Elaine Coffman
Szkocki honor
Tłumaczenie:
Anna Pietraszewska
PROLOG
W ciężkich razach pomoc zda się choćby i od wroga.
ANONIM
Edynburg, rok 1746
W oddali majaczyły skaliste wzniesienia wygasłego wulkanu
Castle Rock. Kenna wiedziała, że jego złowrogi grzbiet dawno
temu lodowiec przeciął na pół. Pradawne dzieje potężnego
masywu sięgały epoki brązu. Początkowo zbocza zamieszkiwali
zasobni rzymscy osadnicy, potem wzgórza stały się siedzibą
kolejnych monarchów, garnizonem, więzieniem, a także
schronieniem dla najrozmaitszych zbiegów i banitów.
Na szczycie skały rozpościerał się majestatycznie zamek
Edynburg – od czasów dwunastego stulecia wielekroć oblegany,
nękany kanonadą dział i dziurawiony prochem. Jego ponure mury
były świadkiem zarówno niebywałego męstwa, jak i
bezprzykładnej ludzkiej podłości, nie raz i nie dwa miały w nich
miejsce zaciekłe bitwy, haniebne zdrady oraz krwawe mordy.
Choć panna Lennox znała tu każdy zbrukany krwią i
nadgryziony zębem czasu kamień, dziś opatulone puszystą
powłoką śniegu zabudowania wydały jej się zupełnie obce, jakby
raptem wszystkie dawne przewiny posępnej twierdzy zamarzły w
lodowych soplach i odeszły w niepamięć.
Podobnie jak Rzym, Edynburg zbudowano na siedmiu
wzgórzach, podobnie jak Rzym także i to miasto zostało kilkakroć
zniszczone i odbudowane. I tak jak Kenna miało burzliwą
przeszłość, która na zawsze naznaczyła jej życie i zapewne
przekreśliła nadzieje na szczęśliwą przyszłość.
Tego rodzaju niewesołe myśli zaprzątały jej głowę, kiedy z
niecierpliwością czekała, aż łódź zacumuje w porcie w Leith.
Wkrótce zeszła na ląd i przemierzyła żwawo pomost. Dobrze
było zawitać znowu w te strony. Przystanęła na moment, otrzepała
płaszcz z płatków śniegu i zerknęła w górę na nieprzyjazne ciemne
chmury, po czym ruszyła dalej.
Zaczęło prószyć, już kiedy wsiadała na żaglowiec w Alloa, i
wciąż nie zanosiło się na to, że śnieżyca ustąpi.
Odetchnęła z ulgą, spostrzegłszy na przystani kilka
frachtowców. Była pewna, że znajdzie się wśród nich co najmniej
jeden płynący do Calais.
Porywisty wiatr dął nieustępliwie, rozdmuchując na
wszystkie strony spadający z nieba mlecznobiały puch. Wilgotne
śnieżynki przyczepiały jej się do spódnicy i podskakiwały z
powrotem w powietrze niczym zbłąkane dusze na próżno
szukające wytchnienia. Cóż, może znajdą spoczynek w
zamczysku, pomyślała, w końcu to ponoć najbardziej nawiedzone
miejsce w całej Szkocji.
Kenna brnęła wytrwale przez zaspy, mijając tętniące życiem
domostwa. Dym unosił się z bodaj wszystkich napotkanych po
drodze kominów. Nieubłaganie zbliżał się wieczór, więc ulice
powoli pustoszały.
Było niebywale mroźno i przeraźliwie cicho. Przez chwilę
miała poczucie, że została na świecie zupełnie sama.
Jutro wigilia… westchnęła w duchu i zacisnęła powieki, by
odpędzić niechcianą myśl. Nie miała ochoty wspominać bliskich.
Wiedziała, że nieprędko ich znowu zobaczy. Rozpamiętywanie
wspólnych dobrych czasów napawało ją bezbrzeżnym smutkiem i
nieutuloną tęsknotą. Bardzo źle znosiła rozłąkę. Z własnej woli
nigdy nie opuściłaby rodziny. Niestety, jej życie znalazło się w
poważnym niebezpieczeństwie za sprawą okrutnego lorda Waltera
Ramsaya. To jego występek zmusił ją do wyjazdu.
Przyspieszyła kroku. Czekało ją niełatwe zadanie. Najpierw
musiała wybrać na chybił trafił któryś ze statków, a potem uprosić
jakiegoś rybaka, żeby zgodził się ją przewieźć.
Przypomniała sobie, z jakiego powodu się tu znalazła, i
poprosiła Stwórcę, aby zechciał zesłać jej uczynnego kapitana,
który wpuści ją na pokład i zabierze ze sobą do Francji.
Nabrała otuchy, gdy zauważyła, że nareszcie przestało padać
i zza chmur wychynęło słońce. Oby rozpogodziło się na dobre,
powiedziała w duchu.
Rozejrzała się i prędko wyeliminowała wszystkie jednostki
pływające pod obcą banderą. O wiele łatwiej będzie jej przekonać
do siebie rodaka niż cudzoziemca.
Zaczęła szczękać zębami i opatuliła się szczelniej płaszczem.
Właśnie wtedy wypatrzyła z daleka imponujący żaglowiec o
nazwie „Dancing Water”.
Był niebywale piękny i bardzo zadbany, lecz jej wzrok
przyciągnął przede wszystkim charakterystyczny proporzec
zawieszony na maszcie tuż pod angielską flagą. A zatem statek
należy do jakiegoś amerykańskiego kapra… Tym lepiej dla mnie…
Pewnie płynie do Indii Zachodnich. Tylko jak się nań dostanę? –
zastanowiła się.
Za sprawą niesprzyjającej aury na nabrzeżu nie było żywej
duszy. Martwiła się, że nie znajdzie nikogo skorego do pomocy.
Nagle ożywiła się, zauważywszy nieopodal rybaka zajętego
ładowaniem czegoś do niewielkiej łódki. Zatrzymała się na
moment, żeby zaczerpnąć głęboko tchu i powściągnąć rozbuchane
emocje. Do tej pory nie wątpiła w swoje siły, nie obawiała się
niepowodzenia ani nie odczuwała lęku przed nieznanym. Dopóty
dopóki znajdowała się na ojczystej ziemi, nie bała się niczego.
Kiedy jednak wypłynie na obce wody, złoży swój los w ręce
innych. Nie napawało jej to szczególną otuchą.
Ponadto wiedziała, że przyjdzie jej się zmierzyć z innym nie
lada problemem. Kobietom z jej sfery nie wypadało podróżować w
pojedynkę. Postanowiła wszakże zbiec z kraju, aby ratować życie,
a w takich okolicznościach trudno by jej było znaleźć przyzwoitkę.
Tak oto konieczność kazała jej zapomnieć na jakiś czas o dobrym
obyczaju.
Aby stłumić narastający niepokój, otrzepała pelerynę i
zgrabiałymi palcami poprawiła pod szyją sprzączkę spinającą poły.
Potem zebrała się na odwagę i podszedłszy do pochłoniętego
pracą rybaka, odchrząknęła, aby zwrócić na siebie uwagę.
– Zechce pan zabrać mnie łódką na ten statek? – zapytała
uprzejmie, wskazując dłonią miejsce, w którym cumował
„Dancing Water”. – Dobrze zapłacę.
Kiedy mężczyzna uniósł głowę, zauważyła, że ma zsiniałe od
mrozu usta i jest bardzo młody, prawdopodobnie młodszy od niej.
Zrazu sądziła, że młodzian nie grzeszy rozumem, lecz gdy
przyszło do pertraktacji, pojęła, że ma do czynienia z twardym
negocjatorem, któremu nie brak sprytu. Koniec końców,
wytargował znacznie więcej, niż zamierzała wyłożyć.
– Ziąb jak diabli – oznajmił bez potrzeby, sięgając do wioseł.
– Warto wyściubiać nos z domu w taką pogodę? Z żywiołem nie
wygrasz, zaziębić się łatwo. Wiatr co prawda sprzyja, ale dziś już
raczej nie wypłyniecie z zatoki. Trzeba było panience zaczekać do
rana. – Wygłosiwszy swe mądrości, umilkł i do końca drogi nie
odezwał się ani słowem. Przemawiał niczym urodzony wilk
morski, ale w jego twarzy było coś, co kazało jej przypuszczać, że
jest jedynie pokrzywdzonym przez los wyrostkiem, którego ktoś
zmusza do pracy ponad siły, pracy, której chłopak najwyraźniej nie
znosi, choć stara się to ukryć pod maską stoickiego spokoju i
szorstkiego obejścia.
Na wodzie było jeszcze chłodniej niż na lądzie i znacznie
mocniej wiało. Kenna musiała cały czas przytrzymywać dłonią
kaptur.
Gdy dotarli do celu, obejrzała się za siebie. Ostatni raz jestem
tak blisko domu, westchnęła w duchu. Serce krajało jej się na samą
myśl o tym, że musi opuścić nie tylko Szkocję, lecz także swoich
bliskich. Ale czy miała inny wybór? Wciąż przekonywała samą
siebie, że postępuje słusznie. Tak jak kilka lat wcześniej, kiedy to
odbyła podobną podróż z Inchmurrin do Edynburga.
Z tą różnicą, że teraz nie gnała na złamanie karku, aby
ratować życie młodszej siostry. Tym razem próbowała ocalić
własną skórę. Bóg raczy wiedzieć, co ją czeka. Czy opatrzność
znów będzie jej sprzyjać?
„Dancing Water” był cały pokryty śniegiem. Na szczęście,
kilku członków załogi majstrowało coś przy oblodzonym
takielunku.
– Prowadźcie do kapitana – zażądała bez ceregieli, gdy
pomogli jej wspiąć się na pokład. – Chcę z nim pomówić.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
To wy rzeczom nijakim przydajecie barw i zapachów
To przy was mdława śmietanka wanilii nabiera smaku.
SYDNEY SMITH, Wspomnienia lady Holland
Ku swemu niewysłowionemu zdziwieniu po chwili stanęła
przed pełnej krwi Latynosem.
– Alejandro Feliciano Enrique de Calderón, do usług –
przedstawił się, składając przed nią dworny ukłon.
Trzeba przyznać, że Stwórca obdarował go nad wyraz
szczodrze, pomyślała zbita z pantałyku. Nie mogła wprost oderwać
wzroku od jego przystojnej twarzy, choć określenie „przystojny” z
pewnością nie oddawało sprawiedliwości jego olśniewającej
męskiej urodzie.
Miał związane na karku kruczoczarne włosy, iskrzące
inteligencją ciemne oczy oraz urzekający uśmiech, którym ani
chybi zniewalał wszystkie niewiasty i dzierlatki, gdziekolwiek się
pojawiał. Zapewne żadna kobieta, której przypadł do serca, nie
byłaby w stanie niczego mu odmówić.
– Pan jest… Hiszpanem – rzekła, powoli otrząsając się z
oszołomienia.
– Sí, señorita, moją ojczyzną jest España. Przyszedłem na
świat w rodzinie kastylijskich arystokratów jako najmłodszy syn
ojca, którego tytuł i nazwisko są bardzo długie i brzmią bardzo
dumnie. Znacznie dumniej niż moje. Czym zatem mogę pani
służyć? Uczynię co w mojej mocy, aby spełnić pani życzenie.
Nie dość, że jest urodziwy, przemknęło jej przez głowę, to
jeszcze dorównuje wdziękiem Amfionowi
[1]
. Gdyby tylko zechciał,
też potrafiłby zaczarować kamienie tak, aby same ułożyły się w
mur wokół Teb. Z tą różnicą, że nie musiałby przygrywać im na
lirze, wystarczyłoby, aby się uśmiechnął.
– Jest pan członkiem załogi?
Skłonił się z teatralną przesadą.
– Owszem, lecz spieszę dodać, że mam także całe mnóstwo
innych zalet. Jestem bodaj najlepszym nawigatorem, jakiego nosiła
ziemia, i serdecznym przyjacielem kapitana Montgomery’ego.
Niezawodnie władam mieczem, a znajomkowie mają mnie za
wytrawnego jeźdźca. Ponadto przednio tańczę i grywam na gitarze,
godzinami snuję zajmujące opowieści i uważam samego siebie za
niedoścignionego mistrza w emablowaniu pięknych dam. Teraz,
kiedy wie pani o mnie już prawie wszystko, zmuszony jestem
poprosić, aby zechciała pani zdradzić powód swej wizyty. Zechce
pani wyjawić, czemu zadała sobie trud i odwiedziła nas przy tak
niesprzyjającej aurze? Radziłbym mówić zwięźle, bo coś mi się
widzi, że niebawem zamieni się pani w wielki sopel.
Jakże miałaby go nie polubić? Spodobał jej się od pierwszej
chwili. Widać było, że jest człowiekiem honoru, a jednocześnie nie
brak mu temperamentu i nietuzinkowego poczucia humoru. U
kogoś innego rezolutność i kontenans, które prezentował z
imponującą swadą, uchodziłyby bez wątpienia za pożałowania
godną pyszałkowatość. U każdego, ale nie u niego. Kogoś z takim
wdziękiem i figlarnym błyskiem w oku nikt przy zdrowych
zmysłach nie mógłby wziąć za nadętego bufona. Jednym słowem,
Alejandro Feliciano coś tam Calderón był zwyczajnie uroczy. Miał
w sobie coś, co sprawiało, że z miejsca czuło się do niego
nieodpartą sympatię. Ponadto bardzo różnił się od większości
Szkotów, co dodatkowo przemawiało na jego korzyść.
Nie musiał wspominać o tym, że potrafi bez wysiłku
zawrócić w głowie każdej napotkanej kobiecie. Z taką ogładą i z
takim wyglądem mógł bez przeszkód zawojować cały świat, nie
tylko jego żeńską połowę. Kenna była pewna, że ludzie dosłownie
jedzą mu z ręki. Gotowa była pójść o zakład, że wszędzie, gdzie
się pojawiał, wraz z nim pojawiały się wesołość i ożywienie. Był
niczym powiew orzeźwiającej morskiej bryzy w upalny dzień.
Jak to dobrze, że wybrałam akurat ten okręt, odetchnęła z
ulgą i pogratulowała sobie niezawodnej intuicji. Jako że pan
Calderón przyjaźnił się ze swoim dowódcą, mogła śmiało
przypuszczać, że ten ostatni także przypadnie jej do gustu.
Mniemała, że pod względem uroku osobistego kapitan
Montgomery w niczym nie ustępuje swemu nawigatorowi.
Przemarzła tak bardzo, że zaczęły wstrząsać nią dreszcze.
Posłała rozmówcy blady uśmiech i z trudem wydobyła z siebie
głos. Przedstawiła się, po czym powiedziała, z czym przychodzi.
– Daruje pan, señor de Calderón, ale chciałabym się
zobaczyć z kapitanem.
– Jestem przekonany, że on chciałby zobaczyć panią o wiele
bardziej niż pani jego – odparł, zmierzywszy ją wzrokiem od stóp
do głów.
Zacisnęła wargi i z niemałym trudem powściągnęła gniew.
– Zawsze przygląda się pan w ten sposób kobietom?
– Naturalnie – odparł niezrażony, nic sobie nie robiąc z jej
rozdrażnienia. – Damy zazwyczaj nie mają nic przeciwko temu.
Wolą, aby mężczyzna dokładnie je sobie obejrzał, niż w ogóle ich
nie dostrzegał. To żadna ujma. Wolałaby pani, żebym udawał, że
pani nie zauważam?
Westchnęła w duchu i dała za wygraną. Po cóż dyskutować z
kimś, kto zawsze ma ostatnie słowo? Przy nim każda rozmowa
zmienia bieg, tak jak ciasto zmienia smak za sprawą odrobiny
wanilii.
– Zabierze mnie pan do kapitana czy zamierza pan trzymać
mnie na pokładzie, dopóki nie zamarznę?
– Zabiorę panią, a jakże. Proszę za mną.
Nie trzeba jej było namawiać. Marzyła o tym, żeby wreszcie
się ogrzać.
– Dalibóg, nie pojmuję, czemu Montgomery nie uprzedził
mnie, że spodziewa się kobiety.
Przystanęła gwałtownie, a Alejandro razem z nią.
– Czy coś się stało?
– I owszem, señor Calderón. Pragnę panu coś objaśnić. Jeżeli
domniemywa pan, że przybyłam tu po to, aby dostarczać uciech
kapitanowi, to jest pan w wielkim błędzie. Mam zamiar omówić z
nim pewną ważką dla mnie kwestię i jest to jedyny powód mojej
wizyty.
– Jakąż to kwestię, jeśli wolno spytać?
– Chcę go prosić o przysługę. Zaspokoiłam pańską
dociekliwość? Czy mogę oczekiwać, że zaprowadzi mnie pan
gdzieś, gdzie jest odrobinę cieplej? Jeszcze nigdy nie było mi tak
zimno jak dziś. Mam wrażenie, że krew zamarza mi w żyłach.
– W istocie, wygląda pani na przemarzniętą. Mam nadzieję,
że wybaczy mi pani ten jawny brak manier. Ogrzejemy panią, ale
powoli. W przeciwnym razie gotowa się pani zaziębić. Jak długo
przebywa pani na mrozie?
– Zbyt długo, a będzie jeszcze dłużej, jeśli każe mi pan tkwić
tu nadal i marnować czas na czcze pogawędki.
Roześmiał się szczerze ubawiony.
– Pomogę pani – oznajmił, sięgając po bagaż, który upuściła
z hukiem na ziemię. – Chodźmy.
Kiedy przemierzali wąski korytarz, poinformował ją, że
pochodzący z Ameryki Colin Montgomery jest nie tylko kapitanem
statku, lecz także jego właścicielem.
– Para się kaperstwem, jak mniemam?
– Hm… można i tak rzec… w pewnym sensie.
– W pewnym sensie? Daruje pan, ale nie pojmuję.
– Och, to bardzo proste. Po prawdzie jest kupcem, niemniej
zależnie od okoliczności bywa również kaprem. Zwłaszcza gdy tak
mu wygodniej. Tak czy inaczej, nie ma pani najmniejszych
powodów do obaw. Pozostajemy w przyjaznych stosunkach z pani
ojczyzną.
– Cóż, nietrudno się było domyślić. Koniec końców,
zakotwiczyliście pośrodku zatoki. A pański kapitan nosi
przypadkiem szkockie nazwisko.
– Za to akurat odpowiedzialny jest jego dziadek, a nie
przypadek, señorita.
– Jego dziadek? – powtórzyła nie bez zdziwienia.
– Sir Hugh Montgomery, dwunasty baron Fairlie.
– Wasz okręt pływa pod amerykańską banderą, nie
przypuszczałam, że kapitan jest Szkotem.
– Radziłbym pani tak go nie nazywać. W każdym razie
proszę nie robić tego w jego obecności. Colin przyszedł na świat w
Ameryce i czuje się Amerykaninem, choć jego ojciec w istocie był
Szkotem. Zawróciła mu w głowie pewna amerykańska dama,
postanowił więc się ożenić i osiedlić w Ameryce.
– Musiał ją bardzo kochać, skoro zdecydował się opuścić
rodzinną Szkocję. A może urodził się jako młodszy syn i nie miał
prawa dziedziczenia?
– Nic z tych rzeczy. Był jedynakiem, szkopuł w tym, że
często wadził się z ojcem. Prawdę mówiąc, w niczym się nie
zgadzali. Co się zaś tyczy Colina, za nic nie chciałby tu
zamieszkać, nawet gdyby ktoś próbował go skusić, ofiarowując mu
okręt ze szczerego złota. Podobnie jak niegdyś papa, nie umie
znaleźć wspólnego języka z dziadkiem, nade wszystko jednak nie
cierpi waszej paskudnej pogody. Nie uwierzy pani, ale baron
Fairlie ma posiadłość w miejscu, w którym jest jeszcze zimniej niż
tutaj. Byłem tam kiedyś, więc wiem, co mówię. W całym swoim
życiu nie widziałem bardziej nieprzystępnego i nieprzyjaznego
człowiekowi zakątka. W lot pojąłem, dlaczego ojciec Colina na
zawsze porzucił te strony. Trzeba narodzić się czystej krwi
Wikingiem, żeby znosić podobne męki. Wielka to szkoda, że nie
pozwoliliście pozostać na tych ziemiach Norwegom.
Uśmiechnęła się mimo woli.
– Zgaduję, że owo zapomniane przez Boga miejsce to
Caithness lub Sutherland? Jedno z dwojga.
– W rzeczy samej, Sutherland. Zatem pani również tam
bywała?
– Owszem. – Zamilkła i pogrążyła się we wspomnieniach.
Przypomniały jej się własny dziadek oraz szczęśliwe lata
dzieciństwa, które spędziła w zamku Durness. Zarówno
dziadkowie, jak i matka odeszli już z tego świata. Zamek należał
teraz do niej, ale nie odwiedzała go od wielu lat.
Kiedy dotarli do końca korytarza, Alejandro zapukał do
drzwi.
– Kapitanie, ma pan gościa… – oznajmił zwięźle.
Kenna tymczasem czekała cierpliwie u jego boku, dziękując
opatrzności za to, że zesłała jej kogoś takiego jak Calderón. Mogła
przecież trafić na jakiegoś nieokrzesanego rzezimieszka. W
dzielnicy portowej nietrudno o typa spod ciemnej gwiazdy.
Była przekonana, że Colin Montgomery okaże się równie
ujmujący jak jego hiszpański nawigator. Poza tym mieli ze sobą
coś wspólnego. Dziadkowie obojga pochodzili z północnej
Szkocji.
ROZDZIAŁ DRUGI
Wdzięki kobiety napotkanej
mimochodem są warte mniej więcej
tyle zachodu, ile owej damie potrzeba
fatygi, aby przejść obok nas.
MARCEL PROUST, W poszukiwaniu straconego czasu
Potrzebował kobiety, ot co.
Wstyd się przyznać, ale był pijany jak bela. Prawdę mówiąc,
nie trzeźwiał od bez mała dwóch dni. Hańba i sromota, jak by
powiedział dziadek. Czort z morałami staruszka, pomyślał. Błogi
stan kompletnego upojenia wydawał się idealnym panaceum na
niemożebny ziąb i niesłabnącą zawieję.
Odkąd wypłynęli z portu w La Spezia, prześladowały ich
pech i paskudna pogoda. Uznał to za ostrzeżenie, znak od Boga, że
fortuna niebawem się od niego odwróci. Miał po dziurki w nosie
niewygód i walki z żywiołem, który uparcie krzyżował mu szyki.
W ciągu ostatnich czterech dni ani jeden z członków załogi nie
postawił nogi na lądzie. Zamieć mogła wyrządzić okrętowi
poważne szkody, trzeba więc było zachować wzmożoną czujność.
O każdej porze.
Ludzie schodzili z wachty ze zsiniałymi ustami i
zesztywniałymi z zimna dłońmi i stopami. Czas wlókł im się
niemiłosiernie, wszyscy robili więc, co w ich mocy, aby czymś go
sobie wypełnić. Niektórzy strugali drewniane zabawki, inni pisali
listy albo grali w karty, jeszcze inni ucinali sobie drzemki.
Colin zaś rozmyślał o pięknych kobietach, zarówno o tych,
które już znał, jak i o tych, które dopiero miał poznać.
Siedział na krześle z nogami na stole, a obok niego stała na
wpół opróżniona butelka hiszpańskiego wina. Odchylił głowę i z
lubością upił kolejny łyk przedniego trunku. Jedno trzeba oddać
Hiszpanom, szelmy z pewnością wiedzą, co najlepiej rozgrzewa
przemarznięte kości, powiedział do siebie.
Naturalnie, istniały inne, znacznie przyjemniejsze sposoby na
rozgrzanie zziębniętych członków. Do diaska, skoro miał spędzić
Boże Narodzenie uwięziony na statku, to potrzebował damskiego
towarzystwa. Nie od dziś wiadomo, że kobiety są remedium na
wszelkie bolączki.
Hm… jakaś młoda piękność z całą pewnością uleczyłaby
jego ponury nastrój i odciągnęła myśli od przytłaczającej szkockiej
aury. Tak, to by była miła odmiana… Może przestałby wreszcie
upijać się do nieprzytomności.
Przymknął powieki i wyobraził sobie urodziwą i powabną
czarnulkę z nieskazitelnie gładką skórą skąpaną w blasku księżyca.
Pomyślał o tym, że bierze ją w ramiona, i wnet owładnęły nim
silne pragnienia.
Niestety, ktoś oderwał go od snucia dalszych fantazji,
dobijając się do drzwi.
– Idź do diabła, kimkolwiek jesteś – mruknął pod nosem, nie
ruszając się z miejsca. Najchętniej udusiłby intruza gołymi
rękoma.
Po chwili rozległ się kolejny łomot.
– Kapitanie, ktoś do pana! – rozpoznał głos Alejandra. –
Pewna dama prosi o chwilę rozmowy.
Colin skwitował te rewelacje wzgardliwym prychnięciem.
Dama prosi o rozmowę, dobre sobie. Nie mógł chyba wymyślić
niczego bardziej niedorzecznego.
– Znam cię jak zły szeląg, hiszpański błaźnie! – zawołał
donośnie. – Żarty się ciebie trzymają. Idź precz i zostaw mnie w
spokoju. Jestem zajęty. Raczę się twoim winem.
Niewiasta. Na statku. W samym środku piekielnej nawałnicy.
Też coś. Doprawdy sądził, że uwierzę w te brednie? – pomyślał i
dodał głośno:
– Słyszysz, co mówię?! Wolę topić żale w kieliszku niż
wysłuchiwać twoich pożal się Boże dowcipów! Więc fora ze
dwora!
Calderón przysiągł, że mówi szczerą prawdę.
– Opamiętajże się, Colinie. Powiadam ci, jest ze mną
kobieta!
– O tak, wierzę! Jest z tobą przecudnej urody niewiasta, która
pojawiła się na pokładzie „Dancing Water” zupełnie znikąd. W
dodatku podczas upiornej zawieruchy! A jakże wygląda owa
krewna Dziadka Mroza? Niech no zgadnę. To typowa angielska
piękność. Bladolica dziewoja o płowych włosach. Masz mnie za
kompletnego durnia?
Montgomery mógłby przysiąc, że słyszy westchnienie
dobywające się z ust jakiegoś dziewczęcia, ale uznał, że to efekt
nadmiernego spożycia trunku.
Po kilku minutach dalszej utarczki, podczas której każdy z
panów z uporem obstawał przy swoim, do uszu kapitana dotarł, jak
mu się zdawało, dźwięczny głosik jak najprawdziwszej kobiety.
– Panie kapitanie, zechce pan z łaski swojej otworzyć? –
wycedziła z wolna.
Melodyjna chrypka przyprawiła go o dreszcz. Nie
odmówiłby, gdyby zechciała się z nim zabawić. Czyżby to załoga
postanowiła spłatać mu figla i zadbać o jego cielesne potrzeby?
Ludzie z nudów robią czasem przedziwne rzeczy… Może jednak
któryś zszedł na ląd i udał się do miasta?
Uśmiechnął się od ucha do ucha. Taka okazja mogła się
prędko nie powtórzyć.
Alejandro zaczynał się niecierpliwić.
– Otworzysz po dobroci, czy mam wtargnąć do środka?!
– Ależ wchodź. Otwarte. Tylko nie zapomnij przyprowadzić
ze sobą owej mdłej angielskiej dzierlatki. Jeśli Stwórca poskąpił jej
niewieścich przymiotów, to na nic mi się nie zda. Idę o zakład, że
wzorem większości swoich rodaczek jest płaska niczym
oheblowana deska. Ani grama krągłości, ni biustu, ni zadka, jak
Pan Bóg przykazał. Tfu!
Rozległo się pełne oburzenia prychnięcie, po czym w progu
ukazali się nawigator oraz młoda kobieta, która w tej chwili
przypominała pokaźnych rozmiarów śnieżkę albo raczej bałwana.
– Przypuszczałam, że będę miała do czynienia z
dżentelmenem z Ameryki – zaczęła bez wstępów. – Teraz wszakże
widzę, że słowa „dżentelmen z Ameryki” zdecydowanie nie idą w
parze. Aż dziw, że Bóg nie raził mnie piorunem za to, że użyłam
ich obok siebie.
Colin przyjrzał jej się dokładniej i rozdziawił usta ze
zdumienia. Miała twarz anioła okoloną rudymi lokami, które
wymykały się spod zielonego kaptura. Wyglądała niczym bogini z
malowideł zdobiących starożytne greckie dzbany. I jakimś cudem
znalazła się w jego kajucie.
Jego zmysły zareagowały na jej obecność nad wyraz
gwałtownie. Zwłaszcza kiedy oczyma wyobraźni ujrzał ją bez
odzienia. Był pewien, że skrywa pod nim zachwycające krągłości.
– W imieniu kapitana pokornie proszę o wybaczenie –
odezwał się Calderón. – Grubiaństwo nie leży w jego naturze.
Zazwyczaj nie wyraża się w taki sposób przy damach. Jestem
pewien, że to zgubny wpływ szkockiej pogody. Z powodu
nawałnicy od kilku dni ogląda wyłącznie te cztery ściany, a
odosobnienie wyzwala w nim najgorsze instynkta…
– Nie usprawiedliwiaj mnie – przerwał mu w końcu
Montgomery. – Nie przypominam sobie, abym cię prosił o
wstawiennictwo.
– Wedle życzenia, przyjacielu – odparł Alejandro, po czym
zwrócił się ponownie do Kenny. – Prawdę mówiąc, pragnąłem
jedynie powiedzieć, że Colin jest urodzonym przywódcą, wilkiem
morskim, co się zowie. Rzecz jasna, szczyci się wieloma innymi
talentami, które wszelako niewarte są wzmianki. Dość powiedzieć,
że słynie z opilstwa, uganiania się za spódniczkami tudzież z
mnóstwa budzących grozę karkołomnych wyczynów. Oto jego
żywioł. Lecz niech to pani nie zniechęca. Przy tym wszystkim nasz
kapitan jest bowiem człowiekiem prawym i sprawiedliwym,
hołdującym szlachetnym zasadom. Miłuje bliźniego jak siebie
samego, ale jeszcze bardziej miłuje żonę jego.
Montgomery spojrzał wilkiem na podkomendnego i wreszcie
podniósł się z miejsca.
– Zechce pani darować mi tę haniebną przewinę. Wykazałem
niewybaczalny wręcz brak manier. Sądziłem, że moi ludzie zrobili
mi psikusa i postąpiłem tak, jakby tego ode mnie oczekiwali. To
mnie oczywiście nie tłumaczy.
– Przyjmuję pańskie przeprosiny – odparła łaskawie – lecz
„jeśli żart ma ukąsić – to nie jak pies, ale jak jagnię kąsać
powinien, w przeciwnym bowiem razie nie żart to będzie, ale
grubiaństwo”. Nie zaszkodziłoby, gdyby wziął pan to sobie do
serca.
– Hm… Dekameron – odgadł bezbłędnie, czym wprawił ją w
niemałe zdumienie. – Jak pani widzi, Amerykanie uczą się nie
tylko mówić, lecz także czytać.
Uśmiechnęła się, przechylając głowę.
– Przyznaję, nie doceniłam pana.
Kapitan zerknął na przyjaciela.
– Zdradzisz mi, gdzie znalazłeś naszego uroczego gościa? –
Wciąż nie mógł się na nią napatrzeć. Była wyjątkowo piękna,
miała cudne miedzianorude włosy, nieskazitelnie gładką cerę i
ujmujące piegi na kształtnym nosku. Najbardziej jednak
przykuwały uwagę jej niesamowite złotawobrązowe oczy. W
dodatku poruszała się z wrodzonym wdziękiem, była schludnie
odziana, wysoka i, jak przypuszczał, miała niewiarygodnie długie
nogi.
Nie dowierzał własnemu szczęściu. Na jego statku zjawiła się
ni stąd, ni zowąd zjawiskowa młoda kobieta. Jakby sam Pan Bóg
wysłuchał jego próśb i zesłał mu prosto z nieba dokładnie to, czego
potrzebował. Może i był lekko odurzony alkoholem, ale z
pewnością nie na tyle, by nie dostrzec, że taka okazja
prawdopodobnie nieprędko się powtórzy. Nagle zrozumiał, co czuł
Juliusz Cezar, gdy ujrzał po raz pierwszy Kleopatrę.
– To nie ja znalazłem pannę Lennox – odezwał się Calderón.
– To ona znalazła mnie.
– Tym lepiej. – Colin obszedł biurko i stanął na chwiejnych
nogach pośrodku kajuty. – Wygląda jak zmokła kura i jest
przemarznięta. Ma dreszcze. Nie wiem, jakim cudem wy, Szkoci,
zdołaliście przywyknąć do tego piekielnego mrozu. Pewnie
zamiast krwi w waszych żyłach płynie whisky. – Zsunął jej z
głowy kaptur, spod którego wysypała się burza rudych loków. –
Zatem przybyła pani na „Dancing Water” specjalnie po to, aby
rozmówić się ze mną… – Gdy ujął w palce pasmo wilgotnych
włosów, zadrżała na całym ciele. – Zostawmy wyjaśnienia na
później. Najpierw powinna się pani rozgrzać i zrzucić ten na wpół
zamarznięty przyodziewek, nim śnieg zacznie się rozpuszczać. –
Pomógł jej oswobodzić się z peleryny i zmarszczył brwi. – Za
późno. Suknia także zdążyła już przesiąknąć. – Wyciągnął rękę i
podał płaszcz Alejandrowi. – Rozwieś to w jakimś suchym i
ciepłym miejscu.
Nawigator umieścił okrycie na krześle przy piecu.
– Musi pani pozbyć się całej reszty ubrania – oznajmił
tymczasem Montgomery. – I to jak najprędzej. Nie chcę, żeby
zatrzymano mnie w Szkocji i kazano mi tłumaczyć się z tego, że
jakaś szkocka dzierlatka zamarzła na śmierć i padła trupem na
moim żaglowcu.
– Na miłość boską, Colinie – nie wytrzymał Calderón. –
Całkiem oślepłeś czy może wino do reszty zmąciło ci rozum?
Widzisz przecie, że to panna z dobrego domu. Nie oczekujesz
chyba, że stanie przed nami naga, jak ją Pan Bóg stworzył?
– Miejże trochę wiary we mnie, stary druhu. Umiem jeszcze
odróżnić portową ulicznicę od prawdziwej damy.
– Nie rozdzieję się. Nie ma mowy – oświadczyła stanowczo
Kenna, unikając wzroku rozmówców.
– Ależ owszem, rozdzieje się pani. Albo zrobi to pani sama,
albo pani pomożemy. Wszedłszy na pokład mojego statku, znalazła
się pani pod moją pieczą. Proszę nie zapominać, że to ja tu
dowodzę. Trzęsie się pani jak osika, a to oznacza, że jest pani
wyziębiona. Utrata nazbyt dużej ilości ciepła grozi poważnymi
konsekwencjami, proszę wierzyć mi na słowo, nie chce pani
przekonać się o tym na własnej skórze.
Nie zaszczyciła go odpowiedzią, więc poirytowany zwrócił
się do podwładnego.
– Piekielni Szkoci. Uparci jak muły. Czort wie, jak z takimi
postępować. Zajrzyj do jej bagażu i sprawdź, czy nie ma tam czego
suchego. Jeśli niczego nie znajdziesz, weź z komody jedną z moich
koszul i…
– Nie trzeba, mam suknię na zmianę – weszła mu w słowo
Kenna.
Hiszpan pogrzebał w torbie i wyjął z niej niebieską sukienkę.
Podał ją pannie Lennox, lecz ta zignorowała jego wyciągniętą
dłoń.
– Co znowu? – zniecierpliwił się kapitan. – Życzy pani sobie,
żebym wyszedł i zostawił pani do pomocy Alejandra? Jestem
pewien, że będzie zachwycony rolą pokojowej.
Zmrużyła powieki i zmierzyła go złotobrązowym
spojrzeniem, jakby próbowała orzec, czy żartuje, czy może raczej
naprawdę wypada jej obawiać się gróźb.
Posłał jej na poły drwiący, na poły złowrogi uśmiech. Bawiła
go jej niepewność.
– Na „Dancing Water” nie ma miejsca na bunt. Rozprawiam
się surowo z wszelkimi jego przejawami.
Przyglądał się z niemałym zadowoleniem, jak panna Lennox
rozważa kolejne posunięcie. W jej małej główce powstał istny
tumult sprzecznych odczuć, które po kolei malowały się na nad
wyraz ekspresyjnej twarzy. Niemal zrobiło mu się jej żal.
Oddałaby wszystko, żeby mu się sprzeciwić i postawić na swoim,
ale coś ją przed tym powstrzymywało. Ani chybi to, z czym do
niego przyszła. „Och, gdybym tylko urodziła się mężczyzną, już ja
bym ci pokazała, gdzie raki zimują…” – gotów był się założyć, że
tak właśnie pomyślała i miał ochotę się roześmiać z triumfem.
Poprzestał na przypomnieniu jej, kto jest panem sytuacji.
– Do odważnych świat należy. Powinna pani wziąć to sobie
do serca.
Łypnęła wrogo na kapitana, po czym wyrwała sukienkę z
dłoni Calderóna.
Sprawiała wrażenie bliskiej wybuchu, Colin postanowił więc
do niego nie dopuścić. Nie miał ochoty znosić damskich fochów.
– Za pozwoleniem, zechce pani przypomnieć mi swoje
nazwisko? – powiedział pospiesznie. – Co panią do mnie
sprowadza? Nikt przy zdrowych zmysłach nie wyściubia nosa z
domu w taką pogodę.
– Moje nazwisko nie ma tu nic do rzeczy. Jestem tu, żeby
prosić o pomoc. Chcę się dostać do Francji.
– A ja chcę gwiazdkę z nieba – odparł oschle. – Mój statek
służy do przewozu towarów, nie ludzi. Nie zabieram pasażerów, a
nawet gdybym zabierał, z pewnością nie zabrałbym kobiety.
– A to dlaczego, jeśli wolno spytać?
– Rozpraszałaby pani załogę. Moi marynarze nie przywykli
do obecności urodziwych dam. Poza tym damy nie podróżują
samotnie. Niech pani lepiej wraca do rodziny. Zanim będzie za
późno.
– Już jest za późno.
Powiedziała to tak przejmującym tonem, że poczuł się
zaintrygowany. Zaczął się zastanawiać, kim właściwie jest, i
zapragnął poznać jej ponurą historię. Co do tego, że będzie ponura,
nie miał bowiem najmniejszych wątpliwości. Postanowił jednak,
że wypyta ją o to później.
– Nie dbam o to, dokąd pani pójdzie. Tutaj w każdym razie
nie może pani zostać. Nie zabiorę pani do Francji.
– Ach tak… pojmuję.
– Wątpię. Nie idzie o to, że nie chcę pani pomóc. Nie
zabierzemy pani ze sobą, bo płyniemy do Kopenhagi, a to raczej
nie po drodze do Francji. Zresztą przy tej pogodzie nie wiadomo,
kiedy ruszymy w drogę. Prawdę mówiąc, mieliśmy dotrzeć do celu
dwa dni temu, a jeszcze nie wypłynęliśmy z zatoki.
– Nie zdołam skłonić pana do zmiany zdania?
Obrzucił ją wymownym spojrzeniem.
– Cóż, jestem otwarty na propozycje. Perswazje pięknej
kobiety bywają nad wyraz skuteczne.
– Być może wieści o tym jeszcze do pana nie dotarły, a skoro
tak, spieszę donieść, że my, Szkoci, już dawno zarzuciliśmy handel
wymienny. Płacimy teraz pieniędzmi, nie w naturze. To właśnie
miałam na myśli, kiedy pytałam, czy mogę pana jakoś przekonać.
Jestem gotowa sowicie wynagrodzić pański trud.
Kiedy przyłożyła dłonie do skroni, pomyślał, że pewnie zaraz
zemdleje, a wolałby tego uniknąć.
– Niech się pani nie obawia, nie jestem bez serca. Nie odeślę
pani na przystań w takim stanie. Rozgrzeje się pani i posili, potem
ktoś podpłynie z panią do brzegu. Zostawimy panią samą, żeby
mogła się pani przebrać, chyba że potrzebuje pani pomocy… – Nie
czekając na odpowiedź, sięgnął po koc. – Proszę się tym okryć,
kiedy zmieni pani suknię. Daję pani pięć minut – dorzucił od
progu. – Jeśli nie zdąży się pani okryć, trudno.
– Łajdak i gbur! – usłyszał, zamknąwszy za sobą drzwi. –
Wilhelm Zdobywca od siedmiu boleści!
– Jest uparta jak muł – stwierdził Alejandro, gdy zmierzali na
pokład. – Oby się nie okazało, że na dobitkę ma krewki
temperament. Spójrz, przestało padać.
Colin spojrzał w rozpogodzone niebo i w jednej chwili nabrał
otuchy. Jego podły nastrój rozwiał się jak czarne chmury po burzy.
– Lód na masztach zaczyna topnieć. Byle tylko znów nie
zaczęło prószyć. Szkocka pogoda jest zmienna niczym kobieta.
Bóg świadkiem, że zabawiliśmy tu stanowczo zbyt długo.
Calderón popatrzył na krzątających się wokół marynarzy.
– Zdaje się, że załodze również pilno do wyjazdu.
– Panie Carlisle! – zawołał Colin. – Proszę odczekać jeszcze
jakieś pół godziny. Jeśli w tym czasie nie sypnie śniegiem,
podniesie pan kotwicę, wyprowadzi nas z zatoki i obierze kurs na
Kopenhagę.
– Wedle rozkazu, panie kapitanie!
– A co z dziewczyną? – zdumiał się Alejandro.
– Cóż, podarujemy jej jeszcze kilka minut, potem odwieziesz
ją na brzeg albo na jakiś inny statek… taki, który płynie do Francji.
– Ja? Dlaczego ja? Ona wciąż jest przekonana, że nakłoni cię
do zmiany decyzji. Czemu sam nie przekażesz jej złej nowiny?
– Bo jestem kapitanem i mogę ci rozkazywać.
Alejandro odsłonił zęby w szerokim uśmiechu.
– A ja jestem nawigatorem i jeśli zechcę, mogę sprowadzić
okręt na manowce. Poza tym, przypominam, że zostawiliśmy ją w
twojej, a nie w mojej kabinie.
– Temu akurat łatwo da się zaradzić.
– O nie, mnie w to nie mieszaj. Prosiła o spotkanie z
kapitanem. Przyprowadziłem ją do ciebie i umywam ręce.
Będziesz musiał pofatygować się do niej osobiście. Nie będzie
uszczęśliwiona, kiedy się dowie, że jej nie pomożemy.
– A kto mówi, że jej nie pomożemy? Bądź spokojny, nie
zostawimy jej samej sobie. Nieopodal kotwiczy duński żaglowiec,
„Aethelred II”. Kapitanem jest niejaki Trygve Fischer. Zabierz ją
do niego, gdyby się okazało, że jest zajęty, niech się rozmówi z
pierwszym oficerem, Steenem Willemoesem.
– Nadal uważam, że to ty powinieneś jej to powiedzieć.
– Sądziłem, że ci się spodobała.
– Nie przeczę. Podoba mi się, ale nie w sposób, o jakim
myślisz. Przypomina mi moją nieznośną młodszą siostrę, dlatego
ją polubiłem. Poza tym, od razu widać, że znalazła się tu
nieprzypadkowo. Zesłały ci ją niebiosa. Komuś tam w górze
najwyraźniej doskwiera nuda i postanowił zabawić się waszym
kosztem. Ja zaś nie chcę wchodzić ci w drogę, zresztą w
przeciwieństwie do ciebie nie w głowie mi teraz amory.
– Pleciesz androny. A panna…
– Lennox.
– Właśnie, panna Lennox nie należy do kobiet, które
mogłyby zawrócić mi w głowie.
Calderón roześmiał się od serca.
– W rzeczy samej. Taka, która zdołałaby zawrócić ci w
głowie, jeszcze się nie urodziła. Uwielbiasz je wszystkie. Niektóre
bardziej niż inne.
– Powtarzam raz jeszcze, pleciesz jak pomylony. Nie dbam o
tę…
– Nie próbuj zaprzeczać. Mnie nie oszukasz. Zdradziłeś się,
kiedy kazałeś mi ją rozebrać. Gdyby nie wpadła ci w oko, sam
pozbawiłbyś ją odzienia.
– Zrobiłeś się nad wraz spostrzegawczy, słowo daję… Niech
ci będzie, pomówię z nią, ale ty odeskortujesz ją na „Aethelreda”.
– Rozkaz, panie kapitanie – rzekł Alejandro i zniknął pod
pokładem. Niech Colin sam się zastanawia, czy warto zboczyć z
kursu i nadkładając drogi, przybić najpierw do wybrzeży Francji, a
dopiero potem ruszyć do Danii.
– Jest pani odziana? – zapytał jakiś czas później
Montgomery, zapukawszy do drzwi.
– Tak, może pan wejść – odparła zdecydowanie. – Gdzie się
podziewa pański nawigator? – zainteresowała się, gdy stanął przed
nią w kajucie.
– Pracuje nad wyznaczeniem kursu na Kopenhagę, jak
mniemam.
Ponad ich głowami rozległ się odgłos gorączkowych kroków.
– Co się dzieje?
– Przestało padać. Przygotowujemy się do podniesienia
kotwicy. Chcemy opuścić zatokę, zanim zacznie się kolejna
zamieć.
– A zatem odmawia pan pomocy? Nie zabierze mnie pan do
Calais?
– Przykro mi, ale nie mam wyboru. Alejandro podpłynie z
panią do innego statku.
– Nie zdołam pana przekonać, aby zechciał pan popłynąć do
Francji?
– Żałuję, ale za sprawą zamieci już teraz mam spore
opóźnienie. Nie mogę sobie pozwolić na większe.
Na jej twarzy odmalowało się rozczarowanie, a w oczach na
moment pojawiła się bezradność.
– Cóż, w takim razie pozbieram swoje rzeczy – powiedziała i
zaczęła pakować mizerny dobytek.
Colin przyglądał jej się w milczeniu. Zastanawiał się,
dlaczego panna z dobrego domu podróżuje bez eskorty. W dodatku
zamierza udać się za granicę. Co sprawiło, że postanowiła opuścić
rodzinny dom? I czemu zabrała ze sobą tak niewielki bagaż? Jej
suknie były niepośledniej jakości, a sposób mówienia i maniery nie
pozostawiały wątpliwości co do tego, że odebrała staranne
wykształcenie. Intrygujące, pomyślał, tyle że to nie moje
zmartwienie. Nie warto zaprzątać sobie tym głowy. Przecież za
chwilę zniknie mi z oczu i nigdy więcej jej nie zobaczę…
– Jestem gotowa do drogi – przerwała jego rozmyślania. –
Dziękuję za pomoc, kapitanie Montgomery.
– Proszę nie dziękować. Alejandro zabierze panią na
cumujący nieopodal duński statek, „Aethelred II”. Kapitan Trygve
Fischer jest moim dobrym znajomym. To zacny i uczciwy
człowiek. Wiem, że płynie do Francji i jestem pewien, że zgodzi
się przyjąć panią na pokład. Będzie pani całkowicie bezpieczna i
nikt nie ośmieli się uchybić pani niewłaściwym… – urwał w pół
zdania i jeszcze raz obrzucił ją badawczym spojrzeniem. – Zdradzi
mi pani, dlaczego wybiera się w pojedynkę w tak daleką podróż?
– Wybaczy pan, ale nie odpowiem. Jestem zmuszona
zachować swoje powody dla siebie.
– Znalazła się pani w niebezpieczeństwie?
Zawahała się, najwyraźniej rozważała, ile może mu zdradzić.
– Owszem… – rzekła w końcu.
– Śmiertelnym?
– Niestety…
– Jak do tego doszło? Czyżby ktoś chował do pani urazę?
– Pewien mściwy człowiek zagroził, że odbierze mi życie.
– To z jego powodu ucieka pani do Francji?
– Tak.
– I co zamierza pani tam robić?
– Wyjazd to jedyny sposób, aby uchronić się przed
najgorszym. Niczego więcej panu nie powiem.
Popatrzył na nią z namysłem i nalał sobie wina.
– Na pewno chce pan to wypić? – zapytała z przyganą,
spoglądając na kieliszek w jego dłoni. – Niemożliwe, żeby znów
poczuł pan pragnienie.
– W istocie jeszcze nie, ale trzeba pani wiedzieć, że Stwórca
pobłogosławił mi darem przewidywania. – O dziwo, wytrzymała
jego spojrzenie. Uniosła zadziornie podbródek i ani myślała
odwrócić wzrok. Sądził, że słynna szkocka przekora to mit, ale
najwyraźniej się mylił.
– Nie chciałabym, żeby pomyślał pan, że jestem
niewdzięczna. Doceniam pańską pomoc. Dzięki niej znajdę się
niebawem w drodze do Francji, a to dla mnie kwestia najwyższej
wagi. Powinnam opuścić kraj jak najprędzej. – Jej głos był niski i
niesamowicie podniecający. Szkocki zaśpiew wyostrzał jego
zmysły i pobudzał wyobraźnię.
Posłał jej wyzywający uśmiech.
– Kto wie, może znów zacznie padać i znajdzie pani czas,
aby okazać mi swoją wdzięczność.
– Na pańskim miejscu nie robiłabym sobie zbyt wielkich
nadziei.
Uniósł brew, po czym podał jej kieliszek.
– Proszę to wypić. Rozgrzeje się pani. – Zaczynał żałować,
że postanowił ją odesłać. Powtarzał sobie, że oto zdobył się na
rycerski gest, ale był niemal pewien, że nim dopłyną do Kopenhagi
będzie sobie wyrzucał, że pozwolił jej tak szybko odejść ze
swojego życia.
Wszystko wskazywało na to, że znalazła się w arcytrudnym
położeniu i próbowała za wszelką cenę znaleźć panaceum na swoje
bolączki. Ostatnie, czego jej trzeba, to niechciane zaloty. Tak czy
inaczej, niełatwo mu było oprzeć się pokusie.
Odłożyła torby i przyjąwszy od niego kieliszek, usiadła na
krześle. Zaczęła sączyć powoli wino, a on przyglądał jej się w
milczeniu.
Kiedy skończyła, na jej policzkach pojawiły się delikatne
rumieńce.
Niebawem wstała i zaczęła przygotowywać się do wyjścia.
Montgomery tkwił przy biurku z rękami splecionymi na
piersiach i bacznie ją obserwował.
Roztaczała wokół siebie niemal nieuchwytną aurę głębokiej
melancholii.
– Zdaje się, że przechadzka po pokładzie pomogła panu
wytrzeźwieć.
– Zapewniam, że pani obecność w tej kajucie otrzeźwiła
mnie znacznie skuteczniej niż spacer przy mroźnym powietrzu.
Gdy sięgnęła po bagaż, w jej oczach znów pojawił się
smutek.
– Proszę chwileczkę zaczekać – powiedział wiedziony
nagłym impulsem.
Odwróciła głowę, by posłać mu wyczekujące spojrzenie.
Nim pojęła, co się święci, podszedł do niej i ująwszy jej
twarz w dłonie, zbliżył usta do jej ust. Po chwili objął ją ciasno i
przygarnął do piersi. Nie protestowała. Oparła się o niego całym
ciałem. Z początku całował ją delikatnie i tkliwie, bo wyczuł, że
właśnie tego potrzebuje, potem zmusił ją, aby rozchyliła wargi, i
pogłębił pocałunek. Na moment zamarła, lecz w końcu uległa
budzącej się w niej namiętności. Westchnęła i oplotła go
ramionami w pasie. Colin niemal stracił nad sobą panowanie.
Dokładnie wyczuł moment, w którym narodziła się między nimi
nieuchwytna więź. Nagle zaczęła oddawać mu pocałunki z
zapałem kobiety, której dawno, a może nawet nigdy wcześniej nie
całowano.
Nie mógł się nią nasycić. Chciał dotykać jej gładkiej skóry i
wpleść palce w aksamitne rude włosy. Pragnął pieścić ją tak długo,
aż zacznie prosić o więcej. Chętnie posunąłby się dalej, ale nie
zamierzał jej uwieść. Pocałował ją, ponieważ wyczuł jej
przygnębienie i osamotnienie. Sprawiała wrażenie kogoś, kto
musiał porzucić wszystkich, których ukochał.
Minęło sporo czasu, nim wreszcie ją puścił. Kiedy się
odsunął i zajrzał jej w oczy, wyczytał z nich tęsknotę i
rozczarowanie – lustrzane odbicie własnych odczuć.
Pogłaskał ją po policzku z delikatnością, którą zaskoczył
samego siebie.
– Właśnie dlatego urodziwe kobiety nie powinny
podróżować w pojedynkę. Niektórzy mężczyźni nie potrafiliby
oprzeć się pokusie…
Sądził, że zblednie, a przynajmniej okaże zakłopotanie, ale
niemal natychmiast przekonał się, że nie jest aż tak bezbronna, jak
mu się wydawało.
Zarzuciła mu ręce na szyję, wspięła się na palce i pocałowała
go tak, że zaparło mu dech w piersiach. Jej bezceremonialność i
zapał kompletnie zbiły go z pantałyku. Poczuł się bezbronny jak
dziecko. Zamierzał przejąć stery, gdy nieoczekiwanie się odsunęła.
– Oto nauczka dla mężczyzn, którzy całują kobietę tylko po
to, żeby móc jej później prawić morały.
Roześmiał się w głos, zastanawiając się, kto ją nauczył tak
całować.
Świergot ptaków i odgłosy krzątaniny na pokładzie
sprowadziły ich z powrotem na ziemię. Oboje z żalem wrócili do
rzeczywistości. Wiedzieli, że nadchodzi moment pożegnania.
Montgomery dostrzegał jej niepokój i niepewność. Domyślił
się, że nigdy przedtem nie wyprawiła się tak daleko od domu.
Gdyby nie musiał płynąć do Kopenhagi i gdyby nie miał kilku dni
opóźnienia, osobiście odeskortowałby ją tam, dokąd się wybierała.
Żadnemu z nich nie było łatwo. Próbowali zakończyć
rozmowę i rozstać się, zachowując choć odrobinę godności, co w
zaistniałych okolicznościach nie było prostym zadaniem.
– Jeśli jest pani gotowa, odprowadzę panią na górę.
Podniosła z ziemi swoje torby.
– Tak, kapitanie, możemy ruszać. Proszę zaprowadzić mnie
do nawigatora. Nie chciałabym odrywać pana na dłużej od
obowiązków. Podobnie jak ja, ma pan przed sobą długi rejs.
Odnaleźli Alejandra, który niezwłocznie pomógł jej wsiąść
do szalupy.
Colin był wyraźnie nieswój. Jeszcze niedawno stała u jego
boku, by po chwili zniknąć za burtą.
Podszedł do relingu i spojrzał na nią ostatni raz. Z początku
widział tylko wystające spod kaptura miedziane loki. Potem nagle
odwróciła ku niemu twarz.
Poczuł się tak, jakby ktoś wymierzył mu potężny cios w
trzewia. Instynkt podpowiadał mu, że pozwalając jej odejść,
popełnia wielki błąd. Błąd, którego miał gorzko żałować.
– Jak zamierza się pani chronić?! – zawołał, gdy łódka
odbijała z wolna od boku „Dancing Water”.
Obejrzała się i posłała mu olśniewający uśmiech.
– Mam miecz, kapitanie! I potrafię się nim posłużyć!
Oniemiały ze zdumienia długo wpatrywał się w znikającą w
oddali postać w zielonej pelerynie.
ROZDZIAŁ TRZECI
Na morza mroźniejsze niż Hebrydów wody
Wypłynąć dziś muszę ku portom,
Gdzie gwiezdne kotwiczą floty,
Gdzie jarzą się gwiazdy kapitanów młodych.
JAMES ELROY FLECKER, Konający patriota
Wprawdzie duńska barka nie dorównywała majestatem
„Dancing Water”, niemniej była schludna i zadbana.
Jak przystało na dżentelmena z krwi i kości, Alejandro
odprowadził Kennę aż na pokład i nim się pożegnał, przedstawił ją
kapitanowi Fischerowi.
– Pozostawiam panią w dobrych rękach i życzę powodzenia.
Niech panią Bóg prowadzi i pozwoli pani szczęśliwie dotrzeć do
wybrzeży Francji.
– Dziękuję za pomoc. Proszę przekazać wyrazy wdzięczności
także swemu dowódcy. Gdyby nie jego wstawiennictwo, nie
uniknęłabym… zresztą, mniejsza o to, niech pan mu po prostu
podziękuje.
– Naturalnie. Uczynię to bez chwili zwłoki.
Kenna żałowała, że z powodu niebezpieczeństwa, w jakim
się znalazła, nie mogła zdradzić mu o sobie zbyt wiele. Okazał jej
należyty szacunek i otoczył ją niezwykłą atencją. Sprawiał
wrażenie wrażliwego i zacnego człowieka, a o takich ludzi wcale
nie było łatwo.
Obdarowała go ciepłym uśmiechem, który płynął prosto z
serca. Chciała dać mu w ten sposób do zrozumienia, że cieszy się,
iż miała okazję go poznać.
– Do widzenia, panie Alejandro Feliciano Enrique de
Calderón. Szkoda, że nie będzie mi dane się z panem zaprzyjaźnić.
Ujął jej dłoń i uniósł ją do ust.
– Ależ jest pani moją przyjaciółką, mimo że znamy się tak
krótko. I proszę nie myśleć, że żegnamy się na zawsze. Być może
nasze drogi jeszcze się kiedyś przetną. Niezbadane są wyroki
boskie. – Z tymi słowy odwrócił się i odszedł.
Patrzyła za nim, gdy wsiadał z powrotem do szalupy.
– Świat nie jest aż tak wielki, jak się pani wydaje – zawołał,
gdy łódka zaczęła odpływać.
Uśmiechnęła się i zapytała kapitana Fischera, czy może
zostać na zewnątrz.
– Postaram się nie wchodzić w drogę pańskiej załodze.
– To żaden kłopot – odparł spokojnie. – Dla kogoś, kto nigdy
wcześniej nie podróżował statkiem, taka wyprawa musi być
niezwykle ekscytująca, sądzę jednak, że kiedy wyruszymy na
głębokie wody, w kabinie będzie pani o wiele wygodniej.
Montgomery doskonale go opisał, mimo że był
podchmielony. Fischer nosił się z wzbudzającą szacunek powagą i
miał życzliwe niebieskie oczy.
Wystarczyło raz na niego spojrzeć, aby się zorientować, że
spędził całe życie na morzu. Nosił granatowe ubranie i szykowną
brązową czapkę, która idealnie sprawdzała się przy silnym wietrze.
Miał niezwykle wyraziste rysy i wypielęgnowany zarost na
policzkach i brodzie.
Załoga uwijała się jak w ukropie, aby jak najszybciej
przygotować okręt do rozpoczęcia rejsu, tymczasem panna Lennox
obserwowała z zaciekawieniem otoczenie.
Jakiś czas później przepłynął obok nich „Dancing Water”.
Jego wysokie maszty i białe ożaglowanie kontrastowało z ponurym
granatem zachmurzonego nieba.
U steru stał rzecz jasna kapitan Montgomery. W pewnej
chwili wyczuł, że ktoś mu się przygląda, i odwrócił głowę.
Gdy ich oczy się spotkały, Kenna uśmiechnęła się i uniosła
rękę w przyjaznym geście. Chciała, by wiedział, że nie chowa do
niego urazy za to, że nie zechciał zabrać jej do Francji.
Dotknął dłonią czapki, ale jego twarz pozostała skupiona i
pełna powagi. Wydawał się całkowicie odmieniony. Nosił się
dumnie i z godnością, jak przystało na dowódcę statku. Niewiele
pozostało z odrobinę nieokrzesanego młodzieńca o ciętym
dowcipie. Nie wiedzieć czemu, trochę ją to zasmuciło.
Odruchowo przyłożyła palce do ust i przypomniała sobie
dotyk jego warg na swoich ustach. Oparłszy się o reling,
wpatrywała się w amerykański żaglowiec do chwili, aż ten
zupełnie zniknął w oddali.
– Wciągnąć kotwicę! – rozległo się raptem za jej plecami. –
Cała naprzód!
Niebawem „Aethelred” pożeglował na południe, w
przeciwnym kierunku niż „Dancing Water”. Myśli panny Lennox
nadal zaprzątali dwaj mężczyźni, których niedawno poznała i
których przyszło jej tak prędko pożegnać. Alejandro i Colin różnili
się od siebie pod każdym względem, lecz obaj bez wątpienia mieli
w sobie coś wyjątkowego. Czy istnieje choćby cień szansy na to,
że jeszcze ich kiedyś spotkam? – zastanowiła się.
Mało prawdopodobne.
Odsunęła na bok wspomnienia, postanawiając zapomnieć jak
najrychlej o całej sytuacji. Nie ma sensu snuć niedorzecznych
fantazji. Gdyby kapitan Montgomery pozwolił jej ze sobą płynąć,
zapewne stałby się dla niej kimś więcej niż tylko dżentelmenem,
który udzielił jej pomocy. Na szczęście nie musiała się o to
martwić. W jej skomplikowanym życiu nie było miejsca na
romanse.
Nie było też miejsca na Boże Narodzenie. Miała spędzić
Wigilię na statku, który wywiezie ją z ojczystego kraju, z dala od
domu i najbliższych. Poczuła, że zbiera jej się na płacz, i
potrząsnęła głową. Postanowiła, że nie będzie się nad sobą użalać.
Pomyślała o innych rodzinach, które zostały rozdzielone po
bitwie pod Culloden. Powinna być wdzięczna losowi za to, że w
jej stadle wszystkim bez wyjątku udało się pozostać przy życiu.
Skoro zabrnęła tak daleko, doprowadzi rzecz do końca i
wyjdzie z tej opresji obronną ręką.
Uniosła raźno głowę i ruszyła w stronę kapitana.
– Dokąd się pani wybiera? – zapytał Fischer.
– Dziękuję, że pozwolił mi pan pozostać na pokładzie, gdy
odbijaliśmy od brzegu. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu,
chętnie zejdę już na dół. Czy ktoś z załogi mógłby wskazać mi
drogę? Pańscy ludzie są dla mnie bardzo uprzejmi i wyrozumiali.
Przekaże im pan moje podziękowania?
– Naturalnie. Miło jest przekazywać dobre wieści. Zwłaszcza
jeśli pochodzą od pani.
Kapitan przywołał do siebie marynarza, który stał w pobliżu
mostka.
– Steen, mam dla ciebie nad wyraz przyjemne zadanie –
oznajmił z uśmiechem.
Kiedy wezwany oficer podszedł bliżej, Kenna pomyślała, że
nigdy w życiu nie widziała kogoś tak chudego i wysokiego.
Obawiała się, że zdmuchnie go wiatr. Miał za to niezwykłe
bladoniebieskie oczy, które przypominały jej barwą błękitne wody
Loch Lomond.
– Młodszy oficer Steen Willemoes – przedstawił go Fischer.
– Odprowadzi panią do kajuty, ale proszę nie oczekiwać, że będzie
równie rozmowny jak ja. Potrafi słuchać, ale mówi wyłącznie po
duńsku.
Po drodze oboje milczeli. Kiedy stanęli pod drzwiami, panna
Lennox podziękowała swemu przewodnikowi uśmiechem. Nie
użyła słów, bo i tak by ich nie zrozumiał.
Willemoes także się uśmiechnął. Zarumienił się lekko, po
czym dotknął kapelusza i odszedł.
Kenna weszła do środka i odnotowała z ulgą, że wniesiono
już jej bagaż. Uzmysłowiła sobie, że jest wyczerpana, i doszła do
wniosku, że nie zaszkodzi, jeśli od razu się położy. Zresztą co
innego miałaby robić? Nie mogła nawet z nikim porozmawiać.
Jedynie kapitan mówił po angielsku, lecz jego angielszczyzna była
chwilami bardzo trudna do zrozumienia.
Próbował jej powiedzieć, że wywodzi się z niderlandzkich
hugenotów i z tego względu nie pozwala swoim ludziom grać w
karty, tańczyć ani pić alkoholu. Musiała poprosić, żeby powtórzył
wszystko od początku, bo za pierwszym razem zupełnie nie
wiedziała, o co mu chodzi. Do tej pory było jej z tego powodu
wstyd.
Kajuta, którą jej przydzielono, była niewielka i zastawiona
drewnianymi skrzyniami. Jedna z nich była znacznie większa od
pozostałych i zamknięta na klucz.
U sufitu, kołysząc się na boki, migotała mała lampa naftowa.
Wkrótce rozległ się dzwonek na pierwszą wachtę. Kenna
przebrała się w koszulę nocną, zgasiła światło i spróbowała ułożyć
się w hamaku. Zadanie okazało się arcytrudne. Skończyło się
twardym lądowaniem na podłodze.
Udało jej się dopiero za czwartym podejściem, kiedy już
zamierzała dać za wygraną i spędzić noc na podłodze. Na
szczęście nie musiała. Nie byłoby jej tam zbyt wygodnie.
Nazajutrz obudziło ją głośne pukanie do drzwi. Majtek
przyniósł jej na tacy śniadanie. Nie mogli porozumieć się słowami,
bo nie znali swoich języków. Panna Lennox uśmiechnęła się więc
zachęcająco i gestem zaprosiła go do środka. Młodzian
najwyraźniej nie czuł się przy niej swobodnie. Postawiwszy
jedzenie na skrzyni, odwrócił się na pięcie i jak najprędzej
czmychnął, o mało nie łamiąc przy tym nóg.
Posiłek składał się z aromatycznej kawy i dużej bułki z
ziarnami, serem i dżemem. Kenna zjadła wszystko ze smakiem do
ostatniego okruszka.
Resztę rejsu albo spała, albo spędzała czas w specjalnie
przygotowanym dla niej miejscu na pokładzie.
Lubiła przyglądać się marynarzom, którzy ze zwinnością
wiewiórek wspinali się po takielunku albo wykonywali inne,
bardziej przyziemne czynności, takie jak szorowanie podłóg,
zamiatanie i polerowanie sprzętów. Doszła do wniosku, że życie na
statku, nawet pod wodzą miłego, lecz wymagającego kapitana, to
ciężki kawałek chleba.
Po jakimś czasie przywykła do nieustannego kołysania i
braku wygód. Tylko raz, gdy morze było wyjątkowo wzburzone,
poczuła, że jest bliska mdłości.
Fischer zauważył, że nagle pobladła, i próbował ją pocieszyć.
Twierdził przy tym, że gwałtowna pogoda może być pożyteczna.
– Niby jakim sposobem? – zapytała z niedowierzaniem.
Podeszła do relingu, żeby w razie potrzeby wychylić się za burtę. –
Pewnie mówi pan to tylko po to, żeby odwrócić moją uwagę od
choroby morskiej.
– Jak na wzorowego kapitana przystało, zawsze chętnie służę
pomocą damie, w kwestii aury powiedziałem wszakże szczerą
prawdę. Dzięki wysokiej fali okręt rozwinął pełną prędkość, to jest
siedem węzłów.
– Siedem węzłów… Czy to znaczy, że nie mamy opóźnienia?
– Ani trochę. Płyniemy bardzo szybko. Jeśli tak dalej pójdzie,
dopłyniemy do wybrzeży Francji znacznie wcześniej, niż
przypuszczałem.
W istocie trzy dni później na horyzoncie zamajaczyło Calais.
Gęsta mgła przez kilka godzin powstrzymywała ich przed
wpłynięciem do zatoki, lecz w końcu udało im się dotrzeć
szczęśliwie do portu i zarzucić kotwicę.
Kapitan Fischer zaproponował, aby zeszła na ląd razem z
nim. Obiecał też, że pomoże jej znaleźć kogoś, kto zawiezie ją do
Paryża.
Kiedy opuszczali statek, nie wiedzieć czemu pomyślała, że w
Kopenhadze, dokąd udali się Alejandro i Colin panuje znacznie
większy mróz.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Gdy się uśmiecha, w Wenus się przemienia,
Gdy się przechadza, jako Junona się jawi,
A gdy się odezwie, niczym Minerwa prawi.
BEN JONSON, The Underwood
Choć w Calais nie było aż tak chłodno jak w Szkocji, panna
Lennox przemarzła na kość.
– Zabiorę panią do gospody Dessina – oznajmił Fischer, gdy
opatulała się szczelniej peleryną. – Właściciel jest moim
znajomym. Będzie tam pani bezpieczna. Zaczeka pani na mnie
przy filiżance gorącej herbaty. Postaram się wrócić jak najprędzej.
Myślę, że bez kłopotu załatwię pani przeprawę do Paryża.
– Dziękuję. Nie chciałam przysparzać panu kłopotu, ale
wyznam, że bardzo chętnie napiję się czegoś gorącego.
– Zapewniam, że to żaden kłopot. Alejandro zobowiązał
mnie w imieniu kapitana Montgomery’ego do udzielenia pani
wszelkiej możliwej pomocy.
Zadrżała na wzmiankę o Colinie. Nie spodziewała się, że jej
dobro aż tak bardzo leży mu na sercu.
– To niezwykle miło z jego strony – wykrztusiła z niemałym
trudem. – Z pańskiej również. Nie mogę jednak pozwolić, aby
poniósł pan koszty mojej dalszej podróży. Sama opłacę kolejny
rejs. Nalegam.
– Nie ma takiej potrzeby. Montgomery już o to zadbał.
– Czyżby był to przejaw słynnej amerykańskiej hojności?
Przecież nawet nie zdążyliśmy się dobrze poznać. Jestem dla niego
zupełnie obcą osobą…
– Cóż, być może dręczyły go wyrzuty sumienia. Wprawdzie
okazał pani sympatię, lecz koniec końców, postanowił się pani
pozbyć. Pomyślała pani o tym?
– Nie – odparła z uśmiechem. – Ale możliwe, że ma pan
słuszność. Co jeszcze powiedział panu ekscentryczny Hiszpan?
– Wspomniał, że jest pani uroczą damą, która ze względów
bezpieczeństwa nie może zdradzić o sobie zbyt wiele. Prosił, abym
to uszanował, i mam nadzieję, że nie zawiodłem pani oczekiwań.
– Naturalnie, że nie, kapitanie. Był pan niezwykle
wyrozumiały.
– Calderón dodał coś jeszcze. Jego zdaniem każdy człowiek
miewa czasami potrzebę roztaczania wokół siebie aury
tajemniczości.
Zmarszczyła brwi.
– Zdaje się, że nie doceniłam albo raczej źle oceniłam
Alejandra. Z pańskich słów wynika, że pod fasadą beztroski kryje
się przenikliwy i rozsądny młodzieniec.
Fischer zamierzał odpowiedzieć, ale Kenna raptem sobie o
czymś przypomniała.
– O mój Boże! Zapomniałam zabrać ze sobą bagaż!
– Nie ma powodu do niepokoju. Kazałem dostarczyć pani
rzeczy do gospody. Ruszajmy w drogę. Powinna się pani rozgrzać.
Kenna poczuła nagły przypływ paniki, choć próbowała nie
dać tego po sobie poznać. Przed wyjazdem z Inchmurrin ukryła w
podwójnych dnach toreb sporą sumę pieniędzy. Dlaczego, na
Boga, zostawiła swój dobytek na „Aethelredzie”? Jak mogła
postąpić tak nierozważnie?!
Przyjęła ramię Fischera i ruszyła wraz z nim ruchliwymi
ulicami Calais.
Po drodze mijali strojnie odzianych domokrążców,
zamożnych kupców w długich futrach, przekupniów, handlarzy
rybami oraz inne dziwne indywidua. W pewnej chwili natknęli się
na grupkę grających w karty marynarzy. Gdy jeden z nich zaczął
przyglądać jej się w lubieżny sposób, naciągnęła na czoło kaptur i
instynktownie przyspieszyła kroku. Dziękowała Bogu, że kapitan
zaoferował jej opiekę i pomoc w załatwieniu miejsca na statku do
Paryża.
Niebawem dotarli na miejsce. Kiedy weszli do środka,
okazało się, że państwo Dessin wyjechali na wesele do Amiens, a
gospodą zajmuje się ich córka, Celeste.
Fischer zaczekał, aż pannę Lennox usadzono za stołem przy
kominku w pobliżu okna z widokiem na malowniczy ogród.
– Będzie mi tu jak u Pana Boga za piecem – odezwała się z
uśmiechem. – Może pan z czystym sumieniem wyjść.
Nie potrzebował dalszej zachęty. Po jego wyjściu Celeste
podała Kennie filiżankę herbaty i ciastka.
– Życzy sobie panienka coś jeszcze?
– Nie, dziękuję, Celeste. Pomyślałaś o wszystkim, czego mi
trzeba.
Pozostawiona samej sobie, Kenna rozejrzała się dookoła.
Ściany oberży zdobiły pejzaże Paryża oraz przepiękne gobeliny.
Wnętrze „U Dessina” było przytulne i urokliwe. Chętnie zostałaby
tu na dłużej.
Jej zachwyt przerodził się w podekscytowanie, gdy wyjrzała
przez okno i nieoczekiwanie spostrzegła wśród ciżby rosłego
dobrze ubranego jegomościa z szablą u pasa.
Wciąż nie mogła uwierzyć, że zdołała wprowadzić w życie
swój szaleńczy plan. Dopięła swego. Już wkrótce znajdzie się w
stolicy Francji i zacznie pobierać lekcje fechtunku. Czy będzie
dość dobra, aby bronić się sama?
Marzyła o tym od dziecka, więc teraz, kiedy owo marzenie
miało się ziścić, serce biło jej żywiej na samą myśl o nowej
przygodzie.
Zamierzała poprosić o nauki najznakomitszego we Francji
mistrza szabli. Miała nadzieję, że z jego pomocą rozwinie swój
talent i nabierze większej pewności siebie. Wówczas będzie
potrafiła bez lęku stawić czoło wrogowi, a co za tym idzie, zdoła
odeprzeć atak nawet najgroźniejszego przeciwnika. To jedyny
sposób, aby przygotować się do starcia z lordem Walterem, które
wydawało się nieuchronne. Była przekonana, że ten nikczemnik
prędzej czy później odnajdzie ją choćby i na końcu świata.
Niewielu ludzi wiedziało, że Kenna umie wprawnie
posługiwać się szablą, a jeszcze mniej miało sposobność zobaczyć
ją z bronią w ręku. Młodym pannom z dobrych domów nie
wypadało parać się szermierką, niemniej kobiety z rodu Lennoxów
różniły się od innych niewiast pod wieloma względami. Z całą
pewnością były bardziej harde i śmielsze w kwestiach dobrych
obyczajów, innymi słowy, nie przywiązywały nazbyt wielkiej wagi
do konwenansów. Powiadano, że ich nadmierna niezależność to
skutek wyspiarskiego wychowania. Na odizolowanych od reszty
świata wyspach wszystko toczy się bowiem własnym torem, a
ludzie mają więcej swobody i nawet dziewczęta mogą pozwolić
sobie na więcej, niż zwykle pozwala się dziewczętom.
Wszystkie trzy Lennoxówny wielekroć objeżdżały okolicę na
oklep, dosiadając wierzchowców okrakiem, co jak wiadomo było
przywilejem zarezerwowanym wyłącznie dla mężczyzn. Już we
wczesnym dzieciństwie siostry nauczyły się też pływać i polować
z użyciem łuku.
Na szczęście, ojciec zadbał o to, aby odebrały także
tradycyjną edukację. Nosiły się zatem jak wytworne damy i
zachowywały zgodnie z tym, czego oczekiwano od córek jednego
z najbardziej wpływowych hrabiów w Szkocji. Odczytywały nuty i
grały na kilku instrumentach, malowały, wyszywały, potrafiły
tańczyć i śpiewać oraz biegle posługiwały się francuszczyzną.
W sztuce fechtowania Kenna była dla sióstr niedoścignionym
wzorem. Od dziecka przyglądała się lekcjom, które odbierali
bracia, chłonąc przy tym każde słowo zarówno nauczyciela, jak i
jego adeptów.
Choć nie było to łatwe, w końcu przekonała braci, aby
pozwolili jej ze sobą ćwiczyć. Niedługo po tym ojciec nakrył ich
na gorącym uczynku i wpadł w istną furię. Zagroził, że zamknie
wszystkich pod kluczem, ale wówczas Kenna użyła całej swojej
siły perswazji i jakimś cudem ubłagała także rozsierdzonego
rodzica, by pozwolił jej ćwiczyć z braćmi.
Prawdziwy przełom nastąpił jednak dopiero w chwili, gdy
pewnego razu nauczyciel był świadkiem tego, jak wytrąciła broń z
ręki brata i posłała ją wysoko w powietrze.
Zachwycony jej umiejętnościami, fechmistrz poprosił lorda
Lennox, aby ten pozwolił córce regularnie pobierać u niego nauki.
Hrabia stanowczo odmówił i długo pozostawał nieugięty.
– Raczy pan żartować, sir – skwitował z oburzeniem. – Kto
to słyszał, żeby uczyć niewiastę fechtunku? Toż to nie do
pomyślenia! Istna herezja! Powiem więcej, to bezprzykładna
głupota, tfu, koniec i basta. Niechże pan tylko spojrzy na te piękne
dłonie. Są stworzone do gry na pianinie albo na harfie… albo do
igły. Tak, powinien pan obejrzeć jej mistrzowskie hafty. Od śmierci
żony zabiegam o to, aby moje córki odebrały jak najlepszą
edukację i nie idzie mi wyłącznie o wiedzę czerpaną z ksiąg, lecz
także o rozwijanie ich talentów artystycznych. Ale szermierka?
Niechaj sczeznę, jeśli na to pozwolę! Moja córunia nie będzie
machać szablą! Nigdy! Chyba że wymieni mi pan na poczekaniu
choć jedną pannę, która celuje w sztuce władania bronią.
– Nie mogę tego uczynić. W naszych czasach niewiastom
zabrania się walki, ale ręczę, że w przeszłości wiele kobiet
doskonale władało mieczem. Tak czy inaczej, nie powinno to
wpłynąć na pańską decyzję w sprawie panienki Kenny. Przecie
obaj wiemy, że jest zupełnie niepodobna do rówieśniczek. Na cóż
więc porównywać ją z innymi? Daremny trud.
– Hm… Kontynuuj, mości panie nauczycielu…
– Pańska córka, lordzie Erricku, ma szczególny dar.
Przyglądam jej się od dłuższego czasu i widzę wszystko jak na
dłoni. Jej smukła sylwetka, gracja i zwinność nie mają sobie
równych. Podobnie jak niesłychany spryt, przebiegłość i zdolność
przewidywania kolejnego ruchu przeciwnika. W dodatku dziewka
imponuje opanowaniem i posiadła zdolność koncentrowania uwagi
na tym co najistotniejsze. No i ta jej niesłychana pasja i pęd do
zwycięstwa, nie powstydziłby się ich żaden mężczyzna, ba,
niejeden pewnie by jej ich pozazdrościł. Powiadam waszej
lordowskiej mości, to iskra boża. A cała reszta to czcze
konwenanse. Bo też czy to jej wina, że urodziła się dziewczynką? I
czy godzi się odmawiać pannie szlifowania zdolności wyłącznie
dlatego, że nie jest paniczem?
– Do kaduka! Zabiłeś mi ćwieka, człowieku. Na takie dictum
nie znajduję odpowiedzi, a to oznacza, że muszę ustąpić. Niechaj
będzie, jak chcesz, ale nie waż się wbijać jej do głowy jakichś
fanaberii. Już ja znam swoją córuchnę. Dziś pozwolę jej
wymachiwać szabelką, a jutro zachce jej się siadać okrakiem na
koń i stawać do boju wraz z innymi członkami klanu. Aha, i pod
żadnym pozorem nie chcę jej widzieć w portkach. Ma nosić kiecki
i basta, rozumiemy się?
– O tak, panie, to jasne jak słońce na niebie. Dołożę
wszelkich starań, aby pańskie życzenia były respektowane. I
niechaj wolno mi będzie powiedzieć, że nie pożałuje pan tej
decyzji.
– Trzymam cię za słowo, mistrzu. A, i jeszcze jedno.
Przywykłem wydawać rozkazy i oczekiwać, aby wypełniano je co
do joty. Nie uznaję „respektowania życzeń”. Nie jestem durniem.
– Ma się rozumieć, jaśnie panie…
Kenna sączyła niespiesznie herbatę ze śmietanką i miodem,
raz po raz spoglądając na boki. Po męczącym rejsie i surowym
otoczeniu na statku, czuła się w karczmie „U Dessina” niemal jak
we własnych pieleszach. Żałowała, że niedługo przyjdzie jej
opuścić to przytulne miejsce.
– Sądząc po pańskim raźnym kroku – odezwała się, gdy
wrócił Fischer – przynosi pan dobre wieści. Sprawia pan wrażenie
zadowolonego. Zapewne cieszy się pan, że rychło znajdę się w
drodze do Paryża i będzie miał pan kłopot z głowy. Być może
wprawi to pana w zdumienie, ale wyznam, że będę miło
wspominać czas spędzony na pokładzie „Aethelreda”. Dzięki panu
i pańskiej załodze wiele się nauczyłam i zdobyłam cenne
doświadczenie. Żadne słowa nie zdołają wyrazić w pełni mojej
wdzięczności.
– Jestem niezmiernie rad, że mogłem panią poznać i że moja
pomoc okazała się przydatna. Spieszę donieść, że znalazłem dla
pani idealny środek transportu. Pojedzie pani dorożką z czterema
końmi za bardzo dobrą cenę dwunastu liwrów, w tym dwa liwry
opłaty dla chłopów, przez których ziemie będziecie przejeżdżać.
Podróż dyliżansem kosztuje pół gwinei za osobę.
– Ile osób będzie mi towarzyszyć?
– Nikt. Będzie pani podróżować sama. Montgomery był w
tym względzie nieugięty, choć ja na jego miejscu nalegałbym na to
samo. Będzie pani miała wygody, do jakich pani przywykła, i nic
nie zagrozi pani bezpieczeństwu. Żadna szanująca się dama nie
wsiada sama do dyliżansu.
– Jestem pańską dłużniczką. Nigdy nie zdołam się panu
odwdzięczyć!
– Pomaganie tak uroczej damie to dla mnie honor i
przyjemność.
Fischer zamierzał jeszcze coś dodać, ale przed gospodę
podjechała właśnie dorożka.
– Zdaje się, że pani pojazd jest już na miejscu. Mam
nadzieję, że się pani spodoba. Odprowadzę panią.
Podał jej ramię i wyszli razem na ulicę.
Kilka minut później panna Lennox znalazła się wraz z
bagażami w dorożce. Gdy woźnica ruszył z miejsca, gdzieś w
pobliżu zabiły kościelne dzwony.
– Do zobaczenia, kapitanie Fischer – wychyliła się i
pomachała mu na pożegnanie.
Uśmiechnął się i zasalutował, by po chwili zniknąć jej z
oczu.
Usadowiła się wygodniej na kanapie, po czym sprawdziła,
czy niczego nie brakuje w torbach. Na szczęście, pieniądze były na
swoim miejscu.
Westchnęła ciężko i oparła głowę o poduszki. Przed nią
kolejny etap podróży i kolejny etap życia, nowy początek.
Przypomniała sobie, co skłoniło ją do wyjazdu i do opuszczenia
rodziny, ale myśli o bliskich okazały się zbyt bolesne, odsunęła je
więc na bok i skoncentrowała się na tym, co ją czeka po
przyjeździe do Paryża.
Rozluźniła się i przymknęła powieki, wsłuchując się w
miarowe pobrzękiwanie kół i odgłosy końskich kopyt. Choć
zamierzała skupić się na przyszłości, zupełnie bezwiednie wróciła
pamięcią do wydarzeń sprzed kilku dni. Coraz częściej
przyłapywała się na rozmyślaniach o Colinie Montgomerym…
Stanowił dla niej nie lada zagadkę. Wydawał jej się groźny, a
zarazem niebywale pociągający. Imponowały jej jego śmiałość i
przekorne poczucie humoru, lecz przede wszystkim oczarowała ją
aura tajemniczości, którą wokół siebie roztaczał. Jakaż kobieta
zdołałaby się oprzeć takim przymiotom? Był równie fascynujący
jak gęsta mgła spowijająca górskie szczyty północnej Szkocji.
Jego powierzchowność także wywarła na niej spore
wrażenie. Był bodaj najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego
kiedykolwiek widziała, miał nieskazitelnie symetryczne rysy i
lśniące ciemne włosy. Drżała na wspomnienie jego smukłej
sylwetki i umięśnionego męskiego ciała.
Nie pojmowała, czemu nie potrafi wybić go sobie z głowy.
Przecież znali się krótko, a każde z nich bardzo szybko poszło w
swoją stronę. Czyżby to niepowtarzalny urok łajdaka i hulaki z
miejsca podbił jej serce? Tak, zapewne chodziło właśnie o to. Był
mężczyzną w każdym calu. Czerpał z życia pełnymi garściami i
nigdy nie odmawiał sobie przyjemności. Także tych cielesnych.
Nawet mocno podchmielony wyróżniał się spośród innych
znanych jej mężczyzn. Jego obecności nie dało się zignorować,
wypełniał sobą całą przestrzeń, gdziekolwiek się pojawiał.
Zapewne przyciągał damskie spojrzenia, tak jak muchy ciągnie do
lepu. Trudno było pozostać obojętnym na jego zawoalowane
komplementy i uwodzicielskie spojrzenia.
Właśnie dlatego urodziwe kobiety nie powinny podróżować w
pojedynkę. Niektórzy mężczyźni nie potrafiliby oprzeć się
pokusie… - Wypowiedziane zniewalającym tonem słowa wciąż
rozbrzmiewały jej w głowie. Najzwyczajniej w świecie ją
oczarował.
Tylko tego jej brakowało! Trzeba być kompletnie
pozbawionym rozumu, żeby zadurzyć się w mężczyźnie, którego
nigdy więcej się nie spotka. Zresztą może to i lepiej, że już się nie
zobaczą. Nie ma sensu dłużej nad tym deliberować, upomniała się.
Najważniejsze, że dotarła bezpiecznie do Francji. Nic nie powinno
jej teraz rozpraszać. Ważyły się jej dalsze losy, może nawet ważyło
się jej życie.
Nie mogła doczekać się chwili, gdy znów sięgnie po szablę i
zacznie pobierać nauki. Zamierzała ćwiczyć dwanaście albo i
czternaście godzin dziennie, tyle ile będzie trzeba, żeby osiągnąć
biegłość, a nawet przerosnąć mistrza. Już wkrótce będzie gotowa
przeciwstawić się swemu największemu wrogowi, niegodziwemu
lordowi Walterowi Ramsayowi. Pokaże owemu szubrawcy, że nie
jest już tą samą bezbronną dzierlatką, którą była, gdy zamordował
jej ojca i trzech braci, a potem został „opiekunem” i dręczycielem
jej sióstr i jej samej.
Już raz udało jej się pokrzyżować mu szyki. Pojmał wówczas
jej siostrę, Claire, i przetrzymywał ją o chlebie i wodzie w lochu
ponurego zamczyska na odludziu. Niemal zagłodził ją na śmierć za
to, że sprzeciwiła się jego woli i udaremniła plany zagarnięcia
tytułu i majątku ich ojca. Ramsay próbował zmusić Claire do
małżeństwa z synem swego bliskiego sojusznika i tym sposobem
ograbić doszczętnie pozostałych przy życiu Lennoxów.
Kenna wymknęła się z domu pod osłoną nocy i odbyła
karkołomną podróż do Edynburga, aby zebrać drużynę
sprzymierzeńców, która ruszy na ratunek siostrze. Grahamowie
pod wodzą Jamiego, hrabiego Monleigh, i jego brata Frasera bez
wahania pospieszyli na odsiecz Lennoxównom. Claire była bliska
śmierci, ocalenie przyszło w samą porę.
Ramsay zionął gniewem. Gdy postawiono go przed sądem,
odsądzał Kennę od czci i wiary. Tocząc pianę z ust, odgrażał się, że
prędzej czy później zapłaci za to, że odważyła mu się
sprzeniewierzyć.
– Diabelskie nasienie! Do końca swoich dni, nigdy więcej nie
zaznasz spokoju! Zapamiętaj moje słowa! Znajdę cię choćby i na
końcu świata i ubiję jak psa!
Kiedy Walter wdarł się przemocą w ich życie, panny Lennox
były zbyt młode, aby zdawać sobie sprawę z istnienia tak
bezprzykładnego okrucieństwa. Do tej pory zadawały sobie
pytanie, co zmienia człowieka w takiego potwora.
Kiedy powóz zatrzymał się, aby odciążyć i nakarmić konie,
Kenna skorzystała ze sposobności, aby się posilić. Zjadła pieczone
kurczę z ziemniakami, po czym znów wyruszyli w drogę.
Wieczorem dotarli do Amiens. To tam w skromnej, lecz schludnej
gospodzie „Pod Złotą Giczą” spędziła wigilijną noc.
Nazajutrz podczas kolejnego postoju po obiedzie podano jej
na deser smakowity placek śliwkowy. Gospodarz wręczył jej talerz
i rzekł:
– Tarta bożonarodzeniowa, specjalnie dla mademoiselle.
Może dzięki niej święta z dala od domu okażą się dla panienki
nieco weselsze.
Kenna podziękowała mu wzruszona tym serdecznym gestem.
Znalazł się ktoś, kto rozumiał, jak trudno jest spędzać Gwiazdkę
bez rodziny u boku. Aby okazać wdzięczność, zjadła ciasto do
ostatniego okruszka.
– C’est formidable, n’est-ce pas? – zapytał karczmarz.
– Oui, c’est formidable, formidable! – odparła bez namysłu.
Jakiś czas później znów znalazła się w powozie, który
zmierzał niespiesznie do Paryża. Po obfitym posiłku szybko
zapadła w sen.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Wstąpcie w owe zaklęte gaje,
Wy, którym odwagi staje.
GEORGE MEREDITH, Lasy Westermain
Nie spała długo. Poderwała raptownie głowę, gdy ni stąd, ni
zowąd rozległ się huk wystrzału, a zaraz po nim zgrzyt hamulców.
Powóz zatrzymał się tak gwałtownie, że niemal spadła z
kanapy. Wystraszone konie znarowiły się, zaczęły rżeć i wierzgać.
Uniosła zasłonkę i wyjrzała na zewnątrz, ale dookoła nie
było żywej duszy. Nagle z drugiej strony otworzyły się drzwiczki i
do środka wskoczył jakiś mężczyzna.
Wyglądał na niewiele starszego od niej, co prawdopodobnie
uchroniło ją od omdlenia ze strachu.
Z zewnątrz wciąż dobiegały donośne wrzaski.
– Czyżby pozbawił pan życia woźnicę? – zapytała bez
ceregieli.
– Ja miałbym pozbawić kogoś życia? – powtórzył zdumiony,
po czym sam odpowiedział sobie na pytanie. – Ależ skądże, nikogo
nie zamordowałem. Czy pani zdaniem wyglądam jak morderca?
– A ja? Czy pana zdaniem wyglądam na idiotkę? Wyraźnie
słyszałam strzał.
– W istocie, mademoiselle. Strzeliłem, lecz tylko raz, a i to
wyłącznie po to, żeby zatrzymać powóz.
– A to niby dlaczego, jeśli łaska?
– A jakże inaczej miałbym go niby zatrzymać? Wolałaby
pani, żebym wyskoczył na środek traktu wprost pod kopyta
rozpędzonych wałachów? Na szczęście, mam odrobinę oleju w
głowie. Co się zaś tyczy woźnicy, nie spadł mu włos z głowy.
Pilnują go moi towarzysze.
– Nie pytałam, dlaczego pan strzelał, lecz dlaczego zmusił
nas pan do postoju. Przyzna pan, że mam powody, aby obawiać się
o własne życie.
– Przeciwnie. Nic pani nie grozi – zapewnił z powagą. –
Ręczę za to słowem honoru.
Uwierzyła mu. Miał łagodny głos i dobrze patrzyło mu z
oczu Jego strojowi i manierom nie można było niczego zarzucić.
W niczym nie przypominał rabusia, który napada na ludzi po
gościńcach, choć po prawdzie nigdy dotąd nie widziała
prawdziwego rabusia, a zatem nie mogła mieć całkowitej
pewności.
Zauważyła, że jest niezwykle przystojny. Miał interesującą
twarz o wysokich kościach policzkowych i szlachetnym nosie,
szaroniebieskie oczy i burzę jasnobrązowych loków. Najbardziej
jednak urzekły ją jego zmysłowe usta z kącikami uniesionymi w
nieznacznym uśmiechu. Mogłaby przysiąc, że owe usta
uśmiechały się bardzo często.
– Nie zamierzam wyrządzić pani krzywdy. Nie chcę też
ograbić pani z pieniędzy czy klejnotów. – Sądząc po jego
powierzchowności, przywykł do życia w dostatku.
– Znakomicie się składa, jako że nie mam ani zbyt dużo
pieniędzy, ani biżuterii. Lecz po cóż w takim razie pan ze mną
rozmawia?
– Zostaliśmy napadnięci. Rabusie zabrali nam konie i
wywrócili nasz powóz. Jeden z moich przyjaciół jest ranny. Trzeba
zawieźć go do doktora.
– Tylko on ucierpiał?
– Oui, jeśli nie liczyć zranionej dumy Alexandre’a, który
potknął się w ciemności i wpadł do rowu. Mocno się przy tym
poturbował, ale jestem pewien, że jego godność ucierpiała
znacznie bardziej niż poobijane członki.
– I w związku z tym zamierza pan zaanektować mój pojazd,
a mnie samą zostawić na pastwę losu na środku drogi?
– Ależ, skąd ten pomysł, mademoiselle? Za kogo mnie pani
ma? Za ostatniego nikczemnika? Zapewniam, że nim nie jestem.
Jeśli pani pozwoli, chcielibyśmy zabrać się z panią do Paryża. De
Lorraine naprawdę potrzebuje medyka. I to jak najprędzej.
– Jakie odniósł obrażenia?
– Wygląda na to, że złamał rękę. Jest nienaturalnie
wykręcona, a on sam bardzo cierpi.
– W takim razie nie mamy chwili do stracenia. Proszę go
niezwłocznie przyprowadzić. Wsiądzie do środka i pojedzie dalej z
nami. I niech pan będzie łaskaw powiadomić woźnicę, że
przystałam na to rozwiązanie.
Nie potrzebował dalszej zachęty. Kiwnął głową i na kilka
minut zniknął za drzwiami. Wrócił w towarzystwie jednego z
przyjaciół, który pomagał mu nieść rannego. Ten ostatni
wrzeszczał wniebogłosy, skręcając się z bólu. Kenna poczuła
przypływ współczucia, ale wiedziała, że niewiele mogą zrobić,
żeby mu ulżyć. W powozie nie było niczego z wyjątkiem odrobiny
whisky.
– Posadźcie go obok mnie, panowie – zaproponowała bez
namysłu, a kiedy poszkodowany znalazł się na kanapie, pozwoliła,
aby złożył głowę na jej kolanach.
Wkrótce powóz ruszył ponownie gościńcem.
De Lorraine na przemian złorzeczył pod niebiosa i gorąco się
modlił. Raz po raz wzywał przy tym jakiegoś Makarego.
– Kogóż on przywołuje? – zainteresowała się panna Lennox.
– Swego patrona, świętego Makarego cudotwórcę – odparł
jego jasnowłosy przyjaciel.
– Zdaje się, że jego prośby nie zostaną wysłuchane – dodał
drugi. – Tak to już bywa, gdy się miesza modlitwę z
bluźnierstwem.
– Nie naśmiewaj się z naszego drogiego de Lorraine’a, de
Bignan. Widzisz przecie, że jest u kresu sił. Może jednak nie
powinien poruszać ustami niczym ryba wyrzucona z wody. Raczej
mu to nie pomoże. Biedaczysko gotów jeszcze bardziej się
nadwyrężyć albo nie daj Boże udusić z wysiłku.
Kenna dokładała wszelkich wysiłków, aby się nie roześmiać,
choć przychodziło jej to z niemałym trudem. Pochyliwszy głowę,
odgarnęła włosy z twarzy poturbowanego Francuza i otarła mu
chusteczką czoło.
– Merci, mon ange – wymamrotał w podzięce, posyłając jej
blady uśmiech. – Niewdzięcznicy! – dodał, spoglądając wilkiem na
towarzyszy – Jak tylko wydobrzeję, porachuję wam kości, a potem
zacznę stroić sobie żarty z waszego cierpienia. Ręczę, że nie
będzie wam wówczas do śmiechu.
Wszyscy czworo parsknęli śmiechem i natychmiast poczuli
się lepiej. Potem na jakiś czas zapadło przyjazne milczenie.
Lennoxówna zauważyła, że wszyscy trzej Francuzi są nad
wyraz urodziwi. De Bignan miał na policzkach kilka świeżych
zadrapań. Przypuszczała, że dzielnie stawił czoło opryszkom, choć
mogło się to dla niego źle skończyć.
Pszenicznowłosy adonis, który zajmował miejsce obok
niego, bacznie jej się przyglądał.
– Nie jest pani Francuzką, prawda? – bardziej stwierdził, niż
zapytał.
– Czyżby mój francuski pozostawiał aż tak wiele do
życzenia?
– Ależ skądże, mademoiselle – odparł z uśmiechem. – Pani
francuszczyzna jest bez zarzutu, ale nie zachowuje się pani jak
nasze rodaczki.
– Całe szczęście, bo w istocie nie jestem waszą rodaczką.
Przybyłam do Francji zaledwie wczoraj z zamiarem udania się do
Paryża.
– Pochodzi pani z Anglii?
– Nie lubię, gdy nazywa się mnie Angielką. To dla mnie
obelga.
Roześmiał się.
– Zatem musi pani być Szkotką.
– Owszem. Urodziłam się w Szkocji i jestem z tego dumna.
– Hm… domyślam się, że jest pani zwolenniczką Pretendenta
– stwierdził, jakby wystarczyło mu jedno spojrzenie, aby orzec, że
ma do czynienia z jakobitką
[2]
.
– Jestem prezbiterianką, a nie jakobitką. I bynajmniej nie
popieram jakobińskiego kandydata do sukcesji. Wręcz przeciwnie.
– Odnoszę wrażenie, że samo jego imię wzbudza w pani silne
emocje. A przecież nosi taki ładny przydomek. Nie lubi pani, gdy
nazywają go „ślicznym księciem Karolkiem
[3]
”?
– Prawdę mówiąc, wolałabym zapomnieć o jego istnieniu.
– Wolno spytać skąd ta niechęć, mademoiselle?
– Jego walka o tron ściągnęła na Szkocję plagę nieszczęść.
Po klęsce pod Culloden krajem znów rządzą bezwzględni Anglicy,
których jedynym celem jest zagarnięcie naszych ziem. To
bezwzględni grabieżcy. Zaprzedaliby duszę diabłu, byle tylko
położyć rękę na naszym terytorium. Wprowadzają własne prawa
jedynie po to, żeby zabić ducha w naszym narodzie, my zaś
musimy borykać się z konsekwencjami politycznych zapędów
jakobitów.
– Jednym słowem, zostaliście podbici, lecz nie zwyciężeni?
– W rzeczy samej. Wdarli się przemocą na nasze ziemie, ale
to bynajmniej nie oznacza, że zdołali nas sobie podporządkować.
Nigdy nie uda im się zniszczyć naszej tożsamości ani stłumić w
nas ducha walki. Kiedyś nadejdzie dzień, gdy odzyskamy wolność.
– Na pani miejscu sam bym tego lepiej nie ujął – skwitował z
uśmiechem. – Przypuszczam, że ma pani zwyczaj walczyć o swoje
jak lwica.
– Zechce pan się przedstawić, monsieur? W końcu
zaanektował pan mój powóz. Daruje pan więc, ale chciałabym
wiedzieć, kim są moi towarzysze podróży.
– Ależ naturalnie, mademoiselle. To karygodne
niedopatrzenie z mojej strony. Pokornie proszę o wybaczenie. Nasz
poszkodowany to hrabia Jules François Joseph de Lorraine,
dżentelmen siedzący obok mnie to Alexandre Antoine Auguste de
Rohan-Chabot, wicehrabia de Bignan i baron de Kerguehéneuc.
– A pańska godność?
– Philippe Henri Louis Marie de Courtenay, książę Burbon,
markiz de Marigny, hrabia de Rochefort, wicehrabia Rohan…
– Burbon? – przerwała mu w pół słowa. – Czy jest pan może
spokrewniony z…? – Jeszcze nim skończył mówić, zorientowała
się, że popełniła błąd, i natychmiast umilkła.
– Z kim, mademoiselle? – dopytywał się de Bourbon.
A niech to, pomyślała zdenerwowana. Miała do czynienia z
inteligentnym i obytym człowiekiem. Wiedziała, że niełatwo
będzie jej go zbyć. Powinna była ugryźć się w język. Dla
arystokratów spokrewnionych z królewskimi rodami intrygi to
przecież chleb powszedni. Philippe był krewnym króla Ludwika,
co z kolei czyniło go powinowatym Sophie – szwagierki Claire i
kuzynki Ludwika w jednej osobie.
Kenna zachodziła w głowę, na próżno usiłując znaleźć jakiś
sposób, aby wybrnąć z wdziękiem z sytuacji. Koniec końców,
uznała, że nic się nie stanie, jeśli opowie mu o Sophie, która była
obecnie żoną Jamiego Grahama, hrabiego Monleigh. Wydawało jej
się mało prawdopodobne, by Francuz miał kiedykolwiek spotkać
na swej drodze lorda Waltera. Równie mało prawdopodobne jak to,
że sama natknęła się na kogoś skoligaconego z rodziną Sophie…
Ta myśl skutecznie ją otrzeźwiła. Niezbadane są wyroki boskie.
Nigdy nie wiadomo, jakie niespodzianki przyniesie kolejny dzień.
Nie, lepiej nie wspominać o lady Graham. Oby tylko w przyszłości
udało jej się nie popełniać więcej tego rodzaju gaf.
– Więc kogo miała pani na myśli? – naciskał Philippe. –
Możliwe, że to ktoś, kogo znam.
– Przepraszam, zamyśliłam się – skłamała. – Właśnie próbuję
przypomnieć sobie jej imię. Idzie o pewną młodą damę, którą
poznałam w Edynburgu… Zdaje się, że na jakimś balu. Była
urocza, ale zupełnie wyleciało mi z głowy, jak się nazywała. –
Znów powiedziała za dużo. Wiedział już, że chodzi o kobietę.
Spostrzegła w jego oku błysk zrozumienia i kolejny raz
pożałowała swojej gadatliwości. Brak rozwagi doprowadzi ją
kiedyś do zguby.
De Bourbon posłał jej szeroki uśmiech.
– Domyślam się, kto to taki – oznajmił bez cienia
wątpliwości. – Mówi pani o Sophie Victoire de Bourbon, córce
Ludwika Aleksandra z Burbonów, hrabiego Tuluzy, księcia de
Danville, Penthièvre, de Châteauvillain i Rambouillet, tego,
którego w wieku pięciu lat ogłoszono admirałem Francji. Czy to
właśnie tę młodą damę spotkała pani w Edynburgu?
Miała ochotę zapaść się pod ziemię i zniknąć na wieki.
Wydawało jej się, że to jedyny sposób, aby wydostać się z
kłopotliwego położenia. Serce podskoczyło jej niemal do gardła.
Pragnęła za wszelką cenę zminimalizować szkodę, wiedziała
bowiem, że podobne wpadki w przeszłości niejednokrotnie
zmieniały bieg historii.
– Nie jestem pewna, czy mówimy o tej samej osobie –
odezwała się w końcu. – Jeśli jej rodzic w istocie ma tak wiele
tytułów, mogłam zdrzemnąć się w połowie ich wymieniania.
Zapewne dlatego nie pamiętam jej imienia. – Jako że nie uznał
tego żartu za śmieszny, dodała pospiesznie: – Rozmawiałyśmy
zaledwie chwilę. W dodatku od tego czasu upłynęło kilka lat. To
były wyjątkowo ciężkie dla Szkocji czasy.
– Niemniej nazwisko Burbon jest pani znane, nieprawdaż?
Domaga się pochlebstw, pomyślała w duchu i postanowiła
wykorzystać to na własny użytek.
– Naturalnie. Krew Burbonów płynie w żyłach członków
królewskich rodów wielu mocarstw. To znamienite nazwisko od
wieków wiedzie prym wśród najbardziej wpływowych rodzin
rządzących w Europie. Jest znane bodaj każdemu, kto choć trochę
interesuje się wydarzeniami na świecie. Ja sama nie jestem tu
wyjątkiem. Co się zaś tyczy kobiety, którą próbuję sobie
przypomnieć, cóż, nie mogę mieć pewności, czy mamy na myśli tę
samą osobę. Nasze spotkanie było krótkie i nieszczególnie istotne.
W każdym razie nie przywiązywałam do niego wówczas zbyt
wielkiej wagi. Było to dla mnie jedynie zawarcie kolejnej
przelotnej znajomości.
– To oczywiste. Jak najbardziej rozumiem. – Philippe wziął
jej wyjaśnienia za dobrą monetę, ale była niemal pewna, że nadal
rozważa różne możliwości i zastanawia się, czy chodziło o Sophie.
– Skąd pańskie przypuszczenie, że idzie o tę, a nie inną
młodą damę? – spytała ostrożnie. – Czyżbym powiedziała na jej
temat coś szczególnego? Jestem pewna, że zna pan wiele kobiet,
które noszą nazwisko Burbon.
– Pomyślałem, że to ona z dwóch powodów, mademoiselle –
odparł bez namysłu. – Po pierwsze, choć to oczywiste, Sophie
należy do naszego rodu, po drugie wiem skądinąd, że jako jedyna
Burbonka osiadła na stałe w Szkocji. Poślubiła szkockiego
arystokratę z tytułem książęcym, a może hrabiowskim? Nie
pamiętam. I rzeczywiście jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Król
Ludwik XIV był ojcem mego wuja, księcia du Maine, a zarazem
dziadkiem Sophie.
– Ach tak. Teraz rozumiem, dlaczego uznał pan, że to właśnie
ona. Tak czy owak, nie znam nikogo, kto ożenił się z Francuzką. –
Kenna uznała, że to wystarczy, aby zakończyć tę niewygodną
rozmowę. Jeśli książę będzie chciał do niej wrócić, będzie musiał
sam poruszyć ponownie temat.
– A pani, mademoiselle? Nie przypominam sobie, aby się
pani przedstawiła. To niedopatrzenie czy może celowe
przeoczenie?
– Wybaczy pan, ale mogę zdradzić o sobie jedynie tyle, że
wyjechałam ze Szkocji z powodów osobistych i będzie dla mnie o
wiele lepiej, jeśli moja tożsamość pozostanie tajemnicą. Idzie o
względy bezpieczeństwa, pojmuje pan. Ale, jeśli pan sobie życzy,
mogę podać zmyślone nazwisko.
De Bourbon roześmiał się szczerze ubawiony. Jego szare
oczy iskrzyły humorem.
Alexandre też się uśmiechnął.
– Pierwszy raz w całym moim życiu ktoś prosi mnie o
przyzwolenie na kłamstwo – rzekł książę, po czym znów zaniósł
się śmiechem. – Nie przeczę, byłoby miło, gdybyśmy mogli jakoś
się do pani zwracać – dodał po chwili – ale uszanuję pani decyzję.
Mnie samego także okoliczności wielekroć zmuszały do tego, aby
występować incognito.
– Dziękuję za zrozumienie, monsieur de Bourbon – odezwała
się panna Lennox i umilkła. Ciekawość nie pozwoliła jej jednak
milczeć zbyt długo. – Zastanawiam się, co skłoniło panów do
podróżowania w dzień Bożego Narodzenia – zapytała po chwili. –
Nie wolelibyście być teraz z rodzinami?
– A jakże, wolelibyśmy – odrzekł Philippe. – Mieliśmy
dotrzeć do Paryża cztery dni temu. I dotarlibyśmy, gdyby nie
rozliczne komplikacje. Nasz powóz przewrócił się w okolicach
Dunkierki. Zdołaliśmy go podnieść i dojechać do najbliższej kuźni.
Kowal oznajmił nam, że jest dobrze i że potrzebujemy jedynie
nowej osi. Potem kazał nam czekać w nieskończoność, aż ją zrobi.
– W istocie wielka to niedogodność – dorzucił wicehrabia. –
Najgorsze jest wszakże to, że przyszło nam spędzić Gwiazdkę w
podróży. I jakże tu poczuć świąteczną atmosferę?
– Cóż, mimo wszystko życie toczy się dalej, czyż nie? –
stwierdził filozoficznie książę.
– Tak, racja – zgodził się Alexandre. – De Lorraine nagle
przestał jęczeć – zauważył, spoglądając na rannego. – Biedaczysko
pewnie zasnął.
Jules rzeczywiście drzemał, a przyjaciele wkrótce do niego
dołączyli i także zapadli w sen.
Niebawem wjechali do Paryża.
– Jesteśmy przy Rue de St. Denis – obwieścił hrabia de
Lorraine, który zbudził się pierwszy, gdy powóz zaczął
podskakiwać na wybrukowanych ulicach. Opuścił z powrotem
zasłonkę w oknie i zerknął na przyjaciela. – To chyba tutaj mieszka
twój medyk, prawda? – zapytał z nadzieją w głosie.
– Owszem – odparł de Bourbon. – Dojechaliśmy na miejsce.
Kilka minut później Kenna pożegnała przygodnych
kompanów i ruszyła ku domowi madame Guion.
Pierwszy raz usłyszała o jej istnieniu dwa lata wcześniej
dzięki Sophie Victoire de Bourbon, tej samej, o której rozprawiał
wcześniej Philippe, książę Burbon.
Było to w czasie, gdy lorda Waltera wtrącono do więzienia,
dzięki czemu Lennoxowie mogli wrócić wreszcie do Lennox
Castle. Pierwszej nocy w domu pannę Lennox nawiedzały
koszmarne sny. Księżyc, któremu przypatrywała się z okna,
otaczała poświata w kształcie aureoli. Pomyślała, że to zły omen, i
nie pomyliła się.
„Gdy księżyc niczym tarcza srebrzysta na niebie świeci,
Nie masz powodu, by drżeć o dom swój ni o swoje dzieci,
Lecz gdy lica jego jasna spowija aureola,
Marny zbierzesz, człowiecze, plon z pola”.
Wszelkie oznaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że
klątwa, którą rzucił na nią jej najgorszy wróg, się ziszcza. Sir
Walter obwiniał ją o wszystkie swoje nieszczęścia. To za jej
sprawą zamiast cieszyć się zagrabionym majątkiem Lennoxów
miał odtąd pędzić życie uwięziony w lochu. Pragnął krwawej
zemsty i tortur. Zwykły mord nie byłby bowiem wystarczającą
karą za jego „krzywdy”.
Od tamtej pory Kenna bała się go jak ognia i cierpiała na
bezsenność. Po jakimś czasie jej rodzina uznała, że powinna na
pewien czas zmienić otoczenie.
Sophie zasugerowała wówczas wyjazd do Francji. Z racji
swego pochodzenia miała tam wielu zaufanych znajomych, którzy
z pewnością nie odmówiliby jej przyjaciółce pomocy. Ponadto
Lennoxówna posługiwała się płynnie językiem francuskim, co
także przemawiało za udaniem się do Paryża.
Lady Graham zaopatrzyła ją nawet w listy polecające,
między innymi zaadresowane do madame Guion i hrabiego
Debouvine, najsłynniejszego mistrza fechtunku w całej Europie.
Mimo to wyjazd panny Lennox nigdy nie doszedł do skutku.
– Czemu nie chcesz jechać? – dopytywała się Claire,
usłyszawszy o nagłej zmianie decyzji siostry. – Przecież tak bardzo
cieszyłaś się na tę podróż.
– Tak, to prawda, ale uznałam, że nie mogę was opuścić.
Czułabym się jak tchórz i zbieg. Nie chcę uciekać. Ucieczka nie
wyzwoli mnie od moich demonów. Czuję, że powinnam stawić im
czoło.
Bliscy rozumieli jej pobudki i nie poruszali więcej tego
tematu.
Teraz sprawy wyglądały zupełnie inaczej. Lord Walter
wyszedł z więzienia i zaczął na nią polować. Jej życie znów
zamieniło się w piekło, dlatego ponownie rozważyła opuszczenie
rodzinnego domu. Postanowiła wyjechać. Wiedziała, że jej
prześladowca podąża za nią, ale tym razem nie miała poczucia, że
ucieka. Wyjazd miał jej pomóc przygotować się do walki na śmierć
i życie.
Na szczęście, zachowała listy oraz instrukcje Sophie. Dwa
dni przed wyjazdem odnalazła je na dnie jednego ze swoich
kufrów. W tej chwili spoczywały bezpiecznie w jej bagażu.
Ona sama zaś wreszcie znalazła się we Francji i zmierzała
pod adres wskazany przez lady Graham.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Słowa to słowa – i tylko fantaści
Sączą nam w uszy te rzekome maści
Na rany serca.
WILLIAM SZEKSPIR, Otello
Madame Jeanne-Marie Guion okazała się najmilszą osobą
pod słońcem. Przygarnęła pannę Lennox pod swój dach i obiecała,
że policzy jej za stancję nie więcej niż trzy gwinee miesięcznie. W
końcu chodziło o szwagierkę Sophie de Bourbon, co w jej oczach
było najlepszą rekomendacją.
Podnajmowała pokoje od czasu śmierci męża, lecz szczyciła
się tym, że przyjmuje pod swój dach wyłącznie starannie
wyselekcjonowanych gości.
Oprócz właścicielki w domu mieszkały jeszcze trzy osoby –
jej syn i dwie niezamężne siostry. Na pierwszym piętrze dobrze
utrzymanej i urządzonej ze smakiem willi mieściły się cztery
sypialnie, na parterze zaś znajdowały się obszerna bawialnia,
kuchnia oraz piwnica, z której „w razie potrzeby każdy może
korzystać”, jak się wyraziła sama madame Guion.
Nie omieszkała także ostrzec nowej znajomej przed swoją
jedyną latoroślą.
– Mój Jean-Claude to przystojny i zacny młodzieniec.
Niedawno skończył dwadzieścia pięć lat, ma łagodne
usposobienie, jest usłużny i uprzejmy, lecz niestety podobnie jak
większości naszych mężczyzn, nie brak mu próżności. Co gorsza,
wykazuje przy tym nieuleczalną słabość do kobiet, zwłaszcza tych,
które Stwórca obdarował niepoślednią urodą. A zatem powinna
pani mieć się na baczności, mademoiselle.
Swego czasu Sophie opowiadała Kennie o Francuzach,
którzy przywiązywali ponoć ogromną wagę do swej
powierzchowności, bywali zmienni i gwałtowni.
Gdy Jean-Claude wkroczył do salonu napuszony niczym
paw, z przyozdobioną frędzlami pochwą miecza, która zwisała mu
u boku niczym trofeum, Lennoxówna pomyślała, że jest wypisz
wymaluj taki, jak to opisywała jej szwagierka.
– Monsieur, sądziłam, że paryskim dżentelmenom nie wolno
nosić przy sobie broni – zauważyła zdziwiona.
– I owszem, mademoiselle. Ma pani całkowitą słuszność.
Trzeba pani jednak wiedzieć, że jako osobie blisko związanej z
rządem, wydano mi specjalne pozwolenie, mam zatem prawo
chodzić uzbrojony.
Po chwili dalszej rozmowy wyszło na jaw, że monsieur
Guion ani razu nie zrobił z owej broni użytku, co więcej,
bynajmniej nie zamierzał posługiwać się nią w przyszłości.
– Liczy się samo wrażenie, mademoiselle. Miecz przyciąga
uwagę i o taki właśnie efekt chodzi. Niektóre miecze są pięknie
zdobione, weszło więc w modę pokazywanie ich jak… ornamentu.
My, Francuzi, nie jesteśmy przecie barbarzyńcami. Nie dobywamy
szabli na widok każdego napotkanego człowieka.
– Jean-Claude zdobył tak wielkie zaufanie zwierzchników –
dodała z dumą Jeanne-Marie – że powierzyli mu ściąganie
dziesięciny od duchowieństwa w naszym okręgu. Dzięki tej
funkcji zarządza sporymi sumami pieniędzy.
Po kolacji monsieur Guion zanudzał Kennę niekończącymi
się opowieściami o wiejskim château swego wuja, fortunie, którą
odziedziczy po niezamężnych ciotkach tudzież o swoich
rzekomych rozległych koneksjach na królewskim dworze. Nie
omieszkał również zapewnić, że jego rodzicielka nie udostępnia
domu obcym ludziom ze względów finansowych, lecz jak to ujął:
„dla przyjemności obcowania z tak uroczymi i dobrze
ustosunkowanymi osobami jak na przykład pani”.
Panna Lennox uśmiechnęła się w duchu. Sophie przewidziała
jego słowa ze zdumiewającą precyzją. „Przekonasz się, jak długo i
rozwlekle młody Guion potrafi rozwodzić się nad swoimi mnogimi
znajomościami tudzież nad swoją świetlaną przyszłością w sferach
politycznych. W rzeczywistości jest zwyczajnym urzędnikiem, a
sekretarza dworu zna wyłącznie za sprawą korespondencji
służbowej.
Tymczasem Jean-Claude niezmordowanie brnął dalej. Tym
razem jego opowieść skupiła się na niezliczonych podbojach
miłosnych. Gdy jego matka opuściła na chwilę pokój, wspomniał
konspiracyjnym szeptem o pewnej fille de joie, kurtyzanie, z której
„usług” korzystał od jakiegoś czasu i która była obecnie jego
utrzymanką.
– Da pani wiarę, mademoiselle – dodał łamaną
angielszczyzną – że tylko w zeszłym roku zdołałem spłodzić
sześcioro nieślubnych dzieci? W dodatku wszystkie moje bękarty
to chłopcy.
Kenna dziękowała Bogu, że monsieur Guion, podobnie jak
inni śmiertelnicy, musi od czasu do czasu jadać posiłki. Kiedy więc
poszedł do jadalni, aby coś przekąsić, skorzystała ze sposobności i
czmychnęła do swego pokoju.
Nazajutrz tuż po porannej toalecie zeszła na dół i napisała list
do hrabiego Debouvine. Wysłała przesyłkę lokalną pocztą,
załączywszy pismo polecające od Sophie.
Odpowiedź nadeszła dwa dni później, a wraz z nią
zaproszenie na kolację w posiadłości hrabiego, który zobowiązał
się nawet przysłać po swego gościa powóz.
Jako że Kenna miała ze sobą niewielki bagaż, nie musiała
zastanawiać się długo nad wyborem stroju. Postanowiła włożyć
jedwabną suknię w kolorze połyskującego złota z
ciemnobrązowymi dodatkami. Przemknęło jej przez myśl, że
ubrania szybko jej się opatrzą, więc powinna znaleźć sobie dobrą
szwaczkę.
Hołdowała bowiem przekonaniu, że przyodziewek świadczy
o człowieku, jest zatem kwestią najwyższej wagi, aby nosić się z
godnością. Gdy miała pewność, że prezentuje się korzystnie,
zyskiwała nie tylko na urodzie i wdzięku, lecz także na pewności
siebie.
Obróciła się przed lustrem i spojrzała krytycznie na swoje
odbicie. Jej kreacja była prosta, a zarazem elegancka, a ciemne
plecione troczki przydawały jej dziarskiego, odrobinę militarnego
sznytu.
Na koniec włożyła jeszcze perły matki i okryta peleryną
zeszła na dół, aby tam oczekiwać powozu hrabiego.
Nie czekała długo. W chwili gdy weszła do salonu, na
zewnątrz rozległ się stukot kół i końskich kopyt o trotuar.
Niebawem znalazła się w szykownym i wygodnym
pojeździe, który pognał ulicami Paryża ku położonemu na
obrzeżach majątkowi Debouvine’a.
Natychmiast po przyjeździe do pięknego château
wprowadzono do ją okazałego westybulu, w którym przywitał ją
majordomus.
– Gaston, do usług mademoiselle – przedstawił się uprzejmie.
– Zajmę się pani okryciem. – Z tymi słowy odebrał od niej
rękawiczki i płaszcz. – Tędy, proszę. Lokaj wskaże pani różowy
salonik. Będzie pani mogła spocząć i spokojnie poczekać na
monsieur Debouvine’a.
Jak spod ziemi wyrósł przed nimi młody służący odziany w
pończochy i wytworną liberię. Jego głowę zdobiła upudrowana
peruka.
Panna Lennox ruszyła za nim długim korytarzem. Po drodze
rozglądała się dookoła z rosnącym zaciekawieniem. Wnętrze
rezydencji urządzone było gustownie i z olbrzymim wyczuciem
smaku. Nagromadzenie kunsztownie wykończonych mebli,
pięknych arrasów i drogocennych obrazów zrobiło na niej wielkie
wrażenie.
Oby tylko hrabia nie okazał się równie wybredny w doborze
uczniów, jak w kwestii dzieł sztuki, pomyślała z niepokojem.
Służący zatrzymał się dość raptownie i otworzył przed nią
drzwi. – Zechce pani tu zaczekać – rzekł z namaszczeniem. –
Jaśnie pan niebawem do pani dołączy.
Kiedy zostawił ją samą, zaczęła przechadzać się po
przestronnym pomieszczeniu, podziwiając wiszące na ścianach
portrety przodków. Pokój miał kształt ośmiokąta i był utrzymany w
barwach złota, błękitu oraz bieli. Na tyłach domu znajdował się
przepiękny ogród z okazałą fontanną pośrodku. Kamienne schodki,
balustrady i szpalery rozłożystych lip tworzyły iście bajkowy
nastrój. W głębi widać było stajnie oraz cieplarnię.
Wkrótce na korytarzu rozległy się kroki. Kenna odwróciła się
i ujrzała w progu szczupłego mężczyznę o słusznej posturze. Miał
na sobie białą batystową koszulę, kremowo-zielony płaszcz z
adamaszku oraz ciemnozielone satynowe bryczesy. Długie ciemne
włosy, tu i ówdzie poprzetykane siwizną, związał na karku czarną
aksamitną wstążką. Złote guziki u surduta, który dopełniał stroju,
oraz sygnet na palcu prawej dłoni zdobił wizerunek rodowego
herbu. Na lewej hrabia nosił pierścień z brylantem.
Oczy gospodarza rozszerzyły się lekko na widok
niezwykłego gościa, lecz po chwili jego usta rozciągnęły się w
serdecznym uśmiechu.
Nie wiedziała o nim wiele, ale ponieważ uchodził za jednego
z najznamienitszych mistrzów fechtunku w całej Europie, z
miejsca poczuła się onieśmielona. Zastanawiała się, ile może mieć
lat i czy jest żonaty, a wybujała wyobraźnia podsuwała jej
najprzeróżniejsze, także niewiarygodne, scenariusze. Nosił się z
tak wielką dystynkcją, że można było wziąć go za samego
monarchę.
Trudno jej było uwierzyć, że tak zamożny arystokrata o
uprzywilejowanej pozycji udzielał lekcji zwykłym śmiertelnikom,
którzy pragną poznać tajniki walki mieczem. Wciąż była
oszołomiona, choć naturalnie zdawała sobie sprawę, że stoi przed
nią człowiek z krwi i kości, a nie nieśmiertelny półbóg, który broni
dzielnie honoru ojczyzny i w zamian za swoje męstwo dostaje w
nagrodę rękę królewskiej córki. Do tej pory tak właśnie go sobie
wyobrażała.
Teraz, gdy na niego patrzyła, nie była w stanie orzec, czy
choć raz trzymał w ręku broń. Jego wytworna powierzchowność z
pewnością zadawała temu kłam. Dopiero kiedy podeszła bliżej,
spostrzegła długą bliznę, która biegła wzdłuż jego policzka, aby
zniknąć tuż za kołnierzem. Druga, znacznie mniejsza pozostałość
po ranie przecinała lewą skroń. Zauważyła też, że oczy
Debouvine’a mają niezwykłą lazurowobłękitną barwę.
– Lady Lennox – rzekł, pochylając się nad jej dłonią. – Nie
mogłem się doczekać naszego spotkania. – Uniósł głowę i zajrzał
jej w twarz.
Był nad wyraz przystojny. Pomyślała, że swego czasu z
pewnością zawrócił w głowie niejednej kobiecie. I to bynajmniej
nie z powodu swego majątku.
– To dla mnie nie lada zaszczyt. Zapragnąłem panią poznać
natychmiast po otrzymaniu pani listu oraz rekomendacji Sophie de
Bourbon… to jest, chciałem powiedzieć, lady Graham. Zdaje się,
że tak się teraz nazywa.
Mówił po francusku, więc odpowiedziała mu w tym samym
języku.
– Ja także rada jestem pana poznać, panie hrabio. I jestem
panu wdzięczna za to, że zechciał pan przyjąć mnie w swoich
progach, choć jestem dla pana zupełnie obcą osobą. Lady Graham
wyraża się o panu z najwyższym uznaniem. Wspominała, że
mieliście okazję się spotkać, ale nie była pewna, czy będzie ją pan
pamiętał.
– Jakże mógłbym nie zapamiętać tak pięknej i rezolutnej
młodej damy? W końcu nie co dzień się zdarza, aby panna na
wydaniu sprzeciwiała się woli kuzyna i króla w jednej osobie.
Burbonówna naraziła się na gniew monarchy i uciekła z kraju, aby
wydać się za cudzoziemca. Takich rzeczy się nie zapomina.
– Muszę być z panem zupełnie szczera. W grę wchodzą także
rodzinne koneksje. Trzeba panu wiedzieć, że lady Graham jest
spowinowacona z moją siostrą, Claire, która została niedawno
hrabiną Errick i Mains.
– Pani siostra jest hrabiną?
– Owszem. Poślubiła Frasera Grahama. Mają syna Alexa.
Claire pragnie przekazać swój tytuł mężowi. Wprawdzie będzie
musiał przyjąć nazwisko Lennox, ale dzięki temu zostanie hrabią
Errick i Mains.
– Chce to zrobić dla syna, jak mniemam? – domyślił się
Debouvine.
– Nie inaczej. Zależy jej na tym, aby Alex odziedziczył cały
majątek, a wraz z nim tytuły. Tylko w ten sposób uda się
przedłużyć linię Lennoxów.
– Cieszę się, że wyznała mi pani prawdę. Uczciwość to w
dzisiejszych czasach rzecz nader rzadka. Cenię sobie ludzi z
zasadami, którzy nie bagatelizują spraw honoru.
Zarumieniła się i spuściła wzrok.
– Daleko mi do ideału, dlatego nie mogę przyjąć pańskiej
pochwały. Niemniej staram się być prawdomówna w każdej
sytuacji. Nie jest to łatwe zadanie. Bywa, że zdrowy rozsądek lub
kwestie bezpieczeństwa każą mi zapomnieć o pryncypiach i to i
owo zataić.
Debouvine roześmiał się szczerze ubawiony.
– W takim razie pozwoli pani, że i ja będę całkowicie szczery
– odezwał się, gdy odrobinę ochłonął. – Wiedziałem o owych
koneksjach, jeszcze zanim mi pani o nich powiedziała. Wyznam,
że byłem ciekaw, czy zechce pani o nich wspomnieć. A przy
okazji, pani francuski jest doskonały.
– Dziękuję, pański również – odparła z uśmiechem.
Uniósł brew, nie kryjąc zaskoczenia, ale zaraz potem
uśmiechnął się z błyskiem w oku. Spodobało mu się jej poczucie
humoru.
– Miała pani znakomitego nauczyciela.
– Tak. Uczył mnie papa. Całe życie poświęcił studiom
językowym. Zapewne dlatego nalegał, aby jego córki poznały
francuski oraz łacinę. Braci nauczył także włoskiego i
hiszpańskiego.
– A, więc ma pani uczonego ojca. Stąd ta niespotykana
biegłość. O wiele łatwiej wykonywać polecenia i przyjmować
instrukcje od bliskiej osoby, nieprawdaż? Uczeń pragnie za
wszelką cenę zadowolić swego mistrza, jako że nie chce sprawić
mu zawodu. Zarówno uczenie, jak i pobieranie nauk sprawia
wówczas większą przyjemność.
– O, tak, zgadzam się w zupełności. Przypuszczam, że ta
zasada stosuje się również do pana, panie hrabio. Gołym okiem
widać, że nauczanie sprawia panu przyjemność. Z pewnością nie
para się pan nim wyłącznie w celach zarobkowych.
– Jest pani niezwykle spostrzegawcza i obdarzona poczuciem
humoru. Ogromnie się cieszę, że będzie mi pani towarzyszyła
podczas posiłku.
Podał jej ramię i wyprowadził ją na korytarz.
Żałowała odrobinę, że opuszcza różowy salonik, lecz już po
chwili zupełnie o nim zapomniała. Kiedy bowiem przestąpiła próg
jadalni, niemal oniemiała z wrażenia. Zachwyciły ją wysoki sufit,
rozłożyste kandelabry i przepiękne, kunsztownie rzeźbione
pozłacane boazerie.
– Cudowny pokój, panie hrabio – powiedziała szczerze. –
Całe château jest wprost zachwycające. To bodaj najpiękniejsza
posiadłość, jaką kiedykolwiek widziałam. Od dawna należy do
pańskiej rodziny?
– Tak, mój ród może się poszczycić niemal tysiącletnią
historią. A dom na przestrzeni wieków wielekroć udoskonalano,
aby doprowadzić go do dzisiejszego okazałego stanu, który tak
bardzo przypadł pani do gustu. Owe ulepszenia przy kilku
okazjach niemal doprowadziły zabudowania do kompletnej ruiny.
– Doprawdy? Nigdy bym nie przypuszczała…
– Proszę spocząć – zachęcił, odsuwając jej krzesło.
Zaczekał, aż usiądzie, po czym zajął miejsce naprzeciw niej.
Jadalnia skąpana była w świetle świec i wpadającym przez
okna blasku księżyca. Przytulny nastrój potęgował dodatkowo
ogień migoczący w kominku. Kenna mogła sobie jedynie
wyobrażać, jak przyjemnie musi tu być latem, przy otwartych
drzwiach do ogrodu, akompaniamencie świerszczy, cykad i plusku
wody w fontannie.
– Wyznam, że byłem odrobinę zaskoczony, kiedy poprosiła
mnie pani o spotkanie. Nie spodziewałem się, że przyjdzie pani
sama. Chyba nie przybyła pani do Paryża w pojedynkę?
– Owszem. Podróżowałam bez eskorty, choć rzecz jasna nie
byłam tym zachwycona. Nie miałam wszakże innego wyboru.
Mogłam pojechać do Francji sama lub nie pojechać wcale. Dodam,
że podjęcie owej decyzji nie przyszło mi łatwo. Niesprzyjające
okoliczności nie pozwoliły mi postąpić inaczej.
– Z pewnością wymagało to nie lada odwagi.
– Mój ojciec powiada, że mądrzy ludzie nie boją się stawać
przed trudnymi wyborami. Czas pokaże, czy mój wybór był mądry
i słuszny.
Debouvine zmarszczył brwi z wyraźną dezaprobatą.
– Domyślam się, że nie pochwala pan podobnych wyczynów.
Nie dziwi mnie to. Nie uchodzi, aby kobieta wybierała się
samotnie w tak daleką podróż.
– Idzie przede wszystkim o to, że to nad wyraz niebezpieczne
przedsięwzięcie. Nie muszę pani mówić, co mogło panią po drodze
spotkać.
– Nie, dobrze wiem, jak to się mogło skończyć. Tyle że
gdybym pozostała w Szkocji, ani chybi spotkałby mnie jeszcze
gorszy los. Poza tym jak dotąd miałam wiele szczęścia.
– Mam rozumieć, że postanowiła pani pójść w ślady lady
Graham? – zapytał po chwili milczenia.
– Cóż, można powiedzieć, że mój przypadek jest w pewnej
mierze podobny do sytuacji, w jakiej znalazła się swego czasu
Sophie. Pomyślałam, że skoro jej się udało przejąć ster własnego
życia, ja także powinnam spróbować. Choć muszę zaznaczyć, że
kierowały nami zupełnie odmienne pobudki.
– A zatem nie zbiegła pani do Francji, aby uniknąć
niechcianego małżeństwa?
– W żadnym razie. Nie jestem z nikim po słowie. A do
ucieczki pchnęły mnie inne powody.
Zastanawiała się, czy będzie próbował pociągnąć ją za język,
ale widać dobre wychowanie nakazało mu powściągnąć
ciekawość.
– Wspomniała pani w liście, że chce pomówić ze mną o
czymś ważnym. Zdradzi mi pani, co to takiego?
– Oczywiście. Chciałabym, aby został pan moim mistrzem
fechtunku.
Debouvine zdębiał. Wyglądał jak, nie przymierzając, ktoś,
kto otworzył drzwi gotowalni i zamiast odzienia zobaczył w nich
Leonarda da Vinci z Mona Lizą pod pachą. Był zdumiony,
oszołomiony i cokolwiek zgorszony.
– Wybaczy pani, ale to chyba jakaś pomyłka albo niesmaczny
żart.
– Bynajmniej, panie hrabio. Mówię całkiem poważnie.
Wybrałam pana, ponieważ był pan niegdyś najznakomitszym
szermierzem w całej Europie, a teraz zyskał pan sławę jako równie
znakomity nauczyciel. Dlatego pragnę się uczyć właśnie u pana.
– To wielce niestosowne… wręcz nie do pomyślenia. Lady
Lennox, przypominam, że jest pani kobietą, a kobietom nie
przystoi dobywać szpady.
– Przyznaję, niewiele kobiet przede mną władało mieczem,
ale ktoś musi przetrzeć szlak innym.
– Wprost nie wierzę własnym uszom. – Przyjrzał jej się z
namysłem. – Co pani właściwie zamierzała osiągnąć, przychodząc
do mnie z taką prośbą?
– To chyba oczywiste. Potrzebuję kogoś, kto pomoże mi
udoskonalić moje umiejętności. Nie miałam nic do stracenia, a gra
jest warta świeczki.
– Postawiła pani wszystko na jedną kartę? Interesujące.
Proszę, niech pani kontynuuje.
– Miałam świadomość, że może pan odprawić mnie z
kwitkiem, lecz cóż mogę powiedzieć? Tonący chwyta się brzytwy.
Musiałam spróbować. I niech mi wolno będzie dodać, że nie
poddaję się łatwo. My, Szkoci, jesteśmy niezwykle wytrwali i
uparci.
– Jest pani stanowczo za młoda, by mówić w ten sposób.
Powinna pani chodzić na bale i przyjmować umizgi konkurentów,
a nie ćwiczyć się w walce. Młodość ma swoje prawa i nie trwa
długo. Powinna pani używać żywota, póki na to czas.
– Niestety, nie mogę sobie na to pozwolić. Ważniejsze jest
dla mnie, aby przetrwać.
– Pojmuję. Niemniej z przykrością zmuszony jestem
odmówić pani prośbie. Nie mógłbym przyjąć na nauki kobiety. To
wykluczone.
Otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale hrabia podniósł się z
miejsca i podawszy jej ramię, zaproponował, że oprowadzi ją po
terenie posiadłości. Najwyraźniej uznał sprawę za zamkniętą.
– Naturalnie. Bardzo chętnie obejrzę miejsce, w którym
udziela pan lekcji swoim uczniom.
Zacisnął zęby i spojrzał na nią z wyrzutem.
– Pani upór nic tu nie pomoże – oznajmił tonem
nieznoszącym sprzeciwu. – Zwłaszcza że wycofałem się już z
nauczania.
Po zwiedzeniu domu udali się do biblioteki, żeby wypić
szklaneczkę porto. Lennoxówna usiadła naprzeciw gospodarza.
– Mam nadzieję, że nie uraziłam pana swoją prośbą.
– Nie, absolutnie nie chowam do pani urazy. Zresztą, nie w
tym rzecz. Przykro mi, jeśli byłem zbyt obcesowy, ale proszę
wejść w moje położenie. Postawiła mnie pani w nader niezręcznej
sytuacji. Na pociechę pozwolę sobie zauważyć, że potrafi pani być
niezwykle przekonująca. Gdyby poprosiła mnie pani o jakąkolwiek
inną przysługę, ani chwili nie wahałbym się spełnić pani życzenia.
Istnieją wszakże co najmniej dwa powody, dla których musiałem
pani odmówić. Po pierwsze, z zasady nie mam zwyczaju nauczać
kobiet, po drugie, jakiś czas temu zarzuciłem na dobre owo
pasjonujące zajęcie. Jestem już tak stary, że zapewne nie dożyłbym
chwili, w której z nowicjuszki stałaby się pani wytrawnym
szermierzem.
– Ależ ja wcale nie jestem nowicjuszką, panie hrabio. Trenuję
od wielu lat.
– Raczy pani żartować. Nigdy w to nie uwierzę.
– Ależ to szczera prawda. Ojciec przystał na to, abym
ćwiczyła wraz z braćmi pod okiem ich fechmistrza.
Wlepił w nią wzrok, jakby zobaczył zjawę z zaświatów.
– W głowie mi się nie mieści, że szanujący się rodzic
pozwoliłby córce ćwiczyć się w jakiejkolwiek sztuce walki.
– Zapewniam pana, że mój papa nie był barbarzyńcą, lecz
cieszącym się poważaniem hrabią, a zarazem głową rodu
Lennoxów. Trzeba panu wiedzieć, że wywodzimy się ze starego
klanu z arystokratycznymi tradycjami. Wpływy ojca sięgały daleko
poza Szkocję.
– Nigdy nie słyszałem o Lennoxach. Przepraszam, jeśli w
czymś pani uchybiłem. Czy pani ojciec żyje?
– Nie. Został zamordowany podobnie jak moi trzej bracia.
– Przykro mi to słyszeć. Współczuję pani z powodu tej jakże
bolesnej straty. Czyżby śmierć bliskich miała coś wspólnego z pani
przyjazdem do Francji i chęcią doskonalenia szermierczych
umiejętności?
– Skłamałabym, gdybym temu zaprzeczyła.
– Może powinna pani poszukać innego fechmistrza. Jeżeli
pani sobie życzy, mogę sporządzić listę nazwisk…
– Obawiam się, że mój nauczyciel musi być prawdziwym
mistrzem w swoim rzemiośle.
– Dziękuję za komplement. Schlebia mi pani, twierdząc, że
jestem najlepszy. Być może kiedyś istotnie byłem, ale cóż, czasy
się zmieniają.
– W rzeczy samej. To prawda, że dotychczas było rzeczą nie
do pomyślenia, aby dziewczęta dobywały miecza. Mogę jednak
być jedyną z tych, która postara się to zmienić i przetrzeć szlaki
innym.
– Wcale nie próbuję pani od tego odwieść. Nie zgadzam się
tylko zostać pani nauczycielem.
– Naprawdę nie chciałby pan być pierwszym fechmistrzem
we Francji, który przyjął na nauki kobietę?
– Nie skusi mnie pani obietnicą sławy. Odpowiedź nadal
brzmi „nie”. Proszę więc dłużej nie nalegać. – Spojrzał jej w twarz,
jakby spodziewał się zobaczyć na niej oznaki wstydu, a może
poczucia winy? Nie miała pojęcia, czego właściwie od niej
oczekiwał.
Na koniec westchnął i rzekł:
– Zechce pani pójść ze mną?
Podeszli do jednej z biblioteczek wypełnionych po brzegi
książkami.
Debouvine odnalazł właściwy tom na półce i bez trudu
odszukał fragment, o który mu chodziło.
– Proszę łaskawie posłuchać. Włoski poeta, Petrarka, w
tysiąc trzysta czterdziestym trzecim roku pisał tak o pewnej
kobiecie imieniem Maria:
Mocarna była to niewiasta, o niezłomnym ciele i
nieprzejednanej duszy. Postać jej bardziej przypominała
nieugiętego wojownika niż powabną i skromną dzieweczkę. Siły i
krzepy pozazdrościłby jej niejeden mąż. Na zręczności jej nie
zbywało, a na dobitkę harda była i śmiała jak mało kto. Nie robiła
słodkich oczu i nie dbała o fatałaszki, co dzień stawiała opór
śmierci, a broń była jej jedyną prawdziwą miłością. Nie pocałunki
i pieszczoty zdobiły jej skórę, lecz rany i blizny. Ujrzałem ją kiedyś
po latach niewidzenia i nie rozpoznałem pod przyłbicą ócz
zdziczałych i okrutnego oblicza.
Hrabia skończył czytać i spojrzał na pannę Lennox.
– Chce pani pójść w jej ślady i skończyć tak jak ona?
– Nie zamierzam nikogo naśladować. Pragnę pozostać sobą,
z tą różnicą, że będę umiała biegle władać mieczem.
– I nie wydaje się pani, że to cokolwiek nie na miejscu?
Czasem nie można dostać wszystkiego, czego nam się zachce.
– Nie widzę powodu, dla którego miałabym nie dostać
czegoś, na co ciężko zapracowałam.
– Fechmistrz w spódnicy. To niedorzeczne. Powiem więcej,
nie wyobrażam sobie, aby jakakolwiek kobieta zdołała posiąść
arkana walki choćby w dostatecznym stopniu.
– Zdaje się, że zapomniał pan o La Maupin. Przecie to
pańska własna podopieczna.
Na jego twarzy odmalował się wyraz najwyższego
zdumienia.
– La Maupin? Skąd, u licha, pani o niej wie?
– Tak się składa, panie hrabio, że wiem całkiem sporo
najprzeróżniejszych rzeczy. Na moje szczęście Stwórca obdarował
mnie ojcem, który wierzył, że umysły jego córek nie ustępują w
niczym umysłom synów i dlatego warto je rozwijać. Mogłabym
wyliczyć co najmniej kilka kobiet, które przede mną ćwiczyły się
w sztukach walki.
– Jest pani córką szkockiego arystokraty. Dlaczego, na litość
boską, osoba z pani pozycją i pochodzeniem miałaby robić coś
takiego?
– Nie przyszło panu do głowy, że kobiety mogą chcieć od
życia czegoś więcej niż prowadzenia uprzejmych rozmów i
serwowania mężczyznom herbaty? W moim przypadku chodzi
zwyczajnie o przetrwanie. Chcę umieć obronić się przed wrogiem.
Czy muszę żyć w ciągłym strachu tylko dlatego, że urodziłam się
dziewczynką? Czy kobietom nie wolno pragnąć tego samego,
czego pragną mężczyźni?
– A mianowicie czego?
– Przygody, prawa do tego, aby samemu decydować o
własnym losie… długo można by wymieniać.
Nie odpowiedział. Widocznie zabrakło mu argumentów. A
może zwyczajnie uznał rozmowę za zakończoną. Odłożywszy
książkę na półkę, złożył ramiona na piersiach i pozostał zwrócony
do niej plecami. Pomyślała, że być może Francuzi dają w ten
sposób do zrozumienia, że temat został wyczerpany.
Odczekała jeszcze kilka minut, po czym podniosła się z
miejsca i ruszyła do drzwi.
– Pozwoli pan, że zapytam pana o coś jeszcze? – odezwała
się od progu. – Jak pan by postąpił, będąc na moim miejscu?
Potrafiłby pan zwyczajnie się poddać? Wyłącznie dlatego, że tak
nakazuje dobry obyczaj?
– Dobrze pani wie, że nie potrafię odpowiedzieć na tak
postawione pytanie. Nie jestem kobietą, więc nie myślę jak
kobieta.
– Ma pan żonę i dzieci?
– Miałem. Ale wszyscy troje, moja żona i dwaj synowie padli
ofiarą sfuszerowanego rabunku.
– Proszę o wybaczenie. Nie powinnam była nagabywać o
prywatne sprawy. Ja mam przynajmniej trzy siostry, którym udało
się pozostać przy życiu. Straciłam za to wszystkich męskich
członków rodziny. Doskonale rozumiem pańską boleść.
– Nie wątpię – odparł chłodno i spojrzał wymownie na
zegarek. – Robi się późno, a przed panią długa droga do Paryża.
Odprowadzę panią do powozu.
Kenna poczuła, że nagle zawiodły ją intuicja i spryt.
Zazwyczaj potrafiła bez trudu owinąć sobie rozmówcę wokół
palca. Nie tym razem jednak.
Cóż miała powiedzieć? Jak go przekonać, że jej motywy nie
są bezduszne i samolubne? Nie znajdowała żadnych argumentów i
prawdę mówiąc, miała ochotę zalać się łzami. Jej nadzieje i
marzenia legły w gruzach.
Jeśli nie nauczę się chronić samej siebie, równie dobrze
mogę wysłać sir Walterowi list ze wskazówkami, gdzie powinien
mnie szukać, pomyślała smętnie, zmierzając w stronę powozu.
Wszystkie jej plany i projekty spaliły na panewce. Chciało jej
się już tylko rozpaczać i przeklinać własny los. Potrzebowała
czegoś, co pomoże jej odzyskać równowagę.
Dziękowała Bogu, że pada deszcz. Dzięki temu nie musiała
powstrzymywać ani ukrywać łez.
Na przekór wszystkiemu, powściągnęła emocje i nie dała po
sobie poznać, że jest zdruzgotana.
– Dziękuję, że poświęcił mi pan swój cenny czas, panie
hrabio – odezwała się oficjalnym tonem. – Jeszcze raz proszę o
wybaczenie. Nie powinnam była nalegać ani tym bardziej zadawać
panu osobistych pytań. Na swoją obronę powiem tylko tyle, że
choć pochodzę z szanowanej rodziny i odebrałam staranne
wykształcenie, okoliczności zmusiły mnie do tego, żeby
zapomnieć o konwenansach. Instynkt przetrwania jest we mnie
silniejszy niż zachowanie pozorów i nie wstydzę się tego. Na cóż
zda mi się dobry obyczaj, jeśli skończę w grobie? Niełatwo mi
przyszło poniżać się w ten sposób i żebrać o pomoc, jak
wygłodniały pies żebrze o wyschniętą kość. Mam swoją dumę,
lecz musiałam się jej wyrzec. Winszuję panu żelaznej siły woli i
życzę, aby nigdy nie znalazł się pan na moim miejscu. Oby nie
przyszło panu żyć w ciągłym strachu i nieustannie oglądać się za
siebie.
Wsiadła do powozu z dumnie uniesioną głową i zatrzasnęła
drzwiczki. Obiecała sobie, że nie pozwoli, aby to niepowodzenie
pozbawiło ją nadziei na przyszłość. Pokona rozpacz i wyjdzie z
tego po dwakroć silniejsza.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Tylko dwie rzeczy dają człowiekowi
asumpt do działania – ciekawość i strach.
NAPOLEON BONAPARTE
Wróciła do domu madame Guion zniechęcona i
przygnębiona. Spojrzawszy w okno, ku swemu niezadowoleniu
stwierdziła, że Jean-Claude wciąż przesiaduje w salonie w swoim
ulubionym fotelu przy kominku. Co gorsza, przypuszczała, że
czeka na nią.
O mój Boże, tylko nie to. Nie mam teraz do tego głowy,
pomyślała zniecierpliwiona. Nie potrafiłaby w takim stanie ducha i
umysłu prowadzić wyszukanej konwersacji. Zwłaszcza z kimś tak
powierzchownym jak młody monsieur Guion.
Potrzebowała ciszy i odrobiny samotności, aby w spokoju
lizać rany.
Weszła do foyer i zamknęła drzwi najciszej, jak umiała.
Istniało spore prawdopodobieństwo, że gospodarz tak czy owak,
usłyszy szelest jej sukni, ale postanowiła zaryzykować. Wciąż
miała nadzieję, że uda jej się niezauważenie przemknąć na górę.
Gdy znalazła się przy schodach, zerknęła w stronę
uchylonych drzwi bawialni. Jean-Claude, o dziwo, nie zareagował
na hałas. Okazało się, że śpi. Choć raz mi się dziś poszczęściło,
przemknęło jej przez myśl, kiedy wchodziła na górę.
Nazajutrz przez cały ranek rozpamiętywała swoją rozmowę z
Debouvine’em. Czuła się pokrzywdzona i poniżona, a
świadomość, że musiała schować dumę do kieszeni i błagać o
pomoc niczym żebrak, nie poprawiała jej nastroju.
Wkrótce jednak poszła po rozum do głowy i przekonała samą
siebie, że użalanie się nad własnym losem w niczym jej nie
pomoże i z pewnością nie rozwiąże problemów.
Potrzebowała nowego planu działania. Koniec końców,
hrabia nie jest jedynym fechmistrzem we Francji. Teraz musiała
tylko znaleźć tego właściwego. Kogoś, kto wzniesie się ponad
swoje uprzedzenia i zechce przyjąć na nauki adepta w spódnicy.
Mimo wszystko niełatwo jej było przejść do porządku
dziennego nad gorzkim rozczarowaniem, jakie zgotował jej
Debouvine. Wciąż rozgoryczona i zmęczona nagabywaniem
ciekawskiej madame Guion, trzeciego dnia nie wytrzymała i
wymknęła się z domu tylko po to, żeby uniknąć dalszych pytań.
Wyprawa do miasta okazała się wszakże pożyteczna, jako że
udało jej się znaleźć znakomitą szwaczkę. Sprawiła sobie co
najmniej tuzin nowych sukien z jedwabiu, aksamitu i adamaszku w
najrozmaitszych kolorach od brunatnej czerwieni burgunda
poprzez turkus i głęboki granat, rubin, rdzawą czerwień aż do
połyskującego złota i jasnego różu. Wybrała także kilka strojów
jeździeckich oraz wyjątkowo niewygodną bieliznę. Doszła do
wniosku, że Francuzki cierpią na co dzień istne katusze, aby
wyglądać powabnie. Na szczęście, Szkotki nie musiały znosić
podobnych tortur, ale ponieważ przebywała obecnie we Francji,
wypadało jej się przystosować do tutejszych obyczajów.
Czwartego dnia wybrała się na kolejne zakupy. Tym razem
zaopatrzyła się w rękawiczki, wachlarze, parasole, muślinowe
chusty, buty oraz sprzączki.
Gdy skończyła robić sprawunki, nie pozostało jej nic innego,
jak dotrzymać obietnicy danej samej sobie i znaleźć nowego
nauczyciela fechtunku.
W drodze powrotnej zakupiła jeszcze papier i przybory do
pisania. Dotarła do domu w porze obiadu. Następną godzinę
spędziła w towarzystwie gospodyni i jej syna, narażona na serię
uporczywych pytań. Znosiła dzielnie przesłuchanie aż do deseru,
zastanawiając się w duchu, czy ci dwoje nie są przypadkiem parą
najbardziej zadufanych w sobie, przaśnych i wścibskich snobów,
jakich nosi ziemia. Na koniec nie wytrzymała i wymówiwszy się
bólem głowy, czmychnęła na górę.
Wprawdzie nic jej nie dolegało, ale ponieważ była
wyczerpana długim dniem i uciążliwymi indagacjami Guionów,
postanowiła się zdrzemnąć.
Nie miała pojęcia, ile upłynęło czasu, do chwili gdy zbudziło
ją głośne pukanie do drzwi.
– Lady Lennox – zawołała głośno Jeanne-Marie –
przyniesiono dla pani wiadomość od hrabiego Debouvine!
Kenna wyskoczyła z łóżka niczym z procy. Uderzyła przy
tym o drewnianą poręcz i boleśnie stłukła sobie kolano.
Wciąż rozmasowywała siniaka, kiedy madame Guion weszła
do pokoju i podała jej list.
– Kiedy go doręczono? – zapytała, wpatrując się z bijącym
sercem w zamaszyste pismo hrabiego.
– Dosłownie przed minutką zjawił się posłaniec. Przykro mi,
że panią zbudziłam, ale pomyślałam, że być może to sprawa
niecierpiąca zwłoki. Oczekiwała pani wieści od hrabiego?
– Nie – odparła, wciąż nie dowierzając własnym oczom. –
Nie mam pojęcia, o co może chodzić. – Spojrzała wymownie na
Francuzkę, licząc na to, że ta pojmie aluzję i zostawi ją wreszcie
samą.
Nie zanosiło się jednak na to, aby Jeanne-Marie zamierzała
odejść.
– Dziękuję, madame. Przeczytam list, kiedy uporam się z
bólem głowy – powiedziała w końcu panna Lennox.
Madame Guion otworzyła usta, żeby się sprzeciwić, ale
niemal natychmiast się rozmyśliła.
– Liczę na to, że da mi pani znać, co pisze hrabia – rzuciła na
odchodne. – To jest… chciałam powiedzieć, mam nadzieję, że
podzieli się pani ze mną dobrymi nowinami.
Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, pomyślała w duchu
Kenna. Była mocno poirytowana. Nie znosiła ludzi, którzy mają
zwyczaj wtrącać się w cudze sprawy. Była jednak dobrze
wychowana, postanowiła więc nie skomentować bezprzykładnego
wścibstwa Jeanne-Marie.
– Naturalnie, wszystko pani opowiem – zapewniła w miarę
przyjaznym tonem. – Dziękuję za doręczenie wiadomości. – Z
tymi słowy zamknęła rozmówczyni drzwi przed nosem i wróciła
na łóżko.
Chwilę później złamała pospiesznie pieczęć i otworzyła list.
Ku swemu zdumieniu odkryła, że trzyma w dłoni zaproszenie
na kolejną kolację.
Pod podpisem hrabiego widniał też następujący dopisek:
Mam nadzieję, że pomimo niezbyt przyjemnych okoliczności
naszego rozstania, nie odmówi pani mej prośbie. Mam z panią
bowiem do omówienia kwestię najwyższej wagi.
Kwestię najwyższej wagi… hm… interesujące. Ciekawe, cóż
to za kwestia. Nic konkretnego nie przychodziło jej do głowy. Z
całą pewnością nie chodziło jednak o to, że zmienił zdanie na
temat przyjęcia jej na nauki.
Jego ostatnie słowa doskonale zapadły jej w pamięć.
„Je suis désolé. Bardzo mi przykro, panno Lennox. Nie
pierwszy raz ktoś zwraca się do mnie z podobną prośbą. I nie
pierwszy raz ktoś odchodzi, łudząc się, że zmienię zdanie. Muszę
panią wszakże rozczarować. Podjąłem decyzję i nic się w tej
kwestii nie zmieni”.
Być może postanowił się nad nią zlitować i spisał na jej
użytek listę nazwisk innych fechmistrzów, którzy być może będą
skłonni jej pomóc. Nie obiecywała sobie zbyt wiele, ale zawsze to
jakaś pociecha.
Bastien Lievin, hrabia Debouvine, tkwił od jakiegoś czasu
przy oknie, spoglądając na ogród. Powoli zapadał zmrok. Salon
jego okazałej rezydencji spowijało światło wielkich kandelabrów.
W oddali dobiegał miarowy szum fontanny. Hrabia wciąż
rozmyślał o hardej Szkotce, która odwiedziła go kilka dni temu.
Zapamiętał niemal każde słowo, które padło z jej ust. Prawdę
mówiąc, miał dla niej wiele podziwu. Wykazała bowiem
niezwykły hart ducha, nie tylko wybierając się samotnie w daleką
podróż, lecz także zwracając się do niego ze swoją śmiałą prośbą.
Na dobitkę jej argumenty brzmiały całkiem sensownie i
naturalnie. Jakby co dzień zjawiały się u niego panny na wydaniu,
które zamiast szukać męża, pragną ćwiczyć się w fechtunku, a w
dodatku namawiają go, żeby im w tym pomagał, rezygnując przy
tym z zasłużonej emerytury.
Wciąż uważał jej pomysł za niedorzeczny i niestosowny, lecz
z drugiej strony, cóż miał do stracenia? Poza tym nigdy wcześniej
absurdalność sytuacji nie powstrzymywała go przed zrobieniem
tego, co podpowiadała mu intuicja.
Zastanawiał się, czemu taka piękna młoda dziewczyna
postanowiła porwać się na coś tak niezwykłego. Nie bez powodu
pragnęła osiągnąć biegłość w sztuce władania szablą. Nie
powiedziała o sobie wiele, ale zdołał wyczytać między wierszami,
że grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Kto nastaje na jej życie
i dlaczego? To pytanie nie dawało mu spokoju, wiedział jednak, że
nie powinien pytać o to wprost. Byłoby to cokolwiek nie na
miejscu.
Westchnął i ze szklanką w ręku przeszedł do sali, w której
jeszcze do niedawna szkolił swoich podopiecznych. Pokazał ją
również pannie Lennox. Pamiętał, że przyglądała się
zgromadzonym przez niego mieczom i rapierom z nieskrywanym
zachwytem. Cóż, być może czeka ją los podobny do losu Joanny
d’Arc? Z tą różnicą, że Kenna będzie walczyła nie w obronie
wiary, lecz w obronie samej siebie. Na szczęście, nie brak jej
odwagi i determinacji.
Nie wiedzieć czemu, odkąd ją poznał, coraz częściej żałował,
że nie ożenił się ponownie po śmierci żony i synów.
Panna Lennox z powodzeniem mogłaby być jego dzieckiem.
O ileż radośniejsze byłoby jego życie, gdyby miał u swego boku
tak śliczną i pełną wigoru młodą osóbkę. Oddałby wiele, aby mieć
taką córkę.
A co byś zrobił, gdyby jako twoja córka przyszła do ciebie i
poprosiła, abyś nauczył ją posługiwać się bronią? Odesłałbyś ją z
kwitkiem? Pozwoliłbyś, aby odeszła rozczarowana i upokorzona?
Wciąż nie mieściło mu się w głowie, że kobieta może
wymachiwać szablą… Ale przecież Kenna wspominała, że ojciec
pozwalał jej pobierać nauki razem z braćmi. Zyskała zatem jego
aprobatę…
Owe rozmyślania przerwało nadejście lokaja.
– Pardonne moi, monsieur le comte – odezwał się Gaston. –
Przyjechała lady Kenna Lennox. Wprowadzić?
– Tak, jak najbardziej – odparł Debouvine. Przypuszczał, że
wciąż będzie przygnębiona, lecz kiedy przestąpiła próg spowita w
szmaragdowozielony muślin z olśniewającymi perłami na
alabastrowej szyi, wyglądała na osobę pogodzoną z losem i w
pełni panującą nad emocjami.
O takie dokładnie wrażenie chodziło pannie Lennox. Chciała,
by hrabia dostrzegł w niej wytrzymałość oraz siłę charakteru,
przymioty godne pochwały u kogoś, kto zamierza doskonalić się w
sztuce walki. Dowiodła, że umie szybko podnieść się po porażce, i
była pewna, że nie umknęło to jego uwadze.
– Dobry wieczór, monsieur le comte – rzekła na powitanie. –
Cieszę się, że znów mogę odwiedzić pański uroczy dom. To dla
mnie zaszczyt.
– To ja jestem zaszczycony, lady Lennox.
– Wyznam wszakże, iż pańskie motywy pozostają dla mnie
zagadkowe. Nie potrafię dociec powodu, dla którego postanowił
pan zaprosić mnie do siebie ponownie.
– Cóż, niech mi wolno będzie powiedzieć, że przykuła pani
moją uwagę. Teraz oczekuję, że wzbudzi pani również moje
zainteresowanie.
– Nie bardzo wiem, jak miałabym się do tego zabrać.
– Wystarczy, że będzie pani sobą. Pozwolę sobie zauważyć,
że wygląda dziś pani absolutnie olśniewająco. Gdybym był o
trzydzieści lat młodszy, moje serce znalazłoby się w poważnym
niebezpieczeństwie. Uwiodłaby mnie pani bez najmniejszego
wysiłku.
Roześmiała się.
– W takim razie muszę zapamiętać, aby częściej wkładać tę
suknię.
– O tak, prezentuje się w niej pani jeszcze korzystniej niż
zwykle, o ile to w ogóle możliwe. Wiem, co mówię, męskie oko
nigdy nie jest ślepe na damskie wdzięki. Bez względu na wiek.
Podszedł bliżej, a ona wyciągnęła do niego rękę. Ucałował ją
z właściwą sobie galanterią, po czym wsunął sobie jej dłoń pod
ramię i podprowadził ją do krzesła stojącego przy kominku.
Chwilę później pojawił się Gaston z butelką szampana i
dwoma kieliszkami.
– Czyżby sądził pan, że przedni trunek pomoże mi utopić
smutki?
– A są jakieś smutki, które chciałaby pani utopić?
– Nie, ale gdyby istotnie dręczyły mnie wielkie zgryzoty,
wolałabym je topić w szampanie niż w beczce pospolitej
małmazji
[4]
.
Debouvine robił, co w jego mocy, aby się nie uśmiechnąć.
Boże uchowaj, aby dostojny pan hrabia okazał, że dobrze się bawi
w towarzystwie nieopierzonej młódki.
– Czy ktoś już pani mówił, że jest pani czarująca?
– Nie, ale za to nie raz i nie dwa słyszałam, że jestem
nieznośna.
Tym razem nie wytrzymał i wybuchnął gromkim śmiechem.
– Pani rozbrajająca szczerość nam, Francuzom, wydaje się
odrobinę niepokojąca. Zakłamanie panujące na salonach to dla nas
chleb powszedni.
– Przykro mi, jeśli wykazałam rażący brak ogłady, lecz kiedy
zapytał pan, czy mówiono mi, że jestem czarująca, pomyślałam o
czarach i wyobraziłam sobie siebie jako starą wiedźmę z
rozczochranymi włosami, która biega po wrzosowiskach, rzucając
czar na niewinne dziewice.
Znów się roześmiał. Tak głośno, że prawdopodobnie usłyszał
go cały Paryż.
– Zaproponowałbym pani więcej szampana, ale obawiam się,
że mogłoby to wpłynąć niekorzystnie na pani dowcip, który, jak
zauważyłem, jest dziś wyjątkowo ostry. Zachowuje się pani o
wiele swobodniej niż poprzednio. Czemu zawdzięczam tę miłą
odmianę, jeśli wolno spytać?
– Cóż, poczułam ogromną ulgę. Teraz, kiedy poznałam
pańską decyzję w kwestii przyjęcia mnie na nauki, nie muszę się
już mitygować ani powściągać języka. Wiem, że nic nie zmieni
pańskiego stanowiska.
Natychmiast spoważniał.
– A jednak to właśnie swadą i poczuciem humoru zdołała
pani przekonać mnie do swego szalonego pomysłu. Zdziałały
znacznie więcej niż uprzednie usilne perswazje.
– Cóż, to pańska wina. Nie trzeba było poić mnie… – urwała
gwałtownie, gdy dotarło do niej znaczenie jego słów. – Panie
hrabio, jeśli to żart…
– Ależ, moja droga, ma mnie pani za okrutnika? Nie
mógłbym żartować z pani w ten sposób.
– A zatem… Czy to znaczy, że…
– Tak, przyjmę panią na nauki. I niech Bóg ma mnie w
swojej opiece! Obym nigdy nie pożałował tego, co właśnie
powiedziałem, zapewne pod wpływem szampana.
– Wypił pan zaledwie jeden kieliszek, nie sądzę więc, że to
trunek wpłynął na pańską decyzję.
– Panno Lennox, niechże pani pozwoli staremu człowiekowi
usprawiedliwić przed samym sobą brak silnej woli.
– Wcale nie jest pan jeszcze taki stary.
– Ależ, drogie dziecko, niedawno skończyłem sześćdziesiąt
lat. Siądźmy lepiej do stołu. Gaston drepcze tam i z powrotem po
korytarzu, martwiąc się o jagnięcinę. Będzie wielce niepocieszony
jeśli pozwolimy, aby zbyt długo się piekła.
Po posiłku, który okazał się prawdziwą ucztą dla
podniebienia, hrabia zabrał swego gościa do „różowego saloniku” i
nalał Kennie szklaneczkę porto.
Kenna przystanęła w pobliżu portretów przodków.
– Nie widzę pana na żadnym z obrazów. Czemu?
– Nie cierpię ich. Wszyscy wyglądają na nich groźnie albo
ponuro. Zauważyła pani?
– Hm… czy ja wiem? To zapewne pański ojciec. Widzę duże
podobieństwo. Obaj macie rzymski nos.
– Tak, rzymski nos to nasz znak rozpoznawczy. Jak pani
widzi, pochodzę z rodziny wyjątkowo nieatrakcyjnych mężczyzn.
Uśmiechnęła się i podeszła do malowidła przedstawiającego
młodą kobietę.
– Pańska matka była za to bardzo urodziwa.
– Nie przepadała za tym obrazem. Powiedziała malarzowi, że
ten wizerunek nie ma zadatków na arcydzieło. Malarz na to, że aby
stworzyć arcydzieło, musiałby mieć do namalowania coś naprawdę
pięknego.
Zachichotała rozbawiona.
– Miał pan dużą rodzinę?
– Dwóch braci i trzy siostry. Wszyscy odeszli już z tego
świata.
– Bardzo mi przykro. Niełatwo żyć w pojedynkę.
Zmarszczył brwi.
– Ależ, nie jestem na świecie zupełnie sam. Mam młodą
podopieczną, Josette Revel. Jest mniej więcej w pani wieku. Nie
jesteśmy spokrewnieni, ale jest dla mnie jak córka. Jestem pewien,
że przypadniecie sobie do gustu.
– Kiedy ją poznam?
– Wraca jutro. Urodziła się w cygańskim taborze. Wprawdzie
spędziła większość życia w moim château, niemniej od czasu do
czasu odwiedza miejsce, w którym przyszła na świat. Nie chce
zapomnieć o swoich korzeniach.
– I pozwala jej pan podróżować bez eskorty?
Debouvine nie zdołał powstrzymać się od śmiechu.
– Nie powinniśmy zapominać o przeszłości – dodała
Lennoxówna. – Rodzinne więzi są nie do przecenienia.
– Josette zgodziłaby się z panią w zupełności.
– Nie mogę się doczekać naszego spotkania. Mam nadzieję,
że się zaprzyjaźnimy.
– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Coś mi się
zdaje, że macie ze sobą wiele wspólnego. Naturalnie, mogę się
mylić. Nie jestem już tak spostrzegawczy jak kiedyś.
– Czemu zmienił pan zdanie w sprawie mojej prośby?
– Cóż, nie potrafiłem przejść do porządku dziennego nad
tym, co mi pani powiedziała tuż przed odjazdem. Miałem sporo
czasu na przemyślenia. Zaintrygowała mnie pani i koniec końców,
uznałem, że chcę panią lepiej poznać. Jak na osobę w tak młodym
wieku dużo pani wie o cierpieniu. Co gorsza, nie z lektury, lecz z
własnego doświadczenia. Chciałbym, żeby opowiedziała mi pani
więcej o tym, co ją spotkało.
Kenna pozwoliła, by usadowił ją na kanapie i splotła dłonie
na kolanach.
Hrabia przystawił sobie krzesło i usiadł naprzeciw niej.
– Zaczęło się od zabójstwa ojca i dwóch najstarszych braci –
powiedziała z ciężkim sercem. – Zabili ich nasza ciotka i jej
kochanek. Isobel Lennox była żoną jednego z braci papy. Miała
syna z poprzedniego małżeństwa, Giles’a McLennana. Była
niezwykle urodziwą, lecz także bezprzykładnie próżną i zachłanną
kobietą. Nieustannie namawiała wuja, aby kupował coraz to
większe zamki. Chciała żyć jak królowa.
– Żona tego pokroju niejednego mężczyznę doprowadziła do
ruiny – stwierdził z powagą Debouvine.
– Święte słowa. Co gorsza, ciotka przez długie lata miała
kochanka. Był nim pewien Anglik, lord Walter Ramsay. Wuj nie
ostygł jeszcze w grobie, a ona już sprowadziła Ramsaya do domu.
Wkrótce razem przepuścili całą fortunę zmarłego, a potem zaczęli
wyprzedawać kolejno jego włości. Kiedy roztrwonili wszystko,
ciotka postanowiła zagrabić także majątek, ziemie oraz tytuł mego
ojca. Właśnie w tym czasie napadnięto go i zamordowano, kiedy
wraz z moimi braćmi wracał do domu po wizycie u Grahamów.
Jednemu z braci ścięto głowę i wbito ją na pal. – Przerwała na
moment, żeby się uspokoić. – Nigdy się nie dowiedzieliśmy, kto to
zrobił i dlaczego, ale byliśmy pewni, że nie chodziło o rabunek.
Niedługo po tym okazało się, że ciotkę i Ramsaya wyznaczono na
naszych opiekunów. Przez jakiś czas podtruwali naszego
najmłodszego brata, Kendrew, aż w końcu doprowadzili do jego
śmierci. Wówczas najstarsza z nas, Claire, odziedziczyła tytuł i
została hrabiną Errick i Mains. Miała wówczas zaledwie piętnaście
lat, ale Isobel i Walter umyślili sobie wydać ją za Giles’a, syna
Isobel. Dzięki temu małżeństwu przejęliby całkowitą kontrolę nad
dobrami Lennoxów. Spotkał ich srogi zawód. Mimo młodego
wieku, Claire nie była podatna na wpływy i nie chciała przystać na
ich plan. Grozili nam i znęcali się nad nami przez cztery miesiące,
aż w końcu Ramsay uznał, że nadeszła pora przyspieszyć bieg
wydarzeń. Wywiózł Claire do opuszczonego zamku w Caithness,
wtrącił ją do lochu i niemal zagłodził na śmierć.
– Zdołała zbiec?
– Nie. Deptałam po piętach Ramsayowi tak długo, jak to było
konieczne. Szczęście mi sprzyjało. Dowiedziałam się, dokąd zabrał
moją siostrę, i przebrana za chłopca ściągnęłam odsiecz.
Wyprawiłam się konno do Edynburga, aby prosić o pomoc Frasera
Grahama. To właśnie Fraser, jego brat hrabia Monleigh oraz ich
ludzie uwolnili Claire.
– Co się stało z Isobel i Walterem?
– Ciotka wolała śmierć niż więzienie. Wypiła truciznę. Lord
Ramsay został osądzony i osadzony w Anglii. Niestety, po bitwie
pod Culloden król Anglii uwolnił Waltera. Ponoć w więzieniu
poprzysiągł zemstę. Zamierza mnie zgładzić, ponieważ
pokrzyżowałam mu szyki i w jego mniemaniu przyczyniłam się do
śmierci Isobel.
– Więc to dlatego przyjechała pani do Francji i dlatego chce
pani umieć się bronić?
– Tak.
– Dlaczego postanowiła pani zrobić to sama? Czemu nie
pozwoliła pani, aby chroniła panią rodzina?
– Ramsay wymordował wszystkich mężczyzn z mojej
rodziny i niemal pozbawił życia moją siostrę. Nie przeżyłabym,
gdyby z mojego powodu zginął ktoś jeszcze. To ja naraziłam się na
jego gniew i to ja muszę wyrównać z nim rachunki. Nie mogę
mieszać do tego nikogo więcej. Stawię mu czoła w pojedynkę.
Jeśli zdołam go pokonać, przeżyję, jeśli nie, umrę. Ale
przynajmniej nie zabiorę ze sobą do grobu poczucia winy.
– Wzięła pani na swe wątłe barki ogromny ciężar – odezwał
się hrabia. – Ja także czuję się odpowiedzialny za pani los.
Poniekąd ode mnie będzie zależało, czy uratuje pani życie.
– Jestem pewna, że jeśli połączymy siły, możemy zdziałać
cuda. Właśnie dlatego wybrałam pana. Nie obawiam się powierzyć
panu swojego życia. Nie oczekuję pańskiego współczucia. Chcę
tylko, żeby mnie pan nauczył, jak się bronić. Będę posłuszną i
pojętną uczennicą. Kiedy bardzo mi na czymś zależy, wkładam w
to całe serce. I nigdy się nie poddaję.
– Niebawem się o tym przekonamy. Będzie pani miała
mnóstwo okazji, aby udowodnić, ile jest pani warta. Na początek
przeniesie się pani do mojego château. Dopóki będzie pani moją
podopieczną, znajdzie pani schronienie pod moim dachem.
Uprzedzam, że przejmę całkowitą kontrolę nad pani życiem. Będę
pani mówił, kiedy jeść, kiedy spać, kiedy odpoczywać i jak się
ubierać. Będzie pani ciężko pracować, od świtu do nocy. I będzie
mi pani we wszystkim posłuszna. Nawet jeśli moje polecenia
wydadzą się pani niedorzeczne lub bezsensowne.
Kenna poczuła w oczach łzy i nie zdołała ich powstrzymać.
Rozmawiała z najlepszym fechmistrzem we Francji, a on zgodził
się przyjąć ją na nauki.
– Nigdy nie zdołam się panu odwdzięczyć.
– Za kilka dni zapewne będzie pani przeklinała dzień, w
którym mnie poznała. Czeka panią arcytrudne zadanie. Niejeden
mężczyzna nie wytrzymuje żelaznej dyscypliny, którą narzucam
swoim uczniom. Znienawidzi pani nawet terminy, które każę pani
zapamiętać, a potem powtarzać do znudzenia.
– Jestem pewna, że nie będzie aż tak źle. A ja zawsze będę
panu wdzięczna.
– Miejmy nadzieję. Tak czy owak, cieszę się, że dołączy pani
do domowników i pozna Josette.
Hrabia podniósł się z miejsca i podał jej ramię.
– Już późno. Pora udać się na spoczynek. Przyślę po panią
powóz jutro o dziesiątej rano. Proszę zabrać ze sobą cały dobytek.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Więc zełgałeś, ohydnie zełgałeś:
Przysięgam, że to łgarstwo! Podłe łgarstwo!
WILLIAM SZEKSPIR, Otello
Kiedy nazajutrz panna Lennox przybyła do posiadłości
Debouvine’a, zamiast Gastona drzwi otworzyła jej kobieta.
Kenna była tak zaskoczona, że na moment kompletnie
oniemiała.
– Witamy w nowym domu, lady Lennox. Hrabia oczekuje
pani w salonie.
Kenna weszła do środka i uśmiechnęła się.
– Proszę mi wybaczyć brak manier. Spodziewałam się ujrzeć
Gastona, a nie piękną młodą kobietę. Powinnam była się
przedstawić.
– Ależ nie ma takiej potrzeby. Wiem, kim pani jest.
– Hrabia wspominał o pani. Jestem Josette Revel. Mieszkam
tu, ale nie należę do służby. Nie jestem też córką ani damą serca
pana Debouvine’a. Jakiś czas temu hrabia wpuścił mnie do swego
serca i do swego domu. Zupełnie tak jak panią. W przeciwieństwie
do pani nigdy nie chciałam i nie chcę mieć do czynienia z
fechtunkiem. Szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego
jakakolwiek kobieta chciałaby robić coś podobnego…
– Nie mam pani tego za złe. Powiem jedynie, że opuszczenie
domu i przyjazd do Francji nie były dla mnie łatwe, a zmusiły
mnie do nich okoliczności. To nie był kaprys znudzonej życiem
panny z dobrego domu.
– Dlaczego zatem pani przyjechała?
– To długa historia. Podzielę się nią z panią przy innej
sposobności. Może pani będzie wówczas gotowa opowiedzieć mi
swoje dzieje.
Josette miała oliwkową skórę, zmysłowe ciało o pełnych
kształtach i niesamowicie duże brązowozielone oczy. Z taką
powierzchownością zapewne mogłaby owinąć sobie wokół palca
każdego bez wyjątku mężczyznę. Była tak urodziwa, że Kenna ze
swoimi rudymi włosami i bladą cerą czuła się przy niej zaledwie
pospolita.
Jej wełniana ozdobiona wenecką koronką kreacja również
zrobiła na Lennoxównie niemałe wrażenie.
– Pani suknia jest absolutnie wyjątkowa – powiedziała z
uznaniem. – Ta koronka to istne dzieło sztuki.
Rozmówczyni obrzuciła ją przeszywającym spojrzeniem.
– Spodziewała się pani, że będę miała na sobie pstrokatą
spódnicę z falbanami, okrągły złoty kolczyk w uchu i pobrzękujące
na nadgarstkach bransolety?
– Przede wszystkim nie spodziewałam się, że to pani otworzy
mi drzwi – odparła bez namysłu Kenna. – Nie rozmyślałam więc o
tym, co pani na siebie włoży. Jako że sama przyjechałam do
Paryża z zaledwie trzema sukniami, nie mam prawa krytykować
cudzego odzienia. Niemniej jeśli skłania się pani ku pstrokatym
spódnicom z falbanami, okrągłym złotym kolczykom i
pobrzękującym bransoletom, to jak najbardziej powinna je pani
nosić.
Josette przyjrzała jej się podejrzliwie, jakby nie sądziła, że
ktoś taki jak ona jest zdolny do sarkazmu.
– Zechce pani udać się za mną. Pokażę pani jej pokój. Mieści
się na drugim piętrze tuż obok mojego. – Umilkła i przemówiła
ponownie, dopiero gdy zaczęły wchodzić po schodach na górę. –
Hrabia uznał, że być może chciałaby pani mieć kogoś w pobliżu
dla towarzystwa. Dlatego wybrałam ten pokój. Ale jeśli życzy pani
sobie większej prywatności…
– Pochodzę z licznej rodziny. Mam trzy siostry. Nie
czułabym się swobodnie, gdybyście ulokowali mnie w
odosobnionym miejscu. Cieszę się, że nie miała pani nic
przeciwko temu, aby zająć pokój obok mnie.
Josette wciąż była nieufna.
– Wcale nie powiedziałam, że nie mam nic przeciwko temu.
– Proszę dać mi znać, kiedy przejdzie pani ochota na
uszczypliwości. Mam nadzieję, że uda nam się dojść do
porozumienia i zostaniemy przyjaciółkami.
– Zgoda. Powiadomię panią, gdy najdzie mnie ochota, aby
się zaprzyjaźnić. Choć uprzedzam, że to może nigdy nie nastąpić.
– Będę cierpliwie czekać. Jak powiadają, dzień bez przyjaźni
to dzień stracony.
– Cóż, trudno mi o tym sądzić – odrzekła cierpko Francuzka.
– Z wyjątkiem hrabiego nikt nigdy nie palił się do tego, aby zostać
moim przyjacielem. Jestem z pochodzenia Romką, to jest
Cyganką, a Cyganie jak wiadomo to urodzeni kłamcy i złodzieje.
To zazwyczaj zniechęca do zawarcia bliższej znajomości. – Jej
głos był pełen goryczy i z trudem powściąganego gniewu.
Panna Lennox wiedziała, że ludzie potrafią być podli, i
szczerze jej współczuła.
– Ja mam w sobie domieszkę krwi Piktów, Celtów i Szkotów.
Ponoć jesteśmy z natury nieufni, podejrzliwi i surowi. Na dobitkę
ja sama jestem uparta jak osioł i mam niewygodny zwyczaj mówić
bez ogródek. Owe przywary z całą pewnością nie przysparzają mi
popularności. Może powinnam wyjść i jeszcze raz zapukać do
drzwi? Mogłybyśmy zacząć wszystko od nowa.
Josette zmierzyła ją odrobinę zdumionym wzrokiem, jakby
rozważała jej słowa. Nie uśmiechnęła się wprawdzie, lecz jej
źrenice zamigotały cieplejszym blaskiem.
Kiedy otworzyła drzwi, weszły razem do środka.
Nowe lokum panny Lennox urządzone było z ogromnym
smakiem i utrzymane w kojących zmysły odcieniach zieleni oraz
koloru kremowego.
– Wybrałam dla pani ten pokój – odezwała się Francuzka –
nie tylko dlatego, że znajduje się w pobliżu mojego, lecz także z
powodu pięknego widoku.
Postały chwilę na balkonie, podziwiając ogród, lecz zaraz
wróciły do środka, aby uciec przed dojmującym chłodem.
– Każę przynieść bagaże. Czy mam poprosić pokojówkę, aby
rozpakowała pani rzeczy?
– Nie trzeba. Rozpakuję się sama. Lepiej, żeby pokojówka
zajęła się czymś bardziej pożytecznym.
– Cóż, w takim razie… przyślę pani na górę tacę z
jedzeniem. Poczuje się pani jak u siebie w domu, a przy okazji zje
pani lekki posiłek.
– Dziękuję za pomoc, mademoiselle Josette. Jestem pani
ogromnie zobowiązana.
– Nie ma o czym mówić. Do zobaczenia o ósmej przy
kolacji. Proszę postarać się przyjść o wyznaczonej porze. Hrabia
bardzo sobie ceni punktualność.
– Podobnie jak ja.
Kenna odprowadziła wzrokiem nową znajomą, po czym
przystanęła pośrodku sypialni i rozejrzała się dookoła. Dziś miała
rozpocząć zupełnie nowe życie.
Podczas wieczornego posiłku Debouvine wciągnął ją w
rozmowę na temat fechtunku.
– Ile miała pani lat, kiedy po raz pierwszy wzięła do ręki
szablę?
– Byłam bardzo mała, kiedy zaczęłam przyglądać się
treningom braci. Miałam wówczas bodaj siedem lat, ale zaczęłam
ćwiczyć razem z nimi dopiero trzy lata później.
– Josette była mniej więcej w tym samym wieku, kiedy
zaczęła mnie męczyć, abym zaczął ją uczyć – oznajmił hrabia. –
Długo się opierałem, lecz w końcu uległem. Szermierka wkrótce
stała się jej wielką pasją.
Lennoxówna zatrzymała łyżkę w połowie drogi do ust i
utkwiła oskarżycielskie spojrzenie w młodej Francuzce.
– O ile mnie pamięć nie myli, nie dalej jak kilka godzin temu
twierdziła pani, że nie pojmuje, skąd u kobiety zainteresowanie
fechtunkiem. Miała pani jakiś powód, aby skłamać?
Josette wzruszyła ramionami.
– Wcale nie skłamałam. Po prostu zataiłam prawdę.
– Mam rozumieć, że obok fechtunku pani kolejną pasją jest
rozpowiadanie nieprawdy?
– Rzekłabym, że jestem kobietą dwóch różnych prawd, które
to prawdy wybieram stosownie do nastroju oraz do okazji.
Rankiem nie miałam ochoty wdawać się w długie dyskusje.
Niewinne kłamstewka pozwalają oszczędzić wiele czasu. Gdybym
powiedziała prawdę, nie uniknęłabym obszernych wyjaśnień. I
proszę, niech mi pani nie wmawia, że sama nigdy pani nie
skłamała.
– Nie rozmawiamy o mnie. To nie ja zełgałam pani w żywe
oczy.
– Najwyraźniej nie wystarcza pani, że biję się w piersi. Cóż,
widać dla takiej moralistki jak pani, prawda jest zbyt trudna do
przyjęcia. A prawda jest taka, że od czasu do czasu kłamiemy
wszyscy. A może zechce pani skłamać i zaprzeczy?
– Naturalnie, że zdarzało mi się mówić nieprawdę. Z tą
różnicą, że ja robię to zazwyczaj z uprzejmości, kiedy nie chcę
zranić czyichś uczuć. A to nie to samo.
– Myślę, że jesteś winna Kennie przeprosiny – wtrącił się do
rozmowy hrabia.
– Niech i tak będzie. Lady Lennox, zechce pani wybaczyć mi
mój karygodny postępek. Przepraszam za wszystkie kłamstwa,
które wygłosiłam i wygłoszę w swoim życiu. Wieczór spędzę na
modlitwie. Może tym sposobem zdołam zadośćuczynić swoim
występkom.
– Coś mi się zdaje, że jeden wieczór modłów nie wystarczy,
aby odkupić wszystkie pani przewiny – odparła z uśmiechem
Kenna.
Roześmieli się wszyscy troje i dokończyli posiłek w
doborowych nastrojach.
Następnego ranka Josette wyrwała Kennę ze snu jeszcze
przed świtem.
Lennoxówna pogrążona była w błogim śnie, kiedy usłyszała
kroki, a potem niecierpliwy głos Francuzki.
– Pobudka!
– Która godzina? – zapytała zaspanym głosem, nie zadając
sobie trudu, aby unieść głowę nad poduszką.
– Już szósta. Pora wstawać.
– Sacrebleu! To przecie środek nocy! I po cóż mam wstawać
tak wcześnie?
– Jedziemy do miasta.
Panna Lennox usiadła na posłaniu i ziewnęła.
– Do miasta? A po co?
– Będzie pani potrzebowała specjalnego stroju na lekcje. Jeśli
chcemy znaleźć wszystko, co trzeba, musimy wyjechać jak
najwcześniej.
Przeszedłszy przez pokój, Josette otworzyła na oścież drzwi
szafy.
– Wielkie nieba! Trzeba wymienić pani całą garderobę. To na
nic się nie zda.
– Zamówiłam już nowe odzienie. Będzie gotowe za dwa
tygodnie.
– Bardzo dobrze. W międzyczasie dokupimy kilka
niezbędnych dodatków. W kwestiach strojów maître jest nieugięty.
– Z tymi słowy panna Revel poddała dokładnej inspekcji suknie
Kenny.
– Proszę włożyć tę zieloną – powiedziała tonem
nieznoszącym sprzeciwu. – Za pół godziny czekam na panią na
dole.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Kiedy zejdziemy się z powrotem?
Gdy grom zagłuszy grzmotem
Szum deszczu i wichury lament?
WILLIAM SZEKSPIR, Makbet
Odkąd Colin poznał ognistowłosą Szkotkę, w żaden sposób
nie potrafił wybić jej sobie z głowy. Rozmyślał o niej bez ustanku i
wyrzucał sobie, że pozwolił jej odejść, nie wywiedziawszy się
uprzednio, dokąd się udała.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Kenna
przygotowywała się do wyprawy na zakupy, do jego kajuty
wtargnął bez zaproszenia Alejandro.
– Na litość boską, miarkuj się, człowieku. Najwyższa pora
otrząsnąć się z chandry. Chcesz, żeby ludziom spadło morale? Nie
do twarzy ci z tym stuporem. A skoro nasza ruda znajoma wpadła
ci w oko, to może nie od rzeczy byłoby ją odszukać?
Kapitan posłał mu mordercze spojrzenie.
– Czasami, gdy cię słucham, przemawiasz niczym mędrzec z
siwą brodą, ale bywa, że bredzisz jak bezmyślny błazen, by nie
powiedzieć ostatni półgłówek. Zaczynam sądzić, że sam diabeł
wybiera mi przyjaciół, i zastanawiam się, czym sobie na to
zasłużyłem. I wiedz, że krytyką niewiele u mnie zdziałasz.
Calderón zrobił srogą minę.
– Racja. Krytyka czy łagodna perswazja niewiele tu pomogą.
Idę o zakład, że więcej bym wskórał, gdybym potajemnie napchał
ci w portki prochu i podpalił lont. W tak beznadziejnych
przypadkach jak twój trzeba uciekać się do radykalnych środków.
Jak mam cię przekonać, żebyś zaczął szukać swojej panny? A
może chciałbyś, żebym to ja jej poszukał?
– Jak najbardziej. Znajdź ją, jeśli potrafisz. Choć równie
dobrze mógłbyś szukać wiatru w polu.
– Bez wątpienia mam większe szanse odnalezienia jej niż ty.
Nic tylko leżysz, rozmyślasz o niebieskich migdałach i opróżniasz
kolejne butelki. W ten sposób na pewno jej nie odnajdziesz.
– A jak niby mamy jej szukać? Przecie nie znamy nawet jej
nazwiska.
– Owszem, nie znamy. Ale właśnie przyszedłem, żeby ci
oznajmić, że „Aethelred” właśnie przybił do Kopenhagi i
zakotwiczył w porcie. Przypuszczam, że wiesz, jaki zrobić pożytek
z tej wiedzy. Ale jeśli jesteś zbyt rozleniwiony, żeby zwlec się z
koi, wyręczę cię i zapytam kapitana Fischera, co począł z naszą
złotooką ślicznotką.
– Do diaska, czy to ja sam nie potrafię znaleźć jednej
bezbronnej niewiasty?
– Nareszcie zaczynasz mówić do rzeczy. Już zaczynałem
poważnie w ciebie wątpić. Ostatnio nie byłeś nawet w stanie
zebrać własnych myśli, a jedyne, co umiałeś odnaleźć bez trudu, to
dno kolejnej flaszki. Jak sądzę, udasz się niezwłocznie na
„Aethelred”. Zapytam więc, czy życzysz sobie, abym ci
towarzyszył?
– Tylko jeśli obiecasz, że będziesz miły jak do rany przyłóż.
– Będę ujmujący, przyrzekam. Jeśli mi na tym zależy, umiem
być słodziutki jak miód prosto z pasieki.
– Ruszajmy zatem. Przydasz się do machania wiosłami.
Godzinę później weszli razem do kajuty kapitana Fischera.
– A niech mnie – zdziwił się Duńczyk. – Nie spodziewałem
się was, panowie. – Podniósł się z miejsca i uścisnął im ręce. –
Oszczędziliście mi zachodu. Właśnie miałem się do was wybrać.
Siadajcie, proszę.
– Pewno przyszliście wypytać o swoją Szkotkę?
– Nie inaczej – rzekł Montgomery. – Chciałbym wiedzieć,
jak zniosła podróż i co się z nią później stało.
Kapitan Fischer, jako że był człowiekiem nadzwyczaj
skrupulatnym, snuł swą opowieść przez następną godzinę z
okładem. Najpierw zrelacjonował przebieg rejsu, by na koniec
dojść do miejsca, w którym odprowadził swą pasażerkę do
gospody Dessinów, a potem wyprawił prywatnym dyliżansem z
Calais do Paryża
– Pamiętasz może, gdzie wynająłeś powóz? – zapytał
Montgomery.
– Naturalnie. W biurze pocztowym. Stangret był synem
właściciela.
– Jak się nazywał?
Duńczyk spojrzał na rozmówcę skonfundowanym wzrokiem.
Sprawiał wrażenie, jakby nie rozumiał pytania.
– Ach, więc o to idzie – olśniło go nagle. – Sądziłem, że
chcesz się upewnić, czy dotarła do celu cała i zdrowa, ale widzę,
że pragniesz ją odnaleźć.
– A jeśli istotnie mam taki zamiar, zechcesz podzielić się ze
mną tym, co wiesz, czy może zrodziły się w tobie ojcowskie
uczucia i w związku z tym będziesz ją przede mną chronił?
Zapewne uważasz, że nie dorastam jej do pięt.
Fischer roześmiał się i otworzywszy szufladę, wyjął z niej
sakiewkę.
– To reszta twoich pieniędzy – rzekł, wręczając woreczek
Colinowi. – Nie wydałem wszystkich. – A co do panny, przyznam,
że masz znakomity gust, przyjacielu. Przyjmij moje
powinszowania.
– Przyjmę, jeśli zachowasz resztę. Nalegam. Należy ci się
coś za fatygę.
– Cóż, w takim razie, dziękuję. Nie odmówię. Ów Francuz,
który powoził, nazywał się Marcel Favier.
– Przypominasz sobie może, jak wyglądał?
– Około czterdziestki, niewysoki, raczej drobnej postury,
chodził lekko przygarbiony. Miał ciemne włosy i niebieskie oczy
jak większość Francuzów. Hm… mam nadzieję, że to wystarczy,
aby wszcząć poszukiwania.
– Ja też.
– Kiedy zatem ruszacie do Calais?
– Jak tylko wrócimy na pokład „Dancing Water”.
– Dacie się przedtem namówić na wspólny lunch?
– Jak najbardziej. Z przyjemnością.
Montgomery dotrzymał słowa. Alejandro i on zjedli razem
posiłek z duńskim druhem, po czym udali się z powrotem na
własny statek. Gdy dotarli na miejsce, niezwłocznie obrali kurs na
Calais.
Dopłynąwszy do portu, natychmiast złożyli wizytę
Marcelowi Favierowi w urzędzie pocztowym. Nie zastali go, więc
wrócili kilka godzin później.
– Szkotka, powiada pan? A jakże, pamiętam ją bardzo
dokładnie.
– Poznał pan jej nazwisko?
– Nie. Wolała pozostać anonimowa. Nawet sam książę
Burbon nie zdołał wyciągnąć z niej prawdziwego imienia.
– Książę Burbon? – zdziwił się Montgomery. – Mówiono mi,
że podróżowała sama.
– Nie inaczej. Z początku była sama, monsieur. Ale książę i
jego dwaj kompani zatrzymali nas niedaleko Paryża. Zostali
napadnięci przez rozbójników i jeden z nich był poważnie ranny.
Ich powóz został uszkodzony, więc zabraliśmy ich do miasta i
wysadziliśmy pod domem ich znajomego medyka.
– A owa dama? Gdzie wysiadła?
– A niech to, panie, za nic nie mogę sobie przypomnieć, jaka
to była ulica.
– Do diabła, a więc wszystko stracone – zdenerwował się
Colin. – Nie znajdziemy jej.
– Proszę nie desperować, monsieur. Jutro z samiutkiego rana
jadę znowu do Paryża. Jeśli mają panowie ochotę pojechać ze mną,
pokażę panom, gdzie zostawiłem waszą zagubioną mademoiselle.
Zawsze pamiętam miejsca, w których bywam, ale za to mam
kłopot z ich nazwami.
Nazajutrz Calderón i Montgomery wyruszyli razem z
Marcelem do stolicy. Favier dotrzymał słowa i wysadził ich przed
zadbaną willą.
– To tutaj – zapewnił stangret. – Zapamiętałem te łuki, nie
mogę się mylić.
Alejandro wynagrodził sowicie pocztyliona, tymczasem
Colin zapukał do drzwi.
Chwilę potem spoglądali obaj w pulchne oblicze madame
Guion, która zaprosiła ich do środka i nalegała, aby zechcieli
poczęstować się herbatą.
Gospodyni okazała się niezwykle rozmowna.
– Szukają panowie lady Kenny Lennox – oznajmiła
zadowolona z siebie. – Zjawiła się u mnie ze znakomitymi
rekomendacjami. Jej siostra jest spowinowacona z Sophie de
Bourbon, która z kolei jest wnuczką króla Ludwika. Sophie
poślubiła szkockiego hrabiego i osiadła na stałe w Szkocji. Ona i
lady Claire, z domu Lennox, są szwagierkami. Sophie zaopatrzyła
lady Kennę w nad wyraz pochlebne listy polecające, jeden z nich
trafił do mnie, drugi zaś w ręce hrabiego Debouvine, który
natychmiast po przeczytaniu go zaprosił mademoiselle Lennox na
kolację.
Panowie wymienili między sobą spojrzenia.
– Kim jest ów hrabia? – zapytał Colin. – I co ma wspólnego z
lady Kenną?
– To powszechnie znana i szanowana osobistość, moi
panowie. Dziw, że panowie o nim nie słyszeli. Swego czasu był
najznakomitszym maître d’armes w Europie. I byłby
prawdopodobnie po dziś dzień, gdyby nie przeszedł na emeryturę.
– Gdzie przebywa obecnie panna Lennox?
– Przeniosła się do rezydencji hrabiego. To przepiękne i
imponujące château. Może śmiało konkurować z najwspanialszymi
budowlami Paryża, może z wyjątkiem Wersalu.
– Twierdzi pani, że panna z dobrego domu zamieszkała z
zupełnie obcym sobie mężczyzną? – zdumiał się Alejandro. –
Wybaczy pani, ale to niesłychane, wręcz niewiarygodne.
– Ależ, panowie, źle mnie zrozumieliście. Nie miałam
zamiaru sugerować, że mademoiselle Lennox jest paramour
hrabiego. Zupełnie nie o to idzie. Lady Kenna jest uczennicą
mistrza. Dokonała bowiem czegoś, co nie udało się dotąd nikomu,
a już na pewno żadnej kobiecie. Otóż zdołała przekonać
Debouvine’a, aby zrezygnował z zasłużonej emerytury i został jej
osobistym fechmistrzem.
– Fechmistrzem? – powtórzył z niedowierzaniem
Montgomery, po czym spojrzał na przyjaciela. – Zanim opuściła
statek, spytałem ją, jak zamierza się bronić. Odrzekła, że mieczem,
ale byłem pewien, że żartuje.
– Zapewniam, że to nie żart, monsieur – „uspokoiła” go
madame Guion.
– Powie nam pani, jak znaleźć owego hrabiego?
Jeanne-Marie nie miała najmniejszych oporów przed tym,
aby pokierować ich do château Debouvine’a.
– Dokąd teraz? – zapytał Calderón, gdy wyszli znowu na
ulicę.
– Znajdziemy jakiś pokój, a potem zobaczymy.
– Myślę, że powinniśmy poszukać także krawca – zauważył
Alejandro. – Skoro mamy stanąć przed obliczem kogoś tak
wybitnego jak hrabia Debouvine, musimy odpowiednio się
zaprezentować. Wiem, wiem, jesteś Amerykaninem i nie dbasz o
tytuły. Szkopuł w tym, że jeśli złożymy mu wizytę tak, jak stoimy,
odźwierny odprawi nas z kwitkiem. To delikatna sprawa… Lepiej
będzie, jeśli zdasz się na mnie, rzecz wymaga bowiem odrobiny
finezji…
– Delikatna sprawa? Która wymaga finezji? Cóż to znowu za
brednie? Pójdziemy i poprosimy o chwilę rozmowy z panną
Lennox. Hrabia będzie musiał zapytać ją o zdanie.
– Niekoniecznie. Mademoiselle znajduje się pod jego opieką.
Jesteśmy zatem zdani wyłącznie na jego łaskę. Jeśli uzna nas za
cudzoziemską hołotę, pośle nas do diabła, a swojej podopiecznej
nawet o nas nie wspomni.
– Cóż, może to i racja. A więc musimy go przekonać, że sami
należymy do arystokracji, czy tak?
– W rzeczy samej.
Krawiec potrzebował tygodnia, aby sprawić im szykowne
nowe odzienie.
Calderón nabył też najdroższe przybory piśmiennicze, jakie
tylko można było znaleźć w Paryżu, i zasiadł do napisania małego
dzieła, które rozpoczynało się od słów: Monseigneur Comte
Debouvine…
Colin przyglądał mu się z niejakim zdumieniem. Prawdę
mówiąc, zupełnie nie pojmował wszystkich tych ceregieli, z
którymi trzeba było się liczyć w Europie, gdy chciało się bywać w
wykwintnym towarzystwie. Jednakowoż, jako człowiek mający
przed nazwiskiem cały wianuszek tytułów, Alejandro był w tych
kwestiach doskonale obeznany. Montgomery postanowił więc mu
zaufać. Co nie znaczy, że nie trawiły go wątpliwości.
– Zastanawiam się, czy sprawa jest warta świeczki – mruknął
pod nosem, przyglądając się swemu odbiciu w lustrze. – Gdybym
wiedział, że panna pochodzi z wyższych sfer, pewnie od razu
spróbowałbym wybić ją sobie z głowy. Wiesz, że nie przepadam za
arystokracją…
– Kiedy modlimy się o coś do Boga – zaczął sentencjonalnie
Calderón – należy pamiętać o dwóch rzeczach, po pierwsze
błagajmy Pana, aby spełnił naszą prośbę, po drugie prośmy go, aby
sprawił, że będziemy potrafili się cieszyć tym, czym nas obdaruje.
To ostatnie czasem nie jest wcale takie łatwe.
Colin zaczynał się niecierpliwić.
– Długo jeszcze zamierzasz kaligrafować?
– Wytrwałości, drogi przyjacielu – odrzekł spokojnie
Alejandro. – Co nagle, to po diable. – Z tymi słowy wydął usta,
spojrzał na swoje dzieło, po czym zakończył je z rozmachem:
Señor Alejandro Feliciano Enrique de Calderón, syn Don Álvara
Enrique Luisa de Calderóna, markiza Málagi.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Bywa, że słabości zbliżają ludzi bardziej niźli cnoty.
LUC DE CLAPIERS MARKIZ DE VAUVENARGUES,
Refleksje i maksymy
W dniu, w którym miała się odbyć jej pierwsza lekcja, Kenna
wstała bardzo wcześnie. Po porannej toalecie otworzyła szafę i
uśmiechnęła się mimo woli. Do wczoraj miała tylko cztery suknie,
z którymi wyjechała z domu. Teraz mogła przebierać się do woli.
Sięgnęła po obszerną spódnicę oraz mięciutką jak puch
chłopięcą koszulę, która przyległa do ciała, a jednocześnie
zapewniała swobodę ruchów.
Niebawem zjawiła się pokojówka z tacą pełną jedzenia.
Panna Lennox była jednak zbyt podekscytowana, aby powoli
raczyć się śniadaniem. Wypiła więc filiżankę herbaty i zjadła
rogalik z konfiturą.
Na koniec włożyła giętkie skórzane półbuty i zaplotła włosy
w długi pojedynczy warkocz. Rzuciła jeszcze okiem na swoje
odbicie w lustrze i uznała, że jest gotowa.
Gdy zbiegała po schodach, była niemal pewna, że pojawi się
w sali ćwiczeń przed hrabią. Istotnie dotarła na miejsce pierwsza,
ale Debouvine nie kazał jej długo czekać.
Skinął jej na powitanie i weszli razem do środka.
Od stóp do głów spowity był w czerń – ulubiony kolor
większości fechmistrzów, czy jak wolał hrabia, maîtred’armes.
Kenna skracała to wyrażenie do pojedynczego słowa maître.
– Dzień dobry, maître.
– Lady Lennox. Widzę, że wspólne zakupy z Josette były
udane. Wolno spytać, jak wam się udało przetrwać razem w
zamkniętym powozie?
– Siłą woli powstrzymałyśmy się przed wydrapaniem sobie
oczu, jeśli o to panu idzie. Grałyśmy też w karty. Pańska
podopieczna nauczyła mnie nowej gry o nazwie tarocchi.
– A tak, słyszałem. To wymysł Włochów. Josette jest
wytrawnym graczem.
– Owszem. Przekonałam się o tym na własnej skórze.
Odkryłam również, że nie cierpi przegrywać, więc kiedy ma
przegrać, zwyczajnie oszukuje. Choć trzeba przyznać, że tym
razem przynajmniej mnie ostrzegła. Uśmiecha się pan, maître?
– Właśnie doszedłem do wniosku, że będę uszczęśliwiony,
mając u swego boku aż dwie przybrane córki.
Kenna odwzajemniła uśmiech i podeszła do kolekcji mieczy
rozwieszonej na ścianie. W jej oczach pojawił się błysk zachwytu.
– Ma pan nawet claymore’a, szkocki dwuręczny miecz –
powiedziała z uznaniem. – Nigdy dotąd nie widziałam tak
wspaniałego zbioru.
Kiedy się odwróciła, spostrzegła, że hrabia przygląda się jej
ubraniu. Na szczęście, jego oblicze zdradzało, że zaaprobował strój
i nie ma żadnych zastrzeżeń.
Ona także przyjrzała mu się dokładniej niż wcześniej i
uznała, że Debouvine jest mężczyzną o imponującej prezencji. Był
wysoki i smukły, poruszał się prężnie, a zarazem dostojnie.
Wyglądał na nie więcej niż czterdzieści, może czterdzieści pięć lat,
choć w rzeczywistości ukończył sześćdziesiąty rok życia. Jego
przystojna twarz z rzymskim nosem wzbudzała respekt, a
ciemnoniebieskie oczy przykuwały uwagę jak magnes. W czerni
było mu bardzo do twarzy. Ciemne aksamitne spodnie podkreślały
mocno zarysowane mięśnie jego szczupłych nóg.
– Od dziś pani życie zmieni się nie do poznania – odezwał
się poważnym tonem. – Fechtunek będzie zaprzątał pani umysł,
wypełniał pani dnie, a nawet noce. Do znudzenia będzie pani
powtarzała pięć podstawowych ruchów nadgarstka: prima, druga
zasłona, tercja i kwinta. Po lekcjach, w zaciszu własnej sypialni,
będzie pani ćwiczyć rękę oraz postawę stóp. Atak, obrona, garda,
pchnięcie, odparowanie z uwolnieniem, parada, atak pozorowany,
powrót do pozycji cofniętej po pchnięciu i tym podobne terminy
będą krążyły pani w głowie bez ustanku.
Miał rację. Już teraz od nadmiaru nowych nazw kręciło jej
się w głowie.
Hrabia podszedł do ściany i zdjąwszy z niej dwa florety,
podał jeden z nich swej podopiecznej.
– Najpierw chciałbym się przekonać, ile już pani umie albo
czego pani nie umie. Proszę zająć miejsce na planszy.
Kenna ochoczo wykonała polecenie.
– Nadszedł czas próby. Zobaczymy, czy potrafi pani
posługiwać się szablą, czy tylko macha nią pani w powietrzu jak
cepem.
– Od dawna nie miałam broni w ręku, maître. Zapewne
wyszłam z wprawy.
– W porządku, przyjąłem do wiadomości, ale nigdy więcej
proszę się przede mną nie usprawiedliwiać. A teraz do dzieła.
Niech pani spróbuje zdobyć punkt. Allez!
Lennoxówna przystąpiła do natarcia, ale ledwie zdążyła
oderwać stopę od podłogi, hrabia bez trudu wytrącił jej floret z
ręki.
– Mizernie. W ten sposób niczego pani nie osiągnie,
choćbyśmy spędzili w tej sali kolejne trzy stulecia. Jeśli to
najlepsze, na co panią stać, to nie wierzę, że kiedykolwiek
pobierała pani lekcje fechtunku. Rusza się pani, jakby nigdy
wcześniej nie stała na planszy.
Zacisnęła zęby i ruszyła do kolejnego ataku. Chciała mu
pokazać, co potrafi. Niestety, Debouvine odpierał wszystkie jej
pchnięcia albo robił uniki. Aby jeszcze bardziej ją pognębić,
przełożył broń do lewej ręki i utkwił wzrok w suficie. Teoretycznie
zyskała nad nim przewagę, ale niewiele jej z tego przyszło. I tak
skutecznie bronił się przed jej nieudolnymi szarżami.
Kenna zaczęła się denerwować, co w niczym jej nie
pomogło. Na domiar złego hrabia celowo ją prowokował. On nie
miał na czole nawet jednej kropelki potu, a ona wkrótce zaczęła
sapać.
– Ça alors! Na miłość boską! Tak szybko uszło z pani
powietrze? Czyżby mnie pani oszukała? Sprawia pani wrażenie,
jakby nigdy wcześniej nie trzymała w ręku szabli. Bywało, że
walczyłem z jednookimi kalekami, którzy radzili sobie lepiej od
pani. I czemuż to się pani zatrzymała? Nie umie pani jednocześnie
słuchać i fechtować? To proste, musi pani tylko spróbować
wytrącić mi z ręki broń.
Wyprostowała się i przypuściła następny atak. Hrabia
odparował jej pchnięcie i w mgnieniu oka umieścił ostrze floretu
na jej piersi.
– Nie muszę pani tłumaczyć, że gdyby to była prawdziwa
broń, leżałaby pani na ziemi bez ducha. Jeżeli właśnie dała mi pani
żałosny pokaz pełni swoich umiejętności, to równie dobrze
możemy zakończyć sprawę już teraz. Oboje oszczędzimy sobie
zachodu, a pani także wstydu.
Spróbowała jeszcze raz, ale i tym razem jej próby zakończyły
się fiaskiem.
– Niechże pani wreszcie zaprezentuje coś godnego uwagi, bo
zaczynam tracić cierpliwość!
Kenna była już u kresu wytrzymałości. Jej nerwy były
napięte jak postronki. Nie potrafiła się skupić, a co dopiero
należycie fechtować.
Po kolejnym nieudanym posunięciu hrabia stanął w miejscu i
wzniósł ręce do nieba.
– Ça y est! Dość! Czyżby pani floret był słomiany?
Fechtujemy, mademoiselle, to nie zabawa. Pokażę pani, jak to się
robi. Widzi pani, comme ça – o tak.
Ani się obejrzała, jej szabla znów leżała na ziemi.
– Sacrebleu!!! Słowo daję, panno Lennox, powinna pani
znaleźć sobie jakieś nowe zajęcie. Może akwarele? Ponoć
malowanie nudnych pejzaży na porcelanie koi nerwy i leczy
schorowane dusze.
Załamała ręce i zawstydzona zwiesiła głowę.
– To nie ma sensu, monsieur le comte.
– Poddaje się pani? Tak szybko? Gdzie się podział pani duch
walki?
Spojrzała mu odważnie w oczy.
– Nie poddaję się. Tyle że… nie zdawałam sobie sprawy, że
tak bardzo mnie pan onieśmieli. Zazwyczaj radzę sobie o wiele
lepiej. Przy panu nie jestem w stanie pokazać tego, co umiem.
Wstyd mi, ale taka jest prawda.
Debouvine zamyślił się, po czym rzekł:
– Nie mam w zwyczaju wykorzystywać swojej przewagi.
– Ależ, monsieur le comte, nie to miałam na myśli…
– Pozwól mi skończyć, moja droga. Skoro istotnie panią
onieśmielam, postaramy się usunąć tę przeszkodę. Zrobimy
przerwę, a potem zacznie pani ćwiczyć z Josette.
Lennoxówna nie odezwała się ani słowem, choć wiedziała,
że hrabia uważnie jej się przygląda.
– Mam nadzieję, że jej cięty język pani nie onieśmieli…
– Nie wydaje mi się, ale kiedy człowieka ukąsi wąż, trudno
mu wyzbyć się strachu. Boi się nawet muchy.
Trzy godziny później Kenna i Josette stanęły naprzeciw
siebie na planszy.
Skrzyżowały ostrza i zaczekały, aż hrabia wyda komendę do
ataku.
– Allez!
Josette okazała się twardą przeciwniczką. Walczyła z
zapałem, determinacją i ogromnym zaangażowaniem. Jakby
chciała pokazać Szkotce, która wkroczyła na jej terytorium, gdzie
raki zimują.
Lennoxówna pozwoliła jej na szybki i gwałtowny atak, sama
pozostawała w pozycji obronnej i utrzymywała bezpieczny
dystans. Naturalnie, mogła w każdej chwili zadać pchnięcie, ale
wolała się z tym nie spieszyć. Wiedziała, że nie wolno jej
zlekceważyć umiejętności rywalki. Nadmiar pewności siebie nie
był wskazany.
Spokój i jasny umysł zawsze sprawdzały się w takich
sytuacjach. Francuzka ujawniła swój cygański temperament,
nacierała coraz zajadlej, najwyraźniej przekonana, że bez trudu
wygra walkę.
Kenna trzymała gardę, nie ripostowała i nie pozwalała
przeciwniczce zbliżyć się na tyle, aby ta jej dosięgła.
Skoncentrowała się na odpieraniu gradu uderzeń, nie spuszczając
przy tym oczu z twarzy Josette.
Rywalka zaczynała przejawiać oznaki zmęczenia i
zniecierpliwienia. Nie podobało jej się, że panna Lennox nie
pozwala sprowokować się do kontrataku. Jej zniecierpliwienie
rychło przekształciło się w rozsierdzenie, a złość i gniew są jak
wiadomo niezwykle wyczerpujące. Innymi słowy, panna Revel
szybko opadała z sił, co sprawiło, że zaczęła popełniać poważne
błędy. To z kolei rozgniewało ją jeszcze bardziej. Próbowała
podejść Kennę, markując kilka kolejnych ataków. Lennoxówna nie
dała się zwieść. Dorastała z trzema braćmi, którzy nie raz i nie dwa
próbowali na niej podobnych sztuczek.
– Nom de nom! – zdenerwowała się Josette. – Fechtuje pani
czy tylko udaje?
– Właśnie zamierzałam zapytać panią o to samo. Proszę nie
dawać mi forów, tylko dlatego że jestem gościem w domu
hrabiego. Śmiało niechże pani pokaże mi, gdzie moje miejsce. Ma
pani moje pozwolenie.
Francuzka posłała jej gniewne spojrzenie, po czym natarła na
nią z niekontrolowanym impetem i przekonaniem, że koniec
pojedynku jest już bliski i że rozstrzygnie go na swoją korzyść.
Pojedynek w istocie prędko się zakończył.
Kenna doskonale wyczuła moment, w którym należało
przypuścić ostateczny atak. Zamarkowała pchnięcie i odczekała, aż
rywalka je odeprze, przy okazji kompletnie się odsłaniając. Po
chwili koniec jej floretu utkwił tuż przy gardle panny Revel.
– Wystarczy! – zawołał Debouvine. – Dość już zobaczyłem,
mademoiselle Lennox. Pokazała się pani z zupełnie innej strony
niż rano.
Kenna uśmiechnęła się i zerknęła niepewnie na pokonaną
Francuzkę. Sądziła, że właśnie uczyniła sobie z niej śmiertelnego
wroga, ale Josette, o dziwo, odsłoniła zęby w szerokim uśmiechu i
podała jej rękę.
– Znakomicie, ognistowłosa Szkotko. Udowodniła pani
swoją wielkość i w pełni zasłużyła na mój szacunek. Stwórca
obdarował panią talentem do fechtowania i niezwykłą sprawnością
umysłu. Ma pani zadatki na prawdziwą mistrzynię.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Sam Jowisz przemieniał się już to w satyra,
Już to w pasterza, byka, łabędzia, albo i w deszcz złoty,
A wszystko w imię miłości.
ROBERT BURTON
Colin i Alejandro przybyli do château Debouvine’a późnym
popołudniem. Podobnie jak wcześniej na Kennie, imponująca
budowla wywarła na nich ogromne wrażenie.
Zsiadłszy z koni, wręczyli wodze stajennemu i podeszli do
odzianego w niebiesko-złotą liberię lokaja.
– Czy zastaliśmy hrabiego Debouvine? – zapytał
Montgomery.
– Oui, monsieur. Czy są panowie umówieni? Z hrabią lub
jego sekretarzem?
– Nie, ale chcielibyśmy, abyś doręczył mu nasz list
polecający i zapytał, czy zechce nas przyjąć.
Służący zniknął na kilka minut.
– Choć mój monsieur le comte nie przypomina sobie, aby
miał przyjemność panów poznać, zgodził się z panami
porozmawiać. Proszę za mną.
Wszyscy trzej weszli do przestronnego westybulu
oświetlonego trzema kandelabrami. Po przemierzeniu co najmniej
kilku korytarzy stanęli wreszcie przed drzwiami, jak się później
okazało biblioteki, i zostali zaanonsowani:
– Señor Calderón z Hiszpanii oraz kapitan Montgomery z
Ameryki!
Debouvine zasiadał za ogromnym biurkiem przed kilkoma
stertami papierów, które ułożono w nienagannym porządku. Jego
posiwiałe przy skroniach włosy połyskiwały w blasku świec.
Na widok przybyłych gości hrabia odprawił sekretarza i
wstał.
– To wszystko na dziś, Fornier – oznajmił zwięźle. – Nie
będziesz mi już dziś potrzebny.
Fornier skłonił się i wyszedł.
– Zechcą panowie usiąść i wyjawić mi cel swojej wizyty –
odezwał się tymczasem Debouvine.
Był odziany w ciemnogranatowy aksamitny surdut oraz
kremową koszulę z przepięknymi koronkowym mankietami.
Colin gratulował sobie w duchu, że poszedł za radą
przyjaciela i nabył na tę okazję szykowniejszy niż zwykle strój.
– Pozwoli pan, że nas przedstawię – rzekł uroczyście
Hiszpan. – Alejandro de Calderón, a to mój przyjaciel, Colin
Montgomery, kapitan statku „Dancing Water”.
– Witam w Paryżu. Mogę wiedzieć, co panów do mnie
sprowadza?
W tymi miejscu do rozmowy włączył się Colin.
Wyjaśnił, jak poznał w Szkocji pannę Lennox i umieścił ją na
statku płynącym do Francji. Teraz pragnął się z nią rozmówić i
zapytać, jak przebiegła jej podróż z Edynburga.
Hrabia uniósł brew.
– Więc postanowił pan złożyć wizytę towarzyską lady
Lennox, mimo że swego czas odmówił jej pan pomocy?
– Nie zachowałem się aż tak bezdusznie, jak pan to
przedstawia – zapewnił pospiesznie Amerykanin. – Jestem
przekonany, że jeśli powiadomi ją pan o naszym przybyciu, panna
Lennox potwierdzi moje słowa i zechce się z nami zobaczyć.
– Proszę kontynuować, kapitanie. Coś mi mówi, że nie
przyjechał pan do Paryża wyłącznie po to, aby zapytać o
samopoczucie mojej podopiecznej. Czy jest jakiś inny powód
pańskiej wizyty.
– Naturalnie, że jest panie hrabio. Co więcej, jestem pewien,
że domyśla się pan, w czym rzecz. Mówiąc zupełnie szczerze,
panna Lennox urzekła mnie do tego stopnia, że nie potrafiłem o
niej zapomnieć. Martwiło mnie także jej oczywiste przerażenie,
choć nie znałem powodu, dla którego postanowiła potajemnie
opuścić ojczyznę, w dodatku podczas świąt Bożego Narodzenia i z
mizernym bagażem. Wzbraniała się nawet przed tym, aby zdradzić
nam swoje nazwisko.
– A skoro o tym mowa, właśnie zamierzałem zapytać, jak w
takim razie udało się panom dowiedzieć, kim jest i gdzie jej
szukać.
Montgomery opowiedział o tym, jak poprosił kapitana
Fischera o to, aby wyprawił Kennę z Calais do Paryża.
– Kiedy dowiedzieliśmy się, że statek Fischera wpłynął do
portu w Kopenhadze, natychmiast poszliśmy się z nim rozmówić.
Wypytaliśmy go o szczegóły i dzięki niemu trafiliśmy do biura
pocztowego, w którym wynajął dyliżans. Pamiętał, że powoził nim
syn właściciela. Ten z kolei przypomniał sobie pannę Lennox oraz
miejsce, w którym ją wysadził. Okazało się, że zatrzymała się w
domu niejakiej madame Guion. To właśnie ona zdradziła nam jej
nazwisko i poinformowała nas, że znajdziemy ją w pańskim domu.
– To wszystko? – zapytał hrabia.
– Owszem, ale jeżeli moje wyjaśnienia wydają się panu
niewystarczająco wiarygodne, proszę zapytać pannę Lennox…
– Nie ma takiej potrzeby. Wspominała mi o panach niedługo
po swoim przyjeździe. Napomknęła też o tym, że to właśnie pan
sfinansował jej przejazd z Calais do Paryża i że to pan nalegał, aby
miała cały powóz dla siebie. Dowiedziała się o tym od kapitana
Fischera. Tylko dlatego postanowiłem zapytać ją, czy zechce się z
panami zobaczyć. Poślę do niej i powiem, że czekają na nią
panowie w różowym salonie. – Z tymi słowy Debouvine
pospiesznie się oddalił.
Wkrótce po jego wyjściu pojawił się ponownie lokaj, który
zaprowadził ich do salonu.
Panna Lennox nie kazała im długo na siebie czekać.
Wkroczyła do pokoju w towarzystwie opiekuna, spowita w zieloną
jedwabną suknię. Jej pięknie ufryzowane ognistorude włosy
kontrastowały zachwycająco z głęboką zielenią tkaniny.
Jej oczy wyraźnie pojaśniały na ich widok.
– Alejandro i kapitan Montgomery, jakże się cieszę, że znów
panów widzę. Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę miała
sposobność podziękować panom za pomoc. Kapitan Fischer
dołożył wszelkich starań, aby moja podróż przebiegła gładko i
komfortowo. Chciałabym móc jakoś się panom odwdzięczyć.
– Wystarczy nam, że widzimy panią szczęśliwą i w dobrym
zdrowiu – stwierdził Colin. – Myśleliśmy o pani przez cały ten
czas. A tydzień temu, kiedy dowiedzieliśmy się, że Fischer jest w
Kopenhadze, postanowiliśmy panią odnaleźć. Cieszy mnie, że jest
pani cała i zdrowa i że dotarła pani do Paryża bez większych
przygód.
– Kapitanie Montgomery, dobrze wiem, ile panu
zawdzięczam. Kapitan Fischer uznał, że powinien wyjawić mi
prawdę. To dzięki pańskiej, a nie jego szczodrości jestem teraz tu,
gdzie jestem. I jestem panu za to ogromnie wdzięczna.
– Nie musi mi pani dziękować. Żałuję, że nie mogłem zrobić
więcej.
– Panno Lennox – zabrał głos hrabia. – Jeśli życzy pani sobie
kontynuować rozmowę z panami na osobności, zostawię was
samych. Oczekuję wizyty księcia Avignon, a nie chciałbym
państwa zanudzić. Książę niestety potrafi mówić wyłącznie o sobie
lub o pogodzie. Sam zazwyczaj niemal zapadam w sen, kiedy jest
w pobliżu.
Skwitowali jego żart śmiechem.
– Panowie, miło mi było panów poznać – kontynuował
Debouvine. – Jeśli mogą panowie zabawić u nas nieco dłużej,
zapraszam na kolację.
– Dziękujemy za zaproszenie – odezwał się Alejandro. –
Pozwoli pan jednak, że wstrzymamy się z podjęciem decyzji.
Jeżeli zaprosi pan także księcia Avignon, prawdopodobnie
odjedziemy w pośpiechu.
Znów się roześmieli, po czym hrabia zapewnił ich, że nie
mają powodu do obaw.
– Za nic nie naraziłbym panów ani siebie na takie męki.
– W takim razie, z przyjemnością zostaniemy – powiedział
Colin.
– Zatem do zobaczenia przy kolacji.
Hrabia był już niemal przy drzwiach, kiedy Kenna nagle o
czymś sobie przypomniała.
– Może poprosi pan Josette, żeby do nas dołączyła?
– Naturalnie, doskonały pomysł. Że też sam o tym nie
pomyślałem…
– Kimże jest owa Josette? – zainteresował się Calderón, gdy
gospodarz zniknął na korytarzu.
– Niczego panu nie powiem. Wolę, aby sam pan się
przekonał, z kim ma do czynienia.
– Hm… Czyżby kolejna wielce tajemnicza młoda dama?
Uśmiechnęła się szeroko.
– Nawet pan nie przypuszcza, jak bliski jest prawdy. Dam
panu małą podpowiedź. Proszę sobie wyobrazić smutne pieśni,
ogniste tańce, nadmiar trunków i tłuczenie kieliszków w ognisku.
– A zatem jest to panna o egzotycznych korzeniach…
Chyba… już się zakochałem.
– Mogłoby się panu przytrafić coś znacznie gorszego.
– Ależ panno Lennox. Byłaby to kompletna katastrofa.
Jestem bowiem zaprzysiężonym kawalerem.
Kenna zerknęła zalotnie na Montgomery’ego.
– Każdy mężczyzna jest zaprzysiężonym kawalerem, dopóki
się nie ożeni, nieprawdaż?
– Cóż, prawdopodobnie ma pani rację.
Usiedli i porozmawiali jeszcze chwilę, nim do salonu
wkroczyła Josette.
W ognistoczerwonej sukni z gładko zaczesanymi czarnymi
włosami wyglądała urzekająco.
Panowie, jak nakazywała etykieta, natychmiast poderwali się
z miejsc.
Tymczasem panna Revel zatrzymała się na środku pokoju i
obrzuciła ich chłodnym spojrzeniem.
– Hrabia kazał mi do pani dołączyć, nie wspominał jednak,
że przyjmuje pani gości – zwróciła się do Kenny.
Montgomery w jednej chwili wyczuł, że panna Lennox jest
lekko poirytowana oziębłością i ostrożnymi słowami młodej
znajomej.
– Proszę, niechże pani wejdzie i usiądzie z nami –
powiedziała Lennoxówna. – To ja poprosiłam, żeby pani do nas
przyszła. Chciałam, żeby poznała pani dżentelmenów, którzy
pomogli mi dotrzeć do Francji. Pamięta pani, kapitan Montgomery
i jego przyjaciel z Hiszpanii? Opowiadałam pani o nich…
Kenna dokonała formalnej prezentacji, Josette zaś przyjrzała
się przenikliwie gościom, by w końcu ukłonić się i oficjalnie
zauważyć ich obecność.
– Panowie. Miło mi – rzekła zwięźle, po czym podeszła do
kanapy i usiadła.
– Lady Lennox zataiła przed nami, że poznamy tak uroczą
damę – odezwał się Calderón.
Francuzka zignorowała jego pochlebstwo.
– Co panów sprowadza do Paryża? – zapytała rzeczowo.
– Pragnęliśmy się upewnić, że nasza znajoma dotarła tu cała i
zdrowa – odpowiedział Colin.
– A skoro już się panowie upewnili, jak długo zamierzają
panowie pozostać we Francji?
– Kilka dni.
Alejandro nie wytrzymał i zachichotał.
– Czyżby hrabiemu zepsuły się wszystkie zegarki, a pani
postanowiła przejąć ich funkcje?
– Hrabia zaprosił panów na kolację – wtrąciła pospiesznie
Kenna, próbując zapobiec nieuchronnej katastrofie. – Przebyli
długą drogę aż z… – urwała i poszukała ratunku u Colina.
– Z Kopenhagi. Była pani w Kopenhadze, panno Revel?
– Nie, nie byłam – odparła lekceważąco Josette.
– A powinna pani – wtrącił swoje trzy grosze Alejandro. –
Wyznam, że to miasto bardzo mi panią przypomina. Jest
przepiękne, ale okropnie wieje w nim chłodem.
Kenna skoczyła na równe nogi i chwyciła ze stołu paterę z
herbatnikami.
– Może ciasteczko, kapitanie? – zapytała nieco piskliwie,
podtykając mu tacę pod nos.
Montgomery zajrzał w jej piękne oczy i z trudem
powstrzymał uśmiech. Wziął ciastko i zacisnął usta. Miał szczerą
ochotę się roześmiać. Sytuacja wydała mu się cokolwiek
komiczna.
Jego przyjaciel był niebezpiecznie bliski zadurzenia się w
oziębłej Francuzce. A jeszcze do niedawna zarzekał się, że nigdy
nie dopuści, aby do czegoś takiego doszło.
– Señor Calderón, ciasteczko? – Panna Lennox tym razem
zaatakowała tacą Alejandra.
– Czemu nie? – odparł bez namysłu. – Bóg świadkiem, że
wszyscy zasługujemy na coś na osłodę. Sytuacja z pewnością do
tego dojrzała.
Hiszpan sięgnął po herbatnika, ale zamiast jednego ciastka
zabrał Kennie całą paterę i ruszył z nią do miejsca, w którym
siedziała Josette.
– A pani, urocza mademoiselle, zechce się poczęstować?
Panna Revel pokręciła głową.
– Nie, dziękuję. Raczej nie mam ochoty.
Alejandro nie dał za wygraną i przysunął się jeszcze bliżej.
– Powinna pani spróbować. Słodycze są ponoć w stanie
odpędzić nawet najbardziej skwaszony nastrój.
Spojrzenie Francuzki ciskało gromy, kiedy utkwiła wzrok w
jego twarzy. Wpatrywała się w nią tak długo i intensywnie, że
Kenna i Colin poczuli się niezręcznie. Jakby ci dwoje zupełnie
zapomnieli o ich obecności.
W kącikach ust Josette, o dziwo, pojawił się cień uśmiechu, a
jej źrenice rozświetlił błysk nagłego zainteresowania.
Montgomery pomyślał, że właśnie jest świadkiem czegoś na
kształt cudu. Jakby na usianym trupami pobojowisku rozkwitł
nieoczekiwanie kwiat pokoju.
Dla Calderóna i panny Revel czas stanął w miejscu. Każde z
nich nareszcie spotkało godnego siebie przeciwnika. Przez chwilę
wydawało się, że role się odwróciły. Teraz to Josette sprawiała
wrażenie osoby rażonej piorunem. Kompletnie zaniemówiła i
przez kilka dobrych sekund patrzyła niewidzącym wzrokiem na
tacę, którą Alejandro wciąż trzymał przed nią na wyciągniętej
dłoni.
Pozostała dwójka zastygła w niemym oczekiwaniu na jej
reakcję.
Colin nie miał najmniejszych wątpliwości, że Francuzka
darzy szacunkiem wyłącznie tych, którzy są w stanie stawić jej
czoło albo sprostać jej wyzwaniom. Na pierwszy rzut oka widać
było, że nie ma najlepszego zdania o świecie i o ludziach.
Zapewne nauczyły ją tego przykre doświadczenia z przeszłości.
Była młoda, ale prawdopodobnie doznała od bliźnich wielu
krzywd. To dlatego traktowała wszystkich podejrzliwie i z
chorobliwą wręcz nieufnością. Być może bała się odrzucenia,
wolała więc nikogo do siebie nie dopuszczać.
Po upływie, jak im się zdawało, całej wieczności wypuściła
ze świstem powietrze, wymamrotała coś pod nosem – zapewne nie
było to bynajmniej pochlebstwo pod adresem Calderóna – i w
końcu sięgnęła po ciastko.
Alejandro spokojnie odstawił tacę i usiadł obok niej na
kanapie. Montgomery’emu przemknęło przez głowę, że to kobieta
w sam raz dla jego druha. Takiej niezależnej i hardej osóbki jak
ona nie da się w pełni zdominować, a Hiszpan szybko tracił
zainteresowanie łatwymi zdobyczami. Niewątpliwie z powodu
swego południowego temperamentu.
Alejandro był nieprzewidywalny i nigdy nie stronił od
wyzwań. Jeśli starczy mu cierpliwości, wytrwałości i
konsekwencji, być może, na przekór wszystkiemu, uda mu się
zdobyć serce tej pięknej dzikuski. Będzie czyniła, co w jej mocy,
aby go odepchnąć i do siebie zrazić, ale Colin wierzył, że
przyjaciel zdoła poskromić w niej złośnicę i wyjdzie z potyczki
zwycięsko. Tak czy inaczej, gra była warta świeczki, a on już teraz
był nią wyraźnie zauroczony.
– Może zechcieliby panowie wybrać się na przechadzkę po
ogrodzie? – zaproponowała Kenna. – Jest zachwycający. Jeszcze
nigdzie nie widziałam tak wspaniałej fontanny.
– Bardzo chętnie – odrzekł Colin. – Spacer dobrze mi zrobi.
A państwo? Zechcą pójść z nami? – zwróciła się do Josette i
Alejandra.
– Dziękuję, ale nie – oznajmiła panna Revel. – Idźcie,
poczekam na was tutaj.
– Dotrzymam pani towarzystwa – zaoferował się Calderón,
zaglądając jej w twarz.
Roześmiał się, spostrzegłszy na niej grymas rozdrażnienia.
– Nie widzę potrzeby. Mogę zostać sama, nie mam nic
przeciwko temu.
– Wiem, że pani nie ma. Ale ja mam. Nie mógłbym zostawić
damy samej.
– Och, niechże pan więc robi, co się panu żywnie podoba.
– Señorita, nawet pani nie przypuszcza, jak bardzo mi się to
podoba.
Calderón i panna Revel wymieniali kąśliwe uwagi w salonie,
tymczasem Kenna i Colin wyszli na taras, a potem do ogrodu.
– Dlaczego postanowiła pani przyjechać do Francji, panno
Lennox? – zapytał Montgomery. – Wiem, że pragnęła pani
zachować to w tajemnicy ze względów bezpieczeństwa, ale z
naszej strony nic pani nie grozi, mam na myśli siebie i Alejandra,
rzecz jasna. Znamy pani tożsamość od przeszło tygodnia, a nie
wydarzyło się nic złego.
– Czemu to pana interesuje? To nie pańskie zmartwienie…
– Istotnie, nie powinno mnie to interesować, ale cóż, nie
mogę nic na to poradzić. Nie mam pojęcia, o co idzie, ale
wyczuwam, że spotkało panią coś strasznego. Zawsze jest pani
smutna, nawet kiedy się pani uśmiecha. I zawsze ogląda się pani za
siebie. Jakby czegoś się pani obawiała. Zastanawiam się czego.
Kenna wyciągnęła dłoń i wskazała nią najbliższy budynek.
– To stajnia. Hrabia ma mnóstwo koni, niektóre to czystej
krwi araby.
– Nie ufa mi pani? Czy to dlatego nie chce pani opowiedzieć
mi o swoich obawach?
– Nie ufam nikomu, kapitanie.
– Nieprawda. Zaufała pani hrabiemu i Josette.
– Nie miałam wyboru. Musiałam im zaufać.
– Czemu?
Westchnęła ciężko i usiadła na ławce.
Colin zajął miejsce obok niej. Zauważył, że niespokojnie
wyłamuje palce, i wziął ją za rękę.
– Może pani być spokojna. Jestem pani przyjacielem. Chcę
pomóc, jeśli zajdzie taka potrzeba. A jeśli nie, być przy pani, kiedy
będzie pani chciała zwyczajnie porozmawiać, komuś się zwierzyć.
Nie może pani iść przez życie zupełnie sama.
– Nie jestem sama. Mam w Szkocji rodzinę. Mam też
hrabiego i Josette.
– Jeśli woli pani zachować swoje powody dla siebie,
uszanuję to. I nie zapytam, dlaczego zamieszkała pani u hrabiego
Debouvine’a. Nie zamierzam się wtrącać w pani sprawy, ale jeżeli
znalazła się pani w niebezpieczeństwie, popełnia pani błąd, sądząc,
że da sobie radę w pojedynkę. – Umilkł i odwrócił wzrok. –
Zupełnie pani nie rozumiem. Słyszałem, że Szkoci są uparci, ale
nie sądziłem, że aż tak. Przekonałem się, że to szczera prawda.
– Mówi pan o mnie czy o swoim dziadku?
Tego się nie spodziewał. Zaskoczyła go.
– Widzę, że Alejandro powiedział pani to i owo.
– Niewiele. Zdradził tylko tyle, że pański dziadek jest
baronem.
– A niech go, ma stanowczo za długi język. Prawda jest taka,
że trudno nam się porozumieć. To także pewnie pani wygadał?
– Czemu nie potraficie dojść do porozumienia?
– Dziadek nie jest łatwym człowiekiem. To jego
zgorzkniałość doprowadziła do tego, że ojciec przeniósł się do
Ameryki. Dziadek nigdy mu tego nie wybaczył. Po dziś dzień nie
zrozumiał, że stracił syna wyłącznie z własnej winy.
– Pana także o coś obwinia?
– Mój ojciec jest jego jedynym spadkobiercą. Odmawia
jednak przyjazdu do Szkocji. Nie chce wrócić i zostać baronem
Fairlie.
– Ale przecie dziadek nie może mieć o to żalu do pana.
– Ależ może. Mój dziadek potrafi winić wszystkich o
wszystko. Kiedy pojął, że nigdy nie zdoła urobić ojca, próbował
urobić mnie. Kusił mnie tytułami, włościami i pieniędzmi. Z
marnym skutkiem. Koniec końców, postanowił wziąć mnie na
litość. Narzekał, że jest starym, zmęczonym człowiekiem, który
nie ma komu przekazać swojej schedy. Nie uległem, więc teraz
zajmuję drugie miejsce na liście jego najzagorzalszych wrogów,
tuż za własnym ojcem.
– To doprawdy smutne, że ludzie, których łączą więzy krwi,
nie potrafią się porozumieć, a ich drogi się rozchodzą. Nie myślał
pan o tym? Czy to dlatego, że nie czuje się pan Szkotem, czy
baronem Fairlie?
– Z obydwu powodów. Jestem kapitanem statku i kaprem.
Morze i żeglowanie to całe moje życie.
– W Caithness także jest morze. W całej Szkocji też nie
brakuje szerokich wód.
– Wie pani, że mój dziadek urodził się w Caithness? To
pewnie sprawka Calderóna?
– Nie, sama się domyśliłam. Alejandro powiedział jedynie
tyle, że jest to najmroźniejsze miejsce na świecie. Od razu
pomyślałam, że to Sutherland lub Caithness, a on potwierdził moje
domysły. Mój dziadek pochodził z Sutherland.
– Pani też stamtąd pochodzi?
– Nie, mieszkam w niewielkim zamku na jednej z
najpiękniejszych szkockich wysp położonej na Loch Lomond.
Znam Sutherland, ponieważ tam urodziła się moja matka. Po jej
śmierci i śmierci dziadka odziedziczyłam ich dom, ale nie byłam w
nim od dziecka.
– A teraz znalazła się pani na obczyźnie, we Francji. Sama,
owiana tajemnicą, pełna smutku i obaw. Chciałbym pani pomóc,
lady Lennox.
– Proszę mi mówić po imieniu, tak jak to robi moja rodzina.
Noszę tytuł „lady” wyłącznie dlatego, że mój ojciec był hrabią.
Pewnie i tak prędzej czy później stracę tytuł, chyba że poślubię
kogoś, kto sam go ma.
– Powinnaś. Tym sposobem na zawsze pozostaniesz lady
Kenną.
– Nie myślę teraz o zamążpójściu. Wystarczy mi, że
przyglądam się moim siostrom, które znalazły szczęście u boku
ukochanego mężczyzny.
Colin postanowił nie wypytywać jej więcej o rodzinę. Uznał,
że będzie lepiej, jeśli sama opowie mu o swoich bliskich. Wierzył,
że nadejdzie dzień, w którym mu zaufa.
– Wie pan, że hrabia Debouvine był niegdyś
najznakomitszym fechmistrzem w całej Europie? – zapytała ni
stąd, ni zowąd.
Zajrzał jej w twarz. W dogasającym świetle dnia wyglądała
jeszcze piękniej niż zwykle. Miał ochotę porwać ją w ramiona i
całować do utraty tchu. Ledwie ją znał, a zachowywał się jak
zakochany po uszy sztubak. Miała w sobie coś, czego nie miały
inne kobiety. Nie wiedział, co to takiego, ale jednego był pewien.
Przypadła mu do serca nie tylko ze względu na swą niepoślednią
urodę.
Podziwiał jej niezależność, nieulękłość i niezłomną siłę
charakteru. Nękały ją melancholia i bezbrzeżny smutek, a mimo to
potrafiła cieszyć się życiem i wytrwale dążyć do celów, jakie sobie
wyznaczała. Wolała narażać na niebezpieczeństwo siebie niż
swoich bliskich.
Marzył o niej podczas wielu nieprzespanych, samotnych
nocy. Jego marzenia się ziściły. Siedział obok niej w romantycznej
scenerii. Była blisko, na wyciągnięcie ręki… Jej oczy połyskiwały
w ostatnich promieniach słońca niczym gwiazdy.
Gdy w nie spoglądał, widział wyraźnie, że chce mu zaufać.
Pochylił się i szepnął z ustami tuż przy jej ustach:
– Nie musisz mi się zwierzać, Kenno. Jesteś piękna i warta
zachodu, nawet jeśli mi nie ufasz. – Pocałował ją lekko, a
ponieważ się nie opierała, jego wargi zrobiły się nieco bardziej
natarczywe. – Nie dbam o powody, dla których przybyłaś do
Francji. Odkryłem w tobie coś o wiele bardziej intrygującego.
– Co to takiego?
– Ty sama jesteś intrygująca. – Objął ją ciasno, przygarnął do
piersi i pogłębił pocałunek. O mój Boże, pomyślał, głaszcząc ją
delikatnie po policzku. Jest taka miękka i ciepła… Pragnął jej
ciała, a jednocześnie odczuwał przemożną potrzebę, by się nią
zaopiekować i ochronić ją przed całym złem tego świata albo
chociaż przed jej obecnym prześladowcą, kimkolwiek jest ów
szubrawiec.
Westchnęła i oparła się o niego całą sobą.
– Często wyobrażałem sobie, że cię całuję. Kiedy byłaś na
moim statku i potem, kiedy wyprawiłem cię do Calais. Odkąd
zniknęłaś mi z oczu, wiedziałem, że nie powinienem był pozwolić
ci odejść.
– Czemu?
– Bo cię pragnąłem. Każdą cząstką swego ciała. Tak jak
teraz.
– To dość przerażające. Jak skok na głęboką wodę albo coś w
tym rodzaju…
Roześmiał się.
– Coś w tym rodzaju podoba mi się znacznie bardziej niż
skok na głęboką wodę.
– Co pan rozumie przez „coś w tym rodzaju”?
– Colin. Wolałbym, żebyś przestała nazywać mnie „panem”.
Kiedyś ci pokażę, co znaczy owo „coś”.
– Czy to znaczy, że teraz jestem bezpieczna?
– O tak. Zwłaszcza odkąd napomknęłaś, że hrabia był
najlepszym fechmistrzem na całym kontynencie. To dlatego tu
przyjechałaś, prawda? Chcesz, żeby nauczył cię fechtować. – Z
początku wydawało mu się to zbyt niedorzeczne, by mogło być
prawdziwe, ale znał ją już na tyle, by uwierzyć, że mogła zwrócić
się z tak niewyobrażalną prośbą do Debouvine’a.
– Potrafię fechtować. Nauczyłam się w dzieciństwie, ale
istotnie, chcę doskonalić swoje umiejętności. Chcę być na tyle
dobra, aby móc zmierzyć się z mężczyzną.
Zachichotał, ale natychmiast spoważniał, widząc, że dla niej
to sprawa niezwykłej wagi.
– Mówiłaś całkiem poważnie, prawda?
– Owszem.
– Nigdy nie słyszałem o kobietach, które chwytają za broń.
– Zapewniam, że było ich przede mną wiele. Choćby Josette.
Ona także fechtuje.
– Boisz się kogoś i dlatego zależy ci na tym, aby umieć się
bronić. To jest właśnie prawdziwy powód twego przyjazdu do
Francji.
Kenna milczała. Długo wpatrywała się w swoje ręce, zanim
znów się odezwała.
– Tak, to prawda, ale nie pytaj mnie o nic więcej. I tak wiesz
za dużo. A ów człowiek, przed którym uciekam, jest bezwzględny.
Zabiłby cię, gdybyś stanął mu na drodze. To dla niego chleb
powszedni.
– Nie boję się o siebie, lecz o ciebie. Mężczyźni nie potrafią
stać z założonymi rękami, kiedy damie dzieje się krzywda.
– Potrafię sama o siebie zadbać. A niebawem z pomocą
hrabiego będę także potrafiła się obronić.
– Kiedy już uznasz, że potrafisz pokonać swego wroga,
wrócisz do Szkocji?
– Tak.
Nagle usłyszeli za plecami kroki, a chwilę później stanął
przed nimi lokaj.
– Lady Kenno, Gaston prosił, abym państwa odnalazł. Reszta
towarzystwa oczekuje na państwa przy stole.
Podnieśli się i ruszyli z wolna w stronę domu.
– Jeszcze jeden, ostatni pocałunek, zanim odjadę –
powiedział Montgomery, gdy służący zniknął im z oczu.
Pociągnął ją za drzewo i przycisnął wargi do jej warg.
– Nie powinieneś był tego robić. Ktoś mógł nas zobaczyć.
– Chciałem się z tobą należycie pożegnać. Później nie
będziemy już mieli okazji zostać sam na sam.
– Wyjeżdżacie już dzisiaj?
– Jutro z samego rana.
– Ach tak…
Zrobiło mu się ciepło na sercu, bo usłyszał w jej głosie
wyraźne rozczarowanie.
– Chciałbym zostać dłużej, ale nie mogę. Zostawiliśmy
załogę na wystarczająco długo. Bóg jeden wie, w jakim stanie
znajdziemy statek po powrocie.
Wsunął sobie jej rękę pod ramię i powiódł z powrotem ku
château.
– Wrócisz? – zapytała niepewnie.
Zatrzymał się i ująwszy ją za ramiona, ucałował w czoło.
– Nie wiedziałem, czy wrócę aż do teraz. Zapytałaś, więc tak,
wrócę. Obiecaj mi tylko jedno. Gdyby przydarzyło ci się coś złego
albo gdybyś potrzebowała mojej pomocy, zostaw dla mnie
wiadomość u monsieur Dessina, w jego gospodzie. Będzie
wiedział, gdzie mnie szukać.
– Dobrze, obiecuję.
Weszli razem do domu i dołączyli do pozostałych przy stole.
Gdy wieczór dobiegł końca, ani Colinowi, ani Alejandrowi nie
było łatwo odjechać.
– Cieszę się, że jutro opuszczamy Paryż – oznajmił Calderón,
znalazłszy się w siodle.
– A to czemu? Czyżbyś tęsknił za morzem?
– Bynajmniej. Chcę tylko jak najprędzej wziąć nogi za pas i
uciec od kobiety, która mnie przeraża.
– Możemy podać sobie ręce, przyjacielu. Mam dokładnie
takie same odczucia.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Nierzadko lęk przed czymś złym pcha nas w objęcia czegoś
gorszego.
NICOLAS BOILEAU
Przez następne tygodnie Kenna często rozmyślała o Colinie.
Myślała także o rodzinie. Pragnęła skontaktować się z bliskimi,
dać im znać, że żyje i ma się dobrze. Zastanawiała się nawet, czy
nie poprosić Montgomery’ego, aby złożył im wizytę w jej imieniu.
Doszła jednak do wniosku, że to zbyt niebezpieczne, zarówno dla
niego, jak i dla jej sióstr. Lord Walter z całą pewnością kazał
obserwować zamek, a ona nie chciała narażać krewnych na
niebezpieczeństwo.
Co dzień z wyjątkiem niedziel doskonaliła swoje
umiejętności podczas lekcji z mistrzem Debouvine’em. Przez jakiś
czas krzyżowała szable głównie z Josette, ale po upływie kilku
miesięcy panna Revel stała się dla niej zbyt łatwą przeciwniczką.
Hrabia orzekł wówczas, że nadeszła pora, aby zaczęła się
mierzyć z mężczyznami.
– Wybrałem trzech byłych uczniów. Naturalnie, każę im
zachować całą sprawę w tajemnicy. Zresztą nie sądzę, aby
którykolwiek z nich zechciał chwalić się tym, że fechtował z
kobietą, zwłaszcza jeżeli owa kobieta okaże się bieglejsza niż on.
– Zrobię, co w mojej mocy, aby ich pokonać.
– Wiem, że tak będzie, lady Lennox.
Wyselekcjonowani przez Debouvine’a partnerzy początkowo
nie chcieli ćwiczyć z damą, ale dzięki umiejętnościom Kenny
rychło zapominali o swych uprzedzeniach.
– Chciałbym, aby mogła pani ćwiczyć z większym gronem
przeciwników – oznajmił pewnego razu hrabia. – Ale pani imię ani
chybi stałoby się sławne i niebawem obiegło całą stolicę, tego
przecież nie chcemy. Pani wróg może mieć swoich szpiegów także
i w Paryżu.
Lennoxówna zaczynała się poważnie obawiać, że wieść o
miejscu jej pobytu prędzej czy później dotrze do uszu sir Waltera.
Postanowiła zwierzyć się ze swoich lęków hrabiemu. Po
jednej z lekcji poprosiła go o rozmowę.
– Boję się, że Walter odnajdzie mnie z równą łatwością jak
Colin. To całkiem możliwie, a nawet prawdopodobne.
– Przejdźmy się – zaproponował hrabia. – Świeże powietrze
dobrze nam zrobi.
Nie oponowała. Podała mu ramię i pozwoliła by
wyprowadził ją do ogrodu.
– Martwiłbym się raczej o coś innego – powiedział z powagą.
– Jeżeli pani wróg jest choć w połowie tak chytry i przebiegły, jak
pani sądzi, zapewne wrócił już do Szkocji, a tam dowiedział się o
pani wyjeździe. Idę o zakład, że wyprawił się na wyspę Inchmurrin
osobiście. Chciał zyskać niezbitą pewność. Najął też pewnie ludzi
do stałej obserwacji pani rodzinnego domu. Będzie tak długo
zbierał informacje, aż w końcu domyśli się, dokąd się pani udała.
Przez jakiś czas mieszkaliście pod jednym dachem. Zdążył dobrze
panią poznać. Będzie próbował myśleć tak samo jak pani,
przewidywać pani kolejne posunięcia. Już wcześniej udowodniła
pani, że jest dzielna, zmyślna i zaradna, a w potrzebie zwraca się
pani o pomoc do rodziny lub przyjaciół. Niestety, Walter to
wszystko wie, dlatego odnalezienie pani nie zajmie mu dużo czasu.
Zapewne na samym wstępie przyjmie założenie, że nie uciekła
pani bardzo daleko od domu. Prawdopodobnie od razu
wyeliminuje kontynenty inne niż Europa. Anglia też nie będzie
wchodziła w rachubę, a to z powodu odwiecznych niesnasek
pomiędzy Szkotami i Anglikami.
– Pozostanie zatem Irlandia i reszta Europy.
– W rzeczy samej. Jestem przekonany, że nie pogna za panią
na oślep. Wie, że doskonale włada pani językiem francuskim, więc
na szczycie jego listy znajdą się wszystkie kraje, anglo- lub
francuskojęzyczne.
Lennoxówna poczuła, że trzęsą jej się ręce. Poczucie
bezpieczeństwa, które dawało jej do tej pory château Debouvine’a
opuściło ją na dobre. Kończył się czas na przygotowania.
Nadchodziła nieuchronnie chwila ostatecznej konfrontacji z
lordem Walterem. Czy wystarczy jej umiejętności, aby pokonać go
w bezpośrednim starciu? Czy starczy jej sprytu, aby go
przechytrzyć?
Hrabia pogłaskał ją po policzku.
– Nie trap się, dziecko. Nie wszystko stracone. Najgorsze, co
możesz teraz zrobić, to się poddać.
– Wiem, ale to takie przygnębiające, a zarazem straszne.
Wydawało mi się, że wszystko dokładnie zaplanowałam. Sądziłam,
że jestem taka szczwana i że potrafię sama o siebie zadbać. –
Zakryła dłońmi twarz. – O mój Boże, on już wie, gdzie jestem…
czuję, że niebawem mnie dopadnie. Domyślił się, że zbiegłam do
Paryża, a skoro tak, bez trudu odkryje także moje powiązania z
panem.
– Istotnie. Wie przecież, że jest pani skoligacona z Sophie de
Bourbon.
W ciągu kilku kolejnych miesięcy Kenna skupiła całą swoją
uwagę na fechtowaniu. Dzięki determinacji, uporowi i wytrwałości
wkrótce zaczęła pokonywać wszystkich byłych uczniów hrabiego,
z którymi krzyżowała szpadę. Po jakimś czasie nikt nie miał
odwagi się z nią mierzyć. Przegrana z kobietą dla większości była
bowiem zbyt wielką ujmą na honorze.
W wolnym czasie ćwiczyła pozycje i dopracowywała ruchy
nadgarstka. Często walczyła z samym hrabią, aż w końcu kilka
razy udało jej się pokonać także i jego.
Właśnie wtedy poczuła, że koniec nauki jest już bliski. Jej
przeczucia stały się rzeczywistością pewnego przedpołudnia, na
które zaplanowali następną potyczkę.
Sprawdziwszy, czy ostre końcówki floretów są należycie
zabezpieczone, stanęli naprzeciw siebie na planszy.
Początek pojedynku okazał się korzystny dla hrabiego. Jego
pierwsze pchnięcie dosięgło lewego ramienia panny Lennox.
Kenna była młodsza, a co za tym idzie, szybsza i zwinniejsza
od przeciwnika, on jednak miał za sobą długie lata praktyki.
Walka była długa i wyczerpująca dla obu stron. Na koniec
Lennoxówna wykonała błyskawiczną ripostę i nie dając hrabiemu
czasu na odparowanie ataku, trafiła go końcówką szpady w
miejsce tuż poniżej obojczyka.
Ku swej zgrozie po chwili spostrzegła na jego koszuli
czerwoną plamę. Przerażona zerknęła na swój floret. Dopiero teraz
zauważyła, że nasadka zabezpieczająca ostrze zsunęła się i upadła
na podłogę.
Podbiegła do Debouvine’a, aby obejrzeć ranę.
– Och, chermaître. Co ja najlepszego narobiłam?
Hrabia zachichotał na widok jej szczerego zaniepokojenia.
– Nie przejmuj się, moja droga. To nic takiego. Tego rodzaju
wypadki zdarzają się na co dzień w większości szkół fechtunku.
Spójrz, to powierzchowne draśnięcie. Nic mi nie będzie. Do
wesela się zagoi.
Zbagatelizował sprawę, ale Kenna potraktowała to zdarzenie
jako znak. Znak, że jej czas we Francji, w domu hrabiego, dobiegł
końca.
– Nie rób z tego kwestii, drogie dziecko. Do jutra oboje o
tym zapomnimy.
– Nie, monsieur le comte, wykluczone. To koniec.
– Koniec? Pozwolisz, żeby powstrzymało cię to niewielkie
cięcie?
– To znak opatrzności. Nadeszła pora, abym wróciła do
Szkocji.
Tak jak przypuszczała, Debouvine nie próbował jej
przekonywać, aby zmieniła zdanie.
– Nie zamierzam stawać na drodze do twego przeznaczenia –
rzekł z powagą. – Przemyślałaś wszystko? Wiesz już, kiedy chcesz
ruszyć w drogę?
– Jak najprędzej. Jak tylko spakuję swoje rzeczy.
– Zrobisz, co uważasz za słuszne. Sugerowałbym wszakże,
abyś została do czasu naszej wizyty u księcia i księżnej Pontaillac.
To tylko tydzień, licząc od jutra. Potraktowalibyśmy to wydarzenie
jak uroczystość pożegnalną. Co ty na to?
Intuicja podpowiadała jej, że powinna wyjechać natychmiast.
Przelana krew hrabiego była niczym przebłysk przyszłości i tego,
co ją czeka.
Zamierzała otworzyć usta i powiedzieć, co jej leży na sercu,
ale powstrzymała się na widok nadziei w oczach hrabiego. Chciał
ją przy sobie zatrzymać jeszcze przez jakiś czas, a ona nie potrafiła
mu odmówić. Długie miesiące wspólnej pracy odcisnęły na nich
obojgu swoje piętno. Bardzo się do siebie nawzajem przywiązali i
nie mieli ochoty się rozstawać. Debouvine wielekroć wspominał,
że lęka się chwili, gdy jego kochana uczennica zakończy
pobieranie nauk.
Mimo to wciąż się wahała.
– Przecież to tylko tydzień – nalegał błagalnym tonem.
Jakże miała zlekceważyć jego prośbę?
– Niech będzie, jak pan sobie życzy, chermaître – uległa w
końcu. – Wyjadę po balu u Pontaillaców.
Ucałował ją w czoło, a potem wziął za rękę.
– Chodź ze mną do galerii. Mam coś dla ciebie.
Gdy znaleźli się na miejscu, Debouvine przesunął stojącą
przy ścianie rzeźbę, za którą znajdował się sekretny schowek, i
wyjął z niego aksamitny, ozdobiony frędzlami futerał.
Kenna nie posiadała się z ciekawości, choć domyślała się, że
wewnątrz kryje się broń.
– Weź go, jest twój – powiedział hrabia, wręczając jej
przepięknie zdobiony miecz. Na jego rękojeści wyrzeźbiono głowę
długowłosej kobiety.
Zaniemówiła na dłuższą chwilę.
– Nie mogę go przyjąć. Jest zbyt cenny.
– Owszem, jest cenny. Był w naszej rodzinie od pokoleń.
Właśnie dlatego pragnę podarować go właśnie tobie, drogie
dziecko. Jesteś moją najpilniejszą i najlepszą uczennicą.
Zasłużyłaś na to, żeby go mieć. Ponoć posiadł nadprzyrodzone
moce. Tak mówi legenda. Sama zobacz.
Panna Lennox wzięła do ręki drogocenny prezent i
uśmiechnęła się.
– Jest lekki jak piórko – stwierdziła z zachwytem.
Jeszcze tego samego wieczoru wybrała się do pokoju Josette
i o wszystkim jej opowiedziała. Zwierzyła jej się także ze swoich
wątpliwości.
– Widok krwi na koszuli hrabiego był jak omen –
powiedziała z kamienną powagą. – Poczułam, że muszę jak
najszybciej wyjechać. Nauczyłam się już wszystkiego, a jeśli
zostanę z wami dłużej, mogę nieświadomie ściągnąć na wasze
głowy śmiertelne niebezpieczeństwo.
Jako Cyganka panna Revel wierzyła, że nie należy
lekceważyć intuicji, ale wierzyła także, że najważniejsze w życiu
są honor i prawda.
– Odłóżmy na bok przeczucia – powiedziała stanowczo. –
Koniec końców, to jedynie przeczucia. Obiecałaś, że zostaniesz i
basta. Nie ma nad czym deliberować.
– Naturalnie, masz rację.
Zakończyły temat i rozmowa wkrótce zeszła na temat Colina
i Alejandra.
– Przypadł ci do serca, prawda? – zapytała Lennoxówna.
– Zależy co przez to rozumiesz – odparła wymijająco Josette.
– Dobrze wiesz, co przez to rozumiem. Nie ukryjesz tego
przede mną. Widziałam was razem. Powietrze wokół was iskrzyło,
a ty wpatrywałaś się w niego, jak wyposzczony pies wpatruje się w
kawałek soczystej wołowiny.
Francuzka roześmiała się ubawiona obrazowym
porównaniem.
– Wcale nie jesteś ode mnie lepsza. Ja też widziałam, jak
wzdychasz do Colina i jak wodzisz za nim wzrokiem. Nie boisz
się, że przez amory zapomnisz, po co się tu znalazłaś?
Te słowa podziałały na Kennę jak kubeł zimnej wody.
– Nigdy o tym nie zapominam. Dobranoc, Josette. Do
zobaczenia jutro.
– Jutro? Przecież nie jadłyśmy jeszcze kolacji. Czyżbyś
zamierzała tak wcześnie pójść spać?
– Czeka mnie pojedynek, który zaaranżował dla mnie hrabia.
Muszę być rześka i wypoczęta.
– Przyjdę obejrzeć twoją potyczkę.
Nazajutrz okazało się, że pojedynek zgromadził szerszą
publiczność.
Jej przeciwnik, Anselm, hrabia Freneau, przyprowadził ze
sobą dwóch przyjaciół, Raoula, wicehrabiego de Sainte, oraz
François, wicehrabiego de Duperrey.
Kiedy całe towarzystwo gawędziło po skończonej walce
nagle pojawił się kamerdyner i poprosił na stronę swego pana.
– Państwo wybaczą – rzekł Debouvine, po czym oddalił się
wraz ze służącym.
Po chwili wrócił z kolejnym gościem.
Zdumienie panny Lennox nie miało granic, gdy ujrzała u
boku mistrza Philippe’a Henriego Louisa Marie de Courtenay,
księcia Burbon, markiza de Marigny, hrabiego de Rochefort i
wicehrabiego Rohan w jednej osobie. Tego samego, z którym
dzieliła dyliżans w drodze z Calais do Paryża.
– Lady Kenno, nareszcie mam przyjemność znów panią
oglądać – odezwał się książę. – Sądząc po pani zdziwionej minie,
raczej się mnie pani nie spodziewała.
– W istocie, jestem zaskoczona, monsieur le duc. Skąd pan
wiedział, że mnie tu znajdzie?
– To moja wina – wtrącił wicehrabia Sainte. – Burbon i ja
jesteśmy kuzynami. Kiedy Philippe opowiedział mi o tym, jak
hrabia de Lorraine został ranny, a pewna urocza młoda Szkotka
przygarnęła go razem z innymi do swego powozu, od razu
wiedziałem, że musi chodzić o panią. Zapomniałem się i niechcący
wymieniłem pani nazwisko. Powiedziałem też, że uczy się pani
pod okiem mistrza Debouvine’a.
– Los chciał znów nas ze sobą zetknąć – dodał de Bourbon. –
To nic innego jak zrządzenie opatrzności. Jestem niezwykle rad z
naszego spotkania, jako że wcześniej nie miałem sposobności
należycie pani podziękować. Jak rozumiem, będzie pani obecna na
balu u księstwa Pontaillaców, który ma się odbyć w przyszłym
tygodniu?
– Czyżby małżonkowie należeli do licznego grona pańskich
kuzynów? – zażartowała Kenna.
Philippe posłał jej kokieteryjny uśmiech.
– I owszem, są moimi drugimi kuzynami w linii bocznej –
oznajmił z przesadną powagą, co wywołało salwę śmiechu reszty
towarzystwa.
Śmiał się nawet hrabia, który w opiekuńczym geście objął
ramieniem swoją podopieczną.
Panna Lennox już dawno nie czuła się taka szczęśliwa. Z
przyjaciółmi u boku nic nie było jej straszne.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
– I cóż? – rzekł Cezar do wieszczek. – Oto Idów marcowych
nadeszły obchody.
A one mu na to: – Nie chwalcie dnia, panie, bo dzień jeszcze
młody.
PLUTARCH, Żywoty równoległe
W przeddzień balu, który miał się odbyć w château księcia i
księżnej de Pontaillac, Kenna siedziała przed ogromnym lustrem w
swoim pokoju.
Po raz pierwszy miała na sobie jedwabną suknię upiększoną
skomplikowanym haftem z kwiatowymi motywami. Nigdy
wcześniej nie nosiła czegoś tak wykwintnego. W dziedzinie mody
Francuzi byli bez wątpienia niedoścignionymi mistrzami.
Uznała, że kreacja jest zdecydowanie zbyt okazała, nadaje się
raczej dla dwórki, która mieszka na królewskim dworze i przestaje
z najznamienitszymi osobistościami w kraju, a nie dla zwykłej
śmiertelniczki takiej jak ona.
Zamierzała przebrać się w coś skromniejszego, ale
przeszkodziło jej pojawienie się Josette, która wstąpiła, aby
zapytać, czy jest gotowa do wyjścia.
– Wyglądasz zjawiskowo – zachwyciła się Lennoxówna. –
Nie widziałam cię jeszcze w bieli. Twoja ciemna karnacja tworzy z
nią oszałamiający kontrast.
Dodatkową ozdobę stroju tworzyły ciemnoczerwone róże
wyszywane wokół głębokiego dekoltu oraz rąbka spódnicy.
Panna Revel obeszła dookoła przyjaciółkę, przyglądając się z
uwagą jej balowej toalecie.
– Nie musisz nic mówić. Wiem, że jest zbyt szykowna.
Właśnie miałam zamiar poszukać czegoś bardziej stonowanego…
– A niech to, jest zachwycająca – stwierdziła z uznaniem
Francuzka. – Jeśli Jej Królewska Mość zaszczyci nas swoją
obecnością, ani chybi zzielenieje z zazdrości.
– Mówiłam przecież, że jej nie włożę.
– Nie bądź niemądra. Naturalnie, że ją włożysz. Gwarantuję,
że żaden mężczyzna nie przejdzie obok ciebie obojętnie.
Połączenie czerwonej nici z białym jedwabiem, słowo daję, coś
przecudownego…
– Postanowiłam już. Jest dla mnie zbyt wytworna. Zwykle
noszę suknie, które mniej rzucają się w oczy. Co sądzisz o tej
błękitnej z satyny? Pomóż mi rozwiązać gorset. Przebiorę się w
mgnieniu oka.
– Nie ma mowy. Nie zrobię tego. – Josette chwyciła
niebieską sukienkę i wepchnęła ją do stojącego nieopodal kufra. –
Do twarzy ci w bieli. Być może to jedyna w twoim życiu okazja,
abyś czuła się jak księżniczka, więc nie psuj sobie zabawy. –
Podeszła do drzwi. – No chodźże już. Hrabia na nas czeka.
– Jesteś pewna, że nie wyglądam w tym stroju jak Katarzyna
Wielka?
– Wyglądasz raczej jak anioł albo święta Brygida, patronka
Irlandii. Ponoć miała rude włosy. Każdy mężczyzna, który
zatrzyma na tobie wzrok, będzie marzył, aby cię zdobyć, a
wszystkie kobiety z miejsca cię znienawidzą.
– Nie podoba mi się to. To moje jedyne publiczne
wystąpienie w Paryżu. I mam narazić się na niechęć tutejszych
dam?
– Och, nie martw się. Mnie też zwykle nienawidzą. To
całkiem miłe uczucie. Lepiej, gdy cię nienawidzą, niż lekceważą
albo w ogóle nie zauważają.
Argumenty Francuzki nie do końca przekonały pannę
Lennox, ale kiedy hrabia wprowadził je do rezydencji
Pontaillaców, okazało się, że przyjaciółka miała całkowitą rację.
Zawistnym oraz pełnym zachwytu spojrzeniom nie było końca.
Debouvine przedstawił towarzyszki gospodarzom, po czym
cała trójka ruszyła ku sali balowej, którą udekorowano na wzór
namiotu osmańskiego baszy.
Obu stron wejścia strzegli odziani w otomańskie stroje
wartownicy wyposażeni w tureckie sztandary zasadzone na
charakterystycznych zdobionych końskim włosiem drzewcach.
Kenna nawet nie starała się ukryć swojej fascynacji niecodziennym
wystrojem.
Ubrani w długie togi służący roznosili na tacach figi i
daktyle.
Josette i Kenna istotnie ściągnęły na siebie spojrzenia
większości mężczyzn. Ledwie pojawiły się na sali, otoczył je
kordon wytwornych młodzieńców.
Lennoxówna ukryła twarz za wachlarzem i szepnęła do
panny Revel:
– Miałaś słuszność. To miłe uczucie wiedzieć, że ktoś ci
zazdrości.
– Tym milsze, jeśli przytrafia się w marokańskim namiocie –
odparła półgłosem Francuzka.
– Sądziłam, że jesteśmy w Turcji.
– A moim zdaniem obie panie się mylą – usłyszały za
plecami męski głos. – Według mnie jesteśmy w krainie baśni
tysiąca i jednej nocy.
Gdy się odwróciły, Kenna natychmiast rozpoznała hrabiego
de Lorraine oraz księcia Burbon.
– Pańska sugestia podoba mi się najbardziej – uśmiechnęła
się pogodnie do księcia. – Księga tysiąca i jednej nocy przywołuje
znacznie ciekawsze skojarzenia. Niemal widzę ruchome piaski i
przystojnych Beduinów dosiadających wielbłądów i
przemierzających piaski pustyni.
– Radziłbym zachować ostrożność. Któryś z Beduinów
gotów panie pojmać i przetrzymywać jako branki.
Roześmiała się i przeniosła spojrzenie na de Lorraine’a.
– Przy panach nie musimy się niczego obawiać, prawda?
Będą nas panowie bronić. Niech mi wolno będzie powiedzieć, że
wygląda pan znacznie lepiej niż wtedy, gdy widziałam pana
rannego w powozie, monsieur le comte.
– Dziękuję, czuję się o wiele lepiej. Doszedłem do siebie
wyłącznie za sprawą pani dobrego serca. Miałem nadzieję, że się
jeszcze spotkamy i będę mógł wyrazić swoją wdzięczność.
– Doprawdy, nie musi pan dziękować. Wystarczy mi, że
widzę pana w dobrym zdrowiu.
– Czasem żałuję, że to nie ja złamałem ramię – rozmarzył się
de Bourbon. – Tkwiłem przy schodach od początku wieczoru,
wypatrując pani przyjazdu. Obawiałem się, że mógłbym przegapić
moment pani przybycia, ale pozwolę sobie zauważyć, że w tej
sukni nie sposób pani nie zauważyć. Wygląda pani tak
zachwycająco, że w kilka minut podbiła pani serce całej paryskiej
socjety.
– Dziękuję za komplement, monsieur le duc. Pan także
prezentuje się okazale. Do twarzy panu w mundurze.
– Czy prezentuję się wystarczająco okazale, by zechciała
pani podarować mi taniec?
– Jeżeli z panem zatańczę, narażę się na niechęć całej reszty
zgromadzonych dam.
– Zapewniam, że zazdroszczą pani i bez tego. Pani
olśniewająca uroda przyćmiła je wszystkie bez wyjątku.
Kiedy zaczęli wirować w tańcu, Kenna pomyślała o Sophie.
Ciekawe, co by powiedziała, widząc ją w towarzystwie jednego ze
swych licznych krewnych?
Uśmiechnęła się na widok Josette i de Lorraine’a, którzy
tańczyli nieopodal nich i tworzyli niezwykle urodziwą parę.
Potem rozejrzała się i spostrzegła hrabiego Debouvine. Stał
przy drzwiach wiodących na taras. W pewnej chwili podszedł do
niego służący w przebraniu Beduina. Wydało jej się dziwne, że nie
miał ze sobą tacy z przekąskami. Nim zdążyła się nad tym
zastanowić, mężczyzna odwrócił głowę w jej stronę. Przez ułamek
sekundy spoglądała w jego oczy. Ułamek sekundy wystarczył, by
skamieniała z przerażenia. Te oczy rozpoznałaby wszędzie.
Lord Walter, przemknęło jej przez myśl. Nie, pomyliłam się.
To przecież niemożliwe.
– Czyżby jakiś inny mężczyzna wkradł się w pani łaski? –
zażartował Philippe.
Lennoxówna zwróciła wzrok ku partnerowi.
– Owszem. Przyglądałam się innemu mężczyźnie. Jest mi
bardzo drogi, tak drogi jak drogi był mi niegdyś mój własny ojciec.
– A, zatem idzie o hrabiego. Wspominał, że wraz z pani
pojawieniem się zyskał córkę.
Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, lecz raptem powietrze
przeszył przeraźliwy krzyk jakiejś kobiety.
– Dobry Boże! Ktoś ugodził nożem hrabiego Debouvine!
Kenna miała wrażenie, że jej serce przestało bić.
– Nie! – wrzasnęła na całe gardło. – O Boże, tylko nie to! –
Wyrwała się de Bourbonowi i pobiegła w stronę balkonu.
Z trudem przeciskała się przez ciżbę wystraszonych gości.
Gdy dopadła hrabiego, stał jeszcze o własnych siłach. Na
jego pobladłej twarzy odmalował się wyraz kompletnego
zaskoczenia. Po chwili jęknął i osunął się bez ducha na podłogę. W
jego piersi wciąż tkwił wbity po rękojeść sztylet.
Klęknąwszy obok niego, Kenna objęła dłońmi jego głowę i
położyła ją sobie na kolanach. Po jej policzkach spływały łzy.
– Sprowadźcie medyka! – zawołała rozpaczliwie. –
Wytrzyma pan, chermaître – szeptała, całując chłodne czoło
Debouvine’a. – Niebawem nadjedzie pomoc. Zabierzemy pana do
domu.
Hrabia słabł z każdą chwilą. Na jego koszuli pojawiła się
ogromna krwawa plama. Lennoxówna przypomniała sobie o wiele
mniejszą plamę od rany, którą zadała mu kilka dni wcześniej.
Przeszył ją dreszcz i zaczęła rozpaczliwie szlochać.
Przeczuwała, że był to zły omen. Gdyby posłuchała głosu
instynktu, nie doszłoby do tej tragedii. Mogła temu zapobiec.
– Proszę się nie poddawać, chermaître – powtarzała,
głaszcząc rannego hrabiego po twarzy. – Jest pan silny, wytrzyma
pan. Jeszcze tylko chwileczkę.
– Nadszedł mój czas – szepnął Debouvine. – Miałem
nadzieję, że doczekam twego zwycięstwa, moja droga, ale widać
nie było mi to pisane. Jeśli Bóg da, będę patrzył na ciebie z góry.
Josette znalazła się nagle obok nich i opadła na klęczki
naprzeciw Kenny. Po jej policzkach także spływały obfite łzy.
– Niech mnie pan nie zostawia, monsieur le comte. Jest pan
dla mnie wszystkim. Oprócz pana nie mam nikogo na świecie.
Hrabia uścisnął jej dłoń.
– Nie trap się, Josette. Wszystko będzie tak jak dawniej.
Zadbałem o twoją przyszłość wiele lat temu. Nie mam żadnych
spadkobierców, ma petite. Po mojej śmierci château będzie twoje.
Zostawiłem ci cały mój majątek.
– Nie dbam o château ani o majątek. Nie umiem i nie chcę
żyć bez pana. Nie może pan zostawić mnie samej!
– Moje ukochane dziewczęta, byłyście mi jak córki.
Wniosłyście radość i szczęście w życie starego człowieka. –
Ostatkiem sił hrabia odwrócił twarz ku Kennie. – Pamiętaj, nigdy
nie wolno ci zwątpić we własne umiejętności. Jesteś gotowa, aby
bez lęku stawić czoło wrogowi. Nie masz się czego obawiać. Nie
będzie mnie już na świecie, ale zawsze będę przy tobie. Przy was
obu…
To były jego ostatnie słowa.
– Znaleźliśmy lekarza.
Panna Lennox usłyszała głos de Bourbona i poczuła na sobie
jego silne ramiona.
– Za późno – załkała, ukrywając twarz na jego piersi.
Służba zajęła się ciałem Debouvine’a tymczasem Philippe i
Jules odprowadzili zapłakane dziewczęta do gabinetu księcia
Pontaillaca.
– Nie pojmuję, czemu ktoś chciał skrzywdzić hrabiego –
odezwała się, szlochając Josette. – Był cudownym człowiekiem.
Nie miał żadnych wrogów.
– On nie miał, ale ja mam – powiedziała bezbarwnym głosem
Kenna, która wypłakała już wszystkie łzy. Przestała płakać, kiedy
uzmysłowiła sobie, że jej ukochany nauczyciel zginął z jej winy. –
To ja doprowadziłam do śmierci hrabiego. Gdybym wyjechała
tydzień temu, nic by mu się nie stało. Wciąż by żył i cieszyłby się
dobrym zdrowiem.
Panna Revel przyjęła od Jules’a chusteczkę, pociągnęła
nosem i otarła twarz.
– Nie mów tak. Nie możesz tego wiedzieć.
Lennoxówna popatrzyła zbolałym wzrokiem na przyjaciółkę.
– Ależ wiem – oznajmiła twardo. – Jestem pewna. Czuję to
tu, w sercu – dodała, bijąc się w piersi.
– Natychmiast przestań wygadywać te bzdury!
– To szczera prawda. Zło czai się wokół mnie od dawna.
Lord Walter mnie odnalazł. Jestem zgubiona.
Josette uniosła dłoń i wymierzyła jej mocny policzek.
De Lorraine objął ją ciasno, żeby nie próbowała kolejnych
rękoczynów.
– Zasłużyłam sobie – stwierdziła gorzko Kenna. – Po tym, co
się tu dziś wydarzyło, nie mam prawa żyć.
De Bourbon wziął ją w ramiona i pocieszał, jak umiał.
– Nie wolno pani tak myśleć. To nie pani wbiła sztylet.
Usiłowała go odepchnąć, ale jej nie wypuścił.
– Nie rozumie pan?! To przeze mnie! To ja powinnam była
zginąć!
Panna Revel na próżno próbowała uwolnić się z objęć de
Lorraine’a.
– Klnę się na Boga, gdyby nie trzymał mnie tak mocno,
uderzyłabym cię jeszcze raz, tyle że dwa razy mocniej! Jak śmiesz
mówić w ten sposób?! Pomyślałaś, co by na to powiedział hrabia?
Przypomnij sobie jego ostatnie słowa. Mówił, że jesteś gotowa i że
nie masz się czego obawiać. Jeżeli to sir Walter zadał mu
śmiertelny cios, nie pozostaje ci nic innego jak poderżnąć
szubrawcowi gardło. Jeśli nie starczy ci odwagi, ja to zrobię.
Pomszczę go sama!
Kenna podeszła do przyjaciółki i wzięła ją za rękę.
– Wybacz mi. Jestem ci wdzięczna ze te słowa i za policzek.
Josette chlipnęła i przytuliła ją do serca.
– Był wspaniałym i szczodrym człowiekiem, a my dwie
jesteśmy jedynym, co po nim pozostało. Przejdziemy przez to
razem. Pomścimy go.
Lennoxówna poczuła, że wzbiera w niej nienawiść.
– Tak, przysięgam na Boga przed wami wszystkimi, że
śmierć mistrza Debouvine’a nie pójdzie na marne. Odnajdę
Waltera i wyrównam z nim rachunki. Wymordował mi niemal całą
rodzinę, a teraz zabrał nam naszego ukochanego hrabiego. Nie
pozwolę, żeby ten człowiek stąpał dłużej po ziemi.
Kiedy Josette uniosła głowę, jej oczy były już zupełnie
suche. Zapłonął w nich za to ogień zemsty.
– Chcę widzieć jego agonię – powiedziała tonem
nieznoszącym sprzeciwu. – Twoja walka stała się także i moją
walką. Zgładzimy go razem.
Podczas gdy w rodzinnym grobowcu ryto ostatnie litery
nazwiska hrabiego, a zrozpaczona służba czuwała w różowym
salonie przy jego trumnie, książę Burbon, hrabia de Lorraine,
wicehrabia de Bignan, Josette oraz Kenna zebrali się w bibliotece,
aby omówić plany na przyszłość.
Panna Lennox była zaledwie cieniem dawnej siebie. Jeszcze
wczoraj radosna i pełna życia młoda kobieta zmieniła się w
chłodną i nieprzystępną piękność. Jej serce przepełniały nieutulony
smutek i żałość.
– Obawiam się, że nie mogą panie uczestniczyć w pogrzebie
– oznajmił książę. – To zbyt ryzykowne. Gdy rozpocznie się msza,
będziecie już w drodze do Calais. Do kościała poślemy zamiast
was dwie odziane w czerń i zasłonięte woalami służące. Ojciec
René Delon, Gaston i lokaje rozpowiedzą wszem wobec, że
jesteście zbyt zrozpaczone, aby z kimkolwiek rozmawiać.
– Kiedy mamy wyjechać? – zapytała panna Revel. Ona także
wyglądała blado i z trudem dobierała słowa.
– Wyjedziemy wszyscy razem jeszcze dziś. Pod osłoną nocy.
Niestety, musimy jechać konno. Tak będzie o wiele szybciej i
bezpieczniej.
Josette otarła oczy chusteczką.
– Hrabia zasługuje na to, abyśmy oddały mu ostatnią
posługę.
– Przede wszystkim zasługuje na to, abyście przeżyły –
zabrał głos de Lorraine. – Znalazłyście się w poważnym
niebezpieczeństwie. Im dłużej będziemy zwlekać z wyjazdem, tym
większe ryzyko. Musimy wywieźć was potajemnie z Francji,
zanim Walter uderzy ponownie.
De Bourbon odpłynął myślami, jakby usilnie się nad czymś
zastanawiał.
– Nad czym tak dumasz? – zagaił wicehrabia.
– Hm… tak sobie myślałem… Czy aby na pewno mordercą
był Walter? We własnej osobie?
– O tak, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości –
potwierdziła stanowczo Kenna. – Odwrócił głowę i spojrzał mi
prosto w oczy na moment przed tym, jak wbił sztylet w pierś
hrabiego. Chciał, żebym wiedziała, że mnie odnalazł.
Rozpoznałabym go wszędzie. Tyle że wtedy wydawało mi się, że
to przywidzenie.
– Nie pojmuję tylko, czemu odebrał życie Debouvine’owi,
skoro to panią pragnie zgładzić – zauważył wicehrabia.
– To proste. Nie wystarczyłoby mu zwyczajnie mnie zabić.
Chce mnie pognębić, sprawić, abym cierpiała, żyła w ciągłym
strachu i nieustannie oglądała się za siebie.
– Wyjątkowo podła kanalia – skwitował de Bignan.
– W istocie.
Omówiwszy najważniejsze szczegóły czekającej ich
wyprawy, panowie udali się na spoczynek do gościnnych pokoi,
dziewczęta zaś wstąpiły do różowego salonu, aby oddać ostatni
hołd i pożegnać się z hrabią.
Odrętwiała z bólu Kenna podeszła do otwartej trumny.
Ucałowawszy koniuszki palców, przyłożyła je do zimnych ust
zmarłego, umilkłych na zawsze.
– Żegnaj, hrabio, mój ojcze, mistrzu i przyjacielu. Nadeszła
pora, aby przestać rozpamiętywać przeszłość i ze spokojem i
rozwagą stawić czoło przyszłości. Twoja śmierć zostanie
pomszczona, maître, a jeżeli nie zdołam cię pomścić, dołączę do
ciebie.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Gdy człek w kłopocie, a inny go niepokoi, wnet mu ów
kłopot podwoi.
DANIEL DEFOE, Dalsze przygody Robinsona Crusoe
Grupka umorusanych i zdrożonych jeźdźców, złożona z
dwóch kobiet i trzech mężczyzn, wjechała do Calais około
południa.
Przemierzywszy wąską brukowaną uliczkę wiodącą do portu,
podróżni zatrzymali się przed gospodą Dessinów. Powitali ich
ludzie księcia Burbon, którzy jechali przodem, aby zamówić
pokoje.
Jules pomógł Kennie zsiąść z konia i ustawił ją ostrożnie na
ziemi.
– Proszę uważać. Po tak długiej jeździe nogi mogą odmówić
pani posłuszeństwa.
– Rety, ma pan rację! – odrzekła, wspierając się ciężko na
jego ramieniu. – Jestem cała sztywna i obolała. – Zamierzała
podziękować dżentelmenom za eskortę i uwolnić ich od dalszych
zobowiązań, lecz Philippe najwyraźniej przewidział jej słowa i ją
uprzedził.
– Nie pozbędzie się nas pani, mademoiselle Lennox.
Zostaniemy w Calais dopóty, dopóki nie wyprawimy was
bezpiecznie na statek. – Z tymi słowy zwrócił się do służącego,
który opłacił im nocleg. – Upewniłeś się, czy pokoje są czyste?
– Tak, jaśnie panie. Obejrzałem je osobiście. – Zamierzał
dodać coś jeszcze, ale rezolutny karczmarz nie dał mu dojść do
głosu.
– Monsieur le duc, nasze izby są nieskazitelne. Nie
pogardziłby nimi sam król.
– Naturalnie, nie wątpiłem w to ani przez minutę. – De
Bourbon uśmiechnął się i spojrzał na wyczerpane dziewczęta.
– Powinny panie jak najszybciej udać się na spoczynek.
Trzech z moich ludzi zostanie na zewnątrz, aby trzymać wartę.
Dwaj inni udadzą się do portu, aby znaleźć jakiś żaglowiec
płynący do Szkocji. Monsieur Dessin, proszę podać nam
wszystkim posiłek i dostarczyć do pokojów gorącą wodę do
kąpieli – zarządził na koniec.
Kenna i Josette dostały przyjemną i schludną izdebkę na
drugim piętrze.
Rozgościły się i zasiadły do smakowicie pachnącej kolacji.
Były tak głodne, że pochłonęły całe jedzenie w ciągu zaledwie
kwadransa.
Kiedy czekały na pokojówki, które miały przygotować im
kąpiel, za oknem nagle wzniósł się spory harmider. Wyjrzawszy na
zewnątrz, ujrzały powracających z portu ludzi księcia. Z ich
zadowolonych min wywnioskowały, że misja znalezienia statku
została zwieńczona sukcesem. Panna Lennox poczuła
niewysłowioną ulgę. Niebawem Francja pozostanie dla niej
jedynie odległym wspomnieniem.
Nadstawiła ucha, aby lepiej słyszeć toczącą się na dziedzińcu
rozmowę.
– Niebawem się ściemni – odezwał się Philippe. – Chciałbym
wiedzieć, na czym stoimy, nim położymy się spać. Udało się wam
załatwić sprawę pomyślnie?
– Nie było łatwo, monsieur le duc – odparł jeden ze
służących. – Większość dużych frachtowców udaje się do
Bordeaux albo do francuskich portów na Morzu Śródziemnym.
Długo rozpytywaliśmy, aż w końcu znaleźliśmy szwedzki statek o
nazwie „Ingeborg”. Kapitan zgodził się zabrać na pokład dwie
kobiety i dowieźć je do Kirkwall, które znajduje się po drodze do
Sztokholmu. W Kirkwall damy będą mogły przesiąść się na
żaglowiec płynący do Caithness albo do Sutherland. Mają stawić
się na nabrzeżu jutro przed południem. Około dwunastej
spodziewają się największego przypływu.
– Znakomicie – ucieszył się de Bourbon.
– Gdzie jest owo Kirkwall? – zapytała Josette.
– W Szkocji – odparła Kenna. – Na Orkadach w najbardziej
wysuniętym na północ rejonie Highlands. Orkady należały niegdyś
do Norwegów.
– Hm… – mruknęła w odpowiedzi panna Revel.
Nazajutrz około godziny jedenastej nadeszła pora rozstania.
Panowie niechętnie pożegnali swoje podopieczne. De Bourbon, de
Lorraine i de Bignan usilnie nalegali, aby panna Lennox napisała
do nich, jak tylko zejdą na ląd. Chcieli się upewnić, że dotarły do
celu podróży całe i zdrowe.
– Musimy wiedzieć, gdzie jesteście – oznajmił z uśmiechem
książę – żebyśmy mogli złożyć wam nieoczekiwaną wizytę.
Kenna ucałowała każdego z nich w policzek, z trudem
powstrzymując łzy.
– Nie byłoby mnie tu teraz, gdyby los nas ze sobą nie zetknął
– powiedziała wzruszona. – Obym miała sposobność odwdzięczyć
się wam za wszystko, co dla nas zrobiliście.
– Wystarczy, że nie pozwolą się panie zabić – rzekł z powagą
wicehrabia.
„Ingeborg” okazał się ogromnym statkiem kupieckim
powracającym z rejsu do Chin. Kapitan George de Frese był
uprzejmym i niezwykle rzeczowym jegomościem, o surowym
obliczu. Uśmiechnął się tylko raz, kiedy dziewczęta wsiadły na
pokład i poinformowały go, że nie mają zbyt wiele bagaży.
– Radziłbym, aby nie opuszczały panie swojej kajuty.
Spodziewamy się niesprzyjającej pogody i wysokiej fali.
Miał rację. Od samego początku morze było bardzo
wzburzone. Josette poczuła mdłości, jeszcze zanim linia brzegu
zniknęła im z oczu.
Obawiając się choroby morskiej, Lennoxówna kazała jej się
położyć. Panna Revel nie była zachwycona tym pomysłem.
– Od samego patrzenia na to cudactwo robi mi się niedobrze
– stwierdziła, spoglądając z niechęcią na hamak. – Jak można w
czymś takim spać? Pewnie nawet nie będę umiała dostać się do
środka.
– Istotnie, z początku jest odrobinę trudno, ale można
przywyknąć – pocieszyła ją przyjaciółka. – Przed pierwszą nocą
wylądowałam na podłodze jakieś pięć razy, nim wreszcie udało mi
się położyć.
Po wielu nieudanych próbach i kilku twardych lądowaniach
Josette udało się wreszcie spocząć w hamaku.
– A widzisz? – pochwaliła Kenna. – Wytrwałość zawsze
popłaca. Jak się czujesz?
– Jestem poobijana i wciąż mi niedobrze.
– Nie myśl o tym i postaraj się zasnąć.
Następne dwa dni były prawdziwą katorgą. Sztorm nie
ustępował ani na chwilę, a statek chybotał się na wszystkie strony,
jak oszalały. Nie można było nawet zjeść, nie rozlewając zupy. Nie
raz i nie dwa dziewczęta miały wrażenie, że statek rozsypie się na
kawałki, i sądziły, że nadchodzi ich ostatnia godzina.
– Zostały nam jeszcze jakieś herbatniki ze śniadania? –
zapytała Josette. – Jeśli mamy zginąć na morzu, to nie na pusty
żołądek.
Lennoxówna oddała jej wszystkie trzy ciastka, po których, o
dziwo, przyjaciółka poczuła się o wiele lepiej i przez całe
popołudnie oszukiwała ją w karty.
Następnego dnia, niemal u kresu podróży, burza wreszcie się
skończyła. Późnym popołudniem „Ingeborg” podpłynął do
wybrzeży Kirkwall.
Jako że w miasteczku nie było portu, pasażerki zostały
przewiezione na ląd szalupą i wkrótce znalazły się na piaszczystej
plaży ciągnącej się wzdłuż zachodniej strony Broad Street.
Marynarze nie podpłynęli do samego brzegu i nie zaproponowali,
że wyniosą je z łódki, więc buty i spódnice obficie nasiąknęły im
wodą.
Surowy krajobraz Kirkwall nie napawał optymizmem. Josette
westchnęła i spojrzała ostatni raz w stronę statku. Z oddali słychać
było wykrzykującego rozkazy kapitana Frese’a. Mimo że spędziły
na jego żaglowcu kilka dni, widziały go dopiero drugi raz w życiu.
– Nad wyraz nadskakujący dżentelmen, nieprawdaż? –
zadrwiła panna Revel. – Przypomnij mi, żebym dopisała Szwedów
do listy narodowości, których w żadnym razie nie należy brać pod
rozwagę przy wyborze małżonka.
– Nie wiedziałam, że sporządziłaś taką listę. Bardzo jest
długa?
– Mieści się na jednej kartce papieru, jeśli o to ci idzie.
– W takim razie nie jest zbyt długa, zwłaszcza że masz
wysokie wymagania.
– Spisałam ją drobnym maczkiem.
Kenna roześmiała się i spojrzała na towarzyszkę.
Gdy się poznały, gotowa była przysiąc, że nigdy się nie
zaprzyjaźnią. Teraz wychowanka mistrza Debouvine’a była jej
bliska jak siostra.
„Ingeborg” był już tylko małym punkcikiem na horyzoncie,
kiedy ruszyły w stronę rynku. Od początku podróży żadna z nich
ani razu nie wspomniała o hrabim. Rana była jeszcze zbyt świeża,
a wspomnienia zbyt bolesne.
– Musimy jak najprędzej znaleźć jakieś schronienie –
oznajmiła panna Lennox, spojrzawszy w zachmurzone niebo. –
Zbiera się na kolejną burzę.
Wiał coraz bardziej porywisty wiatr, przyspieszyły więc
kroku i weszły do pierwszej napotkanej gospody o nazwie „Pod
świętym Magnusem”. Jej właściciel, podobnie jak większość
mieszkańców Orkadów, nosił skandynawsko brzmiące nazwisko
Grímr Scartaine i był miłym w obejściu jegomościem z
sumiastymi wąsami i usianym zmarszczkami czołem. Wyglądem
przypominał odrobinę morsa. Izdebka, którą im przydzielił, była
skromna i niemal pozbawiona sprzętów, ale za to lśniła czystością.
Kenna przy pierwszej sposobności wypytała go o cumujące
w porcie statki i o to, czy znajdzie się jakiś żaglowiec, który
zabierze je do Sutherland.
– Hm… – Grímr pogładził się po wąsie. – Z tym może być
niejaki kłopot. Statków u nas pod dostatkiem, tyle że żaden nie
kursuje według stałego rozkładu. Trudno przewidzieć, kiedy
przypłynie następny. Może za tydzień albo dwa, któż to może
wiedzieć?
Po trzech dniach spędzonych w oberży Josette była tak
znudzona i wycieńczona bezczynnością, że nie miała już nawet
ochoty oszukiwać w kartach.
Lennoxówna zaczynała się obawiać, że przyjdzie im spędzić
na Orkadach całą zimę, ale pod koniec drugiego tygodnia w
Kirkwall wydarzyło się coś nieoczekiwanego.
Scartaine zapukał do drzwi i oznajmił, że na dole czeka na
pannę Lennox pewien dżentelmen.
– Dżentelmen? Powiedział, jak się nazywa?
– Nie, twierdzi, że chce pani zrobić niespodziankę. – Grímr
mówił śmiertelnie poważnie, ale w jego oczach pojawiły się psotne
ogniki.
Kenna z miejsca nabrała podejrzeń. Czyżby karczmarz
postanowił spłatać im jakiegoś figla? Może to taka miejscowa
tradycja?
– Dziękuję, Grímr. Zaraz zejdę.
Kiedy się oddalił, tkwiła nieruchomo w miejscu dobrą
minutę, zachodząc w głowę, kim jest ów niespodziewany gość.
Lord Walter? Nie, to raczej niemożliwe.
Podniosła wzrok na Josette, która przyglądała jej się z
zaciekawieniem.
– Stało się coś?
– Nie. Tyle tylko że… wydaje mi się to cokolwiek dziwne.
Nikt przecie nie wie, dokąd pojechałyśmy.
– A sir Walter?
– Też o nim pomyślałam, ale to z całą pewnością nie on.
Żadnym sposobem nie mógł skojarzyć mnie z tym miejscem.
– Więc kto to taki?
– Nie mam pojęcia. A ty? Jak myślisz?
– Cóż, myślę, że masz dwa wyjścia, pójść na dół i się
przekonać albo stać tu w nieskończoność i mędrkować. Moim
zdaniem zanadto komplikujesz sprawy. Zupełnie nie pojmuję
dlaczego.
– Głupota i zmyślność wielekroć chodzą ze sobą w parze.
Czy to wystarczające wytłumaczenie?
Panna Revel posłała jej pobłażliwy uśmiech.
– Idź albo zostań. Wybór należy do ciebie.
– Idę. Moja ciekawość zdecydowanie wzięła górę nad
ostrożnością.
– W takim razie pójdę z tobą. Na wszelki wypadek. Weź ze
sobą płaszcz. Przy okazji zażyjemy odrobinę świeżego powietrza.
To jedyna atrakcja na tym zapomnianym przez Boga odludziu.
Wspólna izba na dole była pełna dymu. Niemal wszyscy
zasiadający przy stołach mężczyźni palili fajki.
– Zechcą panie wybaczyć – przeprosił Grímr, kiedy zaczęły
kasłać. – Te uparte osły odwiedzają moją oberżę w każdy wtorek.
Próbowałem ich utopić, ale niewiele wskórałem. Przyszliby tu
palić i popijać piwko choćby i zza grobu.
– Niech zatem siedzą i palą – powiedziała Kenna,
rozglądając się dookoła. – Gdzie ów dżentelmen, który chciał ze
mną mówić?
Oberżysta klepnął się dłonią w czoło.
– A niech to. Całkiem o nim zapomniałem. Wyszedł na
zewnątrz, żeby nie wdychać dymu.
– Bardzo słusznie – stwierdziła Josette. – Przynajmniej nie
brak mu rozumu.
Dziewczęta wyszły na dziedziniec i stanęły jak wryte. Obie
były tak zaskoczone i oszołomione, że na chwilę kompletnie
zaniemówiły.
Kenna nie dowierzała własnym oczom. Był dokładnie taki,
jakim go zapamiętała, tyle że teraz stał przed nią żywy, człowiek z
krwi i kości. Nie musiała już przywoływać jego obrazu w pamięci.
A nie potrafiła o nim zapomnieć, odkąd ujrzała go po raz pierwszy
na pokładzie „Dancing Water”. Był taki przystojny, bystry i
dowcipny. Sama nie wiedziała, kiedy udało mu się skraść jej serce.
Jak to możliwe, że tu jest? Skąd wiedział, jak ją odnaleźć?
Kątem oka zauważyła, że Josette i Alejandro zaczęli
rozmawiać, a potem ruszyli ramię w ramię ulicą. Czy to możliwe,
że ci dwoje mają się ku sobie? Cyganka i Hiszpan? Wydawało jej
się to niedorzeczne, z drugiej strony, kto wie? Czas pokaże.
Colin podszedł do niej zdecydowanym krokiem, a ona miała
ochotę rzucić mu się na szyję.
– Dawno się nie widzieliśmy – powiedział z uśmiechem.
Zbyt dawno, pomyślała skrycie.
– Tak, upłynęło sporo czasu. Skąd się tutaj wziąłeś?
– Mówiłem ci przecież, że wrócę, żeby się z tobą zobaczyć.
Zapomniałaś już?
Nie zapomniałam niczego, co mi powiedziałeś, szepnęła w
duchu. I liczyłam każdy dzień, w którym cię przy mnie nie było.
– Jak nas tu znaleźliście?
Odsłonił zęby w szerokim uśmiechu i wzruszył ramionami.
– Zżera cię ciekawość? Nie wystarczy ci, że przy tobie
jestem?
– Wiesz, że nie o to idzie. Sam też byłbyś ciekaw na moim
miejscu.
– Cóż, nie lubię zdradzać swoich sekretów, ale powiem ci.
Prawda jest taka, że przyjechałem do château, żeby złożyć ci
wizytę. – Spoważniał nagle. – Bardzo mi przykro z powodu
hrabiego. Był wspaniałym człowiekiem i wiele dla was znaczył.
Wiem, że jest wam bardzo ciężko.
– Tak, obie ciężko przeżyłyśmy jego śmierć. A ja do tej pory
obwiniam się o to, co się stało.
– Tak przypuszczałem. Ale wiesz, że nie wolno ci tak myśleć.
To nie była twoja wina. Jestem pewien, że gdyby żył, hrabia
Debouvine powiedziałby ci to samo.
– Wiem – skwitowała. Starała się trzymać emocje na wodzy,
bo nadal nie wyjawił jej, po co przyjechał. – Wszyscy powtarzają
mi to samo, ale to z mojego powodu lord Walter pojawił się we
Francji. I zamordował hrabiego, żeby się na mnie zemścić. Nie
potrafię sobie tego wybaczyć. Jego śmierć pozostawiła po nim
wielką pustkę. Wielu ludzi kochało go i podziwiało. Był czymś
więcej niż nauczycielem i najznakomitszym fechmistrzem w
Europie. Ogromnie za nim tęsknię. Nie potrafię nawet o nim
mówić bez bólu i żalu w sercu.
Spojrzała ponownie w błękitne oczy Colina. Wciąż nie mogła
nacieszyć się jego widokiem. Wydawał jej się jeszcze
przystojniejszy niż zwykle, wysoki, ciemnowłosy i szczupły był
ucieleśnieniem ideału męskiej urody.
– Kto ci powiedział, że popłynęłyśmy do Kirkwall? – Ta
zagadka wciąż nie dawała jej spokoju.
– Gaston poradził mi, abym zwrócił się o pomoc do twego
przyjaciela, księcia Burbon. Tak też uczyniłem i oto jestem.
– Widzę, że Philippe okazał się wielce pomocny.
– O tak. To on podsunął nam sposób, jak bez wzbudzania
podejrzeń wywieźć z château całą waszą garderobę.
Jej buzia pojaśniała z zadowolenia.
– Macie ze sobą nasze ubrania?
– A jakże. Wszystkie co do joty. Łącznie z bielizną.
Zachichotał, zauważywszy, że poczuła się niezręcznie. Zanim
zdążył wygłosić jakiś dowcipny komentarz, zadała mu kolejne
pytanie.
– Jak to zrobiliście? Lord Walter zapewne kazał swoim
najemnikom obserwować château.
– Przed wyjazdem Josette poleciła Gastonowi spakować
wszystkie rzeczy hrabiego i zanieść je do kościoła. Proboszcz miał
je rozdać potrzebującym. To samo zrobiliśmy z waszym
odzieniem. Gdy trafiło na plebanię, ojciec René wysłał je wraz z
zapasami żywności do parafii w Amiens. Stamtąd zabraliśmy je
my. Wszystko jest teraz na pokładzie „Dancing Water”.
– Nawet nie przypuszczasz, jak bardzo mnie to cieszy.
Ubiegłej nocy Josette miała koszmarny sen. Przyśniło jej się, że
jesteśmy rozbitkami, a za ubranie służą nam wyłącznie liście.
– Hm… Teraz, kiedy o tym wspomniałaś, zastanawiam się,
czy nie wyrzucić waszych kufrów za burtę.
– W Kirkwall prawie w ogóle nie ma zieleni, miałybyśmy
spory kłopot ze znalezieniem liści.
– Tym lepiej.
Roześmiała się w głos.
– Wszyscy Amerykanie są tak beztroscy i czarujący jak ty?
– Skądże znowu. Jestem jedyny w swoim rodzaju. W każdym
razie życzyłbym sobie, żebyś tak o mnie myślała.
– Załatwione. Spełnię twoje życzenie w tej mierze.
Jego uśmiech był tak uwodzicielski, że niemal ugięły się pod
nią kolana.
– Jak rozumiem, chciałybyście popłynąć do Sutherland?
– O tak, rozpaczliwie poszukujemy kapitana, który
zechciałby zabrać nas na pokład. Może znasz kogoś takiego?
Posłał jej wymowne spojrzenie.
– Owszem, znam kogoś, kto może dać ci o wiele więcej niż
gościnę na swoim statku.
– Jesteś niepoprawny. Nie przepuścisz żadnej okazji do
żartów.
– Nie inaczej. Ale robię to tylko dlatego, że lubisz moje żarty.
Także te nieprzyzwoite.
– Nic podobnego! Skąd ci to przyszło do głowy?
Przysunął się do niej i spojrzał na nią z góry.
– Przekonamy się, czy aby na pewno mówiłaś prawdę?
Nim zdążyła zareagować, pociągnął ją za węgieł, tak aby
znaleźli się z dala od oczu przygodnych przechodniów.
Potem ujął jej twarz w dłonie i zajrzał jej głęboko w oczy.
Patrzył na nią tak, że poczuła dreszcz na całym ciele. Po chwili
wziął ją w objęcia i mocno przytulił. Znalazł się tak blisko niej, jak
nigdy przedtem. Jej ramiona uniosły się zupełnie bezwiednie i
objęły go z całych sił.
Colin wciąż jej się przyglądał, jakby chciał sprawdzić, na ile
mu pozwoli, ale ona nie zamierzała udawać, że jest oburzona i że
jego bliskość nie sprawia jej przyjemności. Pogłaskała go po
policzku, a potem powiodła palcami po jego wargach.
I nagle zaczął ją całować, głęboko i namiętnie. Zakręciło jej
się w głowie, a kolana odmówiły jej posłuszeństwa. Upadłaby,
gdyby jej nie przytrzymał i nie przycisnął mocniej do piersi. Nie
sądziła, że można odczuwać namiętność każdą cząstką ciała i
kompletnie się w niej zatracić. A jednak kiedy był przy niej, działy
się z nią przedziwne, nieopisane rzeczy.
Na szczęście, miał dość rozsądku, aby w końcu oderwać od
niej usta.
– Jesteś urodzoną kusicielką, a zarazem ucieleśnieniem
niewinności – szepnął jej do ucha i cmoknął ją w nos. – Nie byłem
pewien, czy oddasz mi pocałunek, czy może zechcesz wymierzyć
mi policzek za to, że pozwalam sobie na takie poufałości. W
dodatku w miejscu, w którym wszyscy mogą nas zobaczyć.
– Gdybym cię spoliczkowała, nie mogłabym liczyć na
kolejne pocałunki, nieprawdaż?
Roześmiał się w głos.
– Zuchwała z ciebie pannica.
Nie wypadało jej powiedzieć tego na głos, ale prawdę
mówiąc, uwielbiała jego pocałunki i w tej chwili nie była w stanie
myśleć o niczym innym. Serce tłukło jej się w piersi, jakby za
moment miało z niej wyskoczyć.
Uniósł jej rękę do ust i ucałował każdy palec z osobna.
– Myślisz, że postąpiłabym… bardzo gorsząco, gdybym…
– Gdybyś co?
– Gdybym wyznała ci całkiem szczerze, że odkąd złożyłeś
mi wizytę we Francji, myślałam o tobie bez ustanku? Że marzyłam
o tym, żebyś był blisko mnie i obejmował mnie i całował tak jak
teraz? Modliłam się, żeby lord Walter zaniechał swej zemsty i
zostawił mnie w spokoju, bo wówczas mogłabym dać wyraz
wszystkim nieobyczajnym myślom i uczuciom, które tłumię w
sobie za każdym razem, kiedy pojawiasz się obok mnie? Nie
musiałabym już niczego udawać… – Urwała i spuściła wzrok. –
Nie powinnam była tego mówić. Moja reputacja…
– Nie martw się o swoją reputację. Przy mnie jest zupełnie
bezpieczna. Jesteś silną, a zarazem wrażliwą kobietą. Możesz bez
obawy otworzyć przede mną serce. To żaden wstyd ani ujma na
honorze. A uczucie między kobietą i mężczyzną wcale nie musi
być gorszące.
Złożyła głowę na jego piersi i po raz pierwszy od bardzo
dawna poczuła się bezpieczna. Jej ręce zaczęły odruchowo wodzić
po jego plecach. Przy nim nie myślała nieustannie o swoim
śmiertelnym wrogu, nie odczuwała potrzeby, aby ciągle oglądać
się za siebie i nie widziała dookoła wyłącznie śmierci i
zniszczenia.
Ale obawy prędzej czy później wracały. Wiedziała, że stąpa
po niepewnym gruncie. Chciała pójść za głosem serca, lecz nie
mogła sobie na to pozwolić. Gdyby dała upust uczuciom,
naraziłaby jego życie na poważne niebezpieczeństwo. Nie
wybaczyłaby sobie, gdyby z jej powodu Colinowi przytrafiło się
coś złego.
Gdyby spotkali się w innych okolicznościach, mogliby się
pokochać, może nawet spędziliby razem resztę życia. Nie poznała
dotąd kogoś takiego jak on. Uzmysłowiła sobie, że zaczyna darzyć
go uczuciem, nie mogła jednak pozwolić, aby owo uczucie w pełni
rozkwitło. Nie mogła też powiedzieć mu, co do niego czuje.
Jeszcze przez jakiś czas, dopóki nie dotrą do zamku Duness
będzie się nim cieszyć. Potem każe mu odejść i na zawsze zniknąć
z jej życia. Tylko w ten sposób może uchronić go od śmierci.
Objęła go mocniej, zadowolona, że przynajmniej na razie, tu i
teraz, jest przy niej i należy tylko do niej.
Kiedy zajrzała mu w oczy, poczuła, że łączy ich silna więź,
porozumienie dusz, jakby znali się od zawsze. Mogłaby przysiąc,
że on potrafi odczytywać jej myśli.
– Pocałuj mnie jeszcze raz, jakbyśmy byli jedynymi ludźmi
na świecie.
Spodziewała się wielkiej namiętności, ale jego wargi ledwie
musnęły jej usta. Kiedy się odsunął, poczuła chłód i pustkę.
– Jesteś mi bardzo droga – szepnął jej wprost do ucha. – Sam
nie wiem, jak do tego doszło, wiem tylko, że to się stało bardzo
szybko… O wiele za szybko…
Tym razem całował ją długo i czule, ale jej ciało zareagowało
gwałtownie. Rozpętała się w niej istna burza zmysłów. Wydawało
jej się, że nie jest dość blisko, choć czuła go każdym nerwem
swego jestestwa. Przyszłość przestała istnieć, liczyło się tylko tu i
teraz. Gdyby ją poprosił, żeby odpłynęła z nim w siną dal,
zrobiłaby to bez wahania. Poszłaby za nim na koniec świata.
Po chwili wróciły duchy przeszłości i rzeczywistość
sprowadziła ją z powrotem na ziemię. Nie było dla nich nadziei na
wspólną przyszłość. Nigdy nie będzie jej dane poznać smaku
prawdziwej bliskości w jego ramionach.
Oderwali się od siebie, usłyszawszy w oddali odgłosy
rozmowy.
– To jeszcze nie koniec – powiedział zdecydowanie Colin. –
Bez względu na to, co w tej chwili myślisz, pamiętaj, że to nie
koniec. Nie pozwolę, żeby to, co jest między nami, skończyło się,
jeszcze zanim się na dobre zaczęło.
Podał jej ramię i ruszyli razem ulicą.
– Posłałem swoich ludzi do gospody, żeby zabrali wasze
rzeczy. Mam nadzieję, że są spakowane.
– Ależ tak. Mam ze sobą zaledwie trzy suknie. – Zauważyła
przy brzegu szalupę i trzech mężczyzn stojących nieopodal. – To
twoi marynarze?
– Tak. Idź do nich. Zaczekam tu.
Rzecz jasna, nie powiedziała mu, jak wielką przyjemność
sprawia jej przyglądanie mu się z daleka. Uwielbiała jego niedbały,
a zarazem sprężysty chód i wrodzony wdzięk, z jakim się poruszał.
– Szukaliśmy cię.
Odwróciła się na dźwięk głosu Josette i posłała uśmiech
Calderónowi.
– Cieszę się, że pana widzę, Alejandro, choć wyznam, że w
pierwszej chwili obie byłyśmy bardzo zaskoczone waszym
widokiem. W końcu w porównaniu z Paryżem Kirkwall to
prawdziwy koniec świata. Ma raczej niewiele do zaoferowania.
Hiszpan obrzucił obie damy spojrzeniem pełnym uznania i
rzekł wymownie:
– Zupełnie się z panią nie zgadzam. W tej chwili nie
zamieniłbym Kirkwall na żadną ze światowych metropolii.
Kenna przyjęła komplement z uśmiechem, lecz po chwili
zupełnie o nim zapomniała.
Całą jej uwagę pochłaniał Colin, który rozmawiał w pobliżu
ze swoimi ludźmi. Pomyślała, że nigdy nie będzie miała dość
patrzenia na niego i wsłuchiwania się w jego śmiech. Wpatrywała
się w niego z zachwytem, rozpamiętując jego pocałunki i chwile,
które spędziła w jego ramionach. Kiedy się rozstaną, te
wspomnienia będą musiały wystarczyć jej na bardzo długo. Będą
wszystkim, co jej po nim zostanie.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Tam podróży kres, gdzie spotykają się kochankowie.
WILLIAM SZEKSPIR, Wieczór Trzech Króli
Późnym popołudniem „Dancing Water” był gotowy do
postawienia żagli i wypłynięcia w rejs wiodący do zamku Durness.
Damy siedziały na ogromnym zwoju liny, przyglądając się z
niemałą uciechą pospiesznej krzątaninie załogi.
Przyjemnie było obserwować Colina przy pracy, której
poświęcał się z wielką satysfakcją i niekłamanym oddaniem.
Dzięki temu Kenna o wiele lepiej rozumiała, dlaczego tak bardzo
ukochał obfitujący w przygody żywot żeglarza. Każdy Szkot nosił
w sercu miłość do morza, a zatem i on odziedziczył coś po swoim
dziadku.
Nagle zwiadowca krzyknął z bocianiego gniazda, że
nieopodal zakotwiczyła duża korweta, która wysłała ku nim dwie
szalupy.
Lennoxówna ledwie zwróciła na to uwagę, była bowiem zbyt
zajęta wpatrywaniem się w kapitana Montgomery’ego, który w
białej koszuli, ciemnych spodniach i długich butach prezentował
się wyjątkowo okazale.
Z bliska wygląda jeszcze lepiej, pomyślała, kiedy raptem
pojawił się u jej boku.
– Obawiam się, że muszę panie prosić o zejście pod pokład –
oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu, lecz zaraz potem
uśmiechnął się na osłodę. – Ze względu na zbliżające się do nas
łodzie, wolałbym, abyście się schowały. Pan Cooper odprowadzi
was do mojej kajuty i zostanie z wami, dopóki nie uznam, że
możecie wrócić bezpiecznie na pokład. Możecie popatrzeć na nas
przez okno.
– Proszę się rozgościć – powiedział kilka minut później pan
Cooper, otworzywszy przed nimi drzwi. – W razie czego, będę stał
na korytarzu. Gdyby panie czegoś potrzebowały, proszę zastukać.
Panna Lennox przypomniała sobie dzień, w którym była tu
po raz pierwszy, oraz swoje pierwsze spotkanie z odrobinę
podchmielonym, ale i tak czarującym Colinem. Niewiele się tu od
tego czasu zmieniło. Właściwie nic poza nią samą.
Skinęła na Josette i podeszły razem do luku, aby wyjrzeć na
zewnątrz. Były ciekawe, co się dzieje na górze.
Colin i Alejandro stali ramię w ramię i na przemian
spoglądali przed siebie przez lunetę.
– Dziewięciu ludzi plus dwie duże skrzynie – oznajmił
kapitan. – Wszyscy uzbrojeni. Nie widzę nazwy statku i nie mam
pojęcia, po co do nas płyną. Poczekamy, zobaczymy. Tymczasem
każ ludziom załadować działa i trzymać broń w gotowości.
Obyśmy tylko nie musieli strzelać.
Okazało się, że zakotwiczony statek to francuski bryg o
nazwie „Marie Claire”, podnajęty przez Hiszpanów w Kadyksie na
rejs do Veracruz i Hawany.
– W drodze do Szwecji udało nam się wymknąć dwóm
brytyjskim galeonom – objaśnił kapitan „Marie Claire” – Niestety,
pół godziny później, tuż po zmroku, natknęliśmy się na kolejny
brytyjski okręt, który przypuścił na nas atak. Nasz bryg bardzo
ucierpiał. Na szczęście, zdążyło się ściemnić i mimo
roztrzaskanego grotmasztu zdołaliśmy uciec naszym
prześladowcom. Dotarliśmy aż tutaj, ale wzburzone morze
dokonało dzieła zniszczenia. Straciliśmy kolejne maszty,
zarzuciliśmy więc kotwicę i salwowaliśmy się ucieczką.
– Można wiedzieć, czemu postanowili panowie podpłynąć do
nas? – zapytał Montgomery. – Do brzegu jest przecie niedaleko.
– Mamy dość przygód na jakiś czas i chcemy się stąd
wydostać. Nasz ładunek należy do Hiszpanów, więc
postanowiliśmy zostawić wszystko z wyjątkiem dwóch skrzyń
srebra. Jedna z nich będzie pańska, jeżeli nas pan ze sobą zabierze,
dokądkolwiek pan płynie, nie dbamy o to.
– Zgoda, możecie wejść na pokład.
Jakiś czas później Colin rozmawiał na mostku z Alejandrem.
– Każ ludziom nie spuszczać oka z naszych gości. Nie wierzę
tym łotrom ani na jotę. Coś mi się widzi, że zamierzają nas
wszystkich wytopić i odpłynąć naszym statkiem z całym
ładunkiem, który zostawili na „Marie Claire”. Idę o zakład, że
owych skrzyń ze srebrem jest o wiele więcej.
– Skoro tak, to dlaczego wpuściłeś ich na „Dancing Water”?
– Cóż, być może zostawili na swoim brygu część załogi.
Mogli wycelować w nas działa. Gdybym odprawił ich z kwitkiem,
ostrzelaliby nas, a tego wolałbym uniknąć. Teraz przynajmniej
mamy nad nimi przewagę liczebną, jeśli spróbują jakichś sztuczek,
rozprawimy się z nimi bez większego kłopotu i zamiast jednej
skrzyni srebra przypadną nam w udziale dwie. Musimy tylko mieć
się na baczności.
– Hm… nie pogardzilibyśmy dwoma skrzyniami srebra… –
rozmarzył się Calderón.
Colin zignorował tę uwagę.
– Wszyscy mają chodzić uzbrojeni. Postaw podwójną wartę
pod moją kajutą i każ naszym damom zamknąć się na klucz od
środka. I jeszcze jedno, każ panu Higginsowi uwiązać z tyłu ich
szalupy.
Niebawem rozwinęli żagle i wypłynęli w morze.
Gdy zbliżali się z wolna do bocznej burty „Marie Claire”, jej
kapitan podszedł zdecydowanym krokiem do Colina.
– Monsieur le capitaine, chciałbym zamienić z panem dwa
słowa – rzekł z uśmiechem Francuz, po czym błyskawicznie wyjął
zza pazuchy sztylet i przytknął go do żeber Amerykanina.
– Obawiam się, że nastąpiła niewielka zmiana planów,
monsieur le capitaine.
– W rzeczy samej – odparł spokojnie Montgomery.
W tym samym momencie Alejandro podszedł od tyłu do
napastnika i jednym mocnym ciosem w kark powalił go bez
przytomności na ziemię.
Załoga „Dancing Water” natychmiast wkroczyła do akcji i w
podobny sposób obezwładniła pozostałych Francuzów, którzy
towarzyszyli kapitanowi Laurentowi.
Kiedy znaleźli się na szerokich wodach z dala od „Marie
Claire”, Colin wydał kolejny rozkaz.
– Załadujcie ich do szalup, którymi przypłynęli. Zdążą
wrócić na swój bryg, żeby powitać brytyjski okręt, który zapewne
ich ściga.
Jakiś czas później Montgomery pozwolił damom wyjść z
kajuty, ale szybko tego pożałował. Panie zasypały go gradem pytań
na temat francuskich gości i długo nie dawały mu spokoju. Koniec
końców, poddał się i odesłał je do Calderóna.
Niebawem znaleźli się na szerokich wodach Atlantyku.
Wówczas Montgmery przywołał do siebie pana Portera.
– Wody są spokojne, a wiatr nam sprzyja. Myślę, że pora
zajrzeć do skrzyń, które zostawili nam Francuzi. Proszę zebrać
kilku ludzi i je tutaj przynieść.
– Robi się, panie kapitanie.
W międzyczasie Josette poczuła pierwsze objawy choroby
morskiej i postanowiła wrócić do kajuty, żeby się położyć.
– Zostań i zobacz, co jest w owych skrzyniach – poleciła na
odchodne przyjaciółce, która nie chciała zostawiać jej samej. –
Jeśli zaczną rozdawać klejnoty, weź kilka garści dla mnie. I nie
martw się, nic mi nie będzie.
Kenna zamknęła oczy i wystawiła twarz do wiatru.
Uwielbiała czuć na skórze rześką morską bryzę. Tymczasem
mężczyźni z niemałym trudem przywlekli ciężkie kufry na środek.
– Wróciłam – usłyszała nagle głos panny Revel.
– Tak szybko? Już ci lepiej?
– Nie, ale zżera mnie ciekawość. Wzięła górę nad zdrowym
rozsądkiem.
– Panie Calderón – powiedział gromkim głosem kapitan
Montgomery. – Zechce pan otworzyć skrzynie? Zobaczymy, czy
los zesłał nam hiszpańskie srebra, czy może stertę kamieni.
Alejandro uporał się z zamkiem i uchylił wieko, odsłaniając
tym samym zawartość pierwszego kufra.
Marynarze zdębieli. Niektórzy wydali z siebie głośny okrzyk
zdumienia, inni kompletnie zaniemówili.
Zniecierpliwiona panna Lennox wdrapała się na zwój liny,
żeby dojrzeć coś ponad ich głowami.
Skrzynie nie zawierały srebra.
– O mój Boże! – zawołała z entuzjazmem Kenna. – To złoto!
Szczere złoto!
– Sacrebleu! – zawtórowała jej Josette, stanąwszy obok.
Zapadła pełna napięcia cisza. Nikt nie śmiał się odezwać ani
nawet poruszyć.
Jako pierwszy zabrał głos Alejandro, zadając pytanie, które
dręczyło wszystkich zebranych.
– Co z tym zrobimy?
Właśnie, pomyślała panna Lennox, wlepiając w Colina
wzrok pełen dezaprobaty. Co pan zrobi z całym tym bogactwem,
panie Montgomery? Kupi pan sobie nowy statek albo całą flotę?
Wybuduje ogromną rezydencję gdzieś w Ameryce i sprawi pan
sobie piękną żonę i spłodzi dwa tuziny potomstwa? A może spędzi
pan resztę życia na hulance, co dzień w innym porcie z inną
kobietą uczepioną na ramieniu?
Nie chciała myśleć w ten sposób, ale życie nauczyło ją, że
pieniądze wyzwalają w człowieku najgorsze instynkta i często
zmieniają zacnych i uczciwych ludzi w zachłanne, pozbawione
sumienia bestie. Niewykluczone, że za moment wybuchnie
awantura, a ona nie chciała mieć z tym nic wspólnego.
Zamierzała odejść, ale Josette chwyciła ją za rękę.
– Dokąd się wybierasz? Spójrz tylko.
Kenna odwróciła głowę i usłyszała zdecydowany głos
kapitana.
– Panie Calderón, dopilnuje pan, aby każdy członek załogi,
łącznie z panem, dostał po dwadzieścia złotych monet. Resztę
zdeponujemy u mojego dziadka, barona Fairlie, który zadba o to,
aby pieniądze rozdano najbiedniejszym mieszkańcom Highlands.
Zwłaszcza tym, którzy stracili ojców i mężów w bitwie pod
Culloden. Baron zwoła zebranie przedstawicieli klanów w
Inverness i wraz z nimi sporządzi listę najuboższych i najbardziej
potrzebujących.
Panna Lennox oblała się ognistym rumieńcem. Jeszcze nigdy
nie było jej tak wstyd jak w tym właśnie momencie. Osądziła go
zbyt pochopnie, choć nigdy nie dał jej żadnego powodu, by mogła
zwątpić w jego honor, prawość i dobre intencje.
Marynarze zaakceptowali decyzję kapitana bez zastrzeżeń.
Widzieli na własne oczy ogrom zniszczenia, jaki wojna zasiała w
tym rejonie Szkocji. Dopiero teraz pojęła w pełni, z jakiego
powodu Colin cieszy się tak wielkim poważaniem swoich
podwładnych. Był roztropny, sprawiedliwy i pełen współczucia dla
tych, którym poszczęściło się w życiu mniej niż jemu. Kierował się
w życiu własnymi zasadami, od których nigdy nie odstępował.
Ponadto miał pogodne usposobienie i ogromne poczucie humoru.
Łatwiej go było rozbawić niż wprawić w gniew.
Była tak pogrążona we własnych myślach, że nie zauważyła
go, kiedy do niej podszedł. W końcu zorientowała się, że stoi tuż
obok niej, i podskoczyła jak oparzona.
Montgomery zajrzał jej w oczy i usiadł obok.
– Nad czym się tak zamyśliłaś? Wydajesz się zupełnie
nieobecna.
Odwróciła głowę i zapatrzyła się w linię horyzontu.
Rozważała coś przez chwilę, a potem rzekła:
– Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, łajałam się w duchu za to,
że posądziłam cię o zachłanność. Byłam przekonana, że zagarniesz
całe złoto dla siebie. Kiedy usłyszałam, co zamierzasz zrobić,
poczułam się podle. Źle cię osądziłam, choć nie dałeś mi ku temu
najmniejszych powodów. Nigdy sobie tego nie daruję.
Tym razem to on zapatrzył się w morze. Zaskoczyła go.
Trudno mu było uwierzyć, że tak źle o nim myślała, ale jeszcze
bardziej zdziwiło go to, że otwarcie mu o tym powiedziała.
– Masz prawo się na mnie złościć. Posądziłam cię o coś
okropnego zupełnie bezpodstawnie.
Potrząsnął głową.
– Nie jestem na ciebie zły. Wręcz przeciwnie, zyskałaś w
moich oczach. Niełatwo jest zdobyć się na odwagę i przyznać się
do błędu, a ty to potrafisz. To rzadki dar.
– Przykro mi, że źle cię oceniłam, i mam nadzieję, że kiedyś
mi wybaczysz.
Posłał jej szeroki uśmiech.
– Pamiętasz dzień, w którym po raz pierwszy pojawiłaś się
na moim statku? Bardziej przypominałaś śnieżną zaspę niż
kobietę. Miałem wprawdzie mocno w czubie, ale ja też cię
wówczas źle oceniłem. Wybaczmy sobie zatem nawzajem i
załatwione. Co ty na to?
– Zgoda – odparła z uśmiechem. Przyglądała mu się uważnie
przez dłuższą chwilę, po czym zadała pytanie, które kompletnie
zbiło go z pantałyku.
– Jesteś żonaty? A może kiedyś byłeś?
Roześmiał się, potrząsając głową.
– Jesteś niemożliwa. Nigdy nie wiem, czego się po tobie
spodziewać. Matka zawsze mi powtarzała, że oszczędzę sobie
wielu zgryzot, jeśli raz na zawsze zapamiętam, że umysł kobiety
pracuje zupełnie inaczej niż umysł mężczyzny. Mawiała, że mam
ułatwione zadanie, bo mogę do woli obserwować ją samą oraz trzy
siostry. Przestawałem z nimi na co dzień i wziąłem sobie słowa
mamy do serca. Wydawało mi się, że wiem, jak postępować z
kobietami, ale wyznam, że twoje nieoczekiwane pytanie pozbawiło
mnie złudzeń w tej mierze. Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?
Naprawdę sądzisz, że adorowałbym cię w tak bezceremonialny
sposób, gdybym gdzieś w Ameryce miał żonę i gromadkę dzieci?
Zdaje się, że w istocie masz o mnie dość niskie mniemanie.
– Słusznie mnie złajałeś. Przyjmuję twoją reprymendę, ale
nie miałam na myśli niczego złego. Chcę cię tylko lepiej poznać.
W głębi duszy czułam, że nie jesteś żonaty, ale w tych kwestiach
lepiej mieć pewność.
– Ach tak. Czyżbyś zamierzała poprosić mnie o rękę?
– Nie bądź niemądry. Naturalnie, że nie. Nie wiążę z tobą
żadnych planów na przyszłość… Aczkolwiek gdybyś był żonaty,
raczej bym tu z tobą nie siedziała.
Zarumieniła się po czubek nosa.
– Nie, nie byłem i nie jestem żonaty – powiedział, żeby
oszczędzić jej wstydu. – Niemniej pochodzę z licznej i kochającej
się rodziny.
– Twoi rodzice żyją?
– Tak, oboje żyją i mają się dobrze. Mój ojciec, Alexander, z
urodzenia jest właścicielem ziemskim, a z powołania prawnikiem.
Dorastałem w rejonie rzeki Potomac. Rodzice wciąż tam
mieszkają. Moja matka, Henrietta z domu Claiborne, ma dużą
rodzinę. Mam więc mnóstwo kuzynów i krewnych z jej strony.
Papa, jak wiesz, urodził się w Szkocji, ale poróżnił się z
dziadkiem, ponieważ wybrał sobie na żonę Amerykankę i
postanowił osiedlić się w jej kraju na stałe.
– Twój dziadek nazywa się Hugh Montgomery, jest
dwunastym baronem Fairlie i mieszka w Caithness.
– Zgadza się. Doskonale wszystko zapamiętałaś. Mam
jeszcze dwóch braci. Młodszy z nich, Davidson, wciąż jest
kawalerem i zapewne pozostanie nim już na zawsze.
– Czemu tak sądzisz?
Roześmiał się, bo jakoś nie mógł wyobrazić sobie brata w
roli męża i ojca.
– Jest astronomem i zapalonym naukowcem. Wątpię, czy
znajdzie się jakaś kobieta, która będzie miała ochotę przez resztę
życia spoglądać w gwiazdy i wąchać zapach siarki.
– Pojmuję. Opowiedz mi o innych.
– Najstarszy brat, Henry, jest prezbiteriańskim duchownym.
Wraz z żoną doczekali się czwórki dzieci. Najstarsza siostra ma na
imię Winifred, ale nazywamy ją Winnie. Winnie niestety poślubiła
idiotę, Charlesa Marcusa Prudhomme’a DeWitta Czwartego, ale o
nim można by spisywać oddzielne księgi. Charles i Winnie
spłodzili wspólnie trójkę małych idiotów i jednego aniołka, który
zupełnie do nich nie pasuje. Zapewne bocian podrzucił im go przez
pomyłkę. Henry zawsze się irytuje, gdy tak mówię, więc mam w
zanadrzu idealny sposób, kiedy chcę go wyprowadzić z
równowagi. Młodsza ode mnie o dwa lata Julia zaręczyła się
niedawno z włoskim hrabią, Andreą Viscontim, którego z miejsca
polubiłem. Po ślubie zamierzają osiedlić się w Bolonii.
Najmłodsza w rodzinie Emma Helene rozpacza z powodu braku
wielbicieli i utyskuje, że zostanie starą panną. Dodam, że od
urodzenia jest śliczna jak z obrazka i ma zaledwie czternaście lat.
Kenna uśmiechnęła się, gdy skończył swoją opowieść.
– To prawdziwe szczęście mieć tak liczną rodzinę. Ale
najważniejsze, że wszyscy wciąż możecie się cieszyć rodzicami.
– W dodatku nasi rodzice są wyjątkowymi ludźmi.
– Gdybym ich poprosiła, żeby opowiedzieli mi coś o tobie,
co by to było?
– Powiedzieliby, że jestem urodzonym przywódcą – odparł
bez namysłu. – Od małego lubiłem rozkazywać rodzeństwu. Ponoć
nie pozwalałem im zejść do jadalni na kolację, dopóki nie ustawili
się w szereg do marszu. Ze mną na czele, rzecz jasna.
– Zdaje się, że nigdy z tego nie wyrosłeś.
– Najwyraźniej. Uwielbiam porządek i dobrą organizację.
Jako dwunastolatek próbowałem rozkazywać pracownikom ojca i
niemal doprowadziłem do buntu.
– Jak doszło do tego, że pokochałeś morze?
– Wychowałem się nad Potomakiem w Wirginii. Już jako
kilkunastoletni chłopiec miałem własną żaglówkę. Kiedyś
popłynąłem sam aż do Chesapeake, tyle że zapomniałem
powiedzieć matce, dokąd się wybieram, i ojciec za karę sprzedał
moją ukochaną łódkę. Przypuszczam, że miłością do morza
zaraziłem się od wuja, Henry’ego Claiborne’a, który ma sporą
flotę kupiecką. Spędziłem z nim i z jego synami mnóstwo czasu.
– Wuj też para się kaperstwem?
– Skądże znowu. To by uwłaczało jego godności.
– Jak w takim razie zostałeś kaprem?
Spojrzał na nią z powagą.
– Po prawdzie wcale nie jestem kaprem. Tylko nim bywam.
– Wtedy kiedy ci to odpowiada? Ale „Dancing Water” nie
jest własnością twego wuja, prawda?
– Nie. Należy do mnie.
– To piękny żaglowiec.
– Piękny, szybki i dobrze uzbrojony. Sto sześćdziesiąt ton,
osiem sześciokalibrowych mosiężnych dział, trzy haubice rufowe i
dwa sześciofuntowe moździerze typu Coehorn na relingu
rufowym.
Łypnęła na niego, przewracając oczami.
Colin miał tak przemożną ochotę ją pocałować, że
powstrzymał się przed tym z najwyższym trudem. Zauważył, że
Calderón przywołuje go z daleka, i z żalem zakończył rozmowę.
– Muszę zmienić Alejandra przy sterze. Zapewne chce
przejrzeć mapy. – Podniósł się i pocałował wnętrze jej dłoni. –
Miło mi było z tobą pogawędzić. Do twarzy ci ze słońcem we
włosach. Wyglądają, jakby płonęły żywym ogniem. Coraz częściej
myślę o tym, żeby cię porwać i zabrać gdzieś na koniec świata.
– Niełatwo ze mną wytrzymać. Pewno zapragnąłbyś się mnie
pozbyć już po dwóch dniach.
– Nie kuś mnie, dziewczyno, bo mogę zechcieć ci
udowodnić, że jesteś w błędzie. – Z tymi słowy uśmiechnął się i
odszedł.
Panna Lennox znów pogrążyła się w zadumie. Rozmyślała o
Colinie, o zamku Durness, o siostrach, za którymi bardzo tęskniła,
o śmierci hrabiego Debouvine’a i o nowym życiu, które czeka na
nią w Szkocji. Jak zwykle myślała także o lordzie Walterze.
Dotychczas nie była pewna, czy decyzja o wyjeździe do
Francji była słuszna, ale teraz wiedziała, że wyniknęło z niej wiele
dobrego. Poznała wielu wspaniałych ludzi, nawiązała nowe
przyjaźnie…
Uniosła głowę na widok Alejandra, który podszedł do niej i
przycupnął na miejscu, które niedawno zajmował kapitan
Montgomery.
– Zechce mi pani wyjawić, gdzie się podziewa pani
przyjaciółka, Josette?
– Zapewne niedomaga.
– Chce pani powiedzieć, że cierpi na chorobę morską?
– W rzeczy samej. Kiedy płynęłyśmy do Calais, niemal cały
czas spędziła w kajucie. Powinnam do niej pójść.
– A… nie zechciałaby pani wrócić i powiedzieć mi, jak się
czuje?
Uśmiechnęła się szeroko i położyła ręce na biodrach.
– A niby czemu miałabym to zrobić, señor de Calderón?
– Wybaczy pani, ale wolałbym zachować swoje powody dla
siebie – odparł z błyskiem humoru w oczach.
– Radzę panu mieć się na baczności. Nie chciałby pan, żeby
Josette dała się panu we znaki.
Roześmiał się w głos.
– Jest nieco oschła i nieprzystępna, ale tylko dlatego, że jak
dotąd nie spotkała mężczyzny, który pokochałby ją tak, jak na to
zasługuje.
– Ach tak. Rozumiem, że to właśnie pan jest tym właściwym
mężczyzną?
– Mógłbym być. Lecz cóż, trzeba będzie poczekać, żeby się o
tym przekonać. Czas pokaże.
Josette właśnie się zbudziła, kiedy Kenna weszła do kajuty.
Jeden rzut oka na jej zbolałą minę wystarczył, by odgadła, czego
jej trzeba.
– Umieram – rzekła rozdzierająco Francuzka, oddając jej
miskę. – Nigdy więcej nie wsiądę na żaden statek, a to oznacza, że
nie wrócę do Francji, no chyba że wyrosną mi skrzydła. Nie
pojmuję, dlaczego tobie nic nie dolega.
– Przypuszczam, że jestem zbyt uparta, żeby chorować.
– Nie rozśmieszaj mnie. Od śmiechu boli mnie głowa.
Jakiś czas później Josette pojawiła się na pokładzie.
Spostrzegłszy ją, kapitan Montgomery oddał stery w ręce
pana Portera i podszedł bliżej, żeby z nią porozmawiać. Zauważył,
że jest chorobliwie blada i porusza się chwiejnym krokiem.
– Jak się pani czuje?
– Jakby przegalopowało po mnie stado koni, ale myślę, że
najgorsze już za mną. To znaczy mam taką nadzieję. Gdzie się
podziała Kenna? Miała tu ze mną przyjść.
– Jeszcze nie wróciła. Zejdę na dół i sprawdzę, czy jest w
kajucie.
– Powinien się pan cieszyć, że nie ma z nami hrabiego.
Raczej nie pozwoliłby wam tak często przebywać sam na sam. W
dodatku z dala od ludzkich oczu. Był wobec niej niezwykle
opiekuńczy.
– Chce pani powiedzieć, że nie zaakceptowałby mnie w roli
jej adoratora?
– Nic podobnego. Mówię jedynie, że poddałby pana
niejednej próbie, żeby sprawdzić, czy aby na pewno jest pan wart
jego drogiej podopiecznej.
– A jakie jest pani zdanie w tej mierze? Jestem jej wart?
Roześmiała się i powiodła dłonią po jego policzku.
– Myślę, że Kenna sama podejmie decyzję w tej kwestii,
panie kapitanie.
– A zatem nie zdradzi mi pani własnej opinii?
Posłała mu zalotne spojrzenie.
– Zdradzę panu, że nabrałam ochoty na filiżankę kawy, a to
znaczy, że chyba już mi lepiej.
Uśmiechnęła się i zostawiła go samego.
Colin popatrzył za nią i doszedł do wniosku, że ma bardzo
przyjemny chód. Gdy podniósł głowę, dostrzegł, że Alejandro
także jej się przygląda, a potem rusza, aby ją dogonić.
Niebawem na pokładzie pojawiła się Kenna z filiżanką w
ręce. Kapitan stanął obok niej i zagaił rozmowę. Sącząc z wolna
herbatę, opowiedziała mu o swoim pobycie we Francji, o lordzie
Walterze i o krzywdach, które wyrządził jej rodzinie. Mówiła także
o powodach swego wyjazdu, o tęsknocie za rodziną i o tym, jak
trudno jej jechać do zamku Durness. Oddałaby wszystko, aby móc
najpierw zobaczyć się z siostrami.
– Kiedy byłaś tam ostatni raz?
– Dawno. Byłam tak mała, że niewiele z owej wizyty
pamiętam. Zapamiętałam głównie dziadka MacKaya, jego rudą
brodę i wielkie niebieskie oczy, w których zawsze tliły się psotne
ogniki.
– Zdaje się, że to i owo po nim odziedziczyłaś.
Błysnęła zębami w uśmiechu.
– Kto jest teraz właścicielem zamku? – zapytał po chwili
Colin.
– Ja. Spadek przypadł w udziale matce, a ona obdarowała w
testamencie każdą z córek.
– Kto zarządza włościami od czasu śmierci dziadka?
– Pozostali członkowie rodziny MacKayów. Doglądają
dobytku i raz do roku odwiedzają mnie w Inchmurrin, żeby
omówić najważniejsze kwestie związane z zarządzaniem
majątkiem.
– Długo nie było cię w kraju. Mam nadzieję, że nie
pozwolili, aby zamek podupadł.
– Z całą pewnością nie. Nie dopuściliby się żadnych
zaniedbań. Nie pozwoliłaby im na to wrodzona duma.
– Hm… teraz wszystko rozumiem… Duma MacKayów i
rude włosy…
Uniosła hardo podbródek.
– W rodzinie ojca też było mnóstwo rudowłosych.
– A niech to… – westchnął Colin.
– Co znaczy „a niech to”? – spytała urażona. – Uważaj na
słowa, bo moi przodkowie nie lubią, kiedy się z nich drwi. Gotowi
wrócić na ziemię i straszyć cię zza grobu.
– Ależ nie śmiałbym drwić z twoich antenatów. Nawet nie
powstało mi to w głowie. Uzmysłowiłem sobie tylko, że niektóre z
naszych dzieci, ba, może nawet wszystkie będą miały ognistorude
włosy.
– Ach, więc postanowiłeś już, że będziemy mieli wspólne
dzieci? – zirytowała się nie na żarty. – Czy ja nie mam w tej
kwestii nic do powiedzenia? – Jej oczy ciskały gromy. – Dzieci!
Też mi coś. Postradałeś zmysły? Ani chybi. W przeciwnym razie
nie wygadywałbyś podobnych andronów. Ledwo się poznaliśmy, a
ty już widzisz mnie w roli matki swoich dzieci! Niedorzeczność!
Radzę ci zmienić plany na przyszłość, bo moje plany nie
uwzględniają ciebie w roli męża.
– Wcale nie twierdzę, że nie będziesz miała nic do
powiedzenia w kwestii dzieci – odparł ze stoickim spokojem. –
Pozwolę ci nadać im imiona.
– Łaskawca! Idź do diabła! Jestem pewna, że prędko się ze
sobą zaprzyjaźnicie! – Odwróciła się na pięcie i odmaszerowała z
dumnie zadartą głową.
Montgomery popatrzył za nią z uśmiechem. Kiedy się
złościła, wyglądała jeszcze piękniej niż zwykle. Nie było na
świecie drugiej takiej jak ona. Życie z nią z pewnością byłoby
jedną wielką przygodą.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Żywicy woń i lawendy wdychać do woli,
Na poły po to, by o tułaczki zgryzocie zapomnieć,
Na poły po to, by dni dawno minione wspomnieć,
I marzyć, na jawie śnić o rodzinnym domu.
JAMES ELROY FLECKER
Zamek Durness, przylądek Wrath w Szkocji
Zapadła noc. Na pokładzie „Dancing Water” było tak
ciemno, że Kenna i Josette z trudem rozpoznawały sylwetki
stojących na mostku Alejandra i Colina. Siedziały na ławce i z
zadartymi w górę głowami obserwowały gwiazdy. Urządziły
zawody, której z nich uda się rozpoznać więcej konstelacji, ale
bardzo szybko okazało się, że to zadanie zupełnie je przerasta.
W końcu zmęczone i senne zeszły pod pokład, żeby udać się
na spoczynek. Panna Revel zasnęła natychmiast, gdy przyłożyła
głowę do poduszki. Jej przyjaciółka długo leżała nieruchomo w
hamaku, wpatrując się w księżyc i rozmyślając o niepewnej
przyszłości.
Wreszcie zapadła w płytki sen, lecz niedługo po tym
poderwała się gwałtownie, gdy gdzieś na górze rozległ się
przeraźliwy huk.
– Boże, co to? – Josette także się zbudziła.
Obie nadstawiły ucha.
– Nie wiem, ale cokolwiek to jest, znalazło się stanowczo
zbyt blisko nas.
– Brzmiało jak trzask powalonego burzą drzewa.
– Tyle że na wodzie nie ma żadnych drzew, a to znaczy…
roztrzaskała się część statku. Oby to nie był jeden z masztów…
Lennoxówna wyskoczyła z posłania i narzuciła pelerynę.
– Chyba nie zamierzasz iść na pokład? To zbyt
niebezpieczne.
– Jeśli uznam, że coś mi grozi, natychmiast zejdę na dół.
Chcę tylko sprawdzić, co się dzieje. Lepsze to niż siedzieć tutaj i
umierać z niepokoju. Może trzeba będzie skakać do wody…
– Brr…
– Czekaj tu, niebawem wrócę.
Na górze od razu natknęła się na Colina.
– Właśnie miałem sprawdzić, czy u was wszystko w
porządku.
– Wielka to pociecha, że nie wyskoczyłeś za burtę,
zostawiając nas własnemu losowi.
– Gdybym wybierał się za burtę, to tylko z tobą pod pachą –
oznajmił bez namysłu.
Zrobiło jej się ciepło na sercu, gdy usłyszała tę deklarację.
– Co się stało? – zapytała, spoglądając na marynarzy, którzy
zgromadzili się nieopodal.
– Przewiąz żagla spadł do otwartego luku. Powstało trochę
szkód, ale to nic groźnego.
Zmarszczyła brwi.
– To zły omen – powiedziała złowieszczym szeptem. Nagle
opuściła ją nadzieja, a w jej miejsce pojawił się lęk.
– Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Nie wierzysz chyba w
przesądy? Statkowi nic nie grozi. W najgorszym razie, kiedy
zarzucimy kotwicę, nie będziemy mogli odpłynąć, dopóki nie
dokonamy niezbędnych napraw. Nic ci się nie stanie.
– Skąd możesz to wiedzieć?
Wziął ją w ramiona i mocno przytulił.
– Nie pozwolę, żeby choćby jeden rudy włos spadł ci z
głowy.
Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nie miał żadnego
wpływu na to, co się wydarzy, a mimo to jego słowa przyniosły jej
pociechę i pokrzepienie. Głaskał ją po plecach, a ona po raz
pierwszy od wielu lat poczuła się bezpieczna.
– O mój Boże! – odezwał się nieoczekiwanie.
Podskoczyła wystraszona i spojrzała na niego z obawą.
– Co…? Co się stało?
– Nic takiego. Ale… właśnie uzmysłowiłem sobie, że stoisz
przede mną w samej koszuli.
– Mam jeszcze pelerynę – sprostowała stanowczo. – Spałam,
kiedy usłyszałam huk. Chciałbyś, żebym kładła się do łóżka w
ubraniu?
– Wręcz przeciwnie. Uważam, że koszula to stanowczo za
dużo.
– Jesteś niemożliwy – złajała go i spróbowała się odsunąć.
Nie pozwolił jej odejść daleko. Chwycił ją wpół i pociągnął
w ciemne miejsce za bezanmasztem.
– Powinnam wracać do kajuty… – szepnęła bez tchu, ale nie
protestowała, gdy przyciągnął ją do siebie, tak że przylgnęła do
niego całym ciałem. W tej chwili poszłaby za nim wszędzie, ufna i
uległa. Pragnęła go tak samo, jak on pragnął jej. Ogromnie trudno
jej było widywać go co dzień i nie móc się do niego zbliżyć.
Przesunął ją, żeby mogła oprzeć plecy o jakąś twardą
powierzchnię, i zaczął wodzić dłońmi po jej twarzy, szyi i
ramionach. Musnął lekko piersi, a potem objął ją mocno w talii.
Trzymał ją tak, jakby nigdy nie zamierzał jej puścić, a ona nie
mogła się nim nasycić.
Rozchyliła usta, żeby wciągnąć powietrze, i nagle poczuła, że
ją całuje. Wypełniła się cała nieznanym ciepłem i przemożnym
pragnieniem. Nie udawała, że nie chce jego pieszczot, przy nim nie
chciała niczego udawać i nie musiała zachowywać pozorów.
Rozpierała ją radość na myśl o tym, że on też pragnie być z
nią blisko i kraść jej pocałunki. Wzbierały w niej gorące uczucia,
nie odczuwała wstydu ani onieśmielenia. Pomyślała mgliście, że
igra z ogniem i musi natychmiast wrócić pod pokład, ale nie miała
siły ruszyć się z miejsca. Colin nie wypuszczał jej z rąk, a jego
pocałunki wydawały jej się coraz bardziej uwodzicielskie.
Zwyczajnie nie potrafiła się im oprzeć.
Poznała jego smak, zapach i dotyk. Przestało się dla niej
liczyć cokolwiek innego. Czas stanął w miejscu, a świat przestał
istnieć. Byli tylko oni dwoje i ich namiętność. Zapragnęła poczuć
go na swoim nagim ciele i oddać mu się bez reszty.
W końcu oderwał od niej usta i wsparł czoło na jej czole.
– Chciałbym dotykać cię i całować wszędzie, ale wiem, że
nie mogę. Te krótkie wspólne chwile będą musiały nam
wystarczyć. – Jego wargi przesunęły się na jej szyję i ramię, a ona
zadrżała na całym ciele.
– Powinnam już wracać… – powiedziała, z trudem łapiąc
oddech.
– Nie puszczę cię tak szybko. Nie masz pojęcia, jak to jest
przyglądać ci się z daleka i nie móc wziąć cię w ramiona.
Gdy znów ją pocałował, pomyślała, że pora uciekać, zanim
będzie za późno. Nie bała się jego. Bała się samej siebie i tego, co
pragnęła mu ofiarować.
– Proszę… Nie mogę zostać dłużej… Nie chcę, żeby
Alejandro albo któryś z twoich ludzi nas zobaczył…
– Wiem. Ja też nie chciałbym cię na to narazić, ale nie
potrafię się z tobą rozstać… – Odsunął się z ociąganiem i poprawił
jej pelerynę. – Zostań tu przez chwilę. Zajmę czymś ludzi, a ty
będziesz mogła wymknąć się niezauważona pod pokład. –
Pogłaskał ją po policzku.
Przechyliła głowę i musnęła ustami wnętrze jego dłoni.
– Wkrótce będzie świtać. Ubiorę się i wrócę, żeby obejrzeć
wschód słońca.
– Słusznie. Nie chciałabyś przegapić widoku zamku o tej
porze dnia.
– Tak, tego też. – Uśmiechnęła się na pożegnanie i popatrzyła
za nim, gdy odchodził.
Jakiś czas później wyszła z powrotem na pokład w pełni
odziana, z włosami zaplecionymi w warkocz. Colin nie mógł
oderwać od niej wzroku. Gdy usiadła na zwoju lin, pomyślał, że to
miejsce już zawsze będzie kojarzyło mu się właśnie z nią.
Pół godziny później dołączyła do niej Josette, a niedługo po
niej pojawił się Alejandro.
– Równa linia brzegowa – oznajmił na użytek kapitana.
Gdy panna Lennox zapytała, co to właściwie oznacza,
odparł:
– To znaczy, że nie widzę w pobliżu niczego, co pozwoliłoby
mi rozpoznać, gdzie dokładnie się znajdujemy. Nie ma żadnych
punktów orientacyjnych. Będę musiał użyć swojego sprzętu i map,
żeby dokładnie określić kurs. – Z tymi słowy zawrócił i zniknął na
dole.
W ciągu następnej godziny wychodził i wracał do swego
królestwa map jeszcze kilka razy. Za każdym razem długo
wpatrywał się w majaczący w oddali ląd i mamrotał coś pod
nosem, a potem mówił:
– Tak, bardzo dobrze.
Dziewczęta przyglądały mu się z niejakim osłupieniem.
Panna Revel długo nie mogła otrząsnąć się z oszołomienia.
Wyglądała jak osoba, która na próżno próbuje coś zrozumieć.
– Kiedy pracuje, zupełnie nie zwraca uwagi na otoczenie –
powiedziała w końcu. – Jest skupiony, odpowiedzialny i
skrupulatny. A sądziłam, że owe cechy zupełnie do niego nie
przystają… Zdumiewające.
Wkrótce Kenna rozpoznała na horyzoncie znajome
miasteczko.
– Tongue! – zawołała podekscytowana. – Jesteśmy już
bardzo blisko zamku.
– Tongue? – powtórzyła z odrazą Francuzka. – O ile się nie
mylę, w waszym języku „tongue” znaczy „język”, ten w ustach,
który służy do jedzenia. Brr! – wzdrygnęła się. – Okropieństwo.
Cóż to za niedorzeczna nazwa dla miasta. – Pokręciła głową i
dodała smętnie: – Dobry Boże, co ja najlepszego narobiłam?
Wyjechałam z Paryża, żeby zamieszkać w Tongue! Ani chybi
postradałam zmysły.
Przyjaciółka skwitowała jej utyskiwania śmiechem.
– Nie martw się – powiedziała na pociechę. – Nie będziemy
mieszkać w Tongue.
– Nie? W takim razie gdzie? Jak się nazywa miasto, do
którego zmierzamy?
– To nie miasto, lecz zamek na szczycie wysokiego klifu.
– A jak daleko stamtąd do najbliższego miasta?
– Niedaleko, tyle że Durness to właściwie nie miasto, lecz
niewielka wioska.
– O masz ci los. To chyba jeszcze gorzej niż Tongue.
Nagle nad ich głowami zaczęły krążyć rybołówki.
– Cóż za hałaśliwe stworzenia – poskarżyła się panna Revel.
– Co one robią? I czemu tak skrzeczą?
– Kiedy zaczyna się przypływ, żerują na węgorzach i robią
wokół tego sporo hałasu.
– Nie wiedziałam, że to tak dzika okolica.
– To dopiero początek.
– Chcesz powiedzieć, że będzie gorzej?
– Hm… cóż…
Josette wyciągnęła dłoń w stronę lądu.
– Czy to twój zamek?
– Nie, to ruiny zamku Varrich. Zaraz dopłyniemy do Durness,
a potem do mojego zamku.
Zgodnie z jej słowami niebawem dotarli do Durness,
maleńkiej wioski złożonej z kilkunastu kamiennych chat.
Panna Revel sprawiała wrażenie niepocieszonej.
– Czy w tej waszej Szkocji w ogóle nie ma prawdziwych
miast?
– Są. Ale niekoniecznie na północy ani w rejonie Highlands.
– Francja wygląda zupełnie inaczej… zarówno pod
względem krajobrazu, jak i zabudowań…
– Szkockie niziny są bardziej podobne do waszego kraju.
Tutaj mamy mało drzew, więc domy buduje się z kamienia. Są
znacznie potężniejsze i mocniejsze niż francuskie czy angielskie,
które wyglądają jak papierowe zabawki. Wystarczy kichnąć, żeby
się rozpadły. Za nic nie wytrzymałyby szkockich wiatrów i naszej
zimy.
Josette wybuchnęła nieopanowanym śmiechem.
– To przez ten złowieszczy krajobraz – orzekła, ocierając
oczy z łez. – Zdaje się, że dopadły mnie początki szaleństwa.
Kiedy rozglądam się dookoła, zdaje mi się, że zbliżam się do
miasta umarłych. – Podniosła się i rozprostowała zdrętwiałe
członki. – Sacrebleu! Jestem tak słaba, że ledwo stoję na nogach.
Choroba morska wyczerpała mnie do cna. Pójdę do kambuza
poprosić o herbatę i coś do przekąszenia.
Tymczasem marynarze uwijali się na statku jak w ukropie,
przygotowując się do zarzucenia kotwicy.
Kapitan Montgomery wraz z panem Carlisem odeszli na
drugą stronę pokładu, aby zadecydować, co zrobić z uszkodzonym
masztem. Alejandro zaś rozprawiał o czymś ze starym marynarzem
zszywającym porwany żagiel przy nadburciu.
– Co ty wyprawiasz, matole jeden! – wrzasnął ktoś w
pobliżu. – Miałeś zrobić węzeł stoperowy, a nie wanatowy!
– Trzeba przyznać, że niektórzy panowie żeglarze wyrażają
się nad wyraz kwieciście – zauważyła z uśmiechem Josette, która
przystanęła obok przyjaciółki z filiżanką w ręku.
– Wyglądasz o wiele lepiej.
– Czuję się lepiej, odkąd zaczęliśmy płynąć wolniej.
Usłyszawszy za plecami męski śmiech, Kenna odruchowo
odwróciła się, żeby odszukać wzrokiem Colina. Rozmawiał z
kimś, ale szybko zniknął jej z oczu. Kiedy jakiś czas później znów
się pojawił, miał na sobie inne ubranie. W granatowych spodniach
i surducie wyglądał niezwykle dostojnie, jak urodzony kapitan.
Zrobiło jej się raptem bardzo smutno. Wiedziała, że
niebawem dotrą do celu podróży, więc ich wspólny czas także
dobiegnie końca. Gdy zejdą z pokładu „Dancing Water”, poczucie
bezpieczeństwa, które jej dawał, ulotni się na zawsze, powrócą za
to złowieszcze myśli o lordzie Walterze i śmiertelnym
niebezpieczeństwie. Beztroska dziewczyna, którą kapitan
Montgomery całował po kryjomu pod osłoną nocy, przestanie
istnieć. Niełatwo się było z tym pogodzić. Wiedziała jednak, że
nigdy nie zapomni Colina i przez resztę życia będzie żałować, że
nie było im dane spotkać się w innych okolicznościach, a ich
uczucie nie mogło w pełni rozkwitnąć.
Gdy postawi stopę na szkockiej ziemi, w jej życiu nie będzie
miejsca dla Colina i romantycznych uniesień. Będzie musiała
stawić czoło okrutnej rzeczywistości i przetrwać.
Zamrugała gwałtownie, żeby powstrzymać niechciane łzy.
Oparła się ciężko o reling i zwiesiła głowę.
Nie widziała Colina, bo nadszedł od tyłu, zauważyła za to
uśmiech na twarzy Josette i wyczuła jego obecność. Niewiele
myśląc, odsunęła się od barierki i oparła o niego plecami. Objął ją
w pasie i oparł brodę na jej włosach. Wspaniale było stać w jego
objęciach, czerpać bijące od niego ciepło i siłę. W jego ramionach
czuła się jak w domu, bezpieczna i kochana…
Nadszedł jednak moment opuszczenia kotwicy, więc musiał
ją zostawić i odejść do swoich obowiązków.
Poranna mgła się uniosła i zaczęło świecić słońce.
Przyjaciółka zasypywała Kennę pytaniami, ale panna Lennox nie
miała ochoty na rozmowę.
Czuła się dziwnie.
Powietrze wydawało jej się przesycone złowrogą ciszą.
Demony przeszłości powróciły, a jej serce wypełniło się
niepokojem i lękiem.
Ujrzała w oddali dumną sylwetkę zamku Durness, ale ów
widok nie dodał jej otuchy. Ponura, poorana śladami dawnych
oblężeń twierdza sprawiała wrażenie nieprzystępnej i opuszczonej.
Brakowało tylko dotkniętego szaleństwem gospodarza i jakiegoś
ducha, który straszy po nocach przygodnych gości.
– Co za przerażające miejsce – pomyślała na głos. – Trzeba
być wielce zdesperowanym albo niespełna rozumu, żeby wejść do
środka.
Josette długo nie odpowiadała, a kiedy wreszcie przemówiła,
powiedziała coś zupełnie nieoczekiwanego.
– Przypuszczam, że nawet jeśli wchodzi się tam w
towarzystwie innych, ma się wrażenie kompletnego osamotnienia.
Colin wrócił do nich razem z Alejandrem, który ośmielił się
objąć Josette ramieniem.
Zdumiona Lennoxówna zrobiła wielkie oczy i wciągnęła
głośno powietrze.
– Spodziewałaś się, że wypchnę go za burtę? – zapytała ze
śmiechem przyjaciółka.
– Szczerze mówiąc, tak. Właśnie tak pomyślałam.
W innych okolicznościach Kenna śmiałaby się razem z nimi,
ale nadmiar sprzecznych emocji wprawił ją w kompletne
odrętwienie. Niepokój i melancholia wciąż walczyły w niej o
lepsze z podekscytowaniem.
Colin natychmiast wyczuł zmianę jej nastroju.
– Jesteś pewna, że tego chcesz? – zapytał z powagą. – Wiesz,
że nie musisz tu zostać. Powiedz tylko słowo, a zabiorę cię stąd,
dokądkolwiek sobie zażyczysz.
Zawahała się. Kusiło ją, aby przyjąć jego hojną propozycję,
ale wiedziała, że nie wolno jej tego zrobić. Zbyt ciężko pracowała i
przeszła zbyt długą drogę, aby się teraz poddać. Nie miałaby przed
sobą żadnej przyszłości, gdyby to zrobiła.
– Nie, nie mogę wyjechać. To tylko chwila słabości.
Pokonam ją. Wszystko będzie dobrze. Nie sądziłam, że powrót do
Szkocji okaże się tak trudny. Czyżbym wyglądała jak stracona
dusza, która będzie błąkać się po wsze czasy po wrzosowiskach?
Podszedł bliżej i stanął tuż obok niej, tak że stykali się
łokciami.
– Kiedy zobaczyłem cię tu przy relingu, z początku
pomyślałem, że przypominasz samotną postać z jakiegoś
malowidła. Mona Lizę z nieprzeniknionym, skromnym
uśmiechem. Włosi opisują to specjalnym słowem.
– Co to za słowo?
– Sfumato. Przyćmione barwy, które tworzą odrealniony,
mglisty obraz.
– Hm… Leonardo…
– Największy mistrz techniki sfumato z epoki renesansu.
– Nie przypuszczałam, że mówisz po włosku ani że jesteś
artystą malarzem.
– Sfumato to jedyne włoskie słowo, jakie znam. A malarką
jest moja siostra. Kiedy byłem mały, zmuszała mnie, żebym jej
pozował, i zamęczała mnie przy tym nudnymi wykładami z historii
sztuki. Raz przebrała mnie w sukienkę i założyła mi na głowę
czepek. Kiedy znalazł nas ojciec, wybuchła mała awantura i
musiała znaleźć sobie innego modela.
– Jestem pewna, że cudnie było panu w sukience –
roześmiała się Josette.
Kenna doszła do wniosku, że przywiązała się nie tylko do
Colina, lecz także do jego rodziny. Miał na nią zbawienny wpływ.
Sama jego obecność podnosiła ją na duchu.
– Jesteście gotowe zejść na ląd?
– O tak, jestem gotowa. Nawet nie przypuszczacie, jak mi do
tego pilno.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Panna Lennox wzdrygnęła się, spojrzawszy na zamek, który
wznosił się ponad nimi na szczycie klifu. Przypomniała sobie
powody, dla których się tu znalazła, i w jednej chwili
spochmurniała.
– Jak się tam dostaniemy? – spytała Josette.
– Ścieżką, która wiedzie dookoła wzgórza.
– Nie ma innego sposobu? – zdziwił się Colin.
– Jest jeszcze droga, którą dostarczają zapasy, ale tędy będzie
krócej, zwłaszcza na piechotę.
Cała czwórka ruszyła przed siebie gęsiego z Kenną na czele.
– Jako że już tu kiedyś byłam, pójdę przodem.
Zatrzymywali się co jakiś czas, żeby zaczerpnąć tchu i
przyjrzeć się z bliska potężnej dwunastowiecznej twierdzy.
Zewnętrzne ściany budowli zdobiły wyryte w murze sylwetki
przerażających gargulców, które w zamyśle miały odstraszać
intruzów oraz złe moce.
Lennoxówna bała się ich w dzieciństwie jak ognia. Kiedyś
śniły jej się po nocach, teraz również zrobiły na niej makabryczne
wrażenie. Wzdragała się na sam ich widok.
Szli bardzo powoli, stąpając ostrożnie po nierównej dróżce z
mnóstwem wystających korzeni. Nagle coś dużego sturlało się z
góry, uderzyło Kennę w ramię i poleciało w dół.
Colin przewrócił dziewczynę na ziemię, przykrywając jej
ciało swoim. Chwilę później grad kolejnych kamieni spadł mu na
plecy.
Josette i Alejandro odskoczyli na bok i szczęśliwie uniknęli
lawiny.
– Pokaż rękę – rzekł Montgomery, ocierając Kennie twarz i
wytrzepując gruz z włosów, które przy upadku rozsypały jej się na
ramiona.
– To nic poważnego. Nie trzeba.
– Pozwól, że sam to ocenię.
Westchnęła i podwinęła rękaw na tyle, by odsłonić
krwawiącą ranę. Colin opatrzył ją chusteczką i opuścił z powrotem
rękaw.
– Na razie powinno wystarczyć.
Kiedy ich spojrzenia się spotkały, czas na moment zatrzymał
się.
– Stój spokojnie, poprawię ci włosy – powiedział,
odwróciwszy ją do siebie plecami.
– Au! – jęknęła, próbując się odsunąć. – Co robisz? Chcesz
mi je wszystkie wyrwać?
– Nie, próbuję tylko uwolnić zaplątaną wstążkę. Nie ruszaj
się i nie marudź.
Poczuła, że plecie jej warkocz, ale nie mogła zobaczyć, jak
drżą mu przy tym palce.
– Już. Gotowe. Wygląda znacznie lepiej.
Dotknęła dłonią efektu jego wysiłków i doszła do wniosku,
że sprostał zadaniu zaskakująco dobrze.
– Gdzieś ty się nauczył tak ładnie pleść włosy? – głos
Alejandra był pełen podziwu.
– Od sióstr – odparli chórem Kenna i Colin.
Lennoxówna rozmasowała obolałe ramię i rozejrzała się po
ziemi.
– Czego szukasz? – zapytała Josette.
– Tego, co mnie uderzyło.
– Proszę – rzekł Calderón, podając jej kawałek muru. –
Część gargulca odpadła od ściany, a ty akurat stałaś jej na drodze.
Natychmiast pomyślała, że to nie mógł być zbieg
okoliczności. Wiedziała, że od tej chwili musi mieć się na
baczności.
– To zły omen – stwierdziła nie po raz pierwszy tego dnia. –
Nie wróży niczego dobrego.
– Pleciesz – odezwał się Montgomery. – Zwykły przypadek.
Nic więcej.
– Chodźmy – zignorowała jego komentarz i podjęła marsz. –
Nie mam zamiaru stać tu i czekać, aż znowu coś na nas spadnie.
– Dasz radę wejść sama? – spytał Colin. – Może chcesz,
żebym cię wniósł?
– Do tej pory jakoś dawałam sobie radę bez ciebie, dalej też
jakoś sobie poradzę – powiedziała oschlej, niż zamierzała.
Skinął głową i obrzuciwszy ją chłodnym spojrzeniem,
odwrócił wzrok.
Gdy dotarli do szczytu wzniesienia, ostatni raz obejrzała się
za siebie i spojrzała na znienawidzone gargulce. Jeden z nich omal
nie roztrzaskał jej dziś czaszki…
Zamek Durness miał odtąd stać się jej domem, ale zupełnie
jej to nie cieszyło. Była pełna obaw i złych przeczuć. Wróciła do
ojczystego kraju, żeby wyrównać rachunki ze swoim najgorszym
wrogiem. Któż może wiedzieć, które z nich ujdzie z życiem?
Colin zastukał kołatką w ogromne żeliwne wrota.
Po chwili wyszedł im na spotkanie lekko przygarbiony
starszy mężczyzna, który przedstawił się jako Ewen MacNab, lokaj
i ogrodnik w jednej osobie.
– Ewen, to ja, lady Kenna Lennox. Nie jestem pewna, czy
mnie pamiętasz.
Jego pomarszczone oblicze pojaśniało.
– A, tak! Pamiętam, panienko. Ale kiedym widział panienkę
ostatni raz, była panienka o taka tycia…
Służący zaprosił ich do środka, przepraszając po drodze za
skromne powitanie.
– Nikt tu teraz nie mieszka, więc i służby mamy mało –
objaśnił rzeczowo.
W westybulu było ciemno i ponuro. Paliło się zaledwie kilka
świec, które zatknięto wzdłuż ścian.
Pozostała trójka stała z boku, przyglądając się w milczeniu
dziedziczce posępnego gmaszyska.
Kenna poczuła się opuszczona. Miała do nich żal to, że
nawet nie próbują jej wesprzeć. W postrzępionej sukience,
umorusana i z zakurzonymi włosami czuła się jak żebraczka, która
przyszła błagać o jałmużnę.
MacNab wprowadził ich do dużej sali oświetlonej jedynie
wątłym płomieniem, który ledwo tlił się w ogromnym kominku.
Kenna zrobiła zaledwie kilka kroków, gdy nie wiedzieć skąd
wyskoczyły na nią dwa cętkowane monstra. Sekundę później
leżała jak długa na ziemi. Oto zwieńczenie okropnego dnia, który
w dodatku ledwie się zaczął, pomyślała smętnie. Na szczęście,
psiska okazały się przyjaźnie nastawione i zamiast gryźć i szarpać,
zaczęły lizać ją zapamiętale po twarzy. Długo nie mogła się od
nich uwolnić, więc jej duma znacznie ucierpiała, zwłaszcza że
reszta towarzystwa wydawała się wielce ubawiona kłopotliwym
położeniem, w którym się znalazła.
Colin w końcu przestał się śmiać i pomógł jej podnieść się na
nogi.
– Możesz dopisać krwawiący nos do długiej listy zniewag,
które cię dziś spotkały.
– Jeśli skończyłeś już ze mnie drwić, mój panie, droga wolna,
możesz sobie wracać na swój ukochany statek i zacząć polerować
pokład i szorować dzwonki!
– Raczej szorować pokład i polerować dzwonki – sprostował
usłużnie Alejandro.
Lennoxówna posłała mu nieprzyjazne spojrzenie i
zaczerpnęła głęboko tchu.
– I nie zapomnij zabrać ze sobą swego drogiego przyjaciela –
dodała, wymierzając palec w Montgomery’ego. Była tak wściekła,
że zabrakło jej słów. Zauważyła jednak na jego wargach cień
uśmiechu.
Ewen wrócił z herbatą i ciastkami i usadził ich przy stole.
Kenna zorientowała się, że po jej niedawnym wybuchu
zapadła niezręczna cisza, którą tylko ona mogła przerwać.
– Wybaczcie, że skazałam was na długą i męczącą
wspinaczkę. W dodatku kawałek ściany spadł wam na głowy,
jeszcze zanim przestąpiliście próg, a potem napadła na was
rozjuszona gorgona.
– Cóż, owszem, udało ci się wprawić nas w osłupienie –
stwierdził Colin. – Na szczęście, zamiast zamienić się w kamienie,
jedynie zaniemówiliśmy.
– Jeśli o mnie idzie – zabrała głos Josette – nie mam nic
przeciwko pieszym wędrówkom. W końcu jestem Cyganką, a
Cyganie, jak wiadomo, wiodą nietypowy, koczowniczy tryb życia i
gdziekolwiek się pojawią, są zawsze niemile widziani. Niestraszne
nam więc niezbyt wylewne powitania, gargulce i gorgony. Jestem
niemal pewna, że polubię Szkocję. Paryż wydaje się okropnie
nudny w porównaniu z tym, co zastaliśmy tutaj.
Lennoxówna zerknęła na Montgomery’ego. Na widok jego
beznamiętnej miny uniosła zdecydowanie podbródek. Nie
zamierzała dać po sobie poznać, że dręczy ją niepokój, który
sprawia, że staje się uszczypliwa.
– Wyznam, że powrót do domu nieszczególnie mnie
uszczęśliwił, ale cieszy mnie, że przynajmniej wy przyjmujecie
wszystko z poczuciem humoru.
– Nie uważasz, że ktoś powinien opatrzyć ci należycie ranę?
Potarła ranę i wzruszyła ramionami.
Uznała, że szkoda zachodu. Była zmęczona, rozczarowana i
zniechęcona. Odwaga i pewność siebie, które towarzyszyły jej,
nim zeszła na ląd, ulotniły się jak kamfora.
Colin skrzyżował ręce na stole i wpatrywał się w nią
wyczekująco, jakby oczekiwał, że się odezwie. Najwyraźniej
próbował odgadnąć, co jej chodzi po głowie. Szkopuł w tym, że w
tej chwili sama nie bardzo rozumiała, co ją gnębi i czego właściwie
chce.
Doszła do wniosku, że lepiej będzie zachować milczenie niż
powiedzieć kolejne głupstwo.
W końcu Montgomery podniósł się z krzesła i skinął na
przyjaciela.
– Alejandro i ja musimy znaleźć kogoś, kto zechce pożyczyć
nam konie, żebyśmy nie musieli wracać na statek na piechotę. –
Podszedł do Kenny i dotknął przelotnie jej ręki. – Trzeba oczyścić
to skaleczenie. Zrobię to, jeśli chcesz.
– Nie ma takiej potrzeby. Sama się tym zajmę.
– Pomogę ci z ramieniem – zaoferowała Josette. –
Zapomniałam wspomnieć, że Cyganie słyną również z biegłości w
uzdrawianiu i warzeniu leczniczych eliksirów.
– Tylko proszę nie używać do tego pajęczyn ani wężej skóry
– zadrwił Colin.
– Pajęczyny zachowam dla pana! – zawołała panna Revel,
gdy panowie zbliżali się do drzwi.
Alejandro odwrócił się i posłał jej całusa.
Montgomery nie zareagował. Wyszedł do westybulu i zniknął
w ciemnościach.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Najważniejsze to wziąć się do dzieła,
postępować śmiele i z rozwagą.
HORACY
Powrót spadkobierczyni zamku do Durness spotkał się z
raczej obojętnym przyjęciem. Służba powitała ją z typową dla
Szkotów powściągliwością.
Nie spodziewała się zresztą niczego innego.
Ewen dwoił się jednak i troił, aby sprowadzić jak najwięcej
ludzi do pomocy. I dopiął swego. Następnego popołudnia dom
tętnił życiem. Mężczyźni krzątali się na dziedzińcu, a kobiety
zajmowały się sprzątaniem i gotowaniem.
Kenna, podobnie jak przed nią jej dziadek, darzyła MacNaba
pełnym zaufaniem. Staruszek wiedział o tym miejscu więcej niż
ktokolwiek inny. Cieszyła się zatem, że jest w dobrych rękach.
Rozmyślała o Colinie, którego nie widziała cały dzień. On i
Alejandro zniknęli rano i do tej pory się nie pokazali.
Josette poprosiła o osiodłanie konia i pojechała na statek
jakiś czas po nich.
Dziedziczka została więc na gospodarstwie sama. Udała się
do gabinetu dziadka, aby przejrzeć stare księgi i dokumenty. Nie
miała pojęcia, w jakim stanie znajduje się obecnie jej spadek.
Liczyła na to, że papiery pomogą jej się w tym rozeznać.
Ku jej wielkiemu zadowoleniu, okazało się, że ktoś
niezwykle skrupulatnie prowadził rachunki. Odkryła, że nie musi
martwić się o pieniądze. W bankach w Inverness oraz Aberdeen
czekały do jej dyspozycji dwie całkiem spore sumy.
Była także właścicielką stada owiec i trzech kutrów
rybackich, którymi zajmowali się na co dzień członkowie klanu
MacKayów.
Natknęła się również na stary rejestr należącej do dziadka, a
obecnie nieużywanej gorzelni. Obiecała sobie, że sprawdzi, czy
można ją znów uruchomić.
Podniosła się zza biurka, żeby rozprostować kości. Ramię
dokuczało jej, odkąd rano wstała z łóżka. Miała nadzieję, że to nic
groźnego.
Podeszła do okna i wyjrzała na podwórze. Dwóch wyrostków
pod okiem Ewana szorowało parę zadbanych koni. Uśmiechnęła
się i popatrzyła na pobliskie wzgórza.
Gdzieś za nimi, w wielkim świecie czaił się lord Walter.
Szukał jej i czyhał na jej życie…
Zamyślona nie usłyszała skrzypnięcia drzwi ani odgłosu
kroków.
Podskoczyła dopiero, gdy poczuła na karku przelotny
pocałunek.
– Nie widziałam cię cały dzień – poskarżyła się, odwracając
się przodem do Colina. – Bałam się, że postanowiłeś wyjechać bez
pożegnania.
– Wiesz, że nie zrobiłbym tego. Mimo że nie byłaś wczoraj
szczególnie miła.
Spuściła głowę.
– Tak, wiem. To nie był mój najlepszy dzień.
– Oględnie mówiąc. – Położył jej ręce na ramionach. –
Nosisz na barkach zbyt wielki ciężar. – Jak twoje skaleczenie?
– Okropnie boli.
– Gorzej niż przedtem?
– Tak. I pulsuje.
Zmarszczył brwi, wyraźnie niezadowolony.
– Nadal jest zaczerwienione?
– Nie wiem, nie miałam czasu sprawdzić.
– Powinnaś lepiej o siebie dbać. – Przesunął dłoń i zaczął
rozpinać jej sukienkę. – Muszę to obejrzeć. Mogło wdać się
zakażenie.
– Nic mi nie będzie.
– Akurat. Skąd niby możesz wiedzieć? Znasz się na tym?
– Nie, ale jestem pewna, że to nic poważnego.
– Jesteś pewna? Sama przed chwilą mówiłaś, że nie
zaglądałaś pod opatrunek.
Nie tracąc czasu na dalsze dyskusje, zdjął jej suknię z
ramion.
Gdy dotknął otarcia, wykrzywiła usta w bolesnym grymasie.
– Zrobił się strup, ale trzeba otworzyć ranę i oczyścić ją na
nowo.
– Czemu?
– Bo się jątrzy.
Prawie go nie słuchała. Miała w tej chwili większe
zmartwienia.
Wyczuł, że nie zwraca uwagi na jego słowa, i spojrzał jej w
oczy.
– Josette pewnie będzie wiedziała, jak to zrobić, a jeśli nie,
sam się tym zajmę.
– Co się stanie, jeśli zostawię to tak, jak jest?
– Skaleczenie już jest zainfekowane. Jeśli nic z nim nie
zrobisz, zacznie ropieć, a tego na pewno nie chcesz. Możesz mi
wierzyć na słowo.
– W porządku. Przekonałeś mnie. Poproszę Josette, żeby je
oczyściła.
Gdy wciągał jej z powrotem sukienkę, jego ręka musnęła
przypadkowo obojczyk, znieruchomiała, a potem ześlizgnęła się w
dół pomiędzy piersi.
Kenna wstrzymała oddech i poczuła, że zasycha jej w gardle.
Oparła głowę o okno i zacisnęła powieki.
Po chwili Colin znów ściągnął z jej ramion suknię, tym
razem wraz z koszulą.
– Boże w niebiesiech! – wyrwało mu się. – Cudności! Są o
wiele piękniejsze, niż sobie wyobrażałem. I pasują jak ulał do
mojej dłoni.
Nie była w stanie wydobyć z siebie głosu ani otworzyć oczu.
Sama nie wiedziała, kiedy znalazła się na parapecie. Wplotła mu
palce we włosy, kiedy przylgnął ustami do jej piersi. Całował to
jedną, to drugą, jakby nie potrafił zdecydować, która podoba mu
się bardziej, potem podciągnął jej spódnicę i rozchylił uda.
Doprowadził ją niemal do utraty zmysłów. Sądziła, że nie zniesie
więcej, ale wówczas pocałował ją w usta, a ona kompletnie się
zatraciła w pieszczotach.
Czuła tuż przy sobie jego rozgorączkowane ciało i wiedziała,
że jej pragnie, tak samo jak ona pragnęła jego. Rozum
podpowiadał jej, że powinna go odepchnąć, kazać mu przestać, ale
nie była w stanie się do tego zmusić i tak naprawdę wcale nie
chciała, żeby zostawił ją w spokoju. Dawno temu pierwszym
pocałunkiem rozbudził jej zmysły i pragnienia, o których istnieniu
dotąd nie miała pojęcia. Dlatego poddała się namiętności i
pozwoliła mu na wszystko. Darzyła go o wiele głębszym
uczuciem, niż miała odwagę przyznać, i ufała mu bezgranicznie.
Obejmowała go mocno i zapamiętale oddawała pocałunki.
Jego palce wędrowały po wewnętrznej stronie uda coraz
wyżej i wyżej. Wystraszyła się i spróbowała instynktownie
zacisnąć nogi, ale przysunął się bliżej, skutecznie jej to
uniemożliwiając. Zresztą wkrótce zapomniała o lęku i odrzuciła
wszelkie zahamowania.
Otworzyła oczy i wciągnęła głośno powietrze, kiedy poczuła
jego dotyk w najintymniejszym miejscu.
– Jesteś doskonała w każdym calu – szepnął jej do ucha. – I
należysz do mnie.
Tak, należała do niego. Zapomniała o wstydzie i oddała się
fali nowych doznań.
Gdy opadła z sił i oparła się ciężko o framugę, pocałował ją
jeszcze raz i poprawił jej ubranie.
Niebawem wyglądała zupełnie tak samo jak przedtem, ale w
środku była już zupełnie inną osobą.
Colin zdjął ją z parapetu i postawił na ziemi.
– Wiedz, że kiedy tu przyszedłem, nie miałem zamiaru…
nastawać na twoją cnotę. Jeśli cię uraziłem, powiedz tylko słowo, a
wrócę na statek i odpłynę jutro z pierwszym przypływem.
Przytuliła się do niego z całych sił.
– Nie chcę, żebyś wyjeżdżał ani jutro, ani… nigdy. Ale to nie
jest odpowiedni moment… Pragnę cię jak nikogo przedtem. Nie
przypuszczałam, że można aż tak bardzo pragnąć mężczyzny.
Uwielbiam, gdy mnie dotykasz, i wcale się tego nie wstydzę, bo
wiem, że to, co jest między nami, nie może być złe.
– Boże, czym sobie zasłużyłem na taką namiętną, mądrą i
szczodrą kobietę? Nie ma na świecie drugiej takiej jak ty…
Odbierasz mi rozum. Przy tobie czuję się, jakby ktoś zadał mi
potężny cios w żebra.
Roześmiała się, a on po chwili jej zawtórował.
– Jesteś absolutnie wyjątkowa. Uwielbiam cię i zupełnie nie
wiem, co z tym zrobić.
– W takim razie nie rób nic. Jeśli to uczucie jest prawdziwe,
przetrwa próbę czasu, a jeśli nie, po prostu odejdzie i nie będziesz
musiał więcej zaprzątać sobie tym głowy.
– Jak to możliwe, że Stwórca obdarował cię urodą, a
jednocześnie nie poskąpił rozumu?
– Jedno nie wyklucza drugiego, sam jesteś tego najlepszym
przykładem.
Chciała, żeby ją uwielbiał, chciała być dla niego wyjątkowa.
Mogłaby słuchać bez końca, kiedy jej o tym mówił.
Spojrzał na nią, jakby czytał jej w myślach, i musnął
wargami jej usta.
– Możesz mi nie wierzyć, ale naprawdę cię uwielbiam.
W głębi serca wierzyła mu. Rozum jednak nakazywał jej
zachować dystans i zdrowy rozsadek. Może szeptał jej do ucha te
wszystkie czułe słówka tylko po to, żeby dała mu to, czego chciał?
Nie, nie był taki. A jej serce było mądrzejsze od rozumu, biło jak
szalone i powtarzało: „Zakochałam się w tobie, Colinie!
Zakochałam się!”.
Pragnęła mu o tym powiedzieć, ale nie mogła tego zrobić.
Nie tu i nie teraz. Uwierzyła, że są sobie przeznaczeni, ale to nie
był odpowiedni moment na miłosne deklaracje. Najpierw musiała
uporządkować swoje sprawy i raz na zawsze rozprawić się z
lordem Walterem. Nie mogła pozwolić, aby cokolwiek ją
rozpraszało, bo to mogło oznaczać porażkę i… śmierć.
Spojrzała na biurko.
– Muszę wracać do dokumentów, a na ciebie w zatoce
czekają statek i załoga.
Pocałował ją i pogłaskał czule po policzku.
– Nie zadręczaj się, moja słodka. Nie zamierzam postawić
twojego świata na głowie. Nie możemy zmienić ani powstrzymać
tego, co się między nami dzieje. Chciałbym zabrać cię stąd jak
najdalej i ochronić cię przed złem, ale wiem, że to nie tylko nie
rozwiązałoby twoich problemów, lecz także prędzej czy później by
nas poróżniło. Nie mogę cię mieć, ale przynajmniej mogę być przy
tobie, wspierać cię i pomagać ci, kiedy będziesz tego
potrzebowała.
Pożegnał się i wyszedł.
Patrzyła za nim, próbując okiełznać wezbrane emocje.
Kilka godzin później, kiedy zaczynała dochodzić do siebie,
Colin znów pojawił się w zamku. Na jego widok zrobiło jej się
gorąco i poczuła, że się rumieni.
Nie potrafiła oderwać od niego wzroku, a on doskonale
wiedział, że mu się przygląda. Jego błękitne oczy iskrzyły
humorem.
– Sądziłam, że jesteś na statku.
– Właśnie wróciłem. I próbuję znaleźć Alejandra.
– Jeszcze niedawno był z Josette na dziedzińcu.
– Co tam robili?
– Strzelali z łuku.
– Calderón strzelał z łuku? Niemożliwe.
– Możliwe. Widziałam na własne oczy. Czemu cię to tak
dziwi?
– Bo mój drogi przyjaciel nigdy w życiu nie miał w ręku
łuku.
Uśmiechnęła się szeroko.
– Wiem. Udało mu się trafić dosłownie we wszystko z
wyjątkiem celu.
Colin potrząsnął głową, jakby wciąż nie dowierzał własnym
uszom.
– Cóż, kiedy człowiek straci głowę dla kobiety, gotów jest
robić rzeczy, o jakich wcześniej nawet by nie pomyślał.
Uniosła brwi.
– Ach tak… Pan też robi ostatnio takie rzeczy, panie
kapitanie?
Tym razem to on się uśmiechnął.
– Pozwól, że zachowam to dla siebie. Miałbym się z pyszna,
gdybyś kazała mi zrobić z siebie idiotę i ganiać po podwórzu z
łukiem. Idę go odszukać – dodał, nim zdążyła cokolwiek
powiedzieć. – Mam nadzieję, że nie skończę ze strzałą w zadku.
Roześmiała się i odprowadziła go wzrokiem do drzwi.
Następnego ranka damy nadzorowały służące przy
rozpakowywaniu kufrów z ubraniami, które Colin i Alejandro
zabrali z Paryża.
W ostatniej skrzyni Kenna znalazła miecz, który podarował
jej hrabia Debouvine. Ujęła go z namaszczeniem w dłonie i
westchnęła.
Kilka minut później udała się do pokoju przyjaciółki. Panna
Revel leżała na łóżku z wyraźnie rozmarzonym spojrzeniem.
– Chyba nie zakochałaś się w Alejandrze?
– Nie, ale gdybym się w nim zakochała, miałabyś coś
przeciwko temu?
– Skądże. Ucieszyłabym się. Chcę, żebyś była szczęśliwa.
– Jestem szczęśliwa, choć wcale się tego nie spodziewałam,
w każdym razie nie w tak krótkim czasie po śmierci hrabiego.
Jestem ci wdzięczna za to, że namówiłaś mnie do wyjazdu.
Gdybym została we Francji, pewnie umarłabym ze zgryzoty.
Josette spojrzała na miecz, który Lennxówna położyła na
posłaniu.
– Cieszę się, że go ze sobą zabrałaś. Dzięki temu cząstka
hrabiego wciąż jest z nami.
– Tak. Ja też czuję jego obecność.
– Dawno nie ćwiczyłaś. Wiesz, że nie byłby z tego
zadowolony.
– Masz rację, ale przecież nie znajdę fechmistrza na tym
odludziu.
– A na cóż ci fechmistrz? Możesz fechtować ze mną. Tak jak
kiedyś.
– Czy ja wiem? Zawsze okropnie się na mnie złościłaś…
– Wtedy nie byłyśmy jeszcze przyjaciółkami.
– Racja. W takim razie zaczniemy od jutra. Musimy tylko
znaleźć odpowiednie miejsce i jakiś miecz dla ciebie.
– Nie trzeba. Ja też zabrałam swój ze sobą.
– Wspaniale. – Kenna wstała i podeszła do drzwi. – Dobrze
będzie znów wziąć do ręki broń.
– Bez wątpienia. Kto wie, może nawet kiedyś uratuje ci to
życie. Mam nadzieję, że nie pozwoliłaś, żeby fałszywe poczucie
bezpieczeństwa uśpiło twoją czujność?
– Nie, możesz być spokojna, choć w istocie po przyjeździe
do Durness poczułam się odrobinę przytłoczona nadmiarem
wrażeń. Do zobaczenia przy kolacji.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Możesz pić i trzeźwym być,
Bić, nie zadając śmierci,
Lecz gdy całujesz, całuj tak,
iżby dziewczę chciało więcej.
ROBERT BURNS
Colin i Alejandro spędzili następne dwa dni, pracując na
pokładzie „Dancing Water”. Ich wysiłki nie poszły na marne. W
Durness brakowało drewna, więc naprawienie masztu okazało się
niezwykle trudnym zadaniem. O budowie nowego w ogóle nie
było mowy. W końcu jednak udało im się przygotować statek do
wypłynięcia w rejs.
Jako że przebywali z dala od zamku, Montgomery nie
widywał Kenny zbyt często. Nie był tym zachwycony, ale
wiedział, że wypada mu pogodzić się z myślą o rozstaniu. Miał
mnóstwo własnych obowiązków, a ona znów zaczęła fechtować.
Jego obecność tylko ją rozpraszała. Niebawem się pożegnają.
Zależało mu na niej i właśnie dlatego musiał wyjechać.
Zresztą trudno mu było przebywać w pobliżu i nie móc jej
dotykać. Nie był pewien, jak długo jeszcze potrafiłby znosić tę
torturę.
Tego ranka od kilku godzin na próżno szukali gorzelni, którą
rzekomo prowadził ongiś jej dziadek. Znaleźli jedynie niewielkie
pomieszczenie służące do warzenia piwa.
– Gdzie niby jest ta gorzelnia? – zapytał, spoglądając na nią z
powątpiewaniem. – Byliśmy chyba już wszędzie.
– Nie mam pojęcia – odparła spokojnie. – Ale znajdziemy ją.
– A Ewen? Nie wie, gdzie powinniśmy szukać?
– Twierdzi, że dziadek zamknął ją, zanim najął się u niego na
służbę.
– Nawet jeśli istotnie tak było, i tak powinien orientować się,
gdzie była.
– Słusznie. Sama nie wiem, czy mówi prawdę, czy
zwyczajnie nie chce, żebym ją znalazła.
– To zupełnie bez sensu, nie wydaje ci się?
– Owszem. Podobnie jak to, że nie możemy znaleźć czegoś
tak dużego jak gorzelnia. W końcu to nie szpilka.
Podeszli do wejścia u podnóża północnej wieży zamku.
Kiedyś były tam dwie piwnice. Jedną przerobiono na westybul. Po
drugiej nie było nigdzie ani śladu.
Schody wiodące do holu znajdowały się po ich prawej
stronie. Colin otworzył podwójne drzwi i przystanął, żeby im się
przyjrzeć.
– Zmyślne. Spójrz. Otwierają się na zewnątrz, blokując
wejście od strony korytarza.
– Cóż, miałam roztropnych przodków. Przypomnij mi,
żebym pokazała ci pręgierz i plac, na którym dokonywano
egzekucji przez ścięcie. Są po drugiej stronie gmachu.
– Rzeczywiście, twoim przodkom nie brakowało
pomysłowości.
– Mamy za sobą burzliwe dzieje. Pocieszam się myślą, że ci,
których skrócono tu o głowę, naprawdę na to zasłużyli. Kazałam
pozbyć się wszelkich narzędzi kaźni.
– Słusznie. Do czasu aż ich nie rozbiorą, na wszelki wypadek
postaram się nie narazić się na twój gniew.
Obejrzeli dokładnie kuchnię, spiżarnie oraz pralnię i znów
niczego nie znaleźli.
Kenna była wyraźnie rozczarowana.
– Musi gdzieś być…
– Może ją zamurowano albo skutecznie ukryto wejście?
– Tak, nie pomyślałam o tym. Szukajmy dalej.
Ruszyli przed siebie i wypatrzyli kilka miejsc, które mogły
okazać się zamurowanymi oknami.
– Zobacz, jest ich całkiem sporo wzdłuż tej ściany.
– Istotnie. Wygląda na to, że ktoś postanowił wyłączyć tę
część piwnicy z użytku.
– Albo schować starą gorzelnię dziadka.
Na końcu korytarza natknęli się na kilka kamiennych stopni,
które wiodły do jakichś drzwi.
Otworzyli je i znaleźli się w ogromnym pomieszczeniu
przypominającym świątynię starożytnych alchemików. W
powietrzu unosiła się ostra woń stęchlizny i dymu.
Colin wyjął hubkę i zapalił świecę, a potem zatkniętą na
ścianie pochodnię.
– Wygląda na to, że nikt nie używał ani nie sprzątał tej
komnaty od wieków – stwierdziła Kenna rozejrzawszy się
dookoła. – Niektóre z tych śmieci wyglądają, jakby stały tu, odkąd
wzniesiono zamek.
Montgomery podszedł do wiszących na ścianie półek i zaczął
przyglądać się z bliska drewniany skrzynkom, zakurzonym
księgom, zwojom pergaminów, kielichów i szklanych flaszek.
Lennoxówna potarła zziębnięte ramiona.
– Przypomina mi to pieczarę jakiejś starej celtyckiej
wiedźmy.
– Albo jaskinię Merlina.
– Nie sądzisz, że jest tu cokolwiek złowieszczo? Brakuje
tylko nietoperzy i dzbana wypełnionego wodą z mokradeł.
Roześmiał się ubawiony.
– Zapomniałaś o żabich ślepiach, igłach jeża i ogonie
szczura.
– Hm… a więc czytałeś Makbeta…
– Czytałem, ale pamiętam tylko dwie strofy: „Niech pod
kotłem żar się żarzy, niech z bulgotem war się warzy…”.
Dokończyła za niego:
– „Węża z bagien wnet zauważ,
Porwij go i w kotle uwarz.
Żabie ślepia, igły jeża,
Puch ze skrzydeł nietoperza,
Język żmii, ogon szczura,
Żądło osy, mózg jaszczura,
Sępi pazur i psi ozór;
Aby czar był nie na pozór,
Lecz prawdziwy skutek wywarł,
Rzuć to w kocioł, gotuj wywar!
[5]
”.
– Zapamiętałaś całe zaklęcie? – zdziwił się.
Wzruszyła ramionami.
– Wiesz, że Makbet był Szkotem. Nasz ojciec uważał, że
każda z jego pociech powinna znać niektóre fragmenty. Było nas
siedmioro i rzecz jasna, wszyscy wybraliśmy kwestie wiedźm.
Chodźmy dalej.
Przeszedłszy w głąb izby, znaleźli mnóstwo zapomnianych
ogarków i mosiężny piecyk. W rogu stały dwa duże kredensy. W
jednym z nich leżała duża oprawiona w skórę księga.
Kenna zapaliła kolejną świecę i zajrzała do środka. Tekst
spisano po gaelicku, więc na użytek Colina przetłumaczyła
najważniejsze fragmenty na angielski.
– W tysiąc dwieście czterdziestym czwartym w pobliżu
zamku rozbił się hiszpański statek. Przeżył tylko jeden z trójki
rozbitków, Arab. Kiedy wydobrzał na tyle, by móc wrócić do
domu, przekazał moim przodkom a swoim wybawcom recepturę
na eliksir zwany aqua vitae, czyli „woda życia”. Ci zapomnieli o
niej i wrócili do własnych spraw. Dopiero pół wieku później, kiedy
z powodu złej pogody i małych plonów groził im głód,
zainteresowali się na nowo owym tajemniczym przepisem.
– Czy to był przepis na whisky?
Zajrzała z powrotem do księgi.
– Prawdopodobnie. Jest jeszcze napisane, że destylowanie
aqua vitae, okowity czy też wody życia, rozprzestrzeniło się na
całą Europę, w szczególności Irlandię i Szkocję, w których
używano gaelickiej nazwy „Uisge Beatha
[6]
”.
– To wszystko?
– Reszta jest mniej istotna. Jest jeszcze wzmianka o tym, że
narzędzia do destylacji i jęczmień sprowadzono w roku tysiąc
sześćset pięćdziesiątym z Irlandii.
Zamknęła zamaszyście księgę, wzniecając przy tym tuman
kurzu.
– Ciekawa jestem, kto i kiedy to napisał.
– Podejdź tutaj.
Odwróciła się od kredensu i przeszła na drugą stronę
pomieszczenia, gdzie stał Colin. Natychmiast zauważyła stare
miedziane urządzenie do destylowania, o którym wzmiankował
tekst.
– Widzisz? – zapytał, wskazując znajdujące się nieopodal
drzwi, na których wisiała kłódka. – Prowadzą na zewnątrz.
– Skąd wiesz?
– Wcześniej zamykano je na klucz. Przez dziurkę widać
światło słoneczne.
– Teraz rozumiem. To tędy wnoszono wszystkie zapasy.
Wrócili na środek izby. Kenna oparła się w zamyśleniu o stół.
Nagle uniosła głowę, czując na sobie wzrok Colina.
Znów patrzył na nią w „ten” sposób. Zamierzała powiedzieć
mu, żeby przestał, bo to nie miejsce i pora na amory, ale wiedziała,
że doszłoby do sprzeczki, a nie miała ochoty się spierać. Nie
chciała, żeby byli skłóceni, kiedy będzie opuszczał Szkocję.
Zacisnęła więc zęby i nabrała wody w usta.
Stali tak dość długo i żadne z nich nie przerwało milczenia.
W końcu musiało mu się znudzić, bo stanął obok i także oparł się o
blat.
Kenna była rozdarta. Łaknęła jego dotyku jak powietrza, a
jednocześnie wolała, żeby zostawił ją w spokoju.
Stykali się biodrami i patrzyli przed siebie, każde pogrążone
we własnych myślach, choć oboje myśleli o tym samym.
– Widzę, że to ja muszę powiedzieć to na głos – westchnął i
odezwał się pierwszy.
– Co takiego? Nie wiem, o co ci idzie.
– Ależ wiesz. Co więcej, myślisz dokładnie o tym samym.
– Nadal nie pojmuję, w czym rzecz.
– Nie udawaj, nie jesteś głupia. Tylko odrobinę zawzięta.
Pragniesz mnie tak samo, jak ja pragnę ciebie, ale nie chcesz się do
tego przyznać. Uparta ruda wiedźma! – Ujął jej twarz w dłonie i
zamknął usta pocałunkiem, zapewne po to, żeby nie dopuścić jej
do głosu.
Objął ją i trzymał tak blisko, że ich ciała niemal stopiły się w
jedno. Luźno związane włosy rozsypały jej się na ramiona.
Potrafiła się z nim kłócić, ale kiedy byli razem, tak jak w tej
chwili, nie była w stanie mu się oprzeć. Pomyślała, że przecież
niebawem wyjedzie. Dlaczego więc miałaby odmówić sobie
przyjemności obcowania z nim? Czemu miałaby się wyrzec
odrobiny namiętności? Chciała, żeby nauczył ją wszystkiego, co
wiedział o kobietach i o kochaniu. Chciała czuć na sobie jego usta
i dłonie, chciała, by robił rzeczy, które do tej pory mogła sobie
tylko wyobrażać. A gdy go przy niej nie będzie, zostaną jej
przynajmniej wspomnienia.
– Zaufaj mi – szepnął jej do ucha, jakby czytał jej w myślach.
– Za nic nie zrobiłbym ci krzywdy.
Była pewna, że jego słowa płyną z serca i poczuła pod
powiekami piekące łzy. Czuła się przy nim bezpieczna i pragnęła,
by zawsze był przy niej, ale nie zniosłaby, gdyby stracił życie,
próbując ją ratować. To ona rozpoczęła zatarg z lordem Walterem i
tylko ona mogła go zakończyć.
– Ufam ci i wiem, że nie zrobiłbyś mi nic złego. Rzecz w
tym, że w ogóle nie powinno cię tu być. To nie jest twoja walka.
– Naturalnie, że jest, tak jak ty stałaś się częścią mojego
życia.
Otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale zrezygnowała.
Zamiast tego odsunęła się gwałtownie i uciekła na drugą stronę
stołu. Nie ufała samej sobie, kiedy był w pobliżu. Wiedziała, że
jeśli się nie podda, rychło doprowadzi oboje do szaleństwa.
Nie dał za wygraną. Stanął za jej plecami i zamknął ją w
ciasnym uścisku.
Wypuściła głośno powietrze i oparła się o niego całym
ciałem.
Zupełnie opadła z sił, była zbyt słaba, żeby ustać na nogach.
Colin trzymał ją mocno i całował zapamiętale w kark. Nim pojęła,
co się święci, jej spódnica znalazła się na kamiennej podłodze.
Wkrótce jedna z jego rozgorączkowanych dłoni wsunęła się pod
gorset i odnalazła piersi, druga wślizgnęła się do majtek. Poczuła,
że płonie żywym ogniem.
– Dręczysz mnie od chwili, gdy ujrzałem cię po raz pierwszy.
Nie potrafię już myśleć o niczym innym niż o tym, żeby z tobą
być, tak jak teraz. Oczarowałaś mnie, rzuciłaś na mnie urok…
Umilkł, a nawet gdyby powiedział coś jeszcze,
prawdopodobnie nie usłyszałaby ani słowa. Była zbyt skupiona na
tym, co robiły jego ręce, i na reakcjach własnego ciała. Znów
pozwoliła mu dotykać się w najintymniejszych miejscach i znów
doprowadził ją do utraty zmysłów.
Na koniec, kiedy sądziła, że nie zdoła znieść dłużej jego
pieszczot bez krzyku, odwrócił ją twarzą do siebie i zaczął
całować. Całował ją tak długo, aż uniosła ramiona i objęła go
mocno za szyję.
Potem długo ją tulił, od czasu do czasu muskając wargami jej
kark.
Bolało ją, że choć oddała mu się niemal całkowicie, on
milczał i ani słowem nie wspomniał o miłości. Wiedziała, że jej
pragnie, ale to jej już nie wystarczało.
– Muszę wracać na górę – powiedziała z niejakim trudem.
– Nie. Nie idź. Jeszcze nie teraz.
Wstydziła się tego, że za jej przyzwoleniem sprawy zaszły
tak daleko, dlatego jej kolejne słowa zabrzmiały dość oschle.
– Jestem zmęczona. Myślę, że spędziliśmy wystarczająco
dużo czasu na… igraszkach.
– Na igraszkach? Tak nazywasz to, co między nami zaszło?
A jak niby miała to nazywać? Nie zdradził swoich intencji.
Nie poczynił żadnych poważnych deklaracji, czego zatem się
spodziewał? Była głupia. Niepotrzebnie pozwoliła na takie
poufałości. Nie trzeba było tego robić. Następnym razem, kiedy
znajdą się sam na sam, zażąda jeszcze więcej i więcej, aż w końcu
się nią znudzi albo wyjedzie, bo przecież niedługo wyjedzie… I
pewnie nawet nie obejrzy się za siebie…
– Tak, tak właśnie to widzę, więc tak to nazywam –
oznajmiła zapalczywie. – A może masz jakieś lepsze określenie na
to, co przed chwilą robiliśmy?
– Nie da się tego wyrazić jednym słowem. Nie pojmuję,
czemu raptem chcesz to roztrząsać.
– A czemu nie?
Zaniemówił, jakby zabrakło mu argumentów.
– Skąd ta nagła zmiana nastroju?
– Może właśnie uzmysłowiłam sobie, że nie podoba mi się
moje własne postępowanie.
– Jesteś namiętna i uczuciowa. Czy to coś złego?
– Nie chcę czuć się rozczarowana ani zraniona, panie
Montgomery. Nie pozwolę, żeby cokolwiek mnie teraz
rozpraszało. Muszę skupić się na tym, co w tej chwili jest dla mnie
najważniejsze. Ze złamanym sercem raczej będzie mi trudno
stawić czoło najgorszemu wrogowi. Jesteś w stanie to zrozumieć?
– Nie musisz stawiać mu czoła. Zajmę się tobą i rozprawę się
z Walterem. Dlaczego nie chcesz mi na to pozwolić?
– Nie wiem, ale wiem, że tego nie chcę. To wyłącznie moja
walka. Dopóki tego nie zakończę, zawsze tak będzie. Nic tego nie
zmieni. Nawet to, że poznałam ciebie. Już raz przestałam być
czujna i z mojego powodu zginął człowiek, który był mi bardzo
drogi. Nie pozwolę, żeby to się stało po raz wtóry. Czy doprawdy
tak trudno to pojąć?! – Była tak rozeźlona, że miała szczerą ochotę
go uderzyć.
Odwróciła się do niego plecami.
– Nie zamierzam dłużej o tym debatować. Nie mam siły się
kłócić. Każde z nas ma prawo do własnego zdania. I nie chodzi tu
o to, kto ma rację. Pochodzimy z różnych światów, nic zatem
dziwnego, że bardzo się od siebie różnimy. Być może nigdy w
niczym nie będziemy potrafili się zgodzić. Niedługo wyjeżdżasz,
proponuję więc, żebyśmy do tego czasu zachowywali się w sposób
cywilizowany, kto wie, może nawet uda nam się pozostać w
przyjacielskich stosunkach.
Nie odezwał się, ale miała wrażenie, że w jego oczach
błysnęła iskierka nadziei. Potem zupełnie ją zaskoczył.
Odsunął się od stołu i ruszył w stronę drzwi.
– Jestem głodny. Zechciałabyś udać się razem ze mną do
jadalni? W kwestii kolacji chyba nietrudno nam będzie się zgodzić.
Popatrzyła na niego zbita z pantałyku, po czym zdobyła się
na uśmiech.
– Kiedy mowa o jedzeniu, zawsze jestem zgodna.
– Dobrze wiedzieć. Zapamiętam to sobie.
Zgasili pochodnię i świece i wyszli na korytarz. Gdy
przechodzili obok kamiennej ławki, Colin chwycił Kennę wpół i
posadził tuż obok.
– Potem będę już miał cię wyłącznie dla siebie – szepnął jej
wprost do ucha. Nie zamierzał jej naciskać, ale postanowił działać
zdecydowanie. Przestał więc mówić i zamiast tego pocałował ją w
usta.
Pragnął jej i nie silił się, aby to ukryć. Wiedział, że ona także
darzy go uczuciem, które z każdą wspólną chwilą staje się
silniejsze i gorętsze. Im częściej zatem będzie ją całował, tym
lepiej… Była jak wyspa. Przyjdzie mu przepłynąć wiele rzek i się
nietęgo natrudzić, by wreszcie do niej dotrzeć.
Sam nie do końca rozumiał, dlaczego stała się jego obsesją.
Lubił kobiety. Kilka razy wydawało mu się nawet, że jest
zakochany, ale nigdy wcześniej nie przytrafiło mu się coś takiego
jak z Kenną. Nie chodziło wyłącznie o cielesny pociąg, choć
pragnął ją posiąść i myślał o tym nieustannie. Przede wszystkim
jednak chciał być zawsze przy niej, opiekować się nią i chronić ją
przed niebezpieczeństwem. Zrobiłby dla niej wszystko.
Jego ręce znów znalazły się na jej piersiach, a ona nie
oponowała, przeciwnie, rozpływała się w jego ramionach i była
coraz bardziej uległa. Jeszcze moment i pozwoli mu na
wszystko…
– Colin… proszę, przestań. Nie możemy… nie tutaj…
Puścił ją i spróbował uspokoić oddech. Miał wrażenie, że
uchodzi z niego życie. Było już tak blisko… wyczuwał to
instynktownie, lecz cóż, z kobietami nigdy nic nie wiadomo, jak
mawiała jego matka.
Zaczerpnął głęboko tchu i uśmiechnął się.
– Czemu się uśmiechasz? Sądziłam, że będziesz
niezadowolony, rozczarowany…
– Przypomniało mi się coś, co mi zawsze powtarzała mama.
– Co mianowicie?
– „Synku, jest wiele rzeczy, których musisz się nauczyć o
kobietach. Nigdy nie możesz być pewien, co powiedzą i co zrobią.
Niech ci się nie zdaje, że potrafisz odgadnąć, o czym myślą albo co
sądzą. Kobieta jest niczym dym, potrafi mamić, parzyć w oczy i
gardło, owinąć cię sobie wokół palca, tylko po to, by za moment
ulotnić się i zniknąć. Ucieknie od ciebie, kiedy po nią sięgniesz, a
potem przybiegnie i padnie ci w ramiona, kiedy będziesz miał
ochotę ją przepędzić. Możesz posiąść wszelkie mądrości, ale nigdy
nie zrozumiesz kobiety. A wiesz dlaczego? Bo ona sama siebie nie
rozumie”.
Westchnął i dokończył.
– Zapytałem, jak w takim razie z nią postępować. A ona
odpowiedziała: „Kochać ją całym sercem i zawsze być z nią
szczerym. Zaskarbić sobie jej zaufanie i pokładać wiarę w Bogu.
Ufać, że kiedy stworzył ją, taką jaka jest, wiedział, co czyni”.
– A jeśli to nie pomoże?
– Zawsze możesz zrzucić winę na niego.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Stara dobra klinga, moja wierna pani,
Ostra ongiś niczym brzytew,
Dziś stępiona brakiem bitew,
Bo gdy pokój strzeże granic,
Kogóż rąbać, siekać, ranić?
SAMUEL BUTLER
Alejandro i Colin przyglądali się z zafascynowaniem
szermierczemu pojedynkowi Josette i Kenny. Montgomery co jakiś
czas przymykał powieki i wsłuchiwał się w odgłosy postukiwania
szabli o szablę i okrzyki triumfu, kiedy któraś z pań zaliczyła
trafienie.
Kenna z każdym dniem stawała się droższa jego sercu.
Jednocześnie coraz bardziej obawiał się o jej bezpieczeństwo.
Upierała się, że musi sama pokonać swego największego wroga, a
on w żaden sposób nie potrafił jej od tego odwieść. Chciałby
stoczyć tę bitwę za nią, ale wyraźnie dała mu do zrozumienia, że
sobie tego nie życzy.
– Postanowiłam nie mieszać do tej sprawy własnej rodziny,
dlaczego zatem miałabym pozwolić, żebyś ty występował w moim
imieniu?
Jego wysiłki spełzły na niczym. „Dancing Water” był gotowy
do wypłynięcia w morze. Dziś odpłynie w siną dal i zniknie z jej
życia. Za to ona zawsze pozostanie w jego sercu.
– Czemu się poddajesz, skoro tak bardzo ci na niej zależy? –
zapytał Alejandro.
Colin spojrzał na niego z ukosa.
– Nie jestem jej tu teraz do niczego potrzebny. Miałbym
rozpraszać ją co dzień swoją obecnością, kiedy przygotowuje się
do ostatecznego starcia ze swoim prześladowcą?
Calderón nie znalazł na to odpowiedzi.
Gdy damy zakończyły potyczkę, rozpromieniona panna
Lennox podbiegła do Montgomery’ego.
Podniosła z ławki ręcznik i otarła zarumienioną z wysiłku
twarz. Oddychała szybko, a jej pierś gwałtownie unosiła się i
opadała pod luźną koszulą. Wyglądała tak cudownie, że miał
ochotę porwać ją w ramiona i całować do utraty tchu.
– Robi się ciepło – powiedziała. – Szkoda, że nie mam czasu
popływać w jeziorze.
Ostatnio była czymś nieustannie zajęta.
– Wybierasz się do gorzelni?
– Tak. Muszę się tylko przebrać. Potem czeka mnie kolejna
walka z Josette.
– Masz bardzo dużo na głowie.
– Nie lubię bezczynności. Dziś rano zatrudniłam człowieka.
Nazywa się Owen Fletcher. Pomoże mi wznowić produkcję
whisky.
– Mam nadzieję, że będziesz zadowolona z efektów waszej
współpracy.
– Już jestem zadowolona. Od razu wziął się do pracy.
Niedługo powie mi, co trzeba kupić i ilu znaleźć pomocników. Jest
mnóstwo do zrobienia. – W jej głosie słychać było tyle
entuzjazmu, że nie mógł się nie uśmiechnąć.
Wziął ją za rękę i ucałował wnętrze jej dłoni.
– Cieszę się, że jesteś szczęśliwa. Do twarzy ci z tym.
Wyglądasz jeszcze piękniej niż zwykle.
– Kiedy postanowiłam zamieszkać w Durness, nie sądziłam,
że tak szybko się tu zadomowię.
Spojrzał na nią z powagą.
– Mimo wszystko pamiętaj, że to jeszcze nie koniec. I bądź
ostrożna. Walter uderzy znienacka, kiedy będziesz się tego
najmniej spodziewała. Nie pozwól, żeby gorzelnia i inne sprawy
odwróciły twoją uwagę od tego, co najważniejsze. Bądź gotowa.
Z pewnością nie była gotowa na to, co usłyszała od niego
chwilę później.
– Jesteśmy gotowi do drogi. Wypływamy za godzinę.
Z początku nie zareagowała, jakby znaczenie jego słów w
ogóle do niej nie dotarło. Potem przyszło zaskoczenie.
– Czemu nie powiedziałeś mi wcześniej? – zapytała z
wyrzutem.
– Mówiłem ci, że wyjedziemy, jak tylko dokonamy
niezbędnych napraw.
Zmarszczyła brwi. Wiedział, że toczy wewnętrzną walkę. Nie
była pewna, czy go zatrzymać, czy udawać, że nie zależy jej na
tym, aby został.
Postanowił ułatwić jej zadanie. Chciałby usłyszeć od niej:
„zostań”, oddałby za to wiele, ale nie zamierzał żebrać o jej
względy.
– Przyszedłem się pożegnać.
– Chcesz jechać bez obiadu? – próbowała zażartować.
Uśmiechnął się bez przekonania.
– Mamy na statku kuchnię.
– A zatem to naprawdę pożegnanie…
Pogłaskał ją po policzku.
– Tak…
– Ale wrócisz, prawda?
– Czy to zaproszenie?
– Oczywiście – powiedziała bez namysłu, po czym dodała
pospiesznie, jakby nie chciała się deklarować: – Wiesz przecież, że
zawsze jesteś tu mile widziany.
– Twoje czułe słowa będą dla mnie pociechą podczas długiej
podróży – odparł nie bez goryczy. Potem ujął ją za ramiona i
zajrzał jej w oczy. Nie zobaczył w nich nic, co mogłoby dać mu
nadzieję, więc pocałował ją przelotnie w czoło. – Zostań z Bogiem
– szepnął na odchodne, odwrócił się i wyszedł.
Kenna stała jak zaczarowana, wpatrując się w korytarz, w
którym zniknął. Jego kroki jeszcze długo dudniły jej w głowie.
– Do diabła! – krzyknęła w końcu i wybiegła na basztę, skąd
najlepiej widać było zatokę i zakotwiczony w niej statek.
Wkrótce ujrzała Montgomery’ego i Ewena, którzy jechali
konno wzdłuż plaży na spotkanie z Alejandrem. Josette stała u
boku Calderóna, co przypomniało jej boleśnie o tym, że ona
powinna być teraz przy Colinie.
Poczuła się naprawdę podle. Patrzyła bezczynnie jak cała
czwórka odjeżdża, a potem przyglądała się, gdy „Dancing Water”
wypływa w morze i niknie za horyzontem.
Potem poszła do gorzelni, żeby rozmówić się z Owenem.
Niewiele wiedziała o destylacji, musiała się więc wiele nauczyć.
Od jakiegoś czasu studiowała księgi, chciała też nająć człowieka o
nazwisku Dougal Allan, który zarządzał kiedyś destylarnią.
Przed wyjazdem z Durness Colin postanowił zabrać ze sobą
złoto przejęte od Francuzów i przekazać je dziadkowi. Uznał, że
baron będzie wiedział, komu powierzyć pieniądze na
przechowanie i którzy z mieszkańców Highlands należą do
najbardziej potrzebujących.
Hugh Montgomery od lat był zwaśniony z ojcem Colina,
Alexandrem. Z wnukiem także nie był w najlepszych stosunkach.
Miał obydwu za złe, że nie chcą przejąć po nim tytułu i zająć się
jego ukochanym zamkiem. Colinowi było żal staruszka, los
bowiem ciężko go doświadczył. Najpierw zmarła jego żona wraz z
nienarodzonym dzieckiem, potem kolejno odeszli ze świata trzej z
czterech synów oraz obydwie córki. Baron stał się zgorzkniały i
nieprzystępny. Colinowi nie udało się nawiązać z nim cieplejszych
stosunków, a mimo to od czasu do czasu wracał. Czuł się wobec
niego zobowiązany więzami krwi.
Dom barona, zamek Barroleigh, był oddalony o zaledwie
jeden dzień drogi od Durness. Colin zamierzał więc odwiedzić
dziadka, tymczasem Alejandro miał zabrać „Dancing Water” do
Edynburga, aby tam wymienić uszkodzony maszt. Potem Colin
chciał wrócić do Durness.
Colin uznał, że mają sobie z Kenną jeszcze to i owo do
wyjaśnienia. Nie podobał mu się sposób, w jaki się rozstali. Poza
tym coś, prawdopodobnie przeczucie, nakazywało mu do niej
wrócić. Czuł, że powinien być w pobliżu.
Colin stał w bibliotece i oczekiwał na nadejście dziadka.
– Za każdym razem, gdy wyjeżdżasz, chłopcze – zaczął od
progu baron – jestem przekonany, że widzę cię po raz ostatni,
potem, gdy wracasz, muszę przyznawać sam przed sobą, że byłem
w błędzie.
– Wiem, że nie lubisz się mylić, dziadku, może więc
powinieneś zacząć uczyć się na błędach. Cieszę się, że zastaję cię
w dobrym zdrowiu.
– Nie daj się zwieść pozorom. Wszystko już się we mnie
zużyło. Dnia by nie starczyło, gdybym chciał wymienić swoje
rozliczne dolegliwości.
Młodszy Montgomery uśmiechnął się mimo woli.
– Zrzędzisz jak zwykle, a to znaczy, że czujesz się dobrze.
– Co cię do mnie sprowadza? Nie przybyłeś w celach
towarzyskich, jak mniemam. Amerykańska część rodziny nie dba o
konwenanse.
– Mógłbym powiedzieć, że odwiedzam cię za każdym razem,
gdy jestem w Szkocji, ale zapewne i tak byś mi nie uwierzył.
Przez chwilę bez słowa mierzyli się wzrokiem.
Colin zauważył, że dziadek sporo się postarzał. Zaszła w nim
także inna zmiana. Sprawiał wrażenie znużonego i roztaczał wokół
siebie aurę smutnego pogodzenia z losem, a może raczej
rezygnacji…
– Cóż, tak czy owak, przypuszczam, że jesteś tu z jakiegoś
powodu, bo przecież nie po to, żeby udowodnić, że jesteśmy ze
sobą w jakikolwiek sposób związani.
– Co do pierwszego masz rację, jeśli zaś idzie o to drugie,
znów się pomyliłeś. Chyba że według ciebie jedynym godnym
uwagi dowodem przywiązania z mojej strony byłaby zgoda na
przejęcie twojego tytułu. Wiedz, że nie zostanę trzynastym
baronem Fairlie. Trzynastka przynosi nieszczęście.
– Jesteś przesądny?
– Owszem, ale tylko na szkockiej ziemi.
Stary niemal się uśmiechnął.
– Będzie mi potrzebny wóz i para mocnych koni.
– Czyżby twój statek osiadł gdzieś w pobliżu na mieliźnie?
– Nic z tych rzeczy. Można powiedzieć, że mi się
poszczęściło. Wiozę ze sobą dwie skrzynie złota, które chcę
zostawić u ciebie.
Twarz barona poczerwieniała z oburzenia.
– Nie zamierzam ukrywać twojego nieuczciwie zagrabionego
łupu.
– Nie chcę, żebyś cokolwiek ukrywał. Chcę, żebyś rozdał
pieniądze najbardziej potrzebującym mieszkańcom Highlands.
Zresztą sam będziesz wiedział, co z nim zrobić.
Staruszek popatrzył na niego w niemym zdumieniu.
– Jak zdobyłeś owo złoto, młokosie?
Colin odsłonił zęby w szerokim uśmiechu.
– Opowiem ci wszystko jak na spowiedzi, dziadku, pod
warunkiem że nalejesz mi swojej przedniej whisky.
Wypili po dwie szklaneczki, podczas gdy służba przeniosła
cenne skrzynie do lochu i zamknęła je na cztery spusty. Trzecią
szklaneczkę wychylili do kolacji. Dziadek był wyraźnie ożywiony.
Prawdopodobnie cieszył się na myśl o zadaniu, które powierzył mu
wnuczek. Może i był stary, ale jego umysł pracował bez szwanku,
a niebieskie oczy błyszczały o wiele mocniej niż przedtem.
– Zatem zostaniesz do jutra?
– Tak, potem muszę się dostać do Durness.
– A po cóż to jedziesz do Durness?
Pytanie mocno zbiło go z tropu, co nie uszło uwagi barona.
– A więc idzie o dziewczynę – stwierdził z błyskiem
zrozumienia w oku.
Colin nie musiał nic mówić. Odpowiedź miał wypisaną na
twarzy.
Staruszek co prawda się nie roześmiał, ale za to zachichotał,
czego nigdy wcześniej nie robił. W każdym razie nie w obecności
wnuka.
– To jedna z MacKayów?
– Tak. Jej matka była córką hrabiego MacKaya.
– A, pamiętam. Poślubiła najmłodszego syna księcia
Sutherland?
– Zgadza się.
Dziadek na moment odpłynął myślami. Wyglądał, jakby
pogrążył się we wspomnieniach.
– Powiedz no, chłopcze, czy twoja panna nie ma czasem
rudych włosów?
– Ba! Są rude jak ogień.
– A niech mnie! – Baron klepnął się po udzie. – Opowiedz mi
o niej.
Tym sposobem napełnili szklanki po raz czwarty.
Kiedy Colin skończył swoją długą opowieść o Kennie, żaden
z nich nie miał już siły na piątą kolejkę whisky.
Następnego ranka młody Montgomery ruszył z powrotem do
Durness w towarzystwie kilku ludzi dziadka.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Nastał poranek, zwykłą koleją rzeczy,
a wraz z nim nadeszła obojętność.
NICHOLAS ROWE
Kenna czuła, że to nie będzie zwyczajny dzień. Położyła się
w środku nocy i długo nie mogła zasnąć.
Boleśnie odczuwała nieobecność Colina. Poza tym dręczyły
ją wyrzuty sumienia. Nie mogła sobie darować, że pożegnała go
tak nieczule. Na pewno pomyślał, że zupełnie o niego nie dba, a
przecież to nieprawda…
Nad ranem zapadła w płytki, niespokojny sen. Zbudziła się
zlana zimnym potem i usiadła na łóżku. Miała wrażenie, że słyszy
jakiś niepokojący dźwięk.
Podeszła po omacku do stołu i odnalazłszy świecę,
próbowała ją zapalić. Na próżno. W końcu dała za wygraną. Było
ciemno choć oko wykol, a za oknem dął porywisty wicher.
Ogarnęły ją złe przeczucia. Wstrzymała oddech i nadstawiła ucha.
Nie było słychać niczego oprócz pogwizdywania wiatru, ale nie
wiedzieć czemu cisza wydała jej się złowieszcza.
Wytłumaczyła sobie, że coś jej się przyśniło, i wróciła na
posłanie. Zacisnęła powieki, ale serce wciąż biło jej jak oszalałe.
Raptem wydało jej się, że ktoś dotknął klamki. Coś wyraźnie
skrzypnęło, a na progu pod drzwiami na moment pojawiło się
światło.
– Josette?
Odpowiedziała jej cisza. Strach chwycił ją za gardło i
poczuła na plecach ciarki.
Nie jestem przecież sama, próbowała się uspokoić. W domu
są psy i jest służba. Żaden intruz nie przeszedłby tędy
niezauważony. To pewnie tylko jakieś stare drzwi… Ktoś zostawił
je otwarte, a teraz skrzypią na starych zawiasach.
Ale dlaczego jest tak przeraźliwie cicho? Zbyt cicho…
Po jakimś czasie znów się ocknęła. Wystraszyła się
dobiegającego z korytarza przytłumionego dźwięku, a raczej
szurania. Odgłos przypominał przesuwanie mebla, nie była jednak
pewna, czy to jawa czy sen. Nie wiedzieć czemu poczuła nagle
przejmujący do szpiku kości chłód.
Była niemal pewna, że dzieje się coś złego. Może do zamku
wkradł się ktoś, kto nie miał prawa tu być? A może ktoś
niespodziewanie zachorował? A jeśli to Josette potrzebuje mojej
pomocy? – przemknęło jej przez głowę. I tak już nie zasnę. Nie
zaszkodzi sprawdzić.
Narzuciła szlafrok i sięgnęła po miecz, który trzymała w
pobliżu łóżka. Z bronią w ręku od razu poczuła się pewniej i
bezpieczniej.
Uchyliwszy ostrożnie drzwi, wyszła na pogrążony w
ciemnościach korytarz. Z miejsca uderzyła ją w nozdrza ostra
dusząca woń. Wróciła więc do sypialni i sięgnęła po hubkę. Po
kilku nieudanych próbach zdołała zapalić świecę.
Natychmiast spostrzegła tuż przy podłodze coś na kształt
brudnobiałej gęstej mgły. Duchy! Pomyślała w pierwszym
odruchu, ale szybko porzuciła to niedorzeczne wytłumaczenie i
zaczęła szukać nowych, sensowniejszych wyjaśnień.
Co to za paskudny odór? I dlaczego pieką mnie oczy?
Zastanawiała się gorączkowo, ale jej wyrwany ze snu umysł był
jeszcze ospały i pracował wolniej niż zwykle. Coraz trudniej jej
było oddychać. Nieoczekiwanie uświadomiła sobie, że jej oraz
domownikom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. To nie mgła ani
zjawa, to dym! Gdzieś się pali!
Oprzytomniała w ułamku sekundy. Pobiegła z powrotem na
korytarz, a potem do pokoju przyjaciółki. Dopiero teraz zobaczyła
płomienie, które w okamgnieniu połykały kotary w oknach.
Upuściła miecz na posadzkę i zakrywszy dłonią usta, dopadła
łóżka.
– Josette! Zbudź się! – krzyczała, potrząsając pogrążoną we
śnie przyjaciółką. – Josette! Pali się! Ocknij się!
Jej rozpaczliwe wysiłki nie przyniosły pożądanego skutku.
Panna Revel jęknęła niewyraźnie, ale się nie obudziła.
Kenna miotała się w popłochu, usiłując ją podnieść. Ogień i
dym zaczynały dawać jej się we znaki. Bliska paniki, zaczęła
wzywać pomocy. Chwyciła też dzbanek i wylała całą jego
zawartość na twarz śpiącej.
Josette zaniosła się kaszlem.
– Na pomoc! Na pomoc!
Tymczasem jedna z płonących zasłon opadła na posłanie.
Lennoxówna poczuła swąd palonych włosów i znów chwyciła
Francuzkę za ramiona.
Mniej więcej wtedy usłyszała w pobliżu czyjeś kroki. Ktoś
pędził po schodach. Zajęta wyciąganiem przyjaciółki z łóżka, nie
miała czasu sprawdzić kto. Ogień trawił już wszystko w zasięgu
wzroku.
Raptem czyjeś ręce odepchnęły ją na bok. Poderwała głowę i
zobaczyła Colina, który przerzucił sobie przez ramię Josette, po
czym chwycił wpół Kennę i trzymając ją blisko u swego boku,
ruszył do drzwi.
– Tędy! Prędko! Za moment płomienie odetną nam drogę do
schodów.
Na dole natknęli się na kilku MacKayów, którzy spieszyli na
piętro z wiadrami.
Szczęśliwie udało im się wybiec na podwórze. Panna Revel
mocno kasłała, ale przynajmniej dawała oznaki życia.
– Zaczekaj tutaj – polecił Montgomery tonem nieznoszącym
sprzeciwu. – Pod żadnym pozorem nie wchodź z powrotem do
środka. Zrozumiałaś?
Panna Lennox skinęła głową, a on pogłaskał ją po policzku i
zniknął wewnątrz zamku.
Nie było go tak długo, że zaczęła się obawiać o jego
bezpieczeństwo. Może jest uwięziony w płomieniach? Poderwała
się na nogi. Chciała biec za nim, ale w porę przypomniała sobie, że
stanowczo jej tego zabronił.
– Mon Dieu! Co? Co się stało?! – zawołała ochryple Josette.
– Wybuchł pożar. Prawdopodobnie zaczął się w twoim
pokoju. Kiedy przybiegłam cię zbudzić, kotary stały w
płomieniach.
– Bogu dzięki, że przyszłaś. W przeciwnym razie byłoby ze
mną marnie.
Lennoxówna objęła ją ramieniem.
– Nie zostawiłabym cię samej, przecież wiesz.
Ścisnęła drżącą dłoń przyjaciółki i zaczęła szlochać, kiedy ta
przytuliła głowę do jej ramienia.
Prawdopodobnie dopiero teraz połączyła je szczera,
dozgonna przyjaźń. Obie wiedziały, że hrabia uśmiecha się,
patrząc na nie z góry.
Po jakimś czasie MacKayowie zaczęli wychodzić kolejno na
dziedziniec.
– Zagasiliście?
– Tak. Paliła się tylko jedna komnata. Na drugim piętrze.
Chwilę później podszedł do nich Colin. Trzymał w dłoni
namoczoną ścierkę.
– Proszę przyłożyć to sobie do nosa – rzekł, podając ją
Josette. – Będzie pani łatwiej oddychać.
Panna Revel zakryła twarz i zaczęła gwałtownie wciągać i
wypuszczać powietrze.
Montgomery stanął naprzeciw Kenny i zajrzał jej w twarz.
– Nawet z sadzą na policzkach wyglądasz pięknie. – W jego
głosie pobrzmiewał smutek, który przypomniał jej o tym, że gdy
się rozstawali, nie pożegnała go tak, jak powinna była to zrobić.
Pogłaskał ją po głowie. – Twoje śliczne włosy… trochę się
przypaliły, ale to nic poważnego…
– Siedzę tutaj na wpół żywa, a wam się zebrało na amory? –
poskarżyła się żałośnie ofiara pożaru.
Colin spojrzał na nią ze zdumieniem, a potem się roześmiał.
– Widzę, że już jej lepiej – orzekła Lennoxówna i
uśmiechnęła się z ulgą.
Josette odsunęła szmatkę od ust i posłała im nachmurzone
spojrzenie.
– Nie byłoby wam do śmiechu, gdybyście mieli w płucach
sadzę – burknęła zrzędliwie. – Czy pożar wyrządził wielkie
szkody?
– Właśnie – wtrąciła Kenna – Zajął się także mój pokój?
– Nie, ale musieliśmy go przewietrzyć. Przedostało się sporo
dymu z korytarza.
– A moja sypialnia? – zaniepokoiła się panna Revel.
– Obawiam się, że kotary i łóżko przepadły. Resztę
prawdopodobnie da się uratować.
– Paliło się tylko w jednym pokoju?
Montgomery skinął głową.
– Tak, sprawdziliśmy resztę pomieszczeń na drugim piętrze.
– Dziwne – stwierdziła panna Lennox. – Nie pojmuję, jak do
tego doszło,
– Ogień mogła zaprószyć niedogaszona świeca – podsunął
Colin.
– Wykluczone – zaprotestowała Josette. – Nim się
położyłam, zagasiłam wszystkie bez wyjątku.
Kenna popadła w zadumę. Niebawem połączyła fakty i
ułożyła je w spójną całość.
– Myślę, że ktoś celowo podłożył ogień – oznajmiła z
przekonaniem.
– Po cóż ktoś miałby to robić? – zdumiała się panna Revel.
Po namyśle spojrzała wymownie na przyjaciółkę. – Twój stary
znajomy. Szubrawiec, który zamordował hrabiego.
– Tak, sądzę, że to on. Lord Walter. W jego szaleństwie jest
metoda. Zamierza zabić wszystkich z mojego najbliższego
otoczenia. Będzie krzywdził ludzi, którzy są drodzy mojemu sercu,
a ze mną rozprawi się dopiero na końcu.
– Z całą pewnością jest szalony. Nikt zdrowy na umyśle nie
uknułby czegoś tak perfidnego.
– Owszem, jest szalony, ale nie głupi. Wie, jak sprawić, abym
cierpiała. Za każdym razem, gdy pozbawia życia kogoś, kto jest mi
bliski, skazuje mnie na katusze.
Colin zmarszczył brwi. Był wyraźnie zmartwiony i
zaniepokojony.
– Nie powinnyście teraz tego roztrząsać. Sporo przeszłyście.
Nadmiar wrażeń z pewnością wam się nie przysłuży. Jest chłodno,
wejdźmy do środka, bo się przeziębicie.
Kenna podniosła się i ruszyła w stronę zamku. Powstrzymał
ją, kładąc jej dłoń na ramieniu.
Zajrzała mu w oczy.
– Chcę cię o coś zapytać.
– I żeby to zrobić, musisz trzymać mnie za rękę?
Natychmiast ją puścił.
– Masz jakiś nóż albo sztylet?
– Naturalnie.
– Noś go przy sobie.
– Po cóż miałabym go nosić?
– Idzie mi o twoje bezpieczeństwo. W pobliżu grasuje
morderca szaleniec, który umyślił sobie wyprawić cię na tamten
świat. Nie wiesz, kiedy uderzy ponownie. Byłbym o wiele
spokojniejszy, gdybyś chodziła uzbrojona. O każdej porze dnia i
nocy.
Zamierzała przewrócić oczami, ale w ostatniej chwili się
rozmyśliła.
– Naprawdę proszę o zbyt wiele? Tylko głupiec nie broni się,
kiedy jego życie jest zagrożone.
Sama nie wiedziała, czemu jest taka zawzięta. Czy
zachowywała się tak tylko przy nim, czy może taka się już
urodziła?
– Dobrze. Będę nosiła sztylet.
– Zawsze i wszędzie. Bez wyjątku.
Westchnęła ciężko.
– Zawsze i wszędzie. Chyba że będę w kąpieli albo w łóżku.
– W nocy trzymaj go w pobliżu posłania.
– Zgoda. Mogę już iść?
Odsunął się i pozwolił jej przejść.
Wszyscy troje udali się do jadalni, która była znacznie
cieplejsza i przytulniejsza niż salon. Nieoceniony Ewen wkrótce
uraczył ich herbatą i ciasteczkami.
Kenna zajęła miejsce na kanapie. Colin usiadł obok niej, ale
postarał się, żeby jej nie dotykać.
– Mamy na sobie tylko koszule – zauważyła ni stąd, ni
zowąd Lennoxówna.
– Nie dbam o to – rzekła panna Revel. – Mogłabym nawet
siedzieć tu goła, jak mnie Pan Bóg stworzył, gdybym wiedziała, że
uratuje mi to życie. Gdybyś nie obudziła się w porę albo gdybyś
postanowiła ratować wyłącznie samą siebie… Czemu właściwie
się zbudziłaś? Przecież w twoim pokoju się nie paliło.
Kenna opowiedziała im o swoich złych przeczuciach, o
strachu oraz o tym, że słyszała jakieś podejrzane odgłosy i czuła
czyjąś obecność w zamku.
– Dziwne, że psy nie zwąchały obcego i nie podniosły larum
– zauważyła Josette.
MacNab przyniósł im koce. Gdy odchodził, Kenna zawołała
za nim:
– Ewen, widziałeś dziś może psy?
Pokręcił głową i natychmiast zniknął w korytarzu. Spieszyło
mu się tak bardzo, że niemal wybiegł.
– To do niego niepodobne – orzekła Lennoxówna. – Sądzicie,
że coś wie, ale nie chce powiedzieć? Jest do nich bardzo
przywiązany. Zauważyłby, gdyby nagle zniknęły.
– Rozmówię się z nim później – obiecał Montgomery. – W
tym zamieszaniu jest pewnie bardzo zajęty.
Josette otarła twarz. Była wyraźnie zmęczona.
– Jeśli chcesz się położyć, zajmij którąś z wolnych komnat –
zaproponowała Kenna. – Poprosimy Ewena, żeby przeniósł to, co
ocalało z twoich rzeczy. – Zauważyła, że Colin ma bardzo
poważną minę i jest wyjątkowo milczący.
– Kiedy przyjechałeś? – zapytała ostrożnie.
– Właśnie – wtrąciła panna Revel. – I gdzie jest Alejandro?
– Dotarłem do zamku na chwilę przed tym, jak zaczęłaś
wzywać pomocy. „Dancing Water” i Alejandro są w Edynburgu.
Zamierzamy wymienić tam uszkodzony maszt.
– W Edynburgu? – zdziwiła się Lennoxówna. – Nie
zdążyłbyś tak szybko popłynąć tam i z powrotem.
– Nie byłem w Edynburgu. Zszedłem na ląd w Dunnet Bay,
żeby złożyć wizytę dziadkowi. Następnego dnia jego ludzie
zapewnili mi transport do Durness.
– Czemu wróciłeś tak szybko?
– Sam nie wiem… Coś mi po prostu kazało wrócić. I to jak
najprędzej. Intuicja, może przeczucie… Cokolwiek to było, nie
mogłem się od tego uwolnić. Zamierzałem popłynąć do
Edynburga… Powiem więcej, powinienem był to zrobić, bo
chciałem uszanować twoje życzenie, ale cóż, jak każdy mężczyzna
odczuwam silny instynkt opiekuńczy. Wiem, że jesteś niezwykle
zaradna i samodzielna. Wolisz dbać o siebie sama i masz do tego
prawo. Uznałem jednak, że lepiej, abym wrócił i został
przepędzony, niż żebym nie wrócił i później gorzko tego żałował.
– Jeśli o mnie chodzi, jestem niezmiernie rada, że jednak pan
wrócił – stwierdziła z przekonaniem Josette, spoglądając na
przyjaciółkę z mieszaniną wyrzutu i współczucia.
– Po co pojechałeś do dziadka, skoro wybierałeś się do
Edynburga?
Przez następnych kilka minut Montgomery relacjonował
przebieg wizyty w zamku Barroleigh.
– Przypomniałem sobie, że nie dostałyście jeszcze swojej
racji złota, i postanowiłem tego dopilnować.
– A ty? – zainteresowała się Kenna. – Co zrobiłeś ze swoją
częścią?
– Masz przy sobie sztylet? – próbował zmienić temat.
Niemal się uśmiechnęła.
– Owszem, mam.
– Znakomicie.
– A więc co zrobiłeś ze swoim złotem?
– Nie wziąłem go, jeśli o to ci idzie.
– A Alejandro? – spytała panna Revel.
– On też nie wziął. Obaj doszliśmy do wniosku, że
mieszkańcy Highlands potrzebują pieniędzy o wiele bardziej niż
my.
– Przypuszczam, że pochodzicie z zamożnych rodzin –
orzekła Kenna. – W przeciwnym razie postąpilibyście mniej
szlachetnie.
– Istotnie, nasze rodziny należą do tych bardziej zasobnych,
ale mimo to lubimy sami na siebie zarabiać.
– Kaperstwo musi być niezwykle intratnym zajęciem… –
zauważyła Josette.
– Nie czerpię dochodów z kaperstwa. Zazwyczaj rozdaję
większość łupów, które uda nam się przechwycić. Tak jak to
zrobiliśmy ze złotem przejętym od Francuzów.
– Jak zatem zdobywasz środki na utrzymanie? – zapytała nie
bez zdziwienia Lennoxówna.
– Zajmuję się przewozami morskimi.
– Przewozami morskimi?
– Nie inaczej. „Dancing Water” nie jest moim jedynym
żaglowcem.
– Doprawdy? Ile ich w takim razie masz? – Nie chciała być
wścibska, ale zżerała ją ciekawość.
Uśmiechnął się półgębkiem.
– Od czasów szkoły nie zadano mi tylu pytań naraz. Mam
pięć statków z „Dancing Water” włącznie, lady Lennox. Czy jest
jeszcze coś, co chciałaby pani wiedzieć?
– W tej chwili nie, ale później z pewnością coś mi przyjdzie
do głowy.
– W takim razie lepiej się z tym pospiesz.
– Dlaczego?
– Tłumaczyłem ci to już wcześniej. Wróciłem, bo czułem, że
muszę. Okazało się, że słusznie. Ale skoro niebezpieczeństwo
zostało zażegnane, powinienem znów wyjechać. Wiem, że tego
właśnie sobie życzysz. Nie chcesz, żebym wtrącał się w twoje
sprawy. Nadal uważam, że to nierozsądne, ale cóż innego mi
pozostaje?
Josette odstawiła filiżankę i wstała.
– Wracam do łóżka – oznajmiła zdecydowanie, po czym
owinęła się kocem i wyszła.
Kenna zbierała się w sobie, żeby przeprosić Colina, ale
uprzedził jej słowa.
– Pójdę porozmawiać z Ewenem – oznajmił, podnosząc się z
miejsca.
Kiedy zniknął za drzwiami, poczuła dojmującą pustkę.
Posiedziała jeszcze chwilę, po czym wróciła do swojego
pokoju. Na szczęście, płomienie tu nie dotarły. Pożar nie wyrządził
żadnych szkód, a jedyną jego pozostałością był powoli wietrzejący
zapach dymu.
Podeszła do okna, żeby je zamknąć. Przy okazji wyjrzała na
dziedziniec i spostrzegła, że dwaj MacKayowie przejeżdżają
wozem przez bramę. Zatrzymał ich Montgomery, który pojawił się
właśnie na dziedzińcu. Porozmawiali przez moment, po czym
jeden z mężczyzn zeskoczył na ziemię i uniósł derkę, która
zakrywała załadunek.
Na widok tego, co wieźli, Kenna oniemiała ze zgrozy. Oba
psy były martwe. Colin powiedział jej później, że poderżnięto im
gardła.
Lennoxówna zawrzała z gniewu i oburzenia. Czara goryczy
się przelała. Postanowiła, że nie będzie dłużej bezczynnie czekać.
Nie zamierzała znosić w milczeniu morderczych występków
Waltera. Poprzysięgła sobie, że wywabi go z kryjówki i
sprowokuje do ataku.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Blask dnia przygasa, rychło noc zapadnie.
WILLIAM SZEKSPIR, Antoniusz i Kleopatra
Kenna zasiadała do kolacji w minorowym nastroju. Podczas
posiłku jej przygnębienie sięgnęło zenitu. Dwoje najbliższych jej
ludzi gawędziło beztrosko o tymi i o owym, tymczasem ona czuła
się jak piąte koło u wozu, samotna, wyobcowana i nikomu
niepotrzebna.
Gdy skończyli jeść, natychmiast wymówiła się zmęczeniem.
– Mamy za sobą długi i ciężki dzień. Pozwólcie zatem, że
was opuszczę. Chciałabym się wcześniej położyć.
Nie wróciła jednak do siebie. Zamiast pójść na drugie piętro,
przemierzyła korytarz i skierowała się ku kaplicy. Otworzywszy
drzwi wieży, pokonała schody i wyszła na taras.
Słońce chyliło się ku zachodowi. O tej porze dnia widok
rozpościerający się z zamkowych murów zapierał dech w
piersiach. Malownicze Sutherland z przepastnymi wrzosowiskami,
łanami zielonych pól oraz wijącymi się pośród nich wstążkami
rzek nie miało sobie równych.
Panujące na górze cisza i spokój wkradły się także w jej
znękaną duszę. Przycupnęła na granitowych stopniach i oparła
plecy o ścianę.
Jej myśli jak zwykle krążyły wokół Colina. Jeszcze do
niedawna porozumiewali się bez słów. Była między nimi
niewymuszona intymność, dzięki której czuli się w swoim
towarzystwie swobodnie i nie musieli niczego udawać. Teraz gdy
przebywali w pobliżu, patrzyli sobie w oczy albo rozmawiali,
dzielił ich niewidoczny mur, którego żadne z nich nie mogło albo
nie chciało pokonać. Ich światy nie przenikały się nawzajem tak
jak niegdyś. Stały się sobie zupełnie obce.
Tęskniła za tym, co utracili, ale nie miała pojęcia, jak to
odzyskać.
Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo jest zmęczona,
dopóki nie przymknęła powiek. Ocknęła się dopiero, gdy gdzieś z
tyłu skrzypnęły drzwi, te same przez które niedawno przechodziła.
– Głupia gęś! Co ty sobie myślisz? Przetrząsnęliśmy cały
zamek, żeby cię znaleźć!
Otworzyła oczy i zobaczyła tuż nad sobą rozeźloną twarz
Colina. Popatrzył na nią z mieszaniną dezaprobaty i ulgi, po czym
podszedł do balustrady i pomachał uniesioną w dłoni lampą.
– Znalazłem ją! – krzyknął, spoglądając w dół. – Jest cała i
zdrowa!
Kiedy odstawił kaganek, wyglądał w ciemnościach równie
przeraźliwie jak gargulce, które przyprawiały ją o dreszcze. Nie
całkiem wybudzona ze snu, zamknęła oczy, mając nadzieję, że
zniknie, ale kiedy je otworzyła, wciąż tkwił w miejscu i wpatrywał
się w nią rozsierdzonym wzrokiem.
– Niepotrzebnie podnieśliście larum – powiedziała oschle. –
Nie było powodu do niepokoju. Nie zamierzałam skoczyć. Nie
pojmuję, czemu się tak złościsz. Czujesz się dzięki temu
ważniejszy?
– Zapewniam cię, że jestem ważny, przynajmniej dla
niektórych. Ale nie w tym rzecz.
– Nie w tym rzecz? W takim razie w czym rzecz?
– W tym, że kompletnie lekceważysz innych. Gdzie się
podziało twoje współczucie? Tak bardzo jesteś zajęta własnymi
sprawami, że zupełnie zapomniałaś o ludziach wokół siebie? I
jeszcze śmiesz pytać, czemu się złoszczę? Kilka godzin temu ktoś
próbował puścić z dymem twój dom i zamordować ci przyjaciółkę,
a ty zachowujesz się jak gdyby nigdy nic! Twierdzisz, że to
sprawka lorda Waltera, tego samego szaleńca, który wyprawił na
tamten świat hrabiego i połowę twojej rodziny. A potem znikasz
sobie, nic nikomu nie mówiąc, a my z niepokoju odchodzimy od
zmysłów. Doprawdy tak ciężko było powiedzieć, dokąd się
wybierasz? Cóż, trudno wymagać czegoś takiego od osoby
całkowicie pozbawionej empatii. Zdaje się, że to pojęcie jest ci
obce, pozwól więc, że je objaśnię. Otóż empatia to zdolność
postrzegania sytuacji z perspektywy drugiego człowieka,
umiejętność postawienia się na jego miejscu i odczuwania jego
emocji.
– Myślę, że wyolbrzy…
– Myślisz?! Nie wydaje mi się, moja damo. A powinnaś
wreszcie zacząć myśleć. Zanim będzie za późno. Jak tak dalej
pójdzie, dostaniesz dokładnie to, czego chcesz, i zostaniesz na
świecie sama jak palec. Co tu robiłaś tyle czasu? I po co, na litość
boską, powiedziałaś, że idziesz do łóżka, skoro przyszłaś tutaj?
– Wówczas jeszcze nie wiedziałam, że przyjdę tutaj. I nadal
nie rozumiem, dlaczego tak cię to zdenerwowało. Szukałam tylko
zacisznego miejsca, w którym mogłabym w spokoju zastanowić
się nad kilkoma rzeczami. Czemu tak na mnie patrzysz? Chcesz,
żebyśmy urządzili zawody? Będziemy mrozili się nawzajem
wzrokiem, żeby sprawdzić, kto wytrzyma dłużej? Jeśli tak, oddam
wygraną bez walki. Idę spać.
– Nic z tego. Nigdzie nie pójdziesz.
– Słucham?! To mój dom, a ty nie jesteś ani moim ojcem, ani
mężem. Mogę robić, co mi się żywnie podoba. Nie ma powodu,
żebyś się o mnie martwił albo się mną zajmował. Potrafię sama o
siebie zadbać. Nie jesteś mi potrzebny!
Chciała dodać, że nie jest jej potrzebny, skoro zamierza
wyłącznie na nią pokrzykiwać i nieustannie ją strofować. To
wszystko było dla niej nowe, nie miała żadnego doświadczenia w
sprawach miłosnych, poza tym była tylko człowiekiem i miała
prawo popełniać błędy. Niestety, nie udało jej się powiedzieć tego
na głos, bo nie pozwolił jej dojść do słowa.
– Masz rację. Nie potrzebujesz ani mnie, ani nikogo innego.
Dziś rano, w czasie pożaru, dałaś pokaz tego, jak znakomicie
dajesz sobie radę sama. Przypominam, że to ja wyciągnąłem
Josette z płonącego łóżka. Ciekaw jestem, co byś zrobiła, gdybym
się w porę nie pojawił. Zapewne załamałabyś ręce, wołała o pomoc
i udzielała konającej moralnego wsparcia, a wszystko to w imię
zachowania niezależności.
– To była wyjątkowa sytuacja.
– Całe twoje życie to wyjątkowa sytuacja.
– Miałam na myśli tylko tyle, że zazwyczaj nikt nie podpala
naszych sypialni.
– Naturalnie, twoja egzystencja to zwykle niczym
niezmącona idylla – zadrwił niemiłosiernie. – Twojego ojca i
twoich braci zwabiono w zasadzkę i skrócono o głowy, kolejnego
brata otruto, a siostry omal nie zagłodzono na śmierć. Twój mistrz i
przyjaciel został zasztyletowany, a przyjaciółka niemal spłonęła
żywcem. Ale dla ciebie to zdaje się chleb powszedni. Czyżbyś
stała się aż tak nieczuła, że zupełnie zatraciłaś kontakt z
rzeczywistością?
Zerknęła ukradkiem na drzwi.
Colin skrzyżował ramiona na piersi i obrzucił ją chłodnym
spojrzeniem.
– Droga wolna. Spróbuj ratować się ucieczką. Zobaczymy,
dokąd cię to zaprowadzi.
Sprawy zaszły zdecydowanie za daleko, nie mogła się już
wycofać, zresztą obiecała sobie, że nie będzie próbowała go
udobruchać.
Została zatem tam, gdzie stała, aby stawić mu czoło.
– Powinienem przerzucić cię przez kolano i przetrzepać ci
skórę. Może gdyby zrobił to za młodu twój ojciec, nie byłabyś taka
krnąbrna i dbałabyś nieco bardziej o innych.
– Dbam, ale nie o ciebie! – Natychmiast pożałowała tych
pochopnych i nieprawdziwych słów. Chciała je cofnąć, ale gdy
spojrzała w jego pociemniałą od gniewu twarz, zrozumiała, że jest
już na to za późno. Nie ugnę się i nie będę prosić go o wybaczenie,
pomyślała desperacko. Wystarczy, że ulegam mu za każdym
razem, gdy mnie dotyka.
Gdzieś na dole rozbrzmiały dźwięki mandoliny. Muzyka
zjawiła się w samą porę, aby załagodzić sytuację.
Kenna minęła Colina i podeszła do krawędzi muru. Pod nimi
MacKayowie zebrali się przy ognisku.
– Co oni tam robią? – zapytała, nie zadawszy sobie trudu,
żeby się odwrócić.
– Palą ognisko, jak widzisz. Będą grać i śpiewać. Poprosili
Josette, żeby przyprowadziła i ciebie, kiedy już się znajdziesz.
Mogła się była spodziewać, że zawróci rozmowę na
„właściwe” tory. Nie chciała dopuścić do kolejnej kłótni, zacisnęła
więc zęby i nie odezwała się ani słowem. Wszystko, co dziś
mówiła, wzbudzało w nim złość. Milczeli przez dobrych kilka
minut, aż w końcu Colin podszedł do barierki i stanął tuż obok
niej.
– Czemu jesteś taka oziębła i zawzięta? – zapytał w końcu. –
Czemu nie chcesz nawet spróbować dojść ze mną do
porozumienia?
– Nie mogę. Dobrze wiesz, że muszę skoncentrować się na
sprawie lorda Waltera. I proszę, nie mów mi, że powinnam
pozwolić, żeby ktoś inny, na przykład ty, rozprawił się z nim
zamiast mnie. Muszę i chcę załatwić to sama. I nie dopuszczę do
tego, żeby cokolwiek mnie przy tym rozpraszało.
– Nie proszę, żebyś pozwoliła mi załatwić to za siebie.
Chciałbym tylko być w pobliżu na wypadek, gdybyś mnie
potrzebowała.
– Nie. Nie zgadzam się, żebyś z mojego powodu narażał na
szwank własne życie. Wiem, że nie jesteś w stanie tego pojąć, ale
nie potrafię wyjaśnić ci swoich racji w inny sposób. To wyłącznie
moja walka. Straciłam już kogoś bliskiego, bo wydawało mi się, że
nic mi nie grozi. Myliłam się, a poczucie bezpieczeństwa okazało
się złudne. Tłumaczyłam ci to wiele razy. Niestety, na próżno.
Nadal mnie nie rozumiesz i nawet nie starasz się zrozumieć.
Chcesz, żeby wszystko odbywało się po twojemu.
Czekała, aż się odezwie albo w jakkolwiek sposób zareaguje,
da jej znak, że wciąż rozmawiają i próbują się porozumieć. Ale on
uparcie milczał i wpatrywał się w nią z nieprzeniknionym
wyrazem twarzy.
Cisza mówi czasem więcej niż najdosadniejsze słowa.
Pragnęła, żeby ją zrozumiał jak niczego innego na świecie.
Nie zdobył się na to, a ona poczuła się rozczarowana i wytrącona z
równowagi. Otworzyła przed nim duszę, chciała usłyszeć, że
akceptuje ją taką, jaka jest, że kocha ją na tyle, aby wznieść się
ponad to, co ich dzieli, i wytrwać u jej boku mimo tego, że się w
czymś nie zgadzają.
Zawiodła się. Jego przystojna twarz pozostała bez wyrazu.
Ależ była naiwna i głupia. Nie przypuszczała, że mężczyzna może
pragnąć kobiety wyłącznie dla jej ciała, a nie dla niej samej. Nie
dopuszczała do siebie myśli, że skradnie jej serce, odbierze spokój
ducha i nie ofiaruje niczego w zamian.
Poczuła się kompletnie pusta. Potem wezbrała w niej złość.
Była zła na samą siebie, za to, że tak rozpaczliwie pragnie jego
uwagi i uczucia.
– Robi się późno. Wracam do środka. – Z tymi słowy
obróciła się na pięcie i zniknęła za drzwiami. Gdy przechodziła
obok kapliczki, usłyszała, że idzie za nią, i przyspieszyła kroku.
Nie zdołała uciec. Chwilę później dogonił ją i chwycił za
ramię.
– Co się z tobą dzieje? – zapytał, gdy odwróciła się, żeby na
niego spojrzeć.
– Nie dotykaj mnie w ten sposób. Ktoś może tędy
przechodzić i nas zobaczyć.
Rozejrzał się i pociągnął ją za sobą do kaplicy.
– Dom Boży, znakomity wybór – zakpiła cierpko. –
Będziemy grzeszyć czy może żałować za stare grzechy?
Skrzyżował ramiona na piersi i oparł się o kolumnę.
– A jak ci się zdaje?
– Zapewne jedno i drugie.
– Zupełnie cię nie rozumiem.
– Może dlatego, że nawet nie próbujesz mnie zrozumieć.
– To raczej ty nie dostrzegasz, jak bardzo się staram. Uwierz
mi, włożyłem w to wiele wysiłku.
– Dobre sobie!
– Pozwól, że coś ci powiem. Nosisz serce na dłoni i
pozwalasz, aby kierowały tobą wyłącznie uczucia. Dlatego tak
często czujesz się pokrzywdzona i zraniona przez innych. Może
dla odmiany powinnaś posłuchać czasem głosu rozsądku.
Wzruszyła ramionami i utkwiła wzrok w podłodze. Ta
rozmowa do niczego nie prowadziła. Westchnęła ciężko. Całe
szczęście, że nie wyznała otwarcie, co do niego czuje. Oszczędziła
sobie upokorzenia. Dlatego nie chciała, żeby teraz patrzył jej w
oczy. Mógłby wyczytać z nich zbyt wiele.
Nie będzie pierwszą ani ostatnią panną, która zakochała się,
nie mogąc liczyć na wzajemność. Z czasem jej zbolałe serce
przestanie krwawić, a w miejsce bólu pojawią się mądrość i
spokój.
– Na pewno jest ktoś, kto zajmuje w twoim życiu szczególne
miejsce. Może w Ameryce czeka na ciebie narzeczona?
– Nie. Nikt na mnie nie czeka, a w moim życiu nie ma
nikogo wyjątkowego.
Głupia gęś. Naprawdę łudziła się, że teraz zapewni ją o
swoim dozgonnym uczuciu? Powie, że to ona jest dla niego ważna
i wyjątkowa? Była dla niego jedynie zabawką. Zapomni o niej w
okamgnieniu.
Nie da po sobie poznać, jak bardzo boli ją jego obojętność.
Tłumaczyła sobie, że tak będzie lepiej. To nie czas i nie miejsce,
żeby zaprzątać sobie głowę nieszczęśliwą miłością.
– Myślę, że nadeszła pora, abyś opuścił mój dom – oznajmiła
beznamiętnie, po czym odwróciła się i uciekła.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Bezpieczny czuje sie tylko ten, kto nigdy niczego nie
próbuje.
J.A.D. INGRESOWI
Następnego ranka Josette długo kazała jej na siebie czekać,
nim wreszcie zjawiła się w salonie.
– Wybacz, nie sądziłam, że zejdzie mi się tak długo –
powiedziała na powitanie.
– Nic się nie stało – odparła Kenna. – Zdziwiłam się, bo nie
masz zwyczaju się spóźniać. Zaspałaś?
– Nie, dotrzymałam Colinowi towarzystwa przy śniadaniu.
Szykował się do drogi, więc zaproponowałam, że pojadę z nim na
przystań, żeby później przyprowadzić do zamku jego konia.
– Chcesz powiedzieć, że wyjechał? Ale jak? Przecież nie
miał czym.
– Może trzeba było o tym pomyśleć, zanim kazałaś mu
opuścić swój dom.
Lennoxówna obrzuciła przyjaciółkę zdumionym
spojrzeniem.
– Trzymasz jego stronę?
– Nie, nie jestem po niczyjej stronie. Mimo to myślę, że źle
postąpiłaś. Widać, że go to zabolało.
– To on źle zrobił, że ci o tym powiedział.
– Nie powiedział. Zapytałam, czemu już nas opuszcza, skoro
dopiero co przyjechał. Odrzekł, że nadeszła pora, aby zniknął.
Rzecz jasna, zaprotestowałam, wtedy oznajmił, że powinnam
porozmawiać z tobą, bo to twoje, a nie jego słowa.
– Ale… jakim cudem udało mu się odpłynąć? „Dancing
Water” stoi teraz w pocie w Edynburgu.
– Znalazł na nabrzeżu statek, który miał się udać właśnie do
Edynburga. Nie wiedziałaś, że dziś wyjeżdża, prawda?
– Nie, nie wiedziałam, ale nie jestem zaskoczona.
Spodziewałam się tego. Ostatnio nie najlepiej się między nami
układa. Nie potrafimy dojść do porozumienia.
– Przykro mi to słyszeć.
– Mnie też jest przykro, ale teraz przynajmniej będę mogła
skupić się na tym, aby pokonać cię w kolejnych pojedynkach.
– Zatem do dzieła. Przekonamy się, czy zdołasz pobić mnie
choćby raz.
– Istotnie, zauważyłam, że coraz trudniej mi to przychodzi.
Im więcej fechtujemy, tym większej nabierasz wprawy.
Josette uśmiechnęła się z rozrzewnieniem.
– To samo mawiał hrabia, kiedy zaczął mnie uczyć.
Kenna odłożyła szablę na stół i spojrzała na nią z namysłem.
– Jak właściwie doszło do tego, że trafiłaś pod opiekę mistrza
Debouvine’a?
Panna Revel powróciła myślami do wydarzenia, które miało
w jej życiu szczególne znaczenie, i na moment zatonęła we
wspomnieniach.
– Znalazł mnie w Aix. Na targowisku doszło do jakiejś
awantury, a winą naturalnie obarczono Cyganów. Żandarmeria
aresztowała kilkoro naszych ludzi, w tym moich rodziców. Na
mnie gwardziści nawet nie spojrzeli. Zostawili mnie z resztą
taboru, nie dbając o moje dalsze losy. Kiedy odpust się skończył,
Romowie zwinęli obóz i odjechali. Żadnemu z nich nie przyszło
do głowy, żeby mnie odszukać, a może zwyczajnie o mnie
zapomnieli…
– Gdzie byłaś?
– Zasnęłam pod drzewem w pobliżu jednego z wozów.
Pocieszam się myślą, że mnie nie zauważyli. Cyganie zazwyczaj
dbają o swoje dzieci.
– Hrabia znalazł cię właśnie tam? Pod drzewem?
– Nie. Obudziłam się i zachciało mi się jeść, więc ruszyłam
w głąb miasta. Tamtejsze dzieci nie dawały mi spokoju. Ganiały
mnie, ciągnęły za włosy i obrzucały wyzwiskami. Próbowałam im
uciec, ale przewróciłam się koło… jak to się mówi po waszemu?
Petit réservoir, fontaine? Czasem, gdy jestem wzburzona albo
wzruszona, brakuje mi angielskich słów…
– Idzie ci o cysternę?
– Właśnie. Upadłam obok niej i zraniłam się w głowę. Moi
mali prześladowcy natychmiast się rozbiegli. Nikt nie chciał mi
pomóc. Obficie krwawiłam i poplamiłam sobie nowiutką sukienkę.
Nie wiedziałam, dokąd pójść, więc usiadłam obok zbiornika i
siedziałam tak cały dzień. Wieczorem, gdy zapadł zmrok,
zaczęłam płakać. Jakiś czas potem nadjechał powóz, który
zatrzymał się przed pobliską karczmą. Miał insygnia na drzwiach i
był zaprzęgnięty w sześć koni. Wysiadł z niego wysoki wytwornie
odziany mężczyzna. Zmierzał w stronę oberży, ale usłyszał mój
szloch i zawrócił. Przez chwilę stał naprzeciw mnie i tylko mi się
przyglądał. Ja też wlepiłam w niego wzrok, bo wydawał mi się
piękny i wspaniały niczym Bóg. Gdy podszedł jeszcze bliżej,
wystraszyłam się i chciałam czmychnąć, ale wtedy on się
uśmiechnął i powiedział: „ma petite”. – Po policzkach Josette
spłynęły łzy. – Potem ukląkł obok mnie i dodał: „Ne pleurez pas.
Je prendrai soin de vous, ma petite”…
– Nie płacz, moja mała, zaopiekuję się tobą – przetłumaczyła
bezwiednie Kenna.
– Jego głos brzmiał w moich uszach jak najpiękniejsza
muzyka. Nigdy przedtem nie słyszałam nikogo, kto tak pięknie
wyrażał się po francusku. Ani się obejrzałam, jak wziął mnie na
ręce i zaniósł do gospody. Kazał mnie wykąpać i posłał kogoś do
miasta po ubranie dla mnie. Choć było późno, udało się je znaleźć.
Dostałam nowe trzewiki i nową sukienkę. Były tak śliczne, że z
początku nie chciałam ich włożyć. Bałam się, że posądzą mnie o
kradzież i wtrącą do aresztu. Kiedy już się przebrałam, a żona
karczmarza uczesała mi włosy, mój wybawca zabrał mnie na dół
na kolację. Po drodze pogłaskał mnie po głowie i rzekł: „Personne
ne vous blesseront jamais encore. Vous avez ma promesse”.
– Nigdy więcej nikt cię już nie skrzywdzi…
– I nie skrzywdził. – Josette otarła mokre policzki. – Aż do
dnia, w którym go zamordowano.
Dziewczęta przełożyły poranny pojedynek na popołudnie i
udały się na długi spacer, podczas którego z czułością wspominały
zmarłego opiekuna.
Potem panna Revel poszła na górę, żeby sprawdzić, czy
wszystkie jej rzeczy zostały przeniesione do nowego lokum,
Lennoxówna zaś udała się do gorzelni. Chciała sprawdzić, czy
Owen i Dougal przed wyjściem zamknęli izbę na klucz.
Choć pracowali dla niej od niedawna, bardzo ich polubiła.
Cieszyło ją zwłaszcza to, że podchodzili do swego zadania z
niezwykłym entuzjazmem i podobnie jak ona sama nie mogli się
doczekać ponownego otwarcia destylarni.
Podszedłszy do drzwi, spostrzegła, że zamek został
sforsowany siłą.
Wstrzymała oddech i weszła ostrożnie do środka. Na stole
paliła się pojedyncza świeca, a drzwiczki kredensu stały otworem.
Dobry Boże, pomyślała przerażona. Naprzeciw niej stał nie
kto inny jak lord Walter – diabeł wcielony. Zwrócony do niej
plecami, przeglądał wyjęte z regału papiery.
Zamierzała wycofać się po cichu na korytarz, ale nie zdążyła.
Jej prześladowca odwrócił się i spojrzał na nią nieprzyjaznym
wzrokiem.
Prawie się nie zmienił. Był nieco szczuplejszy, przybyło mu
też siwych włosów, ale wciąż miał te same zionące nienawiścią
oczy.
– Co pan tu robi?
– Byłem w pobliżu i pomyślałem, że byłoby nie od rzeczy
złożyć ci wizytę. Stęskniłem się za tobą. Zostawiłem ci
wiadomość. Znalazłaś ją?
Przemierzył dzielącą ich odległość i zatrzymał się tuż obok
niej. Nim odczytała jego zamiar, zamachnął się i wymierzył jej
potężny cios prosto w twarz.
Siła uderzenia przewróciła ją na stół. Upadek nie należał do
przyjemnych. Kenna poczuła przeszywający ból w nodze i w
biodrze.
– Nadal uważasz, że słusznie zrobiłaś, wyprawiając się owej
nocy do Edynburga? Warto było? Nie? Cóż, mam dobre wieści. To
jeszcze nie koniec. Zgotowałem ci jeszcze co najmniej kilka
miłych niespodzianek. Kiedy z tobą skończę, będziesz błagała na
klęczkach, żebym się nad tobą zlitował i zakończył twe męki.
– Nie mam zwyczaju błagać o nic tchórzliwych kanalii.
Spoliczkował ją ponownie, tym razem, rozcinając jej przy
tym wargę.
Pociemniało jej w oczach i zachwiała się na nogach.
– Nie waż się nazywać mnie więcej kanalią – wycedził przez
zęby, chwyciwszy ją za włosy. – Jeśli wyprowadzisz mnie z
równowagi, mogę zechcieć zabić cię wcześniej, niż planowałem, a
to zepsułoby mi zabawę.
Otarła płynącą po brodzie krew.
– Zabierz ode mnie parszywe łapska albo zacznę krzyczeć, a
wówczas nie wyjdziesz stąd żywy. Bez względu na to, czy mnie
zabijesz, czy nie.
Zajrzała w jego ciemne źrenice i zobaczyła w nich kompletną
pustkę.
– Lubię waleczne kobiety – rzekł z lubieżnym uśmieszkiem,
popychając ją na ścianę.
Wyrywała się, ale był od niej silniejszy. Przycisnął ją swoim
ciężarem i brutalnie pocałował w usta. Potem przydusił ramieniem,
a drugą ręką zadarł jej spódnicę.
Dłoń Kenny uwięzła między plecami a ścianą, mogła ją
jednak nieznacznie przesunąć. Zrobiła to bardzo ostrożnie, tak aby
nie wzbudzić podejrzeń. Jej palce zamknęły się wkrótce na
rękojeści sztyletu. Była gotowa do działania.
Jednym zwinnym ruchem kopnęła napastnika kolanem w
krocze, jednocześnie przykładając mu ostrze noża do karku.
– Precz ode mnie, plugawcze! Pięć kroków w tył! No już!
Odsuń się, mówię!
Posłał jej pogardliwy uśmiech.
Kenna przycisnęła mocniej sztylet, pozwalając, by skaleczył
skórę na jego szyi.
– Rusz się, psi synu, bo nie ręczę za siebie! Jeszcze chwila i
skończysz z poderżniętym gardłem.
Groźba najwyraźniej poskutkowała. Walter w końcu zostawił
ją w spokoju.
– Nie myśl sobie, że nie wrócę – syknął na odchodne. –
Jeszcze się zobaczymy.
– Mam nadzieję. Nie zapomnij tylko zabrać ze sobą rapiera,
w przeciwnym razie potnę cię na kawałki i porozrzucam twoje
cuchnące ścierwo wilkom na pożarcie.
– Kiedy znów się spotkamy, pożałujesz, że nasze drogi
kiedykolwiek się spotkały.
– Nie starczy ci odwagi, żeby znów tu przyjść i stawić mi
czoła – rzekła z pogardą. – Zawsze byłeś tchórzem podszyty.
Dobrze wiesz, że jeśli jeszcze raz się do mnie zbliżysz, poślę cię na
tamten świat. Od dziś będę uzbrojona we dnie i w nocy. Odkąd
sięgam pamięcią, truchlejesz na myśl o walce na miecze. Wiedz, że
wkrótce przyjdzie ci stanąć do pojedynku na śmierć i życie. Co
gorsza, będziesz musiał zmierzyć się z kobietą. – Posłała mu harde
spojrzenie.
– Wrócę, żeby z tobą skończyć, sekutnico.
– Spróbuj. Drżę na samą myśl o tym.
Upewniwszy się, że wyszedł, osunęła się ciężko na podłogę.
Ze strachu i zdenerwowania trzęsła się jak osika. W duchu
dziękowała Bogu za to, że Colin zmusił ją do noszenia sztyletu. Od
tej chwili nie zamierzała rozstawać się z bronią ani na moment. Na
myśl o tym, że jej prześladowca wróci, ogarnęła ją fala mdłości.
Dotknęła rozciętej wargi i rozmasowała dłonią obolałe biodro. Oby
ta kontuzja nie pokrzyżowała jej szyków podczas ostatecznej
potyczki…
Wciąż siedziała na ziemi, gdy znalazła ją Josette.
– Wszędzie cię szukam… Mon Dieu! Co tu się stało?!
Nim zdążyła odpowiedzieć, pojawiło się kilku MacKayów,
między innymi Gavin.
– Wybiegł stąd jakiś człowiek – rzekł, spoglądając na nią z
powagą. – To ten przeklęty Anglik, prawda? Nic pani nie jest?
– Cóż, bywało lepiej…
– Może pani chodzić? Jeśli nie, zaniesiemy panią do komnat.
– Nie trzeba. Dam radę pójść sama. Josette mi pomoże. Będę
wam wdzięczna, jeśli zamkniecie gorzelnię i wzmocnicie straże.
– Naturalnie. Najpierw upewnimy się jednak, czy nie ma tu
jeszcze jakiegoś innego intruza.
– Dziękuję. Chyba… powinnam pójść się położyć.
Panna Lennox wsparła sie na ramieniu przyjaciółki i
eskortowana przez nią wróciła do salonu. Postanowiła odpocząć
jakiś czas na dole. Była zbolała i czuła się zbrukana. Pragnęła jak
najprędzej zmyć z siebie dotyk Waltera. Pokojówki
przygotowywały jej kąpiel, tymczasem Ewen przyniósł herbatę
wzmocnioną odrobiną whisky. Odszedł do swoich obowiązków,
lecz po kilku minutach wrócił.
Po jego zafrasowanej minie panie natychmiast poznały, że
stało się coś bardzo złego.
– O co chodzi, Ewenie? Wydarzyło się jakieś nieszczęście?
Na zewnątrz powstał niesamowity harmider.
– Znaleziono Owena i Dougala. Obaj nie żyją. Ktoś podciął
im gardła. Podpalono także gorzelnię. Możliwe, że pożar
rozprzestrzeni się na pozostałe części zamku.
Kennie stanęły przed oczami twarze niedawno najętych
pracowników. Spędzili razem wiele godzin, pracując ramię w
ramię w destylarni. Wciąż jeszcze rozbrzmiewał jej w uszach ich
beztroski śmiech.
Zmówiła modlitwę za ich dusze.
– Spoczywajcie w pokoju, drodzy przyjaciele. Będzie mi was
brakowało… Tak bardzo mi przykro…
Wieść o ich śmierci bardziej niż cokolwiek przedtem
zmobilizowała ją do tego, aby ostatecznie rozprawić się z
łajdakiem, który zamienił jej życie w piekło na ziemi.
Jednocześnie zadawała sobie pytanie, czy ten koszmar
kiedykolwiek się skończy.
Josette dostrzegła jej rozpacz i próbowała podnieść ją na
duchu.
– Tracę wiarę, Josette. Cokolwiek robię, obraca się
przeciwko mnie i moim bliskim. Za każdymi drzwiami, które
otworzę, czyha na mnie klęska. Wokół mnie jest wyłącznie śmierć.
Nie chcę już dłużej oglądać konających przyjaciół. W miejsce
każdej smoczej głowy, którą uda mi się odciąć, wyrasta siedem
nowych łbów. Mam tego dość. Jestem gotowa złożyć broń i
opuścić Szkocję.
– Nie wolno ci się teraz poddać. Każdy miewa czasem chwile
zwątpienia, ale to nie powód, aby załamywać ręce. Zachowaj wiarę
i wytrwaj w postanowieniu. Da ci to siłę do walki. Rzuciłaś mu
dziś wyzwanie. Wiesz, że uderzy ponownie. Nie możemy dopuścić
do tego, aby cię zaskoczył. Musisz być gotowa.
– Czemu mnie to spotyka?
– Wszyscy walczą z jakimiś demonami. Nie jesteś żadnym
wyjątkiem. Przestań się nad sobą użalać. Nie pozwolę ci
zaprzepaścić tego, co do tej pory osiągnęłaś.
– Nie powstrzymasz mnie. Jeśli będę chciała, porzucę to
wszystko i wyjadę.
– Jeżeli stchórzysz, sama się z nim rozprawię.
– Nie bądź niemądra, Josette. Wielekroć deklarowałaś, że nie
znosisz rozlewu krwi.
– Cóż, któraś z nas będzie musiała przelać jego krew. Nie
pozostawiasz mi wyboru.
– Hrabia kategorycznie by ci tego zabronił. Nie masz ani siły,
ani umiejętności, by dać radę Walterowi.
– Może i nie mam, ale mimo to jestem gotowa się z nim
zmierzyć. Nawet gdyby miało to oznaczać porażkę i śmierć.
Panna Revel wyszła z pokoju, pozostawiając Lennoxównę
samą z niewesołymi myślami.
Nie było jej łatwo. Nie miała już nawet łez, żeby zapłakać.
Późnym wieczorem w salonie pojawił się długo
wyczekiwany Gavin MacKay. Miał nadpalone odzienie, osmolone
włosy i umorusaną twarz.
Dziewczęta spojrzały na niego wyczekująco. Wciąż nie były
pewne, czy przyjdzie im opuścić Durness.
– Zdołaliśmy pokonać płomienie – oznajmił, ocierając z
policzków sadzę.
Kenna wypuściła głośno powietrze.
– Och, Bogu niech będą dzięki! – Nagle przypomniała sobie
z bólem o Owenie i Dougalu. Oby nikt już więcej nie zginął,
pomyślała z niepokojem. – Czy… ktoś ucierpiał? – zapytała z
bijącym sercem. – Są ranni?
– Kilka niewielkich oparzeń i zabrudzone ubrania. Nic
poważnego. Nastroje są dobre, bo wiemy, że najgorsze mamy za
sobą.
– Czy to znaczy, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane?
Pożar nie zagroził reszcie zabudowań?
– Nie, milady. Niestety, gorzelnia przepadła z kretesem. Nie
udało nam się jej ocalić.
Pokiwała ze smutkiem głową. Tyle wysiłku poszło na
marne…
– Trzeba będzie się z tym pogodzić. Oboje wiemy, że ogień
został podłożony umyślnie. Wiemy też, kto dopuścił się tego
niecnego czynu. Zastanawiam się tylko, jak to zrobił. Jakim
sposobem dostał się ponownie do destylarni, skoro wystawiliście
dodatkową wartę?
– Moim zdaniem Walter wcale nie wyszedł. Po napaści na
panią znalazł sobie w pobliżu jakąś kryjówkę, a potem wrócił,
żeby podpalić pomieszczenie.
– Tak, to możliwe, a nawet prawdopodobne.
Po wyjściu MacKaya Kenna i Josette długo milczały.
– Miałaś rację – odezwała się wreszcie Lennoxówna. – We
wszystkim. Jestem ci wdzięczna, za to, że próbowałaś wlać mi
oleju do głowy. Nie jestem jeszcze gotowa, żeby się poddać.
Pozwoliłam, aby tragiczne wydarzenia na moment mnie
przytłoczyły i odebrały mi jasność umysłu.
– Nie rób sobie wyrzutów. Teraz najważniejsze jest to,
żebyśmy były przygotowane na jego powrót. Musimy wywabić go
z ukrycia i zgładzić. W przeciwnym razie Bóg jeden wie, ilu
jeszcze niewinnych ludzi zginie z jego ręki. Trzeba go za wszelką
cenę powstrzymać. Powinnyśmy obmyślić jakiś plan.
– Na początek każę przypasać sobie miecz i nie będę się z
nim rozstawać. Nawet w nocy.
– Słusznie. Może zdołamy zwabić go do miejsca, które same
wybierzemy?
– Tak, doskonały pomysł. Najprościej będzie powtarzać co
dzień te same czynności. Na pewno będzie nas obserwował.
– Możesz na przykład wybierać się codziennie o tej samej
porze na przejażdżkę po zatoce.
– Właśnie. Wówczas on się na mnie zaczai i spróbuje
zaatakować z zaskoczenia.
– Jaka będzie z tego korzyść dla ciebie?
– Walter to dumny i próżny człowiek. Jego pycha nie ma
sobie równych. Nosi przed nazwiskiem tytuł i uważa się za
arystokratę. Jeśli uzna, że jego honor został splamiony, będzie za
wszelką cenę go bronił. Na nasze szczęście bardzo łatwo wprawić
go w gniew, a jak wiadomo pod wpływem wzburzenia fechtuje się
znaczenie gorzej niż z jasnym umysłem.
– Czym zamierzasz go rozsierdzić?
– Wystarczy, że podczas pojedynku rzucę pod jego adresem
kilka dosadnych obelg. Złość odbierze mu rozum, a wtedy
pokonam go bez trudu.
– Znakomicie. Zostałaś fechmistrzynią co się zowie.
Zaczynasz nawet przemawiać tak samo jak niegdyś hrabia.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Nie warta jesteś nawet kurzu, który
Grubiańskie wiatry rzucają ci w twarz.
WILLIAM SZEKSPIR, Król Lir
– Mam pewien pomysł – oznajmiła Josette, wkroczywszy do
pokoju przyjaciółki.
Kenna podniosła głowę znad książki.
– Cóż to za pomysł?
– Wiem, jak sprowokować Waltera do ataku.
Lennoxówna odłożyła na bok lekturę.
– Mów. Zamieniam się w słuch.
– Pamiętasz, kilka dni temu rozmawiałyśmy o tym, że
powinnaś robić co dzień te same rzeczy, na przykład jeździć na
konne przejażdżki? Otóż uważam, że to znakomita myśl.
– Hm… sama nie wiem…
– Wysłuchaj mnie do końca. Zaczniemy jeździć do zatoki
dokładnie o piątej po południu. Będziemy zabierały koc i
urządzały piknik. Możemy grać w karty albo czytać dla zabicia
czasu. Rzecz w tym, że będziemy miały za plecami morze.
– Wolałabym cię w to nie angażować.
– Będę z tobą tylko w charakterze rekwizytu. Nie zamierzam
wdawać się w bójki, no chyba, że będę zmuszona ratować ci życie.
Sądzisz, że nie podejdzie bliżej, jeśli będziemy razem?
– Któż to może wiedzieć? Po tym szaleńcu wszystkiego
można się spodziewać. Tak czy owak, nie zaszkodzi spróbować.
Jeśli się nie pojawi, pomyślimy o czymś innym.
Plan został niezwłocznie wprowadzony w życie. Trzy
tygodnie później dziewczęta zaczęły rozważać inne rozwiązania.
– Nie ma sensu ciągnąć tego dłużej niż do niedzieli –
stwierdziła Lennoxówna, przypinając do sukni miecz.
Wyszły razem na dziedziniec, gdzie czekały na nie gotowe
do drogi konie. Niebawem dotarły do swego ulubionego miejsca
na plaży i przywiązały wierzchowce do wyrzuconego na brzeg
ogromnego bala. Potem rozłożyły koc i odpiąwszy miecze, zajęły
się grą w karty. Nie rozmawiały o Walterze. Wyczerpały ten temat
dawno temu.
– Szkoda słów na tę kanalię. Jeśli się pokaże, dobra nasza,
jeśli nie, niech idzie do czarta.
Nie znaczyło to jednak, że nie zachowały czujności. Raz po
raz rozglądały się dyskretnie dookoła.
Tego dnia zaalarmowało je niespokojne parskanie i
wierzganie koni. Zwierzęta jak zwykle pierwsze zwietrzyły
zagrożenie.
– Widzisz coś? – zapytała Kenna, kładąc na kocu damę kier.
– Nie, na razie nic.
Josette wyłożyła waleta.
– Nadal nic?
Lennoxówna ułożyła w dłoni karty.
– Ani śladu Waltera.
Raptem obie poderwały głowy i wstrzymały oddech.
Długo wyczekiwany wróg zmierzał ku nim od strony brzegu.
Pierwsza runda dla niego, pomyślała Kenna, spostrzegłszy
wyciągniętą na piach łódkę. Przechytrzył je. Jak mogły być tak
głupie? Nie przyszło im do głowy, że może przypłynąć.
Porzuciły grę i poderwały się na nogi. Gdy nadszedł, obie
trzymały w dłoniach broń.
– Widzę, że przygotowałaś się do naszego spotkania – rzekł z
przekąsem, wpatrując się w ich szable.
– Zawsze jestem gotowa do walki. Nigdy nie można być
pewnym, czy przypadkiem nie spotka się na swej drodze jakiegoś
plugawca, takiego jak nie przymierzając pan, milordzie – ostatnie
słowa wymówiła z taką pogardą, że zacisnął szczękę i posłał jej
nienawistne spojrzenie.
– Myślałyście, że przestraszę się dwóch mieczy?
– Skądże, w ogóle o tobie nie myślimy, ty zepsuty do szpiku
kości nędzniku. Bo niby dlaczegóż miałybyśmy myśleć o takim nic
nieznaczącym robaku? Nie zasługujesz na to, żeby poświęcić ci
choćby minutę uwagi. Jesteś nikim. Jedyne, na co mamy ochotę, to
wdeptać cię w ziemię i rozgnieść jak szkodnika.
Walter wyraźnie pobladł, lecz wkrótce się opamiętał. Na jego
ustach pojawił się okrutny uśmieszek.
– Zmienicie zdanie na mój temat, kiedy się z wami
rozprawię. Poderżnę wam gardła i zostawię was na słońcu na
pastwę padlinożerców.
Połknął przynętę, przemknęło przez głowę Lennoxównie. Jej
obelgi zrobiły swoje. Uniosła z powątpiewaniem brew i dorzuciła
kolejną zniewagę. Przy tym spoglądała na niego, jakby rozmowa
zaczynała ją nudzić.
– Czyżbyś oprócz lekcji fechtunku pobierała także nauki z
aktorstwa? – zadrwił szyderczo. – Przyznam, że znakomita z ciebie
komediantka. Nie sądziłem, że jesteś aż tak dobra.
– W czym? W udawaniu czy w przeprowadzaniu
pozorowanych ataków? Ty też masz ze sobą broń. Czy to znaczy,
że wiesz, jak jej użyć?
– Sama się przekonasz. Wskaż miejsce, w którym chcesz
walczyć.
– Tam, przy skałach – rzekła, ruszając raźno do przodu.
Stanęła w gotowości i zaczekała, aż do niej dołączy. – Jedno
pytanie, zanim zaczniemy.
– Pytaj.
– Jakie są twoje życzenia?
– Moje życzenia? – Walter był już wyraźnie podenerwowany.
– W kwestii pochówku – uściśliła beznamiętnym tonem. –
Chyba chciałbyś wiedzieć, co się stanie z twoim ciałem po tym,
jak cię zabiję?
– Dworujesz sobie? W obliczu śmierci? To brak rozwagi. –
Próbował się roześmiać, lecz z marnym skutkiem.
– To nie ja staję w obliczu śmierci. Co więcej, jestem
przekonana, że to ty zakończysz dziś żywot. Niestety, nie będziesz
miał sposobności się o tym przekonać, bo będziesz już na tamtym
świecie. Co ci napisać na nagrobku?
– Zaraz się przekonamy, kto będzie zwycięzcą – odparł,
pusząc się jak paw.
– Zaczynajmy zatem. Po cóż trwonić słowa po próżnicy?
Dobądź miecza.
Gdy zajęli pozycje, Kenna odpięła spódnicę i rzuciła ją na
ziemię. Pod spodem nosiła dopasowane spodnie.
Popatrzył na nią z niedowierzaniem. Był wyraźnie zbity z
tropu. Element zaskoczenia przyniósł oczekiwany skutek. O to jej
właśnie chodziło. Sądząc po jego minie, nie podobało mu się to, co
zrobiła. Wiedział, że będzie mogła poruszać się równie swobodnie
i zwinnie jak on.
Jego słowa świadczyły o tym, że rozpaczliwie próbuje dodać
sobie animuszu.
– Młody wiek i brak doświadczenia działają na twoją
niekorzyść. Nie masz ochoty odmówić modlitwy?
– Pomodlę się po wszystkim, kiedy będę musiała
wyspowiadać się z zabójstwa. O zbawienie dla twojej duszy nie
ma potrzeby się modlić, bo i tak pójdzie wprost do piekła.
– En garde! – wrzasnął rozeźlony i przypuścił atak.
Zamierzał ją zaskoczyć i jak najprędzej zakończyć
pojedynek. Natknął się jednak na bierny opór. Panna Lennox
prezentowała bowiem zupełnie odmienny styl walki. Odpierała
jego uderzenia, niemal nie ruszając się z miejsca. Próbował
najrozmaitszych sztuczek, lecz wszystkie jego wysiłki pełzły na
niczym. Nie pozwoliła się sprowokować nawet wtedy, gdy raptem
się wycofał i ustąpił jej pola. Nie wykonała najmniejszego ruchu.
Czekała spokojnie na jego kolejny manewr.
Jej strategią była wyłącznie obrona. Walter zaczynał
odczuwać zmęczenie oraz skutki podenerwowania. Na jego czole
pojawiły się kropelki potu.
– Widać, że zdążył się pan rozgrzać, monsieur – stwierdziła z
jawną drwiną w głosie. – Jeśli o mnie chodzi, jestem gotowa
rozpocząć potyczkę.
– I to ma być fechtowanie?! To raczej jakaś kpina!
– Rozumiem pańskie pomieszanie. Widzę wyraźnie, że jest
pan samoukiem. Nigdy w życiu nie miał pan do czynienia z
prawdziwym fechmistrzem.
Odpowiedział na jej słowa pchnięciem poprzedzonym
pozorowanym atakiem. Kenna obróciła ostrze szpady i musnęła jej
koniuszkiem jego gardło. Rozwścieczony natarł ponownie.
Przypuszczał, że przeciwniczka jak zwykle pozostanie
nieruchoma, lecz ta zrobiła mu przykrą niespodziankę i uskoczyła
w tył. Ruszył za nią, ale i tym razem jego cios został odparowany.
Zdyszany zatrzymał się, aby odetchnąć. Bodaj po raz pierwszy w
jego umyśle zaświtała myśl, że przyjdzie mu słono zapłacić za
swoją butę i zuchwałość.
– Mon Dieu! Wydawało mi się, że chce pan walczyć?
Rozmyślił się pan, milordzie?
– Cierpliwości, niebawem nadzieję twoją głowę na miecz. I
przyjdzie mi to równie łatwo jak wtedy, gdy rozprawiłem się z
twoimi braćmi.
Była przygotowana na tego rodzaju zaczepkę. Przyjęła ją
więc ze względnym spokojem.
– Przywołujesz w pamięci śmierć, którą zadałeś moim
bliskim. Zdaje się, że sam wyczuwasz zbliżającą się kostuchę.
Jakie to uczucie wiedzieć, że twoje życie dobiega końca?
Wiedziony nieposkromionym gniewem przypuścił atak. Aby
go zwabić, Kenna odsłoniła się na tyle, by zechciał zadać następne
pchnięcie. Gdy połknął haczyk, odskoczyła na bok i pozwoliła, aby
jego broń ze świstem przecięła powietrze. Na ten właśnie moment
czekała od samego początku. Bez wahania uniosła miecz i przebiła
go nim na wylot.
Zrobiła to z taką precyzją, że Josette z początku nie
zorientowała się, że ich wspólna walka właśnie dobiegła końca.
Potwór został zgładzony. Nigdy więcej nikomu nie wyrządzi
krzywdy, one zaś dokonały zemsty za przedwczesną śmierć
hrabiego Debouvine’a.
Walter jeszcze przez chwilę stał na nogach. W jego oczach
odmalowały się kolejno niedowierzanie, przerażenie i podziw.
Wyzionął ducha z przekleństwem na ustach. Upadł na ziemię
twarzą w dół, łamiąc przy tym na pół miecz Kenny.
Lennoxówna stanęła nad jego martwym ciałem, drżąc z
wysiłku i zdenerwowania. Pożegnała go słowami, które nosiła w
sercu od dawna.
– Byłeś nikim za życia i pozostaniesz nikim po śmierci. Nikt
po tobie nie zapłacze i nikt nie będzie cię czcił po twojej pamięci.
Nie zechcą cię nawet w piekle.
Na koniec zmówiła modlitwę. Prosiła o łaskę dla samej
siebie. Mimo wszystko zabiła człowieka. Tylko w ten sposób
mogła uratować życie innym. Choć zrobiła to z konieczności,
wiedziała, że ten moment na zawsze ją odmieni, a wspomnienie
tego popołudnia będzie ją prześladować do końca życia.
Poczuła na sobie ramię przyjaciółki. Przytuliła się do niej i
westchnęła. Oddałaby wszystko, aby to Colin trzymał ją teraz w
objęciach.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Piękno nie potrzebuje orędownika,
samo przekonuje do siebie ludzkie oko.
WILLIAM SZEKSPIR, Gwałt na Lukrecji
W oddali majaczyły skaliste wzniesienia wygasłego wulkanu
Castle Rock. Pradawne dzieje potężnego masywu sięgały epoki
brązu. Początkowo zbocza zamieszkiwali zasobni rzymscy
osadnicy, potem wzgórza stały się siedzibą kolejnych monarchów,
garnizonem, więzieniem, a także schronieniem dla
najrozmaitszych zbiegów i banitów.
Na szczycie skały rozpościerał się majestatycznie zamek
Edynburg – od czasów dwunastego stulecia wielekroć oblegany,
nękany kanonadą dział i dziurawiony prochem. Jego ponure mury
były świadkiem zarówno niebywałego męstwa, jak i
bezprzykładnej ludzkiej podłości, nie raz i nie dwa miały w nich
miejsce zaciekłe bitwy, haniebne zdrady oraz krwawe mordy.
Podobnie jak Rzym, Edynburg zbudowano na siedmiu
wzgórzach, podobnie jak Rzym także i to miasto zostało kilkakroć
zniszczone i odbudowane. I tak jak Kenna miało burzliwą
przeszłość, która na zawsze naznaczyła jej życie. Panna Lennox
pokonała już wszakże większość swoich demonów i dziś mogła z
nadzieją patrzeć w przyszłość.
Przemierzyła pospiesznie nabrzeże w poszukiwaniu
żaglowca pod amerykańską banderą.
Gdy w końcu spostrzegła to, czego wypatrywała, na moment
zabrakło jej tchu, a serce zaczęło tłuc jej się w piersiach jak
oszalałe.
Nie wiedziała nawet, czy Colin jest na pokładzie. I nie miała
pojęcia, czy zechce ją przyjąć. Nie zdziwiłaby się, gdyby nie miał
ochoty jej oglądać. Po tym, co od niej usłyszał… miał prawo
dawno o niej zapomnieć albo… pocieszyć się inną. Niepewność
odbierała jej odwagę, mimo to postanowiła się nie poddawać. Cóż
miała do stracenia? Walczyła przecież o szczęście.
Zapłaciła rybakowi, który zgodził się podpłynąć z nią do
„Dancing Water” i niebawem znalazła się na statku.
– Chciałabym pomówić z kapitanem Montgomerym –
powiedziała do człowieka, który stał nieopodal zwrócony do niej
plecami.
Oderwał się od swoich zajęć i obrócił się, żeby na nią
spojrzeć.
Na widok jego przystojnej twarzy jej oczy pojaśniały z
radości.
– Czy mam przyjemność z panem Alejandrem Feliciano
Enrique de Calderónem? – zapytała z szerokim uśmiechem.
Odwzajemnił się tym samym i rzekł z głębokim ukłonem:
– Señorita, dla pani zgodzę się być kimkolwiek pani zechce.
Pozostaję do usług.
Rozpłakała się ze wzruszenia.
– Drogi Alejandro, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię
widzę.
Z uśmiechem otworzył przed nią ramiona, a ona przytuliła
się i uroniła kilka łez na jego koszulę.
– Dobrze, że wróciłaś. Od tygodni nie mam z kim się
droczyć. Zastanawiam się tylko, czemu zabrało ci to tyle czasu.
Odsunęła się, żeby na niego spojrzeć, i zajrzała w iskrzące
humorem czarne oczy, którymi tak często uwodził kobiety.
Natychmiast przypomniała sobie o pewnej pannie, którą udało mu
się oczarować, a przy okazji skraść jej serce.
– Wiem skądinąd, że jest pewna dama, z którą chciałbyś się
zobaczyć. Czeka na ciebie w gospodzie.
Odsłonił zęby w szerokim uśmiechu.
– Skąd ta pewność, że chciałbym się z nią zobaczyć?
– Och, nietrudno było odgadnąć, że macie się ku sobie. Nie
mogło być inaczej. Jesteście dla siebie stworzeni.
– Zamierzam osobiście się o tym przekonać. Jak tylko
przekażę cię we właściwie ręce. Proszę za mną, señorita,
zaprowadzę panią do kapitana.
Potrzebował kobiety, ot co. Nie jakiejkolwiek kobiety, lecz
dziewczyny o płomiennych włosach, ognistym sercu i złotych
oczach. W dodatku doskonale władającej mieczem, dodał po
namyśle…
Ktoś miał czelność oderwać go od snucia dalszych fantazji,
dobijając się do drzwi.
– Idź do diabła, kimkolwiek jesteś – mruknął pod nosem, nie
ruszając się z miejsca. Najchętniej udusiłby intruza gołymi
rękoma.
Po chwili rozległ się kolejny łomot.
– Kapitanie, ktoś do pana! – rozpoznał głos Alejandra. –
Pewna dama prosi o chwilę rozmowy.
Dobre sobie. Nie mógł chyba wymyślić niczego bardziej
niedorzecznego.
– Żarty się ciebie trzymają. Idź precz i zostaw mnie w
spokoju. Jestem zajęty.
Calderón przysiągł, że mówi szczerą prawdę.
– Powiadam ci, Colinie, jest ze mną kobieta. Co więcej,
jestem przekonany, że chciałbyś ją zobaczyć.
– O tak, wierzę! Przyprowadziłeś przecudnej urody
niewiastę, która pojawiła się na pokładzie „Dancing Water”
zupełnie znikąd i w dodatku poprosiła o rozmowę ze mną. Może
chcesz, żebym ją opisał? Nic prostszego…
– Nie, kapitanie, pozwól, że ja ją opiszę. Jej włosy mają
barwę zachodzącego słońca, a kolor oczu przywodzi na myśl złoto
Inków. To panna z dobrego domu. Jest dobrze odziana, a u pasa
nosi miecz.
Colin otworzył z impetem drzwi i oniemiał na widok
wyzierających spod kaptura rudych loków. Jej cudna twarz uniosła
się wyczekująco ku jego twarzy.
Przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu. Poczuł się jak
ktoś, komu zadano potężny cios w żołądek. Nie po raz pierwszy
pomyślał, że popełnił niewybaczalny błąd, pozwalając, aby
nieokiełznana Szkotka wymknęła mu się z rąk.
– Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że przyszłam –
odezwała się pierwsza.
– To zależy od tego, po co przyszłaś – odparł ostrożnie.
Kenna nie mogła nacieszyć nim oczu. W dopasowanych
spodniach i pomiętej koszuli wyglądał wspaniale. Jej serce rwało
się do niego z całych sił. Zapragnęła rzucić mu się na szyję i już
nigdy go nie wypuścić.
– Moja sytuacja się zmieniła.
– Twoja sytuacja? Jak mam to rozumieć?
– Nie jestem już przytłoczona demonami przeszłości, nie
muszę poświęcać się fechtowaniu ani innym sprawom, które do tej
pory zajmowały mnie bez reszty.
Podszedł bliżej i zatrzymał się tuż przed nią. Dzieliły ich
zaledwie centymetry.
– Winszuję. Nie pojmuję tylko, czemu sądzisz, że mnie to
obchodzi.
– Słyszałam, że jesteś rozumnym i wielkodusznym
człowiekiem, który łatwo się nie poddaje, zwłaszcza jeśli ma
wygraną w zasięgu ręki.
– Czy tą wygraną ma być kobieta?
– Tak.
– Poprzysiągłem sobie skończyć na jakiś czas z kobietami.
Za bardzo zalazły mi za skórę. W szczególności jedna.
– Pewien nad wyraz mądry człowiek powiedział mi kiedyś,
że mężczyzna powinien nauczyć się o kobietach kilku ważnych
rzeczy.
– Jakich rzeczy?
– Że nigdy nie można być pewnym, co powiedzą i co zrobią.
Nie warto też zgadywać, co myślą i co czują.
– Cóż, jeśli o mnie chodzi, zupełnie ich nie rozumiem.
– W istocie, trudno je zrozumieć. Kobieta jest niczym dym,
potrafi mamić, parzyć w oczy i gardło, owinąć cię sobie wokół
palca, tylko po to, by za moment ulotnić się i zniknąć. Ucieknie od
ciebie, kiedy po nią sięgniesz, a potem przybiegnie i padnie ci w
ramiona, kiedy będziesz miał ochotę ją przepędzić. Możesz posiąść
wszelkie mądrości, ale nigdy nie zrozumiesz kobiety. A wiesz
dlaczego? Bo ona sama siebie nie rozumie.
– Jak w takim razie z nią postępować?
– Kochać ją całym sercem i zawsze być z nią szczerym.
Zaskarbić sobie jej zaufanie i pokładać wiarę w Bogu. Ufać, że
kiedy stworzył ją taką, jaka jest, wiedział, co czyni.
– Naprawdę w to wierzysz?
– Całym sercem.
Zamknął ją w objęciach i mocno przytulił. Był dokładnie
taki, jakim go zapamiętała i nosiła w pamięci o każdej porze dnia i
nocy przez cały ten czas, gdy przebywali z dala od siebie. Wciąż
nie mogła uwierzyć, że nareszcie jest przy nim, w jego ramionach.
– Kocham cię, Colinie, i… przepraszam za tamto… za
wszystko, co powiedzia…
Zamknął jej usta pocałunkiem.
– Co z Walterem?
– Nie żyje.
Pogłaskał ją po policzku.
– Powinienem był być przy tobie. Na samą myśl o tym, co
mogło się stać, ogarnia mnie przerażenie. Mogłem cię stracić.
– Nie straciłeś mnie. Jak widzisz, jestem cała i zdrowa. I…
zostanę z tobą na zawsze, jeśli mnie zechcesz.
Uniósł brew i popatrzył na nią z błyskiem w oku.
– Oświadcza mi się pani, panno Lennox?
– Nie inaczej.
– A jeśli odmówię?
Położyła rękę na mieczu.
– Zabrałam ze sobą odpowiednie środki perswazji.
– Nie będziesz chyba zabierała tego żelastwa do łóżka? Nie
chciałbym spać z tym pomiędzy nami do końca życia.
– Dopóki będziesz przy mnie, miecz nie będzie mi potrzebny.
– Wiesz, przez jakie piekło musiałem przez ciebie przejść,
kobieto? I jak długo przyszło mi czekać na tę chwilę?
Odsunęła się i podparła pod boki.
– Jaka jest twoja odpowiedź, Colinie? Ożenisz się ze mną czy
nie?
– Naprawdę musisz pytać?
– Nie, nie muszę – powiedziała i znów znalazła się w jego
ramionach. Tam, gdzie było jej miejsce. – Zabierz mnie do domu,
do Loch Lomond i do zamku Lennox. Stęskniłam się za siostrami i
chciałabym im cię przedstawić.
– Mam lepszy pomysł. Zaprośmy je na ślub tu, do
Edynburga.
– Pobierzemy się na statku?
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu…
– Skądże, będę uszczęśliwiona.
Zgodnie z obietnicą Colina ceremonia miała miejsce na
pokładzie „Dancing Water”. Wszystko odbyło się tak, jak to sobie
wymarzyła Kenna, a jej przyszły mąż prezentował się
oszałamiająco w długim czarnym płaszczu i śnieżnobiałej koszuli.
Od dawna marzyła o tym, żeby zobaczyć, co się pod nią
kryje. Tego samego wieczoru odkryła nawet więcej.
E.H.