EDYTA SZAŁEK
Sen Zielonych Powiek
Replika
Copyright © Edyta Szałek, 2007 Copyright © Wydawnictwo Replika, 2007
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redaktor Magdalena Piechowiak
Projekt okładki Iza Szewczyk
Wydanie I
ISBN 978-83-60383-34-6
Wydawnictwo Replika
ul. Wierzbowa 8, 62-070 Zakrzewo
tel./faks 0618944151
e-mail replika@replika.eu
www.replika.eu
PODZIĘKOWANIA:
Przede wszystkim dziękuję Tomkowi Jastrunowi za to, że dawno temu odpowiedział na mój
list, a później mobilizował do pisania. Gdyby nie on, nigdy nie miałabym dość odwagi...
Po drugie, ale po pierwsze, jeśli chodzi o tę powieść, dziękuję pisarce Danusi Dowjat, która
pierwsza w nią uwierzyła i wspierała mnie dobrym słowem i praktycznymi radami.
Po trzecie w końcu, dziękuję moim cierpliwym konsultantom, lekarzom, specjalistom
psychiatrii: Pani Beacie Borkowskiej i Panu Adamowi Małeckiemu, za cenne uwagi
dotyczące zagadnień medycznych i stosowną korektę.
Książkę dedykuję mojemu mężowi, dla którego jestem źródłem zarówno radości, jak i
smutku.
Jak na deszczu łza, cały ten świat nie znaczy nic a nic.
Maciej Balcar
PROLOG
Otworzyłam powoli oczy. Za oknem szare chmury przesuwały się jak tratwy spławiające
drewno. Jednostajnie do celu... wiozą drewno do Boga. Ale nikt nie odbierze przesyłki, bo
tam nikogo nie ma. Was też oszukano? Czuję suchość w gardle. To przez leki, po których śpię
cały czas i budzę się tylko, gdy ich stężenie w osoczu spada. Jak długo mają mnie tu zamiar
trzymać? Do końca życia mam spać? Moja dusza będzie miała zamknięte powieki i żyły
nienaturalnie wydłużone przez kroplówkę. Czasami nie do końca wiem, z jakiego powodu tu
jestem. Jest we mnie smutek rozrywający serce, ale nie wiem, co się stało. Czuję stratę,
czegoś mi brakuje, ale nic nie pamiętam. Jedyne, co mam przed oczami to popołudnie z
dzieciństwa, kiedy przeprowadzałam sekcję zwłok małego wróbla, który wypadł z gniazda.
Rodzina siedziała w domu, piła kawę i jadła urodzinowy tort, gdy ja swoją naiwnością
próbowałam przywrócić ptaszka do życia. Położyłam go na murku i przygotowałam
niezbędne narzędzia: patyczek, chusteczkę obrębioną kordonkiem, szkło różnej wielkości i
krem Gazela. Ułożyłam ptaka na
11
plecach i rozłożyłam na boki jego skrzydełka. Głowa opadała mu bezwładnie na bok. Nie
chciał na mnie patrzeć. Miałam kilka lat i choć wiedziałam, że ptak nie żyje z powodu
upadku, żywiłam nadzieję, że go uratuję. Patyczkiem próbowałam otworzyć mu dzióbek, by
sprawdzić, czy to tam tkwi przyczyna jego śmierci, ale żółte klamerki na to nie pozwoliły.
Wzięłam więc kawałek szkła i próbowałam rozciąć mu brzuch w sposób, jaki babcia
patroszyła kurę. Ale szkło było zbyt tępe, zostawiło tylko jasny ślad na skórze. Gdy
przymierzałam się do wypróbowania kolejnych narzędzi, nadeszła mama, zobaczyła, co robię,
i zaczęła lamentować, że zarażę się jakimś paskudztwem i co to w ogóle za pomysły.
Próbowałam jej wytłumaczyć, jaki mam plan, ale nie chciała słuchać. Kazała mi położyć
ptaka na chusteczce i zanieść na trawnik, gdzie przyleci po niego mama. Nie rozumiałam
wtedy jeszcze wielu rzeczy, ale postawa mojej mamy zdziwiła mnie wyjątkowo. Nawet mi
trudno było uwierzyć, że operacja się uda, a ona chciała, bym uwierzyła, że po martwego
ptaka przyleci jego rodzic. Zgodziłam się. Zapytałam tylko, czy mogę mu posmarować brzuch
kremem, żeby jego mama się nie zorientowała. Mama przytaknęła, ale odwróciła głowę, gdy
robiłam to swoiste namaszczenie. Poszłam na trawnik, położyłam pisklę na trawie i
powiedziałam: „Nie martw się, zaraz przyleci po ciebie mama. Nie mogę tu zostać, aby jej nie
spłoszyć".
Po powrocie mama wyszorowała mi ręce pastą bhp i kazała siedzieć w domu. Nazajutrz
poszłam na dwór sprawdzić, czy się udało. Ptaszka rzeczywiście nie było. Stałam wpatrzona
w źdźbła i zastanawiałam się, jak to możliwe. Więc cuda się zdarzają?
12
Można wyczarować szczęśliwe zakończenia smutnych zdarzeń, można sprawić, by żadna
istota nie była samotna i mogła pochować swoje dziecko, nawet jeśli jest ptakiem?
Pamiętam to tak dokładnie. Dlaczego pamiętam o tym teraz? Czuję gorące łzy spływające po
mojej twarzy i wysychające raptownie usta, jakby łzy zabierały im ostatnią wilgoć.
Z zakamarków moich trzewi dobiega głos, który mówi, co się stało, ale nigdy w to nie
uwierzę, nigdy, cuda się zdarzają, cuda się zdarzają, nie-eeeeeeeeeeeeeeee!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Ktoś położył dłoń na moim czole. Za oknem nieskończony rejs. Zamykam oczy.
Dziś wyszłam ze szpitala. Zostawiłam za sobą przesiąknięte rozpaczą łóżko, sąsiada z bloku
B, nałogowego onanistę, i pielęgniarkę obciętą na jeża z powodu jednego z pacjentów, który
gdy miała je dłuższe, złapał ją za nie i mało nie skręcił jej karku.
Z każdym oddalającym krokiem staram się zapominać to miejsce. Choć jest dość chłodno, nie
zapięłam się, by wiatr wywiał resztki zapachu wsączonego w moją skórę. Krok za krokiem.
Zapominam. Po co tu byłam? Nie wiem. Jakiego koloru były ściany? Nie pamiętam. Czy
jadłam coś, czy coś mi smakowało? Nic. Pustka. Zapominam twarze lekarzy i pielęgniarek,
ja, która pamiętałam zawsze najdrobniejsze zmiany i twarze ludzi widzianych przez mgnienie
oka. Pytali, czy ktoś po mnie przyjedzie, skłamałam, że tak. Brodaty lekarz pachnący
fajkowym tytoniem wypisał mi kilka recept, oprócz tego rozpisał, co kiedy mam brać. Te
tabletki codziennie, bez względu na samopoczucie, dwie rano, dwie w południe, cztery na
noc. „Czy pani rozumie?" Pokiwałam głową. Jeśli będę czuła się dobrze, przy wi-
15
zycie kontrolnej lekarz być może zmniejszy mi dawkę amitryptyliny do czterech tabletek na
noc. Patrzyłam na lekarza, gdy spokojnie tłumaczył, że wszystko będzie dobrze. Prosił, bym
wykupiła witaminy i jak najszybciej po powrocie skontaktowała się z terapeutą, z którym
mogłabym kontynuować terapię. Wydawało mi się, że powinnam podziękować. Lekarz
prosił, bym poczekała chwilę na korytarzu, bo ktoś chce się ze mną pożegnać. Usiadłam przed
jego gabinetem wpatrzona w gumoleum na podłodze, którego wzór przypominał drobinki
herbaty wtopione w szarą masę. Czekałam, nie wiem jak długo, może tylko chwilę, a może o
wiele dłużej, i poszłam.
Idę. O własnych siłach. Moje bezrozumne nogi gdzieś mnie prowadzą. W dłoni ukrytej w
kieszeni ściskam recepty, jak chińską wróżbę na przyszłość. Trzęsę się. Od tak dawna nie
byłam na świeżym powietrzu, a ono tak bardzo boli.
Moje stopy chyba zmalały, buty człapią, a pięta co rusz wyskakuje z cholewy. Czy z żalu
można maleć? Więc mój smutek nie był wystarczający? Gdyby było inaczej, malałabym po
kawałku, aż któregoś dnia znikłabym zupełnie.
Mój świat przestał istnieć. Wystarczyło kilka chwil i ktoś zamknął mi przed nosem furtkę do
mojego wymiaru. Nie mam dokąd pójść. Nie wiem, czy chciałabym, gdybym miała.
Powinnam wrócić do domu, ale ja już nie mam domu. Wszystko to, czym był, rozpadło się.
Nie tęsknię już za niczym, nie pragnę niczego, nawet gdybym wróciła, nic nie byłoby moje,
nie miałabym prawa niczego dotknąć... Nie mogę niczego zmienić.
Zastanawiam się, czy to otępienie to działanie
16
tabletek czy postanowienie mojej duszy o tym, że rozdział jest zamknięty. Przecież ludzie
czasami wracają, dlaczego ja nie mogę? Do końca mojego życia będę pamiętać ten szept,
który pojawił się któregoś ranka: „Jak by to było bez troski o drugiego człowieka, gdyby
nagle zniknęli ludzie, których kochasz... Co czułabym, oglądając przedmioty naszego życia?
Czy bardzo bym płakała?" Szept z mojej chorej głowy przerodził się w mój szpitalny krzyk.
Już wiem, jak to jest. Wiem, jak to jest cierpieć do granic i gryźć dłoń, nie czując bólu.
Przekonałam się. Czy wobec tego mogę się obudzić jeszcze raz?
Czy mogę prosić o rozkruszenie tamtych myśli?
Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina... To była tylko myśl... Jedna z miliona.
Ktoś powiedział mi kiedyś, że szatan nie może znać naszych myśli, ten dar ma tylko Bóg i
mój anioł. Do którego więc powinnam się udać po wyjaśnienia?
Idę dalej.
Mijają mnie samochody i piesi. Ktoś mnie wkrótce rozpozna i pokiwa z politowaniem głową.
A ja będę dalej szła, wiedziona instynktem, aż dojdę do miejsca, które mnie zabije, może tym
razem skutecznie.
Usłyszałam za sobą tupot stóp. Marta.
- Dlaczego nie zadzwoniłaś? - zapytała z troską w głosie. - Przyjechałabym po ciebie. Byłam
w szpitalu, powiedzieli, że ktoś miał cię odebrać. Co się stało? Nikt nie przyjechał?
Popatrzyłam na jej delikatną twarz i jasne jak letnie niebo oczy. Tyle w niej świeżości.
Ujęła moje dłonie, a w jej oczach wezbrały łzy.
- Chcę cię o coś prosić - powiedziałam. - Pojedziesz do mojego domu i spakujesz to, co
według
17
ciebie jest mi niezbędne. Klucze weź od mojej mamy, a po wszystkim oddaj jej lub zachowaj,
jeśli chcesz. Jeśli pozwolisz, zaczekam u ciebie. Chciałabym też, byś sprawdziła rozkład
pociągów do G. Jeżeli nie będzie szybkiego połączenia, muszę u ciebie przenocować...
- Nie możesz teraz wyjechać... Nie w takim stanie, będziesz w niebezpieczeństwie, co ze
ś
rodkami do życia...
- Dam sobie radę, nie ma innego wyjścia, nie mogę tu zostać... wśród prowincjonalnych
kondolencji i szeptów potakujących w rytm stempli na poczcie.
- A ja? Zostawisz mnie tu samą?
-Ty też dasz sobie radę... masz swój gabinet, delikatne dłonie, klientki chcące do końca świata
być piękne. Tylko nie przestań się starać. Pamiętaj, całkiem prawdopodobne, że kiedyś się
spotkamy, świat jest taki mały... Teraz czuję to wystarczająco wyraźnie, by stawić temu
czoło. Masz mój numer.
Patrzyła na mnie z niedowierzaniem. Może ma mnie za wariatkę, która nie wie, co mówi. Nie
dbam o to. Wsiadłyśmy do jej auta. Wysiadłam pod jej domem, a ona pojechała dalej, spełnić
moją okrutną prośbę.
Wróciła po godzinie z rozmazanym tuszem na twarzy, dwoma walizkami i trzema torbami
wypełnionymi do granic możliwości. Bez słowa przytarga-ła wszystko do domu. Nie
wstałam, aby jej pomóc.
Nazajutrz odwiozła mnie na dworzec autobusowy. Chciała coś powiedzieć, zanim wsiadłam,
ale pokręciłam głową.
- Twoje życie się nie kończy, nawet moje, chociaż bardzo bym tego chciała, zmieniło tylko
bieg... Nie mogę powiedzieć nic więcej, uważaj na siebie.
18
Zasłoniła usta dłonią, a jej ciało zaczęło drżeć. Miałam świadomość, że ludzie zachowują się
tak, gdy jest im smutno...
Trzy godziny później siedziałam w pociągu. Wiedziałam tylko, w jakim kierunku jedzie, ale
nie byłam zdecydowana, gdzie wysiądę. Powoli czułam, jak wsysa mnie inne życie. Z
upływem drogi stawałam się kimś innym. Nawet tego procesu nie potrafiłam zapamiętywać
ani odróżniać od tego, że coś się zmienia we mnie i wokół mnie.
Na szybach krople siekące na ukos policzek pociągowego okna... Jakiś mężczyzna z żółtymi
od tytoniu palcami i kobieta w tanich rajstopach.
Czułam, jak moje plecy przybierają inną pozę, jak broda unosi się w górę i przez to opuszcza
do połowy powieki, w mojej głowie zaczynają rodzić się myśli, nie moje i już moje,
zaczynam pragnąć od tej chwili rzeczy, których nigdy nie pragnęłam, dłonie starają się szukać
oparcia w czymś zupełnie innym i chcą dotykać kształtów innych niż do tej pory. Patrzę na
ludzkie twarze... Widzę je bardziej ostro, jak przez soczewkę, którą mój organizm wynalazł w
przepaści duszy i osadził na lodowisku oka...
Kobieta siedząca przy drzwiach ma nierówno przebite uszy. Jedna dziurka jest zbyt nisko,
przez co ma się wrażenie, że ciężki złoty kolczyk przerwie cienką skórę i upadnie na brudną
podłogę, na ślad tygrysiego prążka stworzonego z lepkiej cieczy i odciśniętego bieżnika
czyichś butów...
Zapadł zmrok.
Mijam światła, albo to one mijają mnie. Nie czuję, jak zmienia się temperatura, nie wiem, czy
jest mi zimno, jeszcze nie wiem...
Przed chwilą, gdy pociąg stanął na peronie,
19
zgasła lampa stojąca najbliżej mnie. Bardzo ciche dźwięki, których do tej pory pewnie bym
nie usłyszała, teraz odbieram mocniej, niż człowieka, który zapytał mnie o godzinę,
pozostawiając w moim nosie zapach przetrawionej kanapki...
Nie wiem, która jest godzina. Odpowiadam mu, że to nieistotne. Patrzy na mnie z pogardą.
Jeszcze jestem, ale już niedługo; gdy dotrę na właściwą stację, na której będę czuła, że
powinnam wysiąść, będę już innym człowiekiem. Już prawie nic nie pamiętam. Na szczęście
przestaję pamiętać...
Jakieś niezdecydowane męskie dłonie na klamce przedziału. Ładne dłonie, czułe, miękkie...
Ale nie wchodzą. Obserwują mnie, a ja je. Mój beznamiętny wzrok je płoszy.
Wypłoszyć wszystko. Chcę zostać sama, proszę. Wybieram samotność. Ślubuję nie uskarżać
się na los, jeśli tylko moja prośba się spełni...
Zapomnieć zielonego, dmuchanego krokodyla i koc w niebieskie koty...
DWA LATA PÓŹNIEJ
Nie jestem dobrym człowiekiem. Nigdy nie byłam.
Nie potrafię hodować kwiatów.
Usychają wszystkie po jakimś czasie, znudzone czekaniem na mnie, pochylone i wpatrzone w
przesuszone stopy.
Babcia zawsze mawiała, że jeśli ktoś „nie ma ręki do kwiatów", to coś jest z nim nie tak.
To tak jak ze „złymi oczami". Są ludzie mogący zauroczyć kwiat, dziecko... Nigdy w to nie
wierzyłam, choć nigdy też nie próbowałam na ten temat dyskutować, ale teraz... Wydaje mi
się, że wszystko, co robiłam do tej pory z pobudek altruistycznych, miało na celu
równoważenie zła, które wyrządzam, więc to nawet nie altruizm, tylko zwykła umowa
handlowa.
Po tym wszystkim, co wydarzyło się w moim życiu, bardzo żałuję, że nie podjęłam tego
wątku, może powiedziałaby mi, czy jest jakieś antidotum na złych ludzi, na moje „złe oczy"...
Odeszła. Mogłam wziąć wszystkie jej kwiaty.
Mogłabym przez jakiś czas słyszeć nurt zielonej krwi w liściach i sycić oczy rozkoszną
zielenią. Był-
21
by to mój talizman, moja ochrona i dowód, nie, nie dowód, a chęć podjęcia próby walki z
przeznaczeniem... Ale wiedziałam, że umrą prędzej czy później. Zawsze byłam ze sobą
szczera do bólu. Jedyną pociechą jest świadomość, że prawdopodobnie nie odpowiedziałaby
mi na pytanie.
Na wszystko, czego nie dało się wytłumaczyć, miała jedną odpowiedź: „Tak się po prostu
dzieje"...
Więc moje życie działo się do tej pory „tak po prostu", aż zaczęłam odkrywać schemat
pewnych wydarzeń. Z każdym rokiem dostawałam na Wigilię kolejny klocek do układanki...
Czasami zdarzało mi się słyszeć w głowie dźwięk przypominający ocieranie się kamiennych
płyt; fałszywe, chrzestne nuty, które czasami pobrzmiewały czystym taktem wpasowania się
właściwego elementu. Gdziekolwiek wtedy byłam,, zamierałam na moment. Zamykałam oczy
i czułam, jak ziemia pulsuje pod moimi stopami. Czułam wielką siłę trzymającą mnie w
ramionach, a jednocześnie pozbawiającą oddechu...
Zazwyczaj byłam wtedy sama. Zazwyczaj jestem sama. Ale kiedyś zdarzyło mi się to
oszołomienie, gdy wychodziłam z banku. Wraz z rozsuwającymi się ze żmijowym sykiem
drzwiami poczułam podmuch, który zatrzymał mnie w miejscu. Był tam pewien mężczyzna,
tyle zdążyłam zauważyć, resztę znam z opowiadania. Okazało się, że był lekarzem.
Opowiedział mi później, że stałam w miejscu z objawami stresu, jak u osoby skrajnie
przerażonej. Podobno moje źrenice zdominowały tęczówki, układ oddechowy wykonywał
hiperwentylację, a serce biło w sobie znanym rytmie. Nie było ze mną kontaktu przez kilka
minut. Nie pamiętam nic poza tym,
22
ż
e wpatrywałam się w jego twarz i chłonęłam słowa, których i tak miałam nie zapamiętać.
Widziałam, jak wpatrzył się we mnie i pragnęłam, by ani na chwilę nie stracił mnie z oczu...
Wokół działo się wtedy tyle rzeczy, a ja pamiętam tylko to, że chciałam, żeby patrzył. Po
kilku minutach po zamieszaniu prawie nie było śladu; zostało kilka moich włosów
wplecionych w wycieraczkę i wijących się rudymi płomykami i małe plamki atramentu
tworzące konstelację na zimnym marmurze.
Po tamtym zdarzeniu zostało mi wspomnienie dłoni lekarza głaszczącego moją zaciśniętą
dłoń i blizna na palcu po wbitej w amoku stalówce.
Moim domem są nie miejsca, ale sytuacje. Ta, w której znajduję się obecnie, wprowadza
mnie w niepokój, bo ma w sobie elementy stagnacji i wyciszenia, a ja tego nie chcę.
Wybrałam życie niecierpliwe, wśród wszystkich zdobyczy techniki, w niewoli bycia
monitorowaną i skazaną na faszerowane antybiotykami i benzoesanem sodu. Próbowałam
kiedyś walczyć, próbowałam być dobra, ale tak jak wierzy się w przeznaczenie lub Boga, ja
wierzę w to, że zło jest subiektywne. Straciłam zbyt wiele lat na oszukiwaniu się, że potrafię
być idealna, na wzór stworzony w mojej wyobraźni, ale cóż, kiedy okazało się, że dobro też
jest subiektywne. To, za co umarłabym z przekonaniem, było dla kogoś skórką od chleba ze
ś
ladami masła, więc po cóż się starać. Postanowiłam wykreować własny świat i żyć według
własnego kodeksu. W tym świecie mogę hodować pokrzywy zamiast kwiatów i nosić męskie
koszule, mogę uwodzić czyichś mężów, wlewać kawę do pucharka z lodami... Jakie to ma
znaczenie? Najdziwniejsze jest to, że nie jest to trudne. Odkąd się zdecydowałam,
23
czasami nie muszę nawet nic mówić, wystarczy, że popatrzę, a rzeczy dzieją się same...
Moja reżyseria przywiodła mnie do wielkiego polskiego miasta, które jest jak zniszczona
ławeczka w parku. Niby kunsztownie wygięta nóżka, niby nowoczesna lampa obok, a farba
obłazi i widać, że ktoś kiedyś wstawił zbyt grubą deskę albo nie zagruntował drewna i
spieprzył sprawę.
Podczas mojego ostatniego pobytu w Pradze, rzuciła mi się w oczy wystawa sklepu
odzieżowego. Manekiny miały powkładany we włosy suchy makaron spaghetti, a u ich stóp
porozsypywany był makaron w różnych kształtach; muszelki wysypujące się z aluminiowego
wiaderka, kokardki w łubiance na truskawki... Bardzo mi się to podobało. Coś zupełnie
nieoczekiwanego, prostego, a jednocześnie ładnego, po prostu, bez idiotyzmów projektantów
silących się na oryginalność i zarażających społeczeństwo chorobą „nowe szaty cesarza".
„Ach, przecudna ta wystawa, dokładnie, dokładnie, co za otwartość, co za styl!" Tam, gdzie
kiedyś mieszkałam, był mały sklepik rzeźnicki; tam też ktoś miał otwartość i styl, postawił
lodówkę i wrzucił mięso...
Patrzyłam na tę wystawę i dostrzegłam odbijającą się w szybie literę: M. „M" jak marskość
wątroby lub McDonalds, wedle życzenia. Weszłam nawet do środka. Witajcie w
zjednoczonym świecie! Gdyby nie najstarszy praski hotel za oknem, mogłabym przysiąc, że
jestem gdziekolwiek. Tak też jest tutaj, gdzie teraz mieszkam. Nawet nie wiem, czy można
kogokolwiek obwiniać, wszak to cywilizacyjne per-petuum mobile. Machina tocząca się bez
przerwy, zmieniająca narodowe fasady według schematu: my i pięć metrów dookoła nas to
ś
wiat. Tuż za tą stre-
24
fą może umierać z głodu człowiek lub pośliznąć się starowinka w dziurawej pończosze, ale to
już nie my, nie nasze sprawy...
Dawno temu, tam, gdzie kiedyś mieszkałam, przechodziłam przez plac z fallicznym
pomnikiem pośrodku; miałam wtedy czternaście lat. Na placu, przy nieczynnej fontannie
siedzieli pijaczkowie. Jeden z nich próbował wstać, poruszał się o kulach. Nie pomogły one
jednak utrzymać pijanego ciała i mężczyzna się przewrócił. Byłam przerażona. Nie było w
nim nic z szybkości i lekkości upadku dziecka, albo brawury upadającego nastolatka... Nie
mógł się podnieść. Poprosiłam koleżanki, aby mi pomogły, ale żadna się nie ruszyła.
Podeszłam sama i chwyciłam go pod śmierdzące brudem i alkoholem ramię. Ale byłam za
słaba. Uniósł się trochę i nagle zauważyłam, że spadły mu spodnie. Nie zapomnę tego
poczucia, gdy wszystko wymyka się spod kontroli, świat zaczyna wirować jak na karuzeli,
tyle że zamiast koników są śmiejący się ludzie. Zaczęłam płakać. Pobiegłam do pobliskiego
zakładu fryzjerskiego i poprosiłam o wezwanie karetki. Jakaś kobieta wykręciła numer
pogotowia: „Jest tu dziewczynka, prosi o pomoc dla jakiegoś pana, który się przewrócił na
placu, tak, chyba jest pijany, ma kule, chyba coś z nogami, dobrze, dziękuję. Zaraz przyjadą"
- powiedziała z głupawym uśmiechem. Przyjechali, też z głupawymi uśmiechami i
taksującym wzrokiem; pytali, czy jestem z rodziny. Czy musiałam być, by mu pomóc?
Najgorsze jest to, że z powodu tej sytuacji wcale nie czułam się dumna. Było mi wstyd.
Czułam się tak, jakby to mi spadły spodnie... Gdybym miała możliwość cofnąć czas, nigdy
bym do niego nie podeszła, bo choć ksiądz grzmiał z ambo-
25
ny: „kochaj bliźniego swego", tak naprawdę wszyscy mieli to w dupie.
Tak więc po wielu próbach wprowadzania w życie obiektywnego dobra, a przynajmniej
podręcznikowego dobra, wybrałam subiektywne zło.
I dzięki Bogu, na razie mniej cierpię.
Patrzyłam w oczy zebranych.
- Jeżeli użyjemy bawełny z domieszką lycry lub, jak woli pan Rafał, elastanu - tu spojrzałam
wymownie na szefa działu produkcji - materiał będzie na tyle niewdzięczny przy szyciu, że
wszelkie półokrągłe wyszycia, zakończenia i profilowanie w pasie wytkną każdy błąd
krawcowej. Będzie to skutkowało tym, że spodnie damskie w rozmiarze na przykład
dwadzieścia siedem cali, czyli, panie Rafale - zwróciłam się do tępej, silącej się na wygląd
Mar-lona Brando z czasów jego świetności, twarzy -jakieś sześćdziesiąt siedem centymetrów?
Prawda?
Skinął głową.
- Będą miały siedemdziesiąt centymetrów, czyli mniej więcej tyle, ile w biodrach. Klientki,
mierząc takie spodnie, będą pytały, czy to opcja dla miłośników National Geographic, którzy
chcą poczuć się jak kangur. Zaczną się zwroty, może nie z wszystkich punktów naraz, ale
załóżmy, że z największych, z galerii handlowych, gdzie klient jest wybredny, a właściciel,
płacący kosmiczny czynsz, nie będzie chciał żonglować chłamem. Takich punktów jest około
pięćdziesięciu. Każdy dokonał kontraktacji na plus minus dwieście par w cenie zakupu prawie
dwie setki za parę. Pomnóżmy to razy dwieście, a później razy pięćdziesiąt - panowie, panie,
macie
26
przed sobą kalkulatory. Proszę wykonać działanie i zobaczyć, ile stracimy. A później proszę
otworzyć skrypt leżący przed wami i zobaczyć, jakie straty poniosła firma w bardzo podobnej
sytuacji dwa lata temu, kiedy zapłaciła za materiał sprowadzany z zagranicy i przecierany
kamieniami z morza egejskiego, ponieważ krajowy barwnik nie spełniał oczekiwań. Zły
dobór wykończeń i nici spowodował totalną porażkę.
- Moja propozycja jest taka. Użyjmy samej bawełny, ale nitka niech będzie cieńsza. Nie
czternaście uncji, ale dziewięć i pół, może dziesięć. Mechaniczne i chemiczne wybarwienia
jeszcze bardziej ją udelikatnią. Wszyscy wiemy, że bawełna pracuje, poddaje się rozciąganiu
w newralgicznych miejscach. Jeśli będzie cieńsza, efekt ten zostanie bardziej uwidoczniony, a
jednocześnie unikniemy efektu znienawidzonego przez klientki, gdy materiał z lycrą opina się
tam, gdzie absolutnie nie powinien.
- Domyślam się, że część z państwa mimo wszystko ma sentyment, choć przyznam szczerze,
nie znajduję podstaw dla tego stanowiska, do rzeczy elastycznych, jeśli ta grupa będzie dalej
większością, proszę o rozważenie zmniejszenia procentowego udziału lycry z absurdalnych
pięciu procent, bo z tego szyje powszechnie znana Turcja bazarowa, do maksymalnie półtora
procenta. Dziękuję...
Cisza.
Rozprostowałam palce i położyłam dłonie płasko na stole. Czułam, jak para osiada na
lakierze, tworząc duszę dookoła moich rąk.
Mimo wszystko się denerwuję. Z jednej strony nie zamierzam popierać większości, tylko
dlatego,
27
ż
e boją się dyrektora, bo porażka jest tak oczywista, że głupotą byłoby to akceptować. Z
drugiej nie chcę mieć dookoła wrogów, a ludzie przyzwyczajeni do nieomylności za skarby
nie chcą zmieniać zdania, a zwłaszcza gdy konsekwencją jest zmiana całego projektu. Na
szczęście nie czuję się z nimi specjalnie związana, więc może dlatego pewne kwestie
przychodzi mi wygłaszać łatwiej.
Czekałam na rozwój sytuacji, kątem oka widząc jadowite spojrzenie zza grubych, czarnych
oprawek. Dominika, w firmowych kuluarach pieszczotliwie nazywana „Suczką". Dopóki jej
nie spotkałam, myślałam, że ten typ występuje tylko w filmach.
Rysopis psychofizyczny: wysoka, nogi (niestety) do nieba, co podkreśla, nosząc (za) krótkie
spódniczki, ekstrawaganckie rajstopy lub, jak twierdzi męska część ekipy - pończochy. Może
to i racja, bo niby skąd tyle śliny na wykładzinie. Czarne, lśniące jak futro tchórzofretki
włosy, zimne niebieskie oczy bez makijażu, co zawsze mnie intryguje, bo usta ma
nieskazitelnie i fachowo pomalowane.
Ulubiony zwrot Dominiki: oficjalnie: „natychmiast", „rób jak uważasz" (w domyśle: „i tak ja
mam rację"), nieoficjalnie: „ssij bata, pastuchu!"
Dominika jest jedyną osobą, na której wszyscy wyjątkowo solidarnie wieszają psy. Nie
zmienia to faktu, że po słowach: „Natychmiast do mnie!" faceci bez względu na to, czy są
przy pisuarze, po uprzednim wypiciu hektolitrów piwa, czy przywaleni segregatorami,
meldują się niczym Komando Foki.
Kobiety natomiast zawistnie obserwują kreacje prezentowane przez Dominikę i niby
przypadkiem siadają jak najbliżej w firmowym barku, by niby
28
przypadkiem podsłuchać, jak szczebiocze po włosku przez telefon.
Stanowisko: szef działu finansowego.
Co mnie w niej zastanawia: widziałam na jej biurku Sprawy intymne Marty Tikkanen;
czytałam tę książkę i przyznam szczerze, że podejrzewałabym Dominikę raczej o literaturę
faktu, na przykład Ostatnie dni życia Adolfa Hitlera. Druga rzecz: gdy nikt nie widzi,
wyjmuje z torebki misie żelki do jedzenia i układa z każdego koloru po jednym na małej
okrągłej podstawce, na której kładzie się torebkę herbaty. Nie wiem, co się dzieje z tymi
misiami, ale jest to intrygujące i potwierdza moje przypuszczenia, że ludzie mają o wiele
więcej do powiedzenia, niż sami przyznają, zwłaszcza przed sobą...
Nie przejmuję się tym, co myśli o moim wystąpieniu w kategoriach zawodowych, ba,
podświadomie myślę, że powinna być mi wdzięczna, ponieważ mój wywód, jeśli zostanie
zaakceptowany, zaoszczędzi jej windykacji niesolidnych kontrahentów. Natomiast jestem w
stanie uwierzyć, że może być zwyczajnie zazdrosna, ale to już jej zmartwienie,
- Pani Greto - odezwał się dyrektor. - Dziękuję za wyłuszczenie problemu. Choć pani
argumenty brzmią racjonalnie, chciałbym sprawę omówić na osobności z szefem produkcji.
Zebranie jutro o dziewiątej rano, w moim gabinecie. Dziękuję, miłego dnia.
Popatrzyłam na tryumfujący wyraz twarzy Ra-fała.
Niewiele osób tak mnie irytuje. Nie dość, że w
29
powierzchowność blond niechluja, to jego arogancki i cyniczny charakter prowokuje mnie do
uszczypliwych komentarzy, a bardzo nie chcę schodzić do jego poziomu. Jako szef produkcji
jest niezastąpiony, potrafi trzymać w ryzach ekipę produkcyjną i wykonać każde zamówienie,
choćby było na wczoraj; jednakże jako mężczyzna reprezentuje typ faceta, który kobietę
najchętniej kupiłby na targu lub w mięsnym, bo jest bliżej: „Dzień dobry, poproszę
pięćdziesiąt kilogramów kobiety". „Z mózgiem czy bez?" „Bez".
Nie lubię go. Nie lubię, bo nie szanuje ludzi, odnosi się opryskliwie do współpracowników,
ba, nawet do dyrektora mówi: easy, easy, panie dyrektorze".
Nie zastanawia mnie w nim nic oprócz tego, że gdy zachorowała jego siostrzenica, wziął
tydzień urlopu.
Trudno, jeżeli dyrektor przystanie na propozycję Rafała, jakoś to przełknę. W końcu nie
chodzi o przeforsowanie mojego projektu, tylko o czuwanie nad tym, by nie poniosła kogoś
fantazja. W ostateczności CF obetnie im fundusze.
Wróciłam do swojego biura. Stanęłam przy oknie i obserwowałam, jak gąsienice tramwajów
mijają się w szarych labiryntach. Po chwili ciche pukanie.
- Pani Greto? Czy mogę na chwilkę?
W drzwiach stała Joanna, ciepła i słodka istota, która starała się usprawniać wszystkim pracę.
Właściwie nie robiła nic specjalnego ani szczególnie odpowiedzialnego, ale miała niebywałe
wyczucie, czego może potrzebować każdy pracownik; wiedziała, kiedy zaproponować kawę i
jak posegregować dokumenty, by można je było łatwo odnaleźć. Lubiłam o niej myśleć jak o
naszym firmowym elfie.
30
- Oczywiście - uśmiechnęłam się - siadaj, o co chodzi?
- Przyszłam, bo wiem, że jest pani oddelegowana tu na jakiś czas, a jednocześnie zna się na
stosunkach panujących w firmie...
Czekałam cierpliwie, aż przejdzie do sedna; widziałam, że jest zażenowana i wolałaby
porozmawiać z kimś spoza firmy, ale nie ma wyboru.
-Otóż... Dostałam propozycję pracy - wyduka-ła w końcu. - Jest to branża zupełnie nie
związana z tym, co robiłam do tej pory, ale dość szybko się uczę i chciałabym spróbować
czegoś innego... Poza tym zarabiałabym więcej...
- Więc, w czym problem? Czego się boisz?
- A jeśli wybiorę źle? Jeśli mi się tam nie spodoba? Tu zżyłam się z ludźmi, pomimo
upiornych charakterów co niektórych, szałów kolekcyjnych i pracy po nocach. Nie wiem, co
robić...
- Możesz mi powiedzieć coś więcej o tej propozycji?
Joanna popatrzyła na mnie i przez ułamek sekundy zawahała się.
- Słuchaj, gdybym miała ci zaszkodzić, wystarczyłoby mi to, co powiedziałaś, więc mów
ś
miało.
- Zadzwonił do mnie człowiek, który jest przedstawicielem niemieckiej firmy wchodzącej
właśnie na rynek polski. Zajmują się stolarką PCV. Podobno ich produkty są bardzo dobre i
konkurencyjne cenowo, a ponieważ nie mają jeszcze sieci dystrybutorów, jest pole do popisu.
Zapewniają wszystko, czyli opłacają punkt handlowy, dają firmowy samochód, wyposażają
biuro, opłacają telefony...
- Więc, gdzie jest mina? - zapytałam.
31
- Słucham? - Joanna zamrugała. - Nie rozumiem, jaka mina?
- Gdzie leży pies pogrzebany? Jak myślisz? Przecież właśnie to cię dręczy, prawda?
-Tak... ma pani rację... jeszcze nie wiem... W piątek mam się spotkać, aby dowiedzieć się
czegoś więcej... ale po tym, co powiedziałam, co pani sądzi?
Postukałam obcasem w podłogę. Trudno, powiem, co myślę, szkoda, by dziewczyna
wdepnęła w gówno.
- Joasiu, widzę to tak. Jak znam życie, będziesz musiała zarejestrować działalność
gospodarczą. Nawet jeżeli nie zmienią warunków, i tak zostaną ci koszty zatrudnienia ekipy
montażowej, bo jeszcze nie wiesz, że trzeba zdemontować stare okno, zamontować nowe i
zrobić „obmurówkę", czyli nałożyć budowlany make-up, by okno nie wyglądało jak tuż po
wyzwoleniu. Może wystarczy dwóch pracowników, a może będziesz potrzebowała dziesięciu,
jeśli trafi się zlecenie na montaż w urzędzie lub w szkole. Czyli dochodzą składki ZUS,
ubrania robocze i tak dalej. Przypuśćmy, że firma jest konkurencyjna cenowo. Zastanawiałaś
się dlaczego? Pracując tu, wiesz, że dobre jest droższe. Przypuśćmy, że firma oferuje tani
profil i nawet nie jest najgorszy, ale oszczędza na okuciach, które siadają po roku... Być może
uznają ci reklamację, a być może zwalą na twoją ekipę, powiedzą, że okno było źle
wypoziomowane. Poza tym rynek w Polsce jest już nasycony w tej branży. Oprócz
rodzinnych firm zgrzewających stolarkę w garażu u szwagra jest kilku bardzo dobrych
producentów krajowych i kilka przedstawicielstw
32
zagranicznych. Osobiście uważam, że jeśli podchodzisz do tego poważnie, to o wszystko, o
czym ci powiedziałam, powinnaś zapytać w piątek. Jeśli facet będzie kręcił lub nie otrzymasz
konkretnej odpowiedzi na któreś z pytań, możesz przyjąć, że tej propozycji nie było.
Patrzyłam na rozszerzone ze zdziwienia oczy Joanny.
-A miałam tylko prosić o koleżeńską radę. -Uśmiechnęła się. - Skąd pani o tym wszystkim
wie?
- Pracowałam kiedyś w tej branży. Wieki temu. Choć chciałabym czasami zapomnieć, wciąż
pamiętam przekrój skrzydła i sposoby mocowania okien.
-No tak... chyba wszystko jasne. Poczekam do piątku. Napije się pani kawy?
- Z chęcią, zrób mi tej z pianką i cynamonem, nigdzie nie piłam lepszej. - Uśmiechnęłam się.
- Muszę jeszcze trochę posiedzieć, więc kawa to świetny pomysł...
- Zaraz przyniosę. - Joanna wstała, przygładziła spódniczkę i upchnęła pszeniczny kłos za
ucho.
- Joasiu - zatrzymałam ją w progu - dziękuję i głowa do góry.
Lubię moją samotność. Nie rozumiem ludzi, którzy się jej boją. Samotność pozwala na
zaczynanie każdego dnia od nowa bez obawy, że jest się za kogoś odpowiedzialnym, że jeśli
wstaniemy za późno z łóżka, ktoś nie dostanie na czas śniadania, a ktoś inny będzie miał
zasikanego pampersa. Samotne powietrze pachnie zawsze tak samo, zawsze wiem, kiedy
mogę spodziewać się chłodnego wiatru przez uchylone okno, wiem też, że jeśli poruszę
33
gwałtownie pledem, to kolor pyłków będzie zawsze ten sam.
Moje życie opiera się o ciszę. O poukładane książki, filmy na srebrnych krążkach i muzykę.
Moja cisza ma zapach i smak rozpoznawalny przeze mnie łatwo i nawet po ciemku.
Próbowałam rozbudzić w sobie uczucie zazdrości lub niechęci do osób żyjących stadnie, ale
nie potrafię; myślę o ludziach jak o równoległych światach, współistniejących ze mną, jak o
strunach tego samego instrumentu, ale brzmiących inaczej.
Czasami chciałabym tęsknić za tym, za czym tęsknią oni, ale nie mogę, nie potrafię...
Kilka dni temu koleżanka poprosiła, bym popilnowała jej dziecko. Nie odmówiłam tylko
dlatego, że podobają mi się jej usta i zapach.
Wzięłam dziecko na ręce i czułam, jakie jest mię-ciutkie i delikatne; pachniało mydłem i
miało sweterek w różowe owieczki. Włączyłam muzykę i obserwowałam, jak chodzi po
mieszkaniu i zostawia wszędzie wilgotne odciski swoich łapek. Nie zamieniłam z nim ani
słowa. Wiedziałam, czego oczekuje, zanim pociesznymi próbami wyartykułowało dźwięk.
Czy mam wyrzuty sumienia, że nie próbowałam wykorzystać okazji i ogrzać moje serce
dziecięcą miękkością? Nie.
Tkwiliśmy w mojej ciszy przez dwie godziny; ja, Mozart i mały człowiek. Gdy w którymś
momencie powiedziało: „Ma-ma", charakterystycznie rozdzielając sylaby, wzięłam je na ręce
i podeszłam do okna, z którego rozciągała się panorama na wielkomiejski keks. Wszystko
dookoła było ciemnym ciastem poprzetykanym światłami, niczym kandyzowanymi owocami.
Wskazałam palcem, a małe wil-
34
gotne oczy podążyły ich śladem. Maluch odwrócił wzrok od szyby, popatrzył na mnie i
dotknął mojego policzka. Czułam, jak przyklejają się do niego kukurydziane resztki. Gdyby
nie to, że dziecko było subtelne i spokojne, poszłabym do łazienki, zmyła makijaż i zrobiła go
na nowo, ale i tak nigdzie już dziś nie wychodziłam.
Po jakimś czasie maluch zniknął, ubrany przez mamę w puszyste i pastelowe skrzydełka. Ją
zobaczę jutro, jego - nie wiem...
Gdy ostatni szmer zapachów ulotnił się, usunęłam wszystkie ślady ich bytności. Spryskałam i
wy-lśniłam każdy centymetr podłogi i szyb.
Nie mogę wyczyścić własnego sumienia, więc nauczyłam się sprzątać i dbać o siebie z
prawdziwą wirtuozerią.
Zawsze wieczorem pijam herbatę mandarynkową. Lubię dźwięk słowa „mandarynka",
przypomina mi turlanie się czegoś lub stukanie palców po stole. Lubię też mandarynki.
Mieszczą się w dłoni, a ich cząstki mieszczą się w ustach na raz.
Jest już późno; miałam obejrzeć Tam, gdzie rosną poziomki, ale jutro mam ważne spotkanie,
chcę jeszcze raz usystematyzować argumenty i wypocząć, by jutro wygrać.
Jeszcze tylko wieczorny rytuał dokładnego usunięcia makijażu, miękkie ugryzienia ręcznika,
nałożenie kremu pod oczy, na twarz, na ciało, na serce...
Pomimo mojej dbałości o czystość mam słabość do chodzenia na boso. Odcinek z łazienki do
łóżka zawsze pokonuję bez kapci, wystukując ciepły rytm piętami. Później siadam na łóżku,
podnoszę po kolei każdą stopę do góry i badam, co zdążyło się do nich przykleić. Dziwne, że
czasami są to okru-
35
chy zupełnie nie z mojego świata, przeniesione jakimś cudem i wprawnie zakamuflowane.
Widzę je jako tajne drobinki z podniesionymi czarnymi kołnierzami...
Dziś mam krótki biały włos z psiej albo kociej sierści, mały kształt przypominający mrówczą
nogę i kilka kolorowych kurzowych paproszków...
Przy moim łóżku zawsze ta sama książka. 1001 filmów, które warto zobaczyć. Mogę czytać
też wiele innych, ale ta zawsze musi być pod ręką. To mój podręcznik życia. Z niej uczę się
wszystkich zachowań, trików, okazywania uczuć... To moja biblia. Zbyt krótko będę żyła, by
zgromadzić wszystkie doświadczenia. Niewiele też zdarzy się sytuacji, które uważam za
ciekawe. Dzięki tej lekturze i w oparciu o kino potrafię indukować wszystko, co może
przydarzyć się człowiekowi. Moje życie to film. Witraż z dramatu, melodramatu, komedii,
filmu noir...
Bo czyż życie nie jest filmem?
Różnica pomiędzy moim filmem a filmami innych ludzi jest taka, że mi nie wystarcza jedna
rola, muszę wygrać je wszystkie.
O ironio! Nawet imię mam filmowe. Kiedyś wydawało mi się pompatyczne, ale z wiekiem
doceniłam jego oryginalność.
Zawsze, gdy się przedstawiam, ludzie z głupim uśmiechem pytają: „Garbo?", a ja wtedy w
zależności od tego, czy człowiek wart jest odpowiedzi, albo się uśmiecham, albo
odpowiadam: „Nie, siostra Kaja". Nie zawsze rozumieją... Bo Greta i Gerda brzmią tak
podobnie...
To taka smutna i zimna bajka... jak moje stopy, które bywają najbardziej samotnymi
częściami mojego ciała.
36
Patrzyłam na parę unoszącą się znad kubka.
Jedyna nieregularność w moim biurze.
Oparłam głowę o fotel. Boże, jaka jestem zmęczona, bolą mnie plecy i szyja...
Ale nie będę się okłamywać, lubię to uczucie. Lubię być zmęczona i przeciągać ciało z
masochistyczną radością. Może to dlatego, że wracając do domu, nie chcę mieć siły na
zastanawianie się...
Na szczęście czuwa nade mną kapitalistyczne błogosławieństwo dziesięciogodzinnego dnia
pracy oraz przebywania w zasięgu szpiegowskich sieci komórkowych i internetowych...
Pomyślałam o Człowieku z lasu, nie napisał maila od kilku dni, nie zadzwonił... jak dobrze...
kolejne zastanawianie się i wątpliwość potrzebna do cierpienia...
- Nie uwierzysz, jaki prezent dostałem od mojej cichej wielbicielki.
W drzwiach stał Rafał niedbale oparty o futrynę, z nie do końca zapiętym rozporkiem i
ołówkiem za uchem.
- Nie uwierzę... bo nigdy na oczy nie widziałam tego typu zabawek - odparłam spokojnie.
- I tu się zdziwisz, nic związanego z twoimi perwersyjnymi myślami.
- W takim razie na pewno nie zgadnę, każdy inny prezent byłby polityczną prowokacją i
przypuszczeniem, że jednak ktoś posądza cię o posiadanie inteligencji, szczątkowej, ale
jednak.
- Dostałem film na DVD z twoją imienniczką, ten sam, który oglądali w pierdlu w Skazani na
Shawshank.
37
- Więc to nie moja imienniczka.
- Ta ruda, z rękawiczką do szyi... Garbo, jestem pewien.
- Nie, to była Rita Hayworth, a banalna scena z rękawiczką przeszła do historii jako
wyjątkowo sugestywna i ma w sobie więcej erotyzmu, niż wszystkie twoje podboje, i tu mam
dylemat, jak je nazwać, bo nawet seksualne będą dla ciebie komplementem.
Zaśmiał się głośno.
- Długo jeszcze z nami zostaniesz?
- Na tyle długo, by moimi odpowiedziami wymodelować ci brzuch w kaloryfer.
- Wiesz, Greta, ja naprawdę cię lubię, uważasz mnie za gnoja i łazęgę, i rzeczywiście taki
jestem, ale byłoby zajebiście, jakbyś od czasu do czasu zmieniła ten uszczypliwy ton.
- Rafał, wiesz, ja też naprawdę cię lubię, ale, proszę, nie mów do mnie w ten sposób, bo ze
wzruszenia pierdolnę na zawał - odpowiedziałam, patrząc mu w oczy.
Popatrzył chwilę, obrócił się na pięcie i poszedł.
O Boże, no i kolejna klapa.
A miałam nie przeklinać, zawsze wydawało mi się to poniżej człowieczej godności, ale też
jedynie przekleństwa ratują mnie przed zagotowaniem się od wewnątrz, zwłaszcza, gdy
wymawiam literkę „r" z iście szkockim zacietrzewieniem.
Otworzyłam segregator ze spisem materiałów potrzebnych do produkcji i drugi z cenami.
Patrzyłam na zestawienia. I jedyne, co czułam, to zapach kartek i moje perfumy.
Dziś nie zrobię chyba już nic więcej.
Może w końcu pójdę do tego baru, który zawsze
38
mijam po drodze. Moja samotność onieśmiela mnie przed wejściem tam. Może zadzwonię do
Piotra, wiernego szczeniaka, który zawsze przybiega, gdy tego zechcę. A może dziś jego
oddanie będzie mnie brzydziło tak bardzo, że zrobię coś zupełnie innego, na przykład
poderwę kelnera albo jakiegoś nieudacznika w barze, a później będę mieć wyrzuty sumienia...
Jest tyle możliwości; zastanawiam się, czy inni ludzie też chcieliby lub z nich korzystają.
Pochowałam zestawienia, wrzuciłam długopisy i ołówki do pojemnika, jak makaron spaghetti
do garnka...
Pozostało tylko zgasić światło i mój oficjalny dzień zniknie. Gdyby to był kadr z filmu,
zostawiłabym w popielniczce dogasającego papierosa, a pod drzwiami widoczny byłby cień
moich butów...
Rano odebrałam pocztę. Przyszedł mail od Mikołaja. Znam Mikołaja, choć nie pamiętam
skąd. Jego dziadek się powiesił. Był weteranem wojennym, więźniem politycznym... Nikt nie
wie, dlaczego to zrobił.
Ale ja wiem. Bo nie mógł patrzeć na to, co zrobili z jego ojczyzną, za którą walczył. Przez
którą w ułożonych brylantyną włosach zawsze był pył odbudowywania, ciągłego
powstawania z martwych. Zadzwoniłam z tą wiadomością do dziadka, który go znał. Słysząc
jego głos przez słuchawkę, domyślałam się, że trzęsie mu się broda, gdy go wspomina. „Taki
fajny chłopak" - powiedział. Chłopak. Mężczyzna osiemdziesięcioletni, ale chłopak; bo czas
się zatrzymał, bo wojna dała im prawo, by na
39
zawsze być chłopakami w szarych mundurach. Ach! Do licha! Jak ja nienawidzę tego kraju
bez ideałów, w którym weterani kupują delmę w Plusie i farbowane napoje, by pokolorować
spłowiałe tęczówki...
Ludzie odchodzą. Pomimo braku mojej zgody i przeświadczenia, że to tylko żart... że
chowają się gdzieś na chwilę, by później z głośnym „łaaaaaaaa!" wyskoczyć i nas
przestraszyć.
Już wiem, że ten dzień upłynie mi za ażurowymi srebrnymi firankami, które przyczepiają do
trumien. Ozdabianie trumien jest dla mnie absurdem nie mającym precedensu. Nienawidzę
polskich trumien i ołtarzykowej tradycji budowania pomników, zamiast grobów. A może
drewno ciemne, a może jasne, a może firanka srebrna, a może złota, a podu-szeczka? śyczy
pani sobie drapowaną czy gładką, ale za to z satyny? Pomnik. Granit. Nie! Przepraszam, nie
granit, przyjedzie rodzina z Warszawy, powiedzą, że zaoszczędziłam; niech będzie marmur.
Tak, ten zagraniczny, a czy na fakturze będzie, że z zagranicy? Nie? No to niech będzie
krajowy, bo i tak nikt mi nie uwierzy... Rzygać się chce.
Jako dziecko byłam ciągana na większość ślubów, jak również na pogrzeby ciotek,
znajomych, koleżanek, obcych i tak dalej. O ile uczestnictwo w ślubach ograniczało się do
mojego podziwu nad suknią panny młodej oraz wyrecytowania w kościelnej kruchcie:
Wiwat! Wiwat! Para Młoda! Jak Moniuszko w Halce wołam! Wieczna miłość, wieczna
zgoda, W tanach życia dookoła! Idźcież i Wy tymi tory,
40
Niech Wam szczęście rękę poda! Twórzcie młode liczne wzory, Niechaj żyje Para Młodych!
który to występ kończyłam z rumieńcami zaangażowania i królewskim dygnięciem, o tyle
pogrzeby stanowiły torturę nieporównywalną nawet z pokrzywami, którymi babcia karmiła
mnie dla poprawy apetytu. Zauważyłam, że tym samym karmiła młode kaczki, więc nie
rozumiałam jej zdenerwowania, kiedy najadłam się paszy dla drobiu.
Pogrzeby były okienkami kliszy, prześwietlonymi przez słońce lub niefachowo ustawioną
lampę. Szłam na cmentarz, powłócząc sandałkami, wśród zawodzących babcinych lub
maminych koleżanek. Dookoła szuranie obutych stóp zdeformowanych przez halluksy,
dźwięk przesuwanych koralików różańca, chrząkanie, czyjaś histeria, prosiaczkowate oczka
grabarzy i trumna, główna atrakcja przedstawienia. A w trumnie nieboszczyk. Pamiętam
sąsiada mojej babci. Leżał w czarnym garniturze, a na głowie miał kwiecistą chustkę. Było to
dla mnie cokolwiek podejrzane, bo po pierwsze, jako kilkuletnia dziewczynka wiedziałam, że
mężczyźni nie noszą chustek, zwłaszcza kwiecistych, a po drugie -chusta nieszczególnie
komponowała się z posępną otoczką, mało tego, była zupełnie nie na miejscu, aż rozglądałam
się po co bardziej aktywnych dewotach, czy komisyjnie nie nakażą wdowie usunąć tę
kwiatową sól w oku, ale nic takiego się nie wydarzyło.
Szarpałam babcię za rękaw, by wytłumaczyła mi, dlaczego pan Stanisław ma na głowie tę
chustkę, ale babcia zajęta była rozsyłaniem swojego al-
41
tu na prawo i lewo, więc musiałam czekać do zakończenia pogrzebu. Okazało się, że pan
Stanisław spadł z roweru (po pijaku; tego mi co prawda nie powiedziano, ale podsłuchałam
później rozmowę mamy i babci) i miał ogromną ranę, poza tym otwierała mu się buzia i
chustka miała temu zapobiec. Dlaczego otwierała mu się buzia, już mi nikt nie wytłumaczył.
Dowiedziałam się tego, gdy moje zainteresowania wkroczyły w dziedzinę medycyny.
Gdy umrę, chciałabym mieć skromną, prostą trumnę bez poduszek i firanek. Może tylko jakiś
materiał w środku, żeby ciało nie obijało się o drewno i nie straszyło ludzi. A mogiła z ziemi.
Z krzyżem albo bez. Gdy deszcz rozmyje grudki, może nie zostać nic. I tak nasze istnienie nie
znaczy zbyt wiele, więc po cóż tyle szumu; więcej szumu robimy wokół śmierci, niż wokół
ż
ycia. Niewielu rzeczy zazdroszczę Ameryce, ale podobają mi się ich cmentarze. Gładkie
trawniki z płytami ukrytymi wśród trawy zamiast krecich kopców. Chcesz pomyśleć o kimś,
kto odszedł, przynosisz kwiaty, ściągasz buty, dotykasz stopami ziemi... Czy może być
właściwsze wspominanie?
Przez chwilę myślisz o uśmiechu zza chmur, o wspólnych posiłkach, o tym, że odejście boli, i
nic ci nie przeszkadza... Nie musisz myśleć o tym, że czeka cię skrobanie wosku lub wydatek
na sztuczne chryzantemy, które ukradziono siódmy raz w tym roku.
Pamiętam, że kiedy byłam mała, moja ciocia nauczyła mnie robić obcasy z ceramicznych
korków od butelek. Wyjmowała taki korek, przez jego dziur-
42
ki przetykała gumkę recepturkę, a następnie związywała ją, tworząc coś na kształt elastycznej
bransolety z ceramicznym koralem. Zakładało się to na but tak, aby koreczek był pod piętą.
Pamiętam to cudowne uczucie i delikatną chwiej-ność stawania na moich pierwszych
obcasach. Chodziłam powoli, wsłuchując się w delikatny stukot... Wszechmocna, dziecięca
akceptacja nie pozwoliła mi dostrzec kontrastu pomiędzy moimi ubogimi sandałkami i
frankensteinem nałożonym na nie a poczuciem bycia damą...
Za każdym razem, gdy idę ulicami, na których wieczór położył palec, by przywołać je do
ciszy, udaje mi się usłyszeć ten dźwięk... mój rytm wpisany w wilgotne chodniki, syk
autobusów i pikanie świateł dla pieszych.
Dobrze, że zmierzch zapada cyklicznie; miasto może korzystać z tej terapii, jak pani Renia z
kadr z kozetki u psychoanalityka. Na kilka godzin chowają się w kąty kubeczki po coca-coli,
papierki po batonach i inne cywilizacyjne śmieci. Przez kilka godzin miasto jest
spokojniejsze, z rozszerzonymi od oparów wieczornego wina źrenicami... I chociaż odbijające
się w nich neony wciąż szepczą o klientach, ich barwa trochę to zagłusza, trochę wszystko
upiększa...
Zauważyłam, że ludzie wieczorami też są łagodniejsi. Nawet jeśli spieszą się do domów, są
milsi i czasami jakby opieszali, tak jakby nie chcieli wracać, jakby im też mrok dodawał
pewności siebie. Częściej się uśmiechają, nie wstydzą się jak za dnia, kiedy skórzane teczki
miażdżą im żebra, a komórkowa pijawka wsysa się w mózg.
A może to tylko łowy. Może to nowy rodzaj wam-
43
pirów, ludzi, którzy za dnia nie potrafią być ludźmi, a wieczorami też już nimi nie są.
Przemieszczają się po ulicach, by złowić coś, lub kogoś, dzięki komu poczują przez chwilę
bicie serca...
Stanęłam przed szybą i zajrzałam do środka lokalu.
Miękki półmrok oświetlał twarze osób siedzących wewnątrz. Gdzie mogę czuć się bardziej
samotnie niż tutaj... na pewno nie w domu, gdzie nie mam odniesienia do nie bycia samą.
Weszłam do środka i rozejrzałam się dookoła za miejscem ukrytym gdzieś w rogu, skąd
mogłabym obserwować innych i poić pragnienie wypicia każdej sytuacji, która ma tu miejsce.
Na końcu sali, pomiędzy filarami z surowego bejcowanego drewna, z którego zwisały
przedziwne supły z rafii, sizalu i słomy, zobaczyłam migotliwy płomień świeczki, osadzony
studenckim sposobem w butelce po winie. Ponieważ nie zauważyłam, by odbijał się on w
czyjejś twarzy, postanowiłam tam usiąść. Nad stołem wisiała ogromna sznurowa pajęczyna, a
na niej chitynowy rycerz. No tak, z daleka będę wyglądała jak jego zdobycz; szczęściarz, do
tej pory to ja polowałam...
Usiadłam na drewnianej ławie i przez moment gładziłam, wypolerowaną tysiącem pośladków
powierzchnię. Słoje, jako miejsca nie poddające się tak łatwo wycieraniu, delikatnie
wystawały, tworząc tarkę, która pod światło wyglądała jak soczysty filet z ryby...
- Przepraszam, czy mogę usiąść przy tym stoliku?
Popatrzyłam do góry prawie z obawą, że ni mniej, ni więcej, tylko przemówił do mnie pająk.
44
Przede mną stał mężczyzna i uśmiechał się.
No i co teraz? Trochę przypominało to sytuację jak z przedziału pociągu. Siadasz sama,
zajmujesz dogodne miejsce, bardzo chciałabyś podróżować sama, ale ponieważ jest to mało
prawdopodobne, tolerujesz jeszcze dwóch, trzech współpasażerów. Każdy kolejny
dosiadający się jakby wiedział o niepisanej umowie, siada więc, nad wyraz rozwlekle
obkładając się dookoła bagażami i stwarzając pozory wypełnionego po brzegi przedziału.
I wtedy rozsuwają się drzwi i ktoś pyta: „Czy znajdzie się wolne miejsce?" Każdy patrzy po
sobie, po miejscach; na oko widać, że miejsc jest przynajmniej pięć, ale każdy waha się z
odpowiedzią, bo a nuż zniechęcony milczeniem aspirant do miejsca da za wygraną i pójdzie
szukać gdzie indziej...
Tak samo ja teraz się czułam. Chciałam być sa' ma. Zwlekałam z odpowiedzią... a nuż się
zniechęci...
- Siedziałem tu jeszcze przed chwilą, poszedłem do toalety, po powrocie zastałem panią...
-A gdzie pana okrycie? - zapytałam podejrzliwie, łudząc się, że moje zwinne pytanie zbije go
z tropu.
- Na wieszaku - wskazał palcem - ale jeśli mi pani nie wierzy, pójdę, a pani sprawdzi, czy w
kieszeni będzie to, co opiszę. - Uśmiechnął się.
-Bardzo przepraszam... proszę... oczywiście, niech pan siada... ja zresztą i tak już...
- Już pani idzie? Przecież dopiero pani przyszła.
- Chciałam być sama, nie lubię, gdy ktoś obcy siedzi przy stoliku, sytuacja staje się wtedy
niezręczna, choćby ludzie nie wiem jak się starali...
45
- Hmmm, i to rozglądanie się po suficie, pytanie o pogodę...
- I chrząkanie, i pytanie, czym się zajmujesz...
- Albo czy skądś się znamy...
Popatrzyłam spod rzęs. Kąciki ust drgały mu lekko. Ja też nie mogłam się opanować i
zaczęłam się śmiać.
- Mam propozycję - powiedział - zawrzyjmy układ. Przede wszystkim milczenie, a jeżeli już
któreś będzie chciało się odezwać, omijamy pytania trywialne lub dotyczące nas osobiście,
dobrze?
-Tak...
- Więc na początek, czego się pani napije?
- Miało nie być trywialnie. - Uśmiechnęłam się.
- Przecież nie będzie pani siedzieć przy lampce wosku. - Wskazał wymownie panierowany
ś
wiecznik.
- Czerwone, wytrawne...
Poszedł, a ja pomyślałam, że jest dobrze. Przypomniał mi się fragment z Błękitnego Zamku,
który prześladuje mnie, jak wizerunek idola w wyobraźni nastolatki. Joanna uważała, że jeśli
można przebywać z kimś przez dwadzieścia minut, milczeć i nie mieć z tego powodu
wyrzutów sumienia, jest szansa na przyjaźń...
-Proszę... - Podał mi wino, a sam postawił przed sobą jakiegoś drinka.
- Dziękuję, ile jestem winna? Zmarszczył nos.
- Następnego stawia pani, OK?
- OK, tylko nie wiem, czy będzie następny...
- Będzie, a jeśli nie, wypijemy go za kilka lub kilkanaście lat, gdy spotkamy się ponownie...
- Nie ma przypadkowych spotkań po takim cza-
46
sie, tak samo jak nie ma powrotów do czegoś, co się bezpowrotnie utraciło, takie reguły...
- Mam prośbę, jestem w mieście tylko przez kilka dni, być może rzeczywiście nigdy więcej
się nie spotkamy, ale dobrze mi się z panią rozmawia, więc czy moglibyśmy mówić sobie po
imieniu?
- Proszę uważać, zaczyna być pan banalny, ale ponieważ nadużyłam dziś form
grzecznościowych... Greta. - Wyciągnęłam dłoń.
Uniósł brwi w zdziwieniu. Pomyślałam: „Proszę, nie spieprz tego"...
- Joachim - i co, też nieźle, prawda? - Zaśmiał się.
Siedzieliśmy sobie, ja, Joachim i Billie Holiday...
Dookoła, po szklanych orbitach krążyli ludzie. Czasami wymieniałam spojrzenia z kimś z
sąsiedniego stolika i ocenialiśmy wzajemnie szanse na miłe spędzenie wieczoru. Powietrze
pachniało goździkami i nie wiadomo dlaczego kompotem śliwkowym...
Dwukrotnie podeszła do nas młoda kelnerka o bardzo szerokich kościach szczęki. Zrobiło mi
się jej szkoda, nie wiem dlaczego, przecież zawsze bronię ludzi przed litością.
Atmosfera stawała się erotycznie leniwa. Zaczęłam zauważać coraz więcej szczegółów,
bawiłam się włosami i obserwowałam, jak podąża wzrokiem za dłonią. Wpatrywałam się w
jego oczy i ostentacyjnie patrzyłam na usta... Dziecinada, wszystkie triki powtarzane do
znudzenia, ale za każdym razem skuteczne, poza tym wino, rzeczywiście więcej niż jedna
lampka, i jego słowa, wyjątkowo mądre i waleczne. Pomyślałam, że mogłabym się z nim
kochać, z wielu powodów... bo nie drążył, skąd to imię, bo gdy się uśmiechał, jego górne
piątki nieśmiało wystawały zza ust, bo przyjemnie pachniał i czasami
47
czuł się zażenowany... Wydawało mi się, że ma znajome dłonie, ale być może było to
złudzenie wpisane w ich spokój, brak nerwowo wystukiwanego rytmu.
W którymś momencie wziął mnie po prostu za rękę, uregulował rachunek, nałożył płaszcz i
wyprowadził na dwór.
Pojechaliśmy do hotelu, w którym się zatrzymał. W windzie czułam jego bliskość bardzo
mocno, ale specjalnie powstrzymywałam się przed dotknięciem go lub zbyt uporczywym
wpatrywaniem, które mogłoby sprowokować pocałunek.
Weszliśmy do pokoju. Nie zapalił światła, delikatnie zsunął z moich ramion płaszcz, a później
przycisnął mnie plecami do siebie i zapytał szeptem:
- Boisz się?
-Przestań... nie jestem dzieckiem... pijana... trochę... ale wiem, po co tu jestem...
Choć tak naprawdę bardzo się bałam. śe gest, który jest jeszcze embrionem w jego głowie,
spłoszy moje dłonie, że nie spodoba mi się jego zapach lub jakiś skrawek skóry... A być może
on pomyśli, że kształt moich paznokci u stóp nie jest doskonały, albo przestraszy go blizna...
- Czy powinienem o czymś wiedzieć? -Nie.
- Czego pragniesz? - zapytał tak cicho, że nie byłam pewna, czy pytanie padło.
- Nigdy ci tego nie powiem...
Obrócił mnie i zaczął całować. Odepchnęłam go tak, by oparł się o ścianę. Przycisnęłam jego
ręce do ściany i powoli zbliżyłam usta do jego ust, trzymałam w odległości milimetra, ale nic
nie robiłam. Próbowałam uspokoić swój oddech, tak aby wszyst-
48
ko mieć pod kontrolą. Powoli wysunęłam czubek języka i dotknęłam nim kącika jego ust,
poruszałam nim przez chwilę, by poczuć jakikolwiek smak, a zarazem pozostawić niedosyt
tego, co mogłabym swoimi ustami zrobić. Jego oddech był szybki, starałam się
zapamiętywać, jak reaguje na różne bodźce, sprawiało mi wielką satysfakcję obserwowanie
jego podniecenia... Jego biodra wysunęły się lekko do przodu.
- Nie ruszaj się - powiedziałam cicho.
- Dlaczego? -Bo tak ma być...
- Jak? - wyszeptał.
Wsunęłam dłonie pod koszulkę i dotknęłam zimnymi opuszkami jego ciała.
- Chcesz, żebym cię dotykała?
- Tak, ale ja też chcę cię dotykać, proszę... -Nie... cicho... tak jest dobrze... Rozsunęłam palce
i zaczęłam dotykać jego skóry.
Po kolei każdy palec, w tę i z powrotem. Zmieniałam nacisk i tempo tak, jakbym grała na
pianinie.
Podniosłam do ust jego dłoń i odwróciłam wewnętrzną stroną nadgarstka. Polizałam delikatną
skórę o metalicznym posmaku, a później zębami zaczęłam szczypać każdy opuszek palca, ale
dla złagodzenia gładziłam miejsca językiem.
Nie wytrzymał i złapał mnie za ręce.
- Co ty wyprawiasz, kobieto?! Nie chcę tak! -Przywarł ustami i zaczął mocno całować, jego
język wdarł się w moje usta i zatańczył desperacko.
Przez moment chciałam się poddać, przez moment miałam nadzieję, że dam radę to zrobić,
ale zaraz potem wykręciłam głowę, by mu uciec.
- Nie obchodzi mnie to... Czy jest ci dobrze?
49
- Greta... wiesz, o co mi chodzi...
-Wiem... ale, proszę, pozwól mi... - wyszeptałam mu w ucho, wsuwając jednocześnie palec za
pasek jego spodni.
Mruknął cicho, a ja zaczęłam odpinać pasek. Zsunęłam się niżej, kładąc jego dłonie na moich
włosach. Zgniótł je i lekko pociągnął. Uśmiechnęłam się...
Był gładki i delikatny. Pachniał czystą bielizną. Zaczęłam pieścić go delikatnie, wsłuchując
się w westchnienia nad moją głową. Później coraz intensywniej, aż nagle przestałam i
wstałam, by zobaczyć jego spojrzenie, by znów utwierdzić się w przekonaniu, jacy jesteśmy
nieporadni i bezbronni w takich momentach. Patrzył na mnie z bólem i wyrzutem. Jakie to
naiwne, przecież nie chce mi chyba przez to powiedzieć, że sprawiam mu cierpienie tym, że
nie może mnie dotykać. Zagłębiałam się w jego spojrzeniu, gotowa zapytać o to, co teraz
czuje, ale mężczyźni nie potrafią tego określić na trzeźwo, więc tym bardziej nie mogłam
oczekiwać tego od podnieconego, pachnącego jeszcze imbirem mężczyzny.
Gdy poczuł mój zsuwający się ponownie ruch, przytrzymał mnie za łokcie...
-Nie...
- Dlaczego? - zapytałam.
- Nie... tak nie... to upokarzaj ące... dla nas oboj -ga... dla mnie... pozwól teraz mi... pragnę
cię... chcę dotykać, poczuć twój zapach, nie rozumiem, dlaczego tak się zachowujesz... to
mnie deprymuje...
- Doprawdy? Twoje ciało nie jest zdeprymowane...
- Greta, ja chcę się z tobą kochać...
- A co innego teraz robimy?
50
-Daj spokój... może na początku przypominało to nawet grę wstępną, ale teraz czuję się...
jakbyś mnie obsługiwała...
Zapadła cisza.
Wyprostowałam się. Wygładziłam spódnicę i odgarnęłam do tyłu włosy. Zawstydzona,
sięgnęłam po płaszcz.
- Co robisz? - zapytał cicho.
- Idę do domu...
- Zostań... poczekaj, zostaw numer telefonu,,zadzwonię... sprób...
- Wystarczy - przerwałam. - Pamiętasz, co obiecaliśmy sobie w barze? śadnych banałów...
Wszystkiego dobrego.
Nacisnęłam na klamkę z nadzieją, że wydarzy się coś, czego nie mogłam zaplanować.
Cisza. Na korytarzu rząd lampek odprowadzających mnie do windy i brak odgłosu
zamykanych za mną drzwi.
Jestem zmęczona. Chciałabym pogładzić swoje odbicie w lustrze windy, ale jest takie
chłodne, że aż boję się dłużej trzymać dłoń. Gdzieś w mojej głowie pobrzmiewa głos
Dietrich: „Bo ja jestem tylko po to, żeby kochać mnie"... Kłamliwy błękitny anioł, w tej
chwili jedyny mój anioł. Mój prawdziwy pewnie uciekł z reklamacją do Boga; może i dobrze,
bo kto wie, czy nie próbowałabym zaciągnąć go do łóżka.
Wrócę do domu, do mojego świata, gdzie wszystko ma swoje miejsce. A może nie trafię tam i
będę błąkać się po ulicach jak kundel, z nadzieją, że ktoś rzuci jakiś ochłap lub przypnie
łańcuchem do budy, bym już nigdy nie uciekała.
* * *
51
Zerknęłam na zegarek: czwarta piętnaście. Spałam tylko dwie godziny. Pomyślałam o tych
okrutnych godzinach pomiędzy trzecią a piątą w nocy, które zabierają wszystkich
niewydolnych krążenio-wo. Spada ciśnienie krwi, zwalnia oddech... i ktoś na świecie nie
powie „dzień dobry"... Ja też mam chore serce, dlaczego mnie nikt nie zabierze z tego świata?
Zmarzłam. Trzęsę się, choć nie wiem, czy to przez wypity wieczorem alkohol, czy przez
niego. Udawało nam się pomilczeć bez wstydu, więc może powinnam spróbować...
A może zaproponować czysto fizyczny układ jak w Intymności... Poruszający obraz o
akceptacji swojego ciała, o pogrzebaniu wstydu przed nagością. Tak, on by się zgodził.
Dlaczego zawsze zostaje mi to cholerne poczucie winy? Tak ciężko pracuję, by nie żałować i
nie oceniać swojego postępowania, po prostu wygrać to i klaps...
Odsłoniłam rolety.
Niebo jeszcze ciemne, ale czuję przez policzki, że hen, za wieżowcami rodzi się sinoróżowy
ś
wit, jak noworodek z pięcioma punktami w skali Apgar.
I znów wszystko zacznie się na nowo. Miliony ust wypiją kawę, spieszne kroki pobudzą
niewyspane chodniki, nieuprzątnięte wczorajsze papiery będą się kuliły po zakamarkach, by
zrobić miejsce nowym.
Poszłam do łazienki i odkręciłam wodę pod prysznicem. I tak już nie zasnę. Weszłam pod
ciepły strumień. Jest coś magicznego w tej prozaicznej czynności. Abstrahując od sentymentu
istoty ludzkiej do wody, w chwili, kiedy ciepła woda spływa po ciele, czujesz, że choć w
małym stopniu możesz zacząć
52
od nowa. Zmyć wczorajsze zapachy, kolory, wspomnienia...
Rano do gabinetu wpadła Kaśka, szef Customer Service. Gładko ulizana blondynka, opalona
na wczesną Brigitte Bardot, z niemiłosierną ilością super brylantowego, powiększającego
trzykrotnie, albo i lepiej, błyszczyka na ustach.
- Cześć, Greta! Zgadnij! - wyszeptała scenicznie, zamykając za sobą drzwi.
- Igor cię w końcu polubił - odparłam z nadzieją, że choć raz zrozumie dowcip, ponieważ
wszyscy wiedzieli, że Igor, szef przedstawicieli handlowych, nie cierpi Kaśki, a i ona mawia,
zaciągając kiepską angielszczyzną: „I wajse wersa". Chciałam przytoczyć jeszcze żart, dla
dodania mojej wypowiedzi rumieńców, jak to spotkały się dwie blondynki i jedna mówi:
„Wiesz,fama głosi, że jesteś szmatą", a druga na to: „To weź powiedz tej famie, że jest stara
kurwa i vice versa", ale pomyślałam, że spędzę później piętnaście minut na tłumaczeniu Kasi,
o co mi chodziło, jeżeli wcześniej się nie obrazi.
- Oj, przestań - obruszyła się. - Dwie rzeczy, jedna super jako news, druga taka sobie, no,
zgaduj. - Poklepała kolana z radością.
- Kaśka, wiesz, że nie interesują mnie plotki.
- Akurat, plotki interesują wszystkich, tylko nie każdy się do tego przyznaje.
- Kaśka, albo mówisz, albo out, mam dużo pracy.
- No więc, słuchaj... Dominika jest w ciąży!
Prawdę mówiąc, to rzeczywiście był news. Prawdziwe trzęsienie ziemi. Dominika? Sama nie
wiem, nie chciało mi się wierzyć, nawet nie wiem, czy dla-
53
tego, że w moim przekonaniu dziecko do niej nie pasowało, czy dlatego, że jakoś trudno było
mi uwierzyć, by wpakowała się w takie tarapaty. Biedna Dominika, te biurowe harpie pożrą ją
ż
ywcem.
- Skąd to wiesz? - zapytałam spokojnie.
- Od pani Marii z kadr. Jadła wczoraj śniadanie z Agnieszką, a jak wiesz, ona podlega
Dominice, więc Agnieszka usłyszała, jak Dominika rozmawia wieczorem przez telefon po
włosku. Podobno płakała i powtarzała: Bambino, bambino... To może oznaczać tylko jedno,
jest w ciąży z tym Włochem.
- Jakim Włochem? - zapytałam zdezorientowana.
- No z tym, z którym ma dziecko - odpowiedziała rezolutnie Kaśka.
- Boże, zwariować z wami można! Po pierwsze, dorabiacie ideologię do kilku słów
usłyszanych przez telefon, po drugie... Agnieszka? Ta, która naśladuje we wszystkim
Dominikę i nazywa siebie jej przyjaciółką? Dam ci dobrą radę, trzymaj buzię na kłódkę, bo
nawet jeśli to prawda, to sprawa Dominiki, nie wasza, a jeśli nie, nie chciałabym być w
waszej skórze, gdy dowie się, czym zajmujecie się poza jej plecami. A ta druga wiadomość?
- Izabela pokłóciła się z Igorem o nogawkę, a Ko-sma z dyrektorem o nową reklamę, zebranie
w gabinecie szefa w południe. - Wstała z fotela i naburmuszona powiedziała: - Nigdy już ci
nic nie powiem.
- Świetnie, zaoszczędzisz mi wspomnień z podstawówki, kiedy to jedna przyjaciółka drugiej
przyjaciółce powiedziała coś w zaufaniu na śmierć i życie, mamę i tatę, a na drugi dzień
wiedziała cała klasa. Wybacz, Kaśka, mnie to po prostu nie bawi. O ile informację handlową
byłabym w stanie wy-
54
korzystać, o tyle takie zagrania psują atmosferę w biurze. I jeszcze jedno, stringi wystają ci
zza paska dżinsów.
- To tak specjalnie. - Uśmiechnęła się i puściła oko.
- Witam - dyrektor zaczął, nie czekając nawet, aż wszyscy zajmą miejsca. - Dzisiejsze
spotkanie dotyczy dwóch kwestii. Po pierwsze, wyłonił się konflikt pomiędzy działem obsługi
klienta a szefem handlowców, dotyczący preferencji klientów, jeśli chodzi o nogawki o
długości trzydzieści i trzydzieści sześć cali. Chciałbym, aby wszyscy wyrazili swoją opinię na
ten temat, oraz zapoznali się ze statystyką. Pani Joanno, proszę o rozdanie materiałów. - Cień
elfa przebiegł po sali. - Drugi problem to nowa reklama. Kosma przygotował projekt, który
jest cokolwiek kontrowersyjny w wymowie. Ponieważ zawsze wtedy, gdy stanowiska są
odmienne, staramy się dyskutować, proszę otworzyć umysły i śmiało wypowiedzieć się na ten
temat, ale najpierw nogawki. Izo - zwrócił się do drobnej szatynki, obciętej na pazia, z ustami
drobnymi i lekko wydętymi jak u porcelanowej lalki - proszę wyłuszczyć sprawę.
Izabela wstała. Popatrzyła po zebranych, zatrzymując wzrok dłużej na Igorze.
- Od poprzedniej kolekcji wiosennej systematycznie odbieramy telefony od klientów, którzy
są niezadowoleni z powodu braku nogawki o długości trzydzieści cali. Początkowo myślałam,
ż
e jest to chwilowa tendencja, która przeminie, jak wszystkie inne mniejsze lub większe
fanaberie klientów.
55
Jednakże tak się nie stało. Ponieważ nie mamy już, myślę tu o sobie, Kasi i Piotrze,
argumentów w rozmowach na ten temat z właścicielami sklepów i stoisk handlowych, a
jednocześnie nie potrafię dojść do konsensusu z szefem handlowców, który ma skrajnie
odmienny pogląd, poprosiłam dyrektora, byśmy sprawę przedyskutowali razem. Customer
Service uważa, że długość ta jest potrzebna, bo po pierwsze, nie każdy klient ma powyżej stu
sześćdziesięciu pięciu centymetrów, by łapać się na nogawkę trzydzieści dwa cale, po drugie,
naszymi klientami coraz częściej stają się osoby po trzydziestym piątym roku życia, a w ich
gronie jest większe zapotrzebowanie na nogawkę trzydzieści cali, dotyczy to zwłaszcza
kobiet. Wobec powyższego nasza propozycja jest taka: wszystkie modele bazowe i część linii
alternatywnej cenowo powinny tę nogawkę mieć w ofercie, jeśli chodzi o ciuchy kolekcyjne i
inne wy-gibasy, róbcie, jak chcecie. Dzięki.
Usiadła i zaczęła pstrykać długopisem.
- Igor - odezwał się dyrektor - proszę...
Igor, mężczyzna „nie do wyprowadzenia z równowagi", przystojny, pedantyczny, mówił
zawsze tym samym tonem - cichym i spokojnym. Podobno to jego taktyka na to, by uważnie
go słuchano.
- Jesteśmy firmą młodzieżową, nie szyjemy ubrań dla dziadków, tylko dla ludzi młodych.
Nasze kolekcje adresowane są do klientów pomiędzy szesnastym a dwudziestym ósmym
rokiem życia. Dziewczyny w wieku czternastu lat mają po sto siedemdziesiąt pięć
centymetrów wzrostu, a chłopaki po sto osiemdziesiąt pięć...
W tym momencie Iza parsknęła śmiechem:
- Chyba w Stanach...
56
- Nie przerywaj mi, przedstawiłaś swoje stanowisko, teraz moja kolej. Jeszcze cztery lata
temu nogawka o długości trzydziestu cali stanowiła prawie połowę sprzedawanych, ale to się
zmieniło. Sprzedajemy jej mniej na rzecz nogawki trzydzieści sześć, przede wszystkim
dlatego, że młodzież jest coraz wyższa, ale też dlatego, że lepiej nosić nogawkę za długą niż
za krótką. Moim zdaniem powinniśmy zapomnieć o nogawce trzydzieści cali. Skupmy się na
rozmiarach typowo młodzieżowych, w ostateczności desperaci mogą nogawkę skrócić.
Rozmawiałem z Rafałem o możliwości przeszkolenia personelu w sklepach, świadczących
usługę skracania spodni, tak aby nie tracić oryginalnego wybarwie-nia. To wszystko, co mam
do powiedzenia.
- Czy ktoś chciałby zabrać głos? - zapytał dyrektor.
- Moim zdaniem - odezwała się Dominika - nie za bardzo wiem, po co roztrząsać tę kwestię
na forum. Po to mamy dział obsługi klienta, by zgłaszał nam jego potrzeby i reagował na nie.
Skoro klienci sprzedają nogawkę trzydzieści, to ją szyjmy, w końcu to nie nasza wina, że
większość matek pasie dzieci kurczakami z hipermarketów, w których jest więcej hormonów
niż mięsa. Nogawkę trzydzieści sześć cali mamy w ofercie, a na razie, z tego, co widzę, w
statystykach nie ma aż takiej rotacji w tym numerze. Jestem za rozwiązaniem Izabeli, jest
logiczne, ale oczywiście władza zrobi jak uważa.
Tego się nikt nie spodziewał. Relacje Dominiki i Igora jako nieliczne były dość poprawne, ba,
chodziły słuchy, że Dominika pozostaje niezmiennie obiektem fascynacji Igora. Nie chodziło
nawet o to, że tak radykalnie się wypowiedziała, ale o to, że
57
jako szef finansów bezpośrednio nie ma wpływu na decyzje związane z produkcją, więc
równie dobrze mogłaby darować sobie wywód, choć oczywiście dyrektor liczy się z opinią
każdego pracownika.
Popatrzyłam na Igora. Wpatrywał się w biurko i skubał zębami wewnętrzną stronę ust.
Kurczę! Ale niezręczna sytuacja. Prawie się czuło, że wypowiedź Dominiki nie miała nic
wspólnego z nogawką, ale nikt nie wiedział, o co chodzi.
- Jakieś inne pomysły, propozycje? - odezwał się dyrektor.
-Jestem za rozwiązaniem Igora - powiedział Rafał.
A jakżeby inaczej, gdy trzeba trzymać czyjąś stronę, to lepiej samczą.
- Dobrze, głosujemy. Kto jest za tym, by utrzymać nogawkę trzydzieści cali w produkcji,
proszę podnieść rękę...
- I nacisnąć przycisk - zasyczał Rafał.
- Dziękuję, widzę, że większość jest za. Ponieważ otrzymałem pilny telefon przed zebraniem,
muszę teraz wyjść. Kosma przedstawi swój pomysł w innym terminie, o którym poinformuje
wszystkich pani Joanna. Dziękuję za spotkanie.
Ekipa zaczęła się rozchodzić.
Zauważyłam spojrzenie Dominiki, a w nim pytanie: „Wiesz?"
Opuściłam wzrok bardziej dlatego, że chciałam jej pokazać, iż nawet jeśli wiem, uszanuję jej
prywatność, niż to, że się swojej wiedzy wstydzę.
Zabrałam ze stołu papiery. Wychodziłyśmy ostatnie, kątem oka widziałam ociągającego się
Igora, ale obojętność Dominiki była zbyt oczywista.
Zatrzymała mnie tuż przed drzwiami.
58
- To nieprawda - powiedziała.
Nie wiedziałam, jak zareagować. Dlaczego mi to mówi?
- Nie interesuje mnie to, bez względu na to, jaka jest prawda - odparłam.
- Wiem, i dlatego mówię ci, jak jest. Te suki najwyraźniej przechodzą przyspieszone
klimakterium, ale ty jesteś inna.
-Jestem taka sama, może nawet gorsza, nie znasz mnie... Zostaw ten lukier dla kogoś innego.
-A myślałam, że tytuł zdystansowanej zdziry jest wciąż moim udziałem.
- Dominika, nie wiem, o co ci chodzi, ale jeśli chcesz kogoś prowokować, zacznij od
Agnieszki albo Kaśki, ja proponuję, byś zaparzyła sobie dobrej herbaty i ochłonęła.
Wyszłam, zostawiając ją samą w sali konferencyjnej. Wróciłam do swojego biura i zaczęłam
się zastanawiać. Do licha, gdyby nie te owocowe misie olałabym ją, ale jakiś znak zapytania,
niczym uciążliwy giez, drążył ciszę w moim mózgu.
Otworzyłam szufladę. Z jej zakamarków wyciągnęłam herbatę. Podarował mi ją kiedyś
Człowiek z lasu, mówiąc, że to czarodziejska herbata odganiająca stresy. Roześmiałam się
wtedy, ale czas pokazał, że ta przedziwna mieszanka melisy i skórki pomarańczowej, i
uwikłane w nią wspomnienia, bardzo często ratowały moje kubki smakowe przed żółcią.
Siedziała przy biurku z nogami opartymi o kserokopiarkę. Piękne nogi. Nogi na miarę Moulin
Rouge. Gdybym była mężczyzną...
- O, przypomniała ci się jakaś rada czy złożyłyście się na test?
59
- Nie zaparzyłaś sobie herbaty...
- śartujesz! - prychnęła. - Takie jak ja piją drinki na zmianę z red bullami.
- Proszę. - Postawiłam przed nią kubek z napisem: So many boys, so little time.
-Fajny kubek...
- Też go lubię. Myślałam o tym, żeby walnąć sobie takie logo na koszulce. - Uśmiechnęłam
się.
- Super pomysł. - Odwzajemniła uśmiech. - Porozmawiaj z szefem, może się zgodzi na
masową produkcję, ale będzie trzeba pilnować Rafała, by nie zmienił napisu na: So many
girls, so little time...
Zapadła cisza. Dominika wpatrywała się w kubek, a ja w nią.
- Nie będę ci przeszkadzać, wypij herbatę, jest wyjątkowa... i nie przejmuj się.
-Tak... muszę zrobić listę niesolidnych dłużników i przygotować dla ciebie zestawienie
wpływów z tego miesiąca... Dziękuję. Gdybyś chciała znać prawdę...
- Naprawdę nie chcę, to twoja sprawa, między nami niewiele by to zmieniło, a ty musisz dbać
o wizerunek bezdusznej baby. - Uśmiechnęłam się.
- Hmmm, może skoczymy kiedyś na drinka po pracy? - zapytała.
- Z chęcią, ale dla bezpiecznego poczucia nie-zobowiązania twojego i mojego użyję
elastycznego sformułowania: będziemy w kontakcie.
Bywa, że diablice dają się pogłaskać.
Weszłam do domu z reklamówką zakupów, w której skomponowałam niezbędnik
gastronomiczny. Kompilację białek i witamin potrzebnych do ży-
60
cia. Jedynym ustępstwem, a jednocześnie ukłonem w stronę dzieciństwa była chałwa, którą
wcisnęłam pod jogurty po uprzednim stoczeniu bitwy z samą sobą i udawaniu, że nie widzę
wartości kalorycznej produktu.
Czekam niecierpliwie na rozwinięcie się koncepcji powrotu typowo kobiecej sylwetki, choć
przyznam, że szczerze wątpię, by tak się stało, zwłaszcza że naukowcy trąbią o tym, iż za ileś
tam lat kobiety będą miały wąskie biodra, szersze barki i większe piersi, a te ostatnie będą
agonalną próbą natury rozróżnienia płci, poza tą oczywistą.
Poukładałam w lodówce produkty wymagające niskiej temperatury, pozostałe w szafkach.
Wstawiłam wodę. Bardziej po to, by oprócz mnie było w kuchni inne źródło ciepła.
Para lecąca z czajnika daje złudzenie przytulno-ści. Czasami nie wyłączam czajnika od razu,
tylko zdejmuję gwizdek i obserwuję, jak wyrzuca z siebie strumień pary... Czasami zdejmuję
czajnik z palnika i obserwuję płomienie. Tak dawno nie widziałam prawdziwego ognia,
ż
erującego na drewnie, ogrzewającego twarz...
Zaparzyłam sobie kawę. Postanowiłam popracować przy komputerze, wysłać maile, a później
obejrzeć jakiś film. Może AJ. Sztuczna inteligencja. Podobał mi się ten film, mimo mało
pochlebnych recenzji. Uważam, że powinien obejrzeć go każdy, kto przychylnym okiem
patrzy na komputeryzację świata i zastępowanie ludzi robotami. Powinni też obejrzeć ten film
ludzie, którzy mają dzieci, a nie zdają sobie sprawy z tego, jak mocno dziecko potrafi kochać.
Bezgranicznie i cierpliwie, i tylko dlatego, że jest się mamą. To jedyna okazja w życiu, by
być ko-
61
chanym tylko za to, że się jest. Nie trzeba być pięknym, bogatym, inteligentnym, pachnieć
francuskimi perfumami... Wystarczy mieć ramiona do utulenia i usta do pocałowania.
Nie wiem, dlaczego ten film tak mnie poruszył. Po części z powodu małego Osmonda,
chłopca, który zagrał też w Szóstym zmyśle. Jego smutne, opadające powieki i twarz
stworzona do wygrywania bólu...
W skrzynce pełno spamu. Ale jest też wyczekiwany mail od Człowieka z lasu.
Brak tematu.
Kliknęłam.
Przyjedź. Jak zwykle jest tu pięknie i cicho. Przerobiłem pokój na dwa mniejsze, założyłem
nową instalację grzewczą, w łazience jest ogrzewanie podłogowe, to ważna wiadomość dla
Twoich stóp. Rozprawiłem się ze starą szopą. Mieszkał w niej jeż. Pogoniłem drania :) niech
korzysta z lasu, póki istnieje. Wiesz, że nie lubię pisać. Po prostu przyjedź, tęsknię za Tobą.
Wiem. Jest tam sam, skazany na zasypianie o dwudziestej, gdy ja często jestem jeszcze w
pracy. Przywozi czasami do domu kobiety, które nazywa przyjaciółkami. Spędzają z nim noc,
a później łaszą się jak kotki i proszą o więcej. Ale on nigdy nie pozwala przyjeżdżać im zbyt
często.
Nowa.
Nie mogę przyjechać. Tam, gdzie jesteś, tęskni się najbardziej. Ale zazdroszczę Ci tak
bardzo... tego, że możesz wyjść bosymi stopami na trawę i słuchać
62
deszczu uderzającego o miękką ziemię. Źle, że pogoniłeś jeża. Miałbyś towarzysza, gdy zrobi
się zimno. Nie myśl o mnie zbyt często, bo będziesz smutny. Ja przyjadę, jeszcze nie wiem
kiedy, ale przyjadę. Czy Muszka jest jeszcze z Tobą? Pozdrawiam ze świata alternatywnego :)
Wyślij wiadomość.
Kolejna od Wioletty ze Stanów.
Temat: Yo!
Yo, Sis! What's up? Mam za sobą kolejne skoki na spadochronie. Jarek jest wniebowzięty!
Nigdy nie sądziłam, że podzielę jego pasję :) Jest ze mnie dumny i wciąż cierpliwie znosi
moje burze hormonalne. Nie uwierzysz, ten palant, o którym ci pisałam, że wynajmuję od
niego mieszkanie, przystawiał się do mnie. Nie mówiłam nic Jarkowi, po prostu się
wynieśliśmy. Prześlę ci zdjęcia nowego mieszkania. Write back as soon as possible.
Jest wiadomość od Matyldy. Udaje się między nami utrzymywać luźną więź, bez balastu z
przeszłości. Bo była jakaś przeszłość, tak przynajmniej twierdzi. Staramy się nie poruszać
poważnych tematów, bo obie jesteśmy zbyt poważne na co dzień.
Temat: Łomen.
Po pierwsze primo: 100% kobiety! Zamiast identyfikacji płci, przy wszystkich kontrolach i
wpisach do dokumentów, powinno się zapytywać: czy jest pani gruba? Odpowiedź
twierdząca dawałaby niepodważalne rozpoznanie: BABA! Po drugie primo: jak za bardzo
schudniesz, będziesz
63
musiała dyktować zestawienia do mikrofonu komputera, bo nie będziesz miała siły ruszyć
palcem. Po trzecie primo: rozmiaru 30 nie produkuje się dla naszego przedziału wiekowego.
Po ostatnie: może bezę z kremem? Mniammniamm-niammniammniammniammniam... o
druga!!!! Mnia-
mmniammniammniammniammniam......
No, kochana, radź sobie :) Całuski, m.
O nie! Nowa.
Mogłam się spodziewać po Twojej inteligencji nieszablonowej odpowiedzi na moje rozterki,
ale przeszłaś samą siebie!!!
Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać :) Ty małpo przebrzydła!! Beza z kremem? Phe! A
jak tam Twoje 3 kilo więcej? Schudłaś już czy wciąż tkwisz w rozmiarze 40?
Wystarczy, bo gotowa jesteś pomyśleć, że nie zrozumiałam maila.
Najgorsze jest to, że człowiek żyje sobie w przekonaniu, że waży ciągle tyle samo; któregoś
dnia staje na wadze i......... oczywiście! To prowokacja polityczna! Ludzie Janukowycza, nic
innego! Zaciągasz na wagę męża, dziecko, sąsiadkę, wpychasz na siłę psa i porównujesz.
Cholera! Niedobrze! Widać waga ma pluskwę, skanuje twoje linie papilarne i tylko tobie
zniekształca wagę.
Cichcem biegniesz do poradni rodzinnej, bo tam stoi stara waga, niepodważalny autorytet.
Niby że czekasz na wizytę, niby że czytasz informację o myciu zębów i odżywkach dla
dzieci, zgrabnie niczym sar-
64
na wskakujesz na nią. A potem tak szybko jak wskoczyłaś, zeskakujesz i obserwujesz, czy
nikt nie podglądał.
Czy nie z takimi problemami borykał się James? Ten od Bondów?
Od poniedziałku nakładam na siebie embargo dostaw żywności; już zaczęłam przygotowywać
się do statusu Kuby, nawet kupiłam sztuczną brodę, by wyglądać jak Fidel. Separacja od
stołu, ot, co! Trudno, będę - jak to mawiała moja koleżanka, ważąca 46 kilo i jedząca same
niezdrowe i tłuste potrawy - pierdolonym królikiem na sałacie i marchewce. Bo w tym
wszystkim chodzi o mój imidż. W L. Chcę wyglądać jak Calineczka, ostatecznie Pipi, a nie
jak Jagna od Borynów:)
Ciekawe podejście do sprawy mają mężczyźni. Kilka dni temu w chwili słabości i pod presją
kryzysu lipido-wego wymknęło mi się na głos stwierdzenie: „Boże, jaka jestem gruba".
Słyszący te słowa mój kolega odparł, jakże błyskotliwie: „Wszyscy przybierają na zimę".
Potwarz!!! I ty, Brutusie...? A gdzie delikatność i subtelne zaprzeczenia powtarzane po
stokroć? Nie rozmawiam z nim, a on nie wie dlaczego. Gbur i arogant.
Więc ja też Cię kocham i ze łzami w oczach wspominam Twój piegowaty pyszczek :)
Liczyłaś kiedyś te kropki?
Jak będziesz znów przy kompie napisz mi coś na wybrany temat. Może uprawa ogórków
szklarniowych? Ach, życie, życie jest nowelą, wczoraj, wczoraj trzy kieliszki, dzisiaj, dzisiaj
białe myszki... Całusy, C.
Wyślij.
65
Uśmiechnęłam się pod nosem. Lubię te nasze fry-wolności i głupoty.
Powinnam wysłać dziś zestawienie do CF. Przygotowałam materiały o planach sprzedaży i
bieżące zestawienie obrotów; szkoda, że nie porozmawialiśmy dziś o tej reklamie Kosmy,
może udałoby się nam ustalić, ile będzie kosztowała, wtedy mogłabym wysłać też raport o
wydatkach na reklamę. Trudno. Wyślę to, co mam. Strasznie mi się nie chce, ale znam siebie,
im bardziej mi się nie chce, tym bardziej się do tego zmuszam.
Spojrzałam ponad ekran komputera na okno. Na wieczornym niebie przesuwające się,
pulsujące światełko. Gromada ludzi ze sztywnymi plecami i pasami na brzuchu unosi się poza
swoje światy. Za kilka godzin będą w innym miejscu, gdzie mówi się innym językiem i
używa innych ziół. Chciałabym, by ktoś wymyślił pastylki, zapachowe lub smakowe, które
można by rozetrzeć w palcach lub spróbować językiem i poczuć którąś ze stron świata. Mam
osobisty sposób na to, by nie zazdrościć ludziom z samolotu. Poszłam do kuchni. Wyjęłam
włoską bułkę z zagadkowymi paproszkami na wierzchu i salami z ziołami prowansalskimi.
Zrobiłam dwie zgrabne półkule, które nie szkodząc nikomu, spięły klamrą Włochy i Francję.
Smakowite. Jeśli nie ja, to chociaż moje kubki smakowe mogą podróżować.
Postanowiłam nie oglądać dziś filmu. Posłucham go tylko. Czasami tak robię. Włączam
odtwarzacz i robię różne rzeczy, słuchając dialogów i muzyki. Stwarza to wyjątkowy nastrój,
zwłaszcza gdy film jest z oryginalną ścieżką dźwiękową. Wybrałam Śniadanie u Tiffany'ego.
Zebrałam kilka rzeczy, które włożyłam do pralki.
66
Pragnęłam go. Ale cały czas uczę się, by nie pragnąć, więc tym bardziej nie mogę tego
okazywać...
Joachim... takie ciche imię. Zamknięte na języku z bezdźwięcznym „m".
Tuż za rogiem kamienicy, w której mieszkam, jest Kawowa Dziupla. Mały punkt, który
sprzedaje kawy o różnych smakach. Miejsce to zaspokaja moją potrzebę na przyjemny
element poranka. Jeśli nie są to moje włosy ładnie upięte, ulubiona piosenka w radiu lub
delikatny dotyk tkaniny na ciele, ten przystanek wynagradza mi wszystko. Sprzedaje w nim
kobieta o młodej twarzy, z przedwcześnie siwymi włosami. Jest ładna. Zawsze uśmiechnięta.
Ma brązowe oczy i fikuśnie odstające górne części uszu. Choć może jej by się to nie
spodobało, bardzo pasuje do tego miejsca, do kolorowych, czasami przezroczystych
kubeczków, do pastelowych przykrywek z małą dziurką do picia. Lubię obserwować, gdy
komponuje wybraną przez klienta kawę. Kawa, mleko, czekolada, syrop, cynamon, goździki,
karda-mon, bita śmietana... Wszystko przechodzi przez jej szczupłe palce i posłusznie
przyczaja się w ku-
67
beczku. Często spotykam tam pewnego mężczyznę. Zawsze przepuszcza mnie pierwszą,
nawet gdy do budki mam kilka kroków więcej niż on. Zauważyłam, że gdy mnie widzi,
specjalnie zwalnia, bym nie czuła się tym przepuszczaniem skrępowana. Staram się mu nie
przyglądać, ale za każdym razem słyszę jego chrapliwy głos. Nigdy nie mogę usłyszeć, co
zamawia, do moich uszu dobiega tylko: „Dzień dobry, proszę kawę z..." Potem wsiada do
auta i odjeżdża daleko, ale nie aż tak, by nie zdążyć na jutrzejszą kawę. A ja idę dalej z
czekoladowo-kawo-wym sztormem w dłoni.
Mam jeszcze pięć minut. Zdążę.
Do pokoju wszedł Piotr, jedyny mężczyzna w ekipie Customer Service. Wysoki, szczupły
brunet w okularach, na którego wszyscy w firmie przekornie mówią „Dresiarz", z uwagi na
nieskazitelny ubiór podkreślony krawatem. Nierzadko klienci, wchodząc do ich pokoju,
myśleli, że mają do czynienia z szefem lub przynajmniej kierownikiem; niewykluczone, że
Piotr ma takie aspiracje.
- Greto, Joanna prosiła, by przekazać ci, że spotkanie w sprawie reklamy odbędzie się w
gabinecie szefa o trzynastej.
- Dobrze, dzięki. Nie ma jej dzisiaj w pracy?
- Wyskoczyła na chwilę po prezent dla Kasi, ma dzisiaj urodziny...
- O psia kostka, nic nie wiedziałam. Składaliście się na prezent?
- Tak, po dziesięć złotych...
- Kurczę, ktoś za mnie wyłożył czy będę czarną owcą? - zapytałam.
68
- Spoko, Aśka założyła, że oddasz jej, jak wróci. Poszła do kwiaciarni retro, Kasia wypatrzyła
tam jakąś kompozycję ze świeczek, suchych kwiatów i innych śmieci... Mam nadzieję, że
później nie zmieniła zdania, bo z nią nigdy nie wiadomo...
Po jakichś piętnastu minutach do biura wpadła zdyszana Joanna.
- Dzień dobry, pani Greto, czy Piotrek przekazał wiadomość?
- Tak, dziękuję bardzo. - Uśmiechnęłam się. -Jak tam prezent, łowy udane?
- Hmm, schowałam go u siebie, po południu zrobimy kawę i wręczymy jej prezent. No to
lecę.
- Joasiu - zatrzymałam ją w progu - poczekaj, oddam ci pieniądze. - Sięgnęłam do portfela. -
Proszę.
- Dziękuję.
- Jeszcze jedno, jak tam spotkanie w sprawie pracy?
- Miała pani rację, to nieporozumienie. Bywam naiwna, ale nie do tego stopnia. Nawet się
cieszę, bo trudno byłoby mi rozstać się z tą bandą głupków, och, przepraszam bardzo -
ż
achnęła się - miałam na myśli młodszą ekipę, to znaczy pani też jest młoda, aleja myślałam o
tego... no... to znaczy... przepraszam...
- W porządku - zaczęłam się śmiać - wiem, co chciałaś powiedzieć. Do zobaczenia.
O 13.00 do gabinetu zaczęli schodzić się pracownicy. Zabawne, jak prestiż gabinetu
dyrektorskiego Wpływa na miny i sposób bycia zebranych. Atmosfera prawie jak z Dwunastu
gniewnych ludzi.
69
- Witam. Zanim poproszę Igora o zasłonięcie żaluzji, kilka uwag. Za chwilę wyświetlimy
próbny film przedstawiający pomysł Kosmy na reklamę. Po projekcji proszę o komentarze.
Dobrze, Igor...
Igor przekręcił piórka żaluzji i w gabinecie zapadły kinowe ciemności. Film nakręcony
amatorską kamerą przedstawiał młodzież, maszerującą w równych kolumnach ze wzrokiem
utkwionym na prawo, gdzie stała osobistość, której oddawali hołd. Wyglądało to jak parada
pierwszomajowa, a na pewno jak dyktatura rodem z Chin. Na trybunie honorowej, jako obiekt
uwielbienia tłumów, stały spodnie dżinsowe z najnowszej kolekcji.
Koniec.
Do pokoju ponownie wpadło światło.
- Słucham - powiedział dyrektor.
- Może najpierw ja wyjaśnię - odezwał się Ko-sma - dlaczego ten klimat. Wydaje mi się, że
tego typu reklama trafi do młodego odbiorcy, dla którego czasy komunizmu, marszów,
wieców to przeszłość, mało tego - to przeszłość egzotyczna i z jajem. No bo kto bierze dziś
poważnie takie zagrania. Poza tym kolekcja, którą przygotowujemy, jest quasi-politycz-na, a
reklama to podkreśli, nie mówiąc już o kontraście defilady z dżinsami jako Duce...
- Przepraszam, jeśli mogę się wtrącić - odezwała się pani Renia, kadrowa i chyba najstarsza
osoba po dyrektorze. - Mnie się ta reklama nie podoba. Z całym szacunkiem, panie Kosmo...
Kaśka parsknęła śmiechem.
- Kosma... - poprawił Igor.
- Przepraszam, panie Kosma, niby co w tym takiego przebojowego? Szydzenie z tego, że ktoś
kiedyś chodził na pochody? Ja się tego nie wstydzę.
70
Wszyscy wtedy chodzili, to miało nawet swój urok... Dlaczego robić z tego przedstawienie?
- Bez przesady - odezwała się Dominika - reklama nie jest skierowana do pani pokolenia, a
już nie takie prowokacje w tej dziedzinie widzieliśmy. Moim zdaniem pomysł jest OK.
Pytanie, czy uda się ją zrealizować, tak aby miała w sobie ducha propagandy... Jest taki film
zrealizowany przez Leni Rie-fenstahl... zapomniałam tytułu...
- Triumph des willens - przyszłam jej w sukurs - do tej pory uznawany za najskuteczniejszy
film propagandowy wszech czasów.
Dostrzegłam błysk uznania w oczach Dominiki.
- Oby udało się zrealizować naszą reklamę choć z połowiczną pieczołowitością -
dopowiedziała.
- Odważne, ale podoba mi się - dodał Piotr.
- Cool - wysapał znudzonym głosem Rafał.
- Dla mnie trochę za bardzo pojechane - powiedział Igor - ale co tam, o ostatnią kolekcję też
się baliśmy, że jest za bardzo do przodu, a okazało się, że trafiliśmy w dziesiątkę, więc może i
tym razem będzie tak samo...
- Pani Izo? - zapytał dyrektor.
- Coś innego, potrzebujemy nowych rozwiązań...
- A nasze skarbniczki co na to? Ania pokręciła głową.
- Mnie się nie podoba, widocznie nie jestem na czasie...
Agnieszka spojrzała badawczo na Dominikę. Po ostatnich plotkach atmosfera między paniami
była napięta i Agnieszka robiła wszystko, by nie narazić się szefowej.
Pokiwała głową na tak.
- Cóż... - zaczął dyrektor - nie będę ukrywał, że
71
mi pomysł reklamy w tym stylu się nie podoba. Niewykluczone, że z powodu, który podał
Kosma, jestem osobą, która pamięta imprezy narodowe i jakoś nieszczególnie widzi w nich
materiał na reklamę, ale dlatego też zawsze podkreślałem, jak ważne są wspólne dyskusje.
Nie chcę autorytarnie skreślać pomysłu, dopóki nie porozmawiam ze wszystkimi. Tworzymy
zespół, rodzinę, i choć wiem, że podobne zwroty rażą co niektórych jako zbyt ckliwe, to
jednak tak uważam. Dziękuję za obecność. Kosma, pracuj nad reklamą dalej, do końca
tygodnia chcę mieć jakieś nowe informacje na ten temat.
Uff. Nareszcie koniec. Popatrzyłam na Kosmę. Ktoś, widząc go na ulicy, mógłby pomyśleć,
ż
e jest jeszcze uczniem liceum. Miał chłopięcą sylwetkę i dziecięcą urodę. Z tego powodu
było mi go szkoda. Długo przyzwyczajałam się do jego stylu mówienia, z przeciąganiem
głosek i wydymaniem ust. Skojarzenia były jednoznaczne, ale podobno ma dziewczynę, więc
dałam spokój rozmyślaniom.
Wróciłam do swojego biura. Usiadłam w fotelu i zdjęłam buty.
Dotknęłam stopami podłogi. Czy byłoby wielkim nietaktem, gdybym pochodziła przez chwilę
na boso. Podeszłam do okna. Po południu urodziny Kasi, a później, później... może pójdę do
kina. Dostałam wczoraj SMS-a od Marty; przychodzą coraz rzadziej, czuję przez skórę, jak
przestaje próbować, jak zmusza się do kolejnego SMS-a, wymyślając wcześniej setki zadań,
które usprawiedliwiłyby jej zaniechanie. Przestali próbować. Prawie nikt nie utrzymuje już ze
mną kontaktu. Podziwiałam ich wytrwałość... i swoją w kasowaniu wszystkich wiadomości z
telefonu i automatycznej sekretarki.
72
- Zostajesz na urodzinach Kaśki? - za plecami usłyszałam głos Dominiki.
Odwróciłam się.
- Nie wiem, to znaczy pewnie zostanę, bo chyba nie wypada inaczej, ale gdybym mogła
wybierać, wolałabym się stąd wynieść...
- Odwieczny problem imprez biurowych, każdy chciałby się wymigać, ale pieprzone wyrzuty
sumienia nie pozwalają, bo się obrażą, bo szef pomyśli, że się nie integrujemy i tak dalej...
Wyjątek stanowią osoby, które akurat przygruchały sobie kogoś i wieczór chcą wykorzystać
na szybki numerek w ciemnym socjalu...
- Hm, a panna zdystansowana zamierza uczestniczyć w tym spotkaniu poniżej ludzkiej
godności? - zapytałam złośliwie.
-Kwadrans...
- Uuu, aż tyle? Uważaj, bo zdążysz się upić...
- Bez obaw. Mam swoje miejsce, gdzie się upijam.
- Zazdroszczę... ja ostatnio próbowałam znaleźć takie miejsce, ale skończyło się
nieprzyjemnie... a mogło zupełnie inaczej.
- Słuchaj, jeśli będziesz miała ochotę, wybierz się ze mną, będzie kilka znajomych osób. Nie
ręczę, że przypadną ci do gustu, ale gdybyś nie miała planów na wieczór...
- Dzięki, zastanowię się...
Właśnie kończyłam pisaninę, gdy zapukała Joanna.
- Pani Greto, zapraszam w imieniu Kasi na szampana i ciasto.
- Już idę.
W pokoju socjalnym urządzonym przytulnie, po
73
„ikeowsku", panowała radosna atmosfera luzu i rozpuszczonych w szampanie feromonów.
Widziałam jak Igor rozgląda się nerwowo w poszukiwaniu Dominiki.
Rafał rozdał wszystkim kieliszki.
- Zdrowie solenizantki! - zakrzyknął Kosma.
Za każdym razem, gdy to słyszę, widzę zastawione stoły z mojego dzieciństwa. Imieninowe
liturgie z bigosem i schabowym w roli głównej oraz tandetnymi prezentami; ktoś kupił w
kiosku rajstopy z szerokim klinem, ktoś inny dał bombonierkę albo dezodorant z drogerii
PSS-u. Szczęśliwa solenizantka całą noc i poprzedni dzień spędzała na gotowaniu, smażeniu,
mieleniu, pieczeniu, by gdy przyjdzie wieczór, napaść grube brzuchy wujków, dziadków,
ciotek w okularach z grubego szkła. A jeszcze czekała ją przyjemność obsługiwania, za którą
zamiast napiwków otrzymywała bełkot komplementów...
Nienawidziłam tych spotkań. Okropieństwa za-ślinionych pocałunków na przywitanie, gdy
wujkowie ściskali mnie mocno i komentowali, jak to niebywale urosłam.
- Zdrowie!!! - odkrzyknęli wszyscy. Podchwyciłam ironiczne spojrzenie Dominiki.
Podniosła do góry dłoń i pokazała mi palec wskazujący z prostopadle ustawionym kciukiem.
Tak, kwadrans.
Wypiłam szampana. Kasia najwyraźniej zachwycona prezentem piszczała przekonująco, a
Piotr robił pamiątkowe zdjęcia.
- Uśmiech proszę. - Stanął przede mną.
- Och, daj spokój, żadnych zdjęć. - Odwróciłam się.
74
- Greta, nie świruj, musimy mieć pamiątkę - nalegał.
- Ale ja nie chcę być pamiętana, odpuść sobie... Rzeczywiście, nic tu po mnie. Wyszłam
ukradkiem i poszłam do biura po rzeczy.
Przy windzie dołączyła do mnie Dominika.
-I co?
-Idę.
Szłyśmy bez słowa po ciemnych zaułkach miasta. Dominika szła równym, dynamicznym i
zdecydowanym krokiem. Skojarzyła mi się z miejską kotką, ale nie jakimś burym
dachowcem, ale prawdziwą damą, która wymyka się wieczorami z apartamentu swoich
właścicieli i szuka przygód. Nad ranem wraca z sierścią pachnącą dymem tytoniowym i
leniwym upojeniem w oczach...
Nie wiem dlaczego zdecydowałam się z nią wyjść; nie jestem nawet pewna, czyją lubię.
Trochę się oszukuję, bo wiem, że pociąga mnie jej charyzma i sposób, w jaki nie bierze
różnych rzeczy pod uwagę. Ja nazwałabym to lekceważeniem, a ona olaniem. Ja uciekam,
stwarzam iluzję, a ona goni problemy po ciemnych, stromych dachach, łapie je za ogon i
skręca kark. Tak myślę, bo przecież jej nie znam...
Z doświadczenia wiem, że ludzie, którzy są aż tak kontrowersyjni, to ciepłe, spragnione
czułości istoty, ale nigdy jej tego nie powiem, bo jeżeli tak jest, to mogłabym niechcący
wytrącić tarczę z jej dłoni... Kiedyś próbowałam tak postępować z ludźmi, pokazywać, że są
warci wielu rzeczy, że pragną czegoś innego, niż daje im życie, ale gdy już zdali sobie z tego
sprawę, stawali z przestrachem w oczach, bo nie wiedzieli, co z tą wiedzą począć. Zabierałam
75
im płaszcz, nie dając nic w zamian i wszystko byłoby dobrze, gdyby sami go poszukali, ale
ludzie nie chcą walczyć, chcą mieć swoją szarą podpinkę ze wstydem zaszyfrowanym
dziurkami po molach, ze starymi paragonami w kieszeniach i zapachem potu pod pachami. To
kolejne, co mam w moim świecie. Mój świat nie każe mi zmieniać ludzi, nie wymaga ode
mnie absolutnie nic, poza dostarczeniem porcji ciepła 36,6 stopni.
- To tutaj - przerwała moje rozmyślania.
Stałyśmy przed małymi, półkolistymi drzwiami, które były wkomponowane w nasyp pokryty
trawą. Wyglądało to jak ziemne piwnice, które jeszcze do dzisiaj można oglądać w wioskach
na zachodzie, gdzie mieszkali kiedyś Niemcy. Trudno mi było wyobrazić sobie, by
uprawnione służby odebrały tego typu lokal bez tony zezwoleń, projektów, zatwierdzeń i tak
dalej, no chyba że ktoś obszedł ten chwalebny, acz nieskuteczny proceder i wręczył im
gratyfikację.
Nacisnęła klamkę i weszła pierwsza. Strop był niski, więc trzeba było pochylać się, aby
uniknąć uderzenia w głowę. Trzy stopnie w dół, krótki prosty korytarz i zakręt. Kolejne
drzwi, klamka. W środku cicho i prawie ciemno. Zanim moje oczy przyzwyczaiły się do
półmroku, nie widziałam prawie nic, ale za to wyczułam mnóstwo zapachów. Drewno,
skórzane ubrania, dym z papierosów i fajki, jakieś kadzidła, choć równie dobrze mogło to być
zielsko, nie mam doświadczenia w rozróżnianiu tego typu zapachów, zauważam je, ale nie
potrafię zdefiniować. Zapach alkoholu, ale nic konkretnego, ot, lekko drażniąca nos znajoma
częstotliwość. śołądek niebezpiecznie mi zadrżał. Podobało mi się. W tle
76
celtycka muzyka, którą ktoś zmienił później na Nat King Cole'a.
Poczułam, że ktoś dotyka mojej dłoni.
- Chodź, zaprowadzę cię, nie znasz drogi, a tu jest dość ciemno - wyszeptała mi do ucha.
Wstrzymałam oddech. To było bardzo miłe, jej szept opierający się o płatek mojego ucha.
Poszłyśmy dalej. Korytarz nagle rozszerzył się, tworząc obszerną owalną salę. Pod ścianami
półkoliście biegły kanapy obite czerwonym suknem, które skojarzyły mi się z areną cyrkową.
Przed nimi stały masywne stoły o nieregularnych kształtach, a za stołami niskie fotele z
bardzo szerokimi, wygiętymi w podkowę oparciami. Osoby, które siedziały w fotelach były
zasłonięte oparciami. Tworzyło to widok ptaków bez głów, chroniących to, co znajduje się
przed nimi. W punkcie najbardziej oddalonym od sali stał barek. Podobnie jak stoły był z
ciężkiego drewna z mnóstwem szafeczek, schowków i skrytek, z których mężczyzna za nim
stojący wyciągał kieliszki i trunki.
-I jak? Podoba się? - zapytała Dominika.
-Tak... bardzo. Nie sądziłam, że w takim miejscu może być taki lokal. Miejsce naprawdę
wyjątkowe. Czy dużo osób o nim wie?
- Raczej nie, to lokal Daniela, to ten przy barze. Robi interesy w niewiadomej branży, stać go
na to, by utrzymywać lokal dla siebie i grupy przyjaciół. Poznałam go przez znajomego z
Włoch, tego, z którym będę mieć dziecko. - Zaśmiała się. - To w porządku gość, potrafi
siedzieć tu dla jednej osoby... wiem, że to cię nie interesuje, ale byliśmy kiedyś kochankami,
jesteśmy... czasami. Będziesz mu się podobała, więc uważaj - dodała.
77
- Jestem dużą dziewczynką, dam sobie radę.
- Aha, ja też tak mówiłam. - Mrugnęła okiem. Usiadłyśmy w fotelach. Dominika poszła do
baru,
a ja chłonęłam wszystkie szczegóły. Materiał, którym były obite fotele, okazał się miły i śliski
w dotyku, można było łatwo się z niego zsunąć, ale nie, gdy usiadło się, a właściwie schowało
w jego wnętrzu. Zauważyłam, jak mężczyzna zza baru zerka na mnie w trakcie rozmowy z
Dominiką; skinął lekko głową, odwzajemniłam ukłon.
- Czego się napijesz? - zapytała.
- Zdaję się na barmana - odpowiedziałam. Popatrzyła na mnie badawczo. Niepotrzebnie
mówiła, że są kochankami; uruchomiła rodzaj gry, w której sprawdzam, jak silne więzi łączą
ludzi uważających się za parę, nawet jeśli chodziło jedynie o sypianie ze sobą.
Poszła i przez chwilę z nim rozmawiała, następnie wróciła, niosąc dwa kieliszki.
- Za co wypijemy? - zapytałam.
- Obojętnie, tylko błagam, nic o pokoju na świecie i innych bzdurach, bo zwymiotuję. Ludzie
wznoszą te toasty, by lepiej się poczuć, i nic ich nie obchodzi pokój na świecie.
- W takim razie za czarodziejskie kartofle i wełniane skarpetki! I nie próbuj zrozumieć -
dodałam.
- Nie będę. - Zaśmiała się głośno, unosząc kieliszek.
Umoczyłam usta. Alkohol pachniał cytrusami, był słodki, ale też lekko gorzkawy, delikatnie
bąbelkowa! na języku; po chwili poczułam, że język mnie piecze. Potarłam nim o
podniebienie, ale to nic nie pomogło, wzięłam drugi łyk, który na chwilę pomógł...
78
Ach, tak... barman wziął sobie do serca moją prośbę.
Siedziałyśmy w milczeniu, sącząc drinki.
Pomyślałam, że szkoda, iż wcześniej nikt mnie tu nie przyprowadził. Odpowiednia muzyka,
dobry alkohol, brak szyb, w których przeglądają się przechodnie, i brak luster, w których ty
się przeglądasz. Daniel wiedział, co robi, tworząc ten lokal. To trudne wysiedzieć dłużej w
towarzystwie ludzi, gdy dookoła brak alternatywy na skupienie wzroku. Możesz patrzeć w
oczy rozmówcy, na małą lampkę na stole albo nigdzie. Pobyt tu to odreagowanie po dniu
pełnym synchronizacji; komórka, faks, komputer, mail, telefon, spotkanie... wszystko w
tempie i na czas.
Powinnam podziękować Dominice.
- Dzięki tobie zaczynam się wprowadzać w błogi nastrój słodkiego, alkoholowego lenistwa...
- Mhmm, ja też dzięki sobie wprowadzam się w błogi nastrój słodkiego, alkoholowego
lenistwa...
- Dominika, chcę tylko, żebyś wiedziała, że mój pobyt tutaj jeszcze nie oznacza, że będziemy
pieprzonymi przyjaciółkami...
- Broń Boże! W życiu! - Prawie się zachłysnęła. - śadnej przyjaźni! Zresztą, widziałaś sukę,
która z kimś się przyjaźni?
- Dlaczego tak o sobie mówisz?
- Wszyscy tak mówią, nie chcę ich rozczarować, więc zachowuję się jak suka, nawet staram
się przekonywać siebie, że nią jestem. Mogliby mówić na mnie dziwka, pewnie też bym im
przytaknęła, ale suka ma szersze pole działania. Wiadomo, dziwka Pieprzy się na prawo i
lewo, a suka oprócz tego robi jeszcze mnóstwo innych złych rzeczy.
79
- Daj spokój, nie mówisz poważnie, a gdzie szacunek do siebie? - zapytałam z
niedowierzaniem.
- To jest właśnie szacunek. Oswajasz się z taką etykietką i wtedy nic nie zdoła cię dotknąć,
oszczędzasz własny honor. Nie chodzisz, nie pytasz, a dlaczego tak ktoś uważa, że jeśli tak, to
ty przepraszasz, i tak bez końca. Przecież i tak wszyscy mają w dupie to, kim jesteś. Wracają
do domu i mają o czym opowiadać troskliwym małżonkom, okadzając swoją osobę
kadzidłem świętości.
- Jesteś pijana i w dodatku masz rację...
- Greta, czy my miałyśmy okazję się poznać?
- Masz na myśli zapoznanie? Skinęła głową.
- Chyba podczas prezentacji, gdy dyrektor przedstawiał mnie wszystkim.
- W takim razie... - Wstała z miejsca i podeszła do mnie. - Dominika, bardzo mi miło.
Pochyliła się i pocałowała moje zdziwione usta. Chciałam odpowiedzieć, ale nie odsunęła się.
Czułam jej miękkie wargi na swoich i nie wiedziałam, co zrobić. Delikatnie poruszyła ustami,
prowokując moją reakcję. Jej długie włosy opadły kurtyną na moją twarz. Zamknęła siebie i
mnie w tej spontanicznej czułości... Mimo wszystko czułam się niezręcznie. Próbowałam
przytrzymać jej ramiona i wyszeptać swoje imię, ale z moich ust wydobyło się tylko
westchnienie, które oszołomiło mnie i pozbawiło chęci na przeciwstawianie się.
Powoli odsunęła się, patrząc mi w oczy.
- Nie żałuję, ale przepraszam, jeśli cię zniesma-czyłam - powiedziała. - To część mojego nie
biurowego zachowania, wybrałaś lokal z dobrodziejstwem inwentarza. - Uśmiechnęła się.
80
-Raczej zaskoczyłaś... Dobrze, że pijemy, mamy
alibi.
Nie wiedziałam, czy próbuje mnie sprawdzić, na ile jej pozwolę, czy to jej normalne
zachowanie, usprawiedliwione alkoholem i atmosferą. Nie byłam nigdy całowana przez
kobietę w ten sposób, jednoznacznie i bez wstydu. Jakaś cząstka mnie była zażenowana, ale
nie na tyle, by dosypać mi do drinka wyrzuty sumienia. Odchyliłam głowę i oparłam ją,
przymykając powieki... W takich chwilach żałuję, że nie mam w pobliżu swojego łóżka, do
którego mogłabym się położyć i zasnąć ze wspomnieniami tego, co się wydarzyło.
Po jakimś czasie, gdy siedziałyśmy ze stopami opartymi o fotele, podszedł do nas Daniel. Typ
latynoskiego łobuza z kruczoczarnymi włosami błyszczącymi od żelu. Na pierwszy rzut oka -
wenezuelska tandeta, ale w tej szerokości geograficznej nie sposób przejść obok niej
obojętnie. Usiadł obok mnie ostentacyjnie blisko. Popatrzył na Dominikę, a później pochylił
się i zapytał, z ustami w moich włosach:
- Smakowało?
Jego skóra pachniała pieprzem.
-Obleci...
Nie spuszczałam wzroku z Dominiki. Specjalnie pochyliłam się w jego stronę. Potem
odwróciłam twarz. Przytuliłam policzek do jego policzka i wyszeptałam:
- Dziękuję, muszę już iść, do zobaczenia. Uśmiechnął się.
Wstałam i podeszłam do Dominiki.
- Dziękuję, do jutra... Pocałowałam ją w policzek.
81
* * *
Na zewnątrz uśpione miasto.
Pojedyncze dzbaneczniki taksówek wyłapujące swe ofiary z chodników. Będę jedną z tych
ofiar. Bardzo chciałabym, by kierowca o nic nie pytał, po prostu zawiózł mnie pod dom.
A mój dom cichy jak zwykle. Bez zbędnego dźwięku i światła. Zdjęłam z siebie ubranie i
wyjątkowo zostawiłam na podłodze łazienki. Odkręciłam wodę. Oparłam dłonie o ścianę i
czułam, jak sprężyste ciepło masuje mi kark. Skąd te czarne łzy na moich piersiach?
Zapomniałam zmyć tusz z rzęs... Moje ciało zbudowane z milionów atomów, z których każdy
wiedział, gdzie uwić sobie gniazdo. Z mikroskopijnych komórek moich rodziców powstałam
ja... z małym palcem u stopy, który prawie nie ma paznokcia, z pieprzykami na
przedramieniu, układającymi się w konstelację Oriona i gładkim ramieniem, z którego lubię
zlizywać wodę.
Wytarłam się na tyle, by nie zachlapać mieszkania, i poszłam naga do łóżka. Czułam, jak
krople wody z włosów i skóry wsączają się w pościel, poruszyłam się kilka razy, by poczuć
przyjemny dotyk materiału i ułożyć wygodnie policzek na poduszce.
Nie chcę iść jutro do pracy. Chcę iść tam, gdzie tłum ludzi zagłuszy moje myśli, gdzie będę
jedną z wielu anonimowych, konsumpcyjnych istot...
Rano obudziłam się z przekonaniem, że moje wieczorne postanowienie lekceważenia
obowiązków służbowych nie wyparowało wraz z alkoholem. Uru-
82
chomiłam więc komórkę i zadzwoniłam do pani Re-ni z prośbą, by przekazała dyrektorowi,
ż
e nie będzie mnie dzisiaj w pracy. Chciałam to zrobić osobiście, ale pomyślałam, że jest zbyt
wcześnie.
Zdecydowałam się pojechać do otwartego niedawno ogromnego kompleksu handlowo-
rozrywko-wego. Miesiąc przed otwarciem społeczeństwo było bombardowane ulotkami i
reklamami. Na billboardach zmieniano daty: już za miesiąc, już za dwa tygodnie, już za
tydzień... I stało się. Kolejny moloch.
Nie jestem przeciwna budowaniu tego typu obiektów, ale uważam, że jako naród nie
dorośliśmy do tego. Tak jak do wielu innych zjawisk, które przyszły z Zachodu. Inne kraje
rozwijały się miarowo, przyzwyczajały do zmian, a u nas jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki pojawiło się tyle dobra... Przypomina mi to farsę handlu koralikami. Ludy Afryki,
Nowej Zelandii, kolonizowane i cywilizowane, oddawały swoje ziemie za kolorowe
błyskotki. Nie miało znaczenia, że są one bezwartościowe, liczyło się to, że są ładne. Czy u
nas też nie jest tak? Zachwycamy się formą, nie myśląc o treści, a zachodni inwestorzy
zacierają ręce i patrolują strumień pieniędzy wypływający z kraju.
Ominęłam dziś Kawową Dziuplę. Ciekawe, czy mój znajomy kawosz zastanowi się, gdzie
jestem.
Wsiadłam do auta, samotnego ostatnio, i pojechałam.
Wielopoziomowy parking. Wszędzie samochody. Połowa z nich z niemieckimi rejestracjami.
Chyba każdy potrafi rozpoznać niemieckiego turystę, a przynajmniej tego w wieku
emerytalnym. Jasna kurtka, jasne spodnie w kant, plecione buty, kape-
83
lusz, złote oprawki okularów i nienaganny uśmiech z widokiem przerośniętych zębów. Moja
ciocia, która była kilkanaście lat protetykiem, powiedziała mi, że Niemcy mają takie
możliwości, by nie można było poznać, czy to sztuczne, czy prawdziwe zęby, ale co z tego,
gdy chcą, by było widać, że ich stać na protezę.
Jednak jako klienci są bardzo uprzejmi i niewybredni, jeśli coś pasuje, to jest po prostu „szik".
Każą zapakować, uśmiechają się, „cius" na do widzenia i już.
Zaparkowałam w końcu. Przede mną wyjście na któryś tam poziom, ale obok ruchome
schody prowadzące na parter, gdzie cała zabawa się zaczyna.
Zdecydowałam, że zacznę od początku.
Imponujące, trzeba przyznać. Kraina dostatku i luksusu. Nie mam czasu, ani też ochoty, by
bywać w takich miejscach, ale lubię obserwować, jak rozwój gospodarczy narzuca nam styl
„bywania". Więc to tak. Tu spędza weekendy nasza warstwa średnia, której podobno w
naszym społeczeństwie nie ma, a jeśli nie ma, to należy przyjąć, że jest to średnia wypadkowa
warstwy mało zamożnej, średnio-i bardzo zamożnej. Pierwsza przyjeżdża, bo musi zobaczyć i
kupić jakiś drobiazg świadczący o pozytywnym zaliczeniu egzaminu. Druga to „szołmeni",
biegający z dzieciakami między kinem, wyprzedażą, pralnią i deserami. Trzecia to leniwy
nurt w tym zwariowanym tłumie. Chodzą spokojnie w dobrych ciuchach, kupują w
najdroższych boksach, piją kawę w intymnych kafejkach w stylu kolonialnym.
Dookoła przepych. Starannie dobrana kolorystyka posadzek i ścian, oryginalne oświetlenie,
dyskretna muzyka, fontanny, kwiaty, akwaria z eg-
84
zotycznymi rybami, skałki do wspinaczki... Jakiż to kontrast. Nasze fabryki rozkradane,
ludzie gotujący zupę wielowarżywną z samych ziemniaków, afery, korupcje, głodowe zasiłki,
pijaństwo, brud... A tu inny świat. Czy doprawdy na świecie są wojny? Jak daleko ta Afryka, i
całe szczęście, że tak daleko, bo jak tu zjeść takie duże lody i jednocześnie myśleć o
głodujących Murzyniątkach. Dołączymy do innych krajów, takich jak Egipt. Kair z reklam i
Kair, w którym za granicami luksusowych hoteli i centrów handlowych padlina leży na
ulicach i puchnie. Jak to się stało, że taki błyskotliwy naród dał sobie wmówić, że oto jest
pępek naszego rozwoju kulturalno-oświatowego. Ale jest przecież Empik, hurraaa!
A piętro wyżej kilkuletnie dzieci kupują kubeł coli i megakubeł prażonej kukurydzy, bo bez
tego film już tak nie smakuje. Tęsknię do czasów, gdy będąc w liceum, chodziłam do
Dyskusyjnego Klubu Filmowego z wafelkiem w kieszeni, którego czasami nie zdążyłam
zjeść, bo wciągały mnie Dzieci gorszego Boga albo Pracująca dziewczyna.
Tak naprawdę to machina nie do zatrzymania. Skoro w telewizji przekonują nas, że bez coca-
coli nie ma świąt, a dzieci rozpoznają cudowny przedświąteczny okres po ogromnym tirze z
napojami... Pamiętam tyle sytuacji z dzieciństwa. Aż strach, że tak dużo. Supersam małego
miasteczka, w którym jako kilkuletni brzdąc błąkałam się pomiędzy półkami z paluszkami i
krajanką - cukierkami w kształcie małych dropsików z kolorowym kwiatkiem na środku.
Wiele razy spoglądałam przez te kwiatki na świat i wydawało mi się, że tak piękne i słodkie
cukierki całkowicie wystarczą. Rządziły
85
tam niepodzielnie panie Stasie, Irenki, które miały białe fartuchy i szpetne ortopedyczne buty
z wolnymi palcami i piętą. Pewnego dnia, gdy stałam przy koszu pełnym kodżaków i
wpatrywałam się w ten ogrom, a ja zawsze się we wszystko wpatrywałam, jedna z nich
krzyknęła do drugiej: „Irenka, uważaj na tę małą! Chce buchnąć kodżaka!!!" Nie każdy wie, a
już na pewno nie pani Irenka, że mały człowiek też ma poczucie godności wpajanej przez
mamę, babcię i chrzestnego. Więc co? To ja byłam taka jak Waldek, który ukradł w sklepie
ś
wiatełko odblaskowe? Od tamtego czasu, wchodząc do sklepu, mam wrażenie, że jestem
obserwowana, bo tak jest w istocie. Śledzą mnie kamery przemysłowe. Czuję się wtedy jak
idiotka. Prężę się jak koń na lą-ży, a gdy sięgam po coś do torebki, robię to ostentacyjnie,
szeroko ją otwierając i prawie pokazując, co wyciągam. Staram się też nie przyglądać zbyt
długo jednej rzeczy, bo a nuż wykrzyknie ktoś za mną: „Uważaj na tę rudą! Chce buchnąć
bluzkę!!!"
Poszłam dalej.
Obserwowałam zachowania znudzonych ekspedientek, które zmieniały ciężar ciała z prawego
na lewe biodro. Rzadko się uśmiechały. Czy to z powodu marnych zarobków, czy też z
przeświadczenia, że klient, jeśli ma kupić, to kupi. Dawno temu rozmawiałam z młodym
Niemcem, który perfekcyjną angielszczyzną wyznał mi, że jednego, czego nie rozumie w
polskich sklepach, to brak uśmiechu ze strony personelu. Dziwił się, że zamiast gestu „Witaj
w moim sklepie, cieszę się, że go wybrałeś i tu chcesz wydać pieniądze", jest znudzenie,
zniecierpliwienie i czekanie na koniec dnia. Rozumiałam go wtedy, i moje zdanie się nie
zmieniło.
86
Każdy oczekuje maksimum wynagrodzenia przy minimalnym zaangażowaniu. A jak tu
jeszcze znaleźć miejsce na bycie po prostu serdecznym?
Zahaczyłam o kącik z kawą. Przyjemne miejsce, w którym panował półmrok mile
odprężający po prześwietlonych przestrzeniach. Zamówiłam kawę z bitą śmietaną i tartymi
migdałami. Rozejrzałam się dookoła. Wszystko wymuskane i suwmiarkowe. Panie serwujące
kawę w tych samych zgrabnych uniformach, z profesjonalnym, mało ciepłym uśmiechem...
no i zapach nie ten. Nie czuje się świeżego powietrza. Ale jest dość przyjemnie. Wzięłam z
wie-szaczka gazetę i usiadłam przy stoliku. Choć próbowałam się opanować, musiałam się
pochylić i powąchać papier. Zapach druku informujący o smutnych zdarzeniach. Czarne
literki jak chusty kobiet na Wschodzie i plastikowe worki. Kolorowe tylko reklamy. I ta
bezsilność na każdej stronie: nie ujęto, nie przedstawiono zarzutów, nie było wystarczających
dowodów, nie powstrzymano, ugięli się pod... Zastanawiam się, czy nie sięgnąć po jakąś
babską bzdurę w kolorowej okładce, ale nie... Posiedzę i pooglądam sobie ludzi, to bardziej
interesujące.
Spędziłam w tej kapitalistycznej wieży Babel prawie cały dzień. Wracałam zmęczona
nadmiarem hałasu, z błyszczącą się od sztucznego światła skórą i małą reklamówką, w której
kołysał się poziomkowy komplet bielizny.
Zaczęło zmierzchać. W windzie znajomy zapach metalu, brudu i papierosów. Napisy, które
znałam na pamięć, miały bezczelny sposób długo w niej tkwić.
Pod moimi drzwiami jakaś paczka. I skrzypnięcie drzwi sąsiada.
87
- Dobry wieczór. - Skinął głową, nie spuszczając oczu z przesyłki. - Wracałem po drugiej i
już tu stała. Myślałem, że może to pani wystawiła coś na chwilę i zaraz to zabierze, ale gdy
godzinę temu wychodziłem z psem, dalej tu stała. Nie ma nadawcy, tylko pani imię. Proszę
uważać - wyszeptał podejrzliwie - słyszała pani o wągliku?
Popatrzyłam na staruszka ze zdziwieniem. Wyglądał na inteligentnego, choć nie miałam zbyt
wiele okazji, by się o tym przekonać. Do przesłania wąglika wystarczyłaby koperta...
Przyznam, że zaniepokoiła mnie ta paczka. Z wielu różnych powodów. Przez moment
pomyślałam, że to wysłannik z przeszłości; martwa bryła, która ma wysondować moje życie.
Nie pomyślałam natomiast o bezpośrednim zagrożeniu, takim jak wybuch... nawet w moim
irracjonalnym życiu byłoby to przesadą.
Dotknęłam szarego papieru. Pod nim wyczuwalny był twardszy materiał, prawdopodobnie
karton. Objęłam dłońmi kształt i uniosłam do góry. Pakunek nie był ciężki, ale odrobinę
niestabilny, tak jakby ciężar w środku nie był rozłożony równomiernie.
Nie będę przecież rozpakowywała tego na klatce schodowej.
-Jeśli będzie wybuch, niech pan nie korzysta z windy, tylko proszę zbiec schodami -
powiedziałam i puściłam oko do sąsiada.
Popatrzył na mnie, jakbym postradała zmysły.
Siedziałam po turecku na podłodze i wpatrywałam się w tajemniczy kształt przede mną. Przez
moją głowę przemknęło wiele możliwości, nie wyłączając obciętej krowiej głowy, zdechłego
szczura, tuzina
88
zbuków... Nie pomyślałam o niczym normalnym, bo przecież prawie nikt nie wiedział, gdzie
mieszkam.
Chwyciłam palcami łączenie papieru i delikatnie pociągnęłam. Tak jak przypuszczałam, pod
papierem był perforowany karton. Gdy zdjęłam papier, poczułam zapach świeżego drewna.
Wyjęłam z włosów spinkę i rozcięłam nią taśmę klejącą. Karton rozłożył się na cztery strony
ś
wiata i moim oczom ukazała się klatka. Kolorowa klatka z małym drewnianym domkiem.
Domek miał czerwone ściany, niebieski dach i okrągłe okienko.
Osłupiałam. Położyłam się na brzuchu i przysunęłam twarz do klatki, by zobaczyć, czy
domek jest zamieszkany. Wpatrywałam się w czarny otwór wejściowy, nie mogąc nic
dostrzec, aż w końcu z tej czerni mój wzrok wyodrębnił dwa błyszczące punkty.
Jest i mieszkaniec. I co teraz? Kici, kici? Popukałam delikatnie w podłogę. Nic. Przejechałam
opuszkiem po szczebelkach klatki. Nic.
Wstałam. Wyjdzie, jeśli będzie chciało.
Zaczęłam krzątać się po domu, choć to określenie nigdy nie jest w moim przypadku
właściwe. To przez moją głowę, w której określenia nabywają specyficznych kształtów i
zapachów. I według mnie krzątanie się to poruszanie pomiędzy piecykiem, w którym płonie
ogień, a stołem, gdzie zagniatane jest ciasto. W tym czasie powinny być wykonywane
następujące czynności: wycieranie rąk oblepionych mąką o przepasany fartuch, zaglądanie do
piecyka, podnoszenie pokrywek garnków, krojenie warzyw, wypatrywanie przez okno... Tym
jest dla mnie krzątanie się. Więc ja chyba się po prostu plączę po tym domu, robię sztuczne
zamieszanie w osowiałej atmosferze.
89
W pewnym momencie usłyszałam szelest trocin. Podeszłam do klatki. Tuż przed wyjściem
siedziała brązowo-biała kuleczka z różowymi, zaciśniętymi piąstkami i czarnymi paciorkami
oczu.
Chomik.
Uklęknęłam. Wpatrywał się we mnie, ruszając szybciutko wąsikami. I co ja teraz zrobię? Kto
mógł mi go przysłać? Przecież ja nie mam czasu na zwierzęta, ja nie chcę mieć zwierzątka,
nie lubię sierści, nie chcę się opiekować żadną formą życia...
A on siedział i patrzył. Kilka gramów sierści z miniaturowym układem krwionośnym i
przezroczystymi uszkami. Nawet nie wiem, jak go karmić. Na razie wrzucę mu jabłko.
Poszłam do kuchni i odkroiłam małą, jabłkową łódeczkę. Otworzyłam delikatnie klatkę i,
trzymając między palcami owoc, położyłam go na dole. Puchate maleństwo czmychnęło do
domku. Gdy po jakimś czasie przechodziłam obok klatki, zobaczyłam, jak zmaga się z
owocowym talerzykiem i próbuje zanieść go do domku. Tyle że kawałek był większy niż
wejście, więc przystawał co jakiś czas, obgryzał delikatnie i znów próbował. Powtarzał
czynność wielokrotnie, aż udało mu się zniknąć wraz z jabłkiem w domku.
Doprawdy bardzo zabawne zwierzątko i takie mądre. Powinnam nadać mu jakieś imię.
Matylda nazwała swojego kota Franek. Ale ja mam coś lepszego. To idealne imię dla
chomika, będzie się nazywał Euzebiusz. W dzieciństwie czytałam piękną książkę o
przygodach stworzonka o tym imieniu. Euzebiusz przyszedł na świat pod liściem łopianu, nie
wiedząc czy są na świecie inne Euzebiusze. Miał małe ciałko pokryte futerkiem i ogo~
90
nek identyczny, jak mają chomiki. Euzebiusz towarzyszył mi całe życie, ponieważ strasznie
przeżywałam jego samotność... Wspomnienie Euzebiusza zawsze ratowało mnie przed
poczuciem całkowitego osamotnienia. Wiedziałam, że gdzieś tam na świecie, gdzie rosną
liście łopianu, są małe Euzebiusze, które nie wiedzą nic o sobie. śyją, budują norki, zawiązują
przyjaźnie...
A teraz będę mieć jednego samotnika dla siebie. Dwa Euzebiusze, razem.
Poszłam do sypialni i usiadłam na łóżku.
Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu nie spędzę tej nocy samotnie. Co prawda będzie mi
towarzyszył tylko chomik, ale poczucie obecności kogoś jeszcze pokryło moje usta
czekoladową polewą. Mogłabym go wypuścić na trawnik przed domem, albo podrzucić pod
inne drzwi... Musiałby sobie poradzić, tak jak ja kiedyś. Zresztą Euzebiusze świetnie radzą
sobie z problemami...
Gdzie go postawić? Wiem. Zdejmę kwiat, który stoi na stoliczku przy komputerze. To stary
stoliczek, pamiątka po babci. Pod blatem jest malutka szufladka, będę tam chować
pożywienie dla niego. Nocą zostawię mu niezasłonięte rolety, żeby mógł oglądać miasto.
Będzie wypatrywał bystrymi ślepkami innych, takich jak my, samotnych Euzebiuszów.
- Nie było cię wczoraj w pracy... - Do pokoju weszła Dominika.
- Rzeczywiście, nie było, a stało się coś podczas mojej nieobecności?
- Nic spektakularnego... Zastanawiałam się jed-
91
nak, czy twoja nieobecność nie była spowodowana naszym przedwczorajszym wypadem...
- Daj spokój, świetnie się bawiłam... Nie spłoszył mnie twój pocałunek, jeśli o to pytasz. -
Uśmiechnęłam się. - Nie powiem, że spodziewałam się tego, ale zostawiam ludziom z mojego
otoczenia szeroki margines tolerancji, więc...
- Więc to oznacza, że po prostu tolerowałaś moje zachowanie, ale gdybyś mogła, to...
- Nie, to oznacza, że nie reaguję na podobne zachowania jak dzierlatka, choć w przyszłości
będę musiała zdecydować, czy na nie pozwolić, sobie lub innym.
- Trochę mi ulżyło, bałam się, że weźmiesz mnie za jakąś lesbę...
- Twoja orientacja nie interesuje mnie, ale gdybym ja była homoseksualna, wolałabym inne
określenie niż to, którego użyłaś...
- Greta, przecież to, kurwa, nie przekleństwo...
- Ale ma pejoratywny ładunek. Ten sam problem mają w Stanach z określeniem białas i
czarnuch. Lesbijka powie o sobie, że jest lesbijką, albo że kocha kobietę, lub coś w tym
guście, bo „lesba" trochę upadła, a jeśli już analizować nasze zachowanie, to sama przyznaj,
do siostrzanych nie należało, więc lepiej, by było lesbijskie niż lesbowate. Dobra, dosyć tego,
idę do socjalnego, mam pyszne ciasteczka w kształcie serc. Skusisz się?
- Ciasteczka w kształcie serca? Litości!
- W innych kształtach nie robią. Pytałam, z myślą o tobie, czy mają w kształcie penisów, ale
niestety... - Zaśmiałam się.
-No dobra... spróbuję, choć wolałabym, by nikt
92
nie widział, że je jem. Mogłoby to zaważyć na mojej reputacji.
Siedziałyśmy przy kawie, krusząc nasze serca, gdy wszedł Igor.
Atmosfera zagęściła się w tempie mąki ziemniaczanej wlewanej do wrzątku.
- Cześć, Greta - rzucił szybko. - Dominiko, chciałbym z tobą porozmawiać.
- Jestem zajęta, to chyba widać - powiedziała, łamiąc smukłymi palcami ciastka.
By
ło aż nazbyt oczywiste, że ciastka mogły poczekać. Wstałam.
- Słuchajcie, ja muszę spadać, czeka na mnie robota, posiedźcie tu sobie i pomolestujcie się
wzajemnie, ale przypominam o mobbingu, końcu miesiąca i koedukacyjnej funkcji tego
miejsca. Jakby co, jodyna i bandaże są w apteczce.
Wyszłam, zostawiając najprzystojniejszą dwójkę w firmie na pastwę namiętności.
Namiętności jako takiej i namiętności wzajemnego upokarzania.
Zastanawiam się, co ich łączy. Znając bezpośrednie zachowanie Dominiki, nie zdziwiłabym
się, gdyby sypiała z Igorem od czasu do czasu, tak jak to robi z Danielem. Problem w tym, że
Igor nie wydaje się facetem, któremu wystarczają sporadyczne zbliżenia. I tu
chyba le
ż
y pies pogrzebany. Dominika strasznie się broni przed napastliwą
uczuciowością Igora, i to właśnie jest zastanawiające...
Przecież i tak nawet najbardziej zatwardziałe, niezależne i samowystarczalne single lądują
pod ciepłą pierzynką małżeństwa, wpisane w kalendarz dziecięcych szczepień i wyjazdów do
rodziców. Może Dominika nie lubi pierzyny, a może chce wskoczyć w nią jak najpóźniej.
Każdy ma swojego bzika...
93
- Joanno! - zatrzymałam krzykiem przechodzącego obok moich drzwi elfa. - Czy finansowy
przekazał dla mnie dokumenty?
- Nie. Pani Agnieszka powiedziała, że ostatnie dane mają przyjść mailem po szesnastej, więc
czekają.
- OK, dzięki.
Pomyślałam, że przejdę się i zabiorę te papiery. Jakiś czas później, mijając biuro Dominiki,
usłyszałam, jak mówi przez telefon stanowczym głosem:
- Proszę pani, przeterminowanie faktury wynosi sześćdziesiąt dni, a pani prosi mnie o
cierpliwość, ta prośba nie jest chyba na miejscu. Tak, rozumiem, ale z państwa strony nie było
ż
adnego ruchu, żadnej wpłaty. Współpracujemy nie od dzisiaj, przecież pani wie, że inaczej
patrzymy na klientów, którzy się spóźniają z płatnościami, ale starają się, by na koncie były
jednak jakieś wpłaty. Proszę pani, dokonuje pani zamówienia na własne ryzyko, więc proszę
nie oczekiwać zrozumienia... Tak, domyślam się, że nie sprzedała pani towaru, ale to nie jest
sprzedaż komisowa, za którą płaci pani po sprzedaży. Myślę, że nie mamy o czym
dyskutować. Do czwartku oczekuję wpłaty przynajmniej jednej czwartej zobowiązania. W
przeciwnym razie naliczymy odsetki i oddamy panią do windykacji. Dziękuję, do widzenia.
Trzask odkładanej słuchawki.
- To nie przez kontakty męsko-damskie, ani nawet biurowe, nazwano cię Suczką...
Odwróciła się.
- Taką mam pracę... -Za to ci płacą...
- Taaa, coś w tym stylu...
- śadnych wyrzutów sumienia?
94
- Raczej nie, choć czasami po kilku takich rozmowach chce mi się rzygać.
- Przecież po drugiej stronie są ludzie, czasami z dobrym wykształceniem... a nie jacyś
kramikarze ze Stadionu Dziesięciolecia...
- A ty co się tak litujesz? Taka praca. Wymagają ode mnie skutecznej ściągalności długów.
Dla nich i - wybacz, że to wytknę - również dla ciebie ważne są liczby. Wysyłasz raporty do
CF o kondycji oddziału, i jeśli będziemy się pieścić z klientami, oni nam za to nie
podziękują...
-Niby tak, ale wiesz doskonale, że sklepy są ostatnim ogniwem. Oni muszą nam w końcu
zapłacić, a klient nie musi kupić towaru. I z kontraktacją też nie jest do końca tak, jak
powiedziałaś. Przedstawiciele handlowi mają subtelny zwyczaj sugerowania absolutnych
hitów, które w efekcie okazują się niewypałami...
- Greta, przestań pierdolić! Sorry, jestem trochę wkurzona. Nie wiem, skąd w tobie tyle
współczucia dla naszych odbiorców, może to nawet szlachetne, ale mam takie stanowisko,
jakie mam, nic nie poradzę, a jak będę miauczeć przez telefon zamiast wymagać, wypieprzą
mnie stąd, a póki co jest mi tu za-jebiście. Oszczędź mi więc morałów, dobrze?
-Jasne... zagalopowałam się. Znam po prostu dobrze obie strony medalu... może dlatego...
-Nie ma o czym mówić... Rozmawiałam z Igorem, podniósł mi ciśnienie.
-Mhmmm...
- Co mhmmm?!
-Mhmmmm... chyba dość często to robi, albo nie robi tego wcale, tylko ty tak gwałtownie
reagujesz.
95
- To dziś jest ten dzień...
-Aha, powinnam zadać teraz pytanie: jaki dzień?
- Dzień, w którym nachlam się do nieprzytomności...
-Uuu? Aż tak źle? Nie przesadzaj, nie chcesz chyba powiedzieć, że ciągle nie przyzwyczaiłaś
się do tego, że faceci się na twój widok ślinią...
- Do tego jestem przyzwyczajona, powiem więcej, gdyby nagle przestali to robić,
pomyślałabym, że odpadła mi połowa twarzy, albo byli kryptogeja-mi i teraz się ujawnili. Ale
Igor się nie ślini. On jest poważny i bezlitosny w wytykaniu luk moralnych w moim
zachowaniu. Wiesz co? Masz ochotę gdzieś wyskoczyć wieczorem? Jakieś czterdzieści
kilometrów od miasta jest mały, uroczy hotelik z sauną, basenem i tak dalej, może się
zrelaksujemy?
- Cholera!
- No dobra, innym razem...
- Nie o to chodzi... z chęcią się wybiorę. Słuchaj, do której czynne są sklepy zoologiczne?
Dominika uniosła zdziwione brwi.
- Bo ja wiem... Zawsze mi się wydaje, że skoro my siedzimy po nocach, to inni też, ale sklepy
dla zwierzaków... chyba zwyczajowo do osiemnastej. A co? Chcesz dosypać Rafałowi koci
ż
wirek do herbaty? - Zaśmiała się.
-Nie... Zostałam obdarowana ssakiem z rodziny gryzoni. Ktoś mi podrzucił pod drzwi
wyszykowanego jak panna młoda chomika. Jest wyposażony we wszystko, oprócz jedzenia.
- Jak to podrzucił? Nie było karteczki: „Dla najlepszej klientki wypożyczalni filmów porno -
właściciel"?
96
-Dominika, jesteś tendencyjna. - Uśmiechnęłam się. - Nie, nie było nic. Tylko moje imię.
- No, no, kiedyś wysyłało się babce kwiaty, pra-liny... Zdarzało mi się otrzymać szałową
bieliznę... ale chomika! Ha, ha, ha! Czekaj, nie mam pojęcia, czym się żywi chomik, ale
Rafała siostrzenica ma stado chomików, zaraz go zapytamy.
Podniosła słuchawkę i wystukała numer wewnętrzny.
- Sie ma, pastuchu, wpadnij do mnie na chwilę, dzięks.
Zaskakuje mnie za każdym razem.
- Zaraz przyjdzie...
- Jak to jest, że traktujesz ich jak kundle, a oni jedzą ci z ręki?
- Nigdy nie mówiłam do niego inaczej, więc to chyba przyzwyczajenie.
- Czym zasłużyłem sobie na ten zaszczyt? -W drzwiach stał pan i władca produkcji.
- Siadaj - rzuciła Dominika - mamy pytanie i uważaj, jeśli będziesz kręcił, dyrektor się dowie,
a ja osobiście urwę ci jaja.
Facet najwyraźniej był zbity z pantałyku. Patrzył raz na mnie, raz na Dominikę. Wzruszyłam
ramionami na znak, że nic nie mogę poradzić.
- Ale, ale... O co wam chodzi? - wydukał. Dominika odeszła od biurka i przeszła za fotel
Rafała, po drodze mrugając do mnie okiem. Stanęła za nim, nachyliła się do jego ucha i
wyszeptała jadowicie:
- Dobrze wiesz, o co nam chodzi. Myślałeś, że nikt się nie dowie? Biedny, rachityczny
móżdżek...
- Nie wiem, o co wam chodzi, ale na pewno wszystko uda się wyjaśnić.
97
Wytrzeszczyłam oczy i przygryzłam wargi, żeby się nie roześmiać.
Dominika podeszła do drzwi, sprawdziła, czy nikogo nie ma w pobliżu. Zamknęła je i wróciła
na swoje miejsce. Oparta o biurko, wbiła wzrok w skonsternowanego Rafała i powiedziała,
rozdzielając sylaby:
- Gadaj! Czym się karmi chomiki?!
Wiele dałabym, by mieć wtedy aparat i sfotografować głupią minę Rafała. Zerwał się jak
oparzony z fotela.
- Ja pierdolę! Wystraszyłaś mnie! Jakie, kurwa, chomiki?
- Takie żywe, podobne do myszy, tylko z obciętym ogonem - powiedziała spokojnie
Dominika.
- Zaraz, chwila... muszę pomyśleć... Powariowałyście zupełnie! Nie macie roboty, czy co?
- Do rzeczy, wiemy z dobrze poinformowanych źródeł, że twoja siostrzenica hoduje
chomiki...
- Dominika, skończ już z tą konspiracją, żart się udał, wystarczy. A o chomikach Eli sam ci
mówiłem. Więc tak, w sklepach można dostać specjalne mieszanki różnych ziaren, pestek,
pokruszonych roślin i witamin. Dodatkowo można dawać im marchewkę, jabłko, słonecznik i
tak dalej. Lepiej nie dawać sałaty, bo z powodu pestycydów chomik może się przekręcić.
Można kupić też specjalne kolby jajeczne, biszkoptowe, owocowe, warzywne. Stanowią
smakołyk, a oprócz tego pomagają ścierać zęby. Chomik pije wodę, musi mieć do tego
specjalne poidełko. To chyba tyle. Wszystko można dostać w sklepie zoologicznym. I co?
Zdałem egzamin?
- Tak, dzięki. Odmaszerować - powiedziała Dominika.
98
- Nie zaproponujecie jakiejś kawy za konsultację weterynaryjną?
- Och, zapomniałam. Idź do socjalu i zrób sobie kawę...
-Taaa, super... Miło się z wami gada. To co? pójdę już, co tak będę sam tu siedział...
- Rafał - odezwałam się. - Dziękuję, naprawdę bardzo mi pomogłeś. Dostałam chomika, a nie
mam żadnego doświadczenia w opiekowaniu się zwierzątkami.
- Nie ma sprawy, bierz go często na ręce, bo zdziczeje i może gryźć.
Machnął ręką i wyszedł.
- No, to wiemy wszystko - powiedziała Dominika. - Słuchaj, przed twoim przyjściem
dostałam wszystkie dane, chcesz je przy okazji zabrać?
- Specjalnie po nie przyszłam, dzięki.
- Co z wieczorem?
- Przyjadę po ciebie, tylko podaj mi adres. -śartujesz? Do wieczora jestem tutaj. Mam ze
sobą strój kąpielowy, bo nieraz zdarzało mi się jechać po pracy na basen. Jeśli skończysz
wcześniej, przyjedź pod firmę.
- Dobrze, na razie.
Dotarłam do domu z zapasem jedzenia dla plutonu chomików. Uprzejmy sprzedawca o
wyglądzie Davida Copperfielda i o wiotkich nadgarstkach, rezolutnie zasugerował
sprasowane trociny.
Przesypałam jeden kartonik karmy w słoiczek po kawie. Wysypałam odrobinę ziaren na dłoń,
otworzyłam klatkę i umieściłam je w plastikowym spo-deczku. Usłyszawszy dźwięk
spadających ziarenek,
99
Euzebiusz, siedzący na najwyższym piętrze swojej klatki, zbiegł szybciutko po sprężynach
imitujących tunele. Powąchał jedzenie i chwytając poszczególne ziarenka w kosmate łapki,
zaczął pakować wszystko do pyszczka, a raczej do specjalnych kieszeni, w których chomiki
zwykły magazynować zdobycze.
Zebrawszy wszystko, schował się w domku.
Postanowiłam przyrządzić sobie na kolację sałatkę grecką.
Rozgryzając zębami chrupiące listki sałaty lodowej, słuchałam ścieżki dźwiękowej z
Pornografii Kolskiego. Czułam się niezręcznie, rozcierając językiem fetę, gdy pamięć
podsuwała mi obraz bohatera, łakomie chowającego w kieszeni kawałek suchego chleba.
Kilka dni temu, gdy jeszcze nie miałam karmy dla Euzebiusza, włożyłam mu do klatki na
najwyższe pięterko kawałek skórki od chleba. Zabrał ją dopiero po kilku godzinach, gdy już
trochę podeschła. Męczył się długo, zanim ostrymi ząbkami nadał jej kształt, który pozwolił
schować zdobycz w domku.
Chleb ma kosmopolityczną uniwersalność. Dla ludzi i zwierząt. Każde stworzenie na ziemi
instynktownie wyczuwa w jego zapachu bezpieczeństwo. Chleb... spleśniały i wilgotny,
schowany w kieszeni więźnia, chleb rozmnożony przez Jezusa, chleb pyszniący się złotą szatą
i puszystą kołderką serka z telewizyjnej reklamy.
Do spotkania z Dominiką mam jeszcze godzinę. Muszę poszperać w komodzie i odnaleźć
strój kąpielowy, potem prysznic; całe szczęście, że kilka dni temu wydepilowałam nogi,
muszę jedynie usunąć dwudniowe włoski pod pachami. Jeszcze dwa-
100
dzieścia kilka lat temu było całkiem normalne, że kobiety tuż nad zdobycznymi rumuńskimi
czółenkami eksponowały owłosioną łydkę, a pod pachami falowały unoszone prądami
powietrza wodorosty. Natychmiast przypomina mi się żart: upał, autobus miejski. Wchodzi
kobieta w koszulce na ra-miączkach i chwyta dłonią drążek przy suficie, by się przytrzymać.
Obserwujący to pijaczek, zwraca się do niej: „Te, baletnica, zdejm te nogę z poręczy". Czasy
obecne delikatnie zaczynają kierować się ku skrajnym rozwiązaniom w tej kwestii.
Owłosienie to twój wróg. Musisz być gładka, wszędzie, no może prawie wszędzie. Walcz z
przeklętymi cebulkami, wyrywaj je, traktuj maszynką, laserem, zrywaj woskiem... Ja nawet
jestem za... Sama bardzo dbam o to, by być przyjemną w dotyku. Mało tego, gdy moja dłoń
przesuwa się po nodze, a ja wyczuwam delikatne włoski odradzające się po ostatnim
mechanicznym pieleniu, czuję się brudna, ale... czy to czasem nie jest tak, że w ten sposób
chcemy uwolnić się od brzemienia bycia zwierzęciem? Czy ktoś jeszcze wie, że kichanie i
gęsia skórka to spadek po przodkach, których organizmy, wyczuwając zmianę temperatury,
poprzez kichanie stawiały na sztorc włoski, tworząc dodatkową barierę przed utratą ciepła
przez skórę. Z usuwaniem owłosienia jest tak, jak z perfumowaniem się. Za wszelką cenę
zabić naturalny zapach ciała. To, co kiedyś było naszym osobistym kodem, walorem,
pozwalało zwabić partnera, staje się niepożądanym balastem. Pamiętam, jak Marta
opowiadała mi o klientce, która systematycznie przychodzi na woskowanie ud i pachwin, ale
nigdy nie woskuje łydek, bo jej mąż bardzo lubi, gdy ma na nich włoski. Każda z nas
skrzywiła się wtedy
101
z niesmakiem. Po pewnym czasie zaczęłam się zastanawiać, że to wielka odwaga ze strony tej
kobiety, a i wielka odwaga jej męża przyznawać się do tego, co lubi...
Mam do wyboru dwa stroje. Sportowy, szary, bawełna z lycrą i turkusowy ze stanikiem, który
sprawia, że moje piersi stają się dwa razy większe. Wybieram wygodny szary, który upycham
do torebki, obok szamponu i balsamu do ciała.
Już czas. Zostawiam zapaloną lampkę nocną. Wiem, że Euzebiusz jej nie potrzebuje, ale ja
będę czuła się lepiej, wiedząc, że czuwa nad nim.
Powieki wszystkich firmowych okien zamknięte. Za chwilę powinna przyjść Dominika.
Widzę, jak wychodzi szybkim krokiem z firmy, a tuż za nią Igor. Przez muzykę płynącą z
radia nic nie słyszę, ale widzę, jak Dominika odwraca się i zbliża na chwilę do mężczyzny.
Gdyby nie to, że ciemność zacierała ostrość, mogłabym przysiąc, że jej dłoń przesunęła się
miękko po jego rozporku.
Otworzyła tylne drzwi i rzuciła na siedzenie dokumenty i torbę, a później wypełniła swoją
postacią przestrzeń po prawej stronie.
- Jak mam jechać? - zapytałam.
- Wyjedź na trasę główną, a później druga w lewo, w kierunku jezior, zaraz potem w prawo i
przed siebie. Beret.
-Hmm?
- Rzut beretem. - Zaśmiała się. -Jasne...
* * *
102
Jechałyśmy w milczeniu, zostawiając za sobą ludzkie mrówki. Niektóre z nich biegały już w
piżamach, inne dźwigały na paciorkowych grzbietach brzemię codziennych spraw. Mrowiska
dużych i małych miast mają inny rytm. Miasta duże tętnią jeszcze życiem, gdy
prowincjonalne kopczyki oddychają miarowo.
W radiu Lady in red... Zawsze chciałam to zatańczyć... wolno kołysać się...
- Dlaczego jesteś sama? - wyrwała mnie z zamyślenia.
- A dlaczego ty jesteś sama? - zapytałam. -Bo takie kobiety jak ja są same... zazwyczaj.
Albo ze świadomego wyboru, albo z wyboru społeczeństwa. Wiesz, jak to jest. Jeśli długo
funkcjonujesz w określonym społeczeństwie, jako niereformo-walny samotnik, zaczynasz
myśleć, że tak ma być. Zaczynasz przyjmować czyjeś widzenie za swój wybór...
- Jakoś nie pasuje mi to do ciebie, to podporządkowywanie się...
- A kto powiedział, że to robię? Ja jestem tym pierwszym typem. Jestem sama, bo chcę być
sama, bo to wygodne i słodkie. Jak śliwka w czekoladzie, gdzie zamiast śliwki masz pyszny
egoizm, bez pestki, czyli kręgosłupa moralnego. Pochodzę z małego miasta, gdzie w liceum
każda dziewczyna miała już ustrzelonego faceta. Mnie się to nie udawało, bo za każdym
razem poddawałam faceta wnikliwej inwigilacji, w wyniku której okazywało się, że nie
spełniają moich kryteriów. Fakt, poprzeczkę ustawiałam wysoko. A później obserwowałam,
jak koleżanki rodzą dzieci, tyją, zapuszczają tłuste blond odrosty i pomyślałam, że ja tak nie
skończę.
103
Robiłam wszystko, by nie stać się zgnuśniałą babą z pulchnymi łapkami. Jak widzisz,
standard. Dokładnie wiem, dlaczego jestem taka, żadnej tajemnicy, żadnego domyślania się.
Czy to, co mówię, jest dla ciebie wyrachowaniem?
- Dlaczego? Myślę, że rozumiem, o czym mówisz, właściwie jestem pewna, ale nie chcę, by
zabrzmiało to zbyt hardo...
- Teraz twoja kolej, dlaczego dziewczyna z wielkiego miasta jest sama?
- A skąd przeświadczenie, że jestem dziewczyną z dużego miasta?
- No... nie wiem, po prostu tak założyłam, wydaje mi się, że pasujesz do dużego miasta.
- Nie... nie jestem dziewczyną z dużego miasta. Pochodzę z małego miasteczka, smutnego,
ubogiego, gdzie rozmowy w urzędach toczą się w oparciu o formę bezosobową, czyli: „Bry,
siądzie, pokaże, co tam przyniosła". Gdyby nie szerokość geograficzna, mogłyby w nim hulać
krzaczaste kule, jakie wiatr przegania po bezkresach Ameryki. W moim małym miasteczku
trzeba było starać się podwójnie, by nie zgubić kroku, by nie rozleniwić duszy... Pragnienia
nigdy nie były tam ważniejsze od świeżego lakieru na płocie. Upłynęło dużo czasu. Czasami
myślę, że za dużo, czasami myślę, że za mało... Zostawiłam tam jedno z moich żyć i
sprawiłam sobie nowe... Nawet nie wiem, co z moich wspomnień jest prawdziwe, a co nie.
Przepraszam, nie chcę o tym mówić...
Zapadła cisza. Dominika nie pytała dalej, a ja broniłam się przed wspomnieniami.
Przed oczami stanął mi obraz mieszkania pogrążonego w wieczornej krzątaninie. W
brokatowe, gwiezdne pieprzyki wplatała się melodyjka z au-
104
ta rozwożącego lody... Ta chwila broniła się przed światem kolorowymi płachtami rolet.
Jakieś dziecko pochylone nad kartką papieru, a na niej zamek, który obsiadły maciupeńkie
postaci rycerzy. Nagle głos dziecka:
- Podoba ci się, mamo?
- Przecudnie - odpowiada kobieta. - Jesteś bardzo zdolny, trudno jest narysować tak małe
ludziki. Może w przyszłości będziesz rysował komiksy?
- Nie - odpowiada maluch - w przyszłości będę gazownikiem.
- Kim? - pyta kobieta.
- Gazownikiem, tym panem, który naprawiał nam junkers, ma fajne narzędzia, nie boi się
ognia i fajnie pachnie, jak benzyna i twój zmywacz do paznokci...
Kobieta zaczyna się śmiać. Stawia przy dziecku kubek z ciepłym napojem i głaska je po
głowie.
- Greta, co się stało? Dlaczego płaczesz?
-Nie wiem... coś mi się przypomniało... Przepraszam, nie zwracaj na mnie uwagi.
Hotelik sprawiał wrażenie bardzo przytulnego. Mały, ze spadzistym dachem i powiekami
okien. Za nim niskie zabudowania, w których mieścił się basen. Wielkie witryny oddzielały
kąpiących się od świata zewnętrznego.
Dominika poszła do recepcji i wzięła dwa kluczyki do damskiej szatni.
W szatni niesamowity ukrop i zapach ozonu. Trzy kobiety zatrzymały się przed tablicami
informującymi o zasadach korzystania z basenu. Mimowolnie słyszałam ich rozmowę.
105
-Ale dlaczego mam wziąć prysznic przed wejściem na basen?
- No bo wiesz, to tak na wypadek, gdybyś się nie miała czasu umyć... żeby nie wchodzić do
wody spoconym.
- Aleja się rano myłam... - odpowiedziała pierwsza.
- No, to chyba ciebie to nie dotyczy. - Koleżanka wzruszyła bezradnie ramionami.
- Głupie trochę te zasady, co nie?
- No, głupie, przecież każdy wie, czy jest brudny czy nie.
Boże, pomyślałam, czy my naprawdę mamy XXI wiek? Dominika również słyszała tę
rozmowę i nim kobiety zdążyły opuścić szatnię, powiedziała do mnie bardzo głośno:
-I przez takie właśnie wieśniary na basenie można coś złapać.
Nabrałam powietrza w płuca. Jedna z zainteresowanych zatrzymała się z ręką na klamce i
odwróciła w kierunku Dominiki.
- Mówiłaś coś?
- Tak - potwierdziła - mówiłam, że przez takie larwy jak wy basen jest pełen syfu.
- Co takiego?
- Prysznic jest po to, byś zmyła z siebie to, co zgromadziłaś przez cały dzień, czyli pot,
bakterie, resztki antyperspirantu spod pachy, a przede wszystkim ten tandetny makijaż, żeby
inni nie musieli w nim pływać.
Kobieta otworzyła ze zdziwienia usta. Popatrzyła na Dominikę i powiedziała:
- A tobie co do tego?
- Prawie nic, poza tym, że zaraz wchodzę do wo-
106
dy i wolałabym mieć komfort przybywania w nim razem z ludźmi, którzy przestrzegają
elementarnych zasad higieny...
Obiekt krytyki, pozostawiony przez koleżanki, pozostał również bez wsparcia moralnego, a
jako że mało kto może oprzeć się sile sugestii Dominiki, podreptał grzecznie pod prysznic.
Przebrałyśmy się szybko i prawie w tym samym czasie wyszłyśmy spod prysznica.
Dominika wyglądała świetnie. śółty strój kontrastował z jej ciemną skórą; włosy zebrała w
koński ogon. Dziwne, ale nie czułam w jej towarzystwie charakterystycznego w podobnych
sytuacjach przeświadczenia, że stanowię tylko tło.
Woda była idealna.
Dlaczego wcześniej nie wpadłam na to, by korzystać z basenu jako terapii relaksacyjnej?
Zamoczyłam się powoli. Czułam, jak woda ściska moje ciało, a jednocześnie wypiera je do
góry. Poruszyłam ramionami. Obserwowałam zawirowania wody. Podeszłam do brzegu
basenu i chwyciłam się rękami, pozwalając, by ciało falowało swobodnie.
Dominika pokonywała któryś raz z kolei długość basenu. Obserwowałam, jak tnie smukłymi
ramionami wodę.
Nie umiem pływać.
Boję się wody.
Boję się żywiołu. Nawet taki mały, ujarzmiony przez ściany, kafelki stylizowane na
starożytny Egipt, stanowi dla mnie zagrożenie. Nie mówię o tym nikomu, bo ten strach to
dziecinada przecież... Jaki żywioł? Otwarte morze, ocean, ale basen? Cóż...
Po jednej stronie basenu mnóstwo roślin, a za
107
nimi okna kawiarni, z której hotelowi goście mogą oglądać kąpiących się. Złożyłam ramiona,
podparłam nimi brodę i obserwowałam ludzi zamkniętych w miękkim, kawiarnianym świetle
Jak by to było, gdyby basen był światem, a oni zamkniętymi świetlikami. Robaczkami, które
umieją pić z filiżanek i wycierać usta serwetką. Czy widział ktoś świetlika zostawiającego
napiwek? A ja widzę. Widzę też znajomy profil, a i on mnie chyba zauważył. Więc jemu też
zdarza się zdradzać naszą Kawową Dziuplę, ach, jaki ten świat mały... Tak, z pewnością mnie
zauważył, bo mimo że jego rozmówca wciąż poruszał ustami, on odwrócił głowę w moją
stronę i skinął. Trochę przekornie przechyliłam głowę na bok. Odepchnęłam się od brzegu,
nie odrywając od niego wzroku. A więc miałam widownię. Jakie to miłe dla mojej próżnej
kobiecości, wiedzieć, że jest się obserwowaną i specjalnie stroszyć piórka. A w tym świetle
moja skóra wygląda i smakuje naprawdę świetnie...
- Dlaczego nie pływasz? - Dominika podpłynęła rasową żabką.
-Nie umiem...
- Jak to nie umiesz?
- No zwyczajnie, nie umiem, po prostu...
- To po co jeździsz na basen?
- A dlaczego małe dzieci jeżdżą na basen, chociaż nie umieją pływać? Ponieważ to lubią. Ja
też lubię się popluskać i poczuć lekkość przebywania w wodzie.
- Popluskać? Daj spokój. Nauczę cię pływać.
- Nie, próbowało ze sto osób i nikt mnie nie nauczył. Tobie też się nie uda.
- Zobaczymy. Chodź na solankę.
108
- Dlaczego?
- Bo słona woda lepiej wypiera ciało.
Woda w solankowym basenie była dużo cieplejsza.
- Złap się rękami za tę rurę i spróbuj wypchnąć całe ciało do góry, tak aby je utrzymać jak
najdłużej u góry. Chciałabym, abyś poczuła, że unoszenie jest możliwe, najpierw z
trzymaniem, a potem bez.
Zrobiłam, jak mówiła. Rzeczywiście moje ciało zdawało się samo dążyć do powierzchni, ale
po chwili opadało i choćbym przebierała nogami jak młody źrebak, nic nie mogłam na to
poradzić.
-Poruszasz się zbyt gwałtownie - powiedziała Dominika. - Musisz zaufać prawom rządzącym
niektórymi zjawiskami i mojej obecności. Nic ci się nie stanie. Spróbuj jeszcze raz. Niech
tylko twoje palce mają kontakt z poręczą, reszcie ciała pozwól się unieść. Nabierz powietrza...
Spróbuj.
Spróbowałam, chociaż perspektywa wody wlewającej się do uszu napinała moje mięśnie.
Delikatnie odbiłam się od dna i próbowałam rozprostować nogi, i sprawić, by mięśnie
utrzymały całe ciało w poziomie. Później rozluźniałam się, wierząc w słowa Dominiki.
Kawałek po kawałku, najpierw stopy, łydki, uda... powolutku niech sobie dryfują, biodra,
plecy... na razie nie opadają...
- Zanurz do połowy głowę...
- Ale woda... do uszu.
- Greta, nie jesteś dzieckiem, wpłynie, wypłynie... No, dalej.
Trzymając się cały czas, odchyliłam głowę. Czułam, jak ciepłe, wodne dłonie obejmują moją
czaszkę, a włosy zamieniają w rośliny żyjące własnym życiem... Prawie się udało, ale jeśli
teraz nagle za-
109
nurzy mi się twarz, o Boże, o Boże... Zerwałam się z zapamiętaniem i zaczęłam walczyć o
ż
ycie.
- Greta! Uspokój się!
- Cholera, mówiłam, że nie dam rady...
- Dasz, kwestia czasu. Dobrze, teraz spróbujemy ostatni raz bez trzymania i na dziś
wystarczy. Położysz się na wodzie, a ja będę cię podtrzymywać od dołu. Zobacz.
Opadła delikatnie do tyłu, uniosła nogi, położyła głowę i po prostu zawisła pomiędzy światem
wodnym i powietrznym.
- Teraz ty, śmiało.
- No, nie wiem...
- Aleja wiem... Jeśli ci się uda, stawiam kawę. Sprawa niby prosta, ale jak tu zaufać, że mnie
nie puści, nie zrobi głupiego żartu, żeby później śmiać się ze mnie. Odchyliłam się do tyłu, a
za tym ruchem asekuracyjnie podążyły ręce, nie wiem po co, bo przecież nawet nie miały o
co się oprzeć. Raz kozie śmierć, pomyślałam. Jednym ruchem opadłam do tyłu i wyciągnęłam
nogi, jednocześnie zanurzając do połowy głowę. W tym samym momencie poczułam dłonie
Dominiki na moich plecach i pośladkach. Przez chwilę musiała mnie podtrzymywać. Przez
wodę słyszałam jej głos: „Rozluźnij się, nie napinaj mięśni..." Jakie to trudne, nawet nie
wiem, kiedy jestem rozluźniona, a kiedy nie. To, że nie jestem już tak spięta, poznałam po
ledwie muskających moje ciało dłoniach Dominiki, nie musiała mnie już trzymać, ale jej ręce
były przy mnie dla bezpieczeństwa. Bardzo przyjemnie... Czułam, jak moje ciało unosi się
samo, bez niczyjej pomocy. Wyczuwałam obecność Dominiki i jej dłonie opływające mnie
jak para ryb. Głaskała moją skórę delikat-
nymi ruchami i czasami wypowiadała słowa, których nie mogłam zrozumieć. Chwilę potem
byłam sama. Wyobraziłam sobie, że nie istnieje nic oprócz mnie. śyję i oddycham sama,
zawieszona w falującej materii, do której nikt nie ma wstępu, a nawet gdyby, w porę mnie
ostrzeże, wysyłając czyjeś dłonie zamiast ryb. Czy to, co teraz odczuwam, to rozluźnienie?
Które z moich mięśni pracują? Czy serce odczuwa tę różnicę, czy mózg przesyła mu pytanie,
co by było, gdyby było jedynym dryfującym w materii sercem?
To nie jest zły pomysł. Stworzyć miejsca dla samotnych i zmęczonych serc. Takich, które nie
chcą już kochać i się zamartwiać. Miejsca łagodnego falowania, w których dźwięki są
zniekształcone, a światło połamane na milion mniejszych, mniej kłujących promieni.
Pomyślałam o Euzebiuszu i jego małym serduszku. Gdyby zechciał, też mogłabym go tam
zabrać. I tak tkwilibyśmy sobie, pływając z naszymi sercami, jak pestki arbuzowe w słodkim
miąższu. Czułam, jak palce ugięte i lekko wystające z wody formują jakiś kształt.
Wiedziałam, że nie mogę nawet spróbować delikatnie ich zacisnąć, bo złudzenie zniknie,
więc wolałam wyobrażać sobie, że w moich dłoniach zastyga kolorowa galaretka owocowa
albo nieznanym sposobem utrzymuję w nich piach morski, który umyka przecież, gdy
zanurzyć go w wodzie. .. Jestem senna, to prawie dla mnie nieosiągalne stać się senną w
takim miejscu...
Jedna z ryb podpłynęła i otoczyła mój nadgarstek. Próbowałam podnieść rozleniwione ciało
do Pozycji pionowej; niestety udało mi się.
- I jak? - zapytała Dominika.
- Nawet nie pytaj. - Westchnęłam.
111
- Super, przy kolejnej wizycie będziemy ostro trenować, a solankę będziesz miała na deser.
Moja próba zaowocowała kawą, tak jak obiecała Dominika.
Poszłyśmy do kawiarni pełnej świetlików i usiadłyśmy w ratanowych fotelach, pomiędzy
finezyjnie udrapowanymi zasłonami i firanami. Na każdym stoliku mała łososiowa lampka.
Łososiowa, bo za szybą woda, i łososiowa, bo ładna w kolorze. Te lampki to podręczna
apteczka każdego świetlika, wspomaganie, na wypadek gdyby jego własne światełko z
różnych powodów było zbyt słabe...
A świetliki bywają zmęczone. Mają ludzkie zmarszczki i ciężko wzdychają, tak jak mój
znajomy z Kawowej Dziupli. Usiadłyśmy niedaleko, więc ja widziałam jego, a on widział
słony kosmyk moich włosów, który trzymałam w ustach. Patrzyłam w jego oczy, bo rankiem
mam mało czasu lub on ma go mało, lub obraz jest zaciemniony przez okulary, albo po prostu
nie chcemy widzieć. Ale teraz się widzimy. Widzę jego krawat ze zbyt małym węzłem, nie
pasującym do jego masywnej sylwetki, a on widzi moje zaczerwienione od chlorowanej wody
policzki. Patrzymy na siebie i wiemy, że jedyne, co nas łączy, to poranna kawa. Jak stare
małżeństwo, lub całkiem młode, spotykają się rano i piją kawę albo herbatę, ale my zawsze
zgodnie kawę. Wpatrywałam się dalej i myślałam, czy to by wystarczyło. To bycie razem
przez poranną chwilę. Oczywiście całkiem teoretycznie, bo przecież on ma swoje życie, a ja
1001 filmów, które muszę obejrzeć, ale w sprzyjających warunkach, czy wystarczyłoby?
112
Wiem, że tak. Ludziom wystarczą małe chwile, by być ze sobą, wcale nie muszą zszywać
swoich swetrów...
Przystojny kelner podał kawę, zatrzymując wzrok na Dominice. Uśmiechnęła się do niego
pięknie. Nie widziałam takiego jej uśmiechu. Szczerego, z podziękowaniem na górnej
wardze. Filiżanka zatrzepotała w jego dłoni i zadzwoniła dzyń, dzyń...
Chwilę potem znajomy świetlik wstał, wziął do ręki płaszcz i wyszedł. Widziałam kątem oka
wahanie w jego ruchach, czułam, że chciałby powołać się na dziuplaną znajomość, ale chyba
jeszcze nie teraz... Zawsze będzie czas.
Wracałyśmy do miasta bezszelestnie. Nasze plecy opierały się o fotele całą szerokością, bez
nerwowego spinania łopatek, a ramiona luźno opadały, pozwalając szyi wydostać się z
czeluści obojczyków. To taki dziwny odruch. To chowanie się w sobie, skracanie szyi, jakby
człowiek chciał stać się mniejszy... Złapałam się na tym, że ze swobodnie opuszczonymi
ramionami czuję się naga.
Euzebiusza należało oporządzić. Świadczył o tym niezbicie zapach, unoszący się znad jego
klatki. Miałam potrzebne akcesoria oraz plan jak tego dokonać, nie wiedziałam natomiast, co
zrobić z mieszkańcem domku na czas dezynfekcji; pozostawało również wybrać odpowiednią
godzinę. Czas akcji 22.00, pora aktywności. Jako izolatkę zaadaptowałam brodzik, w którym
Euzebiusz biegał zdezorientowany, co rusz przystając i liżąc łapki.
113
Wypełnioną trocinami kuwetę pochyliłam nad wiadrem i wysypałam zawartość.
Następnie włożyłam ją do kuchennego zlewu, bo jedynie on się nadawał prócz brodzika,
który zajmował w tej chwili Euzebiusz, i odkręciłam ciepłą wodę, wciskając pod strumień
kilka kropli detergentu. Patrzyłam, jak woda wypełnia pojemnik. Poczekałam, aż wypełni go
całkowicie. Wyszperałam starą szczoteczkę do zębów i zaczęłam oczyszczać wszystkie rogi
klatki. Wylałam wodę i odkręciłam kran ponownie, by wypłukać pianę. Wtedy to
zobaczyłam. Na dnie klatki, na plastikowej Euzebiuszowej podłodze czarnym markerem
zapisany był numer telefonu komórkowego. Nie wierzyłam własnym oczom. Dziewięć cyfr.
Tajemnica, która czekała cierpliwie, by ją odkryć. Czyj to numer?
Nie miałam pojęcia. Oczywiście, że jedyny sposób, by się dowiedzieć, to z niego skorzystać,
ale czy zrobić to odważnie, natychmiast i bezwarunkowo, czy też przydreptać po cichu i
dowiadywać się po kawałku, lub próbować odgadnąć samej?
Wzięłam kawałek kartki i spisałam numer.
Dokończyłam sprzątanie, a później usiadłam na łóżku z kartką w dłoni, mając głowę pełną
niecierpliwości, zapachu świeżych trocin, a przed oczami Euzebiusza miotającego się po
starej nowej klatce.
Napisałam SMS-a: „Kto tam?"
Raport: „Oczekuje".
Po jakimś czasie wykręciłam numer: „Wybrany abonent jest w tym momencie nieosiągalny,
lub ma wyłączoną komórkę..."
Spojrzałam na zegarek. 22.45.
Abonent śpi.
114
Straszne. Jak można pozostawiać mnie na noc z zagadką?
Ustawiłam telefon, tak by widzieć jego ekran. Chodziłam po mieszkaniu i robiłam mnóstwo
niedorzecznych czynności, co chwila zerkając w stronę telefonu. Minął kwadrans. Zrobiłam
gorącą czekoladę. Usiadłam przy biurku, a przed sobą położyłam znak zapytania. Małe łyki
słodkiego napoju odmierzały kolejne minuty, a na ekranie wciąż plemnik palący skręta, logo,
które otrzymałam w spadku po złodzieju, który kilka miesięcy wcześniej ukradł mi telefon.
Zdesperowana poszłam się umyć.
Przyjemność z uwalniania z buteleczki mandarynek na moment przytłumiła moją ciekawość,
choć natrętne pytanie: „Kto to może być?" wciąż kicało.
Wytarłam się pospiesznie, by sprawdzić czym prędzej, czy nic się nie zmieniło w tym
temacie, gdy oto na ekranie dwie nowe wiadomości. Pierwsza, raport: „Dostarczono", druga...
zanim odczytam, chwila wahania... druga: „Joachim".
Niemożliwe.
Niemożliwe.
Niemożliwe.
Wyłączyłam komórkę.
Włączyłam ją ponownie.
Joachim.
Więc Euzebiusz nie jest chomikiem. Euzebiusz jest koniem trojańskim, podstępnie
przemyconym do mojego życia. Wiedział, że nie dam mu numeru, więc wynajął emisariusza,
współudziałowca spisku, małą pokrętną kulkę, która maskowała czarnymi bobkami sedno
sprawy.
115
Podeszłam do klatki i spojrzałam na stworzenie. Chomik stał na tylnych łapkach, a przednie
zacisnął w pięści i przyciągnął ku sobie. Nie, nie będziemy się bić. Wykiwano nas oboje.
Tylko dlaczego tak mu zależy? I jak mu się udało mnie odnaleźć?
Położyłam się do łóżka z dziwną obawą, że nie zamknęłam wszystkich zamków w drzwiach
lub że przekręciłam zapadkę o jeden raz za mało.
Klatka Euzebiusza stała się teraz odrębną enklawą. Do tej pory należała do mojego świata, ale
teraz stanowiła ogniwo łączące mnie z kimś innym. Czy powinnam pozbyć się Euzebiusza i
udowodnić mu, że się nie uda, czy też przeciwnie, przyjąć dar i skutecznie to zlekceważyć, by
gest przestał po jakimś czasie znaczyć cokolwiek?
Od pewnego czasu depcze mi po piętach.
Rozpoznaję ją w twarzach przypadkowych osób, które są zupełnie obce, ale dzięki niej
wyglądają znajomo. Przyszła wczoraj do firmy pewna kobieta, szukała kogoś. Mignęła przed
moimi oczami, mijając wejście do mojego biura. Jej sylwetka i jasne włosy łudząco
przypominały Martę.
Przeszłość.
Czy ja znałam Martę? Wiem, że znałam. Mieszkała dawno temu w bloku w centrum małego
miasteczka. Prowadziła gabinet kosmetyczny. Miała gładkie, spokojne dłonie i niebieskie
oczy. Jej małe mieszkanko wyglądało jak kwadratowa łupinka po włoskim orzechu. Ciepłe,
przytulne, z kuchenną szafką w kolorze waniliowym, w której pachniały rozmaite rodzaje
herbat. Marta była mądra i samot-
116
na. Spędzałyśmy razem czas i uczyłyśmy się hiszpańskiego. Miała plany, by wyjechać do
Anglii, do brata; przytłaczała ją małomiasteczkowa szarzyzna i ignorancja klientek, które nie
doceniały albo doceniały od niechcenia jej dążenie do wiedzy, nowe szkolenia, konkursy,
sympozja. Wiedziałam wtedy, a teraz jestem pewna, że takich Mart nie jest dużo. Mało kto
jest odporny na tak dużą ilość bakterii pro-wincjonalizmu. Nie ma na to skutecznego leku, nie
ma uodporniającej szczepionki... Trudno o wczesną diagnozę, bo objawy są mylące, ot, po
prostu mniej się uśmiechasz i zaczynasz mieć mniejsze wymagania. A czy nie jest to
chwalebne mieć małe wymagania, nie chcieć od życia zbyt wiele? Ksiądz ślubuje
posłuszeństwo, czystość i ubóstwo, prowincjonal-ność narzuca je sama, nie pytając o zgodę.
Potem przestajesz się starać. Najpierw o umysł. Książki są zbyt drogie, kino za daleko,
polityka w telewizji nudzi i odstręcza wymuskaniem prowadzącego, który zazwyczaj bywa
również gwiazdą programu. W kiosku nieco zawstydzona prosisz o kolorową gazetę, bo gratis
dołączyli kostkę zapachową do we lub plastikowy pojemnik na gotowane jajka, i tę drugą, w
której pierwszy raz oficjalnie pokazała się znana para. Przejrzysz je później nad nowym
jogurtem z papuzim ziarnem w środku. Twoje ciało też przestaje się starać. Udajesz, że jest
inaczej, wszystkie te an-typerspiranty, szampony nabłyszczające, balejaże... Ale gdy stajesz
przed lustrem, patrzysz na swoje odbicie, nie widzisz już nic do poprawki. Jesteś zadowolona
ze swojej miernoty, a brak odwagi na nową fryzurę, na wciąganie brzucha i kokieteryjność
spojrzenia upychasz do szafki z butami, w miejsce, gdzie leżą najstarsze bambosze dla mało
lubianych gości.
117
Marta była jedną z tych, których ciała i dusze jakimś cudem wyprodukowały surowicę.
Zadzwonił telefon.
- Tak, słucham?
- Dzień dobry, pani Greto, Joanna z tej strony. Szef pyta, czy mogłaby pani zostać dziś dłużej,
bo szykuje się przecena kolekcji, musimy uzgodnić ceny półkowe...
- Tak - odpowiedziałam. - Co z innymi działami?
-Będzie Rafał, Iza, Kaśka, Dominika... właściwie prawie wszyscy, choć większość
niezadowolona, bo dziś piątek, każdy miał jakieś plany... Dlatego dyrektor prosił, bym
wyczuła nastroje...
- Ja nie mam planów, zostanę.
- Dobrze, dziękuję i do zobaczenia w firmie.
Za oknem nowy dzień. Trudno mi dziś oddychać. Mimo że w mieszkaniu jest ciepło, czuję
język chłodu na ramionach. Nie mam ochoty malować się, ale zrobię to na przekór sobie, by
kolejnym, małym gestem wygrać prawie nic nieznaczącą potyczkę. Wzięłam do ręki telefon.
Wiadomości. Odebrane.
„Będę czekał, jak długo zechcesz. Jesteś w smętnym dźwięku trąbki i tęsknym brzmieniu
saksofonu. J."
Choćbym potrzebowała go jak morfiny... będę udawać, że nie istnieję. Mogłabym rozciąć mu
policzek ripostą, mogłabym zranić tyloma słowami, ale nie zrobiłam nic, bo przecież nie
istnieję.
W drodze do pracy wstąpiłam do sklepu piekarniczego.
Rzadko to robię, ale bywają dni, kiedy chcę zaspokoić w sobie pierwotną chęć zrobienia
poran-
118
nych zakupów. Kupowanie mleka, chleba, bułek, masła stwarza pozory normalności i
poczucia dbania o kogoś, nawet jeśli tą osobą jesteś ty sam. Lady pełne rozmaitych
wypieków, w których pysznią się wszelkiej maści dorodne żuki chlebów i kolorowe oczy
drożdżówek. Czuję, jak mój żołądek reaguje na obraz. Wybieram rogala z błyszczącą skórką,
bo lubię, gdy podczas jedzenia mój język przykleja się do niej, i ciastko francuskie z
jabłkiem, bo chcę sprawdzić, pod iloma kołderkami śpi.
Zaraz obok jest mały sklepik spożywczy.
Pomiędzy pętkami jałowcowej i polskiej, surowej wędzonej, dysputy na tematy
ogólnopaństwo-we, ogólnozdrowotne.
- A Koperkowa wyszła? - zapytała pewna leciwa dama.
Przetłumaczyłam sobie błyskawicznie: „Czy zupa się udała?", ale pomyliłam się, bo druga z
niewiast odpowiedziała:
- Tak, w piątek.
Więc ja natychmiast, że Koperkowa wyszła z więzienia w piątek, ale i tym razem pudło. -1 co
jej powiedzieli?
- Ano, powiedzieli, że musiała się starać, żeby takiego wrzoda wyhodować.
- A to gdzie ten wrzód był?
- Na dwunastnicy...
- Aaaaa... myślałam, że coś babskiego.
- Nie, u niej nie, ale Bożewska ma mięśniaki... Pani da tej łopatki ze sześćdziesiąt deko...
Widziałam się z Nowakową, jej matka też leży w szpitalu, ale nie wiem, na co, ale to ona mi
powiedziała...
- Patrz pani, mięśniaki... straszne, jak to się ludzie teraz szybko zawijają.
119
- No nie tak szybko, bo najpierw to je wycinają, badają i czasami to już nie odrastają...
Trzydzieści deko krotoszyńskiej, ale pokrojonej... A czasami się zezłośliwiają i dopiero
wtenczas ludzie się zawijają.
-Kiedyś tego nie było... Pani kochana, zobacz, czy są chude żeberka, bo stąd nie widzę...
- Są chude... Ludzie nie dbają o siebie...
- A racja, pani, odchudzają się wszystkie i stąd te choróbska...
- Nie, żeberka są chude, a ludzie to są za grube i dlatego te cholesterole wysokie, no ale na
coś trzeba umrzeć...
Gdy nadeszła moja kolej, powiedziałam:
- Proszę brokuły, maślankę i gumy kulki. Ekspedientka chyba mnie nie zrozumiała.
Bawełna jest pochłaniaczem zapachów, pomyślałam, gdy odczytałam wiadomość przesłaną
przez Joachima. „Na mojej koszuli Twój zapach. Schowałem ją do plastikowego worka, bo to
jedyny ślad, że istniałaś. Daj znak. Wyślij przecinek, średnik... cokolwiek, bym wiedział, że
ciągle jesteś".
Lubię zapach mojej bluzki po całym dniu, gdy czuję woń ciała, zakopane w przędzy perfumy
i wszystkie inne zapachy, które wydarzyły się tego dnia.
Znalazłam dziś chwilę, by zjeść obiad w chińskiej restauracji. Ktoś zamówił banany w
cieście. Pomieszczenie pachniało smażonymi owocami i miodem. A teraz stoję na tle
wieczornej kuchni i wdycham ten zapach... kontrastowy do zapachu rozgrzanego czajnika i
obranej chwilę wcześniej pomarańczy.
120
Czasami żałuję, że muszę takie zdobycze wyrzucić do kosza z brudną bielizną.
Posegregowałam pranie i wstawiłam pralkę, której przykazałam wybielić prześcieradła.
Później, gdy porządkowałam szafę i układałam torebki, wkładając mniejsze w większe,
dookoła mnie fruwały papierowe motyle biletów, papierków po cukierkach i naprędce
notowanych słów. Zagarnęłam je w sieć moich dłoni, ale wśród nich była jedna, niesforna, z
numerem telefonu.
Człowiek z lasu. Dawne dzieje. Inny świat. Pamiętam ten dzień, dawno, dawno temu, gdy
jechałam tam z desperacją i świadomością nieuchronności pewnych zdarzeń. Oszukiwałam
się, że ciągle mam wpływ na to, co się wydarzy, choć decyzja zapadła o wiele wcześniej, mi
pozostała jedynie realizacja. Nie miałam w głowie planu, kształtu tego, co się wydarzy, nie
uprzedziłam, nie wiedziałam, czy będzie w domu, a mimo to jechałam. Byłam skupiona tylko
na tym, by tam trafić. śadnego analizowania, czy robię dobrze czy źle. Minęłam po drodze
stary folwark. Jego zniszczone zabudowania przejęły mnie grozą. Może to znak, symbol, jak
popsute, chwiejące się we śnie zęby...
Skręciłam w małą wybrukowaną drogę wijącą się wśród młodych jaworów. Wibracje
rozedrgały moje uda i pośladki. Poczułam się zażenowana przed samą sobą, bo skojarzyło mi
się to z irracjonalnym przygotowaniem mojego ciała, leśną grę wstępną. Minęłam mały
wodospad, a przy nim stary dom z atrapą młyńskiego koła. Kilka zaniedbanych domków,
rozszczekany kundel, trzylatek z parówką w małej rączce. Oczy, w których odbijały się
wirujące koła mojego samochodu.
121
Dwieście metrów za zabudowaniami wjechałam w gęste poszycie lasu, a droga zamieniła się
w ubitą ziemię z garbami i kałużami. Gałęzie zawisły nad maską auta jak posępne, karzące
ramiona... Kolejny odcinek specjalny, który muszę pokonać. Czułam, że wszystko dookoła
każe mi zawrócić. Szlag mnie trafiał na myśl, że napiętnowałam się sama, zanim cokolwiek
się wydarzyło. Interpretowałam wszystko na podstawie mojego postanowienia i zadawałam
sobie ból. Moja psychika chciała sprawić, bym gdy dotrę do jego drzwi, stała w pokutnych
szatach z różańcem na szyi.
Podjechałam pod stojący pod lasem samotny dom. Obejście było schludne, a trawa równo
skoszona. Zgasiłam silnik i siedziałam, wpatrując się przez szybę na świat, w który
przybyłam. Dopóki pozostawałam w samochodzie, dopóty byłam bezpieczna. Jeden ruch
klamką, a wessie mnie tutejsze powietrze, poplącze włosy, a w usta włoży nieznany smak i
nie moje słowa.
Drzwi domu otworzyły się. Nie uśmiechnął się, nie zszedł niżej, wyciągnął tylko rękę...
Zostawiłam kluczyki w stacyjce i torebkę na przednim siedzeniu.
Nie pozwolił, bym stanęła przed nim, dotykając całymi stopami podłoża. Porwał mnie w
ramiona i mocno przytulił. Objęcie było mocne i wszechogarniające. Nawet gdybym chciała
odwzajemnić się, nie poczułby tego. Czułam, jak wplata palce we włosy nad moim karkiem i
delikatnie wysuwa spinkę, a potem rozdziela pasma włosów na dłoni i wącha je.
Jak dobrze. Bez słów. Bez wyboru.
Zaprosił mnie do środka. Zapytał, czy napiję
122
się herbaty. Tak, chętnie. Patrzyłam, jak kroi żółty owoc. Usiadłam na skrzynce po jabłkach.
Na moją spódnicę napadły zazdrosne drzazgi, łapiąc ją w kilku miejscach, reszta spódnicy
opadła lekko na ziemię.
Pamiętam dwa metalowe kubki i moje zawstydzenie na myśl, że będę musiała ugryźć brzeg.
Zawsze sprawdzam zębami twardość ścianki kubków. Taki zwyczaj. Muszę postukać zębami
i przesunąć nimi po brzegu, a później dotknąć dziąsłami. Patrzył, co robię, ale nie
tłumaczyłam. Umoczyłam usta w cytrynowym obłoku i odstawiłam kubek. Podszedł do mnie,
uklęknął i położył dłonie na moich stopach, a potem delikatnie przesunął je wyżej po łydkach
i udach. Czułam jego dotyk i zapach, patrzyłam na wąskie, poruszające się niespokojnie
nozdrza. Dlaczego mnie nie pocałuje?
Wstał, złapał mnie za nadgarstki i podciągnął do góry. Wziął na ręce i zaniósł do drugiego
pokoju. W pokoju było pusto, nie licząc samotnego stołu, stojącego pośrodku. Zamiast
poddać się fali podniecenia, zaczęłam rozmyślać o tej niespodziewanej samotności, którą
zastałam przypadkiem. Czy był świadkiem zdarzeń jak to, czy nudziły go odgrywane tu
sceny, czy też moja obecność była jego uciechą? Człowiek z lasu posadził mnie na
drewnianym samotniku. Popatrzył na mnie w skupieniu, a po chwili zaczął całować. Jego usta
i język smakowały jakąś marynatą. Może patisonami w zalewie? Uwielbiam patisony. Małe,
marynowane statki UFO...
Poczułam jego biodra mocniej napierające na moje nogi i wymuszające, bym je rozsunęła.
Wciąż było mi dobrze, ale w głębi mej duszy podstępna wy-
123
obraźnia przygotowywała sprzęt do projekcji. Mała jak ziarenko gorczycy myśl, że wszystko,
co mogło być dla mnie ekscytujące, już się wydarzyło. Drobiazgi, które do tej pory tylko
zauważałam, zaczęły przykuwać moją uwagę z irracjonalną siłą. Widziałam wyraźnie małą
pajęczynę w rogu pokoju, która falowała w rytm piosenki Beautiful Sound. Prawy róg stołu
pozbawiony był okleiny i opuszki nie pozwalały mi o tym zapomnieć. W wykładzinie, którą
pokryta była podłoga pokoju, zauważyłam nierówny odstęp między nitami...
Dość tego! Wystarczy! Zacisnęłam powieki. Nie mogę się skupić. Nie mogę jednocześnie
widzieć tak wiele, myśleć, smakować...
Odepchnęłam go. Oszołomiony, popatrzył rozgorączkowanym wzrokiem.
- Nie takiej kochanki szukasz - powiedziałam -oboje się pomyliliśmy. Ty, że spełnię twoje
oczekiwania, ja, że dzięki tobie zapomnę o bożym świecie. Muszę jechać, przepraszam.
Poprawiłam ubranie. Schylił się i zapiął mi buty. Odprowadził do drzwi i włożył w dłoń szarą
renetę.
- Jeśli tylko będziesz chciała, zawsze możesz tu przyjechać... Nie tylko po to, by się kochać -
uprzedził moje rozterki.
-Dziękuję...
Jechałam do domu z poczuciem spokoju.
Nie był to spokój zwycięzcy, bo przegrałam dużo wcześniej, ale spokój wynikający z
możliwości wyobrażenia sobie pewnych zdarzeń. Czy gdybym się z nim kochała, byłoby
wyjątkowo? Chyba nie, skoro najważniejszy jest dla mnie pierwszy dotyk i szept śpiący w
małżowinie ucha.
124
To było tak dawno temu...
Wsunęłam kawałek papieru do torebki, którą teraz noszę. Nie wiadomo dlaczego, z tym
papierowym okruchem poczułam się bezpieczniej. Zazdrosny zapach pomarańczy wpełzł mi
na nogę. Odpisałam Joachimowi: „To przypadek, że to byłam ja. Twoja koszula mogłaby
pachnieć kimś innym. Ja żyję pomiędzy dwoma światami. Zawsze. Nie ma w nich miejsca dla
Ciebie, musisz mi uwierzyć..."
W firmie wariactwo przeceny sezonowej. Mimo że w zeszły piątek ustaliliśmy, iż schodzimy
z cen o trzydzieści procent, a sklepy detaliczne poświęcają dziesięć procent swojej marży, w
sobotę przyszedł faks z CF, że oprócz promocji kwotowej ma być bonus. T-shirt z letniej
promocji - którym notabene zawalone są całe magazyny z uwagi na chłodne lato - do każdej
pary dżinsów. Mieliśmy tydzień na wywiad, co o tym sądzą klienci, zebranie zamówień i
rozesłanie T-shirtów. Wszyscy biegali po biurze z wypiekami na twarzy, dziewczyny z działu
obsługi klienta nie odkładały słuchawki od ucha. Przedstawiciele handlowi od rana byli w
trasie, finansowy próbował propozycją przeceny zmobilizować klientów do szybszej spłaty
zobowiązań, Rafał ciskał mięsem na prawo i lewo, magazynier łykał raz po raz tabletki na
nadkwaśność... słowem: młyn.
Tymczasem okazało się, że firma kurierska po raz kolejny dostarczyła do kilku odbiorców
uszkodzone i okradzione paczki. Dyrektor wpadł w szał. Wrzeszczał, że nawet jego
cierpliwość kiedyś się kończy i że jak dorwie tego skurwysyna między 178
125
a 185 centymetrów wzrostu - jako że nasze firmowe śledztwo wykazało, że zawsze giną
rzeczy w rozmiarach L - to mu łeb urwie przy samej dupie.
Miałam dość jeszcze przed południem. Około piętnastej zrobiło mi się niedobrze od
cukierków z kofeiną, ale na parzenie kawy nie było czasu. Pobiegłam do socjalnego. Miałam
nadzieję znaleźć torebkę mięty lub trochę zwykłej herbaty.
Rumianek. Dobre i to, inaczej resztę dnia spędzę w toalecie.
Po szóstej wpadła do pokoju Dominika.
- Greta, widziałaś Rafała?
- Nie, to znaczy jakieś dziesięć minut temu wziął ze sobą Kaśkę i Piotra i zabrał na magazyn.
Mieli wybrać T-shirty dla sieci Cliq...
- Ja pierdolę, dawno nie było takiej sieczki. Obiecał mi dać zestawienie wartości wysyłek dla
zadłużonych klientów, kurwa mać! Jeśli nie dostanę tego do siódmej...
- Ej, wyluzuj, pewnie zaraz tu będzie. Podniosłam słuchawkę.
-Jest tam Rafał? Daj go do telefonu... Masz. -Podałam słuchawkę Dominice.
- Rafał? Gdzie jest, kurwa, zestawienie?! U klientów mam ze sto dwadzieścia tysięcy, które
czekają na to pieprzone zestawienie. Gówno cię obchodzi moje napięcie, zapierdalaj tu, albo
wyślij jakąś lolę ze szwalni.
Trzasnęła słuchawką.
- To się nazywa dzień dynamiczny - powiedziała. - Wiesz, że pierwszy i ostatni raz sikałam o
szóstej rano?
- Jestem o jeden raz lepsza od ciebie. - Uśmiechnęłam się łobuzersko.
126
- Jezu, gdy pomyślę, że czeka mnie jeszcze podróż licząca jakieś trzysta kilosów, czuję, jak
poziom glukozy spada mi do zera. A jeszcze wcześniej muszę zawieźć Fryderykę do
znajomej.
- Fryderykę?
-Uhmm, moja suczka, spanielka...
- Dominika! Aleście się dobrały, dwie suczki na powierzchni... Ile ma twoje mieszkanie?
- Pięćdziesiąt pięć metrów...
- Na powierzchni pięćdziesięciu pięciu metrów kwadratowych. Czy nie powinien tu wkroczyć
Greenpeace? - Zaśmiałam się.
-Uważaj, bo jeszcze ty dziś oberwiesz. Fryderyka to słodkie stworzenie, czasami, gdy nie jadę
zbyt daleko, zabieram ją ze sobą, ale dziś nie da rady. Dobra, pędzę, zobaczymy się za dwa
dni.
Wyszłam z firmy o 21.00.
Moje stopy wygięte były fikuśnie na kształt butów. Postanowiłam sprawdzić w encyklopedii
po powrocie do domu, ile palców u stóp ma dorosły człowiek; według mnie nie ma ich w
ogóle. W drodze powrotnej SMS od Joachima.
Za każdym razem, gdy dostaję wiadomość od Joachima lub odsłuchuję jego głos z poczty
głosowej, mam wrażenie, że Joachim nie jest dla mnie nieznajomym człowiekiem. Nie wiem,
czy wynika to z systematyczności tego kontaktu, z usilnych prób, które mimo wszystko
sprawiają, że rozmyślam... Nie wiem...
Jest obcy, nie znam jego twarzy, z niczym mi się nie kojarzy, a mimo to jakaś część mnie
rozpoznaje go. Gdy patrzyłam na niego w pubie, wydawało mi
127
się, że nie zaskoczy mnie żadna z jego min, że nie spłoszy tembr głosu... Tak jakbym
wiedziała, co nastąpi, jak się zachowa... Zastanawiam się dlaczego. Czy powinnam sięgnąć do
swojej pamięci, by upewnić się co do tego? Chyba nie. Nie chcę tego, poza tym... Gdybym go
znała, on znałby mnie, a nic na to nie wskazuje; nasze spotkanie było całkowicie
przypadkowe. A przynajmniej chcę w to wierzyć, w to, że Joachim nie jest koniem trojańskim
podrzuconym do mojego świata, tak jak Euzebiusz.
Ależ to malownicze, zupełnie jak w filmach. Weszłam do domu, pstryknęłam światło,
rzuciłam płaszcz na podłogę i nonszalancko zzułam buty. Usiadłam w kuchni i wpatrzyłam
się otępiałym wzrokiem, nie wiedząc, czy chce mi się pić, jeść, myć czy spać. Otworzyłam
szafkę i zamknęłam ją. Wyjęłam z torebki telefon, a z szuflady ładowarkę do niego. Nie wiem
dlaczego, ale telefon położyłam na stole, a ładowarkę schowałam w lodówce. Zorientowałam
się dopiero, gdy telefon kolejnym agonalnym piknięciem wrzasnął: „Jeeeeeść!!!!!"
To dziś będzie ten wieczór, w którym pozwolę bakteriom zgromadzonym na mojej skórze na
swobodne namnażanie się. Zdjęłam ubranie. Właśnie miałam zalec w łóżku, odcisnąć na nim
moje spocone linie papilarne, gdy zadzwonił telefon.
- Halo?
- Greta, strasznie cię przepraszam, ja nie mam do kogo się zwrócić, ale zanim odmówisz,
proszę, zrozum mnie, nie mam z kim zostawić Fryderyki. Znajoma musiała pojechać do córki,
opiekować się jakimś pędrakiem, a ja stoję teraz pod jej domem, jest dziesiąta wieczorem,
przede mną droga... To
128
tylko dwa dni, wszystko mam spakowane, żarcie, legowisko... -Dominika...
-Tak?
- Niedaleko firmy jest taki nieduży sklep monopolowy...
- Jest, ale nie rozumiem, o co ci chodzi?
- O to, że kupisz tam najdroższe wino, jakie mają, i podarujesz mi po swoim powrocie, a teraz
bierz tego kundla i przywoź go tu.
- Greta... Kocham cię... -No, jasne... pa.
Był to ewidentny brak kontroli nad swoim życiem. Dam sobie rękę uciąć, że będę dziś śniła o
psach i chomikach grających w „koci, koci łapki".
Niecałą godzinę później zasypiałam w pokoju, w którym dźwięk chrupania ziarenek splatał
się z mlaskaniem spanielskiego języka.
Podczas porannego spaceru Fryderyka wytarzała się w kupie.
Sąsiad z mieszkania obok, uwrażliwiony na ekskrementy wszelkiej maści, jak również na
widok krwi, rozciętej skóry i tak dalej, stanowczo odmówił pomocy przy wyczyszczeniu psa.
Zamknęłam się z nią w łazience, której niezbyt duże wymiary naraziły mnie na bezpośrednią
bliskość odoru i wykonywanie ekwilibrystycznych ewolucji, by uniknąć otarcia się o zwierzę.
Ubrałam długie, gumowe rękawice, które skojarzyły mi się ze starym filmem, w którym
występował Anthony Hopkins, kiedy nie był jeszcze tak bardzo znany. Zdaje
się, że był to film Wszystkie stworzenia duże i małe. Wiem, skąd to skojarzenie: podobnych
używał bohater, odbierając krowi poród. Upchnęłam Fryderykę do brodzika. Patrzyła na mnie
oślim wzrokiem. Nienawidziłam jej. Jak cywilizowany pies może wyciąć taki numer?
Mierzyłyśmy się wzrokiem. Głupi, śmierdzący pies. Najgorsze, że nie miałam szamponu dla
psów, nie miałam też szarego mydła. Powiodłam wzrokiem po półkach, gdzie stały akcesoria
wybielające, usuwające tłuszcz i plamy, płyny zmiękczające... Może pianka do golenia? Jest
delikatna, zawiera aloes, ale mimo wszystko powinnam zadbać o powłokę lipidową skóry
tego przeklętego stworzenia. Nie, wypsikałabym całą, a nie wiadomo, czyby wystarczyła...
ech...
Pięknie. Więc albo szampon przeciwłupieżowy z odżywką, albo żel do prania, albo płyn do
prania tkanin delikatnych. Wybrałam ostatnią opcję. Wy-dedukowałam, że skoro jest z
lanoliną, a lanolina ochrania sierść owcy, to przecież od owcy do psa nie jest znów tak daleko.
Polałam grzbiet psa płynem i wyszorowałam z pasją. Fryderyka prawie nie drgnęła. Niech się
cieszy, że nie użyłam proszku do prania.
Popełniłam błąd.
Fryderyka całą noc się drapała. Nad ranem wyglądała jak porażona prądem tchórzofretka.
Weterynarzowi powiedziałam, że wykąpałam ją w przeterminowanym szamponie dla psów.
Wróciłam do domu z torbą maści, które muszę wcierać, bo inaczej uczulenie się nasili i pies
zadra-pie się na śmierć. Oczywistym wydaje się być fakt, że wydatek Dominiki nie ograniczy
się do zakupu wina.
130
Mam nadzieję, że był to ostatni numer tego pchlarza, który snuje się teraz po domu z miną
weterana wojennego.
# * #
Sytuacja w firmie wróciła do normy.
Znów wszyscy pracownicy zostają w socjalnym o chwilę dłużej, niż powinni, a szafka
pachnie mieszaniną różnych zapachów: radosnych herbatników, herbaty różanej, białej
czekolady...
Postanowiłam, że wybiorę się dziś do kina.
Bardzo chciałam zobaczyć ten film. Zmyślona historia na temat genezy pewnego obrazu. Był
to ostatni seans w mieście, a kino okazało się reliktem przeszłości z lamperią w toalecie i
twardymi, niewygodnymi fotelami.
Ale warto było. Każdy kadr Dziewczyny z perłą był osobnym obrazem. Zadbano o
wytłumienie naturalnych barw i nadanie im flamandzkiego charakteru.
Byłam zadowolona. Utwierdziłam się po raz kolejny o wielkim talencie młodej, występującej
w filmie aktorki, a piękno obrazu dało mi składniki do rozmyślania. Bardzo o to trudno w
czasach, gdy wydaje się miliony na filmy, które przechodzą bez echa.
Dzięki takim filmom między innymi obserwuję u siebie ciekawość doznań zmysłowych,
jednak pozostają one ze świadomego lub nie wyboru w sferze tęsknot psychicznych.
Im bardziej oddalone spełnienie, tym bardziej jest ono podniecające. Zaczęłam obserwować,
ile mi wystarczy, by zaspokoić pożądliwość umysłową. Czy w moim przypadku będzie tak
jak w filmie, gdzie
131
najbardziej apetyczne usta są te oddalone o milimetr od innych ust, a najbardziej podniecająca
wilgoć łzy roztartej na wardze?
Zadaję sobie słodkie tortury i wyobrażam sobie, do którego momentu mogę pragnąć, nie
robiąc nic, by to pragnienie zaspokoić...
To dosyć oczywiste, że bardziej podoba mi się oczekiwanie na przyjemność niż jej
doświadczanie, ale martwi mnie hierarchia gestów i krańcowych punktów, które wyznaczają
granicę zniesmaczenia. Sam akt nie wydaje mi się fascynujący...
Wolę rytmiczne mijanie się, jak we flamenco i gwałtownym tango. Wybieram świadomie
upajającą mieszankę obrazów, zapachów, uśmiechów, słów, przymkniętych powiek, gestów,
smaków, kształtów... aż do pijaństwa. Wtedy przestaję. Staram się wszystko uporządkować i
zanurzyć w parafinie pamięci. Kiedy zaczynam odczuwać brak takich doznań, ogrzewam
moje myśli i uwalniam wszystkie aromaty powtórnie.
Jakby w przeciwieństwie do tego, co przeżyłam wieczorem, noc i sen zaproponowały mi coś
zupełnie innego. Rozluźniona samodzielnym wyborem i komfortem poruszania się własnymi
ś
cieżkami śniłam o byciu uwięzioną. Śniłam o byciu kimś innym, osobą pozbawioną
wolności i przynależnej bezwarunkowo do kogoś innego.
W sennym życiu ten ktoś mnie ubierał, dobierał kolory i faktury tkanin, czesał moje włosy,
kąpał mnie i smarował oliwką, czuwał nad moim snem, zawsze gasił lampkę nocną we
właściwym momencie, trzymał za rękę, gdy przechodziłam przez jezdnię...
132
Byłam lalką, którą ubiera się w czarne frywol-ne pończochy lub kolorowe dziecięce rajstopy.
Będąc pozbawioną możliwości podejmowania tak prozaicznych czynności, nie odpowiadałam
również za odczuwanie. Nie czułam. Byłam obojętna fizycznie i psychicznie. Moja czułość
była owinięta powietrznymi pęcherzykami... Ktoś mógłby powiedzieć, że dla mojego
bezpieczeństwa, ale ja wiedziałam, że to po to, by chronić innych przede mną.
Oglądałam narzucone przez kogoś filmy i słuchałam czyjejś muzyki...
Starałam się zrozumieć ten sen. Przecież indywidualność, niezależność to sens mojego
obecnego życia, skąd więc przeświadczenie, niespłoszone przez poranek, że nie byłoby mi
ź
le?
Idąc do pracy, zauważyłam ciemne auto stojące przy chodniku. Nie ono mnie zaintrygowało,
ale dziwne matowe plamki, którymi pokryta była maska i przednia szyba.
Podeszłam bliżej. Niesamowite...
Ś
lady kocich łap. Rozsiane wszędzie ślady miękkich poduszek, rozbiegane jak błotne wąsate
biedronki.
Samochód stał zapewne przez noc na podwórku, a spragnione ciepła koty wygrzewały się na
masce; a może tańczyły sambę?
- Dzień dobry - usłyszałam za plecami. Odwróciłam głowę. Przede mną stał kofeinowy
partner, mój poranny kawowy małżonek z przypadku. Uśmiechnęłam się.
- Dzień dobry, to pana samochód?
-Tak... choć przyznam szczerze nie byłem tego
133
pewny, gdy zobaczyłem go rano. Po południu jadę do myjni, mimo że widok ma swój urok,
trzeba przyznać...
- Przeszkadzają? Utrudniają widoczność?
- Nie, w zasadzie nie, ale...
- Proszę je zostawić... do jutra.
- A co wydarzy się jutro?
- Jutro powiem panu, jak mam na imię, od jutra będziemy oficjalnymi znajomymi -
powiedziałam prowokacyjnie.
- Dobrze... Do zobaczenia.
- Do widzenia.
Następnego dnia rano czekał na mnie pod Kawową Dziuplą.
- Nie uwierzy mi pani...
- Uwierzę. -Wczoraj padał deszcz...
- Wiem... Greta, miło mi pana poznać.
- Michał, a ja się cieszę, że znam twoje imię, zaczynałem wątpić, że je masz...
- Dlaczego?
- Kolor twoich włosów, ta Dziupla...
- Nigdy nie szukaj zbyt prostych rozwiązań. -Zaśmiałam się.
Umówiliśmy się na wieczornego drinka.
Podobało mi się to, że rzucał duży cień, że przytłaczał swoją obecnością, poza tym chciałam
wypłoszyć z myśli Joachima. A był on wszędzie. Codziennie rozwijałam go i zwijałam razem
z roletami, mieszkał między listkami bazylii na parapecie, śpiewał Euzebiuszowi kołysanki,
pachniało nim moje prześcieradło...
134
Było dla mnie oczywiste, że wypełniam typowy schemat osoby, która nie chce się wiązać, ale
na miłość boską, ja naprawdę nie chciałam się wiązać. Nie chciałam, bo nie wierzyłam w
uczucie między ludźmi trwające dłużej niż chwilę potrzebną, by zapomnieć, jaki dżem jadło
się wspólnie na śniadanie, chwilę potrzebną na utlenienie się zapachu. Bycie z kimś rodzi
obowiązki, żal, straty, smutek... Świat nie sprzyja miłości... Dlaczego wszyscy oszukują się,
ż
e jest inaczej? Trawią w nieskończoność małżeńskie terapie, walczą, lub tylko udają, na
ś
mierć i życie, zdradzają się i oszukują, by w najbardziej oczywistej sytuacji, na przykład,
gdy są w łóżku z kimś zupełnie innym niż małżonek, powiedzieć po amerykańsku: „To nie
jest tak, jak myślisz".
Czy to nie żałosne, te wszystkie zmartwienia, źle pofarbowane włosy, zapuszczone brzuszki i
nieświeże skarpety?
Dlaczego wystarczy jedno kokieteryjne spojrzenie kobiety, by mężczyzna stawał się
mężczyzną, wychodząc ze stadium, wydawałoby się, niemożliwego już do dalszej
transformacji?
I te pytania w nieskończoność: „Ufa mi? Naprawdę chce być ze mną do końca świata?
Rzeczywiście nie dostrzega, że koleżanka zza biurka ma prześliczne dołeczki?"
Oczywiście, że dostrzega, i oczywiście, że jego pytania nie pokrywają się z naszymi
odpowiedziami... Więc po cóż się szarpać? Człowiek potrzebuje bliskości, zawsze jej
potrzebował, ale bliskości spontanicznej, czułej, zamkniętej czasami w pociągowym
przedziale, spokojnie stojącej w kolejce do kina lub delikatnie opierającej się o nasze ramię,
gdy czekamy na wizytę u lekarza. Im większe przyrzeczenia,
135
tym większa porażka, im większe zobowiązanie do kochania kogoś, tym większa strata...
Występować z szeregu na ochotnika: „Tak! Ja chcę kochać!" A po klęsce, po śmierci stawać
w końcowych rzędach i znów czekać na swoją kolej albo na swoją odwagę...
Potrafiłabym uwieść każdego mężczyznę przeze mnie wybranego. Jakie to poniżające dla
mnie i dla tych mężczyzn; wcale nie z powodów moralnych, o nie! Dlatego, że jest to
cholernie proste.
Dlatego umówiłam się z Michałem. Nie wiem, co przyniesie wieczór, nie interesuje mnie to,
podobnie jak Joachim, który szczeniackimi gestami wdziera się do mojego świata.
Gdziekolwiek jest, niech wpatruje się na ekran telefonu jak długo chce, niech wspomina
hotel, mój zapach, cokolwiek...
Po pracy szybko wróciłam do domu. Starałam się nie patrzeć na telefon, na ludzi... Tuliłam
się w sobie, by nic mnie nie rozpraszało.
Odkręciłam wodę pod prysznicem. Rozebrałam się szybko i zanurzyłam ciało w różanej
parze, czując, jak chłodne stopy ze zdziwieniem reagują na tę szybką zmianę temperatury, jak
kulą pod siebie palce, jak zmniejszają mnie całą, poczynając od swojego początku.
Mam wypielęgnowane, zawsze czekające ciało. Woda wdziera się w pory pozbawione starego
naskórka. Właściwie jedyne, co muszę zrobić, by przekonać siebie, że idę na wieczorne
spotkanie z mężczyzną, to nałożyć pachnący balsam, zrobić nowy makijaż i użyć
mocniejszych perfum.
Została mi godzina. Włączyłam Moulin Rouge... Przeskoczyłam kilka sekwencji. Roxanne...
mój ulubiony kawałek... Ostry, szorstki, pełen namięt-
136
ności i ognia... You don't have to put on that red Ught...
Każda z nas ma w sobie taką lampę. Zapalają, gdy wabi... Ale mężczyźni nie mogą jej
zobaczyć; mogą poczuć jej ciepło, zapach rozgrzanego koloru, ale i tak nie będą potrafili tego
nazwać. Czułam wypieki na policzkach. Doskonale wiedziałam, co może się wydarzyć...
Właściwie zaczynałam się bać, że ktoś lub coś przeszkodzi mi w zrealizowaniu planu.
Wyszłam z domu, czując wieczorne wibracje zmieszane z tęsknotą, że to mógłby być inny
mężczyzna; mógłby i dlatego będzie ten, a nie inny.
Kilkanaście minut później siedziałam w szykownej restauracji, w której kelnerzy chodzili
wyprostowani na swój specyficzny, nonszalancko-cwaniacz-kowaty sposób. Sączyłam wino,
spoglądając na Michała i próbując rozszyfrować jego intencje; nie, nie intencje, te przecież
znałam, raczej powody. Zastanawiałam się, czy poruszymy ten temat, czy zdobędzie się na
jakiś oryginalny wybieg, czy też posłuży się wyświechtanymi jak siedzisko pociągu
argumentami. Ileż ja daję z siebie, żeby udawać, że wierzę we wszystko, co mówią.
Największą niedorzeczność przyjmuję z niebywałym, niekończącym się zdziwieniem i z
pełnym zrozumieniem, ba, nawet ze współczuciem, gdy zachodzi taka potrzeba...
Piłam wino, a Michał milczał. Patrzył na mnie, czasami się uśmiechał i milczał.
Zamiast rozmawiać z mężczyzną, który był powodem tego spotkania, rozmawiałam z
szumiącym we mnie winem, które podpowiadało mi szczegóły, wskazywało różnicę
pomiędzy tym, co chciałam czuć, a tym, co czułam...
137
Pomyślałam, że nie zrobię żadnego gestu, by zmienić stan rzeczy. Poczekam, aż sytuacja
zacznie mu ciążyć, aż zaproponuje coś poza milczeniem podanym na kremowym obrusie.
Wypowiedział tylko jedno zdanie:
- Myślę, że powinniśmy pojechać do mnie...
Tak, oczywiście, inne rozwiązanie nie wchodziło w grę.
Starałam się nie patrzeć na mijane budynki, nie rozpoznawać drobiazgów, które dałyby znać o
sobie w dzień... To jest chwila wieczorna. Wieczorne chwile mają swoje prawa, niektóre z
nich są w mojej głowie tylko do rana, tak jak ta... Chwila w taksówce o zapachu zielonego
jabłuszka...
Weszliśmy do pokoju hotelowego. Ach, jaki znajomy zapach; zupełnie bezbarwny, bez
zbędnych powiewów, bez czegokolwiek, co mogłoby skojarzyć się z taktownością.
Michał odwrócił się i wziął ode mnie torebkę i płaszcz, podszedł blisko, ujął dłońmi moją
twarz i zaczął całować. Miał miękkie, ciepłe usta. Poruszał nimi wolno i ostrożnie, zupełnie
jakby całował żonę. Spróbowałam przejąć kontrolę i przytrzymać jego dłonie, ale wypiłam
zdecydowanie za dużo. Nie mogłam panować nad sytuacją. Czułam silne ciało Michała, które
układało moje na swoją modłę. Rozpiął mi spódnicę i zsunął na podłogę, przesunął dłonią po
udach. Stałam bierna, dryfująca w jego ramionach. Całował mnie całą. Czułam jego ciepłe
usta na stopach, udach... ciepły oddech na podbrzuszu. Piersi, ramiona, szyja... Próbowałam
go odepchnąć, ale alkoholowe rozleniwienie było silniejsze. Chwycił moją rękę i schował ją
za moimi
138
plecami, przytrzymując, bym nie mogła powtórnie przeszkodzić...
Może tak powinno być... Nie pozwolić mi na podejmowanie decyzji... Odetchnęłam głęboko,
musiałam walczyć, by nie ugryźć jego warg do krwi...
I nagle zostawił mnie, odszedł. Usiadł na łóżku i skierował wzrok w stronę zacienionego kąta
pokoju. Dopiero teraz zauważyłam kobietę siedzącą w fotelu. Jak to możliwe, że jej nie
wyczułam? Zapachu jej perfum, temperatury ciała, oddechu. Kobieta patrzyła na mnie, ale nie
wypowiedziała słowa. Michał natomiast kazał mi się powoli rozebrać, ale tak, bym pozostała
w bieliźnie. Nie rozumiałam. Dlaczego? W czym biorę udział? Komu zależy na patrzeniu?
Zdjęłam pończochy, powoli bawiąc się ich podnieceniem, nie wiedząc, jak daleko mogę się
posunąć. Usłyszałam głos Michała:
- Rozepnij ubranie... i przejdź się po pokoju, tak jakbyś była na wybiegu...
- Nie chcę - wyszeptałam. - Będę groteskowa, nie chcę taka być... nie każ mi tego robić...
-Proszę, zrób tak, jak mówię... Pokaż jej, jaka jesteś cudowna, pokaż, jak pięknie się
poruszasz, niech zobaczy cię, tak jak ja widzę cię rano każdego dnia, niech pożąda cię tak
samo mocno... Pokaż jej swój zajebisty tyłek... Bez ceregieli, rób po prostu to, co mówię.
Rozebrałam się. Jedynym wartownikiem chroniącym moją nagość był samotny guzik
przycupnięty na staniku w dolinie między piersiami. Małe, wierne, plastikowe oko z czterema
bacznymi źrenicami. Zastanawiałam się, kim ona jest. Jego żoną? Powiało nudą w
małżeńskim łożu i szukają pieprzu?
139
Raczej nie. Kobieta była zbyt młoda. Nie pasowała do niego. Była niewysoką brunetką z
małymi warkoczykami zaplecionymi tuż za uszami. Zapewne z powodu ciemności wydawało
mi się, że pomadka nałożona na usta wychodzi poza czerwień wargową. Przypomniał mi się
Kochanek z Jane March, która, płynąc promem na spotkanie swego przeznaczenia, wyglądała
podobnie.
- Poruszaj się - usłyszałam głos Michała - dalej, nie każ nam czekać, nie udawaj, że nie
chcesz...
Nie chciałam. Opuściłam wzrok na znak sprzeciwu. Rozsunęłam drzwi i podeszłam do zlewu.
Odkręciłam zimną wodę, zmoczyłam dłonie i zwilżyłam nimi włosy i twarz. Patrzyłam w
lustro z pytaniem, co dalej. Bawiłam się włosami, zaczęłam moczyć każdy kosmyk,
przejechałam opuszkiem po brwiach...
I nagle głos kobiety:
- Czy możesz zmoczyć szyję, tak by nieco wody spłynęło po dekolcie?
Te słowa pojawiły się jak wybawienie, jak prośba o coś czułego, delikatnego...
Popatrzyłam na nią. Wsunęłam dłonie pod wodę. Patrzyłam jej w oczy i jednocześnie
dotykałam mokrymi dłońmi szyi, policzków, wgłębienia obojczyka, tak by woda sama
szukała nowej drogi.
Kobieta patrzyła i uśmiechała się łagodnie. Ja też się uśmiechnęłam.
Michał przestawał istnieć. Zaczynałam panować niepodzielnie nad przestrzenią pomiędzy
wodą a oknem. Usłyszałam, jak Michał mówi:
- Podejdź tu, pokaż się nam.
Widziałam, jak wyjął ze spodni członka i zaczął się masturbować.
140
-Dalej, odwróć się i pokaż pośladki, pokaż, do cholery, tyłek...
Wyszłam w łagodne światło świeczki, którą ktoś zapalił. Wzbierał we mnie przeraźliwy
smutek, rodzący się z kontrastu, jak bardzo Michał wszystko psuje i jak bardzo pcha mnie w
ramiona obcej kobiety, która jedną prośbą tyle sprawiła.
- Chcesz perwersji? - zapytałam. - Więc co powiesz na to?
Podeszłam powoli do kobiety pogrążonej w cieniu. Czułam, jak krople znaczą każdy mój
krok i uderzają o ziemię ciężarem mojego strachu. Uklęknęłam przed nią i pochyliłam się, by
ją lekko pocałować. Moje usta pachniały rozpaczą, jej usta łagodnością i winem...
Pocałowałam ją. Delikatnie, na przekór słowom Michała, na przekór niede-likatności tej
sytuacji. Czułam, jak przestrzeń między nami wypełnia się ciepłem, jak moje pochylone
ramiona dotykają jej kolan. Jej usta były niemalże bierne, prawie niechętne, ale gdy chciałam
oderwać swoje i spojrzeć na Michała, na samym końcu, nad krawędzią tego oderwania była
zachęta, była przyjemność.
- Miałaś tylko patrzeć, siedzieć i się przyglądać. Greta, choć do mnie, zostaw tę cipę i choć do
mnie.
W jego głosie było zdenerwowanie.
Czekałam, co będzie dalej. Stałam i czekałam. A kobieta wstała z fotela i podeszła do mnie.
Michał patrzył i pieścił się w dalszym ciągu, i mimo podniecenia, próbował nie dopuścić do
naszego ponownego zbliżenia. Mówił, że tamta nie powinna, że nie tak się umawiali.
Nie tak się umawiali. Jak można się umawiać w sprawie takich zdarzeń?
141
A ja czułam znów bliskość i ten łagodny uśmiech, a w uszach pobrzmiewała prośba... Więc
pocałowałam ją znów, i znów, a ona położyła dłonie na mojej talii.
- Chciałeś manipulować, zmuszać, bym robiła to, czego nie chciałam? Popatrz, dokąd mnie i
ciebie to doprowadziło.
Kobieta pchnęła mnie lekko na łóżko. Czując chłód pod plecami, uniosłam do góry ręce i
rozłożyłam nad głową włosy. Wygięłam ciało, by poczuło fakturę materiału... Widziałam, jak
zdejmuje spodnie i bluzkę, to taki znajomy widok... Ubranie opadające na podłogę, jak moje
łzy kapiące na męską koszulę... I jej ciało, bezpieczne i groźne zarazem. Poczuć znów na
sobie ciężar, nie móc swobodnie oddychać...
Zbliżając się do mnie, rozsunęła mi nogi.
Czekałam.
Mruknęłam cicho, zawstydzona...
Usłyszała i odchyliła się, by popatrzeć na moją twarz. Poruszyła się jeszcze raz, nie
odrywając wzroku...
Uniosłam biodra, by pokazać, że jest mi dobrze. Dobrze... Póki działa alkohol, póki nie mogę
sama zadecydować...
Gdy na moment uniosła twarz, chwyciłam jej podbródek i popatrzyłam w oczy. Przysunęła do
mnie twarz i położyła głowę w zagłębieniu mojego obojczyka. Przytuliłam ją i pogłaskałam, a
potem odwróciłam role. Kątem oka zobaczyłam, że Michał kładzie się na łóżku obok nas.
Odczuwałam przyjemność, widząc jego samczą porażkę. Tym czulej dotykałam i pieściłam
moją niespodziewaną kochankę...
Jedna krótka chwila.
142
Małe, ludzkie przymierze zaklęte w krągłościach ciał i ich zapachach...
I dwoje ludzi, być może bardziej samotnych po niż przed...
Zasnął. Zasnęli oboje.
Patrzyłam na ich miarowy oddech i poczułam się nie na miejscu. Poczułam się smutna do
granic możliwości... Smutek zaczął obłapiać mnie jak kochanek, którego wcześniej
wyprzedził ktoś inny. Włosy opadły obcym chłodem na ramiona i kąsały, mimo że jeszcze
przed chwilą namawiały mnie do aktu. Szorstki dotyk pod stopami, nieposłuszne pończochy...
Wymknę się jak złodziej... znów. Nie zależy mi na nim. Są częścią mojego świata, ale tylko
po to, bym miała jakieś drogowskazy, bym się nie pogubiła. Spotkała
.
ch, by utwierdzić się w przekonaniu, że moje odczucia i potrzeby to jeszcze rzeczywistość, by
upewnić się, że nie zostały gdzieś daleko za mną, w którymś z pociągów, w którymś z hoteli.
Boli. Jak zwykle. Ma boleć. Taką umowę zawarłam ze sobą dawno temu.
Wyszłam z hotelu ze świadomością, że od tego momentu przestaje istnieć dla mnie Kawowa
Dziupla i świetliki pijące kawę. Od jutra będę szukać od nowa. Jakiegoś nowego znaku,
wystającej gałązki, o którą zahaczy się moja dusza...
- Muszę się napić - powiedziałam do Dominiki, stając w drzwiach jej biura.
Patrzyła chłodnymi oczyma, skanując moją sylwetkę.
- Gdzie chcesz pójść? - zapytała.
143
- Obojętnie, może być tam, gdzie wtedy, albo gdzie indziej, byleby nie było za dużo ludzi...
- OK, przyjadę po ciebie o dziewiątej wieczorem.
Odwróciłam się na pięcie i poszłam.
Czy Dominika zrozumie moją decyzję? Czy ja ją rozumiem? Strach przed przyzwyczajaniem
się do życia zagonił mnie w ślepy zaułek. Poznałam już zbyt wiele osób, a jedwabne linie
papilarne wplatały się w pokrycie mojego tapczanu.
Dookoła mnie pojawiło się coś, co mogłabym nazwać zadomowieniem, a to płoszyło mnie
najbardziej .
W drodze powrotnej weszłam do sklepu odzieżowego, bardziej dla zabicia czasu niż z
rzeczywistej potrzeby. Wśród klientów młoda mężatka. Biega po sklepie, wydymając
usteczka i narzeka, że jest taka szczupła, że nie może dostać na siebie spodni. Tupiąc
cieniutkimi obcasikami, podbiega co chwila do siwego mężczyzny z sześciomiesięcznym
bobasem na ręku.
- No, Stasiu, i co ja mam zrobić? Sam zobacz, wszystkie odstają w pasie! Jak oni szyją!
Chyba są jeszcze na świecie szczupłe kobiety!
Stasio popatrzył zmęczonym wzrokiem na młodą żonę, wytarł usta dziecku i ślad po ślinie na
drogim płaszczu. Westchnął głęboko i wzruszył ramionami.
Gdy kobieta się przebierała, zwrócił się do ekspedientki i wyszeptał:
- Naprawdę nie ma pani mniejszych spodni? Od dwóch godzin chodzimy po sklepach...
-Przyrzekam... Dwadzieścia pięć cali to najmniejsze, jakie mamy. Obawiam się, że będziecie
144
państwo musieli wstąpić do sklepów z odzieżą dziecięcą, ale proszę mnie źle nie zrozumieć...
-Nie, skąd, rozumiem... A wie pani, ona myśli, że ma to tu, to tam za dużo tłuszczyku... Nie
wiem, co się z nią dzieje.
Skrawkiem ucha usłyszałam, jak inna ekspedientka - z niebywałym poczuciem humoru -
szepcze pod nosem: „Niedługo koty ją na dach wciąg-
ną".
I cóż powiedzieć takiemu mężczyźnie? śe powinien żonę-córkę przełożyć przez kolano i
kazać zjeść porządną porcję spaghetti carbonarra?
Przesłałam mu rozumiejące spojrzenie.
Szkoda mi takich mężczyzn, choć w pewnym sensie sami są sobie winni. Dla ich pokolenia
kobieta powinna mieć biodra, uda... powinna być miękka i ciepła. I pewnie miał taką kobietę
kiedyś, ale w którymś momencie jego życia nagle zaczęło mu to przeszkadzać, więc zamienił
ukochaną poduszkę z koronkową aplikacją na egzotyczny, japoński wałek.
Wróciłam do domu z zieloną gawroszką, którą przewiązałam wokół paska torebki.
Odczytałam wiadomość od Dominiki. Zdecydowała, że jeżeli mam się upijać gdziekolwiek,
to już lepiej u Daniela. Stwierdziła, że to bezpieczniejsze i zawsze znajdzie się ktoś, kto
odwiezie mnie do domu.
Zgodziłam się. Niebawem miałam się znaleźć w pomieszczeniu, w którym Dominika
przypieczętowała naszą znajomość pocałunkiem.
Punktualnie o dziewiątej wieczorem zeszłam na dół. Dominika czekała.
145
Wsiadając do auta, usłyszałam cichy dźwięk nadejścia wiadomości. Byłam pewna, że to
Joachim.
W lokalu jak zwykle narkotyczna atmosfera. Ciepło, przytulnie, lekka mgła aromatycznego
dymu i subtelna muzyka; jeśli dobrze kojarzyłam, była to płyta Vangelisa Voices.
Rozsiadłyśmy się wygodnie w fotelach. Było mi wyjątkowo wszystko jedno, co pomyślą
sobie nieliczni klienci. Zdjęłam buty, skarpetki i bosymi stopami dotknęłam przeciwległego
fotela. Daniel zobaczył nas dopiero po chwili, gdy od baru odeszła tandetna blondyna,
szarpiąca nastrój histerycznym śmiechem. Uśmiechnął się do nas w szczególny sposób,
mówiący: „Cieszę się, że wróciłyście, wiem, czego wam potrzeba..."
Podszedł do naszego stolika, ujął dłoń Dominiki i pocałował. Potem podszedł do mnie,
spojrzał ukradkiem na moje stopy. Chwycił je za kostki, podniósł do góry, usiadł w fotelu i
położył je sobie na nogach. A później, jak gdyby nigdy, nic zaczął je delikatnie masować.
Skłamałabym, mówiąc, że nie było mi przyjemnie.
Dominika, jeśli nawet była zdziwiona, nie dawała po sobie niczego poznać.
- Czego się napijecie? - zapytał.
- Czegoś, co wypleni z mózgu wyrzuty sumienia - powiedziałam.
- To może zamiast pić, chciałybyście zapalić?
- Nie wiem... nie jestem pewna, nigdy nie próbowałam...
- Daniel, daj spokój - powiedziała Dominika. -Ona chciała się po prostu napić...
146
-Tylko pytam...
_ Dlaczego nie? Miałeś na myśli trawkę? - Nagle stałam się szczeniacko odważna. Było mi
dobrze, czułam ciepłe dłonie przesuwające się po moich stopach. Udawałam, że nie czuję, że
palce Daniela niby przypadkiem wsuwają się wyżej pod spodnie, zataczając małe okręgi
wokół kostek. Lekceważyłam podniecenie, które mnie ogarniało, ale widząc twarz
mężczyzny, wiedziałam, że jest on świadom efektu, jaki wywołuje we mnie jego dotyk.
Co ja tu robię? - pomyślałam.
Przyszłam tu, bo noc spędzona z Michałem nie zmieniła nic w moim życiu. Przeciwnie,
utwierdziła mnie w przekonaniu, że zawsze będzie tak samo, że w zdarzeniach tego typu nie
ma niczego, co pozwoliłoby mi zatrzymać się przy kimś na dłużej... Jedyne, czego nie
rozumiałam to tęsknota za nieznajomą przyjaciółką Michała. Rozpamiętywałam jej dotyk i
szepty, zbyt długo, zbyt długo jak na mnie...
A teraz pozwalam kolejnemu mężczyźnie dotykać siebie w sposób zbyt oczywisty. Więc co
tym razem? Kolejny sprawdzian tego, czy mogę to zrobić? Chęć zapomnienia o Joachimie?
Może powinnam do niego napisać, zadzwonić...
Popatrzyłam na hiacynty stojące na stole. Ich różowe, przekwitnięte kropidła... Pragnęłabym,
by miały moc rozgrzeszania mnie za każdym razem, gdy czegoś żałuję, nie, gdy zrobię coś
złego, nie tylko wtedy, gdy żałuję...
Daniel wrócił za bar, a ja zapytałam Dominikę o to, co nurtowało mnie od dłuższego czasu.
- Powiedz mi, do czego służą misie?
147
Na początku nie wiedziała, o co chodzi; popatrzyła ze zdumieniem, jakby się przestraszyła, że
pod jej nieuwagę łyknęłam coś.
-Misie, gumowe żelki... Widziałam je kiedyś ułożone na małej podstawce...
- Ach, tak... już wiem, o co ci chodzi. To są moje problemy. Nie jako misie, ale jako symbol.
Jest ich pięć, po jednym z każdego koloru. Wyobrażam sobie, że każdy miś to coś, co mnie
trapi. Budzę się na przykład rano i wiem, że czeka mnie ważna rozmowa albo czymś się
martwię, nawet czymś błahym na pozór. Biorę wtedy misie i po kolei odgryzam problemom
głowy... Mało, że jest to sugestywne same w sobie, to jeszcze okazuje się, że problemy
smakują całkiem, całkiem...
- Niesamowite - powiedziałam.
- Uhmm, dość oryginalny pomysł na własne schi-zy, ale ważne, że działa, nie zawsze, ale w
większości przypadków...
- Jakie to dziwne, jeszcze nie tak dawno mogłabym próbować się założyć z kimś, że jesteś
jedyną osobą, jaką znam, która rządzi swoim życiem niepodzielnie i bezkompromisowo, a
problemy to coś, co dotyczy wszystkich, ale nie ciebie. Mimo że wiem, jak złudne są
pierwsze oceny... Powinnam prosić cię o wybaczenie...
- Powinnaś, zwłaszcza że ja myślałam o tobie, że jesteś subtelna i... czarodziejska.
Popatrzyłam na Dominikę.
- śartujesz ze mnie? - zapytałam.
- Nie, dlaczego tak sądzisz? Myślisz, że takiej suce jak ja nikt inny nie wydaje się ciekawszy,
niż ona sama?
-Nie, przepraszam... Ale powiedz, co we mnie
148
ci się podoba? Trudno mi uwierzyć w to, co mówisz, więc co? Z twoich ust będzie to
ważniejsze, niż gdyby powiedziało to dwadzieścia innych osób...
-Podobają mi się twoje rude włosy i piegi na granicy ust i to, że jak zapatrzysz się w okno, to
wydaje mi się, że widzisz coś zupełnie innego niż ja, niż inni ludzie... Jest w tobie coś, co
sprawia, że przyjemnie jest po prostu być tuż obok...
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przysiadłam się do niej i objęłam ją ramionami.
- Dziękuję - powiedziałam cicho - dziękuję, bo dawno nie słyszałam tak miłych słów, a
wszędzie jestem zbyt krótko, by zdążyć oswoić ludzi, a oni mają zbyt mało czasu, by
powiedzieć mi coś miłego...
Nie powinnam tego mówić. Nie powinnam stwarzać wrażenia, że Dominika staje się dla mnie
kimś bliskim. Ciągle było we mnie zbyt dużo odwagi, by zniknąć, więc nie powinnam była
tego mówić. Oszukuję siebie i ją za każdym razem, gdy uśmiechem potwierdzam słuszność
jej słów, gdy reaguję na prośby...
Czy to dlatego, że zaczynam być zmęczona?
Czy jest jakaś siła czuwająca nade mną i próbująca uporządkować moje życie? Przyczepić je
uczuciową agrafką do słomianki, na której dawno temu wieszałam pocztówki?
Podniosłam głowę i popatrzyłam na sklepienie lokalu. Wyobraziłam sobie łatwo, jak mój
wzrok przedziera się przez cegły, przez cementowe fugi, plątaninę rur i wychodzi przez
pęknięcia trotuarów i dzięki dwóm podskokom znajduje się wyżej i wyżej i unosi w rytm
słyszalnego tylko sobie tańca... Jak ja... gdy w moich ulubionych snach, najpiękniej jak tylko
mogłabym sobie wyobrazić, tańczę. I na-
149
gle wyrastają mi skrzydła i między moje szkliste pióra wpada wiatr i podnosi jeszcze wyżej...
I zawsze mam nadzieję, że w końcu to wyobrażenie zaprowadzi mnie gdzieś dalej, gdzieś,
gdzie zobaczę albo zrozumiem... Ale nigdy się tak nie dzieje. Zawsze docieram tylko do
jednego miejsca, z którego nie mogę ruszyć dalej... Zawsze. Może kiedyś. Może muszę
zasłużyć lub po prostu się odważyć...
- Przepraszam, będę się zbierać - powiedziałam.
- Pojadę z tobą - odparła. - Weźmiemy taksówkę, odwiozę cię, a później... odwiozę się sama.
-Dobrze...
- Greta, może to zabrzmi głupio, jestem pewna, że tak będzie, ale może pojechałabyś do mnie
na kawę, na chwilę...
Popatrzyłam na jej piękne usta. Nie chciałam nawet myśleć, o czym ona myśli i jak szczera
była jej propozycja.
-Innym razem... chcę wrócić do domu... ale wiem, kto chciałby być na moim miejscu...
- Igor...
- Hmm... Nie myślałaś nigdy, by spróbować?
- Myślę o tym częściej, niż ci się wydaje, ale boję się tego, że rozczarowanie będzie nie do
zniesienia i że za każdym razem będzie w związku z tym trudniej próbować. Poza tym ta
pieprzona niezależność, brak ograniczeń czasowych, moralnych, jakichkolwiek...
-A mnie się wydaje, że Igora właśnie ta twoja niezależność strasznie kręci i raczej nie starałby
się tego zmieniać, za bardzo mu zależy... No, ale co ja tam wiem. Nie będę pouczać
najbardziej ostrej i zdeterminowanej babeczki w naszym teamie. Poza
150
tym CF ma mnie wkrótce przenieść, więc tym bardziej...
- Zaraz, zaraz... - przerwała mi. - Jak to przenieść? Przecież szef mówił, że masz być jeszcze
co najmniej do końca przyszłorocznej kolekcji, więc jeszcze rok...
- Oj, coś mi się zdaje, moja droga, że nie masz najświeższych informacji - odparłam zbyt
lekko. -Kto wie, czy nie przerzucą mnie z powrotem do Pragi. Marka się przyjęła i trzeba
będzie koordynować rozwój nowych punktów.
Nic nie powiedziała.
Wstała, wzięła torebkę i poprosiła Daniela, żeby zadzwonił po taksówkę.
Nowa wiadomość.
„Czy chomik żyje? Czy Ty żyjesz? Czy ja żyję w Twoim życiu? Czy mógłbym, gdybyś
chciała? Czy mogę, choć nie chcesz? J."
Usuń wiadomość.
Zasypiam.
Przez uspokajający się rytm krwi słyszę, jak jakieś dziecko woła mnie po imieniu i prosi, by
pomóc mu nadmuchać zielonego krokodyla. Zielony krokodyl. Ale przecież krokodyle nie
pływają w morzu. Ach, dziecko, kochany głuptas, muszę mu powiedzieć, że lepiej, by była to
orka lub delfin. Może zdążę tym razem mu powiedzieć, zanim do mnie dotrą. Widzę ich przez
rozedrgane od upału powietrze. Skupiam się, by zdążyć szybko wypowiedzieć słowa.
Wkładam wielką siłę w to, by odpowiednio
151
ułożyć usta, ale nie mogę wypowiedzieć słowa. Są coraz bliżej, kobieta z podręczną lodówką
i mężczyzna w białym fartuchu. Zastanawiam się, czy nie jest mu za gorąco. Konsultują się
między sobą. Podadzą mi amitryptylinę i pernazynę. Dziwne, nie rozumiem. Na patyku czy w
wafelku... Nic nie rozumiem po raz kolejny i po raz kolejny mam przeczucie, że nie zdążę.
Tak, nie zdążę...
Obudziła mnie kropla potu spływająca z czoła.
Poszłam do kuchni. Nalałam sobie soku. Przełykałam zimną, kwaskową ciecz ze łzami w
oczach i żalem do siebie. Dlaczego tak się upieram za każdym razem, że krokodyle nie
pływają w morzu. Przez ten upór nie mogę zdążyć. Przyrzekam sobie, że następnym razem
nadmucham tego krokodyla. Złamię zasady i prawa przyrody i spławię go do morza. Tylko
niech ten maluch poczeka, niech poczeka, plaża jest taka duża, tak łatwo się zgubić...
Muszę odejść.
Jeszcze nie mam odwagi, by zostać.
Mówili mi, że leki pomogą. Nie pomagały. Ale pomogło mi tworzenie rzeczywistości na
własny użytek.
Gdy otworzyły się drzwi windy, usłyszałam podniesiony głos Agnieszki. Była w biurze
Dominiki i relacjonowała coś zapalczywie. Przy pierwszej lepszej okazji zapytałam
Dominikę, o co chodzi. Powiedziała, że musi poważnie porozmawiać z Igo-
152
rem, bo jeden z jego podwładnych, obsługujący region północno-zachodni, jest nierzetelny w
stosunku do klientów.
- Podobno - mówiła Dominika - był u klientki, która miała zatory w płatnościach, i wspólnie
ustalili, że ta sporządzi harmonogram spłaty zobowiązania i prześle mu faksem. Seweryn miał
go potem przesłać nam i tak dalej. Ponieważ babeczka nie dawała znaku życia, Agnieszka
przygotowała dokumenty i rozpoczęła procedurę windykacyjną. A tu się okazuje, że kobieta
dzwoni zdenerwowana, bo przesłała harmonogram do przedstawiciela, ma potwierdzenie
nadania i tak dalej. No, a oczywiście po dokumencie ani widu, ani słychu. Sytuacja jest
niezręczna. Podobno to nie pierwsze zagranie Seweryna. Rok temu obiecał dwóm klientom,
posiadającym sklepy w tym samym pasażu handlowym, wyłączność na naszą markę. Wtedy
też była niezła jazda, zwłaszcza że obaj się wyłożyli. Muszę koniecznie porozmawiać z
Igorem. Takie sytuacje nie mogą mieć miejsca. To źle świadczy o marce i o ludziach tu
pracujących. Zobaczymy. Rozmowa będzie trudna, bo Seweryn jest pupilkiem Igora.
- Może przy okazji wykorzystasz rozmowę na tematy handlowe i pod tym pretekstem
zaciągniesz Igora do... baru, na przykład. - Uśmiechnęłam się.
-Hmm, może... może... Do zobaczenia przy porannej kawie.
Dominika odwróciła się i poszła, a ja stałam chwilę i patrzyłam na nią. Zastanawiałam się nad
tym, jak miło jest usłyszeć: „Do zobaczenia przy porannej kawie".
Włączyłam komputer i zapuściłam się w internetowe głębiny, by odczytać pocztę.
153
Oprócz sterty informacji ważnych i mniej ważnych wiadomość od Jakuba. Zaprosił mnie na
swój recital. Byłam na podobnym dwa lata temu. Mała krypta, półmrok, dym tytoniowy,
fortepian, kontrabas... Siedziałam blisko sceny, wciąż pamiętam strukturę pończoch kobiety,
która na niej występowała... Pojadę na pewno.
Był też kolejny mail od Człowieka z lasu, w którym zapraszał mnie, jak to określił: „Jeśli nie
na smacznie wypieczoną kiełbasę z grilla, to chociaż na wzajemne przesycenie dymem
jodłowym"... Miło, że o mnie pamięta.
Była też odpowiedź z centrali CF, potwierdzająca, że mój powrót do Pragi jest kwestią czasu.
Ujęto to w sposób jak najbardziej elastyczny, tak by można było się z tego wycofać albo
przyspieszyć termin mojego wyjazdu. „Jeśli nie zajdą nieprzewidziane okoliczności termin
wskazany możliwy do realizacji".
Jak wszystko na tym świecie. Wszystko jest możliwe do realizacji, pod warunkiem, że nie
zajdą nieprzewidziane okoliczności.
Podeszłam do drzwi gabinetu i zamknęłam je cichutko. Postanowiłam spędzić ten dzień w
spokoju, segregując dokumenty i przyklejając do nich kolorowe karteczki z wyjaśnieniami, na
wypadek, gdyby okoliczności były jak najbardziej przewidziane, a ja musiałabym wyjechać.
Poza poranną kawą nie rozmawiałam już tego dnia z Dominiką. Obie rozumiałyśmy swoją
wolność i niechęć do spotykania się na siłę.
Wyszłam z firmy ze spokojem człowieka, któremu udało się coś uporządkować. To
odprężające uczucie, nawet jeśli dotyczy zwykłych papierzysk.
Wsiadłam do auta i ruszyłam w drogę powrotną
154
do domu. Gdy wyjechałam na główną drogę, przed maskę auta wyskoczył nagle jakiś
człowiek, machając rozpaczliwie ręką. Zahamowałam ostro. Szlag by trafił, czy ja wyglądam
na taksówkarza? Mężczyzna podbiegł do samochodu i otworzył drzwi.
- Dzień dobry, czy jedzie pani może w kierunku
C?
-Tak, proszę wsiadać - odpowiedziałam, patrząc na krople deszczu na jego skórzanej teczce.
- Z nieba mi pani spadła, samochód służbowy się zepsuł, a jestem umówiony, w dodatku ta
pogoda... Przepraszam, że panią przestraszyłem, z pewnością nie zawsze zabiera pani
mężczyzn?
- Zawsze zabieram tylko tych przystojnych. -Roześmiałam się i dodałam gazu.
- Nie wiem, co powiedzieć, to chyba jest komplement. - Uśmiechnął się, a ja wyczułam w
jego głosie fałszywą skromność, może dlatego odpowiedziałam przekornie:
- Niekoniecznie, to moja subiektywna ocena, nie musi pokrywać się z opinią innych, więc
proszę nie być zbyt pewnym siebie - dodałam znów z nutą rozbawienia w głosie.
Jechaliśmy w milczeniu. Dzięki muzyce płynącej z radia to milczenie nie ciążyło mi.
Ś
wiadoma wszystkiego, co robię, pozwalałam dłoniom łagodnie przesuwać się po
kierownicy, nie poprawiałam płaszcza, gdy odsłonił nogi, nuciłam cichutko, uśmiechając się
do skrzatów skaczących z drzew na maskę auta. Wszystkie ruchy wykonywałam wolniej,
kończąc je zdecydowanie i z lekką determinacją. Patrzyłam cały czas na drogę, ale kątem oka
widziałam małego pajączka wspinającego się po kancie jego spodni i zadbane paznokcie
ułożone na teczce.
155
- Czy w rewanżu za pomoc, mogę panią zaprosić na kawę? - zapytał.
- Hmmmm... Zaprosić mnie pan może, pytanie, czy się zgodzę - odpowiedziałam pewniej, niż
się czułam.
- A zgodzi się pani, jeśli zaproszę? - Teraz on był rozbawiony.
- Tak... ale nie przyjdę lub nie przyjadę... - odparłam.
- Dlaczego? - zdziwił się. - Uraziłem panią swoją propozycją?
- Nie, po prostu pana kawa ma cudzysłów...
- Co takiego?
- Cudzysłów... Miał pan na myśli „kawę", a nie kawę, to proste. Nie mam nic przeciwko
kawie w cudzysłowie, ale nie jestem do końca pewna, czy mam na nią ochotę. Przepraszam,
pewnie mnie pan nie rozumie...
- Zostawmy tę kawę w spokoju - odrzekł nieco zdezorientowany. - Czy wobec tego mogę
zaprosić panią któregoś wieczoru na lampkę wina?
- Tak... choć niczego nie mogę obiecać.
- Dam pani moją wizytówkę, za dwa dni jadę do Holandii, po powrocie przedzwonię, jeśli da
mi pani swój numer...
Dobrze, że jest taki pewny siebie, nie będę miała wyrzutów, jeśli więcej go nie zobaczę,
pomyślałam.
- Proszę mi dać dwie wizytówki, na odwrocie jednej zanotuję swój numer - powiedziałam.
- Ma pani ulubione miejsca, w których można wypić wino? - zapytał grzecznie, a ja
zastanawiałam się, czy ta sztuczna grzeczność ma swój koniec...
- Dyskoteki. Podoba mi się ich chłodny, pstroka-
156
ty, czasami tandetny wystrój, lubię zapach przetrawionych przez tytoń ścian... -
sprowokowałam.
Popatrzył na mnie przez chwilę, skłonił głowę i odszedł.
I tak za każdym razem. Z dnia na dzień zaczęłam czytać w ich twarzach. To, czego kiedyś się
domyślałam, teraz stało się oczywiste. Mnogość sugestywnych i głodnych spojrzeń zaczyna
mnie męczyć, ale świadomość, że to jedyne, co mogę w tej chwili mieć od życia, nie pozwala
mi przestać. Z każdym z nich odgrywam jakąś scenę, coś, o czym czytałam lub co widziałam
na filmie. To tak, jakbym dzięki tym krótkim chwilom była kimś innym i gdzie indziej.
Czasami jest mi niedobrze, gdy na siebie patrzę.
Wróciłam do domu. Tak bardzo ucieszona, że mój spokój nie wymknął się cichcem z mych
trzewi. Zrzuciłam z siebie firmowe rzeczy i rozpuściłam włosy.
Stanęłam przy oknie. A za nim pogoda, od której mam ciarki. Jest bardzo ciemno, czuć, że
kolejny deszcz jest kwestią czasu. Umilkły ptaki, a powietrze pachnie ozonem jak po burzy,
może nawet była jakaś burza, jakieś drżenie w każdym z nas, i stąd ten zapach. Gdybym
miała na to wpływ, chciałabym być teraz w domu z oknami do podłogi, w których powiewają
długie, białe, lekkie jak mgła firany...
A ja położyłabym się na podłodze, by mieć na wysokości wzroku wszystko, co dzieje się
najniżej, na ziemi, obserwować poruszenie wśród traw i owadów i to, jak pierwsze krople
burzą ich utarte szlaki i zmieniają bieg rzeczy. Obok mnie gorąca czekolada lub kawa, coś
ciepłego i aromatycz-
157
nego, tak, bym miała poczucie bezpieczeństwa... Na mnie biała koszula ledwie przykrywająca
pośladki i dopuszczająca do widoku nagie piersi. Taki ubiór, który daje poczucie wolności,
ale jednocześnie pozostawia ostatni bastion cywilizacyjnej ułudy. Choć tak naprawdę to myśli
i czynów powinnam się wstydzić, ciało przecież niczemu nie zawiniło...
Trwałabym tak świadoma kształtu mych ust i zapachu włosów, bez zerkania w oczy
przechodzących kobiet i mężczyzn, bez szukania w nich akceptacji... Wiem, że byłabym
wtedy szczęśliwa samotnością, tą chwilą, kiedy kochałabym tylko siebie, a mój dotyk na
skórze byłby jedynym właściwym. Mogłabym pozwolić, by wiatr poruszał koszulą i nie
czułabym się zażenowana. Dotykałabym wszystkiego w zasięgu mych dłoni, tak jak
dotykałabym kochanka, kiedyś...
Byłoby tam tak cicho, tak sennie...
Rano przyszedł SMS od Dominiki: „Bondżiorno, jeśli nie masz planów na dzisiaj wpadnij do
mnie. Od razu zastrzegam, że nie bezinteresownie. Muszę wytapetować pokój. Ponieważ
jestem samodzielna, musisz mi w tym pomóc :) Daj znać, kiedy zwleczesz swój śliczny
tyłeczek z wyrka".
Boże, jest sobota. Jakie tapetowanie?
Zawlokłam się do łazienki i spojrzałam w lustro. Przypomniały mi się słowa z filmu Kod 46,
ż
e piegi są seksowne i że naga piegowata kobieta jest jednocześnie ubrana i naga. Jest coś na
rzeczy. Nałożyłam pastę na szczoteczkę i, szorując zęby, zastanawiałam się nad dwoma
rzeczami: po pierwsze, czy
158
pomóc Dominice, po drugie, czy to prawda, co napisano w jednym z nowoczesnych
miesięczników, że seks oralny z buzią pełną pasty do zębów to niezapomniane przeżycie. O
ile co do pierwszego wciąż nie byłam pewna, o tyle co do drugiego nabyłam pewność
absolutną. Na pewno jest niezapomniany z wielu powodów.
O jedenastej zadzwoniłam do Dominiki, że ostatecznie i po długich konsultacjach z moim
pragnącym sobotniej samotności ,ja" zdecydowałam się jej pomóc.
Przywitała mnie z szerokim uśmiechem, ubrana jak modelka reklamująca farby do
malowania. Zabrałyśmy się do dzieła.
Zdzieranie starej tapety okazało się fantastycznie destrukcyjnym zajęciem. Ujmowałam
koniuszek tapety i ciągnęłam powolutku w dół, wydzierając klin papierowej skóry. Przyznam
szczerze, że bałam się, czy za moment nie usłyszę jękliwego zawodzenia dobiegającego ze
ś
ciany, bardziej przez fakt przyjemności, jaką odczuwałam, niż z oczywistego lęku, że ściana
zacznie płakać. Gdybym mogła tak obedrzeć moje życie z upiorności starych tapet, jakie na
nie nałożono...
Mnogość tych warstw zaczyna mi ciążyć...
Jestem w nie ubrana jak kobieta nie dbająca o jedność koloru bielizny i stroju. Pod moim
spodem kwitną olbrzymie brązowe kwiaty, tandetne i wcale nie przypominające kwiatów,
geometryczne wzory ze srebrnymi lamówkami, zdarza się nawet farba z odciśniętym od
gumowego wałka wzorem...
Co z tego, że tapeta, którą mam w tej chwili na sobie jest zmywalna i w najmodniejszej
tonacji... Za kilka miesięcy pożółknie, poodłażą jej rogi, upstrzą
159
muchy, a ja wyruszę na poszukiwanie nowej, kolejnej warstwy do mojego ciastka
francuskiego.
- Myślisz, że deep blue, byłaby lepsza? - zapytała Dominika, odrywając moje myśli od
morderstwa, które precyzyjnie popełniałam.
- Nie, byłaby za ciemna, sahara jest cieplejsza - powiedziałam i zaśmiałam się cicho, dodając
pod nosem: - Tak, znacznie cieplejsza...
- Mówiłaś coś?! - krzyknęła ze swojej miniaturowej kuchenki.
- Gdybyś wzięła deep blue miałabyś pokój jak salon gier!
- Dostałabyś karnet! - Zaśmiała się. - Herbaty czy kawy?
- Kawy!
Uwaga Dominiki o karnecie skierowała moje myśli w stronę możliwości otrzymania karnetu
na Gry i Gierki śyciowe. To by było coś! Za cenę niższą niż normalnie można by było pograć
sobie w życie, ze wszystkimi konsekwencjami. Kończy ci się karnet, koniec. Nie możesz
więcej zdradzić, porzucić, wychowywać dziecka, być panią prezes, pielęgniarką, nie możesz
uwodzić, robić mężczyznom wodę z mózgu, oddawać się za pieniądze, smażyć halibuta w
budce na plaży... Dobrze, jeśli ci to nie odpowiadało, źle, jeśli znalazłaś swoje miejsce, a nie
masz już pieniędzy, by grać dalej...
Byłabym najlepszą klientką. Miałabym najdłuższy karnet, wystarczający do końca mojego
ś
ycia. Nie, miałabym kilka karnetów na wszelki wypadek. Kilka opcji, gdybym się nie
sprawdziła w którejś z ról.
Rozwiązałoby to tyle spraw, tyle ludzkich żyć udałoby się „naprawić". Ktoś rozczarowany
ż
yciem
160
mógłby spróbować jeszcze raz. Ktoś niefortunnie zakochany mógłby kupić karnet z datą
wcześniejszą niż jego rywal, być może udałoby mu się... Ktoś, kto kogoś stracił, mógłby
przeskoczyć do innego życia wsunąć się łagodnie w czyjeś ciepłe kapcie i zapomnieć o bólu.
Mogłabym zdążyć nadmuchać zielonego krokodyla albo polubić placki ziemniaczane z
powidłami węgierkowymi.
Tak, oczywiście... Jakie to łatwe, wymyślanie scenariuszy na uniknięcie problemów, na
kreowanie życia, jakiego się pragnie...
Dzięki propozycji Dominiki weekend minął mi nadzwyczajnie szybko. Zmęczenie fizyczne
zagłuszyło porywy serca i umysłu. Musiałam się pilnować, by Euzebiusz dostał porcję ziaren.
Przez sobotę i niedzielę nie odczytałam i nie odpowiedziałam na ani jednego maila i na ani
jeden SMS.
Po weekendzie nastał kolejny tydzień biurowej gonitwy, która jedynie tym różniła się od
pozostałych, że osiemdziesiąt procent populacji firmy było zasmarkane i powłóczyło
spojrzeniem a la królik albinos.
Kolejna sobota oznaczała wyjazd na recital Jakuba.
Zazwyczaj planowanie wszystkich wyjazdów zajmuje mi o wiele więcej czasu. Pomijając
obawy, czy pod moją nieobecność nie wydarzy się w firmie coś, w czym musiałabym
uczestniczyć, wyjazd w którąkolwiek ze stron ogromnego świata stawia mnie przed
dylematem, co spakować. I nie chodzi tu wcale o oczywiste przedmioty, których miejsce jest
w podróżnej torbie, jak na przykład bielizna,
161
kosmetyczka czy książka, ale o przedmioty, które mogą się przydać w sytuacjach, których
nikt się nie spodziewa, ale ja wiem, że tam, gdzie jestem, tam są te sytuacje. Zupełnie jakbym
woziła w torbie niewidzialny miniprzybornik z „Drobnymi Zdarzeniami".
Moje dylematy polegają na tym, że nie mogę zabrać wszystkiego, muszę więc zdać się na
intuicję i zapakować rzeczy, których prawdopodobieństwo użycia jest większe niż innych...
Siedzę więc w pociągu na stacji w C, a w mojej torbie oprócz osobistych rzeczy jest:
ciśnieniomierz; na wypadek gdyby któryś z pasażerów zasłabł do niego w komplecie krople
na serce i cukierek z dużą dawką kofeiny; kilka reklamówek, gdyby się okazało, że będą
podróżować ze mną dzieci, którym zrobi się niedobrze; obok reklamówek w małej kieszonce
kolorowe cukierki, by te dzieci pocieszyć i imbirowe tabletki, by zapobiec podobnym
wydarzeniom. W osobnej reklamówce mam kilka bułek z serem -wzięłam nieco więcej, na
wypadek gdyby podróżował ze mną ktoś głodny, a muszę przyznać, że zapowiadają się
wyjątkowo smacznie, ponieważ wczoraj udało mi się kupić mój ulubiony żółty ser. Jego
wyjątkowość polega na tym, że skrzypi o zęby i jest sprężysty, a według mnie te właśnie
cechy sprawiają, że ser żółty jest serem żółtym. Zastanawiałam się kiedyś nad genezą mojego
upodobania i stwierdziłam, że mój gust niechybnie ukształtowały posiłki na którejś z kolonii
letnich, które zawsze wspominam z sentymentem i wypiekami na twarzy. Z rzeczy
przydatnych - niekoniecznie mi - mam kilka długopisów do rozwiązywania krzyżówek i
zapasowe opakowania nawilżanych chusteczek higienicznych.
162
Bardzo lubię podróżować, zwłaszcza gdy nie jestem kierowcą. Podpieram policzek dłonią i
obserwuję wszystko za oknem w czasie, który jest mi dany przez pęd pociągu. Cieszę się, że
mogę czasami pooglądać świat z uwagą, nie zerkając co chwila na zegarek... Poza tym
podróżowanie daje namiastkę pozostawiania za sobą wszystkiego, o czym nie chcę myśleć.
Jakże różni się to miarowe kołysanie od mojej nerwowej jazdy samochodem, tym bardziej że
gdy zapada zmrok, nie lubię prowadzić.
Każdego jesiennego wieczoru staję do pojedynku, w którym reflektory innych aut
przesłuchują mnie raz po raz, wdzierają się za rozchylone poły kurtki albo popisują się
ksenonowymi światłami.
Moje nielubienie jazdy nocnej ma jednak zupełnie inne źródło, niż ktokolwiek mógłby
przypuszczać. Otóż, gdy zostawiam za sobą regularne okręgi lamp ulicznych, na poboczach
zaczynają pojawiać się dziwne rzeczy lub postaci. Nie byłoby może w tym nic dziwnego,
gdyby moje przywidzenia dotyczyły zjawisk nieistotnych lub przynajmniej takich, które w
sprzyjających okolicznościach mogłyby zaistnieć, na przykład dodatkowe drzewo, którego tak
naprawdę nie ma, albo lis...
Tymczasem w ciepłych smugach pojawia się matka z dzieckiem... Matka ma około
czterdziestu centymetrów wzrostu, a dziecko rozpoznaję po czułym,
matczynymgeście.Kilometrdalejstojącanabaczność poduszka w kształcie herbatnika, którego
ząbki są kształtne i zachęcające, niedaleko od niej żółty pingwin...
Nie pojmuję zasadności tych zjawisk. Czasami mam ochotę zacisnąć mocno powieki, by nie
widzieć tego wszystkiego. Boję się, że nie opanuję odruchu
163
hamowania, gdy zaczną wchodzić mi na jezdnię. Gdyby nie to, że przestaję oddychać za
każdym razem, gdy poszycie stroszy pióra, pomyślałabym, że moja wyobraźnia chce mi
pokazać ogrom niewykorzystanych możliwości...
Swoją drogą są tacy, którzy muszą nieźle się natrudzić lub nawąchać, żeby mieć takie
„wizje", więc tak czy inaczej 1:0 dla mnie. Istnieje oczywiście ryzyko, że te projekcje to jakiś
mój autodestrukcyj-ny program, którego koniec, a zarazem mój koniec, jest na drzewie lub w
metalowym pocałunku czołowego zderzenia.
Ale teraz jestem bezpieczna. Siedzę w ciepłym przedziale i wodzę wzrokiem po pustych
miejscach wokół mnie. Czuję radosną ciekawość. Przede mną kilka godzin podróży, kilka
godzin wolności i nie odpowiadania za czas, w którym dotrę, i miejsce, w którym się znajdę...
Nagle w mój nostalgiczny spokój wdarł się tupot ciężkich butów i raźno wykrzykiwane
przekleństwa. Pięknie, pomyślałam, tylko błagam, nie ten przedział.
Drzwi otworzyły się pod wpływem szarpnięcia.
- Wolne?! - zakrzyknął młodzieniec w mundurze.
-Uhmmm...
- Ruchy, matoły, siadacie z tą panią!
Obserwowałam, jak moja oaza na szynach zapełnia się zielonym kolorem ostrzyżonym na
zero, i podziwiałam bezczelność, z jaką moi współpasażerowie moszczą się w przedziale.
Fantastycznie! Gdzie można czuć się bardziej kobieco niż w przedziale z siedmioma
ż
ołnierzami, z których każdy dzierży w dłoni puszkę z piwem?
164
Wszak za mundurem panny sznurem... Chryste, ale bagno!
Zapadło milczenie. Nie za bardzo wiedziałam, gdzie patrzeć. Postanowiłam patrzeć w okno
najdłużej jak się da i poczekać na rozwój sytuacji, w końcu jest biały dzień, chłopaki nie są
mordercami, tylko żołnierzami na przepustce. Tak też się stało. Po kilku chwilach zaczęli ze
sobą normalnie rozmawiać, czyli tak jak rozmawiają żołnierze na przepustce, po spożyciu: na
pięć słów w zdaniu przypadały trzy przekleństwa.
Po jakimś czasie, kiedy udało nam się wymienić uprzejme uśmiechy i równie uprzejme
zapytania o miejsce podróży, jeden z nich zapytał drugiego:
- Sikor, gdzie są, kurwa, pączki?
- Kowal ma!
- A gdzie jest, kurwa, Kowal?
- W drugim przedziale!
- To zapierdalaj i przynieś pączki!
- Tajest!
Słuchałam w osłupieniu. O wszystko mogłam ich podejrzewać, ale nie o miłość do pączków.
Poza tym jakoś mi nie pasował ten duet: piwo i pączki. Pomyślałam, że może to taki
kryptonim kolejnych puszek z piwem, ale gdy Sikor wrócił do przedziału, w ręku trzymał ni
mniej, ni więcej, tylko reklamówkę z pączkami. Poczęstował wszystkich kumpli i zwrócił
reklamówkę w moją stronę.
- Nie, dziękuję bardzo. - Uśmiechnęłam się potulnie.
- No, weźnie pani jednego!
- Ale naprawdę nie trzeba, przed wami dłuższa droga, zostawcie sobie na później.
Popatrzyłam na ich miny. Każdy trzymał w rę-
165
ku pączka. Niektórzy mieli już wianuszki lukru wokół ust, wyglądało to prześmiesznie i
rozczulająco. Nie chciałam, by pomyśleli, że ten pączek to coś niestosownego, sięgnęłam
zatem do reklamówki i wyjęłam lepki kształt przypominający racuszka. Przez jakiś czas nasz
przedział rozbrzmiewał zgodnym, rytmicznym mlaskaniem. Taka banalna sytuacja...
niedorzeczna i radosna. Uśmiechaliśmy się do siebie, oblizując językiem usta i było nam
dobrze, ot, pączkowa chwila, jakich w życiu wiele...
Gdy po pączkach zostały tylko ślady na naszych palcach, obdzieliłam wszystkich
nasączanymi chusteczkami, które zmyły słodycz z opuszków i ust.
Wróciłam do mojego świata zza pociągowego okna, a oni do swojego nie wykraczającego
poza brązowy skórzany pas.
Podróżowanie, podróżowanie...
Zawsze kojarzy mi się z ucieczką. Z opuszczaniem czegoś. Z opuszczaniem Marty... Z
opuszczaniem samej siebie...
Lubię, gdy wiele rzeczy zostaje w tyle. To trochę jak z moimi karnetami, tylko że ja mam
swoje opuszczania. Gdy jest mi źle, pakuję się i wyjeżdżam. Gdy czuję się bezpiecznie, a w
tym tkwi niebezpieczeństwo, odchodzę.
Za dwie godziny będę słuchać, jak Jakub śpiewa żydowskie piosenki. Z wierną żoną przy
fortepianie i przekonaniem, że śpiewa całkiem nieźle. Bo rzeczywiście tak jest... Miło, że
mnie zaprosił. Stanowią jedną z nielicznych par, które nie starają się mnie wciągać w
beznadziejny wir uciech małżeńskich, wspólnych wypadów i kawkowania. I oczywiście nie
przekonują, że nic się nie stało. Nie chodzą w krok w krok ze słowami pocieszenia w stylu:
166
Boże, to straszne, normalnie ja bym umarła z pięć razy, no ale ty to się chyba trzymasz, co
nie? Nie ma co się łamać, show must go on..."
Tak, przedstawienie musi trwać. Dlatego jestem wdzięczna Jakubowi, że dzięki niemu będę
mogła posłuchać skrzypienia scenicznych desek.
A już jutro będę z powrotem. Obiecałam Euzebiuszowi, że obejrzymy razem Świnkę Babę.
Wróciłam.
Obolała z tęsknoty.
Za czymś, co minęło. Co zostawiłam hen za sobą, ale co znalazło furtkę, małe pęknięcie w
moim wytrwale tkanym płaszczu zapominania.
Zrezygnowałam z windy i, by się zmęczyć, weszłam po schodach.
Rozebrałam się. Poukładałam rzeczy na właściwe miejsca i poszłam pod prysznic.
To trudne, gdy myślisz, że zdołasz tak wiele przewidzieć, tymczasem zdarzenia, których
prawie nie zauważasz, indukują w tobie żale i tęsknoty. Jestem gotowa nie odezwać się ani
słowem do końca życia do osoby, która świadomie lub nie stan taki u mnie sprowokuje.
Ale na razie nie mam nikogo... nie mam nikogo...
Mokra, w byle jak zawiązanym szlafroku usiadłam przy biurku i pomyślałam o mojej
tęsknocie.
Potrafię tęsknić. Jest mi to potrzebne do przerażenia samej siebie, jak mocno mogę to robić i
co by było, gdybym się kiedyś temu poddała bez możliwości powrotu. Jest taka scena w
filmie Fortepian. Bohaterka wychodzi na dwór, patrzy na drzewa, poza nie, w niebo... tak
naprawdę nie wiem gdzie, bo
167
jest odwrócona tyłem, i wszystko zaczyna w niej tęsknić. Tęskni rozłożysta sukienka, ręce w
wąskich rękawach i ciasno upięty połyskujący kok. Nie sądziłam, że włosy mogą tak tęsknić,
a prawie czułam, jak każdy, pojedynczy kosmyk zaczyna falować i obierać wiadomy
kierunek...
Jakie to śmieszne. Ktoś, kto oglądał ten film, być może uważa go za mało ciekawy, a dla mnie
za każdym razem jest nowym odkryciem. Zauważam nowe szczegóły, które wcześniej
umknęły mi, bo przymykałam powieki, zbliżając usta do gorącego kubka, słyszę nowe
dźwięki, które wcześniej wystraszył tupot Euzebiuszowych nóg...
Czasami zabieram do auta ścieżkę dźwiękową z tego filmu i po raz kolejny czuję, że w jakiś
sposób mieści w sobie to, co opowiedziałabym o sobie, gdybym była muzyką. Mam w
związku z tym ogromny dylemat, bo jest tyle klasycznych, wielkich, ambitnych dzieł
muzycznych, a ja tę lubię najbardziej, ta właśnie przylgnęła do mnie jak babie lato do rzęs.
Czy to nie wstyd? Czy nie powinnam była wybrać sobie Bacha lub Mozarta? Przecież
uwielbiam Amadeusza, a może Preisner, przecież Niebieski i Fortepian dotykają się na półce
opuszkami klawiszy... ach, teraz zauważyłam. Podniosłam wzrok na półkę, na której stoi
kilka filmów, a trzy z nich tworzą przedziwną kompilację. Niebieski, Fortepian, Pod
słońcem... Niebieski fortepian pod słońcem...
I zrobiłam coś, czego nie powinnam robić. Wzięłam do ręki telefon i wystukałam słowa:
„Gdyby istniał na świecie człowiek, nie potrafiący tęsknić, jedna moja łza uczyniłaby go
chorym z tęsknoty". I wysłałam. Patrzyłam, jak mały ekran poinformował mnie, że
wiadomość dostarczono.
168
Dziesięć minut później otrzymałam odpowiedź: Wiem o Twojej tęsknocie więcej, niż Ci się
wydaje, ale nie dajesz mi szansy, bym Cię o tym przekonał, J."
W tej chwili było mi wszystko jedno. Przez jedną małą chwilę stałam się bezbronna.
Gdyby teraz zadzwonił i zapytał, czy może przyjść, pewnie bym mu pozwoliła. Nastała
chwila mojej słabości; kto wie, czy nie będę musiała za to zapłacić jeszcze dłuższą i głębszą
chwilą samotności później. Kochałabym się z nim samotnie i słodko, rozważając pomiędzy
oddechami, jak łatwo mogłabym go stracić... Zwinęłam się w kłębek na łóżku. Schowałam w
moje cielesne królestwo, w którym panuję niepodzielnie i ofiarowuję sobie tyleż łaski, co
cierpienia. Objęłam się ramionami i podkuliłam nogi. Wszystkie moje egzotyczne kolonie,
stopy znające ciepło rozgrzanego latem piasku i dłonie rozrywające tropikalne owoce, były
teraz przy mnie. Ale Joachim nie napisał nic więcej. Czegóż innego mogłam się spodziewać,
traktując go tak, a nie inaczej. Nie zdziwiłabym się, gdyby po odpisaniu na mojego SMS-a
przytulił się do żony, kochanki, jakiejś jednej z wielu, zwykłych i niezwykłych... Zaczynam
odczuwać strach. Zaczynam się bać. Po raz kolejny moje sny i troski wypełzają z mojego
umysłu, gdy śpię, i rozmnażają się w ciemności pokoju; i nawet Euzebiusz ich nie płoszy...
Łapię się na tym, że nie zmieniam poszewki na poduszkę, która jest uszyta z zielonej kory.
Jestem zbyt świadoma tego, że zasypiam na niej z przytulonym policzkiem i niemą prośbą, by
jej specyficzna, pofalowana powierzchnia wyzwalała sny o krokodylu. Tylko dzięki niej
mogę mieć nadzieję, że uda mi się przeniknąć do tamtego świata i spróbować coś zmienić.
169
W szafce, gdzie trzymam proszki, zieje pustką, może to dlatego. Nie potrafię przypomnieć
sobie, czy po-winnam iść do lekarza, czuję, że powinnam, że był jakiś termin, ale z każdym
dniem wydaje się to coraz mniej realne. Euzebiusz, uczepiony różowymi łapkami klatki,
popatrzył na mnie jak więzień.
- Euzebiuszu, kto ci obciął ogonek? - zapytałam. - Czy to czasem nie było tak, że miałeś być
myszką, ale Matka Natura zbyt późno się zreflektowała, że myszkę już ma, więc postanowiła
być oryginalną i zmieniła choć to: obcięła ci ogonek? Nie martw się, jest śliczny, ładnie
zakończony. Zobacz - wystawiłam stopę w kierunku klatki - widzisz mój mały palec? Nie ma
w nim paznokcia. Nigdy nie było. W moim przypadku postanowiono, że skoro ma być tak
mały, prawie niewidoczny, to lepiej, by nie było go wcale.
Zwierzątko poruszyło wąsikami, zaskoczone brzmieniem mojego głosu w pustym
mieszkaniu, i umknęło do domku.
A więc zaczęło się. Rozpoczął się kolejny proces uciekania. Zaczynam wnikać do świata
drobiazgów, zaczynam mościć sobie legowisko w sierści Euzebiusza, zaczynam odpływać,
przywiązywać się na siłę do elementów, które w razie niebezpieczeństwa bycia usidloną,
wyciągną mnie z tego. Przez moment miałam wrażenie, że potrafię z tym walczyć, ale było to
tylko mgnienie prześwietlonej powieki. Nie chcę walczyć. Bo z całą świadomością chcę być
samotna. A ludzie dookoła przekonują mnie, że tak być nie może, że człowiek nie powinien,
ba, nie ma prawa być samotnym. Ale ja sądzę inaczej. Człowiek powinien być szczęśliwy,
nawet jeśli jego szczęście to szczęście samotne... Może nie szczęście, nie, może
170
spokój... tak, spokój... Człowiek powinien być spokojny, nie powinien się zrywać z
oszołomieniem w sercu i gnać przez życie, by na końcu dowiedzieć się, że odpadł mu tyłek.
ś
ona Jakuba opowiadała kiedyś taki żart. Pewnego dnia urodził się chłopiec, który zamiast
pępka miał srebrną śrubkę. Gdy podrósł na tyle, by móc zadawać pytania, zapytał swoją
matkę: „Mamo, dlaczego, zamiast pępka mam srebrną śrubkę?" Mama odpowiedziała: „Nie
wiem, kochanie, ale za lasami i za górami jest czarodziejka, ona odpowie ci na to pytanie".
Chłopiec wyruszył w drogę. Mijały lata. Dotarł w końcu do miejsca, w którym żyła
czarodziejka, ale gdy zadał jej to samo pytanie, które zadał matce, ta odpowiedziała: „Nie
wiem, chłopcze, ale za morzami, hen, daleko, mieszka mędrzec, on będzie znał odpowiedź".
Wyruszył więc w drogę ponownie, już jako młody mężczyzna. Dotarł po wielu latach za
morza i odnalazł mędrca. Ale i ten nie znał odpowiedzi na nurtujące mężczyznę pytanie. Dał
mu jednak kolejną wskazówkę. Na Księżycu mieszka stworzenie, które mu pomoże.
Pragnienie dowiedzenia się, dlaczego zamiast pępka ma srebrną śrubkę, było tak silne, że
mężczyzna wyruszył w podróż na Księżyc. Maszerował po nim bardzo długo, aż w końcu
odnalazł stworzenie, które wskazało mu miejsce ukrycia odpowiedzi. Mężczyzna już jako
starzec dotarł do wskazanego miejsca i odgarnął dłońmi księżycowy pył. Jego oczom ukazał
się specjalny klucz, pasujący do jego śrubki. Przyłożył do niej klucz i przekręcił. Gdy to
zrobił, odpadł mu tyłek. Gdy wszyscy dookoła dosłownie rżeli ze śmiechu, ja musiałam starać
się, by w moich oczach nie wezbrały łzy. Dlaczego ich to śmieszyło? Co ich tak śmieszyło?
Czy nikt z nich nie
171
dostrzegł tragedii tego człowieka? Całe życie spędził na szukaniu odpowiedzi, a tymczasem
jego wędrówka została ośmieszona, okazała się bezsensowna. Czy nikt z nich nie dostrzegł
analogii do naszego życia, że nie wszystko kończy się happy endem?
Nie dostrzegli tego. Widzieli tylko głupka, który szwendał się po świecie, a na końcu nie było
mistycyzmu, tylko brak dupy. Po prostu.
Mam nadzieję, że świat przygotował dla mnie coś więcej niż kluczyk na Księżycu.
Zasypiałam. A ostatnim obrazem, który widziałam, była doniczka, w której rozkrzewiła się
zielona soczysta bazylia, ta sama, w której bywa od czasu do czasu Joachim.
Rano oczekiwała na mnie wiadomość od Joachima: „Myślę, że dobrze byłoby się spotkać.
Podaj czas i miejsce".
Odpisałam: „Przy Tortach Pana Stefana. Musisz odnaleźć. Nie będziesz miał problemu, skoro
dowiedziałeś się, gdzie mieszkam. Godzina 19.00".
Pomyślałam, nie wiadomo dlaczego, o tym małym szarym zaułku, który mijam po drodze, ale
tylko wtedy, gdy idę pieszo. Na starej obdrapanej kamienicy widniał napis: Torty serowe
Pana Stefana. Zaszłam tam kiedyś zwabiona szyldem, którego wykonanie nie miało nic
wspólnego z prawidłami reklamy, a tym bardziej atrakcyjnością. Zapukałam. Drzwi otworzył
mi mężczyzna około pięćdziesięcioletni, o śniadej karnacji, z łobuzerskim uśmiechem i
charakterystycznymi bruzdami nosowo-wargowy-mi. Poczułam lekki zapach alkoholu.
- Dzień dobry, chciałam zamówić tort - powie-
172
działam lekko, choć wcale takiego zamiaru nie miałam.
-Proszę wejść - powiedział mężczyzna, zapraszając szerokim gestem do środka.
Gdy szedł przede mną, zauważyłam, że kuleje.
- Jaki tort panią interesuje?
-Jeszcze nie wiem, proszę mi trochę opowiedzieć o tych tortach... Jak pan je robi, z czego, ile
ważą, ile kosztują...
- A torty, droga pani, to ja robię z twarogu, tak jak stoi na szyldzie. Spód jest biszkoptowy, a
przybranie z czerwonej galaretki, a masa twarogowa jest śmietankowo-kakaowa. Co do ceny,
to różnie, bo płaci się za kilogram, więc w zależności, jaki duży tort...
- Chciałabym taki mały, zupełnie mały, najmniejszy, jaki może pan zrobić.
- Półkilowy, mniejszego nie dam rady - powiedział i otworzył wysoką szafkę pożółkłą od
starości. Wyjął z niej metalowy okrąg przypominający obrożę. - O, widzi pani, to najmniejsza
forma.
- Dobrze, niech będzie...
- Jaki ma być napis?
- Napis?
- No, na przykład „Justysi z okazji piątych urodzin", lub coś w tym rodzaju, chociaż z góry
uprzedzam, że cudów nie zdziałam, bo miejsca na pisanie będzie mało, no chyba że ma to być
tylko cyfra, na przykład osiemnaście i na przykład na pani urodziny...
- Och, jest pan bardzo miły. - Uśmiechnęłam się.
- A tam miły, taką fajną babeczkę to ja bym tu od razu do pokoju zaciągnął i nie wychodził z
niego przez tydzień - rozkręcił się pan Stefan.
173
- O tak, z pewnością. - Zaśmiałam się w głos.
- Nie wierzy mi pani? Przed rokiem umarła mi mama - zasmucił się - a ona zawsze
powtarzała: „Synku, może być rozwódka, wdowa, kochanka, ale pamiętaj: cnotliwa, synku,
cnotliwa..." Ja tam wiedziałem, że mamusi nie chodziło, że ma być dziewicą, tylko, że ma być
cnotliwa z zachowania... i tak sobie pomyślałem...
- Panie Stefanie, co też pan wygaduje? Nie uwierzę, że nie ma pan godnych kandydatek na to
miejsce...
-A tak, zdziwiłaby się pani, bo nie mam, ale zmuszać pani nie będę. Tylko proszę rozważyć,
czy w sprzyjających okolicznościach...
- Obiecuję, panie Stefanie - powiedziałam łagodnie - jeśli tylko nadejdą sprzyjające
okoliczności, odwiedzę pana, a póki co poprzestanę na torcie, dobrze?
- Tak, tak, oczywiście, już zapisuję, na kiedy ma być i dla kogo...
Obserwowałam, jak krząta się po małym pokoiku, w którym ustawione były dwa stoły, a na
nich wysłużona, choć czysta cerata z winogronami. Na półkach nad nimi - różnego rodzaju
formy i papierowe ażurowe serwetki. Pan Stefan zapisywał moje zamówienie w zeszycie z
kolumną Zygmunta na okładce i kratką tak wyblakłą, że pewnie nie wiedział, że w ogóle tam
jest. Przez uchylone drzwi zobaczyłam drugi pokój. Polakierowana na wysoki połysk komoda
z zasuwanymi szybkami, za którymi poustawiane były figurki Matki Boskiej, obrazki
ś
więtych i karafka z kryształu. Wzorzyste poduszki na tapczanie i zasuszony bukiet hortensji
na stole.
174
Nie zastanawiałam się wtedy, jakie torty robi pan Stefan, ale obserwując skromność tego
miejsca, wyobrażałam sobie, że nie mogę spodziewać się zbyt wiele. A mimo to zostałam
mile zaskoczona. Tort, choć prosto udekorowany i rzeczywiście nie największych - zgodnie z
moim wyborem - rozmiarów, rekompensował wszystko smakiem. Był wprost przepyszny.
Niezbyt słodki, z serem roztartym gładko na jednolitą masę. Tort podzieliłam w firmie na
cztery części i obdzieliłam nim siebie, Dominikę, Joannę i Rafała. Tak, Rafała, tego samego.
Nie mogłam przejść obojętnie nad jego błagalnym wzrokiem.
Tak więc, umówiłam się z Joachimem w zaułku, gdzie czas stoi w miejscu, torty są gładkie na
języku, a pan Stefan proponuje co bardziej cnotliwym kobietom wiśniówkę własnej roboty i
amory na postkomunistycznym tapczanie. Wybornie.
Dzień mijał mi niespiesznie.
Firma cieszyła się z nagrody, jaką przyznało nam branżowe czasopismo, za najbardziej
oryginalną reklamę telewizyjną i prasową. Kosma kraśniał z dumy, a dyrektor klepał go po
plecach, mówiąc, że zawsze w niego wierzył. Próbowałam nie pamiętać o jego
wcześniejszych obiekcjach co do reklamy i o pakcie zawiązanym z kadrową. „Było, minęło" -
jak to zwykł mawiać Richard Fish w serialu Al-ly McBeal.
W południe wpadłam na zaaferowaną Dominikę, która wysłała list gończy za Rafałem i do tej
pory nikt nie dostarczył go żywego lub martwego.
- Widziałaś Rafała? - zapytała.
175
- Nie, nie widziałam go od rana...
- Cholera, czekam na zestawienie reklamacji, żeby wystawić faktury korygujące...
- To może masz chwilkę na kawę? Nie jadłam jeszcze śniadania i przyznam szczerze, nie
mam ochoty na nie, ale upolowałam dziś rożki w czekoladzie z duuużą ilością alkoholu, co
stanowi słodką alternatywę dla zakazu picia w pracy. Więc może zechcesz upić się ze mną?
- A kalorie? - mruknęła nie do końca zdecydowana.
- A endorfiny?
- A obwód w talii?
- A przyjemność? Daj spokój, idziemy... Zrobiłam kawę i obserwowałam, jak Dominika
bierze w swoje długie smukłe palce czekoladowe ciasteczka i smakuje je powoli. Kobiety
odmawiają sobie tylu przyjemności związanych z jedzeniem, a przecież mają wrażliwość
stworzoną do smakowania.
- Udało ci się porozmawiać z Igorem? - zapytałam.
- Uhmm - mruknęła i oblizując usta, dodała: -Spędził ze mną sobotni wieczór i noc...
-I jak?
- Zajebiście. Trzeba przyznać, że nijak nie potrafię zrozumieć kontrastu pomiędzy jego
ugładze-niem, kiedy jest w pracy, a szczodrością, jaką mi okazał, gdy byliśmy sam na sam,
nie mówiąc już o cudownym ciele... Naprawdę... Spałam z wieloma facetami, a ten nie dość,
ż
e jest piękny, to jeszcze wie, że łechtaczka to nie ostryga, którą trzeba siłą wyssać z muszli...
- Dominika... - wyszeptałam, jednocześnie oglądając się za siebie.
176
-Nie przejmuj się, i tak wszyscy plotkują, że mamy romans. Widziałam, jak dziewczyny
reagują, gdy się o coś spieramy, dosłownie zamierają. Stawiają uszy na sztorc i boją się
przełknąć ślinę, by nie uronić ani jednego słowa, zwłaszcza że czego jak czego, ale tych
ostrych mam całą gamę. Z drugiej strony pewnie żałują, że nie mają popcornu. Więc tak
naprawdę mam w dupie to, co będą o nas opowiadać.
-No tak... uroki życia biurowego, uroki bycia piękną, ambitną i pociągającą... - Uśmiechnęłam
się.
-Wiesz, czasami się cieszę, bo przynajmniej nie muszę się bać, że ich uczucia są nieszczere.
Nie mogą mnie niczym zaskoczyć, bo wszystkie ich zachowania są przewidywalne, jeśli
rozumiesz, co chcę powiedzieć...
-Rozumiem, rozumiem... Lepiej, że sączą jad otwarcie, niż miałyby go zbierać, a później wlać
ci do herbaty.
- Otóż to, moja droga.
- Wracając do Igora, mieliście czas, by porozmawiać o byciu razem?
-Tak jakby.
- To znaczy?
-Wiesz, Greta, jak to jest. Spędzasz z kimś cudowny wieczór, pijecie wino, atmosfera staje się
gorąca, nie pragniesz niczego innego poza dotykiem ust, później się kochacie i jest jeszcze
lepiej, pasujecie do siebie, wasze ciała dają wam rozkosz...
Zamilkła na chwilę.
-I leżycie po wszystkim razem, wtuleni w siebie... i jest tak dobrze, że aż nierealnie, że
zamiast cieszyć się z tego, co masz, zaczynasz myśleć, jak
177
bolesne będzie przebudzenie i jak łatwo warkniecie na siebie już dnia następnego... Cholera.
Naprawdę chciałabym spróbować, ale zwyczajnie się boję. Boję się przekonać, że to nie dla
mnie, że tak bardzo rozzuchwaliłam się w swojej próżności i komforcie samotności, że nic
innego nie będzie dla mnie dość dobre. Nie wiem, czy uda ci się zrozumieć, co chcę
powiedzieć... Nie chcę tracić energii na sytuacje, których rokowania są niepomyślne, i
poszerzać grono osób niezadowolonych i rozczarowanych. Po prostu nie wchodzę do tej
rzeki...
Popatrzyłam na jej ładną twarz i piękne włosy. Rozumiem ją doskonale. Ja też wolę
samotność, choć z innych powodów, ale byłabym hipokrytką, próbując ją nawracać i zmuszać
do zmiany stanowiska. Mogę tylko słuchać i zadawać pytania.
- Nie martw się, wszystko się ułoży - powiedziałam. - Jeśli macie być razem szczęśliwi, na
pewno tak się stanie, tylko, jeśli mogę ci coś doradzić, próbuj. Nie żyć razem, ale być razem,
zawsze wtedy, gdy odczuwasz potrzebę, by być blisko z drugim człowiekiem. Można nie być
w związku, ale trzeba umieć być. Nawet przez chwilę, nawet jeśli dany czas to czas do
ostatniego łyka kawy, taki jak właśnie nam się przydarzył - powiedziałam, przechylając
ostentacyjnie kubek na znak, że już nic nie zostało.
Wstałyśmy z miejsc i ruszyłyśmy do swoich obowiązków. W progu Dominika zapytała:
- Ta Praga wciąż aktualna? -Tak...
- Szkoda... - odpowiedziała.
* * *
178
Do końca tego dnia prześladowało mnie przeświadczenie, że mój opór, moja walka słabnie,
ż
e być może moje ucieczki są bezsensowne. Chociaż z drugiej strony, skoro sensem mojej
egzystencji jest bycie nieprzywiązaną do ludzi i niemartwienie się o nich, to moje
postępowanie kieruje się jakąś pokrętną logiką, no tak, zwłaszcza że słowa „logika" i
„pokrętna", są jak mięso i śliwka, ale zaraz... mięsa podaje się czasami ze śliwką... ach, do
licha!
Do domu wróciłam z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony czułam coś na kształt
oczekiwania i ciekawości, co też się wydarzy, z drugiej strony, jakaś część mnie była
przekonana, że nic nie zdoła mnie zaskoczyć i nie nastąpi żadne trzepotanie, które zmieniłoby
mój stosunek do Joachima.
Oczywiście ujmował mnie swą „wiernością", oryginalnością w utrzymywaniu więzi, mimo
wszystko... Pozostawało też we mnie wielkie niespełnienie tamtego wieczoru, kiedy byłam z
nim tak blisko i kiedy mogłam go zaspokoić, kochać, być z kimś przez chwilę, kimś
wyjątkowym, kto nie będzie chciał deklaracji i nie zapyta: „Jak było?" lub: „Co będzie dalej?"
Ten świat, niby taki przewidywalny, niby bez skrupułów moralnych, z upiornie prostym
uwodzeniem i z równie upiorną łatwością zapominania „po wszystkim"... I nagle okazuje się,
ż
e zawsze można trafić na osobę pragnącą bliskości, mimo że nie przeszkadza jej to pójść do
łóżka z kobietą poznaną godzinę wcześniej.
Tak. Takie sytuacje najlepiej świadczą o tym, jak ludzie lgną do siebie.
179
A może nie mam racji. Przecież nie znam Joachima. Nic o nim nie wiem poza tym, co
podpowiada mi intuicja, i drobnymi przejawami jego egzystencji w moim świecie.
Poza Euzebiuszem, którego muszę wynosić czasami na noc do kuchni, bo talarki marchewki
chowa w domku, po czym biegnie za niego i wygrzebuje wszystkie krążki, i zanosi do domku
jeszcze raz, i znów biegnie za domek. Pewnie myśli, że za domkiem są złoża pokrojonej w
talarki marchewki...
Jak mały świat tworzymy. Ja, Euzebiusz i Joachim.
Myślałam o tym, siedząc na podłodze przed otwartą szafą.
Patrzyłam na wiszące rzeczy i zastanawiałam się, co na siebie włożyć. Jaka duża ta szafa.
Pełna poplątanych nogawek i rękawów. Pełna przebrań na różne okazje, przesiąknięta moimi
oczekiwaniami lub niespełnieniem... Z zakopanym w rogu kartonikiem po butach.
Przechowuję w nim jakieś listy, tak sądzę, dawno tam nie zaglądałam. Kiedyś przez
przypadek nieomalże to zrobiłam. Wieszałam torebkę, która się zsunęła i upadła na ten
karton. Uderzając, zahaczyła i uniosła lekko wieko. Przez chwilę nie wiedziałam, co zrobić.
Podniosłam delikatnie torebkę, a później równie ostrożnie zamknęłam kartonik.
Nie chciałam wiedzieć, co w nim jest. Zależało mi, by był, ale nie chciałam sobie
przypominać, co może w nim być...
Tak jak teraz... Chcę spotkać się z Joachimem, ale nie chcę wiedzieć nic więcej. Skoro już
jest, niech będzie jeszcze przez chwilę lub tak długo, jak zechce, bez gwarancji oczywiście, że
ja będę tego
180
chciała równie mocno jak on, ale nic dalej, nic, co jest poza kartonikiem...
Poszłam do łazienki.
Stanęłam naga przed lustrem.
Popatrzyłam na siebie. Już nie krytycznie, tak jak kiedyś. Popatrzyłam z przyzwyczajeniem,
jak na coś, czego mogę być pewna, jak na talizman, który mam zawsze przy sobie.
Przyjemnie jest wiedzieć, że mogę liczyć na moje ciało, że choć nie idealne, nigdy mnie nie
zawiedzie, że dostarczy przyjemności i że potrafi dać przyjemność innej osobie, że ma
właściwą temperaturę i program czułego przytulania. Moje ciało... Przez ostatnie lata ani razu
nie pomyślałam, że mnie nie zadowala, że mam mu coś do zarzucenia. Dbam o nie, a ono dba
o mnie. Jesteśmy na właściwym miejscu... Lubię tak myśleć. Mam komfort nieoglądania się,
nierozpamię-tywania, niewracania do tego, co bolesne, co niezrozumiałe...
Zebrałam włosy i upięłam wysoko.
Odkryta szyja jest moim kompromisem na przymknięte serce.
Byłam przed czasem.
Stanęłam pod starym daszkiem, który ochraniał mnie przed deszczem, ale ponieważ nie był
wystarczająco długi, tłuste krople z niego spadające rozrywały się tuż przy moich stopach,
zraszając półbuty.
Wpatrywałam się nie uparcie, by nie patrzeć, czy nadchodzi Joachim.
W oknie tortowni pana Stefana poruszyła się zgrzebna firanka, a z drzwi sąsiedniej kamienicy
181
wyszedł czteroletni maluch w zielonych gumowcach, ciągnąc za sobą czerwonego
plastikowego słonia na kółkach. Słoń przewracał się z boku na bok, czasami jechał na głowie,
czasami na zwichrowanym ogonie, ale malec zdawał się tego nie dostrzegać.
Gdy mnie zobaczył, skierował kroki w moją stronę. Dźwięk szurającego po mokrym
chodniku słonia był nie do zniesienia.
Chłopiec podszedł do mnie i powiedział:
- To jest Wiklus, wychodzę z nim, tylko gdy pada, bo mama zabrania mi wynosić inne
zabawki, żeby się nie zmoczyły i nie zniszczyły... Wiklus lubi deszcz...
Popatrzyłam na zasmarkany nosek, zielone kalosze i przewróconego Wiklusa.
- Czy Wiklus zawsze tak się przewraca? - zapytałam.
Chłopiec pokiwał głową, a później dodał:
- To przez włóczkę od Dyzia.
- Przez włóczkę od Dyzia... - powtórzyłam. -Tak, przez włóczkę od Dyzia... Wiklus bawił
się z nim kiedyś, a Dyzio ma ogon z włóczki, mama mu zrobiła, no i jak się bawili, to ogon
Dyzia wkręcił się w kółko Wiklusa i tak się porobiło mocno, że tej włóczki nie można było do
końca zdjąć. I teraz to kółko źle jeździ i dlatego Wiklus się przewraca.
Mały chłopczyk odetchnął po wypowiedzianej jednym tchem kwestii.
Uśmiechnęłam się do niego.
- Też byś chciała mieć takiego? - zapytał.
- Tak, ale nie słonia...
- A ja wiem, co byś chciała mieć.
- Co takiego? - zaciekawiłam się.
182
-Krokodyla, zielonego jak moje kalosze krokodyla - odparł.
Zamarłam przez moment. Te słowa wdarły się w moją świadomość jak nieoczekiwany
dźwięk, jak coś, przed czym nie możesz się schować lub obronić.
Malec uśmiechnął się dziwnie, przeszywając mnie wzrokiem na wskroś, a później powiedział:
- Nie lubisz krokodyli? One są dobre na deszcz, bo nie boją się wody. Wiklus czasami jest
zły, że go ciągnę za sobą w taką pogodę. Ale jak nie chcesz krokodyla, to może... to może...
Chłopiec włożył brudny palec do ust i cmokał go przez chwilę.
A ja ukucnęłam, nie bacząc na to, że poły płaszcza spoczęły na brudnym, mokrym chodniku.
Miałam twarz na wysokości twarzy dziecka.
Zastanawiałam się, jak to się dzieje, że we współczesnym świecie obok szybkich procesorów,
podaży i popytu, obok kultu ciała i kultu nieprzeciętnych i wyciskanych do ostatniej kropli
umysłów istnieje równoległy świat, w którym włóczka wplątuje się w koło Wiklusowi, a
czterolatki wiedzą dużo o zielonych krokodylach...
- Dlaczego płaczesz? - zapytał chłopiec.
- Nie płaczę, coś wpadło mi do oka - powiedziałam, opuszczając głowę w lekkim
zawstydzeniu.
-Mama też tak mówi, gdy tata wraca pijany, a jak pytam, co jej wpadło, to mówi za każdym
razem, że mucha, a przecież muchy są tylko w lecie...
-To takie specjalne muchy, które wpadają, gdy jest ci smutno - wyjaśniłam.
- Niewidoczne muchy? - upewnił się.
- Całkowicie niewidoczne, wiesz o nich dopiero wtedy, gdy wpadną.
183
Patrzył na mnie przez chwilę, chcąc się upewnić, czy nie odwołam wszystkiego albo się nie
roze-śmieję.
Ale wiedziałam, że to, co powiedziałam mu o niewidocznych muchach, jest mu bardzo
potrzebne.
Chwilę potem odwrócił się i pomaszerował dalej, ciągnąc za sobą wrzeszczącego
niemiłosiernie słonia. Nawet gdy zniknął za zakrętem, wciąż słychać było szuranie.
Wyprostowałam się i podniosłam głowę do góry. Ciemne, brzemienne w kolejne opady
chmury przesuwały się i przenikały wszystkimi odcieniami szarości.
Przymknęłam powieki, by na moment zapomnieć.
Z odrętwienia wyrwał mnie głos Joachima:
- Greta, co się stało z twoim płaszczem?
Popatrzyłam na niego, przez moment nie wiedząc, dlaczego tu jestem, a później, gdy już
dotarło do mnie, że oto stoi przede mną Joachim, sprawca mojego zaniepokojenia
uczuciowego, powiedziałam tylko:
- To przez Wiklusa w zielonych gumowcach. Podszedł, objął mnie i mocno przytulił.
- Bardzo za tobą tęskniłem. Były dni, że myślałem, że robię to całe życie i będę robił tak
długo, dopóki cię znów nie spotkam...
Przytulił swój policzek do mojego i rozkołysał mnie lekko.
- Chodź, pójdziemy w jakieś ciepłe i przytulne miejsce, musimy porozmawiać, muszę ci się
poprzy-glądać, dobrze zapamiętać, zanim znów znikniesz na nie wiem jak długo.
Ujął moją dłoń i poprowadził.
184
Od tej pory Zakątek Tortów Serowych Pana Stefana stał się dla mnie swoistym portalem,
łączącym dwa światy. Miałam nadzieję zachodzić tu częściej i mieć okazję porozmawiać z
małym chłopcem.
Joachim zaprowadził mnie do lokalu, w którym pachniało świeżymi ziołami. Jak się później
okazało, pokryte nimi były wszystkie parapety. Bazylia, oregano, cząber, rozmaryn, szałwia...
Wszystko w mniejszych i większych doniczkach. W doniczkach ceramicznych i blaszanych,
w wiaderkach i kubkach, we wszystkim, co mogłoby przyjąć w siebie mieszaninę ziemi i
korzeni, a w zamian zyskać zapach i zieloną czuprynę.
Usiedliśmy w kącie, tak by po obu stronach mieć okna z zielonością.
Poprosiłam Joachima o komfort niepodejmowania decyzji co do zamówienia.
Patrzyłam na jego usta, gdy zamawiał dla nas dwie kawy po andaluzyjsku i trzy rodzaje
różnych czekolad, z których każda była gorzka, ale za to stanowiła prawdziwy smakołyk ze
względu na oryginalne dodatki.
Jedna była, na przykład, z dyniowymi wiórkami... Słodkie Halloween.
Czekając na kawę, czekałam na pierwsze pytanie, które jak się spodziewałam, powinno paść.
- Dlaczego nie chciałaś się ze mną spotkać, dlaczego nie odpisywałaś? - zapytał w końcu.
Zastanowiłam się przez moment nad szczerością odpowiedzi.
- Bo nie chcę związku... nie chcę mieć nikogo na stałe, a ty jesteś facetem, który się angażuje,
który będzie miał oczekiwania wobec mnie, będzie starał się sklejać kawałki ze swojego i
mojego życia, tak by
18
powstała całość. A mi się wydaje, że to ciągle byłyby kawałki, złączone na siłę, ale wciąż
inne... Tak myślę... Nie potrafię z nikim być, nie znasz mnie. Ja nawet gdy jestem naga, mam
ze sobą kufer tajemnic, win i wyrzutów sumienia. Powiedzmy, że wspaniałomyślnie chcę ci
zaoszczędzić rozczarowania co do mojej osoby, a także wszelkich trywializmów, ale to już
wiesz, a przynajmniej powinieneś pamiętać z naszego pierwszego... pierwszego i ostatniego
spotkania. śadnych banałów. A wierz mi, rozstania zawsze są banalne. Po prostu ktoś
odchodzi. Więcej i dalej już nic nie ma.
- Nie ma w tobie chęci przekonania się, że może być inaczej, że warto próbować, bo może
właśnie teraz jest właściwy moment?
- Nie, bo tu nie chodzi o właściwych mężczyzn, tu chodzi o niewłaściwą kobietę. To ona jest
nie taka...
- Nie jaka? - wszedł mi w słowo.
- Niechętna, nieposzukująca i niepragnąca kogoś u boku... To jej wybór. Ona nie chce z kimś
być, nie chce być kochana...
- Greta, dlaczego mówisz o sobie w trzeciej osobie?
-W trzeciej? Osobie... o sobie... Nie wiem, tak jakoś ułożyło mi się w myślach... Chyba tak
jest łatwiej myśleć o sobie, to trochę jakby patrzeć na siebie przez pryzmat kogoś innego,
obserwować się z dystansu... Łatwiej jest mówić o tej kobiecie, niż nią być.
-Jeśli trudno ci być taką kobietą, to dlaczego w tym tkwisz, dlaczego nie pozwalasz, by ktoś
się do ciebie zbliżył, co zyskujesz w takiej sytuacji?
-Joachim... ty nic nie rozumiesz... powtarzam, nie wiesz nic o moim życiu, o zdarzeniach...
186
-To mi powiedz, pozwól mi zrozumieć cokolwiek, a wtedy będzie dobrze.
- Pytałeś, co zyskuję? Zyskuję pewność, że nikt nie wymaga mojej troski, że o nikogo nie
muszę się martwić, że nie będzie strat...
- Jakie straty masz na myśli?
- Nie chcę o tym mówić, zmieńmy temat. To, że się z tobą spotkałam, jest wystarczającym
kompromisem, a i to zdarzyło się tylko dlatego, że podesłałeś mi Euzebiusza...
- Przepraszam, kogo?
- Chomika...
- Ach, tak, rozumiem...
-Przyznam szczerze, że pomysł był wytrawny. Jego obecność w moim życiu stanowiła most
łączący moje i twoje życie. Lekki, naprędce sklecony, ale jednak... tym sposobem, mimo że
cię nie było, to jednak byłeś...
- Nie myślałem o tym, jak o strategii. Doszedłem do wniosku, że muszę znaleźć sposób, by
zbliżyć się do ciebie, a przypuszczałem, że metody konwencjonalne zawiodą. To musiało być
coś, co skupi twoją uwagę i czego nie wyrzucisz do śmieci. A teraz, gdy już udało nam się
spotkać, chciałbym więcej, chciałbym spróbować być bliżej ciebie...
- Co według ciebie oznacza: bliżej? Szybki numerek w środku tygodnia, wyrafinowane
pieszczoty w weekend, wspólne kolacje, wspólne śniadania, kupowanie ciuchów, wyjazd za
miasto? Co to znaczy: bliżej? - zapytałam poirytowana, a on odpowiedział łagodnie:
- Bliżej to znaczy mieć pewność, że zadzwonisz, gdy będziesz chciała, że spotkasz się ze
mną, jeśli będziesz chciała. Bliżej oznacza, że nie będziesz so-
187
bie wmawiać, że tego nie chcesz z powodów, które są dla ciebie ważne, ale które tak
naprawdę sprawiają, że... nie wiem... że siedzisz na brzegu spragniona i nie zaczerpniesz
wody, by się napić, bo nie chcesz. To dla mnie jest: bliżej.
Popatrzyłam, jak skłonił głowę, jak rycerz ślubujący wierność swojej damie. Wyciągnęłam
dłoń i wsunęłam palce w jego włosy. Głaskałam go przez chwilę, rozmyślając, jak proste i
mądre są jego słowa. W pewnym sensie jego potrzeba zbliżenia się do mnie była urzekająca.
W tej chwili byłam klepsydrą, w której zamiast piasku przesypuje się ukojenie. Czułam, jak
łagodność jego słów przepływa przez moją krtań, a jednocześnie byłam boleśnie świadoma,
ż
e przecież zaraz będzie koniec... Chyba że miałabym kogoś, kto nieustannie odwracałby
klepsydrę, by momentów smutku było jak najmniej. Ale to takie trudne. Oddać się w ręce
innego człowieka... Zaufać, że cię nie upuści albo nie ściś-nie za mocno...
- Joachim, czym się zajmujesz? - zapytałam. Podniósł głowę i popatrzył rozkojarzonym
wzrokiem.
- Czym się zajmujesz? - powtórzyłam. -Jestem... nieważne... nie jestem nikim ważnym na tę
chwilę...
- śartujesz chyba? - zapytałam z niedowierzaniem.
- Nie, dlaczego miałbym żartować? Zapytałaś, odpowiedziałem... Jeśli chcesz, mogę
powiedzieć, że jestem rzeźnikiem lub że hoduję strusie, ale po co? - Uśmiechnął się
łobuzersko.
-Nie, w porządku... Dziwnie to brzmi, że nieważne, kim jesteś. Daje do myślenia... Nie sądzi-
188
łam. • • Niby nic o tobie nie wiem, ale myślałam... no tak, tak jest zawsze, niby nie masz
danych, a twój umysł coś tam podpowiada, szufladkujesz kogoś, myślisz, że mógłby być na
przykład księgowym, a jest nauczycielem wychowania fizycznego... Przepraszam, gadam
głupoty...
Zaczęłam nerwowo podrygiwać nogą.
- A z jakim zawodem ci się kojarzyłem? - zapytał.
-Nie wiem, ale chyba mógłbyś być lekarzem... Tak mi się kojarzyłeś. Twoje dłonie, zapach...
Nie wiem, to bez sensu i mało oryginalne, ale tak mi się kojarzyłeś...
Joachim popatrzył na mnie w skupieniu. Patrzył i patrzył, a ja patrzyłam na zmarszczkę
skupienia na jego czole.
- Zastanawiam się, dlaczego lekarz, zresztą nie tylko to, chciałbym o tak wiele cię zapytać...
Zapragnęłam go pocałować. Wyczuł to chyba, bo przerwał i patrzył na mnie. Wstałam i
podeszłam do niego. Dotknęłam jego twarzy chłodnymi dłońmi, pochyliłam się i chwyciłam
delikatnie w usta jego dolną wargę. Rozchylił usta w oczekiwaniu na więcej, ale tak bardzo
chciałam, by poczuł niedosyt, by jego myśli skupiły się właśnie na tym, a nie na zadawaniu
pytań.
Usiadłam na swoim miejscu i podjęłam zupełnie inny wątek.
- Dlaczego zależało ci, by mnie odnaleźć? - zapytałam.
- Sam nie wiem... Zastanawiałem się nad tym bardzo długo. Zadawałem sobie pytanie: co w
niej jest takiego, że zamiast iść, poderwać i przelecieć inną laskę, leżę na łóżku w hotelowym
pokoju i kom-
189
binuję, jakby ją odnaleźć. Naprawdę nie wiem, Gre-ta... Może masz w sobie coś, co urzekło
mnie od razu, co mnie zauroczyło...
-Joachim, przepraszam, ale przestań pieprzyć - wyszeptałam.
- Nie rozumiem.
- Czego nie rozumiesz? Tego, że wątpię w twoje słowa? Czy ty naprawdę mi się przyjrzałeś?
Czyja wyglądam na kobietę, która może urzec od pierwszego wejrzenia?
-A dlaczego w to wątpisz? Uważasz, że przeciętny facet zaczepi tylko blondynkę z wydatnym
biustem? No, może przeciętny tak, ale nie ja, to po pierwsze, poza tym, jeśli jeszcze
pamiętasz, spędziliśmy ze sobą kilka upojnych chwil, zanim uciekłaś, a to już coś więcej niż
zwykła pogawędka w barze. A jeśli choć trochę mnie znasz, jeśli jest w tobie choć trochę
szczerości wobec siebie, to powinnaś wiedzieć, że... i teraz, proszę państwa, światła na tego
pana, który powie banał, za który żywcem pójdzie w niepamięć Pięknej Pani... że jesteś
wyjątkowa... - Zamilkł i wpatrywał się we mnie, czekając na reakcję.
-Ciekawe... aż boję się pytać, co we mnie jest wyjątkowego, bo zaczniesz głosić peany na
moją cześć, a ja nie mam przy sobie insuliny...
- Jesteś cyniczna, zastanawiam się, jak ty opisałabyś kogoś, na kim ci zależy.
- Masz rację, jestem cyniczna, to dlatego, że nie potrafię cię do siebie zniechęcić... i chyba nie
do końca ci wierzę... i nie do końca ufam sobie, gdy chodzi o twoją osobę...
- To chyba dobrze? To chyba znaczy, że jest szansa na to, byśmy zbliżyli się do siebie? -
zapytał.
190
-Nie, to oznacza, że mogę cię zranić bardziej, niż bym chciała, jeśli podejmę decyzję, że nie
będziemy razem - powiedziałam ostro.
- Więc uczucia między tobą a kimś innym to kwestia twojej dyktatorskiej decyzji, tak? Mało
tego, że zabraniasz kochać sobie, to jeszcze kwestię pragnienia i kochania ciebie też
pozostawiasz w swojej gestii? - zapytał wzburzony. - Masz rację - kontynuował - nie wpadłaś
mi w oko, nie zauroczyłaś od razu, a na pewno nie w tamtym barze. To zdarzyło się dużo
wcześniej, ale o tym powiem ci kiedy indziej, i tym razem to ty poprosisz o spotkanie.
Odsunął gwałtownie krzesło, podszedł do mnie, mocno pocałował i wyszedł, pozostawiając
wilgoć na moich ustach i zapach skórzanej kurtki w nozdrzach.
Siedziałam przez chwilę, nieruchomo wpatrzona w miejsce na podłodze, gdzie jeszcze przed
chwilą leżała jego torba.
Co miał na myśli, mówiąc: „To zdarzyło się dużo wcześniej"?
Podniosłam do ust filiżankę z kawą, ale ręce zaczęły mi drżeć i poczułam się nieswojo. Nagle
zrobiło mi się zimno i nieprzyjemnie. Czułam się jak ktoś, kto swoim zachowaniem wyrządza
krzywdę... A przecież nie chcę tego. Zachowuję się tak właśnie po to, by później nie było
ż
alu. Dlaczego Joachim tego nie rozumie? śe powinien sobie pójść, zostawić mnie w
spokoju... Bo tu chodzi też o jego bezpieczeństwo, o to, że bycie ze mną przynosi
nieszczęścia, że los podarował mi coś, co nie zdarza się innym, coś, co odkupi moje winy, a
jednocześnie nikogo więcej już nie zrani.
Co takiego zdarzyło się dużo wcześniej? Ta je-
191
go bezczelność. Nie zadzwonię. Nic mnie nie obchodzi odnalezienie w czasie jego uczucia.
Jeśli kocha mnie dłużej, niż przypuszczałam, tym gorzej dla niego. Jak można mnie kochać?
Poczułam ciepłą falę wzbierającą pod powiekami. Wcześniej byłam pewna, że to fascynacja
nim kieruje, to, że nie było zaspokojenia tamtego wieczora, że nie zostawiłam żadnego
namiaru... Ale teraz? Kiedy tak bezczelnie rzucił słowa „dużo wcześniej"... Co oznaczają te
słowa? Co wie o mnie Joachim?
Poczułam mdłości. Czułam, jak Wielka Niewiadoma otwiera mój mózg i miesza w nim
kopystką, jak w wielkim garncu, i wyławia to, czego chciałabym nie pamiętać, a Joachim stoi
tuż za nią i składa te kawałki w całość.
Podeszła do mnie kelnerka i zapytała, czy coś jeszcze podać. Poprosiłam o rachunek, ale ona
odparła, że ten pan już zapłacił.
Wyszłam na zewnątrz. Wciąż padało. Szłam przez chwilę, czując, jak deszcz zatrzymuje się
na moich rzęsach. śałowałam, że w naszej szerokości geograficznej nie padają kolorowe
deszcze jak w Monsuno-wym weselu. Odgarnęłam włosy, a jakaś taksówka zareagowała na
ten gest.
Gdy weszłam do mieszkania, nie potrafiłam przypomnieć sobie, gdzie znajduje się łazienka.
Zapaliłam światło, by spokojnie zrobić krok do przodu. Zrzuciłam z ramion brudny płaszcz i
zzułam buty. Bezsilność i całkowite wyczerpanie ostatnimi przemyśleniami rozciągnęło moje
ramiona wzdłuż ciała i rozchyliło usta, których nie miałam siły zamknąć.
Położyłam się na łóżku.
Po raz pierwszy poczułam, że mimo mojego gnie-
192
wu, mimo sprzeciwu wobec tego, czego jeszcze nie powiedział mi Joachim, stanęłam za
cienką ścianą, za którą jest wszystko to, czego pamiętać nie chcę. Zaczynam rozpoznawać
dźwięki, a obrazy, które przepływały tylko w snach lub wykorzystywały chwile mojej
słabości w ciągu dnia, znajdują powiązanie z rzeczywistością. Może Joachim wcale nie chce
mnie nauczyć pokory? Może nie to miał na myśli, mówiąc, że teraz to ja zadzwonię...
Zasypiałam z przeczuciem, że świat wie o mojej wielkiej tajemnicy, że gdy zgaśnie światło,
gdy zamknę oczy wyskoczy z okrzykiem: Surprise!!! I, że tajemnica będzie tak wielka i nie
do ogarnięcia, że mnie zabije.
Ranek okazał się trudniejszy, niż myślałam. Po raz pierwszy od wielu miesięcy żałowałam, że
nie uzupełniłam leków i że nie mam pod ręką żadnego medykamentu przywracającego
jednostkę społeczną do życia. Przede mną był normalny dzień pracy, a ja nie czułam się
normalnie.
Od wieczoru, kiedy Joachim opuścił ziołową kawiarnię minęły dwa tygodnie. Dwa tygodnie,
podczas których mój umysł płatał mi figle, bawił się moją pamięcią, a ja byłam rozdarta
pomiędzy chęcią odwetu, nieżyczliwości dla Joachima, a mdlącą ciekawością, co mógłby mi
powiedzieć. Postanowiłam się upokorzyć i skontaktować z nim, ale nie po to, by
zadośćuczynić jego pewności, że to zrobię, ale po to, by kontakt z nim był drogą do zemsty.
Nie byłam do końca pewna, czy chcę to zrobić,
193
ale był to jedyny sposób na udowodnienie Joachimowi, że nie może mną manipulować, bez
względu na wiedzę, jaką posiada. Wysłałam mu wiadomość, żeby podał miejsce i czas
spotkania.
Odpisał mi po godzinie słowami, w których wyczuwałam ważenie każdej literki.
„Zdaję się na ciebie".
I oto w głowie zaświtał mi pomysł.
Samobójcza idea zaproszenia go do siebie.
Zadrżałam na tę myśl. Poczucie zagrożenia, jakie sprawiłaby obecność Joachima w moim
domu, sprawiło mi radość. Gdyby nie chodziło o niego, nie byłoby tej satysfakcji; nie
zaprosiłabym tu na przykład Michała ani Daniela, nikogo innego, ale Joachim... Zaszedł w
moje życie wystarczająco daleko, by plan się powiódł.
Wystukałam na klawiszach: „U mnie, jutro, o 21.00".
Za chwilę odpowiedź: „Jesteś pewna?"
Odpowiedziałam: „Jeszcze nie, ale noc mi wystarczy, by tej pewności nabrać".
Miałam przed sobą noc. Samotną noc. Ostatnich kilka godzin w mieszkaniu, którego nikt
nigdy nie odwiedził. Podeszłam po cichu do klatki Euzebiusza. Zwierzątko myło się
szybkimi, zwinnymi ruchami, omiatało różowe uszka i przeczesywało wąsiki. Wsypałam mu
garstkę ziaren i obserwowałam, jak pakuje wszystko do kieszeni. śałuję, że człowiek nie jest
wyposażony w coś takiego. W kieszenie ukryte we własnym ciele, w które może zapakować
potrzebne w razie czego rzeczy i przenieść się w inne miejsce.
Gdy wieczorem następnego dnia zapukał do drzwi, w pierwotnym odruchu chciałam schować
się
194
do szafy i udawać, że mnie nie ma, ale zaraz potem wstałam, uniosłam hardo brodę,
przywołałam uniwersalny uśmiech, który jako pierwszy miał dotknąć Joachima, ponieważ jak
się spodziewałam, myślał zapewne, że zaproszenie go do mnie jest równoznaczne z
pojednaniem.
Otworzyłam drzwi.
Stał wyprostowany z bukietem łososiowych tulipanów. Piękne tulipany. Doprawdy
przecudne, zwłaszcza o tej porze roku. Nigdy nie widziałam takiego koloru. Podeszłam i
wyjęłam mu je z rąk, odwróciłam się i poszłam do kuchni, za sobą usłyszałam dźwięk
zamykanych drzwi.
Jak to się dzieje, że drobiazgi potrafią wytrącić mnie ze stanu postanowienia, by być taką, a
nie inną?
Tulipany dokonały więcej niż kilka zgrabnie zbudowanych zdań.
Gdy weszłam z kwiatami do pokoju, zastałam Joachima stojącego przy klatce Euzebiusza.
- Napijesz się czegoś? - zapytałam.
- Tak, z chęcią, herbaty, jeśli można... Wróciłam do kuchni i przygotowałam dwa kubki. Dwa
kubki... Jak dawno nie robiłam tej prostej
czynności podwójnie. Nie pamiętam, kiedy parzyłam herbatę dla więcej niż jednej osoby.
W progu kuchni stanął Joachim. Oparł się o ścianę i obserwował moje ruchy. Czułam się
niezręcznie. Skrępowana. Pozwoliłam sobie na zaproszenie go do siebie, pewna, że mogę nad
wszystkim panować, że wyreżyseruję każdy kadr naszego spotkania, tak jak uczyłam się tego
od mistrzów kina. Ale okazało się, że nie jest to takie proste. Mężczyzna stojący w progu
mojej kuchni był na tyle niepokojący w tej układance i przywołujący emocje, których
195
dawno się wyrzekłam, że poczułam lęk. Lęk przed utratą kontroli nad sobą, nad tym, co
chciałabym mu powiedzieć, nad tym, co chciałabym od niego usłyszeć, przed tym, że jest on
częścią świata, której nie pragnę, ale która pożąda mojej obecności.
Trzymałam dłonie na blacie, czekając, aż zagotuje się woda na herbatę.
- A zatem... co oznacza: dużo wcześniej? Co miałeś na myśli, wypowiadając te słowa w
kawiarni -zapytałam, a mój głos zabrzmiał samotnie w kuchni, która prawie nigdy nie słyszała
mojego głosu.
- Zrób herbatę, pójdziemy do pokoju, wszystko ci opowiem. Będę się starał opowiedzieć tyle,
ile zdążę, ile zechcesz wysłuchać... Chciałbym tylko prosić cię o jedno. Bądź ze mną szczera.
Nie zaprzeczaj temu, co powiem, jeśli podświadomie czujesz, że mogę mieć rację, jeśli
głęboko w twojej duszy tkwi przekonanie, że moje słowa mogą nieść prawdę, dobrze?
Popatrzyłam na niego. Wewnątrz mojej głowy zaczął kiełkować chłód. Szedł wzdłuż
kręgosłupa i rozchodził się po kończynach. Gdzieś głęboko we mnie narastał sprzeciw. Jak to
się stało? Jak dopuściłam do tego, że obcy mężczyzna wkradł się w moje życie chomiczym
sposobem, jak to się stało, że polubiłam Dominikę i nie jestem pewna, czy chcę jechać do
Pragi... Dlaczego moje sny są pełne wspomnień, których nie rozumiem i których się boję.
Nie, nie chcę słuchać w ogóle. Nie chcę, by wokół mnie rozkrzewiło się coś na kształt
szczęścia, bo szczęście nie jest mi pisane, tak samo jak osobom, które są mi bliskie.
- Idź sobie... - wyszeptałam do Joachima. - Idź i nigdy nie wracaj...
196
- Greta... musimy porozmawiać...
-Nic nie musimy. Nie chcę rozmawiać. Wcale nie chcę wiedzieć, co było dawno temu, nie
interesuje mnie to, zresztą, nic takiego się nie zdarzyło, nie ma o czym mówić...
Kuchnia dookoła mnie skurczyła się do rozmiarów mojej szafy. Mogłabym przysiąc, że jeśli
zajrzeć w róg, znajdzie się kartonik po butach. Postać Joachima stała się duża, wypełniła całe
drzwi. Jak mogłam tak bezmyślnie postąpić, wpuszczając go do domu.
- Greta... Ty dobrze wiesz, że coś się wydarzyło. Może nie wszystko chcesz pamiętać, ale
ś
nisz o tym. To sprawiło, że żyjesz, jak żyjesz, że ciągle uciekasz, zmieniasz miejsce pracy,
nie nawiązujesz przyjaźni, zmieniasz mężczyzn... że jesteś samotna.
Spojrzałam na niego z nienawiścią.
-Więc kim jesteś?! Jasnowidzem?! - krzyknęłam, - To dlatego nie powiedziałeś mi, czym się
zajmujesz?! Bałeś się, że cię wyśmieję?! Przeszkadza ci moja samotność?! Co cię, kurwa, ona
obchodzi?!!! Należysz do regionalnego koła samarytan?! Biedna Greta, nie ma z kim chodzić
na karuzelę, biedna dziewczynka, chodź, kochanie, powiem ci, co i jak, nauczę cię, jak
powinnaś żyć, jak żyją inne kobiety, pokażę, jak być szczęśliwą!!!
-Greta, uspokój się... ja chcę tylko porozmawiać...
- Ale ja już nie chcę... Rozmyśliłam się.
- Nie, nie rozmyśliłaś. Przestraszyłaś się. To jest ta szczerość, o którą prosiłem.
Podświadomie wiesz, o czym chcę rozmawiać, i zaczynasz uciekać jak zwykle... Być może ci
się uda, ale chciałbym choć spróbować, by tym razem stało się inaczej...
197
Boże, jaki on pewny siebie. Już nawet nie wiem, ile furii, a ile strachu jest we mnie.
Podeszłam do niego i popchnęłam go mocno, tak by wyszedł poza drzwi kuchni. Potem
jeszcze raz i jeszcze, tak by znalazł się na korytarzu. Uderzałam mocno w jego pierś, a on
cofał się, aż znalazł się w pokoju. Popchnęłam go na łóżko. Usiadłam na nim, pochyliłam się i
zaczęłam go całować. Rozpacz i strach, które czułam, naznaczyły moje usta namiętnością,
jakiej nigdy nie znałam. Moje pocałunki były desperackie, spontaniczne, hojne... były
odpowiedzią na jego słowa... Byle przestał już mówić, nie chcę o tym mówić, mogę się
kochać, pozwolę mu nawet, by mnie kochał, pozwolę, by mnie pieścił, ale niech już nic nie
mówi... Całowałam go mocno. Wilgoć z ust i oczu zostawiałam na całej jego twarzy.
Szarpnęłam koszulę i zaczęłam całować tors, coraz niżej i niżej. Próbował mnie przytrzymać,
ale odepchnęłam jego dłonie, kierując się w stronę rozporka. Zaczęłam odpinać pasek od
spodni, pieszcząc go przez materiał. Nabrał powietrza i znów chwycił moje ręce.
- Greta... nie... najpierw musimy porozmawiać. W odpowiedzi ujęłam jego dłonie i położyłam
na
swoich piersiach. Zatoczyłam nimi łagodne okręgi.
Przez moment dotykał ich delikatnie, jakby w obawie, że zmienię zdanie, ale po chwili
opuścił dłonie i położył je nieruchomo wzdłuż ciała i odwrócił głowę na bok.
-Nie chcę się z tobą kochać... nie teraz... nie przed rozmową - powiedział.
Zerwałam się i stanęłam przed nim.
- Wtedy, w hotelu, nie miałeś oporów, nie chciałeś rozmawiać, chciałeś się pieprzyć!!! Skąd
ta zmiana?!
198
- Ze zwykłej uczciwości, Greto. Chcę, byś kochała się ze mną wtedy, gdy będziesz wiedziała,
kim jestem, gdy będziesz wiedziała, co ja wiem o tobie, i gdy w końcu zrozumiesz, kim ty
jesteś...
-Przeoczyłeś coś, mój drogi. Skoro tak dobrze mnie znasz, powinieneś wiedzieć, że ja się nie
kocham, ja się pieprzę. Z kim się da, z każdym, kto da mi pewność, że następnego dnia nie
będzie skomlał pod drzwiami...
-I co? Uszczęśliwia cię to? - zapytał.
- Gówno cię obchodzi moje szczęście, powtarzam po raz drugi! To moje życie, ja nie
wpieprzam się do twojego i nie mam pojęcia, co daje ci prawo, by wpie-przać się w moje
ż
ycie?
- Ja też tego nie wiem... Minęło kilka lat, a ja wciąż tego nie rozumiem. W chwili, kiedy
zobaczyłem cię po raz pierwszy, pomyślałem, jak okrutnie postępuje los, sprawiając
samotność, w której się znalazłaś, i jak współpracujący z nim twój umysł odbierają tobie
prawo do wolności i szczęścia... Pamiętam, jak rzucałaś migdały wróblom. Poprosiłaś o nie.
Myślałem, że to dla ciebie, a ty usiadłaś i po jednym rzucałaś ptakom. Nie zauważałaś, że są
dla nicch za duże... Nie mogłem oderwać od ciebie wzroku, choć miałaś na sobie ohydny łach
i usta spierzchnięte do krwi... Ale twoje oczy... Wydawało mi się, że w źrenicach widzę
odjeżdżający pociąg i, choć to irracjonalne, poczułem, że jeśli pozwolę mu odjechać, ty też
przestaniesz istnieć... Więc tylko to daje mi prawo do wtrącania się w twoje życie i tylko to
dawało mi siły, by cię w końcu znaleźć...
Osunęłam się na kolana. Wpatrzona w pęknięcie w doniczce zapytałam:
199
- O czym ty mówisz, Joachimie? Nie byłam pewna, czy mnie usłyszał.
- Spotkałem cię prawie trzy lata temu, kiedy robiłem reportaż o najstarszych zakładach
psychiatrycznych - powiedział cicho. - Byłaś pacjentką jednego z nich. Przebywałaś tam z
powodu głębokiej depresji spowodowanej śmiercią twojej rodziny...
Słyszałam, jak mówi do mnie mężczyzna. Czułam, jak jego słowa docierają do moich oczu i
powodują, że łzy spływają po policzkach. Nie miałam siły oponować. Uczucie nierealności
tego, o czym mówił, było makabrycznie fascynujące, ale mimo swojej nierzeczywistości
trafiało w moje serce. Moje myśli były lektorem jego słów. On mówił, a ja tłumaczyłam jego
słowa.
- O kim ty mówisz? - zapytałam, łagodnie się uśmiechając. - Chyba ci się wszystko pomyliło.
Ja nie miałam nigdy żadnej rodziny, nikogo, kogo można by stracić...
- Nie, to teraz tak jest. Teraz żyjesz w świecie, w którym nikogo nie można stracić, ale kiedyś
miałaś męża i dziecko, synka... Obaj zginęli w wypadku samochodowym. Po ich śmierci
zanurzyłaś się w depresję na tyle głęboką, by być hospitalizowaną i poddaną
farmakologicznemu otępieniu. Dostawałaś maksymalną, kliniczną dawkę leku, przez którą
jakiś czas nie mogłaś swobodnie funkcjonować. Stopniowo dawkę leku zmniejszano. Kiedy
twój stan się poprawił, wychodziłaś na dwór, zaczynałaś rozmawiać... Wtedy cię poznałem.
Wtedy zostałem w jakiś nieracjonalny sposób związany z tobą...
Widziałam, jak trzęsą mu się ręce. Biedny. Podeszłam, wzięłam jego dłoń i ucałowałam.
Pogłaskałam ją delikatnie, uspokajająco.
200
- Idź już... - powiedziałam. - Zrobiło się późno, chcę zostać sama. To, o czym mówisz, jest jak
moje sny, których nie mogę zrozumieć... Pełno w nich tajemnic.
Joachim wstał, narzucił kurtkę. Zawahał się przez moment, ale pokiwałam przecząco głową.
Nie, wszystko dobrze, niech idzie. Gdy był już przy drzwiach, zapytałam:
- Jeśli to byłam ja, to czy mówiłam coś o dziecku? - zapytałam.
Joachim popatrzył mi prosto w oczy i powiedział:
- Tak, często wspominałaś, że nie zdążyłaś nadmuchać zielonego krokodyla.
O Boże... - pomyślałam, zanim wszystko inne umknęło.
Ocknęłam się z powodu chłodu, który lizał moje ramiona. Leżałam na szpitalnym łóżku z
podłączoną kroplówką. Z sąsiedniego pomieszczenia dochodziły głosy rozmawiających
mężczyzn. Po chwili dotarło do mnie, że jeden z głosów należy do Joachima. Powoli
zaczynałam przypominać sobie, co zdarzyło się ostatniej nocy... W mojej głowie mieszały się
obrazy z kilku ostatnich lat. Ludzie biegający po korytarzach, w których odbijało się echo ich
głosów i śmiech. Światło kłujące w oczy, reflektory przeszukujące poły mojego płaszcza,
Joachim z naręczem tulipanów i z Euzebiuszem wyłaniającym się z każdego kwiatu,
dziecięce krzyki, ogon zielonego krokodyla wystający spod sterty ręczników, czerwony słoń
na serowym torcie, gorzki smak tabletek, Dominika w Pradze, ja w Pra-
201
dze... Stukot obcasów, jakieś zebranie... Uśmiechnięta Joanna, a za nią Marta... Na przystanku
Człowiek z lasu, ale dlaczego z Matyldą? Przecież się nie znają...
Ktoś do mnie podszedł. Nie mogłam rozpoznać twarzy. Poczułam się senna i zmęczona,
uśmiechnęłam się i odpłynęłam.
Gdy obudziłam się po raz drugi, leżałam w sali. Obok mnie na krześle siedział Joachim. Nie
wiedział, że się obudziłam. Widziałam bliznę na płatku jego ucha i czułam zapach jego skóry.
Miał potargane nieświeże włosy, a głowę opartą zmęczonym gestem na złożonych dłoniach.
Czułam się dziwnie spokojna. Może to tylko wyczerpanie, może to leki, które tak sprawnie
uśmierzają wszelki niepokój...
Starałam się wrócić myślami do wieczoru, w którym odwiedził mnie Joachim.
Jak on to zrobił? Jak udało mu się dowiedzieć tego wszystkiego? Co z tego, co mówił, jest
prawdą, a jeśli jest cokolwiek, to dlaczego go nie pamiętam? Nie pamiętam go... Ale od
początku wydawał mi się bliski. Przykuwał moją uwagę, był obecny w moich myślach... Czy
to z powodu, który podał? Z powodu tego, że znaliśmy się wcześniej?
Miał słuszność, gdy prosił o moją szczerość, bo choć wielu zdarzeń nie pamiętałam i choć
wciąż wiele jest niejasnych, to jednak jakaś część mnie zawsze miała w sobie tajemnicę, coś,
czego nie można rozwikłać, ale o czym się po prostu wie.
Jestem naga. Pozbawiona mojego świata. Nie wiem, do czego lub kogo przynależę. śyjąc w
nieświadomości, bez zobowiązań, byłam bezpieczna... A teraz?
202
Joachim źle zrobił. Wszystkie te lata na marne. Tworzenie, zapominanie, karanie się...
wszystko nadaremnie. Zbliżył się do mnie i teraz będzie cierpiał. Czy Joachim mnie kocha?
Jeśli tak, jeśli żywi do mnie uczucie i wie tyle o mojej przeszłości, to powinien też wiedzieć,
ż
e ludzie, którzy mnie kochają, odchodzą. Wystarczy, że tylko o tym pomyślę... Wystarczy,
ż
e przez moją głowę przemknie zmęczona troską myśl, a ludzie przestają oddychać.
Poczułam ciepłe krople spływające po skroni.
Joachim się ocknął. Popatrzył na mnie i ożywił się. Usiadł na łóżku, dotknął dłonią mojego
czoła i powiedział:
-Greta... Greta... Martwiłem się... Przepraszam, nie chciałem, by tak się stało... Przepraszam...
Wszystko nie tak, miałem nadzieję, że...
- Jak długo tu jestem?
- Drugą dobę. Gdy odzyskałaś przytomność, byłaś w złym stanie, dostałaś leki na
uspokojenie... Zrobili ci badania. Miałaś bardzo niski poziom glukozy...
- Jak długo będą mnie trzymać? - zapytałam zażenowana tym, że ten mężczyzna siedzi tu i
mówi, jak ma się moje ciało, że wie więcej ode mnie, że się troszczy, choć o to nie prosiłam.
- Nie wiem. Jeśli twój stan się ustabilizuje, nie będziesz na zmianę spać lub płakać, to może
nawet jutro. Ogólnie nic ci nie jest, oprócz szoku, którego doznałaś, i zaniedbania organizmu.
Czy miałaś kiedykolwiek problemy z hipoglikemią?
- Nie, chyba nie... nie pamiętam - odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
- To dobrze... to dobrze - powiedział.
203
Zapadła niezręczna cisza. Nie wiedziałam, jak się zachować. Czułam suchość w ustach i
widziałam nieporządek mojego posłania. Powinnam coś powiedzieć, podziękować. Nie
potrafiłam znaleźć słów na wyrażenie tego, co czuję. Jak mam mu wytłumaczyć, że
samotnym można być wszędzie i z własnego wyboru. W zgiełku kolorów i w kolorze
hałasów. Wszędzie na świecie. Samotność stanowi dobro lub zło uniwersalne, jak wszystko,
co otacza ludzkie serca. Można być samotnym z powodu inności wewnętrznego świata, który
wrażliwy na temperaturę innycth ludzkich światów boi się ujawniać. Bez względu na czas,
przestrzeń, szerokość geograficzną, liczbę telefonów i adresów w notatniku można być
przeraźliwie samotnym; mieć życie, którego się nie chce, uśmiechać z obawą, że jeśli się tego
nie zrobi, ktoś się domyśli... A ludzie nie lubią, by w ich obecności ktoś był samotny. Może to
z powodu tego, że skupieni na swojej przeciętnej wyjątkowości, nie wyobrażają sobie, że ktoś
inny mógłby być samotny przy ich boku. To byłaby swoista porażka.
A szkoda...
Bo ludzie mają prawo do samotności.
Pamiętam, że kiedyś przeczytałam słowa Janusza Korczaka o tym, że dzieci mają prawo do
ś
mierci. Jakież straszne mi się wtedy wydały, nie pasujące do człowieka, który tyle dzieciom
poświęcił. Ale z czasem zrozumiałam...
Uznanie tej prawdy jako prawa pozwala zrozumieć sens poddania się, pogodzenia, niestawia-
nia oporu... Walka przecież nic nie zmieni, a pozostawia w ustach wstydliwy smak nietaktu i
strach w oczach. To tak, jakby czyjaś śmierć była nie na miejscu.
204
Tak samo jest z samotnością.
- Joachim... idź już - moje usta nieoczekiwanie wypowiedziały te słowa.
Popatrzył na mnie nierozumiejącym wzrokiem i smutkiem między brwiami.
-Dziękuję za opiekę... za to, że tu siedziałeś... ale ja cię uprzedzałam... wiedziałeś. Czuję się
dobrze, dam sobie radę, wiesz, że tak będzie... w końcu wszystko o mnie wiesz...
- Greta, nie mów tak. Wiem o tobie to, czego przez przypadek dowiedziałem się kilka lat
temu
' to, że cię odnalazłem, nic więcej... Nic więcej nie chcę wiedzieć, tylko tyle, ile sama mi
powiesz.
- Nie zaczynaj - powiedziałam - nie wprowadzaj atmosfery, która położyła mnie do tego
paskudnego łóżka... Wiele ci zawdzięczam, może nawet teraz nie potrafię tego docenić, ale i
tak chcę, byś poszedł, odszedł.
- Dlaczego?! - podniósł głos. - Dlaczego mnie wyganiasz jak psa? Nie widzisz, że subtelną
granicę rozpaczy po stracie dawno już przekroczyłaś? śe stałaś się okrutna dla siebie i
innych? To już nie jest urzekające, Greta, to staje się żałosne. To tkwienie do znudzenia w
chorym zapomnieniu, katowanie duszy, ciała, ty też to widzisz, ale z jakichś powodów nie
chcesz tego zmienić...
- Wynoś się! - krzyknęłam. - Przestań bawić się w psychologa i wynoś się! Zostaw te bzdury
do swoich artykułów, mogą ci się przydać. To moje życie i jeśli je spieprzę, to wyłącznie
moja sprawa. Czy ja kazałam ci jeździć za sobą i śledzić? Kazałam ci zakochać się? Czy
zaprosiłam cię, byś karmił ze mną jakieś ptaki? Nie! Nigdy nie zrobiłam niczego, co
pozwoliłoby ci uwierzyć, że kiedykolwiek bę-
205
dziemy razem. Nawet wieczór w hotelu się nie liczy, bo byłeś dla mnie przypadkowym
mężczyzną, pociągającym, ale nie na tyle, by wspólne bycie wykroczyło poza łóżko! Więc
proszę, zakończmy to teraz, po prostu mnie zostaw. Próbowałeś, nie udało się, trudno. Jesteś
rozgrzeszony, nigdy w życiu nie będziesz sobie wyrzucał, że mogłeś się postarać zrozumieć
wariatkę, ale tego nie zrobiłeś. Wykorzystałeś wszystkie możliwości. Ale na tym koniec, nic
więcej się nie wydarzy... Może masz rację, może roztkli-wiłam się w swoim świecie, wśród
zielonych krokodyli, tak bardzo, że nie chcę wracać. Może jest we mnie tak wiele
autodestrukcji, że już nie ma miejsca na nic innego, ale przyznasz chyba, że mam do tego
prawo...
- Byłem pewien, że mi się uda - powiedział cicho. - Odkąd cię poznałem, miałem wrażenie,
ż
e z każdym dniem rosnę w siłę, która pozwoli ci pomóc. Kiedyś myślałem, że wystarczy,
gdy będę w pobliżu, że będę czuwał, potem pomyślałem, że mogę spróbować mijać cię
codziennie, że wyczujesz mnie jakoś... A potem, potem... uwierzyłem, że mogę jeszcze
więcej, że mogę cię zatrzymać, nie dla siebie, zatrzymać w miejscu, chwycić za dłonie i
przytrzymać. Nie sądziłem, że to prostactwo z mojej strony, bo jakżeby inaczej to ująć? Jak
można tak prostymi sposobami chcieć kochać? Jak można uwierzyć, że pragnieniem bycia
blisko, opieką, pożądaniem sprawi się cud? Przecież kochać kogoś to zupełnie co innego,
prawda, Greto? Ty wiesz, co to znaczy kochać, ja nie, nic nie wiem, bo dla mnie kochanie to
wszystko to, co zrobiłem, by cię odnaleźć i zrozumieć, a dla ciebie kochanie to odmawianie
miłości sobie i innym... Pewnie się mylę, tak, na pewno,
206
głupi Joachim ze swoim beznadziejnym chomikiem, idiota, szczeniak trzymający mleczakami
twoją nogawkę, ale jak ci się wydaje, jeśli tylko cierpienie świadczy o uczuciu, to czy ja przez
te lata byłem szczęśliwy?
Wziął z krzesła kurtkę, pochylił się, pocałował mnie w policzek i wyszedł.
A więc stało się. Kolejny raz postawiłam na swoim. Pozbyłam się z mojego życia kolejnej
osoby stanowiącej związek z przeszłością i mogącej zagrozić mojej samotności.
Moje dłonie zacisnęły się kurczowo na szpitalnym prześcieradle, nie dając wiary temu, że nie
wyskoczę z łóżka i nie pobiegnę za nim, za być może jedyną osobą, która naprawdę mnie
rozumiała...
Dzień później wyszłam ze szpitala. Opuszczanie miejsc tego typu wykrzywia moje usta z
odrazą. Zawsze wydaje mi się, że cierpienie każdej z przebywających tu osób wżera się w
moją skórę już na zawsze i sprawia, że moja dusza waży dużo więcej niż 21 gramów.
Tuż przy wyjściu sanitariusz przygniótł mnie do ściany. Był w ekipie, która przywiozła do
szpitala kobietę ranną w wypadku. Jej ciało takie dziwne, wcale nie ludzkie. Zakrwawione jak
człowieczy zlepek ubrany w sweter z bukli. Zauważyłam, że obcasy jej butów były innego
koloru niż cholewy. Pamiętam, że moja mama zaniosła kiedyś buty do szewca z powodu
zdartych obcasów. Były to piękne wiśniowe botki, które nakładała tylko do kościoła. Były
zgrabne, na wysokich obcasach, z zamkiem biegnącym przez środek stopy, który sprawiał, że
wydawa-
207
ła się ona smuklejsza. Szewc naprawił buty; wymienił obcasy. Tyle że ich kolor był rudawy,
nie pasujący do całości. Którejś niedzieli, gdy szłam z mamą na spacer, pozwoliłam sobie na
uwagę, że buty wyglądają dość szpetnie. Mały dzieciak pozwolił sobie na skrytykowanie
rodzica, który pracował ciężko i oszczędzał, by zapewnić mu godne życie. Pamiętam, jak
przykro było mojej mamie z powodu tej uwagi. Ta przykrość prześladuje mnie do tej pory.
Gdybym mogła, cofnęłabym czas i nigdy nie powiedziała tych słów.
Gdy kobieta na noszach mijała mnie, nie jestem pewna, czy była świadoma... uśmiechnęłam
się do niej... z powodu tych butów, by się nie martwiła... to nic takiego, prawie nie widać...
Zatrzymałam taksówkę.
W domu nic się nie zmieniło. Nie było śladów pazurów, które powinna była zostawić nasza
rozmowa. Nic, co przypominałoby o tym, co się wydarzyło. Może to dobrze. Wróciłam, jakby
nigdy nic z wyspy, której nie było na mapie, a o którą mimo ostrożności zahaczyłam.
Czułam, że po raz pierwszy nie mam pomysłu, co zrobić ze swoim życiem. Na biurku leżał
faks z Pragi. Blanka napisała, że czekają na mnie i że mogę się już pakować, jeśli chcę.
Nie, jeszcze nie, choć byłoby najprościej uciec stąd jak najszybciej...
Muszę zakończyć wszystkie sprawy w Polsce, przekazać dokumenty; wydaje mi się, że
mogłabym zaproponować Joannę na moje stanowisko. Przydałby się koordynator na miejscu,
a ona wydaje mi się mądrą i zaangażowaną osobą, ktoś musi dać jej szansę.
208
Kogo chcę oszukać? Jestem zmęczona. Jestem zmęczona uciekaniem i podtrzymywaniem
duszy w przekonaniu, że nie wydarzyły się rzeczy, które zaistniały, i budowaniem dzień po
dniu świata, który ciągle jest niedoskonały. Nawet gdybym bardzo się starała, zadbała o
każdy szczegół, stworzyła symulację tego, co chcę czuć, i tak znajdzie się mała szczelina,
niezauważona przeze mnie, przez którą zacznie przełazić zielony krokodyl. Bo moje życie
jest jak wielka tama, a wspomnienia jak cierpliwa woda; zawsze znajdzie drogę, zawsze... A
moja tama nigdy nie będzie zbyt silna.
Więc co powinnam uczynić? Gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla Joachima i czy w ogóle
jest? Przez moment miałam wątpliwości, czy wróci po tym, jak go potraktowałam, ale jeśli to,
co mi powiedział, jest prawdą, że kocha mnie od lat, nie powinnam mieć wątpliwości. Boże...
nie potrafię żyć z prawdziwym człowiekiem, który oddycha, śpi, bywa głodny, zostawia swój
zapach w pościeli... Nie potrafię żyć z przeświadczeniem, że wszystko to w ułamku sekundy
zostaje jedynym, co masz, a i to znika po czasie, a wtedy już tylko jest szum w uszach i
napastliwe pytanie w twojej głowie: czy to moja wina? Tak, twoja! Nie, nie moja,
niemożliwe... Jeśli nie twoja, to czyja? Zawsze jest czyjaś wina. Złe zdarzenia to nie
bezpańskie psy, każde ma swojego pana, Ty też jesteś panią jednego z nich...
Nie mogę tak myśleć... Musisz tak myśleć, bo jedynie ty możesz ocalić Joachima przed samą
sobą, nie pozwalając, by zbliżył się do ciebie. I tak jesteś na lepszej pozycji niż kiedyś, bo
masz tego świadomość, a wtedy jej nie miałaś.
209
Więc jednak pozwolić mu odejść? Nawet nie próbować?
Po co próbować? Po raz pierwszy w życiu masz okazję wykazać się prawdziwą determinacją
w drodze do czyjegoś szczęścia. Inni mężczyźni byli przypadkowi, więc się nie liczą, ale
Joachim cię kocha, więc pozwól mu być szczęśliwym bez ciebie.
Szczęście beze mnie.
Czyja mogę być szczęśliwa bez niego?
Czy jest ktoś na świecie, kto wie, jak długo można żyć bez szczęścia? Czy są liofilizowane
szczęścia w paczuszkach po 100 gramów, które można kupić zamiast tego prawdziwego?
Nikogo nie ma, nikt nic nie wie. Bóg jest sumą dobroci, jaką wytwarza każdy z nas, a szatan
sumą zła. Czasami jednak świat zagłusza w nas wewnętrzny głos, który mówi nam, co
czynić... A każdy taki głos jest głosem dobrym, ale kruchym i zdezorientowanym, bo głosy
dookoła są silniejsze, agresywne... Więc kuli się czasami i zwija w kłębek pod pachą i śpi
tam, aż do nocy, a wtedy idzie na szepty do snu i tam rozprawia o naszym postępowaniu.
Chciałabym, by mój głos podpowiedział mi, co powinnam wybrać. Co jest lepsze? Moja
próba bycia z kimś, wiążąca się z ryzykiem, że ten ktoś będzie cierpiał przeze mnie czy też
poddanie się z uwagi na tę obawę i pozostawienie spraw swojemu biegowi?
Joachim karmił Euzebiusza, gdy mnie nie było. W słoiczku ubyło ziaren.
Wzięłam do ręki telefon.
- Cześć, Dominika - powiedziałam cicho.
- Greta... Jak dobrze, że cię słyszę, gdzie jesteś?
210
- W domu. Pomyślałam, że zadzwonię, zapytam, co słychać u ciebie, w firmie...
- W firmie OK. Nic się nie wydarzyło, nikt nie umarł, nikt nikogo nie przeleciał, u mnie też
po staremu... Byłam z Igorem w cerkwi... Jego dziadek był wyznania prawosławnego.
Zapaliliśmy świeczkę, no i już. Dziwne, nie? Mogłabym ci powiedzieć, że bzykaliśmy się w
sali konferencyjnej, i byłoby to mniej dziwne niż to, że byłam raz, że w cerkwi, dwa, że z
Igorem... - mówiła swoim pewnym, zaczepnym głosem. Cała Dominika. Udało jej się
przywołać uśmiech na mojej twarzy.
-Dominika, może wpadłabyś do mnie wieczorem? - zapytałam z obawą.
- Do ciebie? A co? Masz dzień otwarty twierdzy? śartuję. Jasne, o której?
- O siódmej?
- Dobra.
-Mogłabyś kupić pizzę, albo dwie, albo coś do pochrupania... No wiesz, posiedzimy,
pogadamy, pojemy... Wiem, cholera, jak to brzmi... Zgłodniałam po prostu... Mogłabyś?
-Nie ma sprawy, przez twoją nieobecność nie bywałam w socjalu, więc mam zaległości
kaloryczne. Przy okazji, będziemy same?
- A z kim niby mamy być?
- Na przykład z tym facetem, który dzwonił do mnie i uprzedzał, że nie przyjdziesz do pracy...
- Kurwa... - syknęłam.
- Przepraszam, Greta, coś przerywa, że jak on ma na imię?
-Joachim... - Prawie widziałam szelmowski uśmiech na jej twarzy.
211
- Joachim - powtórzyła. - Więc, czy Joachim będzie nam towarzyszył?
-Nie, nie będzie...
- A w przyszłości? - próbowała wykorzystać sytuację.
- W przyszłości też nie będzie towarzyszył, ani nam, ani mi.
- Uhm... W takim razie melduję się u ciebie wieczorem z przyczepką żarcia.
- Tak... do zobaczenia.
Takie drobne prozaiczne zdarzenie, głos Dominiki w słuchawce, a we mnie dziwny spokój, że
niektóre wątki w moim życiu nie uległy zmianie. To pokrzepiające wiedzieć, że coś trwa
nadal, bez względu na nieporządek w mojej głowie.
Zaprosiłam Dominikę do siebie, ponieważ perspektywa pozostania sam na sam z
doświadczeniami ostatnich dni napawała mnie lękiem. Nie umiałam poradzić sobie z tym, o
czym powiedział mi Joachim, z tym, jak zareagowałam na jego słowa, z tym, jak
potraktowałam go w szpitalu, z natrętnym pytaniem, czy zadzwoni... Nie potrafiłam złożyć
dokumentu nadesłanego faksem we właściwy kształt... wszystko stało się zbyt trudne.
A może też zaprosiłam ją, bo podświadomie już czuję zapach ucieczki? Formalności zostały
załatwione, więc w każdej chwili mogę stąd zniknąć. Nic więc nie ryzykuję, zapraszając ją
tutaj.
Zdjęłam ubranie i położyłam się do łóżka. Gdybym potrafiła w nieskończoność przedłużyć
moment zaśnięcia... Tę wyjątkową chwilę, gdy czuję chłód poduszki na policzku, oddycham z
ulgą, a cia-
212
ło rozluźnia się i ogrzewa tkaninę chowającą mnie w swoim wnętrzu... Chciałabym, by
zadzwonił. Pomyślę o tym ten jeden raz, korzystając z tego, że zapadam w sen, więc inne
myśli nie zdążą mi zaprzeczyć. Chciałabym, by mnie przytulił... By poszedł do kuchni i zrobił
sobie herbatę, bym jeszcze raz mogła usłyszeć odgłos krzątania się kogoś innego niż ja sama.
Ciepła łza zastanowiła się przez moment nad krawędzią mojego nosa, a później popłynęła.
Mam nadzieję, że mój dobry, wewnętrzny głos lubi słony smak.
Dominika przyszła punktualnie. Przed sobą trzymała dwa kartoniki z pizzą, a na nich
dodatkowe opakowania z tajemniczą zawartością. Przy nodze leżała reklamówka z kolejnymi
zakupami. Przeszła samą siebie.
- Miało być coś do pochrupania. - Uśmiechnęła się. Przestąpiła przez próg, cmoknęła mnie w
policzek i, kierując się intuicją, ruszyła do kuchni.
Zamknęłam drzwi ze zdziwieniem w oczach nad lekkością, z jaką przeganiała chmury z
mojego czoła.
- Jak samopoczucie?! - zawołała z kuchni. -Dobrze... dobrze, że przyszłaś - odpowiedziałam
nie za głośno.
Wyczuła chyba, że moje mruczenie nie do końca nadaje się do interpretacji, więc wyszła z
kuchni i powiedziała:
-Bardzo proszę o jedną z szablonowych odpowiedzi powszechnie stosowanych w
społeczeństwie na pytanie: „Jak się czujesz?" No, dalej...
-Dziękuję, całkiem nieźle, choć nie wiadomo
213
dlaczego, jestem zażenowana tym, że zaprosiłam cię do siebie... Czuję się trochę jak słabeusz,
jak miągwa nie potrafiąca posiedzieć w domu sama... Właśnie tak się czuję.
Dominika popatrzyła na mnie w skupieniu.
- Zaczynamy od tej z owocami morza czy z kurczakiem?
Dziękuję za to pytanie. Za drobną bzdurę i normalność. Jak to dobrze, że się nie wczuwa...
- Z różowymi robakami - odpowiedziałam.
- Dobra, zaraz przyniosę, a ty znajdź sobie dobre miejsce, takie, w którym będzie dużo
przestrzeni na wystający brzuch.
Po chwili wniosła do pokoju aromatyczne porcje pizzy.
Byłam bardzo głodna. Już dawno nie odczuwałam takiego apetytu.
Przez jakiś czas przeżuwałyśmy, nic nie mówiąc. Cieszyłam się, że jedzenie mnie
usprawiedliwia, bo nie za bardzo wiedziałam, co powiedzieć. Starałam się też przygotowywać
odpowiedzi na pytania, które mogły paść... Tym bardziej zdziwiłam się, gdy po posiłku w
senną i sytą atmosferę nie wdarły się jej słowa. Musiałam czekać jeszcze, aż w kubku
zabraknie herbaty, by usłyszeć, jak mówi:
- Greta, pamiętasz sytuację z firmy, gdy moje podopieczne rąbały mi dupę z powodu
rzekomej ciąży?
Przytaknęłam głową.
- Nie pytałaś mnie wtedy o nic, choć ja chciałam tłumaczyć, próbowałaś znaleźć sposób, by
mnie jakoś pocieszyć, wbrew swojemu dystansowi. Ja też o nic nie będę cię pytać. Jeśli
będziesz chciała, sama mi powiesz, jeśli nie, i tak się cieszę, bo mogłam coś dla ciebie zrobić,
choćby przynieść jedzenie. Znasz
214
mnie, nie lubię tkliwości i głaskać po głowie nie będę, a już na pewno nic radzić, ale mogę
słuchać... jeśli zechcesz. I pamiętaj, żadnych dylematów, że skoro za pizzę tyle zapłaciłam, to
ty musisz mi się zwierzać. - Zaśmiała się w końcu.
Nie potrafiłam nie zareagować. Jej poważny wywód zakończony szkockim akcentem zmusił
mnie do uśmiechu. Cieszę się, że przyszła, bardzo... Potrzebowałam jej obecności.
Sięgnęłam po komórkę, zerknęłam na ekran i odłożyłam ją z powrotem.
Gdy po pizzy nie było śladu, Dominika przyniosła sałatkę grecką.
-Powinnyśmy zjeść najpierw to, no wiesz, warzywa w żołądku pęcznieją, a później
fermentują, więc lepiej zjadać je pierwsze, ale byłam za bardzo głodna, ty zresztą też. Trudno,
dziś będziemy chodzić z bębnami jak krowy po mokrych liściach.
Parsknęłam śmiechem.
- A ty skąd o tym wiesz? - zapytałam. -Dawno, dawno temu Dominika miała wujka,
a wujek miał krowy, które doił codziennie i przynosił Dominice świeże mleko. Oprócz tego
wyprowadzał te krowy na pastwisko. Dbał bardzo o to, by krowy nie jadły mokrej trawy i
liści, bo później -jak mi tłumaczył - mają duże pękate brzuszyska. Nie wiem tak do końca, czy
to prawda, ale utkwiło mi to w pamięci.
- Pękate brzuszyska? -Hmm...
Nie czułam, bym musiała rozmawiać z Dominiką na temat Joachima, jednak tkwiąca we mnie
sympatia do niej nie pozwoliła mi też faktu przemilczeć.
215
-Dominika... chciałabym powiedzieć ci kilka słów o Joachimie. - Uniosłam rękę w geście
zatrzymania jej kręcącej przecząco głowy, mówiącej, że nie muszę. - Wiem, że nie muszę nic
mówić, ale chcę... To potrzeba na kształt lojalności... Joachima znam, a raczej on mnie zna od
kilku lat. Od pewnego tragicznego wydarzenia, które zmieniło całe moje życie, ale o tym nie
chcę mówić. Ja niestety pamiętam go dopiero od niedawna, kiedy o mało co nie
wylądowałam z nim w łóżku, a on sam opowiedział mi o tym, jak długo mnie zna i co do
mnie czuje, tuż przed moim trafieniem do szpitala. Joachim jest od kilku lat moim cieniem,
tak przynajmniej mówi... zawsze w pobliżu, na wszelki wypadek. Chyba mnie kocha... co ja
mówię, nie mogę być aż taką ignorantką. Na pewno mnie kocha. Wie o mnie dużo więcej, niż
chciałabym i niż sama wiem. Z wielu powodów nie możemy być razem, to znaczy z wielu
powodów ja nie chcę być z nim, choć odczuwam wielką czułość względem niego... Przez trzy
dni opiekował się mną w szpitalu, a ja kazałam mu się wynosić z mojego życia. Zrobiłam to
wielce niedelikatnie, więc sądzę, że tak właśnie postąpił... Od jakiegoś czasu ciąży mi
przyzwyczajanie się do tego miasta, kiełkujące powoli, ale konsekwentnie. Chyba nie
mówiłam ci o tym, ale planuję wyjechać do Pragi. Właściwie wszystko już postanowione.
ś
yję więc z przeszłością depczącą mi po piętach, zakochanym Joachimem, przywiązaniem do
ciebie i z przekonaniem, że potwór mieszkający we mnie pozwoli zniszczyć to w mgnieniu
oka. To chyba wszystko... - powiedziałam. - Nie oczekuję komentarza ani dobrej rady,
chciałam po prostu, byś wiedziała.
216
Wstałam i poszłam do kuchni przygotować kawę. Gdy wróciłam, Dominika stała przy oknie
odwrócona tyłem. Podeszłam do niej i podałam kubek.
- Wiesz, Greta, życie jest czasami tak popier-dolone, że rzygać się chce. I nie chodzi o to, by
obłudnie twierdzić, że nie ma co narzekać, bo gdzie indziej ludzie mają trudniej, bo nie mają
co jeść, pić, ich dzieci chorują na czerwonkę i dur, bo syf dookoła i tak dalej, bo prawda jest
taka, że żyjemy tu i teraz i mamy prawo wymagać, by życie toczyło się po naszej myśli i by
nasze problemy były ważne. Rozumiem, że jest ci teraz ciężko, i rzeczywiście powstrzymam
się od jakiegokolwiek komentarza. Mam jednak nadzieję, że prze-myślisz decyzję o
wyjeździe, jeśli nie są to oczywiście rozgrywki personalne firmy CF. Nigdzie nie znajdę
takiej fajnej dupci, z którą mogłabym chodzić do pubu, na basen i która z takim sercem
potrafi zająć się Fryderyką. - Szturchnęła mnie lekko ramieniem, a jej usta uśmiechnęły się
nad parującym kubkiem.
Oparłam głowę o jej ramię. Jak to cudownie, gdy ktoś tak prosto pojmuje rzeczy wcale nie
łatwe. Tak wiele można zawrzeć w ciszy i kilku niewypowiedzianych słowach.
Spędziłyśmy ze sobą jeszcze godzinę. Na pożegnanie Dominika przytuliła mnie mocno i na
swój prowokujący sposób pocałowała w usta. A później, przesuwając swoimi ustami po
moim policzku, wyszeptała mi do ucha:
- Ale gdybyś miała ochotę do niego zadzwonić, po prostu zrób to.
217
Widziałam, jak przechodziła przez ulicę. Z ciemnymi, rozwianymi pięknie włosami i z mocno
zaciśniętym paskiem w talii.
Wieczór wydawał się dużo spokojniejszy, niż przewidywałam. Co prawda zewsząd zwieszały
się znaki zapytania, niczym jadowite węże, ale wizyta Dominiki nadała spokojny rytm
mojemu powrotowi.
Na ekranie telefonu pustka. Mimo że dźwięk nadejścia wiadomości słyszałabym z innego
pomieszczenia, a tym bardziej sygnał połączenia, przez moment pomyślałam, że wiadomość
od Joachima mogłaby przejść nie zauważona przez nikogo do skrzynki telefonu i czekać tam
na mnie. Infantylizm nie jest charakterystyczny dla konkretnej grupy wiekowej, niestety.
Zanim się położyłam do łóżka, chciałam dać Euzebiuszowi kawałek marchewki, ale ta, która
pozostała w lodówce, przypominała kościsty, pomarszczony palec starej wiedźmy, więc
wsypałam mu garstkę ziaren, mówiąc:
- Nie narzekaj, na wolności musiałbyś wszystko sam nazbierać.
W odruchu współczucia przetknęłam przez szczebelki klatki kawałek suchego ciasta z pizzy.
Tego na pewno nie upolowałby na wolności, ale gdyby miałoby mu zaszkodzić, pewnie
instynkt powstrzymałby go od konsumpcji.
Ś
wiat, który mogłam ogarnąć okiem, kładł się spać. A razem z nim natrętna myśl w mojej
głowie, że muszę sprawdzić połączenia lotnicze z Pragą.
* # *
218
W firmie rzeczywiście nic się nie zmieniło. Ten sam rozgardiasz co zwykle, Joanna pędząca
przez korytarz z próbką minikatalogu, w którym modele i modelki pozują w rzeźni, plus
utykająca z powodu zapalenia korzonków pani Renia.
Nie zdążyłam odpalić komputera, gdy w drzwiach stanął Rafał.
- Greta, co za niespodzianka, wciąż na miejscu?
- A niby gdzie miałabym być? - zapytałam, choć było jasne, że poczta pantoflowa działa
błyskawicznie.
-No jak to, gdzie? W przytulnej restauracyjce na Złotej Uliczce, opychając się knedliczkami.
- Tak się składa, że akurat tam ciężko opychać się czymkolwiek, jako że jest to uliczka
zabytkowa, wyłączona z turystyki kulinarnej, ale dla ciebie zrobiono by wyjątek. Wiadomo:
Złota Uliczka i Bazyliszek, to by było coś - odpowiedziałam.
- No widzisz, Greta. - Rafał rubasznym gestem rozłożył ramiona i uśmiechnął się szeroko. -
Gdzie znajdziesz lepszego sukinsyna do konwersacji? Pe-piczki to cioty.
-Fakt, nigdzie... Choć z drugiej strony musisz zrozumieć, że nawet jogurt jest o poziom wyżej
od ciebie, bo ma kulturę - powstrzymywałam się od uśmiechu. - A przy okazji, Czesi są
bardzo przystojnymi facetami, kobiety też, to bardzo ładny naród.
- Czekaj, czekaj... kobiety też? Bejbe, a nie potrzebujesz bagażowego? Albo parzyciela kawy?
- Parzyciela kawy?! Litości, słowo „parzyciel" kojarzy mi się z tobą jednoznacznie.
-No właśnie, chciałem, by tak się skojarzyło. -Rafał pokraśniał z dumy.
219
- Nie masz nic do roboty?
- Mam. Wybadać, czy to prawda, że wyjeżdżasz do Pragi, bo nie wiemy, czy magazyn i
produkcja mają się składać na balony i konfetti...
- W związku z pożegnaniem? - zapytałam, nie przeczuwając podstępu.
- Nie, w związku z radością po tym, jak już wyjedziesz. - Szef produkcji zarżał na całe gardło.
- Ale śmieszne. - Zmarszczyłam brwi. - Wciągnij lepiej brzuch, bo wygląda, jakbyś miał
przepuklinę jąder - dodałam.
- Już wciągnąłem. - Krztusił się dalej ze śmiechu. - A co? Potrafisz ją naprawić, znaczy się tę
przepuklinę? Bo jak coś, to... - Zaczął rozpinać rozporek.
- Spierdalaj, Rafał, nie mam nastroju.
- Ja też się cieszę, że jesteś już w pracy, to tak już na serio. Mam nadzieję, że operacja
wycięcia migdałków się powiodła i...
- Migdałków? - zapytałam. - Kto naopowiadał ci takich bzdur?
- Dominika - odparł. - A czy w związku z tym będziesz mogła swobodniej się udzielać w
seksie oralnym?
- Za drzwi, idioto! - krzyknęłam.
- Idę, idę. O co tyle hałasu? O Złotą Uliczkę?
Jest w jego zachowaniu tyle prostactwa i wulgarności, że nawet nie mam sposobu, by z tym
walczyć, bo za każdym razem schodzę do jego poziomu.
Opadłam na fotel i uruchomiłam komputer. Dobrze, że część zaległej poczty odebrałam w
domu, bo dzisiejszy ranek to istne zatrzęsienie spraw najpilniejszych, na wczoraj lub na
prośbę kogoś tam ważnego.
220
Byłam w połowie układania chronologicznego wpływów za ostatni miesiąc, gdy do pokoju
wszedł kolejny gość, Igor. Nie spodziewałam się, by szukał ze mną kontaktu w sprawach
innych niż służbowe, a i te w zasadzie nie krzyżowały naszych dróg zbyt często. Jak zwykle
schludnie, wręcz pedantycznie ubrany, z twarzą pozbawioną emocji. Zapytał
charakterystycznym, lekko przyciszonym głosem:
- Jak się czujesz? Odpowiedziałam:
- Dobrze... dziękuję...
Pokiwał głową na znak, że rozumie tę zdawkową odpowiedź i uznaje za wyczerpującą.
Popatrzył jeszcze chwilę, wprowadzając mnie w lekkie zakłopotanie, i zamruczał na koniec:
- Bo Dominika się martwiła... - i wyszedł.
Doprawdy, ludzie bywają zaskakujący. Jest prawie pewne, że to Dominiką się martwi, a nie
mną, ale ponieważ po nitce do kłębka doszedł, że ja jestem źródłem też jego niepokoju, po
prostu zapytał. Nawet krótkie pytania i proste odpowiedzi potrafią wiele wyjaśnić.
Porządkując dokumenty, łapałam się na tym, że układam je w sposób czytelny i łatwy do
odszukania, gdy chodzi o poszczególne dane. Na wewnętrznych stronach segregatorów
umieściłam kilka kolorowych, przyklejanych karteczek informujących, dlaczego nie ma w
nim pozycji, które jak wynika z tytułu segregatora, powinny się tam znaleźć i gdzie w
związku z tym należy ich szukać. Niepotrzebne papiery wrzucałam do niszczarki, a pliki w
komputerze ponumerowałam i nazwałam bardziej czytelnie. Gdy przerzucałam w palcach
wizytownik z adresami, pomyślałam, że mimo wszystko wpadam
221
w wir wysysający mnie z tego miejsca. Spojrzałam na oszkloną szafkę stojącą obok mnie.
Moja postać w niej odbita była jak nie moja. Przygarbione plecy, sylwetka skupiona w sobie,
jakby przestraszona, dłonie na kształt wiewiórczych łapek obracających leśny owoc. Przeraził
mnie ten obraz. Boże, jak ja wyglądam? Jak zaszczute zwierzę, jak pasożytniczy organizm
przyłapany na gorącym uczynku. Mimo że byłam sama w pokoju, poczułam wstyd i
upokorzenie. Oszukuję wszystkich, nawet siebie i nic nie mogę na to poradzić.
W socjalu zaparzyłam sobie kawę, której resztka została w bezimiennym opakowaniu. Część
grubo zmielonych ziaren nie chciała opaść na dno. Rozgryzałam gorzkie grudki w zębach, jak
karną przekąskę.
Po powrocie do pokoju poprosiłam telefonicznie Agnieszkę o zestawienia bieżących obrotów.
Udawałam bardzo zajętą, specjalnie przyspieszyłam oddech, a wszystko po to, by
usprawiedliwić się, dlaczego nie poprosiłam o to Dominiki. A ja po prostu nie chciałam.
Wracałam do domu w objęciach mroku i zmęczenia. To nie był ciężki dzień, a mimo to
czułam się zmęczona odpowiadaniem na pytania zadane i na te, które widziałam w oczach, na
przykład Joanny. W spontanicznym odruchu wstąpiłam do kina. Widziałam już ten film, ale
jego atmosfera urzekła mnie tak bardzo, że postanowiłam powtórzyć wszystkie emocje,
których doznałam, oglądając go po raz pierwszy. Między słowami... Wszystko, co
najważniejsze, mieści się właśnie między nimi. I za-
222
wsze jest tego nadmiar, jak nadmiar materiału marynarki zebranej klipsami, tylko nie zawsze
to dostrzegamy.
Wracając, pomyślałam o tym, że Joachim mimo wszystko się nie kontaktuje. Mimo wszystko
czego? Tego, że myślałam, że to zrobi? Czy tego, że w końcu się poddał, a ja miałam jednak
nadzieję, że będzie walczył? A jego mimo wszystko nie ma. Jedyne, co muszę zrobić, by to
zmienić, to wybrać numer jego telefonu... Chciałabym mu zostawić coś, jakieś wspomnienie,
westchnienie mojego ciała, gdy byłby blisko. Nie udało nam się spędzić ani jednej całej nocy
ani razu nie byłam z nim na tyle blisko, by poznać jego ciało do końca. Czy to nie okrutne?
Spędził tyle samotnych nocy, rozmyślając o mnie, a nie dane mu było pieścić mojego ciała.
Oczywiście. Próbuję teraz przekonać siebie, że to, o czym myślę, to litość. śe będzie ona
wystarczającym argumentem, by się z nim spotkać, a jednocześnie czuć się usprawiedliwioną
z łamania własnych reguł. Ale prawda jest taka, że cząstka mnie lgnie do niego...
Wróciłam do domu, rozebrałam się i weszłam pod prysznic. Moje ciało zdawało się zwalniać
za każdym razem, gdy o nim myślałam. Moje palce dawały mi czas, bym podjęła właściwą
decyzję, a powieki wolno przecierały zwierciadła, bym dostrzegła coś, co odwróci moją
uwagę. A ja na przekór temu wszystkiemu zapachniałam wanilią i wysłałam mu SMS: „Nie
zamknęłam drzwi".
Leżałam zwinięta w kłębek przez godzinę, z uderzeniami serca wstrząsającymi moim ciałem.
Czekałam. Wraz z upływem czasu mój oddech się uspokajał, a serce jak mały przedszkolak
traciło nadzie-
223
ję, że ktoś je w końcu odbierze. Zasypiałam. Nie czułam rozczarowania, nawet cieszyłam się
sennie na tę swoistą karę. Na to, jak pięknie moje oczekiwanie spełzło na niczym. Ostatnim
dźwiękiem, który dotarł do mojej świadomości, był cichy odgłos sprężyny, jaki słyszy się,
gdy ktoś przekręca klamkę lub gdy chomik znienacka skoczy z obrotowego kółka.
Wyczułam go przez ciemność.
Podszedł do łóżka i przez chwilę mi się przyglądał. Potem rozebrał się powoli i nagi położył
obok mnie. Jego chłodne uda przytuliły się do moich. Nie wiedziałam, jak zareagować, więc
początkowo się nie ruszałam. Bałam się tego bezruchu, bo nie mogłam nic przewidzieć. Ale
on leżał cicho, a ja wyczuwałam jedynie dotyk jego ciała. Po chwili poczułam, jak wsuwa
palce w moje włosy i rzeźbi nimi pięć szlaków wędrujących od czoła do potylicy. Bardzo
przyjemnie. Wygięłam do tyłu ciało, by pokazać mu, że jest mi dobrze. Choć gdzieś w głowie
część mnie nie zgadzała się z tym poddaniem. Ale jakie to miało znaczenie, skoro wszystko
dookoła było nierealne i spowite przez sen. Poruszyłam biodrami i umości-łam sobie miejsce
w zagłębieniu jego bioder, a ręce wyciągnęłam do góry. Tak bardzo pragnęłam, by dotknął
teraz moich piersi; są odsłonięte i spragnione pieszczot. Jego mądre dłonie zaczęły przesuwać
się po moich nogach. W górę, po pośladkach, talii, żebrach, aż jedna z nich objęła pierś i
pozwoliła palcom na pieszczotę. Ujęłam jego dłoń, a delikatny fałd skóry pomiędzy kciukiem
a palcem wskazującym chwyciłam z usta i pośliniłam językiem.
Jego ciało poruszyło się w odruchu zachłanności.
224
Tak, ja też chcę więcej. Chcę poczuć jego oddech i wilgoć na moim ciele i usłyszeć każdy
dźwięk, który przemycą jego usta. A ja te dźwięki spiję i zabiorę w głąb siebie, by grały w
samotne wieczory. Byłby usprawiedliwiony, gdyby jego ruchy były desperackie i natrętne, ale
wcale tak nie było. Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że to raczej rozpaczliwe
delektowanie się. Kochanie ze świadomością, że bliskość jest dana „zamiast".
Na moje powieki padała zielona łuna z ulicznego neonu. Mógłby to być wielki zielony
krokodyl, którego cielsko świeci w mroku. Przez moment bałam się otworzyć oczy, by nie
zobaczyć jego odbicia na ścianie mojego pokoju. Wypity przed snem alkohol działał
nienagannie.
Gdy się obudziłam, po Joachimie i krokodylu nie było śladu.
Było mi niedobrze. Nie byłam pewna, co z tego, co się wydarzyło, było prawdą, a mocny
alkohol dał o sobie znać w postaci zawrotów głowy i nudności.
Poszłam do kuchni i przygotowałam kubek zielonej herbaty. Z ciepłym napojem wróciłam do
pokoju i rozejrzałam się, by odnaleźć jakikolwiek dowód na to, że nie byłam sama ostatniej
nocy, ale wszystko dookoła było nieskazitelnie moje, bez obcych przedmiotów i zapachów.
Usiadłam na łóżku i pochyliłam się, by sprawdzić, czy pościel nie schowała w sobie zapachu
naszych ciał, ale nawet gdyby mi się tak wydawało, pajęcze nitki minionej namiętności były
zbyt ulotne, by być pewnym co do nich.
Wsunęłam do odtwarzacza DVD płytkę z filmem Nieznośna lekkość bytu, a później gapiłam
się nie-
225
wzruszenie na namiętność bohaterów i piękną Ju-liette, i prowokującą Lenę.
Nie znoszę takiego stanu, kiedy każdy mój ruch wydaje mi się bezcelowy i wykonany z
wielkim trudem. Nie potrafię zebrać myśli, nie wiem, czy Joachim tu był, a jednocześnie nie
robię nic, by się upewnić, na przykład zadzwonić lub napisać do niego.
Włączyłam komputer. W skrzynce wiadomość od Wioletty, że firma kwitnie, szczęście
sprzyja, a ona wraz z mężem wybiera się na koncert do Nowego Jorku, który zresztą
pokochała miłością bezwarunkową.
Jest też mail od Matyldy, że jedzie kopać do Turcji, więc przez jakiś czas nie będzie z nią
kontaktu, jako że baza wykopaliskowa skutecznie odetnie ją od świata. Musi jednak zrobić
przerwę pomiędzy wykopaliskami a konferencją w Irlandii, więc na pewno się odezwie.
Wiadomość od Człowieka z lasu, której nie otworzę, bo jej waga 1,2 kB sugeruje krótkie, acz
rozpaczliwe wołanie o spotkanie, a ja nie mam ochoty odwrócić się na jego głos.
Blanka napisała, że Petr nie może doczekać się mojego przyjazdu i już odwiedza Stare Mesto
w poszukiwaniu lokalu na miarę „mojego powrotu".
Jak to jest? Moje wszystkie plany zazwyczaj nie napotykają żadnych przeszkód. Gdy już
wprowadzę je w życie, wszystko idzie gładko, żadnych dylematów, darcia szat, czasu na
zastanowienie, czy robię dobrze. Zupełnie jakby los sprzyjał moim świadomym lub
nieświadomym wyborom. Dominika czuje się nieswojo z powodu mojego wyjazdu, a tam
ktoś inny nie może się doczekać, bym przyjechała. Czy
226
dzieje się tak dlatego, że stwarzam wrażenie, lub jest tak w istocie, że mi nie zależy?
Zauważyłam, że w wielu sytuacjach unikanie rozemocjonowania wiąże ludzi ze mną bardziej,
niż gdybym okazywała, że zaczyna mi na kimś zależeć. Czy podobnie jest z Joachimem? Czy
moje odpychanie jest jednocześnie wabikiem? Idiotka ze mnie, cały czas usiłuję znaleźć
wytłumaczenia inne, bardziej skomplikowane, zamiast dostrzegać prostotę i szczerość jego
uczucia.
Ale czy ja potrafię kochać prosto? Może Joachim miał rację, mówiąc, że staję się żałosna,
pielęgnując swój smutek jak roślinę w ogródku. Może przeoczyłam fakt, że jedna sadzonka
zmieniła się w wielki skalniak, na którym mnogość gatunków i mozaika z kamieni...
Nieważne. Staję się niesubordynowana w moich rozważaniach, których przecież powinnam
się wystrzegać, a już na pewno tych związanych ze mną i innymi ludźmi.
Obawiam się, że to miasto, Joachim, Dominika... to za mało, by mnie tu zatrzymać. Tak,
postawa na wskroś egoistyczna, i bardzo dobrze. Tak było do tej pory i było łatwiej, nie było
tyle myślenia i wspomnień. Miejsca i osoby zmieniały się jak w kalejdoskopie. Wszystko
wirowało na przekór porom roku i pozwalało mi nosić cienkie sukienki w zimie. I nie było
krokodyla... Tak, nie było krokodyla. Nikt też nie wygadywał bredni o stracie bliskich i o
byciu mamą dla jakiegoś dziecka... Tak, rzeczywiście. Gdzieś popełniłam błąd. Czy uda mi
się go naprawić? Co powinnam zrobić? Głupia, naiwna Greta. Przecież wiesz, co powinnaś
zrobić. Wsiąść do samolotu do Pragi i nigdy nie wracać.
227
Jedna decyzja, a będziesz miała tyle z głowy. Dobrze, dobrze, muszę mieć tylko czas
pożegnać się z kim trzeba. Pssst, zły pomysł. Zaczną się szlochy, słowa o tym, byś jeszcze to
przemyślała. Jak robiłaś to zazwyczaj? No właśnie. Po prostu zostaw wszystko i wyjedź.
Jakie to smutne i zimne. Dlaczego znów we mnie ta potrzeba uciekania?
To bardzo boli. Jest we mnie wiele niezgody na tę potrzebę oddalania się za każdym razem,
gdy ktoś inny się zbliża... Ale tak już chyba będzie, tak już być musi.
Pójdę dziś do pana Stefana i zamówię torty. Jeden zostawię dla Dominiki w firmie, a drugi tu,
w moim mieszkaniu, dla Joachima, a klucze u sąsiada. Wcale nie jestem pewna, czy Joachim
tu trafi, ale nawet gdyby się tak nie stało, w końcu zjawi się ktoś, kto sprzątnie spleśniałe
resztki.
Tego popołudnia znalazłam się znów w szarym zakątku, w którym mieszkają mali chłopcy z
Wi-klusami. Nigdzie jednak nie mogłam zobaczyć małego towarzysza i jego koślawego
słonia.
Na tortach kazałam napisać: „Przepraszam".
Odbiorę je jutro. Dziś mam jeszcze czas, by telefonicznie załatwić kilka spraw, a na jutro
zostawić jedynie to, czego nie da się zrobić dziś.
Wracałam do domu pozbawiona jakichkolwiek uczuć, mających związek z tęsknotą czy z
obawą. Wskoczyłam na właściwy tor. Znów byłam Gretą sprzed kilku miesięcy, która miała
na sobie niewidzialny płaszcz z zielonym krokodylem, jako projekcją snu z zamierzchłych
czasów. Nie czułam nic.
* * *
228
Miałam jeszcze godzinę do odlotu. Ogarniałam wzrokiem szary ludzki krupnik, przetykany
gdzieniegdzie kolorem jak kawałkami marchewki.
Usiadłam na chwilę w kawiarni. Naprzeciwko mnie wysoki mężczyzna około pięćdziesiątki,
czytający książkę Negocjacje doskonałe. Nie wiem, czy bardziej było mi go żal, czy też
dziwiła mnie jego odwaga w publicznym czytaniu publikacji, które przeciętnym obywatelom
kojarzą się z bardziej przystępnym tłumaczeniem tego tytułu jako: „Jak wykręcić klienta
skutecznie, by on był zadowolony, acz nieświadomy i poczęstował cię kawą ze śmietanką".
W klapie marynarki dostrzegłam wpięty znaczek jednego z największych towarzystw
ubezpieczeniowych w kraju. No tak, wszystko jasne. Grunt to wysoka suma ubezpieczenia i
zdrowy jak byk ubezpieczony. Oczyma wyobraźni widziałam, jak mężczyzna z
zaangażowaniem rozpościera przed młodą parą wizje wypadków, które ich czekają, a których
oczywiście im nie życzy, ale przecież tak bywa. „O, nie dalej jak wczoraj kolega wracał z
córeczką z weekendu i co? I miał wypadek, drodzy państwo, spłonął żywcem, a dziecko
cudem ocalało. Ale na szczęście ubezpieczyłem go w porę i oto dziecko ma zapewniony byt i
zaoszczędzone pieniądze na studia".
Takie rozmowy mają w sobie specyficzną maka-bryczność, bo chociaż celowość
ubezpieczania jest dla wszystkich oczywista, to jednak sytuacje, w których ludzie zaczynają
rozmawiać o swojej śmierci lub śmierci współmałżonka, albo trwałym lub częściowym
kalectwie, nieodparcie napawają mnie odrazą. „Słuchaj no, Stanisław, a ty tak jeździsz tym
kombajnem, a jakby ci tak nogę urwało?" „No, rzeczywiście, Hela, nie pomyślałem o tym".
229
Normalnie sugestia taka z ust małżonka byłaby równoznaczna ze stwierdzeniem: „śyczę ci
ź
le", ale sprytnie przeprowadzona rozmowa stawia potencjalnych ubezpieczonych w sytuacji
troskliwych zakochanych, w których jedno dba o drugie, by po śmierci druga połówka nie
musiała jeść produktów dla najuboższych.
Obserwowałam kobietę za ladą. Młoda, bardzo ładna, z wydętymi usteczkami i tuszem zbyt
grubo nałożonym na rzęsy. Miała bardzo szczupłe łokcie i zgrabnie skrojony żółty fartuszek,
podkreślający jej filigranową sylwetkę. Przemykała pomiędzy stanowiskiem pracy a
stolikami, z których zabierała osamotnione filiżanki. Jakie to smutne. Każda z nich przez
moment ma swojego właściciela, czyjeś odciśnięte usta, ślad pomadki, różną zawartość w
ś
rodku, inną zasłyszaną historię, a później wszystkie trafiają do zlewu, gdzie detergent usuwa
każdy znak. Zostają ustawione obok siebie w szafce jak bezduszne klony i tkwią tak do czasu,
aż ktoś inny chwyci ich uszka w palce.
Nie wiadomo skąd, pojawił się włóczęga. Zgarbiony, z niechlujną brodą i zapachem uryny.
Nie zdążył wejść do lokalu, bo pracownicy ochrony zareagowali natychmiast i wyprowadzili
go. Nie opierał się. Bezwład członków był przyzwyczajeniem do tego typu sytuacji. Ach, jak
my nie lubimy takich widoków. Brudnych nędzarzy, którzy psują nam plisowany świat
naszych wyobrażeń. Przypomniał mi się Fisher King. Pamiętam, że od momentu, gdy
obejrzałam ten film, w każdym kloszardzie doszukiwałam się niewidocznego, i nie
potrafiłabym spojrzeć na niego z odrazą lub unieść brodę w wyrazie wyższości.
230
Tak... W pewnym sensie wciąż jestem dziewczynką, która próbowała pomóc pijanemu
mężczyźnie, gdy pierzchły jego kule i spadły spodnie.
Czas upływał, a mi zostawało coraz mniej czasu.
Jakiś szczegół przepłynął przed moimi oczami. Wiązał się z Joachimem, choć nie mogłabym
powiedzieć, co to było. Może był to kształt, może dźwięk, może smak, jak smak tortów, które
zostawiłam dla Dominiki i Joachima. Moje opuszczone mieszkanie wyglądało strasznie z
kolorowym tortem na stoliku, ustawionym na środku pokoju. Trochę jak dziecięca zabawka
zostawiona na grobie. Zmieniłam zdanie w sprawie napisu na torcie przeznaczonym dla
Joachima. Zamiast słowa „przepraszam", kazałam panu Stefanowi użyć wszystkich swoich
zdolności i narysować zielonego krokodyla. Nie wiem, co chciałam tym powiedzieć. Może to,
ż
e zielony krokodyl jest częścią mojego świata, tak jak ja jestem częścią jego świata, że nie
boję się go tak bardzo, jak Joachim przypuszczał. Niewykluczone też, że zrobiłam to
złośliwie - zjedz sobie tego krokodyla. Mam nadzieję, że jego chropowata skóra będzie miała
posmak młodego groszku.
Tort dla Dominiki zostawiłam w socjalu. Obok położyłam karteczkę z pospiesznie
napisanymi słowami: „W podziękowaniu za troskliwe dłonie zanurzone w wodzie i miłe
rozczarowania. PS Ja bym spróbowała".
Kiedy wychodziłam z firmy, nikogo jeszcze nie było. Wraz z sykiem zamykanych drzwi
zamknęłam wszystko, co wiązało się z ludźmi, których tu poznałam.
A teraz siedzę i czekam. Czekam na skrzydła, które zabiorą mnie gdzie indziej. Ktoś inny,
stojąc
231
w oknie, będzie się zastanawiał, gdzie lecę i jakie smaki odnajdą moje usta.
Miły głos zapowiedział odprawę. Kiedy wstałam z miejsca i wzięłam do ręki płaszcz,
wydawało mi się, że minęła mnie walizka ze znajomą dłonią trzymającą jej rączkę, ale
pewnie tylko mi się zdawało.
Szłam. Pantofle z czarnymi różyczkami zgrabnie sunęły po błyszczącej tafli. Dłoń trzymająca
płaszcz spociła się lekko; był to jedyny znak tego, że wyjazd budził moje emocje.
Pomyślałam, że niezwłocznie po przyjeździe do Pragi muszę udać się do lekarza po tabletki.
Nie ma sensu zostawiać w głowie miejsca na niepotrzebne rozmyślanie. Od tego momentu
mogłam robić, co chciałam. Znów. Byłam panią moich wyborów, mojego nielubienia siebie.
A mimo to samotność we mnie tkwiła jak przeszczepiona siła, która w chłopcu szamoczącym
się z brudną, starą parasolką widzi samotnego małego człowieka... Tego jednego nie byłam
pewna. Czy mimo mojej odwagi przestanę być kiedykolwiek samotna? I czy bardziej kocham
moją samotność, czy jednak się jej boję?
W moim kierunku dość szybko zbliżał się jakiś mężczyzna. Byłam przekonana, że mnie
ominie, bo nie miał żadnego bagażu, tylko poły czarnego płaszcza powiewające niepokojąco
wokół jego sylwetki. Szedł ze skupionym wzrokiem, pewnie stawiając kroki, zaznaczając
każde dotknięcie stopy lekkim drżeniem. Tak mi się wydawało. Był coraz bliżej. Zrobiło się
zimno, a promień ostrego światła prześwietlił nagle szybę i oślepił mnie. Zasłoniłam oczy
dłonią i w tym samym momencie mężczyzna, mijając mnie, uderzył mocno o mój bark. Nie
zdołałam utrzymać równowagi. Upadłam na ziemię.
232
Przez chwilę nie wiedziałam, co się dzieje. Leżałam z zamkniętymi oczami, próbując je
otworzyć, ale było to bardzo trudne, bo światło wciąż było oślepiające. Wydawało mi się, że
człowiek, który mnie potrącił, nawet tego nie zauważył, jednak gdy na moją twarz padł
zbawienny cień jego twarzy, zrozumiałam, że wrócił, by sprawdzić, czy nic mi się nie stało.
Pochylił się i powiedział głosem, którego brzmienie miałam zapamiętać do końca życia:
- Greto, jeszcze nie czas. Musisz się obudzić. Próbowałam dotknąć jego twarzy, ale pokręcił
przecząco głową i odsunął się. Gdy to zrobił, usłyszałam inny głos, należący do jakiejś
kobiety:
- Stan stabilny, ciśnienie w normie. Pani Greto, czy pani mnie słyszy?
Nie mogłam otworzyć oczu, pokiwałam więc głową.
- Jak się pani czuje? Dobrze się pani spało? Ktoś położył mi dłoń na czole, a kobiecy głos
mówił dalej:
- Operacja przebiegła pomyślnie, chociaż był moment, że narobiła nam pani strachu, ale
sytuacja została opanowana, powinna pani szybko wracać do zdrowia. Dobrze, że nikomu
więcej nie stała się krzywda.
Próbowałam zapytać, ale nie wiadomo dlaczego, nie mogłam wydobyć głosu, a gardło
strasznie piekło. Gdy w końcu zmusiłam się wszelkimi siłami, by to zrobić, zapytałam:
- Co się stało? Gdzie ja jestem? Co z Joachimem i Euzebiuszem? Czy Dominika wie, że tu
jestem?
- Ciiii... - uspokajał mnie głos - proszę się nie męczyć, przyjdzie pora na wyjaśnienia.
Nic nie rozumiałam. Otworzyłam powoli oczy, z których zaczęły płynąć łzy. Uniosłam głowę
i popatrzyłam przed siebie. Za drzwiami mojej sali stał mały chłopczyk z opatrunkiem na
czole i zielonym krokodylem w ręku.
Replika poleca!
Marcin Pietraszek
Poza prawdą i kłamstwem
Wyszarzeni, kolorowani tylko przez trzymane w rękach czasopisma i odblaski z ekranów te-
lewizorów, błądzimy w specyficznym świecie. Właściwie nie wiadomo, co jest w nim
istotne? Co jest tak naprawdę ważne, poza NIM. Pieniądzem. Marketing oblał nas szarym
klejem, zdaje się, że skleił nam komórki mózgowe, tłumiąc altruizm, etykę, empatie, a nawet
- wyobraźnię! Tylko czasem, jakby korzystając z nieruchliwości ciała, podczas snu wydziela
się w nas to, co niegdyś było codziennością. Marzenia, wyobrażenia, tworzenia fikcji tak
szalonej, że niemożliwej dla tego świata... Świata, w którym poza prawdą i kłamstwem, tak
naprawdę istniejemy. W miejscu, gdzie wszystko można nazwać, jak się komu podoba,
każdego można skrzywdzić, a dwa serca nie potrafią się odnaleźć... Marcin Pietraszek
odnajduje i tłumaczy w swoich opowiadaniach, właśnie nasze czasy. Tłumaczy je powoli,
zaglądając w każdy kąt, nie bojąc się wkroczyć w podświadomość, i w ten sam sposób, z taką
samą, wielką odwagą, zagląda w najbardziej smętne i niebezpieczne zaułki miast i
miasteczek. Patrzy na człowieka, a raczej przenika jego człowieczeństwo, zastanawiając się
nad tym, czy definicja tego słowa jeszcze w ogóle istnieje. Jest dosadny, ale nie bezczelny czy
„brudny", gdy spojrzymy na sam język. Jego słowa budują obrazy prawdziwe, ale
specyficznie oddane. Pietraszek jest czarodziejem, gawędziarzem z tych, którzy wymarli...
zdawało się. Powraca, może by nas nawrócić, a może tylko wskazać nam drogę zmian. Nie
narzuca, tylko budzi naszą uśpioną czujność. Jest piękny i romantyczny, ale też dosadny,
ś
wiadomy słów, które powierza stronom. Mam nadzieję, że okładka, podobnie skromna jak
autor, zostanie zauważona przez ludzi, którzy mogą jeszcze zostać ocaleni i żyć... nauczyć się
ż
yć od nowa? W świecie, gdzie czarne jest czarnym, a biel bielą, gdzie mówiąc, patrzymy
ludziom w oczy...
Marzena Kowalska
(Recenzja z portalu merlin.pl. Ocena recenzenta: ***** 5/5)