam tego powiedzie ?
— Z ochot . Handlował chrzanem. Zdumiewam pana znowu, co? Chrzan to symbol
pikanterii. Dodaje si go do kiełbasy, kotletów wieprzowych. Gdy si go trze, łzy napływaj
do oczu. Jest w tym co tragicznego, co , co przypomina Schillera, Goethego i Heinego, i
dlatego mój dziadek był krzewicielem zarówno pikanterii, jak i tragizmu. Mog by dumny z
przodków. Starałem si te wszystkie zalety rodu przela na córk . Je eli pan jest amatorem
chrzanu, ugoszcz pana wieczorem.
— wietnie.
— Pozna pan przy tej okazji moj kuchni i córk . Gdybym miał zi cia, byłbym z
jednej i drugiej bardzo zadowolony.
Tak gaw dzili a do kolacji. Straubenberger miał wi c dosy czasu, aby bli ej pozna
gospodarza. Rezedilla trzymała si na uboczu. My li jej kr yły ci gle wokół pi cego
Gerarda, który był bli szy jej sercu ani eli kominiarze i handlarze chrzanem całego wiata.
Poszła wi c po kolacji spa , zostawiaj c m czyzn pochłoni tych rozmow .
Gerard wszedł na drugi dzie do gospody wczesnym rankiem. Usłyszawszy kroki,
Rezedilla po pieszyła, by go powita .
— Dobrze pan spał?
— Lepiej ni dobrze, seniorka — odpowiedział opieraj c strzelb o stół.
— Nie jadł pan nic. Czy przynie czekolad ? — Bardzo prosz .
Wyszła. Gerard usiadł przy stole. Po krótkiej chwili wszedł Pirnero i mrukn ł:
— Dzie dobry.
— Dzie dobry — odwzajemnił powitanie Gerard.
— Wyspał si pan?
— Tak.
— Wyobra am sobie. Nigdy w yciu nie spotkałem takiego piocha. Niech mi pan
powie, czy w sawannie te pan pi tak długo?
— Mo e…
— W takim razie nic dziwnego, e nie towarzyszy panu zapach zwierzyny. Dobry
dyplomata pozna na pierwszy rzut oka, e nie bawoły pan strzela, a b ki zbija.
Tak jak wielu ludziom, seniorowi Pirnerowi humor z rana nie dopisywał. Dzi
skrupiło si to na Gerardzie. Ale jemu było wszystko jedno. Gospodarz usiadł przy stole i
zacz ł swoim zwyczajem wygl da przez okno. Deszcz ci gle jeszcze padał, cho ju nie tak
ulewny, jak w nocy. Po chwili Pirnero rzekł ponurym tonem:
— Podła pogoda! Gerard milczał.
— Prawie taka sama jak wczoraj.
Gdy i teraz Gerard nie odpowiedział, gospodarz odwrócił si i zawołał:
— No?
— O co chodzi?
— Okropna pogoda, prawie taka sama jak wczoraj.
— To prawda.
— Nie przypuszczam, eby przybył w tak pogod . ~ Kto?
— Kto? Co to za pytanie! Oczywi cie Czarny Gerard. O kim innym miałbym mówi ?
— O, ten sobie niewiele robi z pogody. Je eli b dzie miał ochot , zjawi si na pewno.
— Tak pan s dzi? Trzeba panu wiedzie , e go tutaj oczekujemy. Gdy senior wczoraj
poszedł spa , zjawił si jaki my liwy, który go szuka.
— Sk d przybył?
— Z Liano Estacado. Jest senior zdziwiony, prawda? Tak, nie potrafiłby pan
przejecha konno przez taki kawał wiata, mimo e trzy razy silniejszy i wy szy od niego.
Co to za człowiek! Kieszenie ma wypchane nuggetami.
— Naprawd ? Sk d pochodzi? Czy to Jankes?
— Nie, to Niemiec.
— Jak si nazywa?
— Andreas Straubenberger.
— Nie znam tego nazwiska.
— Przypuszczam. Ale wła nie nadchodzi! Straubenberger wszedł. Przywitawszy si ,
spojrzał na Gerarda, usiadł przy stole obok niego i zapytał:
— Czy senior jest tym, który spał od wczorajszego popołudnia? Gdy zapytany
potwierdził skin wszy głow , ci gn ł dalej:
— To rozumiem, to si nazywa sen! Był pan zapewne bardzo zm czony?
— O, tak.
— Czy długo ma pan tu zamiar pozosta ?
— Mo e par godzin.
— A potem dok d?
— W góry.
— Do diabła! Niech pan uwa a, podobno pełno tam czerwonych.
— Nie boj si ich.
— Nie mo na by lekkomy lnym. Gdy na pana napadn , b dziesz inaczej piewał.
Czy zna pan Czarnego Gerarda?
— Mówi o nim wiele.
— Je li go pan przypadkiem spotka, niech mu pan powie, e jest tu kto , kto na niego
czeka.
— A gdy zapyta, kto?
— Niech pan powie, e to Mały Andre.
— Do licha! Pan jest Małym Andre?
— Tak. Wła ciwie nazywam si Andreas Straubenberger.
Francuzi zrobili z Andreasa Andre, a poniewa nie jestem olbrzymem, nazywaj mnie
Małym. To mój przydomek z sawanny.
— Słyszałem o panu. Jest pan dzielnym my liwym. Mo emy mówi po niemiecku?
— Pa skie nazwisko?
— Mason.
Gospodarz przysłuchiwał si rozmowie w milczeniu. Po chwili zwrócił si do
Gerarda:
— Jak to? Pan, Francuz, rozumie po niemiecku?
— Tak.
— O, zaskakuje mnie pan!
— Mo e dojdzie pan jeszcze do przekonania, e byłby z niego wietny materiał na
zi cia? — powiedział Mały Andre z u miechem.
Gospodarz si obruszył.
— On, moim zi ciem? Człowiek, który zamawia jeden julep, miałby by m em
mojej córki? Człowiek, który nie ma nawet całej bluzy, miałby wej do mojej rodziny?
Niedoczekanie! Przypatrzcie mu si , wygl d jego jest godny politowania. Szturchn , a zwali
si z nóg. Nie, nic z tego nie b dzie!
Zacz ł biega po pokoju, stan ł przed Gerardem i zapytał napastliwym tonem:
— Senior, zerka pan na moj córk ?
— Ale nie tylko zerkam, przygl dam si jej uwa nie — odparł Gerard ze spokojem.
— Wi c niech pan zabiera swój gruchot, który nazywa strzelb , i jazda st d! Je eli
jeszcze raz poka e mi si senior na oczy, oskalpuj jak Indianin. Zrozumiano?
— Dobrze. B d posłuszny, senior Pirnero. Ale przecie tak, jak stoj , nie wyrzuci
mnie pan chyba? — wskazał r k na swoj odzie .
— Jak mam to rozumie ?
— Mówi o ubraniu. Przy podłej pogodzie jeszcze pół biedy. Ale gdy sło ce za wieci,
b dzie wida , jak bardzo zniszczona jest moja bluza. Czy w sklepie nie znajdzie si dla mnie
jaki strój?
Stary zmarszczył brwi i zapytał:
— Senior chce to za darmo? Pieni dzy przecie pan nie ma, co?
— Kto to powiedział? Uzbierałem sobie troch grosza, przypuszczam, e wystarczy
na ubranie.
— Mo e wełniane spodnie i wełnian bluz ? Mam jednak tylko jedno ubranie na
pa sk miar , i to bardzo drogie.
— Jakie?
— S to spodnie ze skóry jeleniej, biała garbowana koszula, skórzana kurtka i
mokasyny. Do tego kapelusz z przystrzy onego futerka bobrowego i pasek.
— Hm, podoba mi si .
— Co z tego, ubrania pan nie dostanie, bo nie ma czym zapłaci .
— Hm, ale obejrze je chyba mog ?
— Obejrze ? No, na tyra nic nie strac . Mo e poleci je pan komu . Poka .
— Chod my do magazynu!
— Do magazynu? O. nie! Kto pije tylko jeden julep i smali cholewki do mojej córki,
ten nie ma tam wst pu. Sam przynios ubranie. Sied pan tutaj, dopóki nie wróc !
Po pewnym czasie przyniósł i rozło ył ubranie na stole. Obaj my liwi ogl dali je z
zachwytem.
— Do diabła! — rzekł wreszcie Mały. — Trudno o lepsz robot . Gdybym miał
pa ski wzrost, senior, kupiłbym to ubranie natychmiast — zwrócił si do Gerarda.
Pirnero zawołał:
— On by je kupił?
— Ale niech przynajmniej przymierzy. Chc zobaczy , jak b dzie na nim le ało —
poprosił Mały Andre.
— Nie mam nic przeciwko temu. Sam jestem ciekaw, jak b dzie wygl da . Taka
sposobno niepr dko si trafi. — Zwracaj c si do Gerarda, dodał: — Przejd tam senior, za
szaf i włó ubranie, ale nie na dłu ej ni dwie minuty.
Gerard u miechn ł si . Zmieniwszy odzie , wyszedł na rodek pokoju. Pirnero i
Andre zdumieli si , mieli bowiem wra enie, e stoi przed nimi zupełnie inny człowiek.
— Do diabła! — zakl ł Mały. — Czy to jakie czary?
— To dopiero wida , jak ubiór zmienia człowieka! — zawołał Pirnero. — Wygl da
teraz jak prawdziwy my liwy. Ubranie le y jak ulał.
Zacz ł obraca Gerardem na wszystkie strony, w ko cu powiedział:
— No, dosy tego! Przebierz si pan i jed , dok d oczy ponios . Wiem ju , jaki
mo na zrobi z seniora u ytek.
— Jaki — zapytał Gerard.
— Byłby dobrym manekinem.
— Dzi kuj ! Wi c uwa a senior, e ubranie le y dobrze?
— wietnie. Ale to si panu na nic nie zda!
— Mog si chyba dowiedzie o cen ?
— Owszem. To najlepsze i najdro sze ubranie. Kosztuje osiemdziesi t dolarów.
— Tylko tyle?
— Czy pan zwariował? Rozbieraj si , senior!
— Ani mi si ni, senior Pirnero. Podoba mi si to ubranie. Zatrzymuj je.
— Niech si pan nie wygłupia! Bez pieni dzy stary Pirnero ubra nie sprzedaje.
— Kto powiedział, e nie mog zapłaci ?
— Sk d we mie pan tyle pieni dzy?
— Zaczekajcie chwil . Osiemdziesi t dolarów? Czy jest tu gdzie waga?
— Po co waga? Czy ma pan nuggety?
— Cierpliwo ci.
— Dobrze, id po wag . Senior Andre, pan odpowiada za tego jegomo cia w razie,
gdyby uciekł!
— Mo e pan by spokojny. Gdyby chciał wymkn si z pokoju, zanim pan wróci,
wpakuj mu kulk w łeb.
Stary ruszył po wag . Rezedilla, która w kuchni słyszała cał rozmow , zjawiła si ,
aby by wiadkiem zwyci stwa Gerarda. Jak e inaczej wygl da teraz ni wczoraj! —
pomy lała. Po chwili Pirnero wrócił z wag .
— Gdzie s nuggety? — zapytał ostro.
— To nie nuggety.
— A co?
— Zaraz pan zobaczy.
Wyj ł nó , si gn ł po strzelb , poło ył j na stole i kilkakrotnie naci ł kolb no em.
Odpadł z niej spory kawał złota.
— Do diabła — zawołał stary.
— Do stu tysi cy diabłów! — krzykn ł Mały. — Kim pan jest, senior?
— Nabywc tego ubrania — odparł ze spokojem zapytany i uderzył jeszcze kilka razy
w kolb .
Pirnero zdr twiał.
— No i co? — zapytał Gerard. — Czy uwa a pan jeszcze moj strzelb za stary, podły
grat?
Andre uj ł trapera za rami i zawołał:
— Panie, to pan jest Czarnym Gerardem! Niech mnie diabli porw , je eli to
nieprawda!
— Zgadł pan.
— Ale dlaczego ukrywał to senior przedtem?
— Bawiła mnie ta maskarada. Pirnero chwycił si za głow :
— Jestem osioł, patentowany osioł!
— Miałem wra enie, e jest pan wielkim dyplomat — Gerard był szczerze ubawiony.
— Ciołek jestem, nie polityk — biadolił stary. — Ale naprawi mój bł d. — To
mówi c wzi ł córk za r k i chciał j przyci gn do siebie, ale opierała si . — Oto jest,
senior! — zawołał Pirnero. — Niech pan b dzie mym zi ciem!
Rezedilla zaczerwieniła si , co nie uszło uwagi Gerarda.
— Senior Pirnero, nie popełniaj kolejnego bł du. Seniorita ma prawo wybra sobie
tego, kto jej si podoba.
— Dlaczego nie powiedział pan od razu, kim jest? — zapytał stary zakłopotany.
— Nie chciałem, eby wiedziano, e Czarny Gerard oczekuje tutaj kogo .
— Czy ten kto , to ja? — zapytał Mały Andre.
— Prawdopodobnie.
— W takim razie o wiadczam, e…
— Ani słowa wi cej! — uci ł Gerard, wskazuj c wzrokiem Pirnera. — Pomówimy o
tym pó niej. Czy mam si wynosi , senior Pirnero?
— Na miło bosk , nie!
— I b d mógł powróci ? Miał mnie pan przecie oskalpowa , gdybym si na to
odwa ył.
— Ach, senior, to był tylko art. Wszyscy mieszka cy Pirny ch tnie artuj .
— No dobrze. Odwa , senior, złoto i daj mi reszt , bo warte jest wi cej ni
osiemdziesi t dolarów.
Stary spełnił yczenie. Gdy odniósł wag , zacz ł biega po całym domu, aby
zawiadomi słu b , e obcy przybysz–włócz ga jest praw r k prezydenta Juareza.
Tymczasem Mały Andre zwrócił si do Gerarda:
— Dlaczego miałem milcze , senior? Gerard usiadł naprzeciw i powiedział:
— Przede wszystkim, oto moja r ka. Jeste my my liwymi i słyszeli my o sobie wiele.
Nie prawmy sobie komplementów, nie tytułujmy si , mówmy po prostu per „ty”. Zgoda?
— Zgoda! — powtórzył tamten, wyci gaj c r k .
— Doskonale. Powiniene pami ta o tym, e przy Pirnerze nie mo na wiele mówi .
To gaduła.
— Dobrze. Ale do rzeczy. Wiesz chyba, po co tu przybyłem?
— Oczekuj wiadomo ci od generała Hannerta. Czy to ty je przywiozłe ?
— Tak.
— Masz pieni dze dla Juareza?
— Kilka milionów. Generał powiedział mi, e ci tutaj spotkam. Czekam na twoje
rozkazy.
— Ilu was jest?
— Sze dziesi ciu. Czterdziestu Amerykanów i dwudziestu westmanów.
— Jak przetransportowali cie pieni dze?
— Na mułach. S bardzo wyczerpane.
— To niedobrze. Musimy si postara o wypocz te. Ile mułów potrzeba?
— Pi dziesi t, Gerardzie.
— Postaram si o nie jeszcze dzisiaj. Spraw doprowadzenia oddziału do prezydenta
pozostaw mnie.
— Generał uwa a, e najlepiej b dzie przechowa pieni dze tu, w Guadalupe. Juarez
st d je sobie odbierze.
— Byłem tego samego zdania. Ale zaszły pewne okoliczno ci, które spowodowały
konieczno zmodyfikowania poprzedniego planu. W najbli szych dniach nale y si
spodziewa tutaj wizyty Francuzów.
— Do licha! W takim razie niebezpieczne to miejsce na przechowywanie pieni dzy.
— No, tak le nie jest. Nie jeste my znowu tak bardzo nieprzygotowani na t wizyt .
Francuzi niejedn kropl krwi przelej . Mam do dyspozycji pi ciuset Apaczów, z ich pomoc
spodziewam si odeprze Francuzów.
— A my? Czy nie mo esz nas poprowadzi ?
— Niestety, nie powinni cie si zatrzymywa . Juarez potrzebuje pieni dzy. Zreszt ,
wmieszanie si obcych wojsk mogłoby doprowadzi do kolejnego konfliktu
dyplomatycznego, których i tak mamy dosy . Udacie si wprost do Juareza. Droga prowadzi
wprawdzie przez teren Komanczów, ale nie ma obawy, b dzie wam bowiem towarzyszy
moich pi ciuset Apaczów.
— Naprawd ? To wietnie! Ale gdzie oni przył cza si do nas?
— Omówi to dzi w południe z moim przyjacielem Nied wiedzim Okiem. Mam si z
nim spotka w górach Tamises. Je eli chcesz jecha tam ze mn , przygotuj si do jazdy. Za
pół godziny wyrusz .
Wkrótce potem Gerard wyszedł z gospody. W korytarzu czekała na niego Rezedilla.
— Senior, wi c znowu pan odje d a? Przecie przybyłe dopiero wczoraj!
— Musz — odpowiedział z u miechem. — Pani ojciec wskazał mi przecie drzwi.
— Ach, niech pan tego nie bierze na serio, nie miał poj cia, e pan jest Czarnym
Gerardem. Teraz w ogie by za panem skoczył.
— Czy gniewa si pani, e zataiłem swoje przezwisko?
— Sk d e znowu! Widocznie miał pan po temu powody, zreszt ju wczoraj
wiedziałam, kim pan jest.
Gerard spojrzał na ni ze zdumieniem.
— Sk d?
— Czy nie pami ta pan, e zasn ł w pokoju na krze le?
— Tak, przypominam sobie.
— Podczas pa skiego snu dokładnie obejrzałam strzelb .
— Naprawd ? Po co?
— Aby zobaczy , czy kolba jest złota.
— Sapristi! — zakl ł. — Dlaczego pani to zrobiła?
— Podejrzewałam, kim pan jest. Czy przebaczy mi senior ciekawo ?
— Ale oczywi cie, seniorita. Z pewnych powodów chciałem zachowa incognito.
Ojciec pani jest wielkim gaduł , mimo e ma umysł polityka i dyplomaty.
— Czy mog przynajmniej wiedzie , dok d si pan teraz udaje? Gerard był
uszcz liwiony, e Rezedilla darzy go sympati .
— Dlaczego pani o to pyta?
Zarumieniła si i zamilkła. Uj ł j za r ce, mówi c:
— Rezedillo, dzi kuj pani. Widz , e ma pani dla mnie du o serdeczno ci. Budzi to
we mnie nadziej , e przebaczy mi pani moj przeszło .
Obrzuciła go ciepłym spojrzeniem i odrzekła:
— Wyspowiadał si pan przede mn tak szczerze, Gerardzie, e byłoby grzechem
gniewa si na pana. Widz tylko, kim pan jest, a nie kim był.
Ucałował jej r k . Chciał co odpowiedzie , ale owładn ło nim wzruszenie tak silne,
e słowa z siebie nie mógł wydoby . Wyszedł z domu.
Rezedilla długo patrzyła za nim t sknym wzrokiem. Wreszcie za zakr tem je dziec i
ko znikn li jej z oczu.
N
IEPEWNY TRON
Gdy Ferdynand Cortes podbił Meksyk, król hiszpa ski przyrzekł mu, e otrzyma
wszystko, czego tylko za da. Przebiegły Hiszpan przypomniał sobie Dydon , która poło yła
podwaliny pod Kartagin . Na laduj c sławn królow , poprosił o kawał ziemi, który mo na
by nakry skór wołow . Król oczywi cie obiecał, e spełni t nader skromn pro b . Wtedy
Cortes kazał pokraja du y kawał skóry wołowej w cieniutkie pasy i oznaczył nimi obszar o
wiele wi kszy, ni król mógł przypuszcza . Posiadło i zało one w niej miasto istniej do
dzi . Na pami tk pomysłu nazwano j Cuernavaca, co znaczy wołowa skóra.
Wielki czworobok starego zamku, architektonicznie nie maj cy adnej warto ci,
zmieniony został z biegiem czasu w koszary. Male kie miasteczko zbudowano, jak wszystkie
osiedla meksyka skie, bardzo regularnie. Bruki były fatalne, i to tylko na niewielu ulicach.
Mroków nocy nie rozja niały nawet lampy naftowe, a có dopiero mówi o o wietleniu
gazowym. Za to poło enie miasteczka było przepi kne. Odległe o jakie trzydzie ci
kilometrów od Meksyku, le ało w kotlinie ze wszystkich stron osłoni tej od wiatru. Cesarza
Maksymiliana, człowieka o fantazji poety, oczarowały pi kno i bogactwo tropikalnej
przyrody, dlatego upatrzył sobie t niepozorn mie cin na prywatn rezydencj . Gdy tylko
sprawy pa stwa pozwalały mu i jego mał once rozsta si na kilka dni ze stolic , pieszyli do
Cuernavaca, aby znale tam wypoczynek dla ducha i ciała. Czasami Maksymilian
przyje d ał sam, by z dala od intryg dworskich naradzi si z kilkoma zaufanymi.
Trudno wyobrazi sobie co mniej cesarskiego od skromnej willi, któr zajmował
cesarz. Otaczał j jednak wspaniały ogród. Ka demu, kto na patrzył, wydawał si niczym z
bajki. Wszystko było w nim takie, jakie stworzyła natura, aden ogrodnik nie ingerował w
ycie kwiatów, krzewów i drzew. Poza przepi knymi, ró nokolorowymi ró ami, rosły tu
olbrzymie kaktusy, aloesy, pot ne palmy najrozmaitszych gatunków, dzikie drzewa
cytrynowe i pomara czowe, majestatyczne cyprysy. Miało si wra enie, e królowa kwiatów
zazdrosna jest o dumne drzewa i chc c je przy mi , oplotła ich pnie i gał zie wszelkimi
swymi odmianami, od białych poprzez ró owe do purpurowych i ciemnoczerwonych;
rozchodziła si od nich delikatna, przecudowna wo . W ród tej pachn cej głuszy wiły si
cie ki. Cisz m cił tylko piew najrozmaitszych barwnie upierzonych ptaków. Był to raj w
miniaturze, prawdziwy Eden, którym zachwycałby si sarn Harfis, poeta perski, piewca
miło ci i ró .
Pewnego ranka po tych cie kach spacerował cesarz Maksymilian w towarzystwie
m czyzny ubranego w bogaty, l ni cy od złota narodowy strój meksyka ski. Człowiek ten
— redniego wzrostu brunet — miał ółtaw cer , bardzo yw mimik twarzy i czarne,
płon ce arem oczy, tak charakterystyczne dla ludzi południa. Był to generał Mejia, Indianin,
wierny przyjaciel cesarza; dzielił ze swym władc wszystkie cierpienia i na koniec wraz z nim
poniósł mier .
Rozmowa, któr prowadzili, nie pasowała do rajskiego ogrodu.
— Jest pan wielkim optymist , kochany generale — powiedział w pewnym momencie
cesarz swym słabym, cichym głosem. Zerwał z krzewu ró i zacz ł j w cha .
— Oby jego cesarska mo miał racj ! Oby Bóg dał mi mo no mówienia tego, co
chc , a nie tego, co musz .
Maksymilian zatrzymał si i spojrzał na niego badawczo.
— Dlaczego nie mówi pan tego, co chce? Generał milczał przez chwil , potem odparł
wolno:
— Nie pozwala mi na to majestat cesarza.
— Czy majestat mój tak o lepia — zapytał Maksymilian pół artem, pół serio. — Nie
przypuszczałem, e widok tronu mo e wywiera tak przytłaczaj ce wra enie.
— A jednak podtrzymuj to, co powiedziałem.
— Tutaj nie jestem przecie cesarzem, ale zwykłym człowiekiem.
— Te słowa podyktowane s łaskawo ci waszej cesarskiej mo ci. Nie upowa niaj
mnie jednak do tego, abym prywatnemu człowiekowi powiedział co takiego, co mogłoby
zmartwi lub obrazi cesarza.
Maksymilian poło ył r k na ramieniu Indianina i poprosił:
— Niech e pan mówi, generale, na miło bosk ! Cesarz nie b dzie si na pana
gniewał.
— Ale …
— W takim razie rozkazuj panu.
Ton jego głosu wykluczał jakikolwiek sprzeciw. Mejia zwiesił głow .
— Spełni rozkaz, cho wiem, e nara am si na utrat łaski cesarskiej.
— Nie utraci jej pan. Niech senior pami ta, e mówi z przyjacielem, który zniesie
równie nieprzyjemne wiadomo ci. Do rzeczy wi c. W pana obecno ci przedstawiałem plan
sytuacji. Nie zgadza si senior z nim?
— Niestety, nie mog . Wasza cesarska mo nie powinien zapomina , e jest na
obcym terenie. Meksykanie mówi o waszej cesarskiej mo ci: „Emperador que quiso lo mejor
— cesarz, który ma najlepsze ch ci”. S jednak gł boko przekonani, e wasza cesarska mo
nie potrafi zrozumie i ogarn osobliwych stosunków meksyka skich. Ta ziemia paruje
jeszcze krwi , a lud jest niebywale krewki i gwałtowny. yjemy bez ustaw, zaczynamy je
dopiero tworzy . Gdy Chrystus wszedł do Jerozolimy, cały lud wołał: „Hosanna!”, a w trzy
dni pó niej ukrzy owano go.
Cesarz szedł jaki czas w milczeniu. Wreszcie zapytał:
— Ma pan na my li zapewne hosann mego wjazdu?
— Tak, panie.
— Czy w tpi senior w szczero tego entuzjazmu?
— W tpi . Kto pana przyjmował, najja niejszy panie? Ludno ? Nie. Francuzi oraz
ich zwolennicy. Entuzjazm był sztuczny, dobrze wiem o tym. Je eli Francuzi przypuszczaj ,
e pozycja ich tutaj jest mocna, to si grubo myl .
— Mówi pan o wojsku, na którego czele stoj ?
— Czy Napoleonowi I udało si zdoby Hiszpani ! Tak samo bratankowi jego nie uda
si utrzyma Meksyku. Francuzi nie tylko nie maj pewnego gruntu pod nogami, lecz stoj na
le spojonym pomo cie, który w ka dej chwili mo e si załama . Meksyk to setki kraterów,
lud jego to wulkan. Pal si w nim podziemne siły, a wybuch b dzie okropny w skutkach.
Gdyby Napoleonowi udało si nawet wysła milion Turków, nie ma pewno ci, czy wszystko
nie runie.
— Co za perspektywa!
— O mielam si przedstawi j waszej cesarskiej mo ci. Niech si senior strze e
przed oddawaniem swego losu w r ce władcy znad Sekwany. Cesarzowi Meksyku nie wolno
by marionetk . Musi opiera si na własnych siłach. Nie wolno mu by łatwowiernym,
fantazjowa i marzy . Powinien wej do tego kraju nie z fantastycznymi planami, lecz z
broni w r ku. Meksykanie s wrogami porz dku. Przypominaj półdzikie bestie, którym nie
wolno okaza dobroci i łagodno ci, ale nale y natychmiast chwyci ich w ryzy.
Generał wypowiedziawszy te słowa poczuł wielk ulg . Wreszcie mówił prawd ,
szczer prawd . Wreszcie nie u ywał wygładzonych sformułowa przyj tych w rozmowach z
koronowanymi głowami. Cesarz szedł obok niego ze skupionym wyrazem twarzy. Poczuł si
dotkni ty, ale nie zdradził tego nawet gestem.
Indianin ci gn ł dalej:
— Meksykanie nienawidz Europejczyków i nie potrafi kocha tego, kogo im Europa
przeznaczyła na władc .
— Generale! Posuwa si pan za daleko!
— Wasza cesarska mo ! Miałem przecie mówi prawd !
— No tak! Ale czy rzeczywi cie jestem marionetk podstawion przez innych?
— Przyznaj , e to mocno powiedziane. Ale ludzie tutejsi u ywaj tego okre lenia.
Cesarz zmarszczył czoło.
— Kto mianowicie?
— Przede wszystkim Meksykanie.
— A oprócz nich?
— Sami Francuzi.
— To nieprawda!
— Słyszałem sto razy. Zar czam słowem honoru.
— Z ust Francuzów?
— Tak, z ust wszystkich oficerów.
— Mój Bo e! Maksymilian zło ył r ce i spojrzał ku niebu. Mejia zacisn ł usta,
zmarszczył czoło. Po chwili powiedział:
— Chciałbym by cesarzem.
— Dlaczego?
— Prosiłbym wtedy generała Meji , aby mi doradził, co mam uczyni .
— Prosz pana o to.
— Chwyciłbym za szabl i wyp dził Francuzów z Meksyku.
— Generale! Jako ołnierz wie pan najlepiej, e to niemo liwe.
— Ale przeciwnie! Nie ma nic łatwiejszego.
— Zdumiewa mnie pan.
— Nale y tylko odwoła si do Meksykanów. Stan jak jeden m za swym cesarzem.
Wtedy wasza cesarska mo b dzie przywódc narodu, wtedy wasza cesarska mo
dowiedzie, e jest władc , opieraj cym si na własnej sile. B d waszej cesarskiej mo ci
posłuszni, b d wasz cesarsk mo ubóstwia !
— Nie podzielam pa skiego zdania — zaprzeczył Maksymilian. — Zapomniał pan o
Juarezie, o Panterze Południa i o innych przywódcach partyzanckich, którzy ch tnie wcielaj
si w rol cesarza. Zapomniał pan o Anglii, o Ameryce, o Hiszpanii. A tak e o moich
zobowi zaniach wobec Francji…
— Ach! — przerwał generał. — Meksykiem mo e rz dzi tylko miecz. Kto chce
poł czy partie i kierowa nimi, musi mie mocn , tward r k i wystrzega si wszelkiego
sentymentu. By mo e w przyszło ci b dzie mo na zamieni miecz na palm .
— Ale obecnie trzeba si liczy z polityk .
— Co mog zrobi dyplomaci w obliczu dokonanych faktów?
— A Juarez, ten pot ny przeciwnik? A inni?
— Z obrzydzeniem my l o tych drobnych kreaturach, które uwa aj si za wodzów i
marz tylko, aby innych strzyc jak barany. Taki na przykład Cortejo…
— Czy to ten, który zabiega o wzgl dy Pantery Południa?
— Tak, ten sam Pablo Cortejo, którego córka rozsyła sw podobizn , eby zdoby
stronników.
— Widział pan t fotografi ? Bo ja, niestety, nie.
— Nie? Tej przyjemno ci nie powinna sobie wasza cesarska mo odmówi . —
Wyci gn ł zza czerwonej jedwabnej szarfy fotografi i podaj c j cesarzowi, dodał: —
Trzeba zna swoich przeciwników. Cesarz patrzył przez chwil na podobizn córki Corteja,
po czym oddał j generałowi i pokiwał głow z ubolewaniem:
— Biedna dziewczyna!
— Mejia znowu zmarszczył czoło. Kochał cesarza, ale był człowiekiem czynu i
nienawidził wszelkiej zniewie ciało ci.
— Biedna? Zupełnie nie ałuj tej panny. O miesza si tylko. W dodatku to
niebezpieczna intrygantka. Za wszelk cen trzeba j unieszkodliwi .
— Wi c równie jej ojca uwa a pan za niebezpiecznego?
— Oczywi cie.
— Jako pretendenta do tronu?
— O nie! — u miechn ł si Mejia. — Niebezpieczny jest, moim zdaniem, ka dy
człowiek, wszystko jedno, kobieta czy m czyzna, który nie idzie ze mn , a przeciw mnie i…
Nie doko czył zdania, bo w pobli u rozległy si kroki. Odwrócili głowy, ujrzeli
cesarskiego kamerdynera Grilla, który w Cuernavaca pełnił funkcj ochmistrza.
— O co chodzi? — zapytał Maksymilian dobrotliwie.
— Niech wasza cesarska mo wybaczy. Przybył pan marszałek — zameldował Grill.
— Basaine?
— Tak. Pragnie mówi z wasz cesarsk mo ci .
— Ju id .
Maksymilian zawrócił w kierunku willi. Mejia zas pił si . Cesarz wiedział doskonale,
e Basaine i generał s zaciekłymi wrogami. Zobaczywszy wi c ponury wyraz twarzy
Indianina, zapytał:
— Czy mam pana po egna , generale?
— O mielam si prosi , by mi było wolno towarzyszy waszej cesarskiej mo ci, je eli
nie b dzie to sprawa poufna. Nie chciałbym, aby Basaine miał wra enie, e si go boj .
— Dobrze — zgodził si cesarz. — Z pewno ci co wa nego sprowadza marszałka
do Cuernavaca. Nie lubi przecie tego miasta. A oto i on.
— Niechaj wasza cesarska mo wybaczy — Basaine skłonił si ceremonialnie — e
o mielam si zakłóci błog cisz tego miejsca.
— Có znowu! Zawsze jest pan miłym go ciem, kochany marszałku — powiedział
Maksymilian uprzejmie.
— Tym bardziej ubolewam, e przynosz nieprzyjemne wie ci.
— Musz przyzna , e od pewnego czasu niewiele miłych wiadomo ci od pana
otrzymałem, tote pa skie słowa nie s dla mnie niespodziank .
Wyra na w tym zdaniu zło liwo kłóciła si z pogodnym, a nawet wesołym tonem,
jakim cesarz je wypowiedział. Zbiło to z tropu Francuza.
— Czy wasza cesarska mo ka e mi natychmiast zło y raport? — spytał.
— Prosz o to.
— Czy w obecno ci generała?
Obrzucił Meji nieprzyjaznym wzrokiem i zło ył mu gł boki ukłon. Pytanie było
nietaktem wobec cesarza i obraz dla Meksykanina, ale obaj zlekcewa yli to. Z kolei zapytał
Maksymilian:
— Czy to wa na tajemnica?
— Nie, przeciwnie, to sprawa zupełnie jawna.
— W takim razie, monsieur, niech pan mówi.
— Chodzi o tego Pabla Corteja, o którym ju niejednokrotnie wspominałem.
— Przypominam sobie.
— Człowiek ten był dotychczas tylko mieszny, teraz za zaczyna by niebezpieczny.
Werbuje ludzi.
— Gdzie?
— Nawet w samej stolicy. Wczoraj aresztowano kilku jego zauszników. Zdaje si , e
ma równie agentów w kwaterze głównej. I jeszcze jedno: poł czył si z Panter Południa.
— Wiem o tym.
— Dowiedziałem si ponadto, e Pantera Południa otrzymał kilka tysi cy karabinów
oraz wielk ilo ołowiu i prochu. Dostarczył mu to ameryka ski bryg.
— Gdzie miał miejsce wyładunek?
— W Guazaccalco. Okr t cigano, ale umkn ł,
— Prezydent Stanów Zjednoczonych wkracza wi c do akcji.
— Zawiadomi o tym cesarza Napoleona.
— Nie s dz , aby mógł on cokolwiek dla nas zrobi . Marszałek zignorował t uwag i
ci gn ł dalej:
— Jestem przekonany, e ta dostawa broni to sprawka Corteja. Ale na tym nie koniec.
W swojej bezczelno ci posun ł si do tego, e kazał w nocy rozlepia ulotki na rogach ulic.
— W jakim mie cie?
— W stolicy. Przedsi wzi łem natychmiast konieczne rodki. A teraz stoj przed
wasz cesarsk mo ci , aby prosi o zatwierdzenie tego, co chc zrobi , aby ostatecznie
ukróci działanie tego człowieka.
— Niech pan mówi.
— On wprawdzie przebywa na południu, ale jego córka mieszka w Meksyku. Nikt jej
nie niepokoi, chocia odwa yła si jawnie wyst powa przeciw waszej cesarskiej mo ci.
— Nie chciałbym wojowa z kobietami.
— I ja tak e. Ale mimo to nie radziłbym pu ci jej tego płazem. Czy wolno mi
pokaza ulotk rozlepian przez ludzi Corteja?
— Prosz .
Marszałek wyci gn ł z kieszeni kartk papieru i wr czył cesarzowi. Maksymilian
zacz ł czyta , Basaine obserwował go uwa nie. Gdy w pewnym momencie cesarz si zas pił,
w oczach marszałka pojawiło si zadowolenie. Wła nie dlatego przywiózł t ulotk zamiast
przysła j przez kogokolwiek, by zobaczy taki wyraz twarzy cesarza.
Maksymilian podał papier Meji.
— Panie generale — powiedział — niech i pan przeczyta, i to gło no.
DO WSZYSTKICH DZIELNYCH MEKSYKANÓW I WOLNYCH INDIAN!
Nieprzyjaciel wtargn ł do kraju. Od dłu szego czasu rz dzi si w Meksyku jak szara
g . Niszczy nasze pola, uwodzi ony i córki, zabija m ów, braci i synów.
Władca Pary a, sam niegdy zbieg pogardzany przez wszystkich, odwa ył si przysła
nam regenta, który zwie si cesarzem Meksyku. Człowiek ten jest marionetk Napoleona III.
Meksykanie, czy b dziemy znosi to dłu ej? Nie! Staniemy rami przy ramieniu i
wyp dzimy z kraju tych przybł dów.
Pantera Południa ostrzy ju pazury, gotuj e si do skoku. Chwy my za bro i my!
Pomy leli my o wszystkim, co jest konieczne, aby zwyci y wroga. Mamy bro , amunicj ,
ywno . Brak nam tylko ludzi, którzy potrafi pokaza , e s dzielnymi Meksykanami i
wolnymi Indianami.
Dlatego niech si wsz dzie rozpocznie werbunek. Utworzymy armi , przed któr
Francuzi b d musieli ucieka . Agitatorów ju porozsyłano. Usłyszycie ich słowa — poznacie
ich po tym, e i moje imi wymienia b d . Przył czajcie si do nich! Id cie za nimi tam,
gdzie was b d prowadzi !
Sło ce wolno ci za wieci nad Meksykiem dopiero wtedy, gdy wyp dzimy z gór
ciemi zców naszej ojczyzny i wrzucimy ich ciała do morza, w którym zgin tak, jak to si
niegdy stało z Faraonem i jego wojskiem.
Pablo Cortejo
— No i co pan na to, generale? — zapytał cesarz.
— To brednie! — Indianin pogardliwie wzruszył ramionami.
— Ale jednocze nie bardzo niebezpieczne! — dodał Basain. — Przecie to publiczne
wezwanie do buntu! Tu nie wystarczy wzruszenie ramionami.
Była to wyra na aluzja do reakcji generała. Aby zapobiec kłótni, cesarz rzucił szybko:
— Jestem tego samego zdania. Ale co według pana marszałka nale y uczyni ?
— Przede wszystkim zamkn córk tego człowieka.
— A po co?
— Dowiodła, e jest gro na.
— Tylko komiczna. Mówiłem ju o tym z generałem.
— Ponadto nale ałoby przeszuka dom Corteja.
— Na to si zgadzam.
— Trzeba skonfiskowa jego dobra.
— Ma jakie posiadło ci?
— I to znaczne.
— Przepraszam — wtr cił Mejia. — O ile mi wiadomo, posiadło ci te nale do
hrabiego Rodrigandy. Cortejo był sekretarzem hrabiego.
— A wi c Rodriganda jest współwinny, bo odpowiada za swoich ludzi! — odparował
marszałek.
— Tylko bez gwałtów, marszałku — obruszył si cesarz. — Jest pan wodzem
naczelnym i w sprawach wojskowych mo e pan robi to, co uwa a pan za stosowne. Ta
jednak sprawa przekracza pa skie kompetencje. Ostatnie moje słowo: zezwalam jedynie na
przeszukanie domu Corteja. Na nic wi cej. Dziewczyn za skazuj na banicj . Niech opu ci
kraj i gdzie indziej próbuje swych sztuczek.
Basaine usiłował jeszcze dyskutowa , cesarz jednak nie ust pował. Wreszcie
marszałek, z trudno ci ukrywaj c gniew, oddalił si . Wtedy cesarz rzekł do generała:
— Czy uwa nie przeczytał pan ulotk ?
— Tak jest.
— Ten ust p równie ?
— Który?
— No ten, w którym nazywaj mnie marionetk Napoleona.
— Niestety.
— Miał pan wi c racj , ale udowodni tym panom, e pod adnym wzgl dem nie
jestem i nie b d marionetk Napoleona. Czy obserwował pan Basaine’a, gdy czytałem ten
tekst?
— Nawet bardzo dokładnie.
— Zauwa ył pan co ?
— Wasza cesarska mo my li o zadowoleniu, którego nie potrafił ukry ?
— No wła nie. Widzi pan: on dlatego sam wr czył mi t ulotk , bo cieszy go moje
niepowodzenie. Chod my do domu, kochany Mejia. Jestem troch zdenerwowany i
chciałbym porozmawia z cesarzow . Obecno jej zawsze działa na mnie koj co.
Josefa Cortejo musiała z biegiem czasu zrezygnowa z planu po lubienia Alfonsa. Od
lat przebywał w Hiszpanii. Był wprawdzie kawalerem, ale nie pokazywał si w Meksyku.
Uczucie Josefy do Alfonsa powoli wygasało. Rzuciła si wi c z cał nami tno ci w wir
polityki. Marzyła o tym, eby zosta córk króla lub prezydenta.
Pewnego dnia stała po południu przed lustrem i przygl dała si sobie. Miała za chwil
wyj do miasta.
— Czy nie s dzisz, Amaiko, e chudn ?
— Ale nie, seniorka.
— Naprawd ? Popatrz na ramiona, dawniej były o wiele bardziej zaokr glone.
— Ale i teraz s takie same. A l ni jak alabaster.
Amaika kłamała. Ko ciste ramiona Josefy okrywała ciemna skóra jak u Cyganki.
— A wi c jestem jeszcze pi kna?
— Ale oczywi cie! Niektóre kobiety z biegiem lat staj si coraz pi kniejsze.
Seniorka wła nie do nich nale y.
— Ubierz mnie wi c, abym naprawd mogła si podoba . Chc pój do fotografa.
Zamówiłam znowu dziesi tuzinów zdj .
— Czy maj to by podarunki dla stronników pani ojca?
— Tak. Czy nie uwa asz, e był to wspaniały pomysł z tym ofiarowywaniem
ka demu mojej podobizny?
— Oczywi cie. Nie tylko wspaniały, ale i wzniosły.
Gdyby nie to, e w korytarzu rozległy si kroki, rozmowa trwałaby dalej. Na progu
stan ła słu ca, za ni za ujrzała Josefa kilku panów. Był to alcalde, s dzia ledczy, w
otoczeniu policjantów. Weszli bez zameldowania. Josefa zapytała ostrym tonem:
— Co to znaczy, moi panowie? Czy nie wiecie, co winni cie damie?
— Wiemy doskonale — odparł alcalde. — B dziemy pani tak traktowa , jak
seniorita na to zasługuje. Czy pani mnie zna?
— Owszem — potwierdziła skwapliwie.
— Przychodz w imieniu cesarza.
— Cesarza? — przeraziła si .
— Tak jest. Gdzie znajduje si pani ojciec?
— Wyjechał podobno do Oaxaca, ale nie jestem pewna.
— Kiedy ma wróci ?
— Nie wiem.
— Czy zna pani Panter Południa?
— Nie.
— Nie był tutaj?
— Nigdy.
— A ojciec pani go zna?
— Tego nie wiem.
— Wi c mo e pani jest naprawd niewinna? A czy nie widziała seniorka ulotek
rozlepionych po całym mie cie?
— Nie.
— Widniało na nich nazwisko pani ojca.
— Nic mi o tym nie wiadomo, senior. Podczas nieobecno ci ojca prowadz tu
samotne ycie. Czy by autorem ulotek był rzeczywi cie mój ojciec?
— Oczywi cie. S przecie podpisane jego imieniem.
— Czy kto inny nie mógł podpisa za niego? Alcalde stropił si .
— To jest mo liwe — przyznał po chwili.
— Co stanowi tre tych ulotek?
— Wezwanie do buntu i zdrady stanu.
— Zatem mój ojciec nie ma z tym nic wspólnego! Nie jest zdrajc stanu.
— Ale sprzymierzył si z Panter Południa.
— Nic mi o tym nie wiadomo. To plotka.
— Zobaczymy. Przede wszystkim przeprowadz u pani rewizj .
— Matko Boska! Tu, w moim pokoju?
— Tu i w całym domu.
— Niech pan szuka i niech Bóg panu pomaga. Nic nie znajdziecie, jeste my niewinni!
Urz dnik i policjanci wykonywali sw powinno typowo po meksyka sku, to znaczy
ospale i powierzchownie. Rewizja trwała kilka godzin. Sko czyła si dopiero wieczorem.
Alcalde znów zjawił si u Josefy.
— Nic nie znalazłem — powiedział szczerze.
— Spodziewałam si tego.
— Przypuszczam wi c, e jest pani niewinna.
— A ja jestem tego pewna.
— Mimo to musz pani zakomunikowa co bardzo niemiłego.
— Chce mnie pan przestraszy , senior?
— Ani mi to w głowie. Spełniam tylko rozkaz cesarza.
— O, Dios! Zaczynam si ba naprawd !
— Nie ma czego, nic si pani nie stanie. Musi tylko seniora zmieni miejsce pobytu.
— Zmieni miejsce pobytu? Jak to mam rozumie ?
— Zostaje pani wydalona z kraju. Josefa zbladła. Tego si nie spodziewała.
— Zostaj wydalona z kraju? — powtórzyła przeci gle. — Na jakiej podstawie,
alcalde?
— Za nawoływanie do buntu i zdrad stanu.
— Powiedział pan przecie sam, e jestem niewinna.
— To prawda, ale nie odnosi si to do pani ojca. A zreszt rozdawała seniorita swoje
fotografie.
— Tylko w ród przyjaciół.
— Wszyscy ci przyjaciele s zdrajcami stanu. Krótko mówi c, zawiadamiam pani , e
w ci gu dwudziestu czterech godzin musi pani opu ci to miasto, w ci gu za tygodnia kraj.
Josefa omal nie zemdlała.
— Ale nie mog tego uczyni podczas nieobecno ci ojca! Czy on równie jest
skazany na banicj ?
— Nie. Gdy go schwytamy, zostanie powieszony.
— Santa Madonna! Co za nieszcz cie! A co si stanie z naszym maj tkiem?
— Mo e go pani zabra ze sob .
— A słu b ?
— To zale y od jej woli. Niech pani nie bierze całej sprawy zbyt tragicznie, seniorita.
Niejeden ju był z tego kraju wygnany i niejeden wrócił.
Indianka była wiadkiem całej rozmowy. Kiedy alcalde oddalił si wraz z policjantem,
rzekła z chytrym u mieszkiem:
— Jaka pani m dra, seniorita!
— Nieprawda , Amaiko? Jest przekonany o mojej niewinno ci.
— M czy ni s cz sto niebywale głupi. Ale czy pani naprawd musi opu ci ten
kraj?
— Mo e tak, mo e nie. Ojciec rozstrzygnie to dzi wieczorem.
— Czy ten wczorajszy posłaniec był od seniora Corteja?
— Tak, ojciec dzi wieczorem wróci do domu w przebraniu. Uwa aj, aby nam nie
przeszkadzano. Nie ma mnie dla nikogo.
Otrzymany nakaz opuszczenia kraju wyprowadził jednak Josef z równowagi. Czuła
si bezradna. Potrzebowała wsparcia ojca. Siedziała w swoim pokoju i czekała na niego z
niecierpliwo ci .
Pó nym wieczorem drzwi do pokoju otworzyły si cicho i wszedł jaki obcy człowiek.
Przestraszyła si bardzo, ale starała si panowa nad sob .
— Kim pan jest? Czego pan chce? — zapytała. Nieznajomy ukłonił si i wymamrotał:
— Czy tu mieszka senior Cortejo?
— Tak jest. Ma pan do niego jaki interes?
— Nie, chc porozmawia z pani .
— Ach tak! Ale w jaki sposób pan si tu dostał?
— Przez mur.
Josefa si przestraszyła. Przez mur mógł przecie przej tylko złodziej lub przest pca.
— Dlaczego senior nie wszedł po prostu przez drzwi?
— Nie chciałem, aby mnie widziano. Teraz wiem, e ostro no była zbyteczna. Nie
poznano by mnie, bo ty sama uwa asz mnie za obcego.
Zdj ł peruk i sztuczn brod .
— Ojcze! — zawołała i padła mu w obj cia.
Ucałował j , a ona jego. Taka czuło była u nich rzadko ci .
— Ale si ucharakteryzował! Rzeczywi cie nie poznałam!
— To było konieczne. Gdyby mnie zobaczono, byłbym zgubiony.
— Przybywasz od Pantery Południa?
— Tak. A co u ciebie słycha ?
— Dotychczas wszystko było w porz dku. Ale dzi po południu zjawił si alcalde i
przeprowadził rewizj .
— Rewizj ? Czy uwa aj , e jestem a tak naiwny, by trzyma w domu
kompromituj ce materiały? Chyba nic nie znaleziono?
— Zupełnie nic. Wszystko zakopałam.
— W takim razie nie musimy si niczego obawia , moja Josefo.
— Niezupełnie, zostałam skazana na banicj .
— Ach tak? Zapewne na rozkaz cesarza?
— Tak jest.
— To skutek moich dzisiejszych ulotek. Komedia! Jak daleko si ga moc Maksa?
Wystarczy, aby si udała tam, gdzie nie b dzie ci mógł dosi gn . Zreszt opu cisz miasto
jeszcze dzisiaj.
— Jeszcze dzisiaj? Dlaczego?
— Pojedziesz ze mn do hacjendy del Erina — powiedział oboj tnym głosem, ale
potem lekko si u miechn ł.
Josefa zerwała si , jakby w ni piorun strzelił.
— Do hacjendy? Do starego Pabla Arbelleza? Czego mamy tam szuka ? Przecie
Arbellez jest naszym najbardziej zaciekłym wrogiem.
— Wła nie dlatego ciesz si na te odwiedziny.
— Nie rozumiem.
— Wytłumacz ci pó niej. Daj mi co do jedzenia i picia, tylko nie zdrad si przed
nikim, e jestem w domu.
Josefa przyniosła posiłek. Cortejo jadł z apetytem. Kiedy si posilił, wrócił do
przerwanej rozmowy.
— Czy goniec dotarł szcz liwie? — zapytał.
— Tak. Od niego si dowiedziałam, e b dziesz tu dzisiaj.
— Posłuchaj wi c, dlaczego przybyłem do ciebie. Otrzymałem bro . Pantera Południa
gotów uderzy , ale rezultat jest w tpliwy, Francuzi bowiem maj wiele wojska. Trzeba ich
zaatakowa z dwóch stron: z północy i z południa. Rozpocz łem werbunek, dlatego te
ruszam na północ, aby zebra ludzi.
— Ale dlaczego ja mam jecha z tob ?
— Jeste mi potrzebna. Zreszt i tak musisz opu ci miasto.
— Po co udajemy si do hacjendy?
— Z racji jej korzystnego poło enia. Czy wiesz, gdzie teraz przebywa Juarez?
— Powiadaj , e w Paso del Norte.
— Tak jest w istocie. Musz wkra si w jego łaski. Dopiero wspólnymi siłami
b dziemy mogli stawi czoła Francuzom.
— Ale ojcze! Przecie chciałe zosta prezydentem! Nie zostaniesz nim, je eli si
sprzymierzysz z Juarezem.
— Głuptasie, wszystko si uło y, byle bym tylko otrzymał pomoc.
— Rozumiem, pó niej b dzie si mo na pozby Juareza?
— Otó to. Ponadto dowiedziałem si , e wysłannik rz du angielskiego jest w drodze
do Juareza. Podobno wiezie dla niego bro , amunicj i pieni dze. Juarez ch tnie mnie
przyjmie.
— Ale gdy si dowie, e masz to, co było przeznaczone dla niego, co wtedy?
— Kto mu to powie? Ja z pewno ci nie. A tylko ja wiem o tym.
— Gdzie si znajduje ten wysłannik?
— Wsi dzie na okr t w Refugio i popłynie górnym biegiem do Rio Grand . Wtedy go
napadn . Zgadnij, kto to jest?
— Sam powiedz!
— Sir Dryden.
Josefa zerwała si z miejsca.
— Dryden? Ten sam, naprawd ten sam?
— Tak, ten sam, któremu zrabowali my miliony i który uwolnił Juareza z r k Pantery
Południa.
— Co za szcz liwy przypadek! A wi c mam pojecha nad Rio Grand ?
— Nie, Josefo, zostaniesz w hacjendzie del Erina.
— Czy Arbellez pozwoli mi na to?
— B dzie musiał. Czy s dzisz, e mu pozostawi hacjend ? — Cortejo wybuchn ł
pogardliwym miechem.
— Jest przecie wła cicielem.
— Chwilowo. Zrobi z hacjendy nasz punkt operacyjny. Tam zbiera si b d
werbowani przez nas ludzie. Stamt d b d uderzał. Tam… czy wiesz? Tam znajduje si w
pobli u pieczara z królewskim skarbem.
— Chcesz zabra skarb?!
— Tak, ale najpierw musz znale grot . Słyszałem od Alfonsa, e Mikstekowie
znaj tajemnic . Porw paru z nich. B d ich tak długo chłostał i dr czył, a zdradz
kryjówk . Gdy zdob d te bogactwa, z łatwo ci dostan koron Meksyku.
— Chcesz kupi hacjend od Arbelleza?
— Ani mi si ni. Po prostu j zagarn . Przed miastem czeka trzystu silnych,
odwa nych m czyzn. Zwerbowałem ich. Z ich pomoc zajm hacjend . Je eli Arbellez
b dzie si bronił, zabijemy go.
— wietnie, doskonale! A wi c z tymi lud mi mamy wyruszy dzi wieczorem?
— Tak. Nie mo emy traci ani chwili.
— Co si stanie z naszym domem, z meblami?
— Pomy lałem o tym.
— Ojcze, musz zabra ze sob Amaik .
— Przeszkadzałaby nam.
— Potrzebna mi słu ca.
— B dziesz si musiała obej bez niej.
— Ale , ojcze, to niemo liwe! Córka przyszłego króla nie mo e si obej bez słu by.
— Powiedziała „córka przyszłego króla”…
— Jedzie przecie trzystu m czyzn, musz odpowiednio wygl da . Koniecznie
potrzebuj słu cej.
— W takim razie zostaniesz tu. W adnym wypadku nie mog zabra Amaiki. Spakuj
tymczasem rzeczy, ja za odpoczn . Punktualnie o północy ruszamy.
Cortejo mówił tonem tak stanowczym, e Josefa nie protestowała dłu ej. Wypełniła
polecenie ojca. W kilka minut po północy oddział składaj cy si z trzystu m czyzn i jednej
kobiety pogalopował na północ.
P
OWRÓT
M
ATAVASE
Po ucieczce z samotnej wyspy, na której przebywali osiemna cie lat, Sternau i jego
towarzysze wyl dowali w Guaymas. Postanowili przede wszystkim pojecha do hacjendy del
Erina. Kapitanowi Wagnerowi polecono opłyn na parowcu Cape Horn i zatrzyma si w
Yeracruz; tam te czeka na dalsze dyspozycje.
W Guaymas dowiedzieli si , e Meksyk jest okupowany przez Francuzów, e szaleje
tam wojna domowa i grasuj bandy, które przeci gaj przez kraj, morduj c i pal c wszystko
wokoło. Dlatego zaopatrzyli si w bro i nie ruszyli na wschód przez Sierra de Alamos, lecz
na północny wschód wzdłu rzeki Vaqui. Chcieli dosta si do Chihuahua, przypuszczali
bowiem, e miasto to — wysuni te daleko na północ i odległe od stolicy — nie zostało
jeszcze wci gni te w wir politycznych i wojennych zamieszek. Nie wiedzieli, e Francuzi
zaj li ju Chihuahua. Przybywszy do La Yunty, tam gdzie rzeka rozgał zia si , zamierzali
wi c ruszy na wschód. Ale tu powiedziano im, e w Chihuahua tocz si walki, a prezydent
Juarez cofn ł si do Paso del Norte, aby zebra siły do nowego uderzenia.
— Co teraz zrobimy? — martwił si don Fernando. — Przeszli my zbyt wiele, aby
znowu si nara a na niebezpiecze stwo.
— Jestem przekonany, e ze strony Francuzów nic nam nie grozi
— powiedział Sternau — ale za to musimy wystrzega si sprzyjaj cych im
Meksykanów, którzy na pewno b d ci gn za Francuzami.
Głos zabrał Nied wiedzie Serce:
— Niechaj bracia moi nie jad do Chihuahua, ale na pastwiska Apaczów. Stamt d
zostan bezpiecznie zaprowadzeni do hacjendy.
— Czy pastwiska Apaczów le daleko od Chihuahua? — dopytywał si hrabia
Fernando.
— Apacz potrzebuje jednego dnia, aby si dosta do miasta. Sternau potwierdził
skinieniem głowy.
— Znam t okolic . Uwa am, e nale y pój za rad naszego czerwonoskórego
przyjaciela.
— O, tak! Jed my do Apaczów — poparła go Emma. — W tamtej okolicy jest fort
Guadalupe. Mam tam krewnych, którzy z rado ci nas powitaj . Wła nie od nich wracałam,
gdy Nied wiedzie Serce i Antonio wyratowali mnie z r k Komanczów.
— Co to za krewni? — zapytał Sternau.
— Rodzina Pirnerów. Pirnero jest Niemcem, o enionym z siostr mego ojca.
— Doskonale! Znajdziemy wi c dach nad głow .
Ruszył lewym brzegiem rzeki. Po pewnym czasie skr cili na prawo, w kierunku Sierra
Carmen. Dotarłszy szcz liwie do wzgórz, skierowali si ku Rio Conchos.
Karawana wygl dała okazale. Mieli doskonałe wierzchowce i silne muły. Zarówno
m czy ni, jak kobiety byli uzbrojeni, nie obawiali si wi c napadu.
Opodal Rio Conchos trafili na trakt, prowadz cy z Chihuahua do Paso del Norte. Nie
nale y słowa „trakt” bra dosłownie. Była to po prostu cie yna, ale musiał j przeby ka dy,
kto chciał si dosta z jednego miasta do drugiego. Z pocz tku zamierzali jecha na skróty,
zrezygnowali jednak z tego ze wzgl du na bezpiecze stwo: wokół drogi rozci gały si
pastwiska india skie. Sternau i Nied wiedzie Serce wyprzedzili karawan , aby mie baczenie
na wszelkie lady. Wła nie przeje d ali koło k py zaro li, które tylko gdzieniegdzie rosły na
prerii, gdy omal nie zderzyli si z jakim je d cem, który wyłonił si zza krzewów. I on, i oni
gwałtownie osadzili konie.
Był niewysoki, ubrany jak traper, bro miał star , dubeltówk zardzewiał . Mimo to
robił wra enie człowieka prerii, wspaniale bowiem siedział na koniu.
— Do pioruna! Kim jeste cie? — zawołał po angielsku, chwytaj c dubeltówk i
przygotowuj c si do strzału.
Wszyscy, nie wykluczaj c Nied wiedziego Serca i Bawolego Czoła, zaopatrzyli si w
Guaymas w meksyka skie stroje, poniewa innych nie mo na było dosta . Nieznajomy s dził
wiec zapewne, e s Meksykanami.
— Dzie dobry — powiedział Sternau równie po angielsku. — Pyta pan, kim
jeste my? To my, poniewa jest nas dwóch, pierwsi powinni my zapyta , kim pan jest,
senior.
Mały człowieczek zadarł głow , aby spojrze na Sternaua. W jego twarzy nie było
odrobiny l ku.
— Ma pan racj , senior — odparł. — Takie s prawa prerii. I ja je szanuj . Czy
słyszeli cie ju kiedy o Małym Andre?
— Nie.
— W takim razie nie pochodzicie z tych pi knych stron.
— Oczywi cie, e nie.
— To wyja nia spraw . Mały Andre to ja. Wła ciwie nazywam si Andreas
Straubenberger.
— Straubenberger? — powtórzył Sternau. — Przecie to niemieckie nazwisko!
— Jestem Niemcem.
— Niech wi c pan opu ci strzelb — powiedział po niemiecku. — I ja jestem
Niemcem.
— Co za rado ! — ucieszył si Mały Andre. — A sk d pan pochodzi?
— Z Moguncji.
— Z Moguncji? Niedaleko tego miasta mieszka mój brat.
— Gdzie?
— W małej dziurze zwanej Reinswalden.
— Czy to przypadkiem nie Ludwik Straubenberger? Traper a podskoczył w siodle.
— Pan zna Ludwika?
— Doskonale!
— Do licha! A ja chciałem pana zabi !
— No, no, nie poszłoby tak łatwo — u miechn ł si Sternau.
— Pan taki wysoki i szeroki, e nie mógłbym spudłowa , nawet gdybym si starał!
Ale sk d i dok d jedziecie?
— Przybywamy od morza, chcemy dosta si albo do Paso del Norte, albo do
Guadalupe.
— Czy macie znajomych w Paso del Norte?
— Owszem. Juareza.
— A w Guadalupe?
— Niejakiego Pirnera.
— Poznałem go niedawno. To te Niemiec, Sakso czyk z Pirny. A Juareza nie
zastanie ju pan w Paso del Norte.
— Gdzie jest?
— Tu. W górach.
Sternau przenikliwie spojrzał na rozmówc .
— Pan zna to miejsce dokładnie, tylko nie chce mi pan powiedzie .
— Przecie jeszcze nie wiem, kim pan jest!
— Nazywam si Sternau.
— Sternau? — Mały Andre namy lał si chwil . — Chyba ju kiedy słyszałem to
nazwisko. Ach tak! Wspominała mi je seniorita Rezedilla. Jaki Sternau był przed laty w
hacjendzie del Erina, pó niej gdzie znikn ł.
— To ja nim jestem.
Traper a otworzył usta ze zdumienia.
— Pan?! To niemo liwe!
— Dlaczego?
— Bo tamtego my liwego wszyscy westmani i czerwonoskórzy nazywaj Matavase,
Władca Skał.
— Zgadza si .
— Ale on… pan… — zacz ł si pl ta Mały Andre — zagin ł!
— To prawda, lecz odnalazłem si .
— Nie do wiary! A razem z kim pan zagin ł?
— Po co to panu?
— Niech e pan mówi! No, z kim?
— Aha, chce pan upewni si , e mówi prawd ?
— Nie ukrywam, e tak. Byłby to istny cud, gdyby Władca Skał zjawił si tutaj.
— A wi c dobrze. Ten obok mnie to wódz Apaczów Nied wiedzie Serce. A tamci…
— Co to za ludzie, do pioruna? — przerwał Mały Andre na widok zbli aj cej si
karawany.
— Wła nie ci, z którymi zagin łem.
— Niech mnie licho porwie! — wykrzykn ł Mały Andre.
— Ten, co jedzie na przedzie, to Bawole Czoło, wódz Miksteków.
— Do kro set!
— Z nim jad dwaj bracia. Jeden z nich jest zi ciem wła ciciela hacjendy del Erina.
Zapewne nieraz słyszał pan o nim.
— Piorunowy Grot?
— Tak.
— A ten z kolei to Mariano…
— Zaczekaj pan, pohamuj si , na miło bosk ! Zwariuj chyba! W naj mielszych
marzeniach nie wyobra ałbym sobie takiego spotkania!
— Teraz ju pan wierzy, e jestem prawdziwym Sternauem?
— Wierz ! Mam dla pana kilka wa nych wiadomo ci. Zeskoczyli z koni i usiedli na
trawie. Wkrótce nadjechali towarzysze Sternaua.
— Kim jest ten człowiek? — spytał hrabia Fernando.
— To mój rodak. Nazywaj go Małym Andre. Chce nam przekaza wa ne informacje.
Posłuchajmy go wszyscy. Czy zna pan hiszpa ski? — zwrócił si do Małego.
— Tak, troch .
— Prosz wi c mówi w tym j zyku, aby wszyscy rozumieli. A wi c co ma nam pan
do powiedzenia?
— Przede wszystkim to, e Juareza nie ma ju w Paso del Norte. Jest niedaleko st d.
Chciałbym jednak wiedzie , czy jeste cie zwolennikami Francuzów czy Meksykanów.
— Ani tych, ani tamtych. Ja nigdy nie stałem po niczyjej stronie.
— Sytuacja przedstawia si nast puj co. Francuzi zaj li Chihuahua. Stamt d wysłali
trzy kompanie, aby zdobyły fort Guadalupe. Przeciwko Francuzom ci gnie Juarez na czele
pi ciuset Apaczów.
— Uff! — zawołał Nied wiedzie Serce.
— Wodzem Apaczów jest Nied wiedzie Oko.
— Kto to taki? — zapytał Indianin.
Nie mógł wiedzie , e to jego brat, bo widział go po raz ostatni, gdy był on jeszcze
małym chłopcem bez imienia. Indianin otrzymuje je dopiero wtedy, gdy zostaje
wojownikiem.
Mały Andre wyja nił:
— Nied wiedzie Serce ma brata, który podczas jego nieobecno ci wyrósł na dzielnego
m a. Nazwał si Nied wiedzim Okiem, poniewa szukał swego brata, Nied wiedziego
Serca. Do tej pory nie zaprzestał poszukiwa .
— Uff!
W tym okrzyku było wszystko: szcz cie, rado , duma. Nikt na wiecie nie potrafi
tak jak Indianin wyrazi ogromu uczucia w jednym, jedynym d wi ku.
Andre mówił dalej:
— Juarez rozporz dza obecnie odpowiednimi rodkami do prowadzenia walki. Stany
Zjednoczone przysłały mu kilka milionów dolarów. Apacze przewie li je przez kraj
Komanczów i dostarczyli prezydentowi do Paso del Norte.
— Uff! — znów zawołał Nied wiedzie Serce. — Czy mały biały człowiek był z nimi?
— Tak.
— Wi c jest przyjacielem mego brata?
— Tak.
— Uff! W takim razie b dzie i moim! Wyci gn ł do niego r k , a ten j u cisn ł.
— Kiedy Juarez otrzymał pieni dze, wyruszył natychmiast. B dzie walczył z
Francuzami po drodze, potem pomaszeruje na Chihuahua. Poniewa Francuzi wysłali z
Chihuahua trzystu ludzi, miasto b dzie musiało si podda .
— Dlaczego nie pozostał pan przy Juarezie? — zapytał Sternau.
— Wysłał mnie na zwiady. Wła ciwie przeznaczył do tego Czarnego Gerarda, ale ten
uprosił prezydenta, by pozwolił mu jecha do Guadalupe. Ma tam kogo , kogo pragnie
ochrania .
— Kim jest Czarny Gerard?
— To sławny my liwy. Z pochodzenia Francuz, ale bardzo przywi zany do przybranej
ojczyzny.
— Powiada pan, e ten Gerard jest teraz w Guadalupe? Jak to daleko st d? Dwa dni
drogi?
— Mniej wi cej. Pojutrze po południu mo ecie tam dotrze .
— Gdzie mo na znale Juareza?
— Na południe od fortu, stamt d idzie na Francuzów.
— Je eli wi c ruszymy prosto ku Guadalupe, natrafimy na jego lad?
— Bez w tpienia.
— Wi c mam nadziej , e si spotkamy u Juareza.
— B d mu musiał zło y raport. Radz wam jednak spieszy do fortu i ulokowa
tam panie. Trudno przewidzie , jak rozwinie si sytuacja.
— Zapewne usłuchamy pa skiej rady. A teraz niech mi senior powie, jak si pan
dostał do Ameryki? Brat nigdy o panu nie mówił.
— Jeste my skłóceni.
— Dlaczego?
— Z powodu dziewczyny, kochali my j obaj. Brat wst pił do wojska,
korespondowali my z pocz tku ze sob , ale i to si urwało.
— Czy jest pan onaty?
— Nie. Porzuciła mnie. Niech diabli wezm miło ! Ruszyłem w wiat. Kiedy
znalazłem si w Ameryce, podj łem prac w browarze. Ale nie szło mi. Zostałem wi c
my liwym. Oto całe moje ycie. No, pora ju na mnie. I tak zmitr yłem sporo czasu.
Kiedy szykował konia do drogi, Emma zd yła go jeszcze wypyta o swych krewnych
w Guadalupe. Gdy egnał si z nimi, mieli wra enie, e rozstaj si ze starym znajomym.
Ledwo znikł za horyzontem, dosiedli koni.
— Musimy si spieszy — ponaglał Sternau — je eli chcemy za dnia znale lady
Apaczów. Wtedy dopiero b dziemy mogli odpocz . Ruszajmy galopem!
Nied wiedzie Serce jechał na czele, najlepiej bowiem znał okolic . O pierwszej
urz dzono krótki popas. Gdy wierzchowce troch wypocz ły, pop dzono je z t sam
szybko ci . Konie meksyka skie s bardzo mocne i długo wytrzymuj nawet pełny galop.
Tote wieczorem nast pnego dnia karawana dotarła ju do gór Tamises.
Z daleka ujrzeli przeł cz. W pewnym momencie Nied wiedzie Serce zatrzymał konia i
skierował wzrok ku ziemi.
— Uff! — zawołał.
Sternau podjechał do niego i zacz ł uwa nie przygl da si trawie. Była wydeptana.
— To cie ka Apaczów — powiedział.
— T dy jechali konno nasi wojownicy — potwierdził Nied wiedzie Serce.
— Co zrobi mój brat? — zapytał westman.
— Pójdzie za głosem serca — odparł wódz, spi ł konia i pomkn ł w kierunku
południowym.
— Dok d on jedzie? — zaniepokoił si hrabia Fernando.
— ladem swych braci Apaczów. Do fortu trafimy bez niego. Najpierw jednak
musimy znale miejsce na nocleg.
— A co b dzie z Nied wiedzim Sercem?
— Niech si senior nie boi o niego, na pewno nas odnajdzie.
O wicie ruszyli w dalsz drog . Wstawał przepi kny dzie . Niebo było bez chmurki,
a w blasku wschodz cego sło ca tysi ce kropel rosy, osiadłej na d błach i li ciach, l niły jak
kryształy.
Senior Pirnero wstał wcze nie. Pi kna pogoda zach ciła go do spaceru. Min wszy
krótk uliczk , wyszedł za bram fortu i przygl dał si falom Rio Grand . Gdy si tak
rozkoszował cudnym porankiem, zauwa ył nagle na migoc cej wodzie jaki mały, wolno
zbli aj cy si punkt.
— Łód — mrukn ł do siebie.
Czekał, a si zbli y. Z ka d chwil zdumienie jego rosło. Nie tylko dlatego, e łód
płyn ła z wielk szybko ci .
— Takiego czółna — mruczał — u ywaj tylko Indianie i traperzy. Kto to mo e by ?
Przecie kierowanie nim to nie lada sztuka!
Człowiek w canoe podpłyn ł ju na tyle blisko, e ujrzał Pirnera. Skierował łód do
brzegu. Po chwili wyskoczył i zacumował. Ubrany był w stare, podarte spodnie i kamizelk
bez guzików. Nie miał koszuli, pier wi c i pot ne ramiona wieciły nago ci . Pogrzebawszy
w jakim worku, wyci gn ł z niego i wdział na siebie skórzan kurtk my liwsk , tak
zniszczon i zbutwiał , jakby lata całe le ała w wodzie, a potem co , co przypominało
kapelusz. Za jego pasem tkwiły dwa rewolwery, nó , tomahawk, torebka z tytoniem,
ładwonice na kule i kilka innych drobiazgów. Wreszcie wyj ł z łodzi strzelb i wzi ł j w
r k z wielk troskliwo ci . Odwrócił si . Pirnero zobaczył twarz chud , jakby wysmagan
od wiatru, sło ca i niepogody, małe szare, bystre oczy oraz długi, olbrzymi nos, podobny do
s piego dzioba. Twarz ta mimo wszystko budziła zaufanie.
— Good morning! — rzekł przybysz.
— Dzie dobry! — odkłonił si Pirnero.
— Według moich kalkulacji jest to fort Guadalupe, prawda?
— Tak.
— Du o tu wojska?
— Nie ma wcale.
— Doskonale. Czy znajd tu boarding–house? — (pensjonat).
— Tak. Trzeci budynek za bram . — Pirnero wymienił swoj gospod .
— Dzi kuj , sir.
— Przeszedł obok Pirnera i skierował si do bramy. Szedł wolno, kroki jednak stawiał
długie, zwyczajem dobrych westmanów. Wytrzymuj oni najdalsze, najbardziej m cz ce
piesze w drówki.
— Jankes — mrukn ł Pirnero.
Nie mylił si . Sposób przywitania, pytanie o boarding, wyra enie „według moich
kalkulacji” nie mogły budzi w tpliwo ci, e przybysz jest Jankesem. Podczas gdy
Europejczyk powiada: „Przypuszczam, mam wra enie, zdaje mi si ”, Amerykanin ze Stanów
Północnych mówi: „I calculate — według moich kalkulacji, według moich oblicze ”.
Gdy Pirnero wrócił do gospody, zastał nieznajomego nad szklank wina. Usiadł na
swym zwykłym miejscu i zacz ł patrze przez okno. W izbie panowała cisza. Przerywało j
tylko gło ne odchrz kiwanie go cia. Jankesi nami tnie uj tyto , nie zwa aj c na to, czy si
to komu podoba, czy nie. Pirnero bardzo był ciekaw, kim jest przybysz. Rozpocz ł wi c
rozmow swoj stereotypow uwag :
— liczna pogoda!
W odpowiedzi usłyszał niezrozumiałe mrukni cie. I znów zapadło milczenie.
— Wspaniała pogoda — powtórzył po chwili.
— Ehm, ehm — kaszln ł nieznajomy. Pirnero odwrócił si i zapytał:
— Co pan mówił, senior?
— Nie, to pan mówi.
Odpowied ta zbiła z tropu Pirnera. Zacz ł b bni palcami po szybie. Długo tak
jednak nie wytrzymał i odezwał si znowu:
— Dzi jest o wiele ładniej ni wczoraj.
— Pfftf! — go splun ł gło no. Gospodarz spojrzał na niego z wymówk : — Nie
zrozumiałem pana.
Jankes przesun ł w ustach porcj tytoniu z lewej strony na praw , a potem splun ł tak
celnie, e ółta od tytoniu lina strzeliła ponad stołem jak z sikawki i poleciała w kierunku
okna.
Pirnero przera ony odsun ł si od niego.
— Senior — zawołał — tam, obok szafy, stoi spluwaczka!
— Nie potrzebuj adnej spluwaczki!
— Wyobra am sobie! Kto pluje przez okno, temu niepotrzebna spluwaczka. Ale u nas
nie ma zwyczaju opluwania szyb.
— Otwórz wi c pan okno.
Powiedział to tak spokojnie, e gospodarz a poczerwieniał ze zło ci. Opanował si
jednak i zapytał:
— Przybywa pan z daleka?
— Tak.
— Czy jest senior wio larzem?
— Sk d to przypuszczenie?
— No, bo płyn ł pan przeciw pr dowi.
— Phi!
— Sk d pan wyruszył?
— Czy wiadomo ta jest panu koniecznie potrzebna? Pirnero odparł z pewnym
zakłopotaniem:
— Człowiek rad by przecie wiedzie , z kim ma do czynienia.
— Pffttf!
Nieznajomy splun ł znowu. I znowu ciemne pasemko liny przeleciało nad głow
Pirnera.
— Pffttf! — rozległo si w lad za tym.
— Do diabła! Uwa aj pan! — zawołał gospodarz.
— Niech si pan odsunie, a wszystko b dzie w porz dku. Pirnero otworzył okno na
o cie , a swoje krzesło przysun ł do
ciany, na której wisiał miedzioryt. Miał nadziej , e teraz przestanie ju by
opluwany.
Min ła minuta, mo e dwie. Jankes uł tyto i popijał wino. Poniewa milczał w
dalszym ci gu, Pirnero znów zwrócił si do niego:
— Czy celem pa skiej podró y jest nasz fort?
— By mo e.
— Czy zostanie pan tutaj?
— To wedle moich kalkulacji w tpliwe.
— Pytam, czy zostanie senior przez dzie dzisiejszy?
— Zostan .
— Chce pan tu kogo odwiedzi ?
— Hm…
— Ma pan jaki specjalny interes?
— Pffttf! — zamiast odpowiedzi plun ł z tak precyzj , e trafił prosto w miedzioryt
wisz cy nad głow Pirnera.
Tego było ju gospodarzowi za wiele. Zerwał si z krzesła i zawołał w ciekły:
— To niesłychane, senior! Niszczy mi pan mój pi kny miedzioryt!
— Zabierz go, senior.
— Pluj pan do kieszeni.
— Je eli mi senior otworzy swoj , ch tnie.
— Czy to ma by odpowied na moje pytania?
— Tak jest. Pluj zawsze na impertynentów. Niech pan to sobie zapami ta.
— Wie pan, kto to jest grubianin?
— Nie.
— W takim razie poinformuj pana.
— Niech si senior nie trudzi, to nic nie pomo e. Do mam pa skich w cibskich
pyta . Je eli b d chciał dowiedzie si czego , sam b d pytał. Lepiej pan zrobi, je li mi
naleje jeszcze jedn porcj !
Gospodarz usłu nie spełnił pro b . Stawiaj c szklank na stole, zapytał:
— Czy zostanie pan u mnie na noc? Chyba to wolno mi wiedzie ?
— Jeszcze si namy l . Czy b d tu bezpieczny?
— Przed kim?
— Na przykład przed Indianami.
— Najzupełniej.
— A przed Meksykanami?
— Równie .
— A Francuzi nie b d mnie niepokoi ?
— Ach, senior, czy jest pan równie ich wrogiem?
— Nic panu do tego! Czy nie wie senior, gdzie przebywa Juarez?
— Mam wra enie, e w Paso del Norte.
— Ma pan tylko wra enie, czy jest pan pewien?
— Pewny nie jestem.
— Jak daleko st d do Paso del Norte?
— Konno jedzie si około sze dziesi ciu godzin. Chce si senior tam uda ?
— By mo e.
— Ach, senior! Jedzie wi c pan z tajn misj do prezydenta?
— Pffttf!
Znowu tu nad głow Pirnera przeleciała porcja ciemnej liny. Przera ony zerwał si z
krzesła.
— Do kro set! — zakl ł. — Mam ju tego dosy ! Nie jestem do takiego traktowania
przyzwyczajony, pochodz ze starego, dobrego rodu. Czy wie pan, gdzie moja ojczyzna?
— No?
— W Niemczech. Urodziłem si w Pirnie.
— W Pirnie? Nie znam. To zapewne gdzie za biegunem północnym?
— Nie, to miasto w Saksonii.
— Nic mnie ta Saksonia nie obchodzi. Zostaj dzi u pana na noc.
— Nie zostanie senior. Nie podoba mi si pan, i basta!
— Za to pan mi si podoba, a wi c jeste my skwitowani.
— Nic mi tu po człowieku, który tylko plu potrafi.
— Wolałby pan kogo , kto pluje celniej? Według moich oblicze , mo na by znale
takiego jegomo cia.
— Nie, nie chc pana u siebie! Niech senior idzie tam, gdzie b dzie mógł plu do
woli. Popatrz na okno i miedzioryt. To moja stara pami tka. Jak wygl daj ? Nie pozwol ,
zrozumiano?
— Nie.
— W takim razie powiem krótko: je eli w tej chwili nie wyjdzie pan z gospody,
wyrzuc go na zbity pysk!
Pirnero wpadł w szewsk pasj . Stał przed nieznajomym z zaci ni tymi pi ciami, jak
gdyby za chwil miał si rzuci na niego.
— Pfftf! Pfftt! — przybysz znowu plun ł w jego kierunku.
— Co? Jeszcze i to?! — krzykn ł Pirnero. — Wyno si natychmiast, inaczej nie r cz
za siebie!
— Phi! — rzekł spokojnie go . — Niech senior nie hałasuje, inaczej plun tak, e
wyleci pan przez okno na ulic . To moja rzecz, nie pa ska, czy zostan tutaj, czy nie. Cał
noc wiosłowałem i jestem zm czony. B d teraz spał przez godzin .
Poło ył obok siebie strzelb i wyci gn ł si na ławie stoj cej pod cian . Pirnero
pienił si nadal:
— Nie pozwalam! Niech pan pi, u kogo chce, tylko nie u mnie. Nie dotkn pana, ale
zawołam ludzi. Oni ju panu poka , kto tu jest panem.
Jankes wyci gn ł zza pasa rewolwer.
— Niech pan robi, co chce, ale ostrzegam: ka dego, kto si zbli y do mnie, zastrzel
jak psa.
Słowa te podziałały na gospodarza. Chwil medytował, w ko cu za burkn ł:
— Hm, niebezpieczna z pana sztuka. Dobrze, pij pan godzin . Mam nadziej , e
przez sen plu nie b dziesz.
— Je eli mi si nie przy ni, e mnie o co wypytuj .
Wło ył za pas rewolwer i przewrócił si na bok. Po kilku sekundach zasn ł. Musiał
by rzeczywi cie bardzo zm czony.
Pirnero cały był zlany potem. Wzi ł szklaneczk julepu i chciał znowu usi
przy
oknie, gdy na ulicy rozległ si odgłos kopyt ko skich. Jaki człowiek zeskoczył z konia,
uwi zał go przy płocie i wszedł do zajazdu.
Był to m czyzna niemłody, lecz czerstwy jeszcze, ubrany w pi kny, od wi tny strój
vaquera. Usiadł, kazał poda sobie szklank whisky i zacz ł badawczo przygl da si
gospodarzowi. Pirnero nie zauwa ył tego, siedział bowiem przy oknie, tyłem do niego.
Zastanawiał si , czy vaquero nie jest równie amatorem plucia. Poniewa jednak nic si nie
działo, zdobył si na gł bokie spostrze enie:
— liczna pogoda!
— To prawda — przytakn ł vaquero.
Twarz gospodarza rozja niła si , odwrócił si i rzekł przyja nie:
— Zwłaszcza do konnej jazdy.
— Jechałem przez cał noc.
— Czy jest pan posła cem?
— Mniej wi cej. Musz co tutaj załatwi . Czy pan to senior Pirnero?
— Tak.
— A czy zastałem Rezedill ?
— Oczywi cie. Zna j pan?
— Nie, ale przyjechałem wła nie do niej z hacjendy del Erina.
— Przysyła pana Pedro Arbellez, mój szwagier?
— Tak. Słu u niego. Nazywam si Anselmo.
— A to ci niespodzianka! Biegn po córk ! Zapomniawszy zupełnie o niedawnym
gniewie, po pieszył do
kuchni.
— Rezedillo! — zawołał. — Przyjechał vaquero twego wuja z hacjendy del Erina. Ma
do ciebie jak spraw . Był w drodze cał noc. Chod my do niego!
Dziewczyna podała Ansełmowi r k .
— Na pewno pan zm czony — powiedziała. — Niech pan najpierw co zje i
odpocznie.
— Dzi kuj , seniorka. Ale pó niej. Przede wszystkim wyło , po co tu jestem. Pan
mój jest ju stary i nie ma dzieci. Seniorka Emma zagin ła przed laty. Wszystko wskazuje, e
nie yje. Ta tragedia spowodowała, e mój pan postarzał si jeszcze bardziej. Wiecie pa stwo
zapewne, e hacjenda nie nale y ju do hrabiego Rodrigandy?
— Wiemy, hrabia podarował j szwagrowi.
— Pan mój mówi, e umrze wkrótce i…
— Mam nadziej , e jeszcze długo y b dzie — przerwał Pirnero serdecznym tonem.
— Ja te w to wierz , ale nic dziwnego, e w takim wieku i w takich czasach jak
obecnie, senior Arbellez my li o mierci. Własnego dziecka ju nie ma, postanowił wi c
swoim dziedzicem, a raczej dziedziczk uczyni seniorit Rezedill .
Dziewczyna opu ciła głow . Kochała wuja szczerze i bardzo mu współczuła.
— Nie tra my nadziei — rzekła po chwili — e Emma wróci.
— Pan mój przestał w to wierzy , dlatego pani przeznaczył dziedzictwo. I jeszcze
chciałby, powiedział, zobaczy pani przed mierci .
— To dlatego pan tu przyjechał?
— Tak. Mam prosi seniorit , aby jak najpr dzej przyjechała do hacjendy. Ponadto
pan kazał mi odda ten oto list.
Wyci gn ł z kurtki kwadratowy kawałek skóry, w który owini ty był papier. Pirnero
chciał natychmiast czyta , ale Rezedilla poprosiła:
— Nie tutaj, ojcze. Wyjd my, takie listy czyta si bez wiadków. Gdy po chwili
wrócili, dziewczyna miała oczy zaczerwienione od
łez, a i Pirnero był gł boko wzruszony.
— Co pa stwo postanowili? — spytał Anselmo.
— Trudno tak od razu odpowiedzie . Przecie wokół wojna…
— Uwa acie, e seniorka Rezedilla naraziłaby si na niebezpiecze stwo w drodze do
hacjendy? Pan mój wystara si o elazny list, który Francuzi na pewno b d respektowa .
— A Indianie?
— Senior Arbellez wy le spory oddział vaquerów, który b dzie dostateczn ochron
dla senority.
— To oczywi cie zmniejsza ryzyko, ale jednak… — zastanawiał si Pirnero. — Jak
długo senior mo e pozosta w Guadalupe?
— Do jutra.
— Rano wi c damy panu ostateczn odpowied i list do szwagra. Teraz niech senior
nakarmi konia, a ja tymczasem przygotuj panu posiłek.
Anselmo wyszedł. Rezedilla po pieszyła do kuchni, Pirnero za usiadł przy oknie i
zacz ł rozmy la nad tym, co przed chwil usłyszał.
Niedługo to trwało. Po chwili bowiem zjawił si przed domem nowy je dziec,
zeskoczył z konia i wszedł do gospody.
Był to Czarny Gerard.
— Ach, senior Gerard? — ucieszył si Pirnero, wstaj c z krzesła. — Chwała Bogu!
Rezedilla i ja l kali my si ju o pana.
— Pan tak e? — u miechn ł si Gerard. — Jak e to? Pij tylko jedn porcj julepu…
— Wolne arty, senior! Wtedy nie wiedziałem, kim pan jest. Teraz witam jak
najserdeczniej, cho by senior nie miał zamiaru wypi nawet jednego julepu. Zaraz zawołam
Rezedill .
Zanim wyszedł z izby, wbiegła do niej rozpromieniona dziewczyna. Usłyszała głos
Gerarda i czym pr dzej spieszyła go przywita .
— Och, senior! — zawołała. — Martwiłam si i niepokoiłam o pana! Dzi ki Bogu, e
wraca pan zdrów i cały!
— Tak, dzi ki Bogu! Ale co b dzie jutro i pojutrze? Wszystkim nam grozi wielkie
niebezpiecze stwo.
— Niebezpiecze stwo? — powtórzył Pirnero. — Mówi pan serio, senior Gerard?
— Niestety, tak. Francuzi s w drodze do fortu.
Rezedilla zbladła. Pirnero załamał r ce i wykrzykn ł przera ony.
— Mój Bo e! Kiedy mog tu by ?
— Nie wiem.
— W ka dym razie trzeba pakowa manatki i ładowa na konie. Uciekniemy do
Juareza!
— Po co ten po piech? — próbował perswadowa Czarny Gerard. — Jeszcze tak le
nie jest. A gdyby nawet Francuzi zdobyli fort, uszanuj mieszka ców miasta, aby w tym
wa nym dla nich punkcie strategicznym nie mie przeciwko sobie całej ludno ci. Zreszt ,
odsiecz ju w drodze.
— Jaka odsiecz?
— Juarez.
— Sam prezydent? Naprawd ?
— Towarzyszy mu pi ciuset Apaczów.
— W takim razie jeste my uratowani.
— To z kolei przedwczesna rado . Juarez nie wie dokładnie, któr dy id wojska
nieprzyjaciela. Z pewno ci odnajdzie lady Francuzów, ale by mo e, nie uda mu si ich
wyprzedzi . W takim przypadku trzeba b dzie zatrzyma wrogów przed fortem, dopóki nie
nadci gnie Juarez z Apaczami.
— Uwa a wi c pan, e musimy broni fortu? Ale któ , na Boga, ma to zrobi ? Nie
mamy wojska.
— Wszyscy jak jeden m przyst pimy do obrony. I pan tak e, senior Pirnero.
Twarz gospodarza si wydłu yła.
— Ja mam strzela , zabija ludzi? O, nie! Do tego nikt mnie nie zmusi, tego nie
nauczyłem si w Firnie! Kto w Saksonii zabija Francuzów, ten zostaje skazany na mier lub
w najlepszym razie na do ywotnie wi zienie. Bywa nawet, e w wyroku s a trzy kary:
mierci, dziesi ciu lat wi zienia i pi ciu utraty praw obywatelskich, nie licz c dozoru
policyjnego.
— Zdarza si to nie tylko w Saksonii — u miechn ł si Gerard, chocia tych
surowych kar troch za wiele jak na jednego człowieka.
— Krótko mówi c, nie b d strzelał.
— W takim razie pana zastrzel . Pirnero zbladł.
— Przybyłem tu w imieniu Juareza. Prezydent rozkazuje, aby wszyscy mieszka cy
zbroili si i przygotowywali do odparcia wroga. Wła nie przekazałem ten rozkaz w
magistracie. Alcalde chodzi z nim od domu do domu. Wam za sam przynosz t wiadomo .
— Ale , senior, odk d mnie matka na wiat wydała, nawet zaj ca nie zabiłem!
— Tacy ludzie s w ogóle niepotrzebni na wiecie! — rozległ si głos z k ta.
Gerard odwrócił si . Dopiero teraz zauwa ył nieznajomego. Zbudziła go rozmowa i
przysłuchiwał si jej ju od pewnego czasu. Teraz usiadł na ławie i rozgl dał si oboj tnym
wzrokiem. Gerard przyjrzał mu si dokładnie, potem podszedł i grzecznie si ukłonił.
— Senior, mog zapyta , kim pan jest?
— Tak.
Powiedziawszy to, wypluł na stół troch tytoniu, który nawet we nie trzymał w
ustach, wyci gn ł z kieszeni now porcj i zacz ł u .
— A wi c pa skie nazwisko?
— Pytał pan tylko, czy mu wolno zapyta , kim jestem. Zgodziłem si na to, lecz nie
przyrzekłem, e odpowiem.
— W takim razie niech pan nie wtr ca si do rozmowy.
— A je eli ona mnie interesuje?
— To wtedy mnie z kolei interesuje pa ska osoba. Nieznajomy pokiwał głow , wci
uj c tyto .
— Kalkuluj sobie i mam wra enie nie bez racji, e zanim wymieni swoje nazwisko,
powinienem pozna pa skie. Powiedział pan, e przysyła go Juarez?
— Tak.
— Zna go pan, był u niego, wie, gdzie go mo na znale ?
— Wiem.
— Jest pan jego stronnikiem? Nie stoi po stronie tych przekl tych Francuzów?
— Zgadza si .
— No to powiedz mi wreszcie, senior, kim jeste .
— Dobrze. Nazywaj mnie Czarnym Gerardem.
— Słyszałem o panu. Witam, u ci nijmy si . Gerard zawahał si .
— Wydaje mi si , e senior jest bardzo gryma ny przy zawieraniu znajomo ci. Ja
równie nie ka demu podaj r k . Powiedziałem panu swoje nazwisko, chc zna pa skie.
— O mały włos, a zapomniałbym o tym — nieznajomy u miechn ł si po raz
pierwszy. — Moje nazwisko nic panu nie powie, bo, prawd mówi c, i mnie wywietrzało z
głowy. Czerwonoskórzy ochrzcili mnie imieniem, które zapewne obiło si panu o uszy. Nie
jest zbyt pi kne, ale có robi ? Mo e pan zgadnie? Przyjrzyj mi si dobrze, mister Gerard.
— To chyba na nic si nie zda. Mog tylko stwierdzi , e jest pan Amerykaninem.
— Chciał pan powiedzie Jankesem? Tak, to prawda. Ale pan przygl da mi si od
stóp do głów. To le. Niech pan raczej przypatrzy si mojej g bie.
Gerard patrzył, patrzył i nic nie mógł zmiarkowa .
— Jeszcze pan nie zgadł? W takim razie ułatwi to panu. Wystarczy popatrze tylko
na mój nos. Jak si panu podoba?
— No, wcale poka ny.
— Tak pan uwa a? Do jakiego gatunku nosów zaliczy mo na ten okaz?
— Powiedzie orli, to za mało — roze miał si Gerard. — A mo e to nos s pi? Do
diabła! Zgaduj !
— No…
— Boj si , e pana obra .
— Mnie obrazi ? Głupstwo! Ci przekl ci czerwonoskórzy dali mi imi ze wzgl du na
nos. Zatrzymam je na wieki. No wi c, kim jestem?
— Je eli si nie myl , jest pan jednym 2 najbardziej znanych traperów w Ameryce. Z
prawdziw rado ci u cisn pa sk dło , senior.
— Niech pan zostawi seniora! Wymie moje imi .
— Nazywaj pana S pim Dziobem, czy tak?
— Nareszcie! Tak, ja jestem tym człowiekiem, który obnosi po wiecie to przepi kne
imi . Czy i teraz nie podasz mi łapy?
— O, przeciwnie! Oto ona. Co pana sprowadza do fortu?
— Pomówimy o tym pó niej. Na razie niech panu wystarczy to, e szukam Juareza.
Zajmijmy si spraw obrony frontu. Czy Francuzi istotnie nadchodz ?
— Niestety, tak.
— Juarez idzie w lad za nimi?
— Mo e za nimi, a mo e naprzeciw nich.
— Powierzył panu obron Guadalupe?
— Tak. Pisemny rozkaz le y u s dziego.
— W takim razie wszyscy musimy pana słucha . Pan te — zwrócił si do Pirnera. —
Ale, jak słyszałem, nie chciał senior zabi ani jednego Francuza?
— Nie chc , nie potrafi — biadał zapytany.
— Ale wyrzuca go ci pan umie! No, nie mówmy ju o tym. Le sobie, senior,
spokojnie na materacu i uj wianki mirtowe. Ja pana wyr cz .
Pirnero chwycił go za r k i potrz sn ł ni uradowany.
— Dzi kuj , senior! Naprawd chce pan za mnie walczy ?
— Tak.
— No to mo e pan sobie plu , ile mu si podoba.
Rezedilla przera ona przysłuchiwała si rozmowie. Bała si bardzo Francuzów. Teraz
podeszła do Gerarda. Nie zd yła jednak zamieni z nim nawet słowa, bo nagle z ulicy
dobiegł t tent kopyt. Przed domem zatrzymało si kilku je d ców.
— Kto to?! — zawołał Pirnero. — Chyba nie Francuzi? Gerard podszedł do okna.
— Nie, s dz c po ubiorach, to Meksykanie.
— Ilu ich jest? Cała gromadka? Rezedillo, b dzie robota! — zatarł r ce z
zadowolenia.
Go cie weszli do gospody. Był to Sternau z przyjaciółmi. Rezedilla, Pirnero i Gerard
patrzyli na nich z ciekawo ci . Szczególnie zaintrygował ich doktor ze swoj dług brod ,
która urosła mu na wyspie, stary hrabia, a tak e obie panie, tym bardziej, e nosiły g ste
woalki.
Wygl dali tak dostojnie, e Pirnero zło ył im gł boki ukłon. Gerard i S pi Dziób
usun li si w k t izby.
— Senior tu jest gospodarzem? — zapytał Sternau.
— Tak, panie.
— Czy ma senior dosy miejsca na przyj cie nas wszystkich?
— Ach, pokojów mam pod dostatkiem.
— A pomieszczenie dla koni?
— S stajnie. Nie jestem tylko pewien, czy pa stwo u mnie pozostaniecie. Czuj si
bowiem w obowi zku uprzedzi was o niebezpiecze stwie, jakie grozi miastu. Francuzi maj
lada dzie napa na fort.
— Sk d o tym wiecie?
— Juarez wysłał do nas tego oto seniora — wskazał na Gerarda. — Ma on dowodzi
obron fortu, dopóki nie przyb d Apacze.
Sternau spojrzał na Czarnego Gerarda, rozmawiaj cego z S pim Dziobem, i twarz
jego rozja niła si .
— Jak ten pan si nazywa?
— Czarny Gerard.
Doktor podszedł do obu m czyzn i kłaniaj c si uprzejmie, powiedział przyja nie:
— Je eli si nie myl , widz przed sob ludzi, którzy nie boj si Francuzów i chc
broni fortu.
— Z czego pan to wnosi?
— Jestem przekonany, e S pi Dziób nie cofnie si przed adnym wrogiem.
— Pan mnie zna? — zdumiał si Jankes.
— Z dawnych lat, z czasów pa skiej pierwszej wyprawy traperskiej. Takiej twarzy nie
zapomina si nigdy. Czy poczyniono ju przygotowania do obrony fortu?
— Prawie adnych — odparł Gerard.
— W takim razie trzeba si spieszy . Nie zamierzacie chyba oczekiwa Francuzów w
polu?
— Na to jeste my za słabi.
— A wi c nale y wzmocni sza ce?
— Tak.
— Kto b dzie bronił fortu?
— Mo ecie liczy i na nas.
— Naprawd chcecie walczy razem z nami?
— Je eli to potrzebne, tak.
Gerard nie zd ył podzi kowa , gdy nagle rozległ si gło ny okrzyk.
— Bawole Czoło!
To vaquero z hacjendy del Erina otworzywszy drzwi kuchenne, by zobaczy
przybyłych, stan ł w osłupieniu, ujrzawszy wodza Miksteków.
Na d wi k tego imienia Gerard i Jankes zerwali si z miejsc. Wódz zacz ł badawczo
przygl da si vaquerowi. Poznał go wreszcie, mimo i od chwili, kiedy go widział po raz
ostatni, upłyn ło wiele lat.
— Anselmo! — zawołał.
— Santa Madonna! A wi c naprawd Bawole Czoło? — vaquero podszedł do
Indianina z wyci gni tymi r kami.
— Tak, to ja! — potwierdził wódz z powag .
— Mówiono, e zgin li cie!
— Bawole Czoło yje.
— A pozostali?
— Równie yj .
— O Bo e! — krzykn ła Rezedilla. Dotkn wszy ramienia wodza, zapytała: — To
pan… Bawole Czoło, wódz Miksteków?
— Tak, to ja — powtórzył Indianin spokojnym głosem.
— To jaki cud! Ojcze, ten człowiek jest Bawolim Czołem! Zagin ł swego czasu wraz
z Emm i jeszcze kilkoma osobami. Ale czy ja dobrze zrozumiałam? Pozostali yj równie ?
— Wszyscy yj .
— I Emma Arbellez, i Karia Indianka?
— Tak.
— Anselmo od kilkudziesi ciu sekund przygl dał si Sternauowi.
— Nie do wiary! — zawołał wreszcie. — To senior Sternau! Ach, senior Sternau! —
podbiegł do doktora i długo ciskał jego r ce.
— A wi c i mnie poznałe , Anselmo?
— Jak e mógłbym nie pozna zbawcy i dobroczy cy całej Eriny! Rezedilla tak e
podeszła do Sternaua.
— To pan jest owym legendarnym seniorem Sternauem? Skin ł głow .
— Do pioruna, Sternau, Władca Skał! Dlatego mnie poznał! — S pi Dziób plun ł
pot nie w kierunku ławek.
— Matavase! — zawołał Gerard.
— Senior — Rezedilla uj ła dło doktora. — Widz c pana wierz , e i inni yj .
Gdzie s ? Mów, na Boga!
Zatoczył r k koło.
— Droga pani, oto oni. Nie brak nikogo.
Emma podniosła welon. Utyła nieco, lecz niezbyt si postarzała. Rezedilla poznała j
od razu.
— Emmo, Emmo!
— Rezedillo!
Z łkaniem padły sobie w obj cia.
— Czy ojciec mój yje?
— yje.
Emma wypu ciła przyjaciółk z obj , ukl kła i podnosz c r ce, wybuchn ła płaczem:
— Bo e mój, dzi ki ci, dzi ki! Wszyscy obecni mieli oczy pełne łez.
— Wła nie przed chwil otrzymali my list od wuja — powiedziała Rezedilla z trudem
opanowawszy wzruszenie. — Przeczytasz go pó niej, droga Emmo.
Schyliła si nad kuzynk i podniosła j z podłogi.
— Czy nie chcesz przywita si z moim ojcem?
Zacz to rozgl da si za Pirnerem. Chc c ukry łzy, podszedł do ulubionego okna i
wychylił si przez nie cał połow ciała. Córka ledwo wci gn ła go do izby. Płakał jak bóbr i
obejmuj c Emm , powtarzał w kółko:
— Pu cie mnie, udusz si z rado ci! Wreszcie wybiegł z gospody.
— Przedstaw mnie pozostałym panom — poprosiła Rezedilła. Emma otarła chustk
oczy i zapytała:
— Kogo chcesz naprzód pozna ?
— Twego narzeczonego, seniora Ungera. Emma u miechn ła si filuternie:
— Szukaj go! Jestem ciekawa, czy znajdziesz.
Rezedilla przenosiła wzrok z jednego m czyzny na drugiego. Po chwili rzekła,
wskazuj c na Mariana:
— To ten.
— Nie zgadła . To Alfonso de Rodri… Chciałam powiedzie , porucznik de
Lautreville.
— Mariano de Lautreville? — zainteresował si S pi Dziób.
— Tak — odparł Mariano. — Zna mnie pan? Jankes zbli ył si do niego.
— Nie, ale zapami tałem pa skie imi . Wymienił je kiedy pewien Anglik.
— Anglik? — powtórzył z niedowierzaniem Mariano.
— Lord Dryden.
— Gdzie go pan widział? W Anglii?
— Nie, w Ameryce. W Refugio. Przed kilkoma dniami.
— Na Boga, jest tu w Meksyku? Co robi w Refugio?
— To wła ciwie tajemnica, ale wobec okoliczno ci jakie zaszły, wolno mi, a
wła ciwie musz powiedzie cał prawd . Lordowi polecono mnie jako przewodnika.
Przyjechał do Meksyku z ramienia rz du angielskiego z du dostaw broni oraz pieni dzmi.
Francuzi nic o tym nie wiedz . Wszystko zostanie przetransportowane przez Rio Grand del
Norte.
— Dla kogo przeznaczony jest transport? — zapytał Sternau.
— Dla Juareza. Dlatego posłano mnie, abym zawiadomił prezydenta, i transport jest
w drodze, i ustalił z nim miejsce odbioru.
— Czy lord sam pilotuje ten transport? — dopytywał si Mariano. — Kiedy i gdzie
mo na go b dzie spotka ?
— Nie sposób tego dokładnie okre li . Naprzód musz si zobaczy z Juarezem. Lord
wyruszy dopiero po otrzymaniu jego polece .
— A wi c si pomyliłam — rzekła Rezedilla do kuzynki. — Który to wła ciwie?
Emma wskazuj c na Antoniego Ungera, powiedziała:
— Oto on. Wzi li my w Guaymas cichy lub. Ten za m czyzna, który stoi obok, to
mój szwagier, kapitan Unger.
Rezedilla podeszła do obu i bardzo serdecznie przywitała si z nimi.
— A kim jest ten senior? — zapytała, patrz c na don Fernanda.
— Nie domy lasz si ? Czy wiesz o wszystkim, co si wtedy zdarzyło w hacjendzie del
Erina?
— Tak
— Słyszała wi c zapewne, e don Fernando de Rodriganda umarł?
— Tak.
— Don Fernando stoi przed tob zdrów i cały.
Trudno opisa zdumienie Rezedilli i pozostałych go ci w gospodzie. Stary hrabia
pogłaskał pi kne, bujne włosy dziewczyny i u miechn ł si serdecznie.
— Wszystko opowiem ci pó niej — powiedziała Emma. — Tu widzisz jeszcze
seniora Mindrella, który dostał si do niewoli razem z don Fernandem.
— Droga Emmo, brakuje jeszcze jednego. Czy Nied wiedzie Serce nie yje?
— Owszem, yje. Ale wczoraj rozł czył si z nami, aby pój ladami Apaczów, na
których czele stoi jego brat.
Jakby za czarodziejskim zakl ciem otworzyły si raptem drzwi. Stan ł w nich
Nied wiedzie Serce. Nikt nie słyszał t tentu konia. Podszedł do Sternaua i zapytał:
— Co brat mój uczyni? Czy we mie udział w walce tego kraju?
— Jestem twoim przyjacielem — odparł Sternau. — Twój wróg jest moim wrogiem.
— Niechaj wi c mój biały brat chwyta za bro , niedługo bowiem nadci gn Francuzi.
— Widziałe Nied wiedzie Oko?
— Nie. Nie widziałem adnego syna Apaczów. Wczoraj i dzi od samego witu
szedłem ich ladami. W pewnym miejscu lady te zmieszały si ze ladami Francuzów, którzy
ruszyli ku wschodowi. Jedne z nich powstały przed kilkoma godzinami, drugie w godzin po
tamtych. Synowie Apaczów nast puj wi c Francuzom na tyły. Wrogowie nie poszli jednak
prosto w kierunku fortu, lecz zwrócili si ku górom nad Rio Grand .
— Mój brat nie poszedł dalej?
— Nie. Musiałem tutaj przyjecha , aby zameldowa , e si zbli aj .
— Czy s to tylko je d cy?
— Tak.
— Czy maj armaty?
— Nie, ladu wozów z amunicj nie dostrzegłem.
— Zastanówmy si , co robi . Kiedy mog dotrze do fortu?
— Za godzin .
Sternau zwrócił si do Gerarda:
— Oddałem si do pa skiej dyspozycji. Powiem teraz, kto oprócz mnie walczy
b dzie z wami rami w rami . Przede wszystkim Bawole Czoło, wódz Miksteków. Znacie go,
prawda?
— Tak jest.
— Ten oto Indianin to Nied wiedzie Serce, wódz Apaczów. Obok stoi Piorunowy
Grot, o którym równie z pewno ci słyszeli cie. Pozostali m czy ni tak e wezm udział w
walce. Don Fernan—da mam zamiar uprosi , aby został tutaj i ochraniał kobiety.
Mimo s dziwego wieku hrabia nie chciał si na to zgodzi . Ust pił dopiero pod
wpływem usilnych pró b wszystkich obecnych.
— Kto b dzie dowódc ? — zapytał Gerard.
— Oczywi cie pan — odparł Sternau. — Juarez tak postanowił.
— O, nie, senior. Kim jestem wobec Władcy Skał, Bawolego Czoła, Nied wiedziego
Serca i Piorunowego Grota? Prosz , senior, obejmij dowództwo!
— W takim razie musiałbym wzi na siebie cał odpowiedzialno .
— Jestem przekonany, e si pan przed ni nie cofnie.
— Dobrze. Nie marnujmy czasu na niepotrzebne gadanie. Spełni wasz pro b ,
musz jednak najpierw obejrze fort.
— Ch tnie oprowadz .
Ruszyli, aby zorientowa si , jak przyj form obrony. Fort był mały. Wznosił si
na w skim, stromym wzgórzu poło onym nad rzek . Prowadziła do niego niewielka dro yna.
Jedynym obwarowaniem były stosy polan ci gn ce si dokoła. Dzi ki samemu poło eniu
mo na si tu było łatwo broni , o ile oczywi cie nieprzyjaciel nie u yje artylerii lub nie
skieruje wielkiej liczby wojska. Zdolnych do walki było zaledwie dwudziestu uzbrojonych
ludzi. Mała ta garstka mogła jednak cho przez pewien czas zatrzyma trzystu ołnierzy.
Gdy Sternau i Gerard wyszli, Nied wiedzie Serce równie opu cił gospod . Wkrótce
znalazł Pirnera. Gospodarz siedział w sklepie i w samotno ci wracał do równowagi.
— Biały człowiek ma tu wiele rzeczy — zauwa ył Apacz.
— O tak.
— I wszystko mo na kupi ?
— Oczywi cie.
— Jakie pieni dze przyjmuje biały człowiek najch tniej?
— Wszystkie, które s u nas w obiegu.
— Czy biały człowiek ma równie farby?
— Tak, we wszystkich gatunkach i kolorach.
— A pióra krucze i orle?
— Owszem.
— I ubrania dla czerwonoskórych?
— Mam pi kne ubrania india skie, uszyte przez pracowite squaws.
— Czy równie płaszcze ze skór?
— Nie, ale mam skór szarego nied wiedzia.
— Czy brat mój ma tak e fajerwerki?
— Tak, najrozmaitsze abki i armatki, mo na ich u ywa do sztucznych ogni.
— Niech mi wi c pozwoli senior znale to, czego potrzebuj . Płac natychmiast.