Dodie Smith 101 dalmatynczykow

background image

dodie smith

101 dalmatyńczyków

Szczęśliwi małżonkowie
Nie tak dawno temu mieszkało w Londynie młode małżeństwo psów
dalmatyńczyków. On nazywał się Pongo, a ona Mimi Pongo (po ślubie dodała
imię męża do swojego, ale i tak przeważnie nazywano ją po prostu Mimi).
Szczęśliwym trafem stali się właścicielami młodego małżeństwa - państwa
Poczciwińskich. Byli to ludzie łagodni, posłuszni, a nade wszystko
inteligentni... czasami prawie tak inteligentni jak psy! Całkiem dobrze
orientowali się, kiedy szczekanie oznacza "Proszę wyjść!", a kiedy "Proszę
wejść!", "Co z moim obiadem?" lub "Może byśmy tak wyszli na spacer?". A
jeśli nawet czegoś nie zrozumieli, potrafili się tego domyślić - gdy
spojrzało się na nich psim wzrokiem albo z zapałem podrapało łapą. Podobnie
jak inni rozpieszczani ludzie uważali, że to oni są właścicielami psów, nie
zdając sobie sprawy, że jest wręcz odwrotnie. Pongo i Mimi przyjmowali to
ze wzruszeniem i rozbawieniem i nie wyprowadzali swoich pupilów z błędu.
Pan Poczciwiński pracował w dzielnicy banków i był szczególnie dobry z
arytmetyki. Często nazywano go czarodziejem finansów - czego nie należy
mylić z czarnoksiężnikiem, chociaż niekiedy podobieństwo jest zadziwiające.
W czasie, gdy rozpoczyna się ta historia, był nadzwyczaj bogaty, a to z
równie nadzwyczajnego powodu. W uznaniu dla jego zasług (związanych ze
spłatą długów państwowych) rząd zwolnił go dożywotnio z podatku
dochodowego, a także oddał mu do dyspozycji domek na obrzeżach Parku
Regenta - domek w sam raz dla żonatego mężczyzny z psami.
Przed ślubem pan Poczciwiński i Pongo mieszkali w kawalerce, pod opieką
starej niani Lokajskiej. Ich przyszłe żony także zajmowały kawalerkę (bo
mieszkania dla panien nie mają osobnej nazwy), a opiekowała się nimi stara
niania Kucharska. Psy nawiązały znajomość w tej samej chwili, co ich
pupile, i wspólnie dzielili radość z cudownych podwójnych zaręczyn, choć
wszystkich niepokoił trochę dalszy los niań. Gdyby tak rodzina
Poczciwińskich powiększyła się, zwłaszcza o bliźniaki - po jednym dla
każdej niani - wówczas nie byłoby problemu, ale co staruszki miały ze sobą
począć do tego czasu? Bo chociaż potrafiły przygotować śniadanie i podać je
na tacy (zwano to "jajeczkiem przy kominku"), to jednak żadna z nich nie
miała pojęcia o prowadzeniu eleganckiego domu w Parku Regenta, gdzie
gospodarze zamierzali wydawać proszone obiady.
W tej sytuacji nianie postanowiły się spotkać. Po chwili głębokiej,
wzajemnej podejrzliwości bardzo przypadły sobie do serca i uśmiały się
serdecznie ze swoich nazwisk.
- Jaka szkoda, że nie jestem prawdziwą kucharką, a ty lokajem -
stwierdziła niania Kucharska.
- O, tak - przyznała niania Lokajska. - To by było bardzo na czasie.
I nagle przyszedł im- do głowy Wspaniały Pomysł: wezmą się do nauki i
niania Kucharska zostanie kucharką, a niania Lokajska - lokajem.
Postanowiły, że zaczną się szkolić już nazajutrz, aby zdążyć z
przygotowaniami przed ślubem:
- Ale tak naprawdę to chyba będziesz pokojówką? - spytała niania
Kucharska.

background image

- Co to; to nie - odparła niania Lokajska. - Nie mam do tego odpowiedniej
figury. Zostanę prawdziwym lokajem... a także służącą pana Poczciwińskiego,
co nie będzie wymagało żadnej nauki, skoro opiekuję się nim od urodzenia.
Tak więc państwo Poczciwińscy i państwo Pongo wyjechali, by spędzić razem
miesiąc miodowy, a gdy wrócili, w domku wychodzącym na Park Regenta
powitały ich obie nianie, w pełni przyuczone do swych nowych zawodów.
- Widok niani Lokajskiej w spodniach przyprawił ich zgoła o wstrząs.
- Czy nie byłoby ci lepiej w czarnej sukience i fartuszku z falbankami? -
podsunęła nieśmiało pani Poczciwińska, stremowana tym, że zwraca się do nie
swojej niani.
- Bez spodni nie można być lokajem! - oświadczyła stanowczo niania
Lokajska. - Ale jutro kupię sobie fartuszek z falbankami. To będzie
oryginalny akcent.
Rzeczywiście, był oryginalny. I to jak!
Nianie zapowiedziały, że nie chcą być dłużej "nianiami" i że odtąd należy
się do nich zwracać po nazwisku, stosownie do ich zawodów. Ale choć
kucharza można nazywać kucharzem, to jednak w żadnym wypadku nie można
lokaja tytułować lokajem, dlatego też koniec końców zwracano się do nich
"nianiu, skarbie", czyli tak jak dotychczas.
W atmosferze ogólnej wesołości minęło kilka tygodni od powrotu nowożeńców
z podróży poślubnej, aż nagle wydarzyło się coś jeszcze weselszego. Pani
Poczciwińska zabrała Pongo i Mimi do Lasku Św. Jana, po drugiej stronie
parku, gdzie odwiedzili dobrego znajomego - Cudownego Weterynarza. Wrócili
z radosną nowiną, że państwo Pongo wkrótce zostaną rodzicami. Dzieci miały
przyjść na świat za miesiąc.
Nianie podały Mimi obfity obiad, żeby nie opadła z sił. Równie solidną
porcję przygotowały dla Pongo, żeby nie czuł się zaniedbany, jak to się
czasem zdarza przyszłym ojcom. Następnie psy ucięły sobie długą
popołudniową drzemkę na najlepszej kanapie, a kiedy pan Poczciwiński wrócił
z pracy, były już wyspane i chciały wyjść na spacer.
- Żeby to uczcić, pójdziemy wszyscy - zarządził pan Poczciwiński,
usłyszawszy dobre wieści. Niania Kucharska powiedziała, że do kolacji
jeszcze daleko, a niania Lokajska, że przydałoby jej się trochę ruchu,
wobec czego wszyscy razem udali się do parku.
Przodem szli państwo Poczciwińscy. Prezentowali się bardzo ładnie - ona w
zielonym wyjściowym kostiumie z wyprawy ślubnej, on zaś w starej tweedowej
marynarce, zwanej "dalmatynką", bo zawsze wkładał ją na spacery z psami.
(Pan Poczciwiński nie był właściwie przystojny, ale miał ciekawą twarz). Za
nimi kroczyli państwo Pongo.Wyglądali imponująco; tylko dlatego nie zdobyli
tytułów championów, że zdaniem pana Poczciwińskiego na wystawach psów i on,
i oni zanudziliby się na śmierć. Oba dalmatyńczyki miały kształtne głowy,
lekko wysklepione żebra, silne nogi i proste ogony. Ich cętki były czarne
jak smoła; na tułowiu wielkości pięciozłotówki, na głowie, nogach i ogonie
trochę mniejsze. Nosy i obwódki powiek także miały czarne. Mimi wodziła
dokoła dumnym wzrokiem; Pongo, choć był urodzonym przywódcą, miał nerwowy
tik w oku. Szli dostojnie ramię w ramię, biorąc Poczciwińskich na smycz
tylko wtedy, gdy trzeba ich było przeprowadzić przez jezdnię. Pochód
zamykały tęga niania Kucharska w białym kitlu i jeszcze tęższa niania
Lokajska w dobrze skrojonym fraku, spodniach i zgrabnym fartuszku.
Był piękny wrześniowy wieczór, bezwietrzny i spokojny. Złote promienie

background image

zachodzącego słońca spowijały park i otaczające go stare kremowe domy.
Nawet dolatujące zewsząd rozmaite dźwięki nie powodowały hałasu. Krzyki
rozbrykanych dzieci i szum ruchu ulicznego wydawały się nienaturalnie
ciche, jak gdyby udzielił im się nastrój wieczoru. Ptaki śpiewały swą
ostatnią tego dnia pieśń, a nieco dalej na skraju parku, w domu, gdzie
mieszkał sławny kompozytor, ktoś grał na fortepianie.
- Nigdy nie zapomnę tego cudownego spaceru stwierdził pan Poczciwiński.
W tej samej chwili sielankę zburzył przeraźliwy klakson. Nadjeżdżał
olbrzymi samochód. zatrzymał się przed wielkim domem i- na frontowe schody
wyszła wysoka kobieta. Nosiła obcisłą szmaragdową suknię z atłasu, kilka
sznurów rubinów i proste, absolutnie białe norki, spływające aż po wysokie
obcasy jej rubinowych butów. Miała ciemną cerę, czarne, połyskujące
krwiście oczy i nieprawdopodobnie spiczasty nos. Jej prosto zaczesane włosy
z surowym przedziałkiem pośrodku były zaiste niezwykłe z jednej strony
czarne, a z drugiej białe.
- Ależ to Torturella de Mon! - zawołała pani Poczciwińska. - Chodziłyśmy
do jednej klasy. Wyrzucono ją ze szkoły za picie atramentu.
- Czy aby nie nosi się zbyt krzykliwie? - mruknął pan Poczciwiński i
chciał zawrócić. Ale wysoka kobieta dostrzegła jego żonę i ruszyła ku niej
po schodkach. Nie mając wyboru, pani Poczciwińska musiała przedstawić jej
męża.
- Wejdź, poznaj, teraz mojego - powiedziała wysoka kobieta.
- Przecież właśnie wychodziłaś - odparła pani Poczciwińska spoglądając na
szofera, który czekał przy otwartych drzwiczkach samochodu. Limuzyna,
pomalowana w biało-czarne pasy, już z daleka wpadała w oko.
- Nigdzie mi się nie śpieszy. Koniecznie musicie do mnie wstąpić.
Nianie powiedziały, że wezmą Pongo i Mimi i wrócą zająć się kolacją, ale
wysoka kobieta uparła się, że psy także muszą ją odwiedzić.
- Są takie piękne. Chcę je pokazać mężowi.
- Jak się teraz nazywasz, Torturello? - spytała pani Poczciwińska, gdy
przechodzili zielonym marmurowym korytarzem do salonu wyłożonego czerwonym
marmurem.
- Wciąż się nazywam de Mon - odparła Torturella. - Jestem ostatnia z
rodu, więc zmusiłam męża, żeby to on przyjął moje nazwisko.
Wtem proste, absolutnie białe norki zsunęły jej się z ramion na podłogę.
Pan Poczciwiński schylił się po nie.
- Cóż za piękne futro - zauważył. - Ale na tę pogodę jest chyba za
ciepłe?
- Mnie nigdy nie jest za ciepło - oświadczyła Torturella. - Noszę futra
przez okrągły rok. Sypiam w pościeli z gronostajów.
- Bardzo gustownie - mruknął pan Poczciwiński uprzejmym tonem. - A dobrze
się pierze?
- Uwielbiam futra! - ciągnęła Torturella, jak gdyby go nie usłyszała. -
To treść mojego życia! Właśnie dlatego wyszłam za kuśnierza.
Na te słowa do salonu wszedł pan de Mon - drobny człowieczek o wiecznie
zmartwionej twarzy. Poza tym, że był kuśnierzem, niewiele można by o nim
powiedzieć. Torturella przedstawiła go, po czym spytała:
- A gdzież się podziały te dwa rozkoszne psiska?
Pongo i Mimi siedzieli pod fortepianem głodni jak wilki, bo czerwone
marmurowe ściany przywodziły im na myśl plastry surowego mięsa.

background image

- Spodziewają się dzieci - oznajmiła wesoło pani Poczciwińska.
- Nie może być!
To wspaniale! - ucieszyła się Torturella. - Pieski, chodźcie no tu!
Pongo i Mimi podeszli uprzejmie.
- Można by z nich zrobić zachwycające futro, nie sądzisz? - Torturella
zwróciła się do męża. - Nosiłabym je wiosną, na czarny kostium. Że też nie
przyszło nam do głowy szyć futer z psich skór!
Pongo warknął groźnie.
- Pongo, kochany, to był tylko żart. - Mówiąc to, pani Poczciwińska
pogłaskała go i zwróciła się do koleżanki: - Czasami mam wrażenie, że one
rozumieją każde nasze słowo.
Ale oczywiście wcale w to nie wierzyła. A tymczasem była to prawda.
A ściślej - była to prawda w wypadku Pongo. Mimi nie rozróżniała tylu
ludzkich słów co on. Zrozumiała jednak żart Torturelli i uznała, że jest w
bardzo kiepskim guście. Natomiast Pongo był po prostu wściekły. jak można
powiedzieć coś takiego w obecności jego żony, i to akurat wtedy, gdy
spodziewa się swoich pierwszych dzieci! Ucieszył się widząc, że Mimi nie
posmutniała.
- Musicie wpaść do nas na obiad... w przyszłą sobotę - powiedziała
Torturella.
Nie znajdując żadnej wymówki (bo była bardzo prawdomówna), pani
Poczciwińska zgodziła się, dodając, że nie powinni już dłużej zatrzymywać
gospodarzy.
Gdy szli korytarzem do wyjścia, przemknęła koło nich prześliczna biała
perska kotka i pobiegła schodami na górę. Pani Poczciwińska zachwyciła się
nią.
- Właściwie to jej nie lubię - stwierdziła Torturella. - Utopiłabym ją,
gdyby nie była taka cenna.
Kotka odwróciła się na schodach i prychnęła gniewnie. Być może na Pongo i
Mimi... ale niekoniecznie.
- Musicie posłuchać mojego nowego klaksonu - powiedziała Torturella, gdy
wyszli przed dom. - Jest najgłośniejszy w całej Anglii.
Przecisnęła się obok szofera i zatrąbiła przeciągle. Pongo i Mimi omal
nie ogłuchli.
- Śliczne, urocze psiska - zwróciła się do nich Torturella, wsiadając do
limuzyny w biało-czarne pasy. - Tak byście pasowały do mojego samochodu...
i moich biało-czarnych włosów.
Szofer otulił kolana de Monów pledem z soboli i pasiasta limuzyna
odjechała.
- Ten wóz wygląda jak przejście dla pieszych na kółkach - zażartował pan
Poczciwiński i spytał żonę: - Czy w szkole twoja przyjaciółka też miała
biało-czarne włosy?
- Wcale się z nią nie przyjaźniłam - sprostowała. - Bałam się jej. Ale
rzeczywiście, włosy miała takie same. Jeden warkocz biały, a drugi czarny.
"Całe szczęście, że się ożeniłem z tobą, a nie z Torturellą de Mon" -
pomyślał pan Poczciwiński. Żal mu było jej męża. A Pongo i Mimi serdecznie
żałowali białej kotki.
Złociste słońce zaszło i nastał niebieski zmierzch. Park był już prawie
pusty; w oddali dozorca wołał: "Zamykamy! Zamykamy!" Spieczone trawniki
roztaczały woń siana, a od strony jeziorka dolatywał zapach wody i

background image

chwastów. Wszystkie domy na obrzeżach parku, w których mieściły się biura
rządu, były zamknięte na cztery spusty, a światła w ich oknach wygaszone.
Tylko u Poczciwińskich okna kusiły jasnym blaskiem. Wkrótce Pongo i Mimi
zwietrzyli smakowitą kolację. Poczciwińscy też lubili ten zapach.
Zatrzymali się, by zajrzeć przez żelazną balustradę do kuchni. Mieściła
się w suterenie, lecz wcale nie była ciemna. Miała drzwi i dwa wielkie okna
wychodzące na wąskie, brukowane podwórko leżące poniżej poziomu ulicy, tak
typowe dla starych domów w Londynie. Wąskie, schodki prowadziły stamtąd na
chodnik.
Zaglądając przez barierkę pomyśleli, że ich jasno oświetlona kuchnia jest
naprawdę ładna. Pomalowana na biało, miała podłogę wyłożoną czerwonym
linoleum. Stał tam kredens z porcelanową zastawą w niebieskie groszki,
nowoczesna kuchenka elektryczna do gotowania i - specjalnie dla niań -
staroświecki piec węglowy. Niania Kucharska wyciągała coś właśnie z
piekarnika i podlewała tłuszczem, a niania Lokajska ustawiała talerze w
windzie, którą miały wyjechać na górę, do jadalni, niczym lalki w teatrze
kukiełkowym. Koło pieca stały dwa wymoszczone poduszkami kosze dla psów.
Przed nimi zaś, w dwóch lśniących miseczkach, czekała już na Pongo i Mimi
przepyszna kolacja.
- Mam nadzieję, że nie zmęczyliśmy Mimi - powiedział pan Poczciwiński,
otwierając kluczem frontowe drzwi.
Mimi chciała odpowiedzieć, że nigdy w życiu nie czuła się lepiej. A że
nie potrafiła mówić, spróbowała to wszystko okazać i wymachując ogonem,
pognała do kuchni. Pongo poszedł w jej ślady, nie mogąc się doczekać
kolacji i chwili, gdy zaśnie przy ciepłym piecu, u boku kochanej żony.
- Szkoda, że my nie możemy merdać ogonem oświadczył pan Poczciwiński.
`tc
Narodziny szczeniąt
`tc
Kolacja u Torturelli de Mon odbywała się w pokoju o ścianach wyłożonych
czarnym marmurem, przy białym marmurowym stole. Potrawy były zgoła
niezwykłe.
Zupa miała barwę ciemnoczerwoną. A jaki smak? Pieprzu!
Ryba była jasnozielona. A jak smakowała? Jak pieprz!
Mięso było jasnoniebieskie. A co przypominało w smaku? Pieprz!
Wszystko, ale to wszystko smakowało jak pieprz, nawet lody... o zgrozo,
czarne!
Jedynymi gośćmi byli państwo Poczciwińscy. Po kolacji przeszli do salonu
z czerwonego marmuru, gdzie rozpalono w olbrzymim kominku, i usiedli,
oddychając łapczywie. Pan de Mon także ciężko dyszał. Torturella, w
atłasowej sukni o barwie rubinów i ze szmaragdami na szyi, przysunęła się
jak najbliżej paleniska.
- Podsyć ogień, niech bucha! - zwróciła się do męża.
Pan de Mon wzniecił takie płomienie, że goście pomyśleli, iż zajmie się
cały komin.
- Ach, cóż za rozkosz! - zawołała Torturella, bijąc brawo z radości. -
Ale nigdy nie pali się tak długo, jak bym chciała! - Zaledwie ogień nieco
przygasł, zadrżała i otuliła się prostymi, absolutnie białymi norkami.
Goście zabawili tylko tyle, ile nakazywała uprzejmość, i pożegnawszy się
spiesznie, ruszyli skrajem parku, próbując ochłonąć.

background image

- Przedziwne nazwisko... "de Mon" - odezwał się nagle pan Poczciwiński. -
Gdy je złączyć, wychodzi "demon". Może Torturella jest diabłem w ludzkiej
skórze? Pewnie dlatego tak lubi wszystko, co piecze!
Jego żona uśmiechnęła się, wiedząc, że tylko żartuje. Nagle zawołała:
- No tak! Skoro byliśmy u nich na kolacji, to teraz musimy się im
zrewanżować., Powinniśmy także zaprosić kilka innych osób. Lepiej uwińmy
się z tym, zanim Mimi urodzi szczenięta. Wielkie nieba, a to co?
Coś miękkiego ocierało jej się o kostki.
- To kotka Torturelli - rzekł pan Poczciwiński. - Wracaj, kiciu. zgubisz
się.
Ale kotka odprowadziła ich pod sam dom.
- Może jest głodna? - zaniepokoiła się pani Poczciwińska.
- Pewnie tak, chyba że lubi pieprz - odparł jej mąż. Nadal łapczywie
wdychał nocne powietrze, by ugasić ogień w gardle.
- Pogłaszcz ją, a ja jej naszykuję coś do zjedzenia rzuciła pani
Poczciwińska.
Zeszła na podwórko i na palcach wśliznęła się do kuchni, żeby nie zbudzić
Pongo i Mimi, którzy spali w swych koszach. Wkrótce wróciła niosąc mleko i
pół puszki sardynek. Biała - kotka spałaszowała jedno i drugie, po czym
ruszyła po schodkach na dół.
- Czyżby chciała u nas zostać?
Na to wyglądało. Ale właśnie w tym momencie Pongo obudził się i
zaszczekał głośno. Biała kotka zawróciła i zniknęła w ciemnościach.
- I całe szczęście - stwierdził pan Poczciwiński. - Torturella oddałaby
nas w ręce policji, gdybyśmy zabrali jej cenną kotkę.
Zeszli do kuchni, gdzie stawili czoła Pongo, który uściskał ich z całej
siły. Mimi, choć jeszcze zaspana, także natarła na nich dzielnie. Ludzie i
psy kotłowali się na dywaniku przed piecem, aż pani Poczciwińska
uświadomiła sobie poniewczasie, że cały smoking jej męża będzie oblepiony
białymi włosami.
Mniej więcej trzy tygodnie później Mimi zaczęła się zachowywać bardzo
dziwnie. Myszkowała po całym domu szczególną uwagę poświęcając szafom i
kufrom. Najbardziej zaś interesowała się wielką szafą obok sypialni państwa
Poczciwińskich. Nianie trzymały tam rozmaite wiadra i szczotki, więc nie
było gdzie palca wetknąć. Jeśli już Mimi udawało się tam wcisnąć, za każdym
razem potrącała coś z łoskotem i wyskakiwała zmaltretowana.
- Coś takiego, ona chce tam urodzić swoje małe! - zdumiała się niania
Kucharska.
- Mimi, skarbie, tylko nie w tej ciemnej, dusznej szafie! - zawołała
niania Lokajska. - Potrzeba ci światła i świeżego powietrza.
Pani Poczciwińska zasięgnęła rady Cudownego Weterynarza i usłyszała, że
Mimi potrzebuje teraz małego, zamkniętego pomieszczenia, gdzie by się czuła
bezpieczna, więc skoro upodobała sobie schowek na miotły, to trzeba ją tam
wpuścić. Najlepiej od razu, żeby się mogła oswoić z nowym otoczeniem,
chociaż szczenięta miały przyjść na świat dopiero za kilka dni.
Tak więc kubły i szczotki wywędrowały z szafy, a ich miejsce zajęła
uszczęśliwiona Mimi. Pongo był nieco urażony, że nie pozwolono mu się
przeprowadzić razem z nią, ale wytłumaczyła mu, że psie matki wolą rodzić
na osobności, więc tylko czule wylizał jej ucho i odparł, że rozumie.
- Mam nadzieję, że dzisiejsza kolacja jej nie zdenerwuje - rzekł pan

background image

Poczciwiński, gdy po powrocie zastał Mimi zadomowioną w szafie. - Chciałbym
już mieć to za sobą.
Przyjęcie miało się odbyć wieczorem. Ze względu na obecność innych gości
przygotowano normalne potrawy, ale pani Poczciwińska uprzejmie postawiła
przed de Monami wysokie młynki do pieprzu. Torturella zmieliła go tyle, że
większość gości przy stole kichała, za to jej mąż wcale nie używał
przypraw. A jadł dużo więcej niż u siebie.
Torturella posypywała właśnie pieprzem sałatkę owocową, gdy weszła niania
Lokajska i szepnęła coś pani domu na ucho. Zaskoczona gospodyni przeprosiła
gości na chwilę i wybiegła z jadalni. Kilka minut później niania Lokajska
weszła znowu i szepnęła coś do pana Poczciwińskiego. Także i on przeprosił
zebranych, wyraźnie zaskoczony, i wybiegł. Ci z obecnych, którzy akurat nie
kichali, rozmawiali kulturalnie. Wtem niania Lokajska weszła po raz trzeci.
- Panie i panowie! - odezwała się dramatycznie. - Szczenięta przychodzą
na świat wcześniej, niż się spodziewano. W związku z tym państwo
Poczciwińscy przypominają, że Mimi dotychczas nie była matką. Potrzebuje
absolutnego spokoju.
Natychmiast zapadła cisza, którą przerwało tylko czyjeś zduszone
kichnięcie. Goście wstali, szeptem wznieśli toast na cześć młodej matki i
na palcach wymknęli się z domu.
Wszyscy z wyjątkiem Torturelli de Mon. Gdy znalazła się w korytarzu,
podeszła wprost do niani Lokajskiej, która odprowadzała gości, i zapytała
stanowczo:
- Gdzie są szczeniaki?
Niania Lokajska ani myślała odpowiadać, lecz Torturella usłyszała głosy
gospodarzy i pobiegła na górę. Tym razem miała na sobie czarną atłasową
suknię i kilka sznurów pereł, a do tego te same proste, absolutnie białe
norki. Siedziała w nich przez całą kolację, mimo iż w jadalni było bardzo
ciepło (a pieprz też piekł niezgorzej).
- Muszę, koniecznie muszę zobaczyć milusie szczenięta! - zawołała.
Drzwi szafy były uchylone. Gospodarze siedzieli w środku i uspokajali
Mimi, która zdążyła urodzić troje szczeniąt, zanim niania Lokajska -
przynosząc jej pożywną kolację z kurczęcia - odkryła, co się dzieje.
Torturella gwałtownym szarpnięciem otworzyła drzwi na oścież i wlepiła
wzrok w trzy maleństwa.
- Ależ to jakieś kundle... całe białe, bez jednej jedynej plamki! Musicie
je natychmiast potopić!
- Dalmatyńczyki zawsze rodzą się białe - wyjaśnił pan Poczciwiński,
przeszywając ją wściekłym spojrzeniem. - Cętki wychodzą później.
- Zresztą nawet gdyby nie były rasowe, i tak byśmy ich nie utopili! -
dorzuciła jego żona z oburzeniem.
- Ależ to bardzo łatwe - stwierdziła Torturella. - Topiłam dziesiątki,
setki małych mojej kotki. Ona zawsze wybiera na ojca swoich dzieci jakiegoś
paskudnego dachowca, tak że nigdy nie warto ich zatrzymywać.
- Ale zostawiasz jej chyba chociaż po jednym dziecku? - spytała pani
Poczciwińska.
- Jeszcze czego! Nie opędziłabym się od kotów. Jesteście pewni, że te
okropne białe szczurki to małe dalmatyńczyki czystej rasy?
- Jak najbardziej! - warknął pan Poczciwiński. - A teraz proszę cię,
odejdź. Denerwujesz Mimi.

background image

Istotnie, Mimi była zdenerwowana. Nawet w obecności państwa
Poczciwińskich, którzy mogli obronić ją i jej dzieci, bała się trochę tej
wysokiej kobiety o czarno-białych włosach i takim przenikliwym wzroku. No i
ta biedna kotka, która straciła wszystkie kocięta! Nigdy, przenigdy tego
nie zapomnę! - myślała Mimi, nie wiedząc jeszcze, jak bardzo się pewnego
dnia ucieszy, że nie zapomniała.
- Ile czasu upłynie, zanim można będzie oddzielić małe od matki? -
zainteresowała się Torturella. - Pytam na wypadek, gdybym chciała je kupić.
- Siedem, osiem tygodni - odparł pan Poczciwiński. - Ale one nie będą na
sprzedaż. - Co rzekłszy, zamknął jej drzwi szafy przed nosem, a niania
Lokajska wyprowadziła ją bez ceregieli.
Tymczasem niania Kucharska próbowała dodzwonić się do Cudownego
Weterynarza, lecz nie zastała go, bo wyszedł, wezwany do nagłego wypadku.
Jego żona obiecała przekazać mu wiadomość, jak tylko wróci, jednocześnie
zapewniając, że nie ma powodu do obaw, bo wszystko wskazuje na to, że Mimi
świetnie sobie radzi.
I rzeczywiście. Na świat przyszło czwarte szczenię. Mimi umyła je, a pan
Poczciwiński wytarł, podczas gdy jego żona karmiła Mimi ciepłym mlekiem.
Maleństwo dołączono do pozostałych trzech, w koszyku tak ustawionym, by
matka mogła na nie patrzeć. Wkrótce urodziło się piąte szczenię. A potem
szóste... i siódme.
Czas mijał. Ósme szczenię, dziewiąte! No, to już chyba koniec? Dalmatynki
rzadko kiedy rodzą więcej dzieci za pierwszym razem. Dziesięć szczeniąt!
Jedenaście!
Wtem pojawiło się dwunaste szczenię, zupełnie niepodobne do rodzeństwa.
Przeświecające przez białe włoski ciałko nie było różowe, lecz chorobliwie
żółte. I zamiast wierzgać małymi nóżkami, kruszyna leżała nieruchomo.
Siedzące przy drzwiach szafy nianie powiedziały, że urodziła się martwa.
- Ale mając ich tyle, matka nie odczuje tej straty pocieszała niania
Kucharska.
Trzymając maleństwo w otwartej dłoni, pan Poczciwiński spojrzał na nie z
żalem.
- To niesprawiedliwe, żeby miało w ogóle nie zaznać życia - powiedziała
jego żona ze łzami w oczach.
Nagle pan Poczciwiński przypomniał sobie coś, o czym kiedyś czytał.
Zaczął masować szczeniaka, a potem nacierać go delikatnie ręcznikiem. I
naraz wokół małego noska pojawiła się różowa otoczka... aż wreszcie całe
ciałko zaróżowiło się pod śnieżnobiałymi włoskami. Szczeniak poruszył
nóżkami! Otworzył pyszczek! Żył!
Pan Poczciwiński natychmiast przystawił go do Mimi by mogła go szybko
nakarmić. Malec leżał i ssał mleko, dopóki nie narodziło się kolejne
szczenię - bo na tym się nie skończyło. Razem było już więc trzynaście!
Tuż przed świtem rozległ się dzwonek do drzwi. Przybył Cudowny
Weterynarz, który przez całą noc ratował życie psu potrąconemu przez
samochód. Do tej pory wszystkie szczenięta przyszły już na świat, a Mimi
karmiła osiem z nich - bo tylko tyle mogła karmić jednocześnie.
- Znakomicie! - oznajmił Cudowny Weterynarz. - Naprawdę wspaniała
rodzinka. A jak się miewa młody tata?
Poczciwińscy zawstydzili się. Od narodzin pierwszych szczeniąt ani razu
nie pomyśleli o Pongo. On zaś, zamknięty w kuchni, przez całą noc dreptał

background image

tam i z powrotem i tylko raz czegoś się dowiedział - gdy niania Kucharska
zeszła zaparzyć kawę i przygotować kanapki. Powiedziała mu wtedy -
oczywiście żartem, bo nie sądziła, że zrozumie iż Mimi radzi sobie
doskonale.
- Biedny Pongo, musimy go wpuścić na górę - rzekła pani Poczciwińska. Ale
Cudowny Weterynarz powiedział, że psie matki nie lubią, jak mężowie kręcą
się koło nich zaraz po porodzie. W tejże chwili rozległ się stukot pazurów
o wypolerowaną podłogę korytarza i Pongo wbiegł na górę, przeskakując po
cztery stopnie naraz. Niania Kucharska zeszła zaparzyć herbatę dla
Cudownego Weterynarza i zaniepokojony ojciec przemknął obok niej, gdy tylko
uchyliła drzwi.
- Uważaj, Pongo! - ostrzegł Cudowny Weterynarz. - Ona może cię teraz nie
chcieć.
Ale Mimi uderzała słabo ogonem o dno szafy.
- Zejdź na śniadanie i wyśpij się dobrze - przykazała mężowi, choć oprócz
niego nikt nic nie usłyszał. On zaś oczami i radosnym merdaniem ogona
powiedział jej wszystko, co czuje, wyraził całą swą miłość do niej i do
tych ośmiu wspaniałych szczeniąt, jedzących pierwsze w swym życiu
śniadanie. I do tych innych, w koszyku, czekających na swoją kolej... ile
ich właściwie było?
- Szkoda, że psy nie potrafią liczyć - stwierdziła pani Poczciwińska.
Lecz Pongo potrafił liczyć, i to doskonale. Zszedł do kuchni z wysoko
podniesioną głową i nowym błyskiem w pięknych ciemnych oczach. Wiedział, że
jest teraz dumnym ojcem piętnaściorga dzieci.
`tc
Perdita
`tc
- A teraz musicie się postarać o mamkę - oświadczył Poczciwińskim Cudowny
Weterynarz.
Wyjaśnił, że wprawdzie Mimi da z siebie wszystko, by wykarmić piętnaście
szczeniąt, lecz strasznie przy tym wychudnie i opadnie z sił. A silniejsze
szczenięta będą dostawać więcej mleka niż słabsze. Maleństwo, które pan
Poczciwiński przywrócił do życia, było bardzo drobne i wymagało specjalnej
opieki.
Największe szczenię miało czarną łatkę na uchu i policzku. Jest to
poważna wada u dalmatyńczyków, które jak to pan Poczciwiński wyjaśnił
Torturelli de Mon - powinny się rodzić całkiem białe. Niektórzy utopiliby
pewnie takiego łaciatego szczeniaka, bo nigdy nie miałby większej wartości.
Ale właśnie dlatego Poczciwińscy szczególnie go lubili. (No i cieszyli się,
że potrafią go rozpoznać - dopóki po kilku tygodniach nie zaczęły pojawiać
się cętki, odróżniali jedynie niewielkiego szczeniaka z łatką i drobne,
delikatne maleństwo.)
Cudowny Weterynarz powiedział, że mamką może zostać tylko jakaś biedna
psica, która straciła swoje dzieci, ale ma jeszcze mleko. Przypuszczał, że
uda mu się załatwić takiego psa. Nie miał jednak stuprocentowej pewności,
wobec czego doradził Poczciwińskim, żeby obdzwonili wszystkie schroniska
dla bezpańskich psów. A do czasu znalezienia mamki niech pomagają Mimi
karmiąc szczenięta z butelki dla lalek albo ze zbiorniczka do staromodnych
wiecznych piór.
Co rzekłszy, Cudowny Weterynarz poszedł do domu zdrzemnąć się godzinkę

background image

przed czekającą go od rana pracą.
Niania Kucharska przygotowała śniadanie, a niania Lokajska wyprowadziła
Pongo, żeby trochę pobiegał. Mimi też dała się przekonać, żeby zostawiła
dzieci na chwilę i wyszła na króciutki spacer. Zanim wróciła, pani
Poczciwińska zdążyła już posprzątać w szafie. Mimi nakarmiła drugą turę
szczeniąt, po czym wraz z całą, liczącą piętnaście sztuk gromadką zapadła w
głęboki sen. A na dole, w kuchni, Pongo także spał snem sprawiedliwego,
wiedząc, że wszystko jest w porządku.
Natychmiast po otwarciu sklepów pani Poczciwińska wyszła i kupiła butelkę
dla lalek oraz zbiorniczek do wiecznego pióra. Potem jej mąż i obie nianie
na zmianę karmiły szczenięta. Pani Poczciwińska sama chciała się tym zająć,
ale nie odchodziła od telefonu, próbując znaleźć mamkę. Nianie były za
grube, żeby wygodnie usadowić się w szafie, toteż wkrótce całe karmienie
spadło na pana domu. Radził sobie znakomicie, choć był przy tym może ciut
apodyktyczny. Oczywiście, nie mógł pójść do pracy, co było mu nie na rękę,
bo właśnie miał zawrzeć ważną transakcję.
Na szczęście w sypialni znajdował się telefon, i to z długim sznurem. Tak
więc pan Poczciwiński mógł jednocześnie telefonować i karmić szczenięta.
Siedział w ciemnej szafie, wraz z Mimi, jej piętnaściorgiem dzieci i
telefonem. Niewiele brakowało, a korzystna transakcja nie doszłaby do
skutku, gdyż w pewnej chwili przycisnął sobie szczeniaka do ucha, a do
słuchawki nalał mleka.
Jeszcze na dobre się nie rozłączył, a już Cudowny Weterynarz zadzwonił z
wiadomością, że niestety w całym Londynie nie znalazł mamki. Pani
Poczciwińskiej także się to nie udało. Zaczęła już wydzwaniać do
podmiejskich schronisk. Wreszcie pod wieczór dowiedziała się, że blisko
pięćdziesiąt kilometrów od Londynu przebywa suczka która ma jeszcze trochę
mleka. Tyle że dopiero co ją przywieziono do schroniska, więc musi tam
zostać przez kilka dni, na wypadek, gdyby ktoś się po nią zgłosił.
Pan Poczciwiński wyjrzał z szafy. Po nie przespanej nocy i całym dniu
spędzonym na karmieniu szczeniaków był już porządnie zmęczony, ale
zamierzał pomagać Mimi aż do czasu znalezienia mamki. - A może warto
pojechać i sprawdzić, czy nie uda się pożyczyć tego psa? - zapytał. -
Powiedz, że jeśli właściciel się zgłosi, natychmiast go oddamy. Tak więc
pani Poczciwińska wyprowadziła samochód ze starej stajni na tyłach domu i
pełna nadziei ruszyła w drogę. Ale po przyjeździe do schroniska usłyszała,
że właściciel suczki już ją odebrał. Mając na uwadze jej dobro cieszyła
się, a zarazem była straszliwie rozczarowana. Myślała o Mimi, wyczerpanej
przez nadmiar szczeniąt, i o swoim mężu, który prawdopodobnie nie zechce
wyjść z szafy, żeby się przespać, i zaczęła wątpić, czy kiedykolwiek
znajdzie mamkę.
Było już prawie całkiem ciemno - ponury, dżdżysty październikowy wieczór.
Przez całe popołudnie siąpiło, ale pani Poczciwińska nie zwracała na to
uwagi, dopóki miała resztki nadziei. Teraz, gdy ruszała w drogę powrotną do
Londynu, pogoda przygnębiała ją coraz bardziej. Lało jak z cebra,
wycieraczki nie nadążały zbierać wody z szyby.
Jadąc szosą przecinającą odludną łąkę nagle ujrzała przed sobą coś, co
przypominało leżący na drodze tobołek. Zwolniła, a kiedy podjechała bliżej,
przekonała się, że to nie żaden tobołek, lecz pies. Od razu pomyślała, że
widocznie przejechał go samochód. Bojąc się tego, co może zastać,

background image

zahamowała i wysiadła.
W pierwszej chwili sądziła, że zwierzę nie żyje, lecz gdy się nad nim
pochyliła, pies wstał z wysiłkiem. Najwyraźniej nic złego mu się nie stało.
Był tak ubabrany w błocie, że nie potrafiła rozpoznać rasy. W świetle
reflektorów widziała jedynie, że biedak jest straszliwie wychudzony.
Odezwała się do niego łagodnie. Machnął słabo obwisłym ogonem i zwiesił go
z powrotem.
"Nie mogę go tak zostawić - pomyślała. - Nawet jeżeli nie wpadł pod
samochód, to na pewno umiera z głodu. ładna historia!" Mając w domu już
siedemnaście psów nie chciała przygarniać jeszcze włóczęgi, wiedziała
jednak, że nie potrafiłaby odprowadzić tego biedaka do komisariatu.
Pogłaskała go, próbując nakłonić, żeby poszedł za nią. Wyraźnie chciał to
zrobić, lecz nogi tak mu się trzęsły, że wzięła go na ręce i zaniosła do
samochodu. Miała wrażenie, że dźwiga worek kości. Nagle coś zauważyła. Czym
prędzej położyła chudzielca na zakrytym pokrowcem siedzeniu wozu i zapaliła
światło. Ujrzała, że jest to karmiąca suczka która pomimo zagłodzenia ma
jeszcze trochę mleka.
Wskoczyła za kierownicę i pojechała do domu tak szybko, jak na to
pozwalały warunki drogowe. Wkrótce była już na przedmieściach Londynu.
Wiedziała, że z powodu dużego ruchu ulicznego nieprędko dotrze do domu,
toteż zatrzymała się przy małej restauracji. Właściciel sprzedał jej trochę
mleka i zimnego mięsa i pożyczył naczynia swoich psów. Wygłodzone psisko
łapczywie rzuciło się na jedzenie i picie, po czym natychmiast zapadło w
sen. Uprzejmy właściciel restauracji zabrał naczynia i życzył pani
Poczciwińskiej szczęśliwej drogi.
Zajechała przed dom równocześnie z Cudownym Weterynarzem, który przybył
obejrzeć Mimi i szczenięta. Zaniósł on suczkę do ciepłej kuchni i po
dokładnym zbadaniu oświadczył, że jego zdaniem jest wycieńczona nie tyle z
głodu, co z przemęczenia po porodzie i że przy odpowiednim karmieniu nie
powinna stracić mleka. Podejrzewał że odebrano jej dzieci i że zgubiła się,
szukając ich po okolicy.
- Trzeba by ją wykąpać, bo nam zapchli szczenięta - stwierdziła niania
Kucharska.
Cudowny Weterynarz przyznał, że to dobry pomysł, więc zaniesiono suczkę
do małego pomieszczenia przeznaczonego na pralnię. Niania Kucharska uwijała
się z kąpielą jak w ukropie, ze strachu, że pan Poczciwiński zechce sam się
tym zająć. Jego żona poszła właśnie na górę, powiadomić go o tym, co
zaszło.
Suczka była wyraźnie zachwycona gorącą wodą. Ledwie zdążyli ją namydlić,
Pongo wrócił ze spaceru z nianią Lokajską i wbiegł do otwartej pralni.
- On nie zrobi krzywdy damie - powiedział Cudowny Weterynarz.
- Mam nadzieję, skoro ona będzie pomagała pielęgnować jego dzieci -
odrzekła niania Kucharska.
Pongo stanął na tylnych łapach i pocałował mokrą psicę w nos, mówiąc jej,
jak bardzo go cieszy to spotkanie i jak wdzięczna będzie jego żona. (Ale
nikt z ludzi go nie słyszał). Suczka odparła:
- No cóż, zrobię, co w mojej mocy, ale niczego nie obiecuję.
(Tego też nikt z ludzi nie usłyszał).
W tym momencie do pralni wpadł pan Poczciwiński chcąc obejrzeć nowego
gościa.

background image

- Jakiej rasy jest ten pies? - zapytał.
I właśnie wtedy niania Kucharska zaczęła spłukiwać mydliny. Wszyscy
jęknęli jak jeden mąż. To też była dalmatynka! Tyle że cętki miała nie
czarne, lecz brązowe - co w wypadku dalmatyńczyków określa się jako kolor
bursztynowy.
- Osiemnaście dalmatyńczyków pod jednym dachem! - zawołał wniebowzięty
pan Poczciwiński. - Nie może być lepiej. (A jednak mogło być lepiej... jak
miał się wkrótce przekonać).
Z mokrą sierścią biedna brązowo cętkowana psina wydawała się jeszcze
chudsza.
- Nazwiemy ją Perdita - oświadczyła pani Poczciwińska i wyjaśniła
nianiom, że jest to imię jednej z postaci ze sztuk Szekspira. - Zgubiła
się. A "zaginiony" to po łacinie "perditus". - Następnie poklepała Pongo,
który w tym momencie wyglądał szczególnie inteligentnie, i powiedziała, że
można by sądzić, iż on wszystko zrozumiał. Miała rację - bo choć poza "cave
canem" niewiele liznął łaciny, to jako młody szczeniak pożerał Szekspira
(w smacznych skórzanych oprawach).
Perditę wytarto w kuchni, przed rozpalonym piecem, a potem dostała
kolejny posiłek. Cudowny Weterynarz stwierdził, że jak najszybciej powinna
zacząć karmić, gdyż dzięki temu będzie miała więcej mleka. Wobec tego pod
nieobecność Mimi, która wyszła się przewietrzyć, zabrano z szafy dwa
szczenięta i przekazano je Perdicie, gdy tylko - całkiem sucha - ocknęła
się z drzemki. Cudowny Weterynarz zapewnił, że Mimi niczego się nie domyśli
- i pewnie tak by się stało, skoro nie potrafiła liczyć tak dobrze jak
Pongo. Dowiedziała się jednak o wszystkim od męża i przesłała nowej mamce
uprzejme pozdrowienia. Było jej trochę żal, że musi oddać część dzieci, ale
zdawała sobie sprawę, że to dla ich dobra.
Przed wyjściem Cudowny Weterynarz ostrzegł gospodarzy, że gdyby nawet
Perdita nie mogła karmić, to i tak nie wolno zwrócić szczeniąt matce, bo
zorientowałaby się po zapachu, że przebywały z jakimś innym psem, i mogłaby
się ich wyrzec. Istotnie, tak to czasem z psami bywa. Naturalnie, w wypadku
Mimi byłoby to nie do pomyślenia, ale - jak mieliśmy okazję się przekonać -
ona i Pongo byli zupełnie niezwykłymi psami. Podobnie zresztą jak Perdita i
wiele innych psów - choć ludzie w ogóle nie zdają sobie z tego sprawy. W
gruncie rzeczy zwyczajne psy są dużo bardziej niezwykłe niż niezwykłe psy.
W każdym razie Perdita mogła wykarmić dwójkę szczeniąt. Pongo poszedł na
górę i zawiadomił o tym żonę (chociaż Poczciwińscy słyszeli jedynie stukot
jego ogona). Następnie pożegnał się i wrócił do kuchni, gdzie czekał już na
niego zasłany kosz. Perdita zajęła koszyk, w którym normalnie spała Mimi.
Nakarmiła już i umyła oba noworodki, a teraz zasiadła do lekkiej kolacji.
(Cudowny Weterynarz powiedział, że musi jeść jak najwięcej, by odzyskała
siły). Pongo też co nieco przekąsił, żeby nie czuła się onieśmielona.
Wkrótce nianie poszły spać i kuchnia pogrążyła się w ciemnościach, które
rozpraszał tylko blask rozpalonego pieca. A kiedy i oba szczenięta zasnęły,
Perdita opowiedziała Pongo o sobie.
Urodziła się w wielkim domu na wsi, niedaleko miejsca, gdzie znalazła ją
pani Poczciwińska. Mimo całej swej urody, nie była tak cenna jak reszta
rodzeństwa - cętki miała niewielkie, a ogon nieco zawinięty (wyprostował
się z czasem). Nikt znany czy bogaty nie chciał zostać jej przyjacielem,
wobec czego oddano ją farmerowi, który wprawdzie nie był dla niej okrutny,

background image

ale też nie okazywał jej tyle miłości, ile potrzebują wszystkie
dalmatyńczyki. No i pozwalał jej biegać samopas, co żadnemu psu nie
wychodzi na zdrowie.
Nadszedł czas, gdy zapragnęła wyjść za mąż. Ale nikt nie postarał jej się
o narzeczonego, a ponieważ farma oddalona była od wioski o blisko dwa
kilometry, żadne psy nie przychodziły do niej w zaloty. Wobec tego pewnego
dnia sama wyruszyła na poszukiwanie męża.
Droga do wsi wiodła przez łąkę, na której ujrzała wielki, ładny samochód,
zaparkowany na trawie. Kilka osób wybrało się tam na majówkę... a z nimi
przepiękny, brązowo cętkowany dalmatyńczyk! Trzeba wiedzieć, że
dalmatyńczyki o brązowych cętkach zdarzają się niezwykle rzadko. W rodzinie
Perdity tylko ona była tak ubarwiona i do tej pory uważała się za wybryk
natury. Ale ujrzawszy tego psa na łące od razu zorientowała się, że to nie
żaden wybryk natury, lecz wyjątkowo cenne zwierzę, ponieważ nosił wspaniałą
obrożę, a bogato ubrana dama podawała mu właśnie kawałek kurczaka. W tej
samej chwili dostrzegł Perditę.
Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Zapominając o kurczaku, piękniś
rzucił się ku niej w podskokach i zanim ktokolwiek zdążył ich zatrzymać,
oboje zniknęli w lesie. Tutaj niezwłocznie poczynili niezbędne kroki w celu
zawarcia małżeństwa, przyrzekając sobie dozgonną miłość. Potem szczęśliwy
pan młody przekonał żonę, że bezwzględnie musi zamieszkać razem z nim, i
zaprowadził ją z powrotem na łąkę. Lecz gdy tam dotarli, nadjechał akurat
farmer, u którego mieszkała Perdita. Wciągnął ją do swego starego gruchota,
a wycieczkowicze wpakowali jej męża do limuzyny. Oba psy próbowały się
wyrwać i wyły... ale na próżno. Samochody odjechały w przeciwnych
kierunkach.
Dziewięć tygodni po ślubie Perdita urodziła osiem szczeniąt. Farmer nie
zapewnił jej dodatkowego pożywienia ani pomocy przy karmieniu noworodków,
więc chudła w oczach. Nim dzieci skończyły miesiąc, została z niej skóra i
kości. Farmer zaczął wreszcie podawać osobny pokarm dla szczeniąt, które
szybko nauczyły się jeść same, ale nadal wypijały całe mleko matki, więc
Perdita nie miała okazji przybrać na wadze. Była taka młoda, właściwie
jeszcze nie całkiem dorosła, ale kochała swe dzieci nad życie i robiła dla
nich wszystko, co w jej mocy. W rezultacie im bardziej chudła, tym bardziej
one tyły.
U dalmatyńczyków pierwsze cętki zaczynają się pojawiać po dwóch
tygodniach. Kiedy szczenięta miały półtora miesiąca, wiadomo już było, że
będą ślicznie nakrapiane i bardzo cenne. Perdita słyszała, jak farmer
rozmawiał na ten temat z nieznajomą, która do nich kiedyś przyjechała.
Wciąż jeszcze pomagała karmić swoje dzieci, które zjadały wszystko, co
podawał im farmer, po czym przychodziły do niej napić się mleka. A potem
wszyscy razem zasypiali spokojnie w starej skrzyni, służącej im za
legowisko.
Pewnego dnia obudziła się po południu i nie zastała przy sobie ani
jednego dziecka. Przeszukała cały dom, przeszukała obejście. Szczenięta
przepadły bez śladu. Wybiegła na szosę, cała w strachu, że może ktoś je
przejechał. Szła coraz dalej, co chwila zatrzymując się i szczekając. Bez
odpowiedzi. Wkrótce rozpadało się. Myśląc o dzieciach, które przemokną na
deszczu, szczekała coraz bardziej rozpaczliwie. Omal nie wpadła pod
samochód, w ostatnim momencie uratowała się wskakując do rowu, gdzie błoto

background image

zakleiło jej nawet oczy i uszy. Zanim dotarła na łąkę, na której poznała
swojego męża, była cała roztrzęsiona i dosłownie waliła się z nóg. Do bólu
po zaginięciu dzieci doszło jeszcze wspomnienie utraconego męża. Nie miała
nic w ustach od poprzedniego dnia - farmer karmił ją tylko raz dziennie. W
końcu, mdlejąc z głodu i całkiem załamana na duchu, nieznajomej, która
przyjechała je kiedyś obejrzeć. Kto wie, czy nie jest to dla nich najlepsze
wyjście, bo ze względu na swoją wartość będą miały zapewnioną troskliwą
opiekę. Gdyby dorosły na farmie, nie wystarczyłoby dla nich jedzenia.
Perdita wiedziała, że wszystko to prawda. Poza tym jakże kojący wpływ
wywierały na nią dwa przytulone w koszu maleństwa... a także różne miłe
rzeczy, które usłyszała od Pongo, wdzięcznego jej za pomoc w karmieniu
dzieci. Rozgrzana i najedzona do syta, szybko odzyskała pogodę ducha i
ułożyła się wygodnie do snu.
Pongo nie zasnął. Leżał w koszu, żałując, że Mimi i wszystkie szczenięta
nie mogą być razem z nim w tej ciepłej kuchni. Wstał, by rzucić okiem na
dwa maleństwa śpiące z nową mamką. Przepełniała go duma i uczucia
opiekuńcze... a także głęboki żal z powodu Perdity. Rzeczywiście, była
wyjątkowo urodziwa... choć oczywiście nie umywała się do jego Mimi.
Wrócił do kosza, umył się i położył. Ogień w piecu przygasł; wkrótce
kuchnię oświetlał tylko wpadający przez okna słaby blask latarni. Pongo
zasnął. Perdita już spała. A dwa szczeniaki, którym pomyślnie udało się
przeżyć padła na szosę, gdzie wkrótce znalazła ją pani Poczciwińska. Ot i
cała historia. Perditaie przyznała się tylko do tego, że farmer wołał na
nią "Łaciata", bo nowe imię podobało jej się dużo bardziej. Pongo współczuł
jej z całego serca i starał się ją pocieszyć na wszelkie możliwe sposoby.
Stwierdził, że jego zdaniem szczenięta nie zginęły, lecz najprawdopodobniej
zostały sprzedane... być może tej swój pierwszy dzień na tym świecie, spały
tak spokojnie, jak gdyby leżały u boku matki.
Tymczasem na górze Mimi skończyła właśnie karmić osiem noworodków i była
ciut zmęczona. Pan Poczciwiński uporał się z kolacją dla pozostałych pięciu
i po całym dniu karmienia szczeniąt był tak wykończony, że wypełznął z
szafy na czworakach. Żona zapakowała go do łóżka i napoiła gorącym mlekiem
z termosu. Zasnęli przy otwartych drzwiach, na wypadek, gdyby Mimi czegoś
potrzebowała lecz ona spała spokojnie... choć zanim zasnęła, myślała trochę
o tej obcej dalmatynce, która zajęła jej miejsce w kuchni przy Pongo. Co
nie znaczy, że się tym gryzła... ot tak sobie po prostu myślała.
Na najwyższym piętrze niani Kucharskiej śniły się malutkie dalmatyńczyki
przebrane za dzieci, a niani Lokajskiej - dzieci przebrane za szczenięta
dalmatyńczyków.
Czworo ludzi, trzy dorosłe psy i piętnaście szczeniąt śpiących pod jednym
dachem... to dopiero był dom pełen snu!
`tc
Torturella de Monă
dwukrotnie składa wizytę
`tc
Następnego dnia Perdita dostała do karmienia jeszcze pięć noworodków i
poradziła sobie z nimi wspaniale. Dzięki temu pan Poczciwiński mógł
wreszcie pójść do pracy. Ale tak go ciągnęło do karmienia szczeniaków, że
wrócił wcześniej niż zwykle i stwierdził, że jego żona karmi te, które
mieszkają na górze, a nianie na zmianę zajmują się tymi z kuchni. W

background image

pierwszej chwili patrzył na to zazdrosnym okiem, lecz szybko pogodził się z
faktami. Wiedział przecież, że chodzi przede wszystkim o to, aby szczenięta
dostały jak najwięcej mleka, a Mimi i biedna chuda Perdita nie traciły sił
bez potrzeby.
Perditę przeniesiono z całym legowiskiem do kredensu, żeby zbyt ostre
światło nie raziło maluchów. Szczenięta otwierają oczy ósmego dnia po
porodzie, a tydzień później występują u nich pierwsze cętki.
Cóż, to się działo, kiedy pan Poczciwiński zauważył pierwszą cętkę! Odtąd
nowe pojawiały się często gęsto, choć miały wychodzić jeszcze przez parę
miesięcy. Nie minęło kilka dni, a już można było odróżnić każdą z siedmiu
dziewczynek i każdego z ośmiu chłopców. Kruszyna, której pan Poczciwiński
uratował życie, była najładniejsza, ale drobniutka i bardzo delikatna. Pan
Poczciwiński zawsze nazywał ją "Resztką", a choć często mówi się tak na
rozmaite odpadki, to imię takie może być sympatyczne i wdzięczne, jeśli się
wzięło z miłości.
Ciapek - ten, który urodził się z czarnym uchem wciąż był największy i
najsilniejszy. Nie odstępował Resztki ani na krok, zupełnie jakby tych
dwoje już wtedy wiedziało, że połączy ich szczególna przyjaźń. Pączuś
prześmieszny gruby szczeniak - wiecznie wpadał w tarapaty. Ale najbardziej
imponujący z całego rodzeństwa był malec, którego cętki na grzbiecie
tworzyły idealną podkówkę. Dlatego też nazwano go "Fart". Wprost kipiał
energią i od samego początku udowadniał, że nikt inny, tylko on będzie
hersztem całej gromadki.
Kilka dni po wystąpieniu u szczeniąt pierwszych cętek stało się coś
bardzo smutnego - Perdita straciła mleko. Strasznie się tym martwiła, bo
kochała siedmioro maluchów, które oddano jej do karmienia, jak swoje własne
dzieci. A jeszcze bardziej się bała. Teraz, gdy na nic już nie mogła się
przydać, Poczciwińscy nie mieli powodu, żeby nadal trzymać ją w tym
ciepłym, wygodnym domu. W domu, gdzie - po raz pierwszy w życiu - mogła się
najeść do syta. Ale nie ciepło i nie jedzenie liczyły się dla niej
najbardziej, lecz miłość. Traktowano ją jak członka rodziny. Myśl, że
miałaby to wszystko stracić, była nie do zniesienia.
A jaki los spotyka psy, których nikt nie chce? Perdita pełna była
najgorszych przeczuć.
Tego ranka, gdy stwierdziła, że nie ma dla szczeniąt ani kropli mleka,
wyczołgała się markotnie z kredensu i ujrzała panią Poczciwińską, siedzącą
z nianiami przy herbacie. Nie wzięła proponowanego jej biszkopta. Złożyła
tylko głowę na kolanach pani Poczciwińskiej i jęknęła cichutko.
- Biedna Perdita! - rzekła pani Poczciwińska, głaszcząc ją po głowie. -
Jakżebym chciała jej powiedzieć, żeby się nie martwiła, bo pomagamy karmić
jej siedmioro szczeniąt. Perdita, skarbie, tak wspaniale je myjesz i
ogrzewasz w nocy. Bez ciebie nie dalibyśmy sobie rady.
Nie liczyła na to, że Perdita zrozumie. Myślała tylko że pocieszy ją
kojącym tonem. Ale Perdita z dnia na dzień uczyła się coraz więcej słów i
zrozumiała doskonale. Omal nie oszalała ze szczęścia i ulgi. Po raz
pierwszy zaprezentowała naprawdę wyborny humor. Kiedy już dostatecznie
obskakała i wycałowała panią Poczciwińską, wróciła pędem do dzieci, by umyć
je od nowa.
Kilka dni później szczenięta zaczęły się uczyć chłeptać i wkrótce jadały
już kaszki na mleku i chleb rozmoczony w sosie z pieczeni. Urosły tak, że w

background image

szafie zrobiło się dla nich za ciasno, toteż Mimi z ośmiorgiem dzieci
przeprowadziła się do pralni, a siedmioro malców Perdity miało dla siebie
całą kuchnię, gdzie okropnie wchodziły nianiom pod nogi.
- Jaka szkoda, że nie mogą mieszkać w pralni, razem z resztą rodzeństwa -
powiedziała pewnego razu niania Kucharska.
- Mimi mogłaby im zrobić krzywdę - odparła niania Lokajska. - Nie pozna,
że to jej własne dzieci. Kto wie, czyby się nie pogryzła z Perditą.
Słysząc to, Pongo uznał, że coś z tym trzeba zrobić. Wiedział, że w
przeciwieństwie do zwykłych psów Mimi rozpozna swoje dzieci i że nie
pogryzie się z Perditą. Zamienił więc z nią słówko przez drzwi i po
południu, gdy nianie były na górze, skoczył z rozpędu na drzwi pralni i
wyważył je. Mimi pospiesznie wyprowadziła wszystkie dzieci i kiedy nianie
wróciły do kuchni, zastały Pongo, Mimi i Perditę baraszkujących z
piętnastoma szczeniakami. Maluchy były już tak dokładnie wymieszane, że
nianie nijak nie mogły się zorientować, którego wychowywała która matka.
Od tej pory wszystkie szczeniaki mieszkały w pralni. Drzwi były stale
otwarte, zastawione deską na tyle wysoką, że maluchy nie mogły się same
wydostać, za to Mimi i Perdita mogły wyskoczyć, gdy chciały zajrzeć do
kuchni.
Nastał grudzień, lecz pogoda była piękna, a dni bardzo ciepłe, więc
szczeniaki kilka razy dziennie wychodziły bawić się na podwórko. Nie
groziło im tam nic złego, ponieważ furtka na szczycie schodków zamykała się
teraz sama na mocną sprężynę. Pewnego ranka, kiedy maluchy pod okiem
dorosłych psów wyszły się przewietrzyć, Pongo ujrzał wysoką kobietę,
zaglądającą z chodnika na podwórko.
Rozpoznał ją od razu. Była to Torturella de Mon.
Jak zwykle, miała na sobie proste, absolutnie białe norki, pod które
włożyła tym razem futro z brązowych norek. Nosi a też futrzany kapelusz,
obszyte futrem buty i wielkie skórzane rękawice.
"W co ona się ubierze, jak nadejdą prawdziwe mrozy?" - pomyślała niania
Lokajska, wychodząc na podwórko.
Torturella otworzyła furtkę i ruszyła po schodkach, wychwalając urodę
szczeniąt. Fart, jak zawsze pierwszy do wszystkiego, podbiegł do niej i
skubnął futrzaną lamówkę jej buta. Podniosła go i przyłożyła do swych
norek, jak gdyby przymierzała nowy strój.
- Jaka piękna podkówka - powiedziała oglądając cętki na jego grzbiecie. -
Ale one wszystkie są ślicznie ubarwione. Kiedy można je będzie oddzielić od
matki?
- Już niedługo - odparła niania Lokajska. - Ale to nie będzie konieczne.
Państwo Poczciwińscy chcą je zatrzymać co do jednego.
(Nianie zastanawiały się czasami, czy to jest w ogóle wykonalne).
Bardzo to ładnie z ich strony! - oświadczyła Torturella, zawracając na
schodkach. Nadal przyciskała Farta do swych norek. Pongo, Mimi i Perdita
zaszczekały ostrzegawczo, a Fart uniósł głowę i skubnął Torturellę w ucho.
Krzyknęła i wypuściła go z rąk. Niania Lokajska podbiegła i w ostatniej
chwili złapała go w fartuch.
- A cóż to za kobieta! - oburzyła się niania Kucharska, wychodząc na
podwórko. - Ze strachu przed nią małe gotowe są pogubić wszystkie cętki!
Fart, a tobie co znowu? - zawołała, bo szczeniak popędził do pralni i
łapczywie chłeptał wodę. Nic dziwnego - ucho Torturelli miało smak pieprzu.

background image

Szczenięta z dnia na dzień stawały się coraz silniejsze i bardziej
samodzielne. Nie trzeba było ich już karmić a oprócz kaszek na mleku i
rozmoczonego chleba jadały też siekane mięso. Mimi i Perdita chętnie
zostawiały je teraz na godzinkę czy dwie i co rano trzy dorosłe psy
wyprowadzały panią Poczciwińską i nianię Lokajską na spacer do parku. W tym
czasie niania Kucharska gotowała obiad i pilnowała szczeniąt. Pewnego dnia,
zaledwie wypuściła je na podwórko, ktoś zadzwonił do frontowych drzwi.
Była to Torturella de Mon. Dowiedziawszy się, że pani Poczciwińskiej nie
ma w domu, powiedziała, że wejdzie i zaczeka. Zasypała nianię pytaniami na
temat Poczciwińskich i szczeniąt i tak się rozgadała, że w końcu niania
Kucharska przerwała jej, mówiąc, że musi wpuścić szczenięta do domu, bo
zerwał się zimny wiatr. Torturella odparła, że wobec tego przejdzie się do
parku, może tam spotka koleżankę. - Może stąd uda mi się ją zobaczyć -
rzekła podchodząc do okna.
Niania Kucharska także podeszła do okna, by wskazać jej najkrótszą drogę
do parku, i zauważyła, że sprzed domu od jeżdża z piskiem opon czarna
furgonetka.
Torturelli nagle zaczęło się spieszyć. Niemal pędem ruszyła do wyjścia i
zbiegła po schodkach.
Że też potrafi tak szybko chodzić w tych wszystkich futrach - pomyślała
sobie niania Kucharska, zamykając za nią okno. - A te biedne maleństwa w
swoich cieniutkich skórkach jeszcze nam zamarzną na śmierć!"
Pospieszyła do kuchni i wyszła na podwórko.
Szczeniaków ani widu, ani słychu.
"Schowały się. Chcą mnie nabrać" - powiedziała sobie w duchu. Wiedziała
jednak, że nie ma tam takiego miejsca, gdzie mogłoby się ukryć piętnaście
szczeniąt.
Na wszelki wypadek zajrzała za wszystkie donice z krzewami, choć nawet
mysz nie mogłaby się tam wśliznąć. Furtka od ulicy była dokładnie
zamknięta, zresztą szczenięta same nie dałyby rady jej otworzyć.
Mimo to wybiegła na chodnik, rozglądając się w popłochu.
Ukradli je!.Ani chybi ukradli! - lamentowała wybuchając płaczem. - Na
pewno wywieźli je tą czarną furgonetką!
Torturella de Mon najwyraźniej zmieniła zdanie i zrezygnowała z wyprawy
do parku. Była już drogi do swego domu. Szła zastanawiająco szybko.
`tc
Psy szczekają,ă
o pomoc wołają
`tc
Niania Kucharska ze łzami w oczach ruszyła do parku. Wkrótce dostrzegła
panią Poczciwińską, nianię Lokajską i trzy psy wracające do domu. Było to
dziwne, wręcz straszliwe, że spacerują sobie tak beztrosko, skoro każdy
krok zbliża ich do tragicznej wiadomości.
Niania Kucharska wybiegła im na spotkanie, szlochając tak, że pani
Poczciwińska z trudem zrozumiała, co się stało. Psy usłyszały słowo
"szczenięta", zobaczyły łzy niani i pognały na podwórko. Pędem obleciały
cały dom, szukając, wszędzie szukając. Mimi i Perdita wyły co chwila, a
Pongo ujadał wściekle.
Tymczasem nianie wypłakiwały się sobie w fartuch, a pani Poczciwińska
dzwoniła do męża. Przyjechał natychmiast, w towarzystwie Wybitnego Fachowca

background image

ze Scotland Yardu. Wybitny Fachowiec znalazł na balustradzie od podwórka
strzępy materiału używanego do szycia worków i powiedział, że szczenięta
wrzucono pewnie do worka i wywieziono czarną furgonetką. Obiecał Przeczesać
Podziemie, lecz ostrzegł, że skradzione psy rzadko udaje się odzyskać,
chyba że właściciel wyznaczy nagrodę. Wypłacanie nagrody złodziejowi na
pozór kłóci się ze zdrowym rozsądkiem, ale pan Poczciwiński gotów był na
ten krok.
Czym prędzej pojechał na Fleet Street, gdzie mieszczą się redakcje
większości gazet, i dał ogłoszenie na pierwsze strony popołudniówek (co
było dosyć kosztowne) oraz załatwił, żeby jeszcze większe ogłoszenia
ukazały się na pierwszych stronach gazet porannych następnego dnia (co
kosztowało go jeszcze więcej). Poza tym Poczciwińskim nie pozostawało nic
innego, jak tylko dodawać otuchy sobie, nianiom i psom. Wkrótce nianie
przestały szlochać, dołączyły do pocieszania psów i przyrządziły wiele
wspaniałych potraw, których nikt jakoś nie miał ochoty skosztować. W końcu
nad pogrążonym w smutku domem zapadła noc.
Trzy psy leżały wyczerpane w swych koszach przed piecem kuchennym.
- Wyobraź sobie tylko moją maleńką Resztkę w worku! - załkała Mimi.
- Zaopiekuje się nią jej duży brat, Ciapek - pocieszył ją Pongo, choć sam
był wyraźnie niepocieszony.
- Fart jest taki dzielny, na pewno pogryzie złodziei - lamentowała
Perdita. - A wtedy go zabiją.
- Nie, tego nie zrobią - zaprzeczył Pongo. - Nasze dzieci skradziono,
ponieważ są cenne. Nikt ich nie zabije. One mają wartość tylko za życia.
A jednak nim skończył mówić te słowa, w jego umyśle zakiełkowało
straszliwe podejrzenie. Z upływem czasu utwierdzał się w nim coraz
bardziej. Doszczętnie wyczerpane Mimi i Perdita dawno już spały, gdy Pongo
wpatrywał się w ogień i gryzł wiklinę z koszyka tak, jak palacz gryzie
ustnik fajki.
W opinii ludzi, którzy nie znali go zbyt dobrze, uchodził za pięknego,
zabawnego i uroczego psiaka, ale niespecjalnie mądrego. Nawet Poczciwińscy
nie całkiem zdawali sobie sprawę z głębin jego umysłu. Wciąż jeszcze bywał
taki dziecinny! Ganiał za piłkami i patykami, wskakiwał na kolana, choć był
już na to za duży, przewracał się na grzbiet, nadstawiając brzuch do
drapania. Kto by przypuszczał, że. to swawolne stworzenie posiada
najbystrzejszy umysł w całej psiej społeczności?
Teraz właśnie Pongo czynił z niego użytek. Przez całą długą grudniową noc
dodawał dwa do dwóch i wychodziło mu cztery. Niewiele brakowało, a wyszłoby
mu nawet pięć:
Nie miał zamiaru niepokoić Mimi i Perdity swoimi podejrzeniami. Biedny
Pongo! Nie dość, że cierpiał jako ojciec, to jeszcze dodatkowo cierpiał za
obie matki (uznał bowiem, że szczenięta mają dwie matki, choć ani przez
chwilę nie czuł się mężem dwóch żon - Perditę traktował jak ukochaną
młodszą siostrę). Nie chciał wspominać o swych najgorszych przeczuciach,
dopóki nie nabierze całkowitej pewności. Przedtem jednak czekało go ważne
zadanie. Obmyślał plany, aż wejście niań uświadomiło mu, że wstał nowy
dzień.
Zazwyczaj była to wspaniała pora - świeżo rozpalony piec, dokoła mnóstwo
jedzenia, a szczenięta rozbrykane w najlepsze. Ale tego ranka... no cóż,
jak to ujęła niania Lokajska, lepiej nawet nie myśleć. A jednak myślała o

background image

całej tej historii, jak zresztą wszyscy w tym pozbawionym szczeniąt domu.
W ciągu dnia nie nadeszły żadne pomyślne wieści, ale Poczciwińscy ze
zdziwieniem i ulgą przyjęli fakt, że wszystkie psy jadły z apetytem. (Pongo
przykazał stanowczo: "Musicie, dziewczęta, zachować siły"). Po południu zaś
Pongo i Mimi sprawili im jeszcze większą niespodziankę, wyraźnie pokazując,
że chcą ich zabrać na spacer. Perdita nie. Postanowiła zostać w domu, na
wypadek, gdyby któreś szczenię wróciło i trzeba je było umyć.
Dni były już zimne - do Gwiazdki pozostał zaledwie tydzień.
- Mimi musi włożyć ubranko - powiedziała pani Poczciwińska.
Miała na myśli śliczny niebieski płaszczyk z białą lamówką. Mimi była z
niego bardzo dumna. Pongo i Perdita także otrzymali płaszcze; on jednak
niedwuznacznie dał do zrozumienia, że nie zamierza go nosić.
Tak więc Mimi ubrano w płaszczyk, a obu psom założono zgrabne obroże z
łańcucha. Następnie Pongo i Mimi wzięli Poczciwińskich na smycz i
wyprowadzili ich do parku.
Od samego początku widać było, że wiedzą, dokąd chcą pójść. Bez wahania
przeszli przez park, potem przez jezdnię i skierowali się na otwarty teren,
zwany Wzgórzem Pierwiosnków. Poczciwińscy nie zdziwili się, gdyż z dawien
dawna była to ulubiona trasa spacerów. Natomiast zaskoczyło ich zachowanie
Pongo i Mimi, gdy wreszcie dotarli na szczyt wzgórza. Oba psy stanęły obok
siebie i zaczęły szczekać.
Szczekały na północ, szczekały na południe, szczekały na wschód i na
zachód. Zmieniając kierunek, za każdym razem zaczynały szczekanie od trzech
bardzo dziwnych, krótkich, ostrych warknięć.
- Można by pomyśleć, że przesyłają wiadomości zauważył pan Poczciwiński.
Ale nie mówił tego poważnie. A tymczasem była to prawda.
Ludzie często zwracali uwagę na fakt, że psy bardzo lubią szczekać
wczesnym wieczorem. Niektórzy określają nawet zmierzch jako "porę
szczekania". Psy z ruchliwych miast szczekają rzadziej niż wiejskie, ale
wszystkie wiedzą o Szczekaniu o Zmierzchu. W ten bowiem sposób kontaktują
się z przyjaciółmi z dalekich stron, przekazują ważne wiadomości, plotkują.
Tyle że psy, które odpowiedziały na wezwanie Pongo i Mimi, nie spodziewały
się usłyszeć plotek, bo trzy krótkie, ostre warknięcia oznaczały: "Ratunku!
Ratunku! Ratunku!"
Psy korzystają z tego sygnału tylko i wyłącznie w razie najwyższej
konieczności. A pies, który go usłyszał, nigdy nie zwleka z odpowiedzią.
W ciągu kilku minut wiadomość o kradzieży szczeniąt obiegała już całą
Anglię, a wszystkie poinformowane psy natychmiast zamieniały się w
detektywów. Brytany z londyńskiego półświatka (ostre bestie o równie
ostrych zębach) ruszyły na obchód złowrogich zaułków, gdzie czatują
złodzieje psów. Te w sklepach ze zwierzętami pospiesznie sprawdzały, czy
szczeniaki wystawione na sprzedaż to nie dalmatyńczyki w przebraniu. A te,
które same nic nie mogły zrobić, czym prędzej przekazywały wieści po całym
Londynie i przedmieściach, i dalej, na wieś: "Ratunku! Ratunku! Ratunku!
Skradziono piętnaście szczeniąt dalmatyńczyków. Wiadomość kierować pod
adresem: Pongo i Mimi Pongo, Park Regenta, Londyn. Koniec".
Pongo i Mimi liczyli na taki rozwój wydarzeń.. Wiedzieli jednak tylko
tyle, że nawiązali kontakt z psami z sąsiedztwa, i że psy te co dzień o
zmierzchu będą w pobliżu, by przekazywać nadchodzące wieści.
Najwięcej otuchy dodał im pewien Dog spod Hampstead.

background image

- Mam siatkę przyjaciół w całej Anglii - oznajmił swym donośnym, głębokim
głosem. - Dzień i noc będę trwał na posterunku. Uszy do góry, psy z Parku
Regenta!
Ściemniło się już i Poczciwińscy delikatnie dawali do zrozumienia, że
czas wracać do domu. Pongo i Mimi zamienili więc z Dogiem kilka słów na
pożegnanie i zeszli ze Wzgórza Pierwiosnków. Psy, które odpowiedziały na
ich apel, były teraz cicho, za to Szczekanie o Zmierzchu rozprzestrzeniało
się coraz bardziej. Tego dnia nie zakończyło się o zmroku, lecz trwało
długo po tym, jak nad Anglią wstał księżyc.
Nazajutrz u Poczciwińskich od samego rana urywał się telefon - to ludzie,
którzy czytali ogłoszenie w gazetach, składali wyrazy współczucia.
(Zadzwoniła też Torturella de Mon; wydawała się szczerze zmartwiona na
wieść, że szczenięta skradziono w chwili, gdy rozmawiała z nianią
Kucharską). Nikt jednak nie powiedział nic, co pomogłoby w złapaniu
złodziei. Scotland Yard był Wręcz Zbity z Tropu. Dla Poczciwińskich, obu
niań i trzech psów oznaczało to więc kolejny smutny, jakże smutny dzień.
Tuż przed zmrokiem Pongo i Mimi znów pokazali, że chcą wyprowadzić swoich
przyjaciół na spacer. Wyszli więc i znów psy skierowały się na Wzgórze
Pierwiosnków. Na szczycie znowu stanęły obok siebie i warknęły ostro trzy
razy. Teraz jednak, choć ucho ludzkie nie wychwyciłoby żadnej różnicy,
znaczyło to nie "Ratunku!", lecz "Gotowi! Gotowi! Gotowi!".
Najpierw odpowiedziały psy, które zebrały wiadomości z całego Londynu.
Posypały się raporty ze wszystkich dzielnic miasta. I wszystkie brzmiały
tak samo:
- Wzywam Pongo i Mimi Pongo z Parku Regenta. Brak wiadomości o waszych
dzieciach. Najszczersze kondolencje. Koniec.
Pongo i Mimi co chwila sygnalizowali gotowość do odbioru informacji, za
każdym razem z nową nadzieją. I za każdym razem czekało ich gorzkie
rozczarowanie. W końcu pozostała im już tylko wiadomość od Doga spod
Hampstead. Dali mu więc znak - ich ostatniej desce ratunku!
W odpowiedzi usłyszeli tubalny głos:
- Wzywam Pongo i Mimi Pongo z Parku Regerita. Brak wiadomości o waszych
dzieciach. Najszczersze kondolencje. Ko...
Dog przerwał w pół słowa. Po chwili zaszczekał:
- Czekajcie! Czekajcie! Czekajcie!
Pongo i Mimi stali jak wryci, czekając z bijącym sercem. Czekali tak
długo, że pan Poczciwiński oparł dłoń na głowie Pongo i zaproponował:
- Może byśmy tak wrócili do domu, staruszku, co ty na to?
Po raz pierwszy w życiu Pongo odtrącił rękę swego pupila i dalej stał jak
słup soli. Wreszcie Dog odezwał się znowu.
- Wzywam Pongo i Mimi Pongo! - zagrzmiał triumfalnie w zapadającym
zmroku. - Wiadomość! Nareszcie jest wiadomość! Czekajcie na szczegóły.
Zdarzyło się bowiem coś zupełnie niezwykłego. W chwili, gdy Dog miał się
już odmeldować, usłyszał przenikliwy głos przedstawicielki rodziny szpiców.
Przekazała mu ona wiadomość zasłyszaną od Pudla, który dowiedział się o tym
od Boksera, a ten od Pekińczyka. W obiegu informacji pomagały psy wszelkich
możliwych ras... a także wiele nierasowych (wcale przez tonie gorszych -
wszystkie były bystre jak woda w potoku). W sumie wzięło w tym udział
czterysta osiemdziesiąt psów, które przekazały wiadomość na odległość ponad
stu kilometrów. Każdy pies zaczynał od hasła "Pilne!", co uciszało

background image

wszystkich plotkarzy w sąsiedztwie. Choć tego dnia niewiele psów plotkowało
podczas Szczekania o Zmierzchu rozmawiano niemal wyłącznie o skradzionych
szczeniakach.
A oto ta dziwna historia, którą usłyszeli Pongo i Mimi:
Kilka godzin temu pewien starszawy Owczarek Angielski, mieszkający na
farmie daleko w hrabstwie Suffolk, wybrał się na poobiedni spacer. Wiedział
o kradzieży szczeniąt i dopiero co rozmawiał o tym ze swą serdeczną
przyjaciółką - burą kotką.
Niedaleko wioski, na odludnym wrzosowisku, znajduje się tam stary dom
otoczony niezwykle wysokim murem. Mieszkają w nim dwaj bracia - Saul i
Jasper Złoczyńscy ale oni go tylko pilnują z polecenia prawdziwego
właściciela. Posiadłość zyskała sobie bardzo złą sławę - okoliczne psy nie
ośmieliłyby się nawet wetknąć nosa za wysokie żelazne wrota, które i tak
zawsze są zamknięte.
Przypadek zrządził, że Owczarek zawędrował w pobliże tego domu.
Przyspieszył kroku, nie mając ochoty na spotkanie z którymś z braci
Złoczyńskich. W tejże chwili coś przeleciało nad murem.
Owczarek z radością zobaczył, że jest to kość; ale nie ma na niej ani
grama mięsa - zauważył z niesmakiem. Ot, stara wyschnięta kość, dziwacznie
podrapana. A jednak zadrapania układały się w litery... SOS!
Ktoś wzywał pomocy! Ktoś za wysokim murem i wysokimi, zamkniętymi na
łańcuch wrotami! Owczarek zaszczekał cicho i ostrożnie. W odpowiedzi
usłyszał cienkie, piskliwe szczeknięcie. A potem skowyt, jak gdyby ktoś
szturchnął psa. Owczarek zaszczekał jeszcze raz, mówiąc: "Zrobię, co w
mojej mocy", po czym chwycił kość w zęby i biegiem wrócił na farmę.
Tam pokazał kość burej kotce i poprosił ją o pomoc. Razem pobiegli do
domu na odludziu. Na tyłach posiadłości znaleźli drzewo, którego gałęzie
wystawały za mur. Kotka wdrapała się na nie i przeskoczyła na drzewo po
drugiej stronie muru.
- Uważaj na siebie! - zaszczekał Owczarek. - Pamiętaj, że ci bracia
Złoczyńscy to łotry spod ciemnej gwiazdy.
Czepiając się pazurami pnia, kotka tyłem zeszła na ziemię i pognała przez
zarośla. Wkrótce dotarła do starego ceglanego muru, zza którego dolatywało
skamlenie i płaczliwe sapanie. Wskoczyła więc na mur i spojrzała w dół.
Natychmiast zauważył ją jeden z braci Złoczyńskich i cisnął w nią
kamieniem. Uchyliła się, zeskoczyła na ziemię i uciekła co sił w nogach.
Dwie minuty później cała i zdrowa dołączyła do Owczarka.
- Są! - oznajmiła triumfalnie. - Tam aż się roi od małych dalmatyńczyków!
Owczarek zawsze szczycił się potężnym głosem, ale tego dnia, mając do
przekazania najważniejsze informacje w całym psim świecie, podczas
Szczekania o Zmierzchu przeszedł sam siebie. Wiadomość przejęły inne psy -
wiejskie i domowe, duże i małe. Czasami szczekanie niosło się blisko
kilometr, czasami wystarczało zaledwie kilka metrów. Pewien Terier o
wyostrzonym słuchu zapobiegł przerwaniu łańcucha wychwytując głos z
odległości ponad półtora kilometra, a potem omal nie pękł, przekazując
wieść sąsiadowi. Kilometry bezdroży, kilometry przedmieść i gąszcz ulic
Londynu nie przerwały łańcucha; wytrzymał na całej trasie z dalekiego
Suffolk aż na szczyt Wzgórza Pierwiosnków, gdzie Pongo i Mimi nastawiali
uszu, nieruchomi jak posągi.
- Szczenięta znaleziono w domu na odludziu. SOS na starej kości...

background image

Mimi pogubiła się w tym wszystkim, lecz Pongo nie uronił ani słowa.
Podano instrukcje, jak dotrzeć do wioski, padły sugestie dotyczące podróży
i propozycje gościny po drodze. Cały łańcuch psów czekał, by teraz
przekazać wiadomość szczeniętom - Owczarek miał się z nimi porozumieć przez
mur w samym środku nocy.
Z nadmiaru emocji Mimi w pierwszej chwili nie wiedziała, co powiedzieć,
ale Pongo zaszczekał wyraźnie:
- Powiedzcie im, że po nie przyjdziemy! Powiedzcie, że ruszamy już dziś!
Powiedzcie, żeby były dzielne!
Mimi odzyskała w końcu głos.
- Przekażcie im, że je kochamy! - zawołała. - Niech Ciapek opiekuje się
Resztką! Niech Fart nie przesadza z odwagą! Niech Pączuś nie pakuje się w
tarapaty! - I pewnie przekazałaby coś dla każdego z piętnaściorga
szczeniąt, gdyby Pongo nie szepnął:
Wystarczy, kochanie. Nie powinniśmy zbytnio komplikować całej sprawy.
Niech Dog bierze się do dzieła.
Pongo i Mimi pożegnali się i zapadła nagle cisza. Po chwili znów
usłyszeli Doga, ale już nie tak wyraźnie. Tym razem nie szczekał w ich
kierunku - jako pierwszy w sztafecie psów, przesyłał wiadomość do Suffolk.
`tc
Na odsiecz
`tc
- Słyszałaś, kto jest właścicielem domu, w którym uwięzili szczenięta? -
zapytał Pongo w drodze powrotnej.
- Nie - odparła Mimi. - Niestety, umknęło mi wiele rzeczy z tego, co
mówił Dog.
Później ci wszystko wyjaśnię - obiecał Pongo.
Miał problem. Wiedział już, że jego straszliwe podejrzenia były słuszne i
że nadszedł czas, by Mimi poznała całą prawdę. Gdyby jednak wyjawił jej
wszystko przed jedzeniem, mogłaby stracić apetyt, gdyby zaś powiedział jej
zaraz potem, mogłaby zwrócić kolację. Tak więc chwilowo nie wracał do
tematu. Kazał jej natomiast zjeść wszystko co do okruszka i - tak jak on -
poprosić o dokładkę. Nianie były wniebowzięte.
- Kto wie, kiedy następnym razem uda nam się coś zjeść? - wyjaśnił Pongo.
Nianie wyszły nakarmić Poczciwińskich, a trzy dalmatyńczyki przystąpiły
do obmyślania planów. Perdita od razu zaofiarowała się, że też pójdzie do
Suffolk.
- Ależ kochanie, na taką wyprawę jesteś jeszcze za delikatna -
zaprotestowała Mimi. - A zresztą, co byś tam z nami robiła?
- Myłabym dzieci - odparła Perdita.
Pongo i Mimi zapewnili ją, że wiedzą, jak wspaniale myje szczenięta, ale
wytłumaczyli, że bardziej potrzebna jest tutaj, żeby dodawać otuchy
Poczciwińskim. Perdita zresztą sama to czuła.
- Szkoda, że nie możemy im wyjaśnić, dlaczego odchodzimy! - westchnęła
Mimi ze smutkiem.
- Gdybyśmy mogli, to nie musielibyśmy ich opuszczać - rzekł Pongo. -
Zawieźliby nas do Suffolk samochodem. I sprowadzili policję.
- A może spróbujmy jeszcze raz porozumieć się w ich języku? -
zaproponowała Mimi.
Poczciwińscy siedzieli przy kominku w wielkim białym salonie. Serdecznie

background image

przywitali się z psami i zrobili im miejsce na kanapie. Ale dalmatyńczykom
nie drzemka była w głowie. Stanęły obok siebie, spoglądając na
Poczciwińskich błagalnie.
- Hau, hau, hauffolk! - zaszczekał Pongo łagodnie.
Pan Poczciwiński pogłaskał go, ale nic nie zrozumiał.
- Hau, hau, hauffolk! - zaryzykowała Mimi.
- Chcecie nam powiedzieć, że szczenięta są w Suffolk? - zapytała pani
Poczciwińska.
Psy zawzięcie zaczęły merdać ogonem, ale pani Poczciwińska tylko
żartowała. Pongo i Mimi wiedzieli, że próba porozumienia jest beznadziejna
i że zawsze tak będzie
Psy nigdy nie nauczą się mówić po ludzku, a ludzie nigdy nie nauczą się
psiej mowy. Ale wiele psów rozumie ludzi niemal słowo w słowo, natomiast
ludzie potrafią rozróżnić co najwyżej kilka szczeknięć. A przecież
szczekanie to tylko drobna cząstka języka psów. Merdanie ogonem może
wyrażać tak wiele. Ludzie wiedzą, że pies jest wtedy zadowolony, ale nie
mają pojęcia, co dokładnie mówi im na ten temat. (To i tak bardzo mądrze z
ich strony, że w ogóle rozumieją, co oznacza merdanie ogonem, skoro sami
ogonów nie mają). Do tego dochodzi jeszcze ziajanie, węszenie, strzyżenie
uszami... a wszystko to określa tyle różnych rzeczy. No i wiele, bardzo
wiele pojęć psy wyrażają wzrokiem.
Tego wieczoru Pongo i Mimi najwięcej mówili oczami wiedząc, że dzięki
temu Poczciwińscy zrozumieją przynajmniej jedno słowo: kocham. Powtarzali
je na okrągło, tuląc głowy do kolan swych ulubieńców, którzy z kolei
powtarzali bez przerwy: "Kochany Pongo", "Kochana Mimi".
- Proszą nas, żebyśmy odnaleźli ich dzieci, wiem o tym - stwierdziła pani
Poczciwińska, nie domyślając się, że psy nie tylko wyznają im miłość, lecz
mówią także:
- My sami odszukamy szczenięta. Wybaczcie, że was opuszczamy. Prosimy,
nie traćcie nadziei, że wrócimy cali i zdrowi.
O jedenastej wieczorem Pongo i Mimi ostatni raz pocałowali swoich pupilów
w rękę i - w towarzystwie Perdity - wyprowadzili pana Poczciwińskiego na
ostatni spacer. Perdita spędziła cały wieczór z nianiami, czując, że Pongo
i Mimi chcą być ze swoimi przyjaciółmi sam na sam. Potem wszystkie psy
zległy w swych koszach w ciepłej kuchni i cały dom pogrążył się we śnie.
Ale nie na długo. Tuż przed północą Pongo i Mimi wstali, zjedli kilka
zawczasu schowanych biszkoptów i napili się do syta. Po czułym pożegnaniu z
zapłakaną Perditą otworzyli nosem okno na tyłach domu i wyskoczyli na dwór.
(Nie próbowali wyjść przez podwórko, wiedząc, że nie otworzą furtki na
szczycie schodów). Starannie przymknęli okno za sobą, żeby Perdita się nie
przeziębiła, i obeszli dom, by uśmiechnąć się do niej raz jeszcze zza
balustrady od frontu (Psy śmieją się na różne sposoby; Pongo i Mimi w
uśmiechu marszczyli nosy). Perdita wyglądała przez okno kuchenne, dzielnie
usiłując merdać ogonem.
Mimi widziała za nią trzy wymoszczone poduszkami kosze, zalane
czerwonawym blaskiem padającym z rozżarzonego pieca. Pomyślała o wszystkich
beztroskich nocach które spędziła w swoim koszu w tych szczęśliwych czasach
gdy można było spać spokojnie, nie martwiąc się o śniadanie. Biedna Mimi!
To prawda, że kochała Pongo, szczenięta, Poczciwińskich i nianie - no i
miłą, uprzejmą Perditę - ponad wszystko. Ale kochała też wygodne życie.

background image

Nigdy jeszcze dom nie wydawał jej się tak drogi jak teraz, gdy wyruszała na
ryzykowną wyprawę w nieznane.
I to w taki ziąb! Noc była piękna, usiana błyszczącymi gwiazdami, lecz
hulał przenikliwy wiatr. Gdyby tak mogła włożyć swój piękny niebieski
płaszczyk, wiszący teraz na kołku w ciepłej kuchni!
Pongo zauważył, że Mimi drży. Kochającemu mężowi niełatwo jest znieść
widok dygoczącej z zimna żony.
- Zmarzłaś, Mimi? - zapytał z niepokojem.
- Nie, Pongo - odparła, nadal dygocząc.
- Bo ja tak - skłamał. - Ale szybko się rozgrzeję.
Ostatni raz pomachał Perdicie ogonem i dziarsko ruszył skrajem parku, na
pozór pełen animuszu. Mimi dotrzymywała mu kroku. Ale gdy tylko skończyła
się żegnać z Perditą, ogon jej obwisł.
- Cieplej ci, Mimi? - spytał Pongo kilka minut później.
- Tak - odparła, nadal dygocząc z opuszczonym ogonem.
Pongo wiedział, że jeśli nie uda mu się jej podnieść na duchu, to Mimi
nie sprosta czekającym ich trudom. Pomyślał też, że i on mógłby się
pokrzepić. Zaczął więc rozmawiać, by dodać odwagi i żonie, i sobie samemu.
- Czasami myślę, że oboje jesteśmy trochę rozpieszczeni - zagaił. -
Dobrym psom rozpieszczanie wprawdzie nie szkodzi, pod warunkiem, że się od
tego całkowicie nie uzależnią, bo wtedy starzeją się przedwcześnie. Nie
powinniśmy tracić zamiłowania do przygód, nie wolno nam zapominać o naszych
dzikich przodkach. - Akurat mijali zoo. - Tak, wiem, że martwimy się o
dzieci, ale im bardziej będziemy się martwić, tym mniej będziemy mogli dla
nich zrobić. Musimy być dzielni, nawet weseli. Pewni, że nam się uda.
Rozgrzałaś się trochę, Mimi?
- Tak, Pongo - szepnęła. Ale wciąż drżała, a ogon miała spuszczony.
Dochodzili już do mostu łączącego skraj parku z Camden Town.
- Zatrzymaj się. na chwilkę - poprosił Pongo...
Odwrócił się i spojrzał tam, skąd przyszli. W zasięgu wzroku nie było ani
jednego samochodu, w oknach nie paliło się ani jedno światło. Latarnie
przypominały strażników pilnujących uśpionego parku.
- Pomyśl, jak to będzie, gdy wrócimy tu prowadząc ze sobą piętnaście
szczeniąt - rzekł Pongo.
- Och, Pongo, jesteś tego pewny?
- Absolutnie - oświadczył. - Cieplej ci już trochę, kochanie?
- Tak, Pongo - odparła. - Tym razem naprawdę.
- A więc do Suffolk!
Pobiegli w stronę mostu. Mimi trzymała teraz ogon tak samo wysoko jak on.
- Byle nie za wysoko, Mimi - przestrzegł ją mąż. - To my musimy być
weseli, a nie nasze ogony. - O dalmatyńczyku mówi się, że ma "wesoły ogon",
jeżeli zadziera go wysoko ponad grzbiet, i jest to poważna wada.
Mimi śmiała się jeszcze z żarciku męża, gdy naraz jej serce zatrzepotało.
Zbliżał się do nich policjant.
Pongo natychmiast skręcił w boczną uliczkę i zniknęli policjantowi z
oczu. Ale jego widok o czymś Mimi przypomniał.
- Pongo! - załkała. - Jesteśmy teraz nielegalni! Wyszliśmy przecież bez
obroży.
- I całe szczęście - odparł. - Psa można bardzo łatwo złapać za obrożę.
Natomiast żałuję, że nie włożyłaś swojego płaszczyka. - Zauważył, że Mimi

background image

znów drży... choć tym razem nie z zimna, lecz ze strachu przed policjantem.
- A ja nie - powiedziała dzielnie. - Gdybym włożyła płaszczyk, to jak bym
poznała, czy dzieciom nie jest zimno? One nie mają ubranek. Pongo, jak one
przeżyją wędrówkę z Suffolk do Londynu w taki ziąb? A jeśli zacznie padać
śnieg?
- Kto wie, może nie będą musiały od razu ruszać w drogę - odparł.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Ależ musimy je zabrać czym prędzej, bo inaczej złodzieje zdążą je
sprzedać.
- Chwilowo nic złego im się nie stanie - uspokoił ją. Wiedział, że
nadszedł czas, by wyznać jej całą prawdę. - Odpocznijmy trochę - powiedział
i schronił się z nią w bramie. - Kochana Mimi - podjął łagodnie - naszych
dzieci nie ukradli zwyczajni złodzieje psów. Postaraj się być dzielna.
Pamiętaj, że je uratujemy. Nasze dzieci skradziono na polecenie Torturelli
de Mon... żeby mogła sobie uszyć futro z ich skórek. Bądź dzielna, Mimi!
Ale ona zupełnie się załamała. Z przerażeniem w oczach zległa na schodku,
dysząc ciężko.
- Wszystko będzie dobrze, najdroższa! Naszym dzieciom jeszcze przez kilka
miesięcy nic nie grozi. Są o wiele za małe, żeby... żeby uszyć z nich
futro.
Mimi wzdrygnęła się. Wstała z wysiłkiem.
- Wracam! - krzyknęła. - Wracam, rozszarpię Torturellę de Mon na strzępy!
- Nic by to nie dało - rzekł Pongo stanowczo. - Najpierw musimy uratować
dzieci, a potem myśleć o zemście. Do Suffolk!
- Do Suffolk! - zawtórowała Mimi, ruszając chwiejnie. - Ale poczekaj,
Torturello de Mon, jeszcze się spotkamy!
Wkrótce poczuła się lepiej, bo Pongo przekonał ją, że szczenięta z
pewnością są dobrze odkarmione, trzymane razem i otoczone troskliwą opieką,
skoro są przeznaczone na futro. Zwyczajni złodzieje do tej pory pewnie by
już je sprzedali, w dodatku różnym ludziom. Mimi zasypała go pytaniami.
Powiedział jej o swych wcześniejszych podejrzeniach - jak nagle przypomniał
sobie dzień, w którym poznali Torturellę i siedzieli pod fortepianem w
czerwonym salonie.
- Powiedziała, że można by z nas zrobić zachwycające futro, Mimi.
- I że nosiłaby je wiosną, na czarny kostium - dorzuciła, przypominając
sobie tę chwilę. - A jak się dopytywała o szczenięta!
- Zagadała nianię Kucharską, a w tym czasie ktoś ukradł nasze dzieci -
ciągnął Pongo. - Ale całkowitej pewności nabrałem dopiero dziś wieczorem,
podczas Szczekania o Zmierzchu. Nie usłyszałaś tego wszystkiego co ja.
Nasze dzieci znajdują się w Czarcim Dworze... to posiadłość należąca od
pokoleń do rodziny de Monów.
Wiedział też, choć nie zdradził się z tym przed Mimi że skrót SOS
wydrapany na starej kości znaczy: "Szczeniętom Ocalcie Skórę".
`tc
W starym zajeździe
`tc
Pongo bez trudu odnalazł drogę wylotową z Londynu, bo w czasach
kawalerskich dużo podróżował samochodem z panem Poczciwińskim i często
jeździli do Suffolk. Temperatura w tę grudniową noc spadała z minuty na
minutę, a psy kilometr za kilometrem biegły opustoszałymi ulicami. W końcu

background image

zostawiły miasto za sobą i tuż przed świtem dotarły do wioski w lasach
Epping, gdzie zamierzały spędzić dzień.
Postanowiły wędrować tylko nocą, a w dzień odpoczywać. Nie wątpiły
bowiem, że pan Poczciwiński zamieści w gazetach ogłoszenie o ich zaginięciu
i że będą poszukiwane przez policję. W nocy prawdopodobieństwo, że ktoś je
zobaczy i złapie, było daleko mniejsze.
Zaledwie weszli do śpiącej wioski, usłyszeli ciche szczeknięcie i krzepki
Wyżeł wyszedł im na powitanie.
- Pongo i Mimi Pongo, jak sądzę? Podczas Szczekania o Późnym Zmierzchu
wszystko już dla was przygotowano. Proszę za mną.
Zaprowadził ich do starego zajazdu o spadzistym dachu, skąd przeszli pod
łukiem na brukowany dziedziniec.
- Napijcie się, proszę, z mojej miski - powiedział. - Jedzenie czeka na
was w sypialni, ale wody nie udało się tam dostarczyć.
(A to dlatego, że psy nie potrafią nosić wody w miskach).
Przez całą noc Pongo i Mimi pili tylko raz, ze starego poidła dla koni,
zaopatrzonego w niższe korytko dla psów. Teraz, spragnieni, z wdzięcznością
wychłeptali wodę.
- Duma oberżysty kusi mnie, by zaproponować wam jedną z naszych
najlepszych sypialni - rzekł Wyżeł. - Łączą w sobie staroświecki urok z
wszelkimi udogodnieniami współczesności... śniadanie podajemy do łóżka
gratis. Ale to by było nierozsądne.
- Tak, to prawda - przyznał Pongo. - Ktoś mógłby nas odkryć.
- Otóż to. Dlatego ulokujemy was w najbezpieczniejszym miejscu, jakie nam
przyszło do głowy. Naturalnie, po Późnym Szczekaniu zebrały się wszystkie
psy z okolicy... gdy dowiedzieliśmy się, że zaszczyt podejmowania was
przypadł naszej wiosce. Tędy, proszę.
Po drugiej stronie dziedzińca znajdowały się stare stajnie, w ostatniej
zaś stał połamany dyliżans.
- To dopiero odpowiednie miejsce dla dalamtyńczyków - stwierdził Pongo z
uśmiechem. - Naszych przodków specjalnie przyuczano do biegania za powozami
i karetami. Niektórzy wciąż jeszcze nazywają nas "psami od powozów" albo
"psami od karety".
- A wasza ucieczka z Londynu dowodzi, że jesteście godni swoich przodków
- powiedział Wyżeł. - Za moich młodych lat jeździło się jeszcze czasami tym
dyliżansem na szkolne wycieczki, ale od dawna już nikt o nim nie pamięta.
Nic wam tutaj nie grozi, zwłaszcza że przez cały czas kilka psów będzie
stało na warcie. W razie nagłego alarmu uciekajcie ze stajni tylnymi
drzwiami, a dalej przez pola.
Podłogę dyliżansu suto wymoszczono słomą, a na siedzeniu starannie
ułożono dwa wspaniałe kotlety, sześć ciastek z lukrem i pudełko miętówek.
- To od psów rzeźnika, piekarza i właściciela sklepu ze słodyczami -
wyjaśnił Wyżeł. - Waszą kolacją sam się zajmę. Co byście powiedzieli na
befsztyk?
Pongo i Mimi odparli, że brzmi to wspaniale, i zaczęli dziękować mu za
wszystko, ale skwitował ich wyrazy wdzięczności machnięciem ogona.
- To dla nas wielki zaszczyt - powiedział. - Planujemy nawet umieścić tu
małą tablicę pamiątkową - oczywiście ukrytą przed ludźmi - z napisem:
"Tutaj spali Pongo i Mimi".
Zaprowadził ich do zasnutego pajęczynami okna i pokazał im mniejsze

background image

wydanie siebie samego, patrolujące dziedziniec.
- Mój najmłodszy chłopak, a już trzyma wartę. Liczy, że spotkacie się z
nim, jak wypoczniecie. Chce was poprosić o odcisk łapy... na początek
kolekcji. Niewielka straż honorowa odprowadzi was do granic wioski, ale
dopilnuję, żeby nie zabrali wam zbyt wiele czasu. Dobranoc... a właściwie
dzień dobry. Miłych snów.
Wyszedł, a Pongo i Mimi łapczywie rzucili się na jedzenie.
- Właściwie to lepiej się nie objadać za bardzo przed snem - zreflektował
się Pongo, więc zostawili kilka miętówek (Mimi śniło się później, że je
zjadła). Potem ułożyli się na słomie i przytulili do siebie mocno, czując,
jak z minuty na minutę jest im coraz cieplej.
- Naprawdę jesteś pewny, że nasze dzieci są pod dobrą opieką i mają co
jeść? - spytała Mimi.
- Najzupełniej. I jeszcze długo będą bezpieczne, bo na razie ich cętki są
o wiele za małe jak na wystrzałowe futro. Powiedz, Mimi, czy to nie
wspaniale być tak tylko we dwoje?
Mimi zabębniła ogonem z radości... a także z ulgi. Słabość Pongo do
Perdity sprawiała, że Mimi może nie szalała z zazdrości ale często bywało
jej przykro. Kochała Perditę, była jej wdzięczna i szczerze jej współczuła,
a jednak... no cóż przyjemnie jest mieć męża tylko dla siebie, pomyślała.
Ale zdobyła się na ładny gest.
- Biedna Perdita! Nie ma męża ani dzieci! Nigdy nie wolno nam okazać, że
chcielibyśmy zostać sam na sam.
- Mam nadzieję, że uda jej się pocieszyć naszych przyjaciół - rzekł
Pongo.
- Umyje ich - odparła Mimi... i zasnęła.
Spało im się wspaniale! Po raz pierwszy, odkąd skradziono ich dzieci,
poznali, co znaczy naprawdę głęboki sen. Nie przeszkodziło im nawet
Szczekanie o Zmierzchu, które przyniosło pomyślne wieści. Wyżeł obudził ich
zaraz po zmroku i przekazał nowiny. Szczenięta czuły się dobrze, a Fart
zawiadomił, że nie są w stanie zjeść tego wszystkiego, co im podają. Pongo
i Mimi od razu nabrali apetytu na befsztyki, które już na nich czekały.
Przy jedzeniu gawędzili z Wyżłem, jego żoną i dziećmi, które mieszkały w
okolicznych domach. Wyżeł wytłumaczył Pongo, jak dostać się do wioski, w
której mieli spędzić następny dzień - co ustalono podczas Szczekania o
Zmierzchu. Spałaszowali befsztyki i właśnie zabierali się do wspaniałego
sera, gdy nagle przybiegła z poczty suczka rasy corgi z popołudniówką w
zębach. Pan Poczciwiński zamieścił w prasie największe jak dotąd ogłoszenie
oraz fotografie Pongo i Mimi, wykonane podczas ich wspólnego miodowego
miesiąca.
Pongo wysłuchał tego ze ściśniętym sercem i uznał, że w tej sytuacji
planowana trasa ich podróży przestała być bezpieczna. Wiodła przez wiele
wsi, gdzie nawet po nocy ktoś mógłby ich zauważyć... chyba że czekaliby, aż
wszyscy mieszkańcy zasną, ale to by oznaczało stratę czasu.
- Musimy iść bezdrożami - oświadczył.
- Ależ zgubicie się - wtrąciła żona Wyżła.
- Pongo nigdy nie gubi drogi - powiedziała Mimi z dumą.
- W dodatku księżyc jest prawie w pełni - dorzucił Wyżeł. - Powinniście
dać sobie radę. Ale trudno wam będzie zdobyć żywność. Załatwiłem, żeby
jedzenie czekało na was w kilku wioskach po drodze.

background image

Pongo odparł, że tak się najedli, iż wytrzymają do rana, ale nie może
znieść myśli, że tyle psów będzie na nich czekać bezskutecznie przez całą
noc.
- Odwołam to podczas Szczekania o Dziewiątej obiecał Wyżeł.
Z tyłu stajni od drzwi dobiegło ziajanie. To psy z całej wioski zebrały
się, żeby odprowadzić Pongo i Mimi.
- Powinniśmy już ruszać - rzekł Pongo. - Gdzie jest nasz młody
przyjaciel, który chce dostać nasze odciski łap?
Najmłodsza pociecha Wyżła nieśmiało wystąpiła do przodu, niosąc w zębach
stary jadłospis. Pongo i Mimi odcisnęli swe łapografy na okładce, a
następnie podziękowali Wyżłowi i całej jego rodzinie za wszystko, co dla
nich zrobili.
Na dworze czekające w dwuszeregu psy zgotowały im owację, ale ludzie nic
nie słyszeli, bo wszystkie psy widziały już zdjęcia w gazecie i zdawały
sobie sprawę, że ucieczka musi się odbyć w absolutnej ciszy.
Pongo i Mimi rozdawali ukłony na. prawo i lewo i z wdzięcznością
pociągali nosami, dziękując wszystkim zebranym. W końcu pożegnali się z
Wyżłem na dobre i w świetle księżyca pognali na pole.
- Do Suffolk! - rzucił Pongo.
`nv
`tc
Przez bezdroża
`tc
Wypoczęci i najedzeni, wkrótce dotarli do stawu, gdzie mogli się wreszcie
napić. Skierował ich tam Wyżeł, bo ponowne korzystanie z jego miski byłoby
dla nich zbyt ryzykowne - w pobliżu kręcili się ludzie. Byli też dużo
bardziej pewni siebie niż wówczas, gdy opuszczali dom w Parku Regenta.
Jakże im się teraz wydawał daleki, choć zaledwie dwadzieścia cztery godziny
temu wygrzewali się w swych koszach przy piecu kuchennym. Oczywiście, nadal
martwili się o swe dzieci i żałowali biednych Poczciwińskich, ale wiadomość
od Farta podniosła ich na duchu i mieli nadzieję, że pewnego dnia wszyscy
razem wrócą do domu. A zresztą, jak zauważył Pongo, zamartwianie się nikomu
nie pomoże, natomiast radość ze swobodnego biegania po polach doda im sił.
Pongo z wyraźną ulgą zobaczył, że Mimi biegnie lekko i że jest we
wspaniałej formie. Karmienie szczeniąt nie wychudziło jej tak żałośnie jak
Perdity, która - w przeciwieństwie do Mimi - karmiła swoje dzieci bez
dodatkowego pożywienia.
- Śliczna jesteś, Mimi - odezwał się. - Bardzo jestem z ciebie dumny.
Słysząc to, Mimi jeszcze bardziej wypiękniała, a Pongo poczuł jeszcze
większą dumę. Po chwili zapytał:
- A ja, czy według ciebie też dobrze wyglądam?
Mimi zapewniła go, że wygląda wspaniałe, żałując w duchu, że sama nie
powiedziała tego wcześniej. Pongo nie był próżny, ale każdy mąż lubi
wiedzieć, że żona go podziwia.
Ramię w ramię pobiegli dalej - idealnie dobrana para. Bezwietrzna pogoda
sprawiała, że noc wydawała się cieplejsza niż poprzednio, ale Pongo
wiedział, że jest siarczysty mróz. Gdy po kilku godzinach biegu przez pola
dotarli do następnego stawu, cały był skuty lodem. Bez trudu wyrąbali
przerębel i napili się, lecz Pongo zaczął się niepokoić o to, gdzie
zastanie ich świt. W taki ziąb musieli znaleźć dobre schronienie. A skoro

background image

wędrowali bezdrożami, nie wierzył, by trafili do wioski, w której ich
oczekiwano. Był jednak pewien, że do tej pory słyszała już o nich większość
psów i że chętnie im pomogą. "Tyle że musimy przed świtem trafić w pobliże
jakiejś wioski, inaczej żadnych psów nie spotkamy" - pomyślał.
Wkrótce wyszli na ścieżkę przecinającą pole, a że dopiero co słyszeli,
jak zegar wybija północ, Pongo uznał, że szansa spotkania ludzi na drodze
jest niewielka. Szukał drogowskazu, by sprawdzić, czy podążają w dobrym
kierunku. Przeszli więc ścieżką z półtora kilometra, aż dotarli do
pogrążonej we śnie wioski. Na trawie stał drogowskaz; Pongo odczytał napis
przy świetle księżyca. (Czytanie szło mu znakomicie, bo jako szczeniak
bawił się klockami z alfabetem). Wszystko w porządku - biegnąc przez pola
skrócili sobie drogę o wiele kilometrów i znajdowali się już w samym sercu
hrabstwa Essex. (Wioska, w której się mieli zatrzymać, została daleko za
nimi). Kierując się na północ, powinni dotrzeć do Suffolk.
Tyle że prześladowało ich wspomnienie pysznych befsztyków. Wydawało się,
że jedli je tak dawno temu. Ale było zbyt późno, żeby mogli liczyć na
zdobycie pożywienia. Z braku wyboru musieli po prostu iść dalej, czując jak
kiszki coraz głośniej grają im marsza.
Zanim wstał świt, przemarzli do szpiku kości - częściowo z głodu i
zmęczenia, a częściowo dlatego, że temperatura spadała z każdą chwilą. Lód
na mijanych stawach był coraz to grubszy, aż w końcu nie potrafili wyrąbać
przerębla, żeby się napić.
Teraz już Pongo niepokoił się nie na żarty, bo najwyraźniej w tej części
kraju wioski były bardzo rzadko rozsiane. Gdzie mogliby zdobyć coś do
jedzenia i schronienie? Gdzie mogliby się ukryć i przespać nadchodzący
lodowaty dzień?
Nie podzielił się z Mimi swoimi obawami, a ona nawet nie chciała się
przyznać, że jest głodna. Ale ogon je obwisł i szła coraz wolniej. Pongo
czuł się okropnie: do zmęczenia, głodu i niepokoju doszedł jeszcze głęboki
wstyd, że naraża swą piękną żonę na takie niewygody. Chyba niedługo trafią
na jakąś wioskę albo przynajmniej dużą farmę?
W końcu Mimi nie wytrzymała.
- Nie moglibyśmy trochę odpocząć, Pongo? - poprosiła.
- Nie, dopóki nie spotkamy jakichś psów, które nam pomogą - odparł. Nagle
serce mu podskoczyło z radości. Przed sobą mieli kryte strzechą chaty! Było
już całkiem jasno; widział dym unoszący się spiralnie z kilku kominów.
Znajdzie się tam chyba jakiś pies?
- Gdyby ktoś chciał nas złapać, bierzemy nogi za pas i uciekamy w pole -
przykazał.
- Dobrze, Pongo - obiecała Mimi, choć nie wierzyła, że mogłaby uciec
daleko.
Podeszli do pierwszej chaty. Pongo zaszczekał cicho. Bez odpowiedzi.
Ruszyli dalej i wkrótce przekonali się, że nie jest to właściwie wioska,
lecz tylko kilka stojących w rzędzie chat. Przeważnie były to opuszczone
rudery. Pomijając dym unoszący się z kilku kominów, nie zauważyli żadnych
oznak życia. Dopiero gdy zbliżyli się do ostatniej chaty, przez okno
wyjrzał mały chłopiec.
Na widok psów szybko otworzył drzwi. W ręku trzymał grubą kromkę chleba z
masłem. Zdawało się, że wyciąga ją do nich.
- Tylko spokojnie, Pongo, żeby się nie wystraszył.

background image

Minęli otwartą furtkę i ruszyli kamienistą ścieżką, merdając ogonami i z
miłością spoglądając na chłopczyka... i na chleb z masłem. Chłopiec
uśmiechnął się do nich bez cienia strachu i pomachał chlebem. Wtem, gdy
byli najwyżej trzy, cztery metry od niego, schylił się, podniósł kamień i
rzucił w nich z całej siły. Widząc, że trafił Pongo, pisnął z uciechy, po
czym wszedł do domu i zatrzasnął drzwi.
Jednocześnie z głębi chaty doleciał głos mężczyzny. Psy odwróciły się i
uciekły co sił w nogach, najpierw na drogę, a potem w szczere pole.
- Nic ci się nie stało, Pongo? - krzyknęła Mimi w pełnym biegu. Nagle
ujrzała, że mąż kuleje. Zatrzymali się za stogiem siana. Łapa Pongo
krwawiła - z pewnością kamień miał bardzo ostrą krawędź. Ale najbardziej
bolesne było stłuczenie kości. Pongo aż się trząsł z bólu i gniewu.
Mimi była przerażona, lecz nie pokazywała tego po sobie. Wylizała mężowi
ranę i powiedziała, że dobry odpoczynek jest najlepszym lekarzem.
- Odpoczynek? Gdzie? - zapytał.
Mimi zobaczyła, że stóg jest dosyć luźny. Zaczęła go rozgrzebywać z
zapamiętaniem, mówiąc:
- Spójrz, Pongo, możesz się tu wczołgać i ogrzać. A potem prześpij się
trochę. Ja pójdę zdobyć coś do jedzenia... uda mi się, zobaczysz! Pomoże mi
pierwszy napotkany pies.
Przez ten czas wygrzebała już w stogu całkiem sporą dziurę. Pongo
spojrzał na nią tęsknym wzrokiem. Ale nie! Nie może puścić Mimi samej.
Wstał z trudem, krzywiąc się z bólu.
- Pójdziemy razem - oświadczył. - Pogryzę tego bachora.
- Nie, Pongo, nie! - krzyknęła przerażona. - Pamiętaj, że ten człowiek
jest jeszcze bardzo młody. Wszystkie małe istoty są okrutne, ale nie wiedzą
o tym... ileż to razy nasze kochane dzieci nieświadomie sprawiały mi ból.
Pogryzienie człowieka to największa zbrodnia, jakiej pies może się
dopuścić. Nie chcesz mieć chyba grzechu na sumieniu przez to okrutne,
bezmyślne dziecko? Ból i złość ci miną, ale poczucie winy dręczyłoby cię do
końca życia.
Pongo wiedział, że Mimi ma rację, i odechciało mu się gryźć chłopca.
- Ale samej i tak cię nie puszczę!
- Wobec tego oboje trochę odpocznijmy - zaproponowała Mimi przebiegle. -
Chodź, miejsca jest pod dostatkiem. - I wczołgała się pod siano.
- Najpierw powinniśmy zdobyć coś do jedzenia, bo jak się obudzimy,
będziemy na to za słabi - upierał się Pongo, lecz wcisnął się za nią do
stogu.
- Zdrzemnij się chwilkę - kusiła Mimi przymilnie. - Ja tymczasem postoję
na straży.
Pongo nie miał siły dłużej się opierać. Zasnął przekonany, że wciąż
protestuje.
Mimi odczekała kilka minut, po czym wyczołgała się i zamaskowała dziurę
sianem. Nie była już senna, za bardzo się niepokoiła. Straciła nawet
apetyt. Wiedziała jednak, że musi zdobyć pożywienie dla nich obojga... tyle
że nie miała pojęcia, jak się do tego zabrać. Była prawie pewna, że w
okolicy nie ma żadnego psa, który mógłby jej pomóc. Ale udając przed mężem,
że się nie boi, nabrała trochę odwagi i ogon już jej nie zwisał.
W oddali widziała kryte strzechą chaty; na tyłach jednej z nich
dostrzegła kury. Być może znajdzie się u nich trochę czerstwego chleba,

background image

który mogłaby, hm... pożyczyć. Skierowała się w tamtą stronę.
Najbliżej było do chaty, w której mieszkał chłopczyk. Stał on właśnie na
tyłach domu i patrzył na nią! Tym razem miał jeszcze grubszą kromkę chleba,
z masłem i dżemem. Trzymając ją w wyciągniętej ręce, pobiegł ku niej.
"Może on teraz nie udaje? - pomyślała. - Może jest mu przykro, że
skaleczył Pongo?"
Ruszyła ku niemu z nadzieją, zarazem szykując się do błyskawicznego
uskoku.
Chłopczyk poczekał, aż podeszła całkiem blisko, a wtedy znów schylił się
po kamień. Stał jednak na trawie gdzie nie było kamienia pod ręką. Wobec
tego cisnął w nią kromką chleba. Zrobił to z gniewem, a nie z miłością,
przez co jednak chleb wcale nie stracił na wartości. Mimi zwinnie złapała
kromkę i wzięła nogi za pas.
Coś takiego! - pomyślała. - To po prostu mały człowiek, który lubi rzucać
różnymi rzeczami. Rodzice powinni mu kupić piłkę."
Zaniosła posmarowaną kromkę chleba do stogu i położyła ją śpiącemu mężowi
przed nosem. Dotychczas nawet jej nie polizała, teraz jednak pozwoliła
sobie uszczknąć sam rożek. Był tak przepyszny, że natychmiast odzyskała
apetyt, ale zostawiła resztę dla Pongo. Znowu zakryła go sianem i wybiegła
na drogę. Ale przed chatą, w której mieszkał chłopczyk, spostrzegła
człowieka, więc nie ośmieliła się wrócić do kur. Ruszyła w przeciwnym
kierunku.
Był piękny zimowy poranek. dźbła trawy srebrzyły się od szronu i
błyszczały w promieniach wschodzącego słońca. Ale Mimi miała za dużo
zmartwień na głowie, by napawać się urokami dnia. Duma ze zdobycia chleba
powoli mijała i Mimi zaczynały dręczyć najprzeróżniejsze obawy.
A jeśli okaże się, że Pongo jest poważnie ranny? Jeśli nie będzie mógł
nawet kuśtykać? Jeżeli nie uda jej się znaleźć w okolicy nic do jedzenia?
Wiedziała, że nie może się zapuścić zbyt daleko, bo nie odnajdzie drogi
powrotnej. Gubiła się nawet w Parku Regenta, i to niemal za każdym razem,
gdy spuszczali Poczciwińskich ze smyczy. Często naśmiewali się z niej, gdy
stawała jak wryta i rozglądała się za nimi w popłochu. A jeśli nie trafi
już z powrotem do Pongo, a jemu nie uda się jej odszukać? Zagubiony pies!
Już same te słowa napawały strachem!
A czy nawet teraz potrafiłaby wrócić do stogu?
"To niesprawiedliwe, żeby ktoś tak zmartwiony jak ja był jeszcze w
dodatku głodny" - pomyślała.
A była głodna jak wilk... głodna i spragniona. Spróbowała polizać lód w
rowie, lecz tylko otarła sobie język i nie ugasiła pragnienia.
Przyszło jej na myśl, że powinna wrócić i sprawdzić, czy trafi z powrotem
do stogu, gdy naraz wyrósł przed nią stary łuk z czerwonej cegły, a za nim
długi żwirowany podjazd. Od razu nabrała animuszu. Ta brama prowadzi chyba
do wielkiej wiejskiej rezydencji, takiej jak ta, w której gościła
kilkakrotnie z panią Poczciwińską, jeszcze w panieńskich czasach? W takich
domach było wiele psów, przestronne kuchnie, mnóstwo jedzenia. Radośnie
przebiegła pod łukiem.
Nie dostrzegła przed sobą żadnego budynku, gdyż droga zakręcała. Była tak
zachwaszczona i tak długa, że Mimi opadły wątpliwości, czy rzeczywiście
prowadzi do domu. Dzika roślinność kojarzyła się raczej z leśną przecinką
niż z podjazdem do rezydencji. W dodatku ta niezwykła cisza; Mimi nigdy w

background image

życiu nie czuła się tak samotna.
Coraz bardziej wystraszona, minęła jeszcze jeden zakręt... i nagle
wybiegła na otwarty teren, wprost przed dom.
Był bardzo stary, zbudowany z tej samej ciemnoczerwonej cegły co łuk.
Miał wiele okien z licznymi szybkami w kształcie rombu i jedno wielkie
okno, sięgające niemal po dach. W promieniach wschodzącego słońca szyby
migotały wesoło, zachęcająco, ale nigdzie nie było widać najmniejszych
śladów życia. Szczeliny w szerokich kamiennych schodach prowadzących do
masywnych dębowych drzwi zarosły trawą.
Ten dom jest pusty!" - pomyślała Mimi z rozpaczą.
A jednak myliła się. Przez otwarte okno wyglądał Spaniel. Był cały czarny
i tylko pysk miał posiwiały ze starości.
- Dzień dobry - odezwał się z kurtuazją. - Czym mogę ci służyć, moja
droga?
`tc
Gorąca grzanka z masłem
`tc
Szybkość, z jaką Spaniel wyłowił sens z potoku słów Mimi, graniczyła z
cudem, bo nie dotarły do niego wiadomości przekazywane podczas Szczekania o
Zmierzchu.
- Od lat już nie biorę w tym udziału - wyjaśnił. - Prawdę mówiąc, wątpię,
czy teraz bym coś jeszcze usłyszał. W promieniu wielu kilometrów nie ma tu
ani jednego psa.
Zresztą i tak o zmierzchu jestem potrzebny Sir Charlesowi... on mnie
potrzebuje niemal bez przerwy. Teraz tylko dlatego mam wolne, że akurat się
kąpie.
Rozmawiali w wielkiej kuchni z kamienną podłogą, dokąd Spaniel
zaprowadził Mimi, gdy na jego zaproszenie wskoczyła przez okno.
- Ale najpierw do stołu, młoda damo, resztę opowiesz mi potem - ciągnął,
wskazując jej wielki talerz mięsa.
- To przecież pańskie śniadanie - zaprotestowała próbując nie pokazać po
sobie, jak bardzo jest głodna.
- Wcale nie. Jeśli już chcesz wiedzieć, jest to moja kolacja. Nie miałem
apetytu... na śniadanie też zresztą nie mam ochoty, a dostanę je lada
chwila. Cały mój posiłek to herbata. Pośpiesz się, moja droga. Jeżeli tego
nie zjesz, zmarnuje się.
Mimi przełknęła wyborny kęs. Nagle zamarła.
- Mój mąż...
- O śniadanie dla niego zatroszczymy się później wpadł jej w słowo
Spaniel. - Zjadaj do końca, moje dziecko.
Tak więc Mimi spałaszowała wszystko, a potem napiła się do syta z białej
ceramicznej miseczki.
- To osiemnastowieczna miska do picia dla psów - wyjaśnił Spaniel. -
Przechodzi w naszej rodzinie z ojca na syna. A teraz, zanim zmorzy cię sen,
sprowadź mi tu swojego męża.
- O tak! - powiedziała Mimi z zapałem. - Proszę mi tylko wytłumaczyć, jak
mam wrócić do stogu.
- To proste: gdy dojdziesz do końca podjazdu, skręć w lewo.
- Mam pewne kłopoty z odróżnianiem prawej i lewej strony - wyznała Mimi.
- Zwłaszcza lewej.

background image

Spaniel uśmiechnął się i spojrzał na jej łapy.
- Może to ci pomoże - oświadczył. - Ta łapka z tą śliczną cętką to twoja
prawa łapa.
- Wobec tego która jest lewa?
- Jak to? Ta druga, oczywiście.
- Przednia czy tylna?
- O tylnych na razie zapomnij.
Mimi zdziwiła się. Czy mogłaby zapomnieć o swoich tylnych łapach? A gdyby
nawet jej się udało, czy nie byłoby to aby niebezpieczne?
- Patrz na przednie łapy i pamiętaj: prawa łapa z cętką, lewa - bez cętki
- ciągnął Spaniel.
Mimi wlepiła wzrok w swoje łapy.
- Będę ćwiczyć - obiecała solennie. - Ale proszę mi powiedzieć, jak mam
skręcić w lewo.
- Skręć w tę stronę, z której masz łapkę bez cętki.
- Bez względu na to, w jakim kierunku będę szła?
- Ma się rozumieć - potwierdził Spaniel. - Łapa z cętką zawsze będzie
twoją prawą łapą. Możesz na tym polegać.
- Gdybym się teraz odwróciła do pana, to skręciłabym w lewo? - spytała
Mimi po chwili wytężonego myślenia.
- Tak, właśnie tak. Wspaniale - ucieszył się Spaniel.
Mimi zrobiła w tył zwrot.
- Ale teraz stoi pan od strony mojej łapy z cętką powiedziała zmartwiona.
- A więc moja prawa łapa zamieniła się w lewą.
Spaniel poddał się.
- Sam ci pokażę ten stóg - oświadczył i wyprowadził ją przez coś, co
niegdyś było pięknym ogródkiem kuchennym, ale obecnie przypominało tylko
gąszcz chwastów. Dalej rozpościerały się pola. Mimi zobaczyła kryte
strzechą chaty i stóg. - To jedyny stóg w okolicy - rzekł Spaniel. - Ale na
wszelki wypadek biegnąc nie spuszczaj go z oczu. Chętnie bym ci
towarzyszył, ale uniemożliwia mi to reumatyzm... no i Sir Charles będzie
mnie potrzebował, żebym mu zniósł na dół futerał z okularami. Obaj jesteśmy
bardzo, bardzo stary, moja droga. On ma dziewięćdziesiąt lat, a ja -
zgodnie z głupią ludzką rachubą, według której każdy rok życia psa
odpowiada siedmiu w życiu człowieka - mam sto pięć.
- Nigdy bym nie przypuszczała - wtrąciła Mimi uprzejmie... i zgodnie z
prawdą.
- W każdym razie jestem jeszcze dość młody, żeby docenić prawdziwą
piękność - oświadczył Spaniel z galanterią. - No, biegnij już po męża.
Drogę powrotną znajdziesz bez trudu, bo od stogu zobaczysz nasze kominy.
- Po prawej czy po lewej? - spytała Mimi rezolutnie.
- Na wprost twojego ślicznego noska. Gdybyście mnie nie zastali,
zaprowadź męża do kuchni, a ja do was dołączę, jak tylko będę mógł.
Mimi radośnie pobiegła przez zamarznięte pole, ani na chwilę nie
spuszczając stogu z oczu. Rozpierała ją duma, że tym razem nie zgubiła
drogi. Pongo wciąż spał głęboko, z posmarowaną kromką chleba przed nosem.
Biedny Pongo! Przebudzenie miał okropne - wyrwany ze snu, z obolałą nogą,
dowiedział się z przerażeniem, że Mimi samotnie błąkała się po okolicy.
Dopiero jedząc chleb z masłem i słuchając pomyślnych wieści poczuł się
zdecydowanie lepiej. Stwierdził też, że pomimo bólu w nodze nie utyka i

background image

może normalnie biegać.
- W którą stronę idziemy? - zapytał, gdy wyszli ze stogu.
Mimi zmartwiła się. Przed noskiem nie miała żadnych kominów, bo stała
zwrócona akurat w przeciwnym kierunku. Ale Pongo dostrzegł kominy i
poprowadził ją w ich stronę. Przed wejściem do ogródka Mimi zapytała:
- Pongo, czy psy mają cętki na prawych łapach, czy na lewych?
- To zależy - odparł.
Potrząsnęła głową.
To beznadziejna sprawa - pomyślała. - Jak można polegać na czymś, co
zależy od czego innego?"
Spaniel już na nich czekał.
- Usadowiłem Sir Charlesa przy kominku, więc mam mniej więcej godzinę
wolnego - powiedział. - Zapraszam na śniadanie, mój drogi.
Zaprowadził Pongo do kuchni, gdzie stał teraz następny talerz mięsa.
- Ależ to chyba czeka na szanownego pana? - rzekł Pongo.
- Ja już jadłem z Sir Charlesem. Z zasady obywam się bez śniadania, ale
spotkanie z twoją śliczną żoną zaostrzyło mi apetyt, więc przyjąłem kilka
plastrów bekonu. Sir Charles był zachwycony. Śmiało, mój drogi, ja już nie
przełknę ani kęsa.
W tej sytuacji Pongo jadł i pił aż mu się uszy trzęsły.
- A teraz spać! - zarządził Spaniel.
Tylnymi schodami zaprowadził gości na piętro, a potem labiryntem
korytarzy do przestronnej, słonecznej sypialni. Stało tam łoże z
baldachimem, a obok okrągły koszyk.
- To mój kosz, ale nigdy z niego nie korzystam wyjaśnił Spaniel. - Sir
Charles woli, żebym spał w łóżku razem z nim. Na szczęście jest już
posłane, bo Jan - to nasz służący - ma dzisiaj wychodne. Wskakujcie.
Pongo i Mimi wskoczyli na łoże i wyciągnęli się błogo.
- Nikt tu nie zajrzy aż do wieczora, bo Sir Charles musi poczekać na
Jana, żeby mu pomógł wejść po schodach. Ogień powinien się utrzymać jeszcze
przez kilka godzin... zawsze rozpalamy tak, żeby Sir Charles mógł się
wykąpać przed ciepłym kominkiem. My tu nie stosujemy do ogrzewania tych
nowych wymysłów hydraulicznych. Śpijcie dobrze, moje dzieci.
Promienie słońca, blask kominka, draperie na ścianach - wszystko to było
tak piękne, że aż żal było zasnąć. Dlatego też Pongo i Mimi nie spali, lecz
podziwiali otoczenie... przez prawie pełną minutę. Wtem poczuli, że Spaniel
budzi ich łagodnie. Słonce już zachodziło, ogień na kominku wygasł i w
pokoju zrobiło się chłodno. Dalmatyńczyki przeciągnęły się sennie.
- Herbata dobrze wam zrobi - oświadczył Spaniel. - Ale najpierw musicie
odetchnąć świeżym powietrzem. Chodźcie.
W ostatnich promieniach zachodzącego słońca spacerowali po zapuszczonym
ogrodzie. Widząc, że Pongo ogląda się na piękny stary budynek z czerwonej
cegły, Spaniel poinformował, że dom ma już czterysta lat i że mieszka w nim
tylko on, Sir Charles oraz ich służący - Jan. Większość pokoi jest stale
zamknięta.
- Ale odkurzamy je od czasu do czasu - powiedział. - Muszę się wtedy
nieźle nachodzić.
W olbrzymim oknie migotały ogniki.
- To tam właśnie spędzamy większość czasu - rzekł Spaniel. - Cieplej by
nam było w którymś z mniejszych pokoi, ale Sir Charles najbardziej lubi

background image

przesiadywać w Wielkiej Sali. - Nagle zabrzmiał srebrzysty dzwonek. - Oho!
Woła mnie. Podano herbatę. Róbcie teraz dokładnie to, co wam powiem.
Wrócili do domu i gospodarz wprowadził ich do wielkiego, wysokiego
pomieszczenia. Po przeciwnej stronie sali siedział przed olbrzymim
kominkiem jakiś staruszek, ledwie widoczny zza parawanu, ustawionego za
jego fotelem.
- Połóżcie się za parawanem - szepnął Spaniel. - Sir Charles wkrótce
zaśnie, to przeniesiecie się bliżej kominka.
Skradając się na palcach do parawanu, Pongo i Mimi zauważyli, że obok Sir
Charlesa stoi wielki stół, a na nim starannie nakryta serwetką taca z
resztkami obiadu i zastawa do herbaty. W srebrnym czajniku zawieszonym nad
lampą spirytusową bulgotał wrzątek. Sir Charles nalał wody do imbryka i
zakrył go pokrywką. Potem uniósł srebrną czaszę znad talerza, na którym
leżały kromki chleba. Tymczasem Spaniel przyłączył się do niego i walił
ogonem w podłogę.
- Zgłodniałeś, co? - odezwał się Sir Charles. - To dobrze, zaraz sobie
upieczemy grzankę.
Nadział kromkę chleba na szpikulec. Nie był to zwyczajny rożen - wykonany
z żelaza, miał ponad metr długości. Bo tak naprawdę był to pogrzebacz
służący do poprawiania szczap w kominku. Ale Sir Charles posługiwał się nim
z dużą wprawą, unikając płomieni i przypiekając chleb nad tymi polanami,
które tylko żarzyły się czerwono. Grzanka była gotowa w mgnieniu oka.
Staruszek posmarował ją grubo masłem, podał Spanielowi i patrzył, jak ten
chrupie ją ze smakiem.
Mimi była nieco zaskoczona, że szarmancki Spaniel nie zaproponował jej
pierwszej grzanki, a jeszcze bardziej zdziwiła się, gdy również i drugą
spałaszował na oczach Sir Charlesa. Coraz bardziej doskwierał jej głód... i
niepokój. Czyżby ten miły Spaniel zaprosił ich na herbatę tylko po to, żeby
patrzyli, jak się objada?
Przyszła kolej na trzecią grzankę - ale tym razem Sir Charles odwrócił
się na chwilę. Spaniel natychmiast rzucił ją za parawan. Grzanka za grzanką
wędrowały w ten sposób do Mimi i Pongo, a Spaniel podjadał tylko od czasu
do czasu, gdy staruszek akurat na niego patrzył. Mimi zawstydziła się swej
zachłanności i podejrzeń.
- Apetyt dopisuje ci jak nigdy, mój chłopcze stwierdził uszczęśliwiony
staruszek. Przyrządzał grzankę za grzanką, dopóki nie zabrakło chleba. W
ten sam sposób zniknęły ciasteczka. Wreszcie Sir Charles podał Spanielowi
herbatę w srebrnej misce. Postawił ją tak blisko parawanu, że gdy odwrócił
wzrok, Pongo i Mimi mogli się trochę napić. Widząc, że miska jest pusta,
staruszek napełnił ją na nowo i powtarza to jeszcze kilkakrotnie, tak że
wszystkie psy napiły się do syta. Pongo i Mimi zawsze jadali wspaniale,
lecz dotychczas nie próbowali gorących grzanek z masłem i słodkiej herbaty
z mlekiem. Tę kolację na zawsze zachowali w pamięci.
W końcu Sir Charles sztywno wstał z fotela, dorzucił do ognia jeszcze
jedno polano, usiadł z powrotem i zamknął oczy. Po chwili już spał. Spaniel
przywołał Pongo i Mimi bliżej kominka. Usiedli przed ciepłym paleniskiem,
patrząc na staruszka. Twarz miał głęboko pobrużdżoną; obwisła skóra
przedziwnie upodobniała go do Spaniela... a może to Spaniel był podobny do
Sir Charlesa? Dwaj starzy przyjaciele drzemali w świetle kominka, na tle
wielkiego, ciemnego już okna.

background image

- Powinniśmy się zbierać - szepnął Pongo. Ale było tak ciepło, tak
spokojnie, a do tego tak się przejedli grzankami z masłem, że zapadli w
lekką, rozkoszną drzemkę.
Pongo obudził się raptownie. Ktoś chyba wymówił jego imię?
Ogień na kominku nieco już przygasł, lecz rzucał jeszcze dość światła, by
Pongo ujrzał, że staruszek nie śpi, za to pochyla się do przodu.
- Nie do wiary, przecież to Pongo i jego żona mruknął Sir Charles z
uśmiechem. - Proszę, proszę! Cóż za miła niespodzianka!
Teraz również Mimi otworzyła oczy.
- Nie ruszajcie się - przykazał Spaniel szeptem.
- Ty też je widzisz? - spytał staruszek, kładąc dłoń na głowie swego
ulubieńca. - Jeśli tak, to nic się nie bój. Nie zrobią ci nic złego.
Polubiłbyś je. Niech no się zastanowię... tak, umarły chyba z pięćdziesiąt
lat przed twoim narodzeniem, może nawet więcej. To były pierwsze psy, z
jakimi się zetknąłem. Często prosiłem matkę, żeby zatrzymała powóz i
pozwoliła im wejść do środka... nie mogłem patrzeć, jak biegną z tyłu. W
rezultacie zostały psami domowymi. Jakże często siadały tu przed kominkiem.
Hejże, psiaki! Jeżeli psy potrafią wracać po śmierci, to czemu nie
wróciłyście wcześniej?
Pongo domyślił się, że staruszek sądzi, iż ma przed sobą duchy.
Przypomniał sobie, że pan Poczciwiński nazwał go "Pongo", gdyż imię to
powszechnie nadawano dalmatyńczykom w tych dawnych czasach, kiedy biegały
za powozami. Sir Charles wziął jego i Mimi za psy, które znał w
dzieciństwie.
- To pewnie moja wina - ciągnął staruszek. - Nie jestem, jak to się teraz
mówi, dobrym "medium". W tym domu podobno jest pełno duchów, ale ja nigdy
żadnego nie widziałem. Śmiem twierdzić, że i was widzę tylko dlatego, że
moje życie dobiega kresu... a żyłem długo. Mogę już odejść, jestem (r)gotowy.
Ale cóż to za radość wiedzieć, że psy też żyją po śmierci... zawsze na to
liczyłem. Dla ciebie to także pomyślna wiadomość, mój chłopcze. -
Pieszczotliwie potargał Spanielowi uszy. - Kto by pomyślał, Pongo i jego
piękna żona znów tutaj, po tylu latach! Nie widzę was już tak dobrze jak
kiedyś, ale będę pamiętał!
Ogień na kominku przygasał coraz bardziej. Psy nie widziały już twarzy
staruszka, lecz jego równy oddech powiedział im, że znów zasnął. Spaniel
powstał cicho.
- Chodźcie ze mną, bo Jan wróci niedługo na kolację - szepnął. -
Sprawiliście mojemu kochanemu staruszkowi ogromną radość. Jestem wam
głęboko wdzięczny.
Na palcach wymknęli się z olbrzymiej, ciemnej sali i przeszli do kuchni,
gdzie Spaniel wmusił w nich jeszcze trochę jedzenia.
- Chociaż kilka pożywnych biszkoptów... przed wyjściem Jan zawsze
zostawia mi otwartą pustkę.
Napili się jeszcze na drogę, a Spaniel poinstruował Pongo, jak dotrzeć do
Suffolk. Polegało to głównie na różnych "w lewo" i "w prawo" i Mimi nie
rozumiała z tego ani słowa. Spaniel pochwycił jej oszołomione spojrzenie i
spytał filuternie:
- Gdzie masz prawą łapę?
- Gdzieś z przodu - odparła Mimi rezolutnie, na co Spaniel i Pongo
wybuchnęli typowo męskim śmiechem.

background image

Dziękując Spanielowi, na pożegnanie Mimi stwierdziła, że do końca życia
nie zapomni tego dnia.
- Ja również - przyznał Spaniel, uśmiechając się do niej. - Ty to masz
szczęście, Pongo!
- Wiem odparł Pongo, spoglądając na żonę z dumą.
Ruszyli w drogę.
Po kilku minutach biegu przez pole Mimi spytała z niepokojem:
- I jak twoja noga, Pongo?
- O wiele lepiej. Mimi, tak mi wstyd z powodu mojego zachowania dziś
rano. To z tej złości. Gniew sprawia że ból staje się tym bardziej
dotkliwy. Nawet nie wiesz, jak bardzo mnie pocieszyłaś... i jaka byłaś
dzielna.
- A ty byłeś dla mnie wielką pociechą tej nocy, kiedy wyruszaliśmy z
Londynu - powiedziała. - Wszystko będzie dobrze, dopóki oboje naraz nie
stracimy odwagi.
- Cieszę się, że nie pozwoliłaś mi pogryźć tego małego człowieka.
- Psu nie wolno gryźć ludzi bez względu na okoliczności - oświadczyła
Mimi cnotliwie.
Pongo coś sobie przypomniał.
- Tak? A jeszcze przedwczoraj wieczorem mówiłaś, że rozszarpiesz
Torturellę de Mon na strzępy.
- To co innego - burknęła ponuro. - Jej nie uważam za człowieka.
Wspomnienie Torturelli sprawiło, że pobiegli szybciej, zaniepokojeni o
los dzieci. Przez dłuższy czas nie odzywali się, aż w końcu Mimi spytała:
- Pongo, daleko jeszcze mamy do naszych szczeniąt?
- Jak dobrze pójdzie, będziemy na miejscu jutro rano.
Tuż przed północą dotarli do miasteczka Sudbury, znanego z odbywających
się tam jarmarków. Gdy przechodzili przez most na rzece Stour, Pongo
zatrzymał się.
- W tym miejscu wkraczamy do Suffolk - obwieścił triumfalnie.
Pośród starych domów pobiegli cichymi uliczkami na rynek. Liczyli, że
spotkają jakiegoś psa i dowiedzą się, czy Szczekanie o Zmierzchu przyniosło
nowe wiadomości o szczeniętach, ale nigdzie nie było widać żywego ducha.
Kiedy pili wodę z fontanny, zegar na wieży kościelnej zaczął wybijać
północ.
- Pongo, już jest jutro! - krzyknęła uradowana Mimi. - Czyli że już dziś
będziemy z naszymi dziećmi!
`tc
Co zobaczyli z Fanaberii
`tc
Noc coraz bardziej miała się ku końcowi, a oni mijali kolejne ładne
wioski. Wreszcie zawędrowali na takie odludzie, że czegoś podobnego
dotychczas nie widzieli. Same lasy i wrzosowiska, a farm jak na lekarstwo.
Krajobraz był tak dziki, że Pongo nie ryzykował biegu na skróty i
przezornie trzymał się wąskich, krętych dróg. Księżyc skrył się za
chmurami; w panujących ciemnościach Pongo nie mógł odczytać napisów na
nielicznych tu drogowskazach.
- Obawiam się, że możemy minąć naszą wioskę, nawet o tym nie wiedząc -
powiedział. - Nie udało nam się przesłać wiadomości podczas Szczekania o
Zmierzchu, więc nikt nie będzie nas wypatrywał.

background image

I tu się pomylił. Z ciemności dobiegło ich nagle głośne "miau".
Zatrzymali się natychmiast. Tuż przed nimi siedziała na drzewie bura
kotka.
- Pongo i Mimi? - spytała. - Mam nadzieję, że jesteście przyjaźnie
nastawieni?
- Naturalnie, szanowna pani - odparł Pongo. - Czy to przypadkiem nie pani
pomogła odnaleźć nasze dzieci?
Tak, to ja - przyznała kotka.
- Och, dziękuję, bardzo pani dziękuję! - krzyknęła Mimi.
Kotka zeskoczyła na ziemię.
- Wybaczcie mi podejrzliwość, ale niektóre psy zupełnie nie potrafią się
opanować na widok kota... choć mnie akurat nigdy nie spotkało nic złego.
No, więc jednak dotarliście.
- Bardzo to uprzejmie z pani strony, że pani na nas czekała - powiedział
Pongo.
- Żaden kłopot. W nocy i tak przeważnie wychodzę. Możecie mi mówić Tib.
Naprawdę nazywam się Kicia Sarenka, ale dla większości ludzi to za długie
imię... a szkoda bo bardzo mi się podoba.
- Świetnie do pani pasuje - oświadczył Pongo z galanterią podpatrzoną u
Spaniela. - Do pani smukłej figury i miękkich szarych łapek. - Powiedział
to na chybił trafił, bo było za ciemno, żeby mógł, ocenić jej figurę, nie
mówiąc - już o łapkach.
Kotka była w siódmym niebie.
- Dbam o linię, to prawda.. a właśnie łapkom zawdzięczam imię Kicia
Sarenka. Teraz pewnie chcecie coś przekąsić i wyspać się porządnie.
- Proszę nam powiedzieć, co słychać u naszych dzieci - poprosiła Mimi.
- Wszystko w porządku... widziałam je ostatnio wczoraj wieczorem. Są
wesołe jak szczygiełki, a tłuste jak pączki w maśle.
- Czy zanim coś zjemy i pójdziemy spać, moglibyśmy je zobaczyć? - spytała
Mimi. - Choć raz rzucić na nie okiem?
- My nie potrafimy chodzić po drzewach tak jak pani Sarenka - wtrącił
Pongo.
- To nie będzie konieczne - uspokoiła ich kotka. - Pułkownik załatwił już
co trzeba. Ale nie zobaczycie szczeniąt, zanim nie wypuszczą ich na
gimnastykę, a to nastąpi dopiero za kilka godzin. Ci Złoczyńscy to straszne
śpiochy. Chodźcie, poznacie pułkownika.
- Człowieka? - spytała zaskoczona Mimi.
- Ależ gdzie tam. Pułkownik to nasz Owczarek. Mistrz strategii...
spytajcie owiec. Nazywa mnie swoim porucznikiem.
Prowadziła ich teraz drogą. Pongo spytał, jak daleko jeszcze do farmy.
- My nie idziemy na farmę. Pułkownik został na noc w Fanaberii.
Zwariowane miejsce, ale bardzo przydatne do naszych celów.
Rozjaśniało się. Wkrótce droga zaprowadziła ich na wrzosowisko, na którym
w oddali ciemna bryła odcinała się od coraz jaśniejszego nieba. Po chwili
Pongo zobaczył, że bryła ta to wielki kamienny mur:
Jesteśmy na miejscu - oznajmiła kotka. - Wasze dzieci są za tym murem.
- Wygląda to jak więzienie - zauważył Pongo.
- Paskudne miejsce - przyznała. - Pułkownik opowie wam jego historię.
Zeszli z drogi na kłujące wrzosowisko. Dopiero z bliska Pongo zobaczył,
że mur zakręca, ja gdyby otaczał okrągłą wieżę. Za nim wzbijały się w górę

background image

wąskie drzewa; bezlistne gałęzie odcinały się czernią na tle nieba.
- Można by pomyśleć, że po drugiej stronie stoi co najmniej zamek -
odezwała się kotka. - Powiadają, że kiedyś nawet chcieli go zbudować, ale
coś nie wyszło. Teraz jest tu tylko... zresztą, zobaczcie sami.
Zaprowadziła ich do zardzewiałej żelaznej bramy. Było już dosyć widno,
więc Pongo i Mimi zajrzeli przez pręty. Za trawnikiem, zdziczałym jak
wrzosowisko wokół posiadłości, połyskiwała woda... o dziwo, czarna. Powodu
nie trzeba było daleko szukać - w stawie odbijał się czarny dom.
Pongo i Mimi nigdy w życiu nie widzieli równie przerażającego gmaszyska.
Większość frontowych okien zamurowano, te zaś, które się ostały,
przywodziły na myśl oczy i nos. Rolę ust spełniały drzwi. Tyle że oczu było
za dużo, a usta i nos znajdowały się nie całkiem na środku, przez co twarz
była jakby wykrzywiona.
- Zobaczył nas! - jęknęła Mimi. Rzeczywiście, mogło się zdawać, że dom
wytrzeszcza na nich oczy osadzone w popękanej, łuszczącej się czarnej
twarzy.
- A oto i Czarci Dwór - poinformowała kotka.
Pongo i Mimi ruszyli za nią wzdłuż zakręcającego muru. Po chwili ujrzeli
wieżę, wzbijającą się wysoko ponad korony drzew. Tak jak i mur, zbudowana
była z nie tynkowanego szarego kamienia i przypominała nieco wieżę
kościelną. Ale kościoła nie było. Wieża po prostu wystawała z muru.
Większość wysokich okienek wybito, a ich kamienne futryny kruszyły się. Nie
była to jeszcze kompletna ruina, ale niewiele już brakowało.
- Słusznie nazwali to Fanaberią! - rzekła kotka.
Mimi nie znała tego słowa, ale Pongo widział już kiedyś coś podobnego i
potrafił jej to wyjaśnić. Fanaberiami nazywa się różne dziwactwa, na
przykład drogie, dziwaczne budynki postawione nie wiadomo po co, z czystej
głupoty.
Kotka miauknęła trzy razy, na co z wieży odpowiedziały jej trzy
szczeknięcia, a po chwili doleciał dźwięk odsuwanego rygla.
- Pułkownik to jedyny znany mi pies, który potrafi odsuwać rygle zębami -
powiedziała kotka z dumą.
Pongo natychmiast postanowił, że i on musi się tego nauczyć.
- Wchodźcie, wchodźcie - zagrzmiał dudniący głos. - Ale najpierw niech no
wam się przyjrzę. W środku jest jeszcze za ciemno.
Wyszedł do nich olbrzymi Owczarek. Pongo od razu poznał, że nie jest to
jeden z tych wymuskanych oficerków lecz zwalisty stary wiarus, może nie
najbystrzejszy, za to z bogatym doświadczeniem. Jego oczka, przesłonięte
grzywą białoszarych włosów, błyszczały przebiegle i sympatycznie.
- Cieszę się, że jak na dalmatyńczyki jesteście słusznego wzrostu -
powiedział z aprobatą. - Nie mam nic przeciwko małym psom, ale należy
rosnąć na tyle, na ile pozwala rasa. No jak tam, co się z wami działo?
Podczas wczorajszego Szczekania o Zmierzchu wybuchła rzadka awantura, gdy
okazało się, że nikt nic o was nie wie.
Wprowadził ich do Fanaberii. Po drodze Pongo opowiedział mu o gościnie u
Spaniela.
- Widzi mi się, że to równy chłop - stwierdził pułkownik. - Szkoda, że
nie bierze udziału w Szczekaniu. No, to teraz wrzućcie coś na ząb.
Zorganizowałem śniadanie, na wypadek, gdybyście się pojawili.
Czekało na nich mnóstwo wiejskich smakołyków i głęboka, okrągła puszka

background image

pełna wody.
- Jak pan sobie poradził z transportem tego wszystkiego? - spytał
zaskoczony Pongo.
- Najpierw przyturlałem z farmy tę okrągłą puszkę... z jedzeniem w środku
- wyjaśnił pułkownik. - Uszczelniłem ją słomą, żeby nic nie zgubić. Potem
pożyczyłem kubełek, którego mój mały przyjaciel Tomek używa do stawiania
babek z piasku... kochany malec, nie ma takiej rzeczy, której by mi nie
pożyczył. Umiem nosić ten kubełek za rączkę. Sześć kursów do stawu na
wrzosowisku i woda znalazła się tutaj... całe szczęście, że wczoraj była
odwilż. Pijcie śmiało! Wody nam nie zabraknie.
Podczas śniadania kotka pełniła honory pani domu. Pongo uważał, żeby
zawsze zwracać się do niej "pani Sarenko".
- A to co znowu za pomysł z tą "panią Sarenką"? - spytał pułkownik
znienacka.
- Tak się składa, że naprawdę nazywam się Kicia Sarenka - odparła kotka.
- A chyba nie ma wątpliwości, że jestem panią.
- Stanowczo masz za dużo imion - oświadczył pułkownik. - Jesteś
"kiciusiem", bo wszystkie koty są "kiciusiami". Jesteś "Kicią Sarenką", bo
tak się naprawdę nazywasz. Dalej "Tib", bo większość ludzi tak na ciebie
woła. Dla mnie jesteś "porucznikiem" albo "porucznikiem Tib". Myślałem, że
ci się to podoba.
- "Porucznik" tak, ale "porucznik Tib" już nie.
- Trudno, nie możesz do tego wszystkiego być jeszcze "Panią Sarenką". Nie
można mieć sześciu imion.
- Ja mam prawo do dziewięciu, bo koty żyją dziewięć razy - odparowała
kotka. - Ale mogę przystać na "porucznika Sarenkę"... i "Kicię" w chwilach
swawoli.
- Zgoda - rzekł pułkownik. - A teraz zaprowadzimy naszych gości do
sypialni.
- A czy nie moglibyśmy przed snem choć raz rzucić okiem na nasze dzieci?
- poprosiła Mimi błagalnie. - Bardzo proszę.
Kotka zerknęła szybko na pułkownika i odparła:
- Mówiłam im, że szczenięta wyjdą dopiero za kilka godzin.
- Poza tym z emocji nie moglibyście zasnąć - dodał Owczarek. - Najpierw
musicie dobrze wypocząć, a dopiero potem się martwic.
- Martwić? - podchwycił Pongo. - Czy coś się stało?
- Waszym dzieciom nic się nie stało, daję słowo odparł pułkownik.
Pongo i Mimi wierzyli mu... a jednak oboje pomyśleli że w jego głosie i w
spojrzeniu, jakie rzuciła mu kotka, było coś dziwnego.
- Idziemy na górę! - polecił dziarsko pułkownik. - Będziecie spać na
ostatnim piętrze, bo tylko tam wszystkie szyby są całe. Podwieźć cię,
poruczniku Sib... to znaczy poruczniku Tarenko... tam do kata, kocie!
- Wypraszam sobie, nie zniosę, żeby nazywać mnie zwykłym kotem -
oświadczyła kotka.
- Całkiem słusznie - przyznał pułkownik. - Ja też nie lubię, jak mnie
nazywają zwykłym psem. Przepraszam, poruczniku Sarenko. No, wskakuj, chyba
że chcesz iść pieszo.
Kotka wskoczyła pułkownikowi na grzbiet i przytrzymała się jego długich
włosów. Pongo nigdy jeszcze nie widział, żeby kot wskakiwał na psa w
przyjaznych zamiarach. Wywarło to na nim duże wrażenie - z jednej strony

background image

ufność pułkownika, z drugiej fakt, że kotka godna jest najwyższego
zaufania.
Wąskie, kręte schody prowadziły na piąte piętro Fanaberii. Na niższych
pełno było połamanych mebli, starych kufrów i wszelkiego rodzaju rupieci.
Na ostatnim zaś znajdowało się grube posłanie ze słomy, którą pułkownik
przytaszczył tam w worku. Ale Mimi dużo bardziej interesowało wąskie
okienko - może wychodziło na Czarci Dwór?
Podbiegła, żeby się przekonać. Tak, za koronami drzew i zapuszczonym
sadem dojrzała tył czarnego domu - równie brzydki jak front, choć nie tak
przerażający. Z boku znajdował się wielki wybieg dla koni.
- Czy to tam wyjdą nasze dzieci? - spytała Mimi.
- Tak, tak - uspokoił ją pułkownik. - Ale to dopiero za... no, za jakiś
czas.
- Nie zasnę, dopóki ich nie zobaczę - oświadczyła Mimi.
- Ależ tak, zaśniesz, bo cię uraczę bajką na dobranoc - rzekł pułkownik.
- Twój mąż prosił mnie, żebym mu opowiedział historię Czarciego Dworu.
Chodź, połóż się.
Pongo wypatrywał chwili, gdy ujrzy swe dzieci, równie niecierpliwie jak
Mimi, ale wiedział, że najpierw powinni się przespać, więc namówił ją, żeby
się położyła. Owczarek nakrył ich słomą.
- Zimno tu... chociaż ja tego nie czuję - powiedział. Następnie wysłał
kotkę, by zorganizowała jedzenie na kolację, i zaczął snuć opowieść swym
dudniącym głosem. A oto ta historia:
Czarci Dwór był niegdyś zwykłym wiejskim domem zwanym - od nazwiska
farmera, który go zbudował Czarnym Dworem. Miał około dwustu lat, czyli
tyle samo co farma, na której mieszkali Owczarek i kotka.
- Oba domy są bardzo podobne, tyle że nasz jest biały i zadbany -
powiedział pułkownik. - Pamiętam Czarci Dwór, zanim pomalowano go na
czarno. Wtedy był całkiem niebrzydki.
Farmer nazwiskiem Czarny wpadł w długi i sprzedał Czarny Dwór przodkowi
Torturelli de Mon, któremu bardzo odpowiadało ustronne położenie na
wrzosowisku. Zamierzał on na miejscu istniejącego budynku postawić
fantastyczny gmach - skrzyżowanie zamku i katedry i zaczął od budowy muru i
Fanaberii. (Pułkownik dowiedział się tego wszystkiego podczas wizyt na
plebanii).
Gdy mur już stanął, a wraz z nim masywne żelazne wrota, zaczęły się
szerzyć dziwne pogłoski. Wieśniacy przechodzący nocą przez wrzosowisko
słyszeli krzyki i diabelski chichot. Czyżby za tym murem, który jak żywo
przypominał mury więzienne, kogoś przetrzymywano? Ludzie zaczęli staranniej
liczyć swoje dzieci.
- Niektóre pogłoski... hm, na dobranoc ich wam nie powtórzę - rzekł
pułkownik. - To te, których nie zasłyszałem na plebanii. Powiem wam tylko
jedno - bo nie zmartwicie się tym tak jak, ma się rozumieć, wieśniacy.
Powiadano, że ten cały de Mon miał długi ogon. To też usłyszałem gdzie
indziej, a nie na plebanii.
Mimi niewiele z tego rozumiała i teraz już spała głęboko, ale Pongo był
żywo.zainteresowany.
- Ludzie zaczęli nazywać ten dom Czarcim Dworem a tego de Mona zwyczajnym
demonem - podjął pułkownik. - Aż w końcu pewnej nocy mężczyźni z
okolicznych wiosek przybyli z płonącymi pochodniami, by wyważyć wrota i

background image

spalić dom. Ale kiedy podeszli bliżej, zerwała się straszliwa burza i
pochodnie im zgasły. Nagle wrota otworzyły się z trzaskiem - jak gdyby
samoistnie - i ukazał się de Mon. Powoził czterokonnym zaprzęgiem. Jak
wieść niesie, to z niego, a nie z nieba biły pioruny... niebieskie,
widlaste błyskawice. Wieśniacy uciekli z krzykiem i więcej tam nie wrócili.
De Mon także nie wrócił. Dom stał pusty przez trzydzieści lat, aż wreszcie
ktoś go wynajął. Wynajmowano go od tej pory wielokrotnie, ale nikt nie
zagrzał w nim miejsca.
- I wciąż należy do rodziny de Monów? - spytał Pongo.
- Z całego rodu została już tylko Torturella. Tak, to jej własność.
Przyjechała tu kilka lat temu i kazała pomalować dom na czarno. Słyszałem,
że w środku jest czerwony. Ale ona w nim nie mieszka. Wynajęła go
bezpłatnie braciom Złoczyńskim, w zamian za opiekę nad posiadłością. Ja tam
bym im nie oddał pod opiekę nawet psiej budy.
Pongo nic więcej nie usłyszał, bo zaledwie opowieść dobiegła końca,
zmorzył go sen. Owczarek przyglądał się śpiącej parze.
"Ale ich czeka wstrząs!" - pomyślał i ciężkim krokiem ruszył na dół.
Niecałą godzinę później Mimi otworzyła oczy. Śniły jej się szczenięta,
słyszała, jak szczekają... i rzeczywiście szczekały! Wyprysnęła spod słomy
i skoczyła do okna. Nie dostrzegła ani jednego szczeniaka, ale wyraźnie
słyszała szczekanie... dobiegało z czarnego domu. Nagle przybrało na sile,
drzwi na wybieg stanęły otworem i na plac wysypał się sznur szczeniąt.
Mimi zamrugała. To chyba niemożliwe, żeby jej dzieci tak urosły w ciągu
niecałego tygodnia? I chyba nie miała ich aż tyle? Wychodziło ich coraz
więcej, cały plac zapełniał się pięknymi, dużymi, zdrowymi szczeniętami
dalmatyńczyków, ale...
Mimi uniosła głowę i zawyła rozpaczliwie. To wcale nie były jej dzieci!
Wszystko to jedna wielka pomyłka! Jej szczenięta nadal są zaginione, być
może konają z głodu, może nawet już umarły... Wyła i wyła w udręce.
Jej pierwszy skowyt obudził Pongo, który błyskawicznie dołączył do niej i
wytrzeszczył oczy na plac pełen baraszkujących, koziołkujących szczeniąt. A
przez cały czas z domu wychodziły następne, już coraz mniejsze...
Nagle ujrzeli go.. był nawet mniejszy niż się zachował w ich pamięci.
Fart! Podkówka z cętek na jego grzbiecie świadczyła o tym najdobitniej. Za
nim pojawił się Pączuś, jak zwykle potykając się o własne łapy. Potem
Ciapek, maleńka Resztka i pozostałe. Wszystkie były całe i zdrowe,
wszystkie merdały ogonami, wszystkie łapczywie chłeptały wodę z niskich
korytek ustawionych na placu.
- Popatrz, Ciapek pomaga Resztce zdobyć miejsce! - zawołała wniebowzięta
Mimi. - Ale co to ma znaczyć? Skąd się tu wzięły te wszystkie szczeniaki?
Pongo nie otrząsnął się jeszcze ze snu, ale natychmiast zaczął myśleć
intensywnie. Zobaczył wszystko jak na dłoni. Torturella pewnie kradnie
szczenięta już od dawna... odkąd powiedziała, że chciałaby mieć futro z
dalmatyńczyków. Największe szczeniaki na placu miały co najmniej pięć
miesięcy. Potem następowały coraz mniejsze. Najmniejsze zaś i najmłodsze
były jego dzieci, które widocznie skradziono na samym końcu.
Zaledwie wyjaśnił to żonie, na szczycie schodów pojawił się Owczarek,
który zszedł na dół po wodę, lecz wrócił słysząc wycie Mimi.
- A więc już wiecie - mruknął. - Miałem nadzieję, że najpierw się
wyśpicie.

background image

- Ale dlaczego obaj jesteście tacy zmartwieni? - spytała Mimi. - Nasze
dzieci są całe i zdrowe.
- Tak, kochanie. Patrz sobie na nie dalej - powiedział Pongo łagodnie i
odwrócił się do Owczarka.
- Idziemy na dół, chłopcze, trzeba się napić - rzekł pułkownik.
`tc
W obozie wroga
`tc
Pongo łyknął sobie zdrowo - właśnie tego mu było trzeba.
- A teraz przejdź się ze mną do stawu - powiedział pułkownik, chwytając w
zęby rączkę blaszanego kubełka. - Chwilowo raczej sen ci nie grozi.
Pongo miał wrażenie, że już nigdy nie zaśnie.
- Nie mogę sobie darować, że naraziłem was na ten wstrząs - stwierdził
pułkownik, gdy wyszli na poranne słońce. - Bo nie możecie winić porucznika.
Ona nie ma wprawy w obserwacji. Kiedy powiedziała, że "tam aż się roi od
małych dalmatyńczyków", naturalnie pomyślałem, że chodzi jej tylko o wasze
dzieci. W końcu piętnaście szczeniąt aż nadto wystarczy, żeby było rojno.
Prawdę poznałem dopiero wczoraj, kiedy przeniosłem swoją kwaterę główną do
Fanaberii i zajrzałem za mur. Oczywiście zawiadomiłem o tym podczas
wczorajszego Szczekania o Zmierzchu, ale nie mogłem się z wami
skontaktować.
- Ile ich tam jest? - spytał Pongo.
Dokładnie trudno powiedzieć, bo kręcą się przez cały czas. Ale
przypuszczam, że - wliczając w to wasze jest ich około setki.
- Około setki!
Doszli do stawu.
- Napij się jeszcze - poradził pułkownik.
Pongo łapczywie wychłeptał trochę wody i spojrzał beznadziejnie na
Owczarka.
- I co ja mam teraz zrobić, pułkowniku?
Czy twoja żona będzie chciała uratować tylko własne dzieci?
- W pierwszej chwili, kto wie - odparł Pongo. - Ale zmieni zdanie, gdy
uświadomi sobie, że tym samym skazałaby pozostałe na pewną śmierć.
- Tak czy inaczej, wasze dzieci są jeszcze za małe na taką podróż -
stwierdził pułkownik. - Zdajesz sobie z tego sprawę?
Pongo zdawał sobie z tego sprawę, a jakże. Jego plan zakładał, że
szczenięta zostaną w Czarcim Dworze, dopóki nie podrosną, a on i Mimi będą
nad nimi czuwali, gotowi do natychmiastowej pomocy w razie
niebezpieczeństwa. Powiedział o tym pułkownikowi.
- Właśnie tak musicie postąpić - pochwalił Owczarek.
- Ale co z resztą szczeniąt?
- Roześlę wieści o nich po całej Anglii. Być może inni rodzice przyjdą im
na ratunek.
- Upłynęło już tyle czasu, że wątpię - rzekł Pongo.
- A czy w najgorszym wypadku wasi przyjaciele przyjęliby je pod swój
dach?
Pongo nie wyobrażał sobie, że Poczciwińscy mogliby odmówić pomocy
jakiemukolwiek psu. Ale całej setce?! Z drugiej strony, ich salon był
naprawdę duży.
- Nie wierzę, żeby je odrzucili - odparł. - Ale pułkowniku, ja przecież

background image

nie dam rady zaprowadzić ich wszystkich do Londynu!
- Bez przygotowania oczywiście, że nie. Trzeba je wyszkolić, co do
jednego. Muszą się nauczyć musztry, wykonywania rozkazów... tym większym
mógłbym pokazać jak należy plądrować.
- Sam chętnie bym się tego nauczył - wtrącił Pongo.
- Znakomicie! To może spróbujesz teraz ponieść w zębach to wiaderko? Tę
sztuczkę też powinieneś opanować. Nie, nie... bardziej wyciągnij głowę
przed siebie. Wtedy wiaderko nie będzie cię stukać w pierś. Doskonale!
Pongo przekonał się, że potrafi nieść kubełek z wodą bez większych
trudności. Podniosło go to na duchu. Przy pomocy tego cudownego starego
pułkownika uratuje szczenięta co do jednego! Odstawił kubełek dopiero na
parterze Fanaberii.
- Wyglądasz zdecydowanie lepiej - orzekł pułkownik. - Teraz może uda ci
się zasnąć. Do zmroku ani ty, ani twoja żona nic nie możecie zrobić. A
potem spotkacie się z dziećmi. Ja tymczasem zawiadomię o waszym przybyciu.
Pongo czymś się gryzł.
- Pułkowniku, po co Torturella ukradła aż tyle dalmatyńczyków? Czyżby
chciała sobie sprawić więcej futer?
Owczarek zdziwił się.
- Wiesz chyba, że jej mąż jest kuśnierzem? Rozumiem, że wyszła za niego
tylko z tego powodu.
A więc to tak! Pongo całkiem o tym zapomniał. Ale jeżeli de Monowie
zamierzali szyć futra z dalmatyńczyków na sprzedaż, to znaczy, że Czarci
Dwór jest po prostu fermą hodowlaną i żaden dalmatyńczyk nie będzie
bezpieczny, dopóki ktoś nie położy kresu działalności Torturelli.
Muszę się tym zająć zaraz po powrocie do Londynu" - pomyślał Pongo, w
ponurym nastroju wchodząc na górę.
Mimi leżała na gołych deskach przy oknie. Obserwowała szczenięta, dopóki
nie wróciły pod dach, a potem zapadła w sen. Pongo przykrył ją słomą i
przytulił się do niej, żeby ją ogrzać. Nawet nie drgnęła. Przed snem naszły
go jeszcze bardzo pokorne myśli. Spodziewał się, że Owczarek będzie jakimś
zgrzybiałym wsiowym starcem. A tymczasem jak wiele zależało od tego
przebiegłego, życzliwego wojaka!
Kiedy pułkownik ich obudził, było już całkiem ciemno.
- U małych wszystko w porządku, ale Szczekanie o Zmierzchu nie przyniosło
żadnych wieści o innych rodzicach. Dałem znać, że dotarliście szczęśliwie,
i z całej Anglii nadeszły dla was pozdrowienia. Cały psi świat oczekuje na
wieści z naszej spokojnej wioski. Powiedziałem, że jak już wypoczniecie,
osobiście zamienicie kilka słów.
- Bardzo chętnie - rzekł Pongo.
- To teraz na kolację - zarządził pułkownik.
Zeszli na dół, gdzie czekały na nich wyborne kiełbasy, które kotka
zbierała przez cały dzień. Teraz była na farmie - pułkownik wyjaśnił, że
jej przyjaciele obraziliby się, gdyby nie przyszła wypić spodeczka mleka
przy herbacie.
- Ja też niedługo muszę wracać, bo mój mały przyjaciel Tomek lubi, jak
asystuję mu przy kąpieli. A więc zbierajmy się.
Wstał i otworzył okno.
- System obronny Czarciego Dworu jest wręcz dziecinny - oznajmił. - Co za
sens ma zamykanie frontowej bramy na kłódkę, skoro można wejść od tyłu

background image

przez Fanaberię?
Pongo spostrzegł, że jedne drzwi i okno wychodzą na teren Czarciego
Dworu, a drugie na wrzosowisko, i że Fanaberia jest w gruncie rzeczy czymś
w rodzaju wartowni. Pierwotnie pułkownik wprowadził ich tam przez okno od
strony wrzosowiska. Teraz zaś wyszli przez drugie, ponieważ drzwi
prowadzące na teren posiadłości były zamknięte od zewnątrz.
- Ostrożnie - przestrzegł pułkownik. - Okno może się zatrzasnąć, a z
tamtej strony nie ma klamki. Natomiast otwarcie tych drzwi trochę potrwa. -
Gdy już odsunął rygiel w zamku, uchylił drzwi do Fanaberii i zastawił je
ciężkim kamieniem. - To na wypadek, gdybyście chcieli stąd szybko uciec...
ale wątpię, żeby do tego doszło. Nie zdziwię się, jeśli uda wam się spędzić
z dziećmi całą noc.
Mimi aż zaparło dech z radości, po czym zasypała pułkownika pytaniami.
- Wyjaśnię wszystko po drodze - obiecał ruszając w stronę Czarciego
Dworu.
Nad czarnym domem wisiał księżyc w pełni.
- Co tam sterczy na dachu, pułkowniku? - spytał Pongo. - Czyżby tu mieli
telewizję... na takim odludziu?
- A tak, owszem - odparł Owczarek. - Od czasu elektryfikacji trudno by
było znaleźć we wsi dom bez telewizora. Kupuje się je głównie na kredyt...
chociaż w tym wypadku sprzedawca niewiele ma z tego kredytu. Słyszałem, że
Złoczyńscy już od miesięcy za nic nie płacą.
Przedstawił im swój plan i wkrótce okazało się, że telewizja odgrywa w
nim wielką rolę. Bracia Złoczyńscy siedząc przed ekranem zapominali o bożym
świecie, ale nie znosili wtedy najmniejszego hałasu. A szczenięta, jeżeli
nie było im ciepło, ujadały jak wściekłe. Najcieplej zaś było w kuchni,
gdzie stał telewizor - więc tam też przebywały (chyba że gimnastykowały się
akurat na wybiegu dla koni). Niektóre chętnie oglądały telewizję, inne
spały; w każdym razie wszystkie były cicho, więc bracia Złoczyńscy mogli
śledzić program w spokoju. Pułkownik dowiedział się tego od Farta podczas
długich, szczekanych pogawędek.
- Ten wasz chłopak to kawał spryciarza - oświadczył. - Rozwinięty nad
wiek.
Pongo i Mimi omal nie pękli z dumy.
Plan przewidywał, że Fart wyprowadzi rodzeństwo na wybieg dla koni, gdy
Złoczyńscy będą oglądali telewizję.
- Ale w taki ziąb małe nie wytrzymają długo na dworze, a nie rozumiem,
dlaczego nie mielibyście wrócić razem z nimi do kuchni - stwierdził
Owczarek. - Fart powiedział, że jedyne światło pada tam z telewizora, więc
jeśli przykucniecie, nic wam się nie stanie. Nawet jeśli was Złoczyńscy
zobaczą, to wezmą was za dwa z większych szczeniaków. Ale to raczej nie
grozi, bo według Farta dopóki trwa program, obaj bracia nie odrywają wzroku
od ekranu, a potem przewracają się na bok i zasypiają... na podłodze mają
materace. Nie widzę powodu, dla którego nie mielibyście spędzić tam nocy.
Zawołam was o świcie, tak że wyjdziecie, zanim Złoczyńscy się obudzą.
Pongo i Mimi uznali, że to wspaniały pomysł.
- Czy będziemy mogli tam spać co noc? - spytała Mimi.
Pułkownik odparł, że ma taką nadzieję i że właśnie w nocy szczenięta będą
musiały przejść musztrę i szkolenie przed wyprawą do Londynu.
- Fart twierdzi, że Złoczyńskich nie obudzą nawet salwy armatnie, więc i

background image

ja mam zamiar wejść do kuchni. Będę tam prowadził szkolenie i musztrował
szczeniaki na placu, po dziesięć naraz. Ale najpierw wy musicie tam
spokojnie przenocować i zdać mi raport o sytuacji.
Byli już prawie na wybiegu dla koni.
- Na razie proszę mi nic więcej nie mówić, pułkowniku - rzekł Pongo. - Z
nadmiaru emocji i tak nic nie zrozumiem. Dobrze się czujesz, Mimi? -
dorzucił, widząc, że jego żona cała dygocze.
- Wprost nie mogę uwierzyć, że zaraz je zobaczę odparła.
Pułkownik otworzył furtkę i weszli na wybieg. Mimi jęknęła cichutko i
pognała przez plac. Dostrzegła Farta. Czekał na nich w drzwiach na tyłach
domu.
Za nim, w długiej i ciemnej sieni prowadzącej do kuchni, tłoczyło się
całe jego rodzeństwo. Nie da się opisać co czuli rodzice podczas następnych
kilku minut, kiedy próbowali tulić jednocześnie piętnaście liżących ich,
wiercących się i merdających szczeniąt. Wszyscy starali się zachowywać
ciszę, a jednak szczęśliwe westchnienia i radosne posapywanie zaniepokoiły
Owczarka.
- Nie usłyszą nas stamtąd? - zapytał Farta.
- Kto, Złoczyńscy? - wymamrotał Fart niewyraźnie, bo usta miał pełne
matczynego ucha: - Nie, nastawili tę swoją bezcenną telewizję wyjątkowo
głośno.
Mimo to pułkownik odetchnął z ulgą, gdy pierwsza radość ze spotkania
minęła.
- A teraz siedźcie cicho! - rozkazał Pongo.
- Cicho jak myszy pod miotłą! - dorzuciła Mimi.
Oboje byli mile zaskoczeni tym, jak szybko szczenięta się uspokoiły.
jedyny szmer powodowały zwiędłe liście, trącane piętnastoma merdającymi
ogonkami.
- Waruj! - rzucił Fart.
Wszystkie ogonki znieruchomiały.
- Uczę ich karności wyjaśnił Fart pułkownikowi.
- Zuch z ciebie. Zaraz, zaraz, po południu mianowałem cię chyba kapralem?
To teraz awansuję cię na sierżanta. Jak dobrze pójdzie, w przyszłym
tygodniu otrzymasz patent oficerski. No, ja już wracam, żeby zdążyć na
kąpiel mojego małego przyjaciela Tomka.
Powiadomił Pongo, że wróci za dwie godziny.
- Wymknij się i przekaż mi, jak się sprawy mają... albo wyślij sierżanta
z wiadomością.
- Nie wstąpi pan na telewizję, pułkowniku? - spytał Fart.
- Nie, chyba że Złoczyńscy poszliby spać - odparł Owczarek. - Nawet oni
nie mogliby mnie pomylić z dalmatyńczykiem.
Gdy odszedł, Fart odesłał rodzeństwo do kuchni, a potem wprowadził
rodziców.
- Trzymajcie się blisko ściany, dopóki wasze oczy nie przywykną do
ciemności - poradził.
Ależ tam było ciemno! Za całe oświetlenie służył ekran telewizora i
kominek usytuowany po przeciwnej stronie tej olbrzymiej kuchni. Czerwone
ściany i sufit nie odbijały światła. Było nadzwyczaj ciepło - dużo cieplej,
niż można się było spodziewać, a to dzięki centralnemu ogrzewaniu.
Torturella de Mon zainstalowała je, gdy jeszcze zamierzała mieszkać w tym

background image

domu.
W końcu Pongo i Mimi odzyskali jaką taką zdolność widzenia i zobaczyli
przedziwny obrazek. Tuż przed telewizorem leżeli na starych materacach dwaj
mężczyźni, nie odrywając oczu od ekranu. Za nimi usadowiły się szczenięta -
w pierwszych rzędach małe, w ostatnich duże. Te, których nie interesował
program, spały wokół kominka. Gorący czerwony pokój o dziwo był bardzo
przytulny, choć Pongo miał wrażenie, że znajduje się w paszczy olbrzyma.
- Pomyślałem, że może zostawimy mamę z dziećmi, a ja cię tu trochę
oprowadzę - szepnął Fart. - Wszystkie szczenięta marzą, żeby choć rzucić na
ciebie okiem. Tato, uratujesz je co do jednego?
- Mam nadzieję - odparł Pongo z przekonaniem, coraz bardziej
zastanawiając się, jak ma tego dokonać.
- Powiedziałem im, że ich nie zostawisz, ale i tak są zdenerwowane.
Zapewnię je, że mogą na ciebie liczyć. - Szepnął słówko ostatniemu malcowi
w rzędzie i wiadomość obiegła szczenięta lotem błyskawicy. Ale ucho ludzkie
dosłyszałoby jedynie kilka uderzeń ogonem, które zresztą natychmiast
ucichły. Szczeniaki wiedziały, że nie mogą zdradzić obecności Pongo, więc
ani drgnęły, gdy przechodził cicho między nimi. On jednak czuł płynące ku
niemu fale miłości i zaufania. Nagle szczenięta przestały być dla niego
tylko problemem, z którym musiał sobie poradzić; dostrzegł w nich żywe
istoty z krwi i kości. Poczuł się ojcem ich wszystkich. Wiedział, że teraz
już nie mógłby ich opuścić.
Szczególnie współczuł największym szczeniakom siedzącym w dwóch ostatnich
rzędach. Niektóre były już prawie całkiem wyrośnięte - zawadiackie
stworzenia o niezgrabnych łapach, raczej młodzieńcy niż dzieci.
Przypomniały mu swoją, nie tak znowu odległą młodość. Zastanawiał się jak
długo jeszcze ich skóry będą bezpieczne przed Torturełlą... na ile
wystarczy jej cierpliwości? Czy te duże szczeniaki wiedziały, że
niebezpieczeństwo jest coraz bliższe? Wyraz ich oczu powiedział mu, że tak.
Większość z nich przebywała w tym okropnym domu już od miesięcy, bez żadnej
nadziei, dopóki Fart nie zawiadomił wszystkich, że jego rodzice śpieszą na
ratunek. Teraz zaś Fart z dumą prowadził ojca między rzędami szczeniąt
oddających cześć bohaterowi!
Mimi, nieprzytomnie szczęśliwa, siedziała otoczona przez swoje dzieci.
Nie odrywała od nich wzroku, one jednak uznały, że nie powinna stracić
programu. Dotychczas nie oglądała telewizji (państwo Poczciwińscy za.nią
nie przepadali) i z trudem śledziła rozwój akcji. Szczenięta, nie mając
odpowiedniego zasobu słów, w ogóle nie rozumiały o co chodzi, ale podobały
im się małe ruchome postacie i wpatrywały się w ekran z nieustającą
nadzieją, że w końcu zobaczą na nim psy.
- Czy po powrocie też będziemy mogli oglądać telewizję? - spytała
Resztka.
- Naturalnie, moja droga - odparła Mimi. Czuła, że w jakiś sposób muszą
skłonić Poczciwińskich do kupienia telewizora.
Pongo zakończył już milczące "spotkanie".ze szczeniętami. Powiedział
Fartowi, że chciałby się przyjrzeć Złoczyńskim. Syn zaprowadził go więc na
tylne schody, skąd mogli ich obserwować, nie rzucając się w oczy.
Nikt by nie uwierzył, że Saul i Jasper Złoczyńscy są braćmi. Saul był
barczysty, miał ciemne włosy i czoło tak niskie, że krzaczaste brwi często
plątały mu się ze zmierzwionymi włosami. Jasper był chudy, włos miał jasne,

background image

a brodę tak ostrą i spiczastą, że podziurawił nią sobie wszystkie, skądinąd
nieliczne, koszule. Obaj już na pierwszy rzut oka byli okropnie brudni.
- Nigdy nie zmieniają tych wstrętnych starych ubrań i nigdy się nie myją
szepnął Fart. - Moim zdaniem, tato, to nie są prawdziwi ludzie. Czy
istnieje coś takiego jak półczłowiek?
Przyjrzawszy się Złoczyńskim, Pongo był skłonny w to uwierzyć, choć nie
wyobrażał sobie, do kogo mogłaby należeć ta druga, nieludzka połowa braci.
Bo z całą pewnością nie należała do żadnego ze znanych mu zwierząt.
- Nie skrzywdzili nikogo z was? - zapytał z niepokojem.
- Nie, za bardzo się boją, że ich pogryziemy - odparł Fart. - To straszni
tchórze. Niektóre z większych szczeniaków chciały ich nawet zaatakować, ale
nie wiedzieliśmy, jak się stąd wydostać. Zresztą gdyby Złoczyńscy zginęli,
to kto by nas wtedy karmił? Tato, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że
przyszedłeś!
Pongo polizał syna w ucho. Szczenięta, podobnie jak mali chłopcy, nie
lubią, jak ich ojcowie są zbyt sentymentalni (co innego matki), ale to była
wyjątkowo intymna chwila.
Potem dołączyli do Mimi i dzieci: Wydawało się to dziwne, że siedzą sobie
tak spokojnie w samym sercu obozu wroga. Stopniowo dzieci pozasypiały... to
znaczy wszystkie oprócz Farta, Ciapka i Resztki. Fartowi nie chciało się
spać. Ciapkowi owszem, ale czuwał z powodu Resztki. Ona zaś nie spała, bo
miała kompletnego bzika na punkcie telewizji.
Duże szczeniaki także układały się do snu, wyciągając się komfortowo i -
po raz pierwszy, odkąd uwięziono je w Czarcim Dworze - czując, że mają na
kim polegać. Przybył Pongo! No i Mimi. Spozierały na nią nieśmiało,
rozumiejąc, że najpierw musi się zająć własnymi dziećmi ale licząc na to,
że później i dla nich znajdzie trochę czasu. Niektóre już prawie nie
pamiętały swoich matek. Ale młodsze szczenięta pamiętały swe matki
doskonale i zamiast spać, powoli, cichutko przysuwały się do Mimi.
Ona zaś, z pomocą Resztki, oglądała telewizję. Coraz bardziej ją to
wciągało. Nagle cichutki szmer pod bokiem przypomniał jej o rodzinie. Ale
to nie jej dzieci szurały prawie trzydzieści szczeniąt, niewiele większych
od jej własnych, siedziało tuż obok, wpatrując się w nią z nadzieją.
"Wielkie nieba, one są brudne! - pomyślała w pierwszej chwili. - Czy
matki nie nauczyły ich się myć?"
Ogarnął ją gwałtowny przypływ żalu. Przecież one nie mają już matek!
Uśmiechnęła się do nich, a one w odpowiedzi zmarszczyły małe noski.
Przeniosła wzrok dalej, - na większe szczeniaki. Patrząc na niektóre z
wyrośniętych dziewcząt widziała siebie samą w tym wieku... tak samo smukłą,
tak samo głupiutką. One umiały się myć, za to nie potrafiły tylu innych
rzeczy, wielu rzeczy wymagających matczynej rady. Nagle wszystkie te dzieci
stały się jej dziećmi, a ona ich matką - tak samo jak Pongo poczuł, że jest
ich ojcem. I rzeczywiście, młodsze szczenięta przysuwające się coraz to
bliżej i bliżej tak się wymieszały z jej szczeniętami, że nie bardzo mogła
już poznać, gdzie kończą się jej małe dzieci, a zaczynają te duże...
Ciepły czerwony pokój pogrążył się we śnie. Nawet bracia Złoczyńscy
drzemali. Nie przepadali za tym, co akurat szło w telewizji, więc chcieli
wypocząć przed swoim ulubionym programem, zapowiedzianym na później. Nawet
Mimi przysnęła, wiedząc, że Pongo będzie stał na straży. Wkrótce w kuchni
otwarte były tylko trzy pary oczu. Pongo nie spał, zatopiony w myślach.

background image

Fart czuwał, bo uważał się za wartownika, któremu nie wolno zasnąć na
służbie. A Resztka wolała oglądać swą ukochaną, najdroższą telewizję.
Nagle ktoś załomotał do frontowych drzwi. Szczenięta obudziły się w
popłochu. Bracia Złoczyńscy zerwali się na równe nogi. Nim jednak chwiejnie
doszli do drzwi, te otworzyły się gwałtownie.
Na zewnątrz, odcinając się od rozgwieżdżonego nieba, stała postać w
długim białym futrze.
Torturella de Mon.
`tc
Śmiertelneă
niebezpieczeństwo
`tc
Przez kilka sekund przebijała wzrokiem mrok pokoju.
- Saul! Jasper! - krzyknęła w końcu. - Zgaście telewizor! I zapalcie
światło!
- Nie możemy zapalić światła, bo nie mamy ani jednej żarówki odparł Saul
Złoczyński.
- Kiedy program się kończy, idziemy spać.
- A jeśli zgasimy telewizor, to będzie całkiem ciemno - dorzucił Jasper.
- W każdym razie wyłączcie dźwięk - poleciła gniewnie Torturella.
Jasper usłuchał i małe postacie poruszające się na ekranie nagle
zamilkły. Resztka szczeknęła z oburzeniem. Mimi, skulona pośród swych
dzieci, natychmiast ją uciszyła. Pongo, także skulony, szykował się do
skoku na Torturellę, gdyby zaatakowała któreś szczenię. Ale ona jak gdyby
ich nie dostrzegała. Te, które siedziały przy drzwiach, odskoczyły
gwałtownie do tyłu, gdy weszła w głąb pokoju.
- Mam dla was robotę, moi złoci - poinformowała Złoczyńskich. -
Szczeniaki trzeba zabić dziś w nocy... co do jednego.
Bracia wybałuszyli na nią oczy.
- Ależ one są jeszcze za małe na futra! - zaprotestował Saul.
- Największe już się nadają, a z mniejszych uszyje się rękawiczki. Tak
czy inaczej, muszą umrzeć... zanim ktoś je odkryje. Tyle pisano w gazetach
o psach Poczciwińskich, że cała Anglia szuka już dalmatyńczyków.
- Ale tu przecież nikt ich nie znajdzie - wtrącił Jasper. - Czy nie
mogłyby zostać i rosnąć sobie dalej?
- Za duże ryzyko - wyjaśniła Torturella. - Ktoś mógłby usłyszeć
szczekanie i zawiadomić policję. Mój mąż przemyci skóry za granicę... z
wyjątkiem tych, które przeznaczę na moje futro. Każę je uszyć dwustronnie -
z jednej strony będą perskie baranki, z drugiej dalmatyńczyki żebym mogła
je nosić dalmatyńczykami do spodu, dopóki ludzie nie zapomną o szczeniakach
Poczciwińskich. A wtedy zgromadzę następne i znowu zaczniemy hodowlę
dalmatyńczyków na futra. Ale tych tutaj trzeba się pozbyć... i to szybko.
Jak? - zawołali bracia Złoczyńscy jednym głosem.
- Jak wam wygodniej. Możecie je potruć, potopić, zatłuc... Macie w
spiżarni chloroform?
- Ani kropli - odparł Saul. - Eteru też nie.
- Nas nie stać na luksusy - warknął Jasper.
- No to je potopcie.
- Psy potrafią pływać - stwierdził Saul. - A zresztą staw ma ledwie
ćwierć metra głębokości.

background image

- A więc musicie je zatłuc - oświadczyła Torturella. Saul Złoczyński
zbladł.
- Co takiego? Zatłuc dziewięćdziesiąt siedem szczeniaków? - wyjąkał
drżącym głosem. - Nie damy rady. Litości, pani de Mon. Bylibyśmy ledwie
żywi ze zmęczenia.
- Słuchajcie no, nie obchodzi mnie, w jaki sposób zabijecie te zwierzaki
- przerwała mu Torturella de Mon. - Możecie je powiesić, udusić, strącić z
dachu... do diaska znam dziesiątki przemiłych sposobów. Szkoda, że z braku
czasu sama nie mogę się tym zająć.
A może jednak znajdzie pani czas, pani de Mon? - rzekł Jasper Złoczyński.
- Zrobiłaby to pani wspaniałe... podziwianie pani przy pracy to byłaby sama
przyjemność.
Torturella potrząsnęła głową.
Muszę wracać do Londynu. - Nagle w jej oczach pojawił się diabelski
błysk. - Mam myśl. Zamknijcie je bez jedzenia, to same się pozagryzają.
- Ale narobiłyby przy tym strasznego hałasu - zaprotestował Saul. - Nie
słyszelibyśmy telewizji.
Poza tym zniszczyłyby sobie skóry - zreflektowała się Torturełla. - I w
rezultacie straciły całą wartość. Zabijając je musicie bardzo uważać! A
potem bierzcie się do zdzierania skór.
- My mamy je obedrzeć ze skóry?! - zawołał płaczliwie Jasper. - Przecież
nie potrafimy tego robić.
- Mój mąż was nauczy - obiecała Torturella. - Przyjedziemy tu oboje jutro
wieczorem. I przeliczymy zwłoki... pamiętajcie o tym! Jeżeli choć jeden
szczeniak ucieknie, wygnam was z Czarciego Dworu. A teraz do roboty!
Dobranoc.
Na szczęście tylko nieliczne szczenięta znały dostatecznie dobrze język
ludzki, by zrozumieć Torturellę, ale i tak wszystkie czuły, że jest
uosobieniem zła. Po drodze do drzwi kopnęła małego szczeniaka, który
znajdował się niebezpiecznie blisko niej. Maluch zaszczekał głośno,
bardziej ze strachu niż z bólu. Kilka większych szczeniaków warknęło z
oburzeniem. Fart, przypomniawszy sobie, co się stało, gdy ugryzł ją w ucho,
ostrzegł pospiesznie:
- Nie gryźcie jej, koledzy! Ona piecze w język!
Dzięki temu Torturella dotarła do drzwi bez szwanku. Gdy je otworzyła,
światło księżyca padło na jej biało-czarne włosy i proste, absolutnie białe
norki. W progu obejrzała się na pokój pełen szczeniąt.
- Żegnajcie, wstrętne małe zwierzaki - powiedziała. - Polubię was dopiero
wtedy, gdy zamienicie się w skóry. A te, z których powstanie moje futro,
będę po prostu uwielbiać. Nie mogę się doczekać tej chwili!
Wszyscy patrzyli, jak mija staw, w którym odbijał się czarny dom, a potem
otwiera żelazną bramę i zamyka ją za sobą na klucz. Po chwili ciszę zimowej
nocy zburzył warkot potężnego silnika samochodu i przeraźliwy,
najgłośniejszy w całej Anglii klakson.
Pongo i Mimi pamiętali ten przerażający dźwięk aż za dobrze! Przypomniał
im ów cudowny wieczór, gdy stali obok pasiastego samochodu na skraju Parku
Regenta. Bezpieczni i zadowoleni, nie domyślali się wówczas nadciągającego
niebezpieczeństwa!
Jasper Złoczyński czym prędzej zamknął drzwi.
- Skoro mamy załatwić te szczeniaki, to lepiej trzymać je wszystkie razem

background image

- powiedział.
Pongo czuł, że ma pustkę w głowie. Gdyby tak mógł coś wymyślić! Gdyby tak
mógł zasięgnąć rady Owczarka!
- Jeżeli chcesz się rzucić na tych zbrodniarzy, to ci pomogę - szepnęła
Mimi.
- Oni się nie rozstają z nożami - wtrącił szybko Fart.
Pongo ruszył wreszcie głową.
- Jeżeli się na nich rzucimy, mogą nas zabić - odszepnął. - A wtedy kto
pomoże dzieciom? Cicho! Dajcie mi pomyśleć.
Tymczasem bracia naradzali się półgłosem.
- Jedno jest pewne - gderał Jasper. - Nie możemy tego zrobić dziś
wieczorem, bo stracim "Co przeskrobałem?"
Był to ich ulubiony program telewizyjny. Dwaj panowie i dwie panie, w
nienagannych strojach wieczorowych, mieli za zadanie odgadnąć, jakiej
zbrodni dopuścił się równie nienagannie ubrany pan albo pani. Surowi
moraliści utrzymywali, że teleturniej ten wzmaga falę przestępczości i
zapełnia więzienia, gdyż ludzie wkraczają na drogę zbrodni w nadziei, że
zostaną zaproszeni do udziału w programie. Ale że przestępczość i tak
wzrasta, a więzienia i tak są pełne, więc "Co przeskrobałem?" nie robiło
chyba specjalnej różnicy. Występ w tym teleturnieju był cichym marzeniem
braci Złoczyńskich, wiedzieli jednak, że nigdy nie zostaną wybrani, jeżeli
nie popełnią naprawdę oryginalnego przestępstwa - a nic nie przychodziło im
do głowy.
- Możemy je zabić po teleturnieju - stwierdził Saul. - Powinniśmy to
zrobić dziś w nocy, jak zasną. Rozbudzone byłyby o wiele groźniejsze.
- Skaranie boskie z tymi szczeniakami - burknął Jasper. - Zanim się z
nimi uporamy, będziemy całkiem wykończeni. Najpierw je zabić, a potem
jeszcze oprawić!
- Może nabierzemy w tym wprawy - rzekł Saul. - Wtedy moglibyśmy je
obdzierać ze skóry nie przerywając oglądania telewizji.
- Ale ich jest.całe dziewięćdziesiąt siedem sztuk! - jęknął Jasper. Nagle
jego oczy rozbłysły. - Saul, założę się, że nikt jeszcze nie zamordował
dziewięćdziesięciu siedmiu dalmatyńczyków! To nam może wszystko załatwić!
Może dzięki temu wezmą nas do "Co przeskrobałem?"
- Nareszcie gadasz do rzeczy! - przyznał jego brat. - Ty i ja w
smokingach, z goździkami w butonierkach... i cała Anglia przed
telewizorami, masz pojęcie! Ale musimy wymyślić jakiś naprawdę zaskakujący
sposób. Może obedrzemy je ze skóry żywcem?
- Cały czas by się wierciły - zaprotestował Jasper. - A może je ugotować?
- Musimy się na nich rzucić - szepnął Pongo. - To nasza jedyna szansa.
- Sprowadzę wam do pomocy największe szczeniaki - powiedział spokojnie
Fart. - Wszyscy wam pomożemy. Ja też całkiem nieźle gryzę.
I właśnie wtedy Resztka, która nie odrywała wzroku od telewizora,
zaszczekała ostro trzy razy. Człowiek nie zorientowałby się, że jej
szczekanie oznacza "Co przeskrobałem?", ale Złoczyńscy, wystraszeni nagłym
hałasem, spojrzeli na nią, a przy okazji na ekran. Saul ryknął wściekle, a
Jasper zawył z żalu. "Co przeskrobałem?" już się zaczęło... ale, rzecz
jasna, bez głosu! Złoczyńscy tracili swój ulubiony program, i to akurat
wtedy, gdy po raz pierwszy zaświtała im nadzieja na udział w teleturnieju!
Skoczyli do telewizora. Saul włączył dźwięk na cały regulator, a Jasper

background image

wyregulował obraz. Potem rzucili się na materace, chrząkając z zadowolenia.
- Przez następne pół godziny nawet nie drgnął szepnął Fart.
Pongo pokazał nareszcie, że głowę ma nie od parady! Natychmiast polecił
synowi szeptem:
- Wyprowadź szczenięta na wybieg! Ja z twoją matką przypilnujemy
Złoczyńskich.
- Gdyby udało się wyjść przez spiżarnię, moglibyśmy po drodze zjeść nasze
jutrzejsze śniadanie - rzekł Fart. - To te drzwi przy kominku. Są
zaryglowane, ale potrafisz je chyba otworzyć, tato?
Pongo dotychczas nie próbował odsuwać rygli, ale widział, jak to robi
Owczarek.
- Tak, synu - odparł stanowczo. - Potrafię.
Na palcach przeszli przez kuchnię. Pongo stanął na tylnych łapach i
chwycił rygiel w zęby. Ani drgnął. Pozwolił więc zębom odpocząć i w świetle
kominka obejrzał zamek. Spostrzegł, że zapadka jest opuszczona w dół i że
przed odsunięciem rygla trzeba ją najpierw podnieść.
- Teraz już pójdzie szybko - uspokoił syna i chwycił zapadkę w zęby.
Uniósł ją i chciał przesunąć rygiel, ale ten znów ani drgnął. "Fart straci
do mnie zaufanie" - pomyślał i ciągnął dalej, aż omal nie wyłamał sobie
zębów. Zaczął się także obawiać, że odskakujący rygiel może narobić hałasu.
Lecz w tym momencie rozległ się głośny wybuch aplauzu - ktoś odgadł zagadkę
(przestępca ukradł dwieście hotelowych korków do wanny). Pongo z desperacją
zebrał wszystkie siły i... rygiel odskoczył. Drzwi do spiżarni stały
otworem.
- Wiedziałem, tato, że sobie poradzisz - powiedział Fart z dumą.
- Trzeba tylko wiedzieć, jak się do tego zabrać odparł Pongo, przesuwając
językiem po zębach, by sprawdzić, czy są jeszcze na swoim miejscu.
Ze spiżarni powiało zimne powietrze. W czasach, gdy Czarci Dwór był
zwykłym gospodarstwem, mieściła się tam mleczarnia i wszystkie okna były
zabite drewnianymi listwami. Przeświecający przez szpary księżyc rzucał na
kamienną podłogę jasne pasy. Złoczyńscy nie znosili brać się do pracy skoro
świt, dzięki czemu mięso przeznaczone dla szczeniąt na śniadanie leżało już
w długich korytkach. Mniejsze szczenięta miały dla siebie małe korytka; a
większe - duże.
- Poczekaj, aż wrócę do twojej matki - przykazał Pongo Fartowi. - Kiedy
już będziemy gotowi zaatakować Złoczyńskich, sprowadź tu wszystkie
szczenięta. Nie wolno im jeść, dopóki wszystkie nie znajdą miejsca przy
korytku. Dołączę wtedy do was i dam znak, że można zaczynać.
Nie do wiary, jak szybko szczenięta wyszły z kuchni, pod kierunkiem
sierżanta Farta, który szeptem wydawał im polecenia. Wychodziły kolejno
rzędami, zupełnie jak uczniowie w szkole po modlitwie, z tą tylko różnicą,
że tu najpierw zebrały się największe dzieci, bo siedziały najbliżej drzwi.
Pongo i Mimi obserwowali Złoczyńskich z niepokojem, gdyż setki małych
pazurków zastukały o podłogę, a do tego rozległo się szuranie, szelesty i
parsknięcia (choć nikt nie zaszczekał; maluchy domyśliły się, że muszą
zachować absolutną ciszę, bo od tego zależy ich życie). Ale Złoczyńscy byli
zapatrzeni i zasłuchani tylko w telewizję.
Fart zostawił swoje rodzeństwo na sam koniec. Ostatnia wyszła Resztka.
Była inteligentnym dzieckiem i rozumiała, że musi uciekać, ale jakżeż nie
chciała odrywać się od programu! Wycofywała się tyłem, cały czas patrząc na

background image

ekran.
W końcu Pongo i Mimi cicho przebiegli przez wielką czerwoną kuchnię. W
drzwiach spiżarni obejrzeli się, ale bracia Złoczyńscy ani drgnęli.
- Jak długo jeszcze potrwa ten program? - szepnął Pongo.
- Dwadzieścia minut - odparła natychmiast Resztka ze smutkiem w głosie.
Pongo i Mimi zamknęli drzwi spiżarni. Od wewnątrz rygiel był umieszczony
dość nisko i łatwo było nim manewrować. Pongo zasunął go od razu,
obserwowany z podziwem przez wszystkie szczenięta. Każdy maluch miał już
swoje miejsce przy korytku, ale żaden nawet nie tknął jedzenia.
- Jeden, dwa, trzy... jeść! - rozkazał Pongo.
Wszystko co do ostatniego kęsa zmieciono w równe pięćdziesiąt dziewięć
sekund.
- A ty i mama? - spytał Fart. - Może uda mi się znaleźć niedzielny obiad
Złoczyńskich.
I rzeczywiście - znalazł na półce dwa befsztyki, dość pośledniego
gatunku, ale Pongo i Mimi zjedli je bez zwłoki. Następnie Pongo stanął na
czele swego wojska i poprowadził plądrowanie spiżarni. Zjedzono wszystko,
co tylko nadawało się do jedzenia; duże szczeniaki dzieliły się
sprawiedliwie z małymi.
- A co jest w tej skrzyni? - spytał Pongo.
- Tylko koks do kotła centralnego ogrzewania odparł Fart. - Wygląda na
to, że jutro Złoczyńscy nie będą mieli co jeść.
- Niech jedzą koks - oświadczył Pongo.
Posiłek zabrał im prawie pięć minut. Pongo zdawał sobie sprawę, że musi
wyprowadzić swoją armię z Czarciego Dworu jak najszybciej. Z braku czasu
nie obmyślał dotychczas planów na przyszłość, liczył zresztą na radę
pułkownika. Teraz mógł więc jedynie zaprowadzić szczenięta do Fanaberii.
Bez trudu otworzył drzwi prowadzące na dwór, po czym przeszli przez stary
sad i drzwi, które pułkownik tak przewidująco zostawił uchylone. Mimi raz
jeszcze obejrzała się przez ramię na czarny Czarci Dwór, zalany światłem
księżyca. Co zrobią Złoczyńscy, kiedy stwierdzą, że w kuchni nie ma ani
jednego szczeniaka?
Na parterze ani na zagraconych piętrach Fanaberii nie było miejsca dla
dziewięćdziesięciu siedmiu szczeniąt, toteż Pongo zaprowadził je na
wrzosowisko. Gdy ostatnie szczenię opuściło wieżę, nadszedł Owczarek.
W pierwszej chwili pomyślał, że Pongo lekkomyślnie zdecydował się na
przedwczesną ucieczkę, ale gdy poznał fakty, pogratulował mu decyzji,
ciesząc się zwłaszcza z tego, że przed wymarszem wszystkie szczenięta się
najadły.
- To był pomysł sierżanta Farta - wyjaśnił Pongo z dumą.
- Dobra robota, starszy sierżancie - pochwalił pułkownik.
- Ale dokąd my teraz pójdziemy? - spytała zaniepokojona Mimi. - Patrzcie,
szczenięta całe drżą.
Rzeczywiście drżały, bo choć nie było mrozu, to w porównaniu z ciepłą
kuchnią na dworze wydawało im się straszliwie zimno.
Owczarek zmartwił się, czego jednak nikt nie zauważył, gdyż jego minę
zawsze ukrywały gęste włosy. Gdzie miał ulokować, tak od ręki,
dziewięćdziesiąt siedem szczeniąt i dwa dorosłe dalmatyńczyki? W końcu
powiedział:
- Noc w każdym razie spędzicie w naszej stodole. Szczenięta będą się

background image

mogły ogrzać w słomie. To tylko niecały kilometr drogi przez wrzosowisko.
Prawie kilometr! Jak niewiele dla Pongo i Mimi! A jak dużo, jak strasznie
dużo dla maleńkiej Resztki! Zanim pokonali kilkaset metrów, Pongo wpadł w
czarną rozpacz na myśl o czekającej ich wędrówce do Londynu.
Duże szczenięta biegły wesoło. Średnie radziły sobie wcale nieźle. Nawet
większość małych sprawiała wrażenie, jak gdyby względnie długi marsz leżał
w ich możliwościach. Ale w jaki sposób najmniejsze ze wszystkich - to
znaczy dzieci Pongo - miały pokonać ponad sto kilometrów? Fart, Ciapek,
Pączuś i inni chłopcy poczynali sobie dzielnie, ale dziewczęta potykały
się, dyszały i co chwila musiały odpoczywać. Resztka w ogóle by nie dotarła
na farmę, gdyby nie Owczarek, który podwiózł ją na grzbiecie. Gdy już się
na niego wdrapała, przytrzymała się jego długich włosów zębami, ale i tak
dwa razy omal nie spadła.
- Na naszych gładkich grzbietach nie utrzymałaby się ani chwili -
powiedziała Mimi do męża. - Gdybym tak mogła ją wieźć w dziecięcym wózeczku
dla lalek!
- Nawet gdybyśmy mieli taki wózek, i tak nie doszłabyś do Londynu na
tylnych łapach - odparł.
W końcu dotarli do wielkiej stodoły na tyłach farmy, gdzie mieszkał
Owczarek. Zmęczone szczenięta wtuliły się w siano i słomę i natychmiast
zasnęły. Pongo, Mimi i pułkownik stanęli w drzwiach, obmyślając dalsze
plany.
- Nie mogę was tu trzymać zbyt długo - mówił Owczarek. - Prędzej czy
później ktoś by was odkrył... a zresztą nie dam rady wykarmić tylu
szczeniąt. Musicie wędrować do Londynu krótkimi etapami, po kilka
kilometrów dziennie.
- Ale gdzie będziemy spali? Gdzie znajdziemy jedzenie? - zapytał Pongo z
niepokojem.
- To będzie wymagało nieprawdopodobnej organizacji - rzekł pułkownik. -
Mam nadzieję, że pierwszy etap załatwię wam od razu, podczas Szczekania o
Północy. Muszę się tylko oddalić od farmy, żeby nie obudzić moich
przyjaciół.
Pongo zaproponował, że będzie szczekał razem z nim, ale Owczarek nawet
nie chciał o tym słyszeć.
- Oboje musicie teraz odpocząć. Dochodzi już dziesiąta. Jeżeli moje plany
się powiodą, obudzę was około czwartej, jakieś trzy godziny przed świtem.
Akurat zdążycie dojść do miejsca, które mam na myśli.
- Ale moja najmniejsza córeczka jest taka słaba wtrąciła Mimi. - Czy ona
w ogóle jest w stanie podróżować?
Pułkownik uśmiechnął się, choć nikt tego nie zauważył.
- Mam pewne plany w związku z małą panienką - mruknął. - Ale teraz już
śpijcie, śpijcie smacznie.
Tak więc Pongo i Mimi weszli do ciemnej stodoły i kierując się węchem,
odszukali swoje dzieci. Tylko Fart się poruszył; wyjaśnił, że próbuje spać
z jednym okiem otwartym, żeby stale się mieć na baczności.
- Drugie oko też zamknij! - poleciła stanowczo Mimi.
Tak też zrobił, szczęśliwy, że rodzice są już na miejscu i mogą przejąć
jego obowiązki.
- A jeśli ktoś nas tu znajdzie? - zaniepokoiła się Mimi. - Mieszkańcy tej
farmy są chyba życzliwi? Nie zrobią nam krzywdy?

background image

Pongo już to przemyślał. Sądził, że skoro w gazetach tyle pisano o nim i
jego rodzinie, to w razie czego ktoś zwróci ich Poczciwińskim. Ale co z
resztą szczeniąt? Co się z nimi stanie? Nawet kochani, serdeczni
Poczciwińscy nie przyjmą pod swój dach osiemdziesięciu dwóch obcych
szczeniaków. Biedne maleństwa trafią na policję... wszystko może im się
przydarzyć. Choć gdyby tak Poczciwińscy je zobaczyli, to wszystkie stałyby
się nagle ich szczeniętami... tak samo jak i jemu nagle wydały się swoje, w
tej ciemnej kuchni. Musi znaleźć jakiś sposób, by doprowadzić je do
Londynu.
Mimi uważała tak samo, ale nie wierzyła, by Resztka i niektóre jej
siostry mogły przetrzymać trudy podróży.
- Na razie śpij - rzekł Pongo i polizał ją czule. - Cieszysz się, że
jednak nie musiałaś pogryźć człowieka?
- Złoczyńscy nie są ludźmi, tak samo jak Torturella - odparła. - Ale
cieszę się, że nie musiałam zbrukać sobie zębów.
Zapadli w sen, lecz nie przyszłoby im to tak łatwo, gdyby wiedzieli, co
właśnie ujrzał Owczarek. Po drugiej stronie wrzosowiska poruszały się
zapalone lampy. To bracia Złoczyńscy wyszli z domu na poszukiwanie
szczeniąt.
`tc
Niebieski wózek
`tc
Pongo spał. Właśnie śniło mu się, że z powrotem jest w Parku Regenta i
biegnie za patykiem, który rzucił mu pan Poczciwiński, gdy ktoś lekko
klepnął go w ramię. Była to porucznik Sarenka.
Pułkownik przesyła pozdrowienia i pyta, czy pan i pańska żona moglibyście
do niego zajrzeć.
Mimi spała spokojnie. Pongo obudził ją delikatnie, zastanawiając się, o
czym akurat śniła i czy ciemna stodoła też wyda jej się tak obca, jak przed
chwilą jemu. Mimi zerwała się na równe nogi, otępiała i zaniepokojona.
- Wszystko w porządku - uspokoiła ją kotka. - Jedzenie i nocleg macie
załatwione na dwa dni naprzód. Podczas Szczekania o Północy był znakomity
odbiór. Proszę za mną.
Ani słowem nie wspomniała o braciach Złoczyńskich, przeszukujących z
lampami wrzosowisko.
Gdy wychodzili ze stodoły na obejście, wciąż jeszcze było ciemno. Kotka
zaprowadziła ich do tylnych drzwi wielkiego białego domu.
Pomóżcie mi je pchnąć - poprosiła. - Pułkownik odsunął rygiel.
Poradzili sobie z nimi bez trudu. Przeszli przez kuchnię i sień, na końcu
której jaśniały otwarte drzwi. Minęli je i znaleźli się w pokoju
dziecinnym, oświetlonym światłem księżyca. Po drugiej stronie ujrzeli
Owczarka. Stał obok malowanego łóżeczka, w którym - z szeroko otwartymi
oczami - leżał dwuletni chłopczyk.
- To mój przyjaciel Tomek - przedstawił pułkownik. - Bardzo chciał was
poznać.
Pongo i Mimi podeszli do malca, który pogłaskał ich i zachichotał
dziwnie. Nie przypominało to ani mowy ludzkiej, ani psiej. A jednak
Owczarek najwyraźniej rozumiał chłopczyka, on zaś zrozumiał odpowiedź
Owczarka. Pongo uznał, że to zupełnie nowy język, na wpół ludzki, na wpół
psi.

background image

- Tomek chce wam coś pożyczyć - oświadczył pułkownik. - Wie, jak bardzo
tego potrzebujecie, i z całego serca pragnie wam pomóc. Spójrzcie.
Pongo i Mimi ujrzeli niebieski drewniany wózeczek. Wyglądał jak prawdziwa
furmanka - miał cztery wysokie koła i ścianki przytrzymujące siano. Teraz
zresztą był pełen siana. Z przodu sterczał długi dyszel z poprzecznym
patyczkiem na końcu, dzięki któremu Tomek mógł ciągnąć wózek za sobą.
- Wybierzecie dwa szczeniaki odpowiedniego wzrostu, które staną po obu
stronach dyszla i wezmą ten poprzeczny patyk w zęby - rzekł pułkownik. - W
ten sposób będą mogły ciągnąć wózek, a w razie potrzeby inne szczenięta
będą go popychać noskami od tyłu. Wasza najmłodsza córka odbędzie podróż
wygodnie na sianie, a jeśli jakieś inne szczenię się zmęczy, to usiądzie
sobie koło niej i odpocznie.
Pongo i Mimi z zachwytem obejrzeli śliczny wózek. Oni nie zmieściliby się
przy dyszlu, ale nie wątpili, że większe szczeniaki będą w sam raz.
- Czy on na pewno chce nam go dać? - zapytała Mimi.
Owczarek porozumiał się z Tomkiem, który kilkakrotnie skinął głową i
odpowiedział coś w swym niezwykłym języku.
- Z boku jest wymalowany jego adres i nazwisko, więc jeśli mu go kiedyś
zwrócicie, będzie bardzo rad - wyjaśnił pułkownik. - Ale rozumie, że może
wam się nie udać.
- Jeśli tylko wrócimy do domu, to pan Poczciwiński na pewno zaraz go
odeśle - obiecał Pongo. - Proszę przekazać Tomkowi, że jesteśmy mu bardzo
wdzięczni.
Owczarek przetłumaczył jego słowa dziecku, które uśmiechnęło się jeszcze
szerzej i jeszcze głośniej zachichotało.
- Cieszy się, że jesteście zadowoleni, i chciałby zobaczyć wszystkie
szczenięta - rzekł pułkownik. - Myślę, że zupełnie bezpiecznie można będzie
przeprowadzić je pod tym oknem, gdy wyruszycie... to znaczy już niedługo.
Pożegnali się z Tomkiem, po czym Owczarek, cofając się, przeciągnął wózek
przez sień i tylne drzwi na dwór. Musiał się przy tym nieźle natrudzić.
- Całe szczęście, że mój mały przyjaciel śpi na parterze - powiedział. -
Schody są tak strome, że nie dałbym rady zejść z wózkiem.
`nv
Wrócili do stodoły i obudzili szczenięta. Te większe wyszły na zewnątrz,
by przymierzyć się do wózka. (Księżyc powoli zachodził, ale rzucał jeszcze
dosyć światła). Jedno rodzeństwo liczące osiem sztuk pasowało idealnie, a
dwanaście innych szczeniąt także nadawało się do zaprzęgu wobec czego Pongo
kazał im podczas marszu trzymać się blisko wózka i zmieniać kolejno przy
dyszlu, po dwa naraz. Resztka była zachwycona. Czym prędzej ułożyła się na
sianie, by szczeniaki mogły zacząć ćwiczyć.
Tymczasem Pongo słuchał sprawozdania o tym, co ustalono podczas
Szczekania o Północy. Do świtu - czyli przez ponad trzy godziny - musieli
przejść tylko osiem kilometrów, do wioski, w której mieszka u piekarza
przyjaciel Owczarka.
- Tuż obok mieszka rzeźnik, więc jedzenia będzie pod dostatkiem -
wyjaśnił pułkownik. - Jutro, zaraz po zmroku, zrobicie następne osiem
kilometrów... ale o tym już wam opowie mój przyjaciel. Mam nadzieję, że
zorganizuję wam przemarsz do Londynu w jakieś dziesięć, dwanaście dni,
zapewniając dach nad głową i wyżywienie. Ostatnie etapy będą
najtrudniejsze, ale może zakwateruję was w magazynach, jeżeli uda się

background image

skontaktować z psami, które ich pilnują. Zajmuje się tym już pewien Dog
spod Hampstead. Morowy chłop! Podobno jest generałem brygady.
Dziesięć dni, a może i więcej! Mimi poczuła, że zamiera jej serce.
- Pongo - odezwała się nagle. - Kiedy będzie Gwiazdka?
- Pojutrze - odparł pułkownik. - Nie, do kroćset, już jutro, bo przecież
dziś mamy Wigilię, mimo że jeszcze jest ciemno! Proszę się nie martwić,
pani Pongo. Świąteczna kolacja was nie minie.
Mimi nie myślała jednak o jedzeniu, lecz o Poczciwińskich, samotnie
spędzających święta. Czasami o nich zapominała, ale nie na długo. Teraz zaś
przypomniała sobie ów ostatni wieczór, gdy leżała z głową opartą na
kolanach pani Poczciwińskiej i próbowała jej wszystko wytłumaczyć... przed
oczami stanął jej ciepły biały salon, w którym pod choinką miały czekać
prezenty dla trzech dorosłych psów i piętnastu szczeniąt. Mimi słyszała,
jak Poczciwińscy to planowali.
Pongo odgadł, o czym myśli jego żona, co było o tyle łatwe, że sam
rozmyślał mniej więcej o tym samym.
- Nic się nie martw, Mimi - pocieszył ją. - Następne święta spędzimy już
w domu.
Tymczasem szczeniaki, które miały się zmieniać w zaprzęgu, doszły już do
znacznej wprawy.
- Zbierajcie się - rzekł pułkownik. - Ale zanim ruszycie w drogę, nasze
krowy zapraszają was na śniadanie.
Zaprowadził Pongo, Mimi i wszystkie dzieci do ciemnej obory, gdzie siano
wciąż jeszcze pachniało latem. W progu powitały ich dwie bufetowe - krowy
Kwiatuszek i Koniczynka - i poinstruowały, jak wygląda samoobsługa w ich
barze mlecznym. Szczeniaki poradziły sobie znakomicie, zwłaszcza te, które
pamiętały, jak karmiły je matki. Tylko najmniejsze z nich musiały stawać na
tylnych łapkach, podtrzymywane przez większe szczenięta. Trudno o lepsze
śniadanie niż solidna porcja ciepłego mleka prosto od krowy!
Następnie podziękowali wszystkim uprzejmym gospodyniom i ruszyli w drogę.
Tomek stał w oknie, obserwując ich wymarsz w świetle księżyca. Pongo i
Mimi odwrócili się do niego, marszcząc nosy w najmilszym z uśmiechów.
Wszystkie szczenięta także obejrzały się na okno i tylko Resztka, leżąc na
grzbiecie w pełnym siana wózku, pomachała czterema łapkami.
Jak bardzo Tomek się różni od tego niedobrego chłopca, który rzucał w nas
kamieniami - stwierdził Pongo.
- Tamten był zły dlatego, że nie poznał żadnych psów - odparła Mimi nie
bez racji.
Pułkownik odprowadził ich na rozdroże.
Chętnie poszedłbym z wami dalej, ale mam tu coś do załatwienia -
wytłumaczył się. Następnie on i kotka, którą wiózł na grzbiecie, pożegnali
się pośpiesznie i Owczarek uciekł tak szybko, że Pongo, chcąc jeszcze raz
podziękować, musiał zaszczekać głośno. Pułkownik odszczekał, że awansuje
starszego sierżanta Farta na porucznika i galopem zniknął im z oczu. Pongo
spoglądał za nim ze zdziwieniem, zastanawiając się, cóż takiego pilnego ma
do załatwienia. Minęło jednak wiele czasu, zanim poznał prawdę.
Pułkownik dowiedział się właśnie od porucznika Sarenki, że bracia
Złoczyńscy, nie znalazłszy szczeniąt na wrzosowisku, wyszli na skraj
wioski, pół kilometra przed dalmatyńczykami. Owczarkowi przyszło do głowy
tylko jedno rozwiązanie, więc ochoczo przystąpił do dzieła.

background image

Sadził przed siebie, aż ujrzał lampy braci. Polecił wówczas kotce, by
zeszła mu z grzbietu. Gdy tylko znalazła się na ziemi, skoczył na
Złoczyńskich i każdemu z nich pogryzł obie nogi. Rzadko się zdarza, by
jeden pies tak szybko uporał się z gryzieniem czterech nóg. Złoczyńscy
zawyli przeraźliwie ze strachu i bólu, upuścili lampy i kuśtykając wrócili
czym prędzej do Czarciego Dworu (a z pokaleczonymi obiema nogami trudno
jest szybko kuśtykać). Nawet nie zauważyli, jakie zwierzę ich napadło.
Wiedzieli tylko, że gryzło wyjątkowo mocno.
Dobra robota, pułkowniku - pochwaliła porucznik Sarenka.
- Awansuję cię na kapitana - rzekł na to Owczarek, po czym chrząknął
skromnie i dorzucił: - A przy okazji, siebie też właśnie awansowałem... na
generała brygady!
`tc
Wigilia
`tc
Tymczasem armia dalmatyńczyków dziarsko wędrowała drogą. Noc była
wprawdzie zimna, lecz bezwietrzna, a szczenięta wypoczęte i pełne nadziei.
Poza tym fakt, że zmęczony malec mógł w razie czego liczyć na miejsce u
boku Resztki, dodawał psiakom sił. Z początku Mimi musiała nawet nalegać,
by szczenięta ciągnące wózek zmieniały się regularnie. Posuwali się jednak
niezbyt szybko, gdyż każda zmiana szczeniaków w zaprzęgu oraz tych na wózku
wiązała się z przestojem, a co pół kilometra cała armia zatrzymywała się na
odpoczynek. Mimo to radzili sobie nadspodziewanie dobrze i dopiero niecały
kilometr przed wsią, w której mieli spędzić dzień, wpadli w prawdziwe
tarapaty.
Na niebie pojawiły się już oznaki przedświtu, lecz Pongo wierzył, że
zdążą dotrzeć do wioski, zanim się całkiem rozjaśni. Przyspieszył nieco,
każąc szczeniętom myśleć o czekającym na nich w piekarni śniadaniu.
Nagle Resztka zawołała:
- Patrzcie! Malowane domki na kółkach!
Pongo dostrzegł je w tej samej chwili. Wiedział, że nie są to domy, lecz
tabor cygański.
Widział już kiedyś takie wozy, na wycieczce z panem Poczciwińskim, który
powiedział wtedy, że mieszkają w nich Cyganie i że czasami kradną oni cenne
psy.
- Stać! - rozkazał natychmiast.
Czy uda im się przemknąć obok karawany niepostrzeżenie? Wolał nie
ryzykować. Pomiędzy nimi a najbliższym wozem znajdowała się otwarta brama.
Postanowił, że wyprowadzi tamtędy szczenięta na pole, z dala od taboru.
Szybko wydał polecenie, które szczenięta przekazywały jedno drugiemu:
"Zachować absolutną ciszę i iść za mną przez bramę".
W ten oto sposób właściciel jednej z najtęższych głów w całym psim
świecie popełnił jedną ze swych nielicznych omyłek. Tak się bowiem złożyło,
że w najbliższym wozie wyglądała przez tylne okienko stara Cyganka. Widząc
nadciągające dalmatyńczyki natychmiast obudziła męża, który stanął koło
niej przy oknie w chwili, gdy Pongo prowadził szczenięta na pole.
Stara Cyganka nie czytała gazet, nie wiedziała więc o kradzieży
szczeniąt. .Wiedziała natomiast, że oto ma przed sobą całe mnóstwo cennych
psów. I - w przeciwieństwie do Pongo - wiedziała coś jeszcze. Otóż Cyganie
i dalmatyńczyki mają ze sobą coś wspólnego. Niektórzy uważają, że to właśni

background image

oni dawno, dawno temu sprowadzili tę rasę psów do Anglii. A jeszcze całkiem
niedawno Cyganie obwozili po całym kraju dalmatyńczyki nauczone różnych
sztuczek. Żyli z tych tresowanych psów. Stara Cyganka pamiętała te czasy i
pomyślała, że byłoby wspaniale, gdyby całą tę sforę dało się przyuczyć do
zarabiania pieniędzy.
- Szybko! Zamknij bramę! - poleciła mężowi w dziwnym cygańskim języku,
chyba po rumuńsku. - Z tego pola można się wydostać jeszcze przez dziurę w
płocie. Postawię na nogi cały obóz i razem złapiemy tam te psy.
Cały obóz ożył w niecałe dwie minuty. Dzieci krzyczały, psy szczekały, a
do tego wszystkiego rżały konie. Było tak ciemno, że Pongo aż pięć minut
szukał dziury w płocie. Gdy wreszcie ją znalazł, przekonał się, że droga
ucieczki jest zablokowana. Stali tam wszyscy Cyganie, uzbrojeni w kije i
sznury.
- Z powrotem do bramy, szybko! - zawołał.
Wrócili czym prędzej, lecz brama była już zamknięta. Znaleźli się w
pułapce.
Pongo zaszczekał głośno, licząc, że pomoże im któryś z cygańskich psów.
Rzeczywiście, wiele z nich mu odpowiedziało, ale wszystkie były zamknięte w
wozach, żeby nie mogły się rzucić na szczenięta. Zresztą i tak szczekały
tylko po rumuńsku, więc nie rozumiał ani słowa z tego, co szczekał Pongo.
Zrozumiał go za to kto inny. Pongo usłyszał nagle obok siebie przenikliwe
rżenie... w dodatku koń ten cud prawdziwy, potrafił rżeć nie tylko po
rumuńsku, lecz także po angielsku! Zrozumieli się z Pongo doskonale.
Zazwyczaj konie przyjaźnie odnoszą się do dalmatyńczyków, co prawdopodobnie
bierze się jeszcze z czasów, gdy dalmatyńczyki biegały za powozami. Ten koń
był za młody, by pamiętać tak stare dzieje, ale natychmiast polubił Pongo,
Mimi i wszystkie szczenięta. Skoro te sympatyczne stworzenia chciały
wydostać się z pola, to nic prostszego. Podszedł więc do bramy i otworzył
ją na oścież długimi, silnymi zębami. Szczenięta wysypały się na zewnątrz.
- Jak najszybciej wyprowadź je za karawanę! - krzyknął Pongo do Mimi,
czekając, aż ostatnie szczenię opuści pole.
- Ależ wy macie liczną rodzinę! - zdziwił się koń. - Ja i moja żona
dorobiliśmy się tylko jedynaka. Powodzenia!
Machnięciem ogona skwitował podziękowania Pongo i - ponieważ był
niezwykle pedantyczny - starannie zamknął bramę z powrotem. Cyganie, którzy
w komplecie czekali przy dziurze w płocie, nigdy się nie dowiedzieli, w
jaki sposób więźniom udało się wydostać.
Mimi na łapu-capu popędziła drogą, a za nią szczenięta i na samym końcu
Pongo. (Szczeniaki, które ciągnęły Resztkę na wózku, ofiarnie wywiązywały
się z zadania). Zamknięte cygańskie psy usłyszały ich ucieczkę i trzęsły
wozami, próbując się uwolnić. 2 małych okienek dobiegały salwy wściekłych
szczeknięć.
- Karawana szczeka, psy idą dalej - zacytował Pongo, gdy uznał, że
niebezpieczeństwo minęło.
Kilka minut później dotarli do wioski, w której się mieli zatrzymać.
Przyjaciel Owczarka, przystojny Collie, wyszedł im na spotkanie.
- Żadnych rozmów, dopóki nie ukryjecie się bezpiecznie - ostrzegł. - Już
prawie świta.
Szybko ruszyli za nim przez łąkę w kierunku trzech starych domów o
spadzistych dachach. Piekarz mieszkał w środkowym, między rzeźnikiem i

background image

kominiarzem. I on i jego sąsiedzi byli wdowcami, a ponieważ Wigilia wypadła
akurat w niedzielę, wszyscy trzej wyjechali już na święta do swych
zamężnych córek, co się znakomicie składało.
Sklep był za mały, żeby pomieścić wszystkie szczenięta, ale na tyłach
znajdowała się wielka piekarnia. Wkrótce maluchy siedziały już bezpiecznie
ukryte i zajadały się wspaniałymi bułkami z kiełbasą. Podczas śniadania
Pongo i Mimi gawędzili z Collie. Dowiedziawszy się o Cyganach, ich
gospodarz ze zmartwieniem potrząsnął głową.
- O włos uniknęliście nieszczęścia - stwierdził. - Kłopot w tym,. że
dalmatyńczyki tak bardzo rzucają się w oczy. A dziewięćdziesiąt dziewięć
takich jak wy naraz to dopiero widowisko jak się patrzy... oczywiście
potraktujcie to jako komplement. Byłoby dla was o wiele bezpieczniej,
gdybyście mieli czarną sierść.
- Taką jak to miłe szczenię? - wtrąciła Mimi.
- Jakie szczenię? - Collie spojrzał na drugą stronę piekarni, po czym
stwierdził stanowczo: - To nie jest pies z naszej wioski. Kim jesteś,
chłopcze? Skąd się tu wziąłeś? Czarny szczeniak nie odpowiedział. Podbiegł
tylko do Mimi i tryknął ją głową w brzuch.
- Hejże, mój mały, a to co znowu?! - rzuciła Mimi. Nagle jęknęła: -
Wielkie nieba, to on! Nie, chyba nie! Ależ tak, to Pączuś!
Tłusty szczeniak, który zawsze pakował się w tarapaty, zawędrował do
komórki na tyłach domu kominiarza i wdał się w walkę z workiem sadzy.
- Litości, jak my cię teraz domyjemy? - powiedziała jego matka.
I wtedy właściciel jednej z najtęższych głów w całym psim świecie wpadł
na jeden ze swych najbardziej błyskotliwych pomysłów.
- Pączusiu, dużo tam było tej sadzy? - zapytał.
- Całe worki - odparł Pączuś.
- A więc wszyscy przeistoczymy się w czarne psy! - oświadczył Pongo.
Prowadząc swych gości do komórki kominiarza, Collie poinformował Mimi:
- Twój mąż to geniusz.
Sadzy było tam pod dostatkiem - czekała, żeby kominiarz zrobił z nią to,
co kominiarze robią z sadzą.
- Dziesięć szczeniaków wystąp! - rozkazał Pongo. - Tarzać się! Pocierać
nosy!
Wkrótce miał przed sobą dziewięćdziesiąt siedem czarnych jak smoła
szczeniąt. Wówczas zaproponował żonie:
- A teraz my się wytarzajmy, kochanie.
Szczerze mówiąc, Mimi wcale się to nie uśmiechało. Wzdragała się już na
samą myśl, że jej lśniące białe włosy przestaną ślicznie kontrastować z
pięknymi czarnymi cętkami. Gdy jednak mąż, pomagając jej w ostatnich
zabiegach kosmetycznych, zapewnił: - Wiesz, Mimi, że w czerni jesteś
jeszcze zgrabniejsza... wręcz wysmukła! - od razu poczuła się lepiej.
- A czy mnie w sadzy jest do twarzy? - zapytał Pongo po chwili.
- W twarzy jest ci niezwykle do sadzy - orzekła Mimi, na co wszystkie
szczenięta wybuchnęły śmiechem rozbawione jej przejęzyczeniem.
Następnie wrócili do piekarni i ułożyli się do snu. Collie obiecał, że
zbudzi ich, gdy tylko się ściemni. Powiedział że mają do pokonania zaledwie
osiem kilometrów - do następnej piekarni - ale że jego zdaniem powinni
wyruszyć jak najwcześniej, bo zapowiadano opady śniegu.
- Tyle że na drogach do późnej nocy mogą jeździć samochody, bo dziś jest

background image

Wigilia, a do tego niedziela oświadczył. - Dlatego musicie iść przez pola.
Odprowadzę was. A teraz śpijcie dobrze.
Biedna Mimi! Gdy obudziła się pod wieczór i rozejrzała, rozpłynęła się w
czarnych od sadzy łzach.
- Teraz, kiedy są czarne, nie odróżnię jednego szczeniaka od drugiego! -
załkała. Szybko jednak przekonała się, że odróżnia je bez problemu, choć
nie potrafiłaby wyjaśnić, jak to się dzieje.
Przygotowano następny posiłek, ale już nie taki, jak by sobie życzyli,
gdyż rzeźnik złośliwie zamknął sklep na klucz.
- Piekarnia jest ogołocona do czysta - stwierdził Collie, niosąc ostatni
czerstwy bochenek chleba. - Czeka was za to wspaniała kolacja. Droga
powinna wam zająć najwyżej trzy, cztery godziny. - Co powiedziawszy,
odszedł sprawdzić, czy Szczekanie o Zmierzchu przyniesie coś nowego.
Nim upłynęło pół godziny, Pongo zaniepokoił się nie na żarty. Było już
całkiem ciemno i powinni się zbierać. Dlaczego Collie się spóźnia? Nagle
Mimi rzuciła:
- Słuchaj!
Doleciało ich ciche, ledwie dosłyszalne szczekanie. To Collie raz po raz
wywoływał Pongo.
Pongo i Mimi wybiegli na niewielki placyk na tyłach piekarni. Teraz już
wyraźniej słyszeli szczekanie, choć ich gospodarz wciąż jeszcze był dość
daleko. Gdy Pongo zaszczekał w odpowiedzi, Collie natychmiast przekazał mu,
co się stało.
Zamknięto go w domu po drugiej stronie łąki i nie miał się jak wydostać.
Kierowniczka poczty obiecała, że będzie się nim opiekować przez święta, pod
nieobecność piekarza, i widocznie uznała, że w taki ziąb pies nie powinien
przebywać na dworze, bo zaciągnęła go do domu a sama wyszła na cały
wieczór. Collie próbował otworzyć po kolei wszystkie drzwi i okna, ale bez
skutku. Nie mógł więc dotrzymać obietnicy i odprowadzić swych gości.
- Ale tu nie ma jak zabłądzić, Pongo - zapewnił. - Wyjdźcie na pole na
tyłach piekarni i maszerujcie prosto przed siebie przez osiem kilometrów.
Pongo odpowiedział mu, żeby się nie martwił, lecz biedny Collie był
niepocieszony.
- Sterczę tu zamknięty, przed ciepłym kominkiem i ze wspaniałą kolacją
pod nosem, a wam nijak nie mogę pomoc.
Pongo i Mimi kazali mu się najeść i wygrzać za wszystkie czasy i
podziękowali za to, co dla nich zrobił.
- A teraz w drogę! - rzucił Pongo, wyprowadzając szczenięta z piekarni. -
I nie zostawać w tyle! taką ciemną noc czarny szczeniak bardzo łatwo może
się zgubić.
Prawdę mówiąc, wcale nie było tak ciemno, bo księżyc już stał wysoko, a
na niebie błyszczały gwiazdy. Jedna z nich była szczególnie duża i jasna.
- Collie kazał nam maszerować prosto przed siebie a ta gwiazda jest
dokładnie przed nami - rzekł Pongo. - Będziemy się nią kierować. -
Dziękował opatrzności, że idą polami, a nie szosą... przypomniał sobie, jak
Torturella mówiła braciom Złoczyńskim, że "jutro w nocy" przyjedzie
przeliczyć zwłoki szczeniąt. Teraz właśnie była owa "jutrzejsza noc", a
zatem wielki, pasiasty niczym zebra samochód jest już pewnie w drodze z
Londynu do Suffolk. Spotkanie z nim byłoby okropne! Wyobraził sobie blask
reflektora, wyobraził sobie Torturellę pędzącą wprost na armię

background image

sparaliżowanych ze strachu szczeniąt. O tak, za wszelką cenę należy unikać
szosy! Ale już sama świadomość, że Torturella jest gdzieś w pobliżu,
napawała trwogą. Przestał więc o tym myśleć i z pomocą Mimi ustawił
szczenięta w kolumnę.
Ich droga wiodła przez trawiaste łąki, po których wózek Resztki turkotał
gładko. Przy każdym płocie i rowie Pongo zatrzymywał się i liczył wszystkie
dzieci, sprawdzając, czy któreś z nich nie zostało w tyle, a Mimi zmieniała
te w zaprzęgu i te, które odpoczywały. Szczenięta zahartowały się już do
tego stopnia, że nawet Resztka wysiadła i o własnych siłach przeszła całe
trzy pola, zanim znów położyła się w wózku.
- Niedługo będziemy maszerować po szesnaście kilometrów dziennie - rzekł
Pongo.
Gdy pokonali mniej więcej pięć kilometrów, wydarzyła się pierwsza tej
nocy katastrofa. Nagle usłyszeli stuk i przerażony pisk Resztki. Od
niebieskiego wózka oderwało się kółko.
Pongo od razu stwierdził, że można je naprawić. Wypadł bowiem drewniany
kołek łączący piastę koła z osią. Tylko czy samymi zębami uda mu się
wsadzić go z powrotem? Spróbował, ale bez skutku.
Czy Resztka da sobie radę bez wózka? - szepnął.
Mimi potrząsnęła głową. Przejście przez trzy pola było niemal ponad siły
Resztki, a inne dziewczynki mogły pokonać bez odpoczynku najwyżej półtora
kilometra.
- A zatem wózek trzeba naprawić - oświadczył Pongo. - Musisz mi pomóc.
Przytrzymaj koło na swoim miejscu.
Próbowali wielokrotnie, za każdym razem bez powodzenia. Gdy przerwali
pracę, żeby na chwilę odsapnąć, Mimi zauważyła, że większość szczeniąt
dygocze.
- Dla rozgrzewki mogą sobie urządzić wyścigi - zaproponował Pongo.
- Zmęczyłyby się - zaprotestowała Mimi. - A gdyby tak schowały się w
tamtej stodole?
Przed nimi, oddalony zaledwie o dwa poletka, majaczył wielki, kryty
gontami dach. Widzieli go niewyraźnie, bo księżyc przesłoniły chmury. To
właśnie z powodu ciemności nie udawało im się naprawić koła.
- Dobry pomysł przyznał Pongo. - A jak już naprawimy wózek, zaciągniemy
go tam i zawołamy dzieci.
Mimi uważała, że Resztka powinna zostać i ogrzać się w sianie, ona jednak
wolała pójść z innymi i obejrzeć stodołę. Była pewna, że stać ją na
przejście dwóch niewielkich poletek. W tej sytuacji Mimi puściła ją z
rodzeństwem. Dwa silne szczeniaki nadające się do zaprzęgu zostały z
dorosłymi. Powiedziały, że zimno im nie przeszkadza.
Tak więc pod komendą porucznika Farta dziewięćdziesiąt pięć szczeniąt
żwawo ruszyło do stodoły. Na miejscu okazało się jednak, że wcale nie
przypomina ona stodoły na farmie Owczarka. Zbudowana z szarego kamienia,
miała wysokie okna, w większości oszklone kolorowymi szybkami, a z jednej
strony wznosiła się wieża.
- Ależ to Fanaberia! - zawołała Resztka, przypominając sobie wieżę w
Czarcim Dworze.
Fart odszukał drzwi, lecz były zamknięte. Kazał więc szczeniakom czekać,
a sam ruszył na poszukiwanie innego wejścia. Resztka nie czekała.
- Chodź - zwróciła się do swego oddanego brata Ciapka. - Chcę obejrzeć tę

background image

Fanaberię.
Gdy podeszli do wieży, ujrzeli wąskie, nie całkiem domknięte drzwi. Nie
otworzyli ich bardziej, bo były za ciężkie, ale udało im się jakoś
przecisnąć przez szparę.
W środku wieża ta w niczym nie przypominała Czarciego Dworu. Prowadziła
do budynku z szarego kamienia.
- Cóż to za stodoła bez siana - poskarżyła się Resztka.
Liczyła, że ogrzeje się w sianie, lecz szybko stwierdziła, że wcale nie
jest jej zimno - znajdował się tam olbrzymi, rozpalony piec. Zamiast komina
miał długą żelazną rurę, która wychodziła przez sufit między krokwiami.
Księżyc znów wypłynął zza chmur i zaglądał przez wysokie okna, kładąc na
kamiennej podłodze srebrne, niebieskie, złote i różowe plamy. Resztka
delikatnie pacnęła łapką w jeden z kolorowych wzorków.
- Uwielbiam tę stodołę! - oświadczyła.
- Według mnie to wcale nie jest stodoła - odparł Ciapek, ale wieża
podobała mu się nie mniej niż siostrze.
Rozejrzeli się... i nagle dokonali odkrycia. Czymkolwiek była ta budowla,
z całą pewnością postawiono ją specjalnie dla małych piesków. Przed każdym
krzesełkiem a stało ich tam bardzo wiele - znajdowało się bowiem psie
posłanie rozmiarem w sam raz dla szczeniąt, wyściełane i niezwykle wygodne.
- Te posłania są wręcz stworzone dla nas! - zawołała Resztka.
Zawiadomię pozostałych - rzekł Ciapek, ruszając do drzwi. Zawrócił
jednak, przywołany radosnym okrzykiem siostry.
- Patrz! Zobacz tylko! Telewizor!
Nie przypominał on wcale telewizora z Czarciego Dworu. Był o wiele
większy, a postacie na ekranie nie poruszały się ani nie odzywały. Bo też
nie był to ekran. Na niskiej platformie stały tam prawdziwe postacie ludzi
i zwierząt, zupełnie jak żywe, choć nieco zmniejszone. Znajdowały się w
stajni, nad którą świeciła jasna gwiazda.
- Popatrz, ci mali ludzie klęczą - zauważył Ciapek.
- I jest tam coś jakby krowa - powiedziała Resztka, przypominając sobie
krowy z farmy, które nakarmiły mlekiem wszystkie szczenięta.
- I jakby koń - dorzucił jej brat, przypominając sobie usłużnego konia,
który wypuścił ich z pułapki.
- Szkoda tylko, że nie ma psów! - stwierdziła Resztka. - Ale podoba mi
się to dużo bardziej niż zwyczajna telewizja. Chociaż sama nie wiem
dlaczego.
Nagle usłyszeli Farta i innych, którzy też znaleźli wejście do wieży.
Wkrótce wszystkie szczenięta zwinęły się w kłębek na wygodnych posłaniach i
zaraz zasnęły. Tylko Resztka nie spała. Przyciągnęła sobie bliżej jedno
posłanie i usiadła, napawając się widokiem tej nowej, o ileż piękniejszej
telewizji.
Gdy tylko księżyc wyszedł zza chmur, Pongo naprawił koło. Ileż miał
satysfakcji, gdy kołek wsunął się na swoje miejsce! Mimi także była z
siebie dumna. Czyż nie przytrzymywała koła? Ona, która nigdy nie wyznawała
się na mechanice! Dwa szczeniaki szybko chwyciły poprzeczny patyk w zęby i
wszyscy razem ruszyli do stodoły.
Kiedy podeszli bliżej, Pongo zobaczył, że to wcale nie jest stodoła.
- Chyba nie weszły do środka? - zaniepokoił się.
- Czemu nie, jeśli zmarzły - odparła Mimi. - Skąd mogły wiedzieć, że nie

background image

będą tam mile widziane? Są jeszcze za młode.
Pongo i Mimi wiedzieli, że ludzie nie wpuszczają psów do budynków, które
mają wieże i wąskie, wysokie okna. Nie mieli pojęcia, dlaczego tak się
dzieje, i w pierwszej chwili obrazili się, gdy stanowczo kazano im kiedyś
czekać na zewnątrz. Pani Poczciwińska wytłumaczyła im wtedy:
- Chętnie byśmy was wzięli do środka, ale to zabronione. Sama chodziłabym
tam częściej, gdybyśmy nie musieli was zostawiać.
- A więc było to jedno z tych tajemniczych miejsc, gdzie psy nie miały
prawa wstępu, tak samo jak nikomu, nawet ludziom, nie wolno było wchodzić
na trawę w niektórych zakątkach Parku Regenta.
- Musimy je szybko wyprowadzić i ruszać w dalszą drogę - powiedział
Pongo.
Szybko odnaleźli drzwi, które większe szczeniaki otworzyły szeroko. Mimi
nie lubiła tych dziwnych budowli z wieżami i wysokimi oknami, bo zawsze
musiała czekać na zewnątrz. Gdy jednak znalazła się w środku, zmieniła
zdanie. Było tam cudownie... tak spokojnie i jakoś tak przytulnie.
Gdzież one się podziały? - spytała, rozglądając się dookoła.
Na oświetlonej przez księżyc podłodze ujrzała mnóstwo czarnych plamek,
ale całkiem zapomniała, że szczenięta są teraz czarne. W końcu przypomniała
sobie. Kiedy podeszła do śpiących dzieci, łzy napłynęły jej do oczu.
- Popatrz, popatrz tylko na te łóżeczka dla szczeniąt! - zawołała. - Jacy
dobrzy ludzie tu mieszkają!
- To chyba jest zupełnie inne miejsce, niż myślałem - przyznał Pongo.
Chciał obudzić szczenięta, lecz Mimi go powstrzymała.
- Pozwól, że przysiądę sobie koło pieca - poprosiła.
- Byle nie za długo, kochanie.
Nie musiał się martwić. Mimi posiedziała tylko przez chwilkę, po czym
wstała, otrząsnęła się i rzekła wesoło:
- Ruszajmy. Wszystko się dobrze skończy.
Godzinę później, tuż przed wieczornym nabożeństwem, kościelny zwrócił się
do pastora:
- Ojcze, piec nam się chyba psuje.
Na każdym klęczniku ujrzał bowiem małą, okrągła plamę z sadzy.
`tc
Cud
`tc
- Ostatnia runda przed kolacją - obiecał Pongo, gdy znów ruszyli w
poświacie księżyca przez pola.
Były to najbardziej krzepiące słowa, jakie mógł wypowiedzieć, ponieważ
wszystkim szczeniętom dawno już kiszki marsza grały. Domyślił się tego, bo
sam także zgłodniał. Podobnie zresztą jak Mimi, ją jednak ogarnął taki
spokój, że wcale się tym nie przejmowała.
Przebyli prawie trzy kilometry, aż wreszcie po drugiej stronie pola Pongo
zobaczył długi rząd dachów.
- To pewnie tutaj - powiedział.
- A co to tak błyszczy, tam nad dachami? - spytała Mimi.
Pongo zdziwił się. Widywał już taki blask nad miastami, w których paliło
się wiele świateł, ale nad żadną wioską nic podobnego nie zauważył. W
dodatku ta łuna była wyjątkowo jasna.
- Widocznie ta miejscowość jest większa niż myśleliśmy - mruknął. Uznał,

background image

że nie powinni zbliżać się bardziej, dopóki nie wyjdzie po nich jakiś pies.
Zatrzymał więc pochód i zaszczekał, oznajmiając o przybyciu.
- Czekajcie tam, gdzie jesteście. Już idę - padła natychmiastowa
odpowiedź.
Pongo nie zdradził się z tym przed Mimi, lecz odniósł wrażenie, że dzieje
się coś dziwnego. Przede wszystkim nie było to radosne powitanie.
Wkrótce przybiegła do nich wdzięczna ruda Seterzyca. Nim jeszcze się
odezwała, odgadli, że stało się coś niedobrego.
- Piekarnia płonie! - wysapała i odetchnęła głęboko.
Pożar, spowodowany awarią komina, wybuchł zaledwie przed chwilą... nawet
straż pożarna nie zdążyła jeszcze przyjechać. Nie było ofiar w ludziach,
ale piekarnia stała w ogniu i całe przygotowane dla dalmatyńczyków jedzenie
spłonęło.
- Nie mam dla was ani kolacji, ani noclegu - jęczała Seterzyca
histerycznie. - A na ulicy jest pełno ludzi. - Spojrzała żałośnie na Mimi.
- Twoje dzieci... biedne wygłodniałe maleństwa!
Mimi, o dziwo, była całkiem spokojna. Próbowała pocieszyć Seterzycę,
mówiąc, że znajdą sobie gdzieś jakąś stodołę.
- Ale nic nie zostało przygotowane - lamentowała Seterzyca. - I nigdzie
nie ma zapasowej żywności. Psy z całej wsi przyniosły wszystko, co miały,
do piekarni.
W tym momencie rozległ się przenikliwy gwizd.
- Mój przyjaciel mnie wzywa - wyjaśniła Seterzyca. - Jest miejscowym
lekarzem. W piekarni nie ma psa, więc wybrano mnie, żebym wszystko
przygotowała... bo otrzymałam pierwszą nagrodę na wystawie psów. A ja was
zawiodłam!
- Wcale nas nie zawiodłaś - zaprzeczyła Mimi. - Przecież żaden pies nie
przyłożył łapy do tego pożaru. Wracaj do swego przyjaciela i nic się nie
martw. Po prostu pójdziemy do następnej wioski.
- Naprawdę? - Seterzyca znowu odetchnęła głęboko, tym razem z ulgą.
Mimi pocałowała ją w nos.
- Zmykaj, moja droga, i więcej o tym nie myśl. Dziękujemy ci za wszystko,
co dla nas zrobiłaś.
Gwizd powtórzył się i Seterzyca uciekła, wymachując pierzastym ogonem.
- Pstry ogon i w głowie też pstro - podsumował ją Pongo.
- Po prostu jest bardzo młoda - odparła łagodnie Mimi. - Wątpię, czy
założyła już rodzinę. No to w drogę, do następnej wioski...
- Dziękuję ci, kochanie, że jesteś taka dzielna rzekł Pongo. - Ale gdzie
jest następna wieś?
- Na prowincji wioski są w każdym kierunku stwierdziła Mimi rezolutnie.
Pomimo całego zmartwienia, Pongo uśmiechnął się do niej czule.
- Wyjdziemy na szosę - oświadczył.
- A co z samochodami?
To nie potrwa długo - obiecał.
Wyjaśnił jej, co zamierza zrobić. Szczenięta były zbyt zmęczone i głodne,
żeby dojść do najbliższej wioski, nawet gdyby to było tylko kilka
kilometrów... niektóre spały już na zamarzniętej ziemi. A oziębiało się z
minuty na minutę.
- Zresztą gdybyśmy nawet dotarli do następnej wsi, to gdzie byśmy spali,
co byśmy jedli, skoro nic zawczasu nie przygotowano? Musimy się poddać,

background image

kochanie. Chodź zbudzimy dzieci. Wszyscy marsz, szybko!
Rozbudzone szczenięta skamlały i dygotały z zimna. Mimi stwierdziła, że
nawet najsilniejsze szczeniaki przemarzły do szpiku kości. Pomogła więc
mężowi zmusić je do szybkiego marszu. Nagle szepnęła:
- Pongo, w jaki sposób mamy się poddać?
Pójdziemy do wioski i znajdziemy komisariat - wyjaśnił.
Spojrzała na niego z przerażeniem.
- Nie, Pongo, nie! Policja odbierze nam szczenięta!
- Ale dadzą im jeść, Mimi. I może nie rozdzielą nas, dopóki nie
zawiadomią pana Poczciwińskiego. Na pewno czytali gazety. Zorientują się,
że zaginione dalmatyńczyki to właśnie my.
- Przecież my już nie jesteśmy dalmatyńczykami! - krzyknęła. - Jesteśmy
czarni. Wezmą nas za zwykłe bezpańskie psy. I to nielegalne...
dziewięćdziesiąt dziewięć psów bez obroży! Wtrącą nas do więzienia.
- Nie, Mimi - zaprzeczył Pongo, lecz był wyraźnie wstrząśnięty.
Zapomniał, że teraz są czarnymi psami. A jeśli policjanci ich nie
rozpoznają? Jeżeli wcale nie zawiadomią Poczciwińskich? Jaki los spotyka
bezpańskie psy, do których nikt nie chce się przyznać?
- Błagam cię, Pongo! - krzyczała Mimi. - Pozwól nam iść dalej! Ja wiem,
że wszystko się dobrze skończy!
Wyszli już na szosę, niemal na skraju wioski. Pongo musiał dokonać
straszliwego wyboru. Nadal jednak uważał, że lepiej zaufać policji niż
zmuszać zmęczone, wygłodniałe szczenięta do marszu w lodowatą zimową noc.
- Mimi, kochanie, musimy się oddać w ręce policji - rzekł skręcając w
kierunku wioski. W tym momencie na wprost nich z dachu płonącej piekarni
wystrzelił olbrzymi płomień. W jego świetle Pongo zobaczył całą ulicę, na
której wieśniacy utworzyli ludzki łańcuch i podawali sobie z rąk do rąk
wiadra wody. Ale to nie wszystko. Ujrzał jeszcze coś... coś, co sprawiło,
że stanął jak wryty.
- Stać! - krzyknął na cały głos.
Przed płonącą piekarnią stał wielki samochód w biało-czarne pasy... i
Torturella de Mon. Wdrapała się na dach wozu, by mieć lepszy widok na
pożar. jej blada twarz i proste, absolutnie białe norki nie były już białe
- Torturellę od stóp do głów spowijał czerwonozłoty blask płomieni. Widząc,
że ogień wzbija się coraz wyżej, klasnęła w ręce z zachwytem.
Nagle rozległ się nieopisany zgiełk dzwonów - to przyjechała wreszcie
straż pożarna. Hałas, płomienie, a przede wszystkim widok Torturelli
okazały się nie do zniesienia dla większości szczeniąt, które piszcząc z
przerażenia odwróciły się i wzięły nogi za pas. Pongo, Mimi i Fart
bezskutecznie starali się przywołać je do porządku.
Na szczęście ich ujadanie zginęło w panującym zgiełku więc ludzie w
wiosce nic nie usłyszeli. Po chwili wystraszone szczenięta usłuchały Pongo
i zatrzymały się. Pongo choć doskonale rozumiał, co czuły - zawstydził je,
mówiąc, że nigdy, ale to nigdy nie mogą ulegać takiej panice i że zawsze,
ale to zawsze muszą bezzwłocznie słuchać rozkazów. Następnie pochwalił
szczenięta, które powoziły wózkiem, i Ciapka za to, że nie opuścili Resztki
w nieszczęściu, wyratował Pączusia z rowu i starannie przeliczył całą
gromadkę. Śpieszył się przy tym, wiedząc, że jak najszybciej muszą ruszać w
dalszą drogę. Gdyby wciąż chcieli się udać na komisariat, musieliby przejść
obok Torturelli de Mon.

background image

Ich sytuacja była gorsza niż kiedykolwiek. Nie dość, że musieli się
borykać z głodem i chłodem, to jeszcze groziło im teraz niebezpieczeństwo
ze strony Torturelli. Widząc, w którą stronę zwrócony jest jej samochód,
zorientowali się, że była już w Czarcim Dworze, dowiedziała się o ich
ucieczce i wraca do Londynu. W każdej chwili mogła się znudzić widowiskiem
i ich wyprzedzić.
Gdyby tak mogli zejść z szosy i znów maszerować przez pola! Niestety, po
obu stronach drogi rósł las, tak gęsty, że nie udałoby im się utrzymać w
zwartej grupie.
- Za to jeśli ujrzymy reflektory samochodu, możemy się ukryć wśród drzew
- powiedział Pongo i wyjaśnił to szczeniętom, po czym cała armia ruszyła
dalej.
- Przynajmniej jest im teraz ciepło - odezwała się Mimi. - I zapomniały o
głodzie i zmęczeniu. Wszystko będzie dobrze, Pongo.
Pierwsze kilka kilometrów pokonali w całkiem niezłym tempie, lecz potem
szli coraz wolniej.
- Dzieci muszą odpocząć - stwierdziła w końcu Mimi. - Właśnie nadarza się
okazja.
Szosę otaczało teraz szerokie trawiaste pobocze. Gdy Pongo rozkazał się
zatrzymać, szczenięta natychmiast osunęły się na zamarzniętą trawę.
Większość z nich od razu zasnęła.
- Nie powinny zasypiać - rzekł Pongo z niepokojem.
- Pozwól im się chwilę zdrzemnąć - poprosiła Mimi.
Resztka nie zasnęła. Usiadła w wózku i spytała:
- Czy dojdziemy niedługo do obory z miłymi krowami i ciepłym mlekiem?
- W każdym razie na pewno wydarzy się coś przyjemnego - odparła Mimi. -
Zakop się w sianie, skarbie. Pongo, nie sądzisz, że jest dziwnie spokojnie?
Nie słyszeli już żadnych odgłosów z wioski. Nawet najlżejszy podmuch
wiatru nie muskał trawy czy drzew. Zdawało się, że świat zastygł w
srebrzystym, niemym bezruchu.
Pongo zdziwił się, gdy coś miękkiego i puszystego opadło mu na głowę. Po
chwili uświadomił sobie, co to jest, a jednocześnie usłyszał szept Mimi:
- Spójrz, Pongo! Spójrz na szczenięta!
Na pokrytych sadzą czarnych ciałkach pojawiły się białe plamki... śnieg!
- Z białych szczeniąt z czarnymi cętkami przemienią się w czarne
szczenięta w białe cętki - powiedziała Mimi z uśmiechem. - Chociaż niedługo
już będą całkiem białe. Jaki ten śnieg miękki i delikatny!
Jej mężowi było nie do śmiechu.
- Jeżeli nie wstaną, zanim je całkiem zasypie, to już nigdy się nie
obudzą! - krzyknął. - Zamarzną na śmierć pod tym miękkim, delikatnym
śniegiem! Dzieci, pobudka! Wstawać!
Z wyjątkiem Farta i Resztki wszystkie szczenięta spały wyczerpane. Fart
pomógł rodzicom, którzy usiłowali je obudzić. Resztka także przyszła im z
pomocą, siedząc na wózku i wyjąc przenikliwie. Biedne szczenięta błagały,
żeby pozwolić im spać; te, które powstały chwiejnie, natychmiast osunęły
się z powrotem.
- Nie zmusimy ich do marszu, żeby nie wiem co - mruknął Pongo z rozpaczą.
Resztka na chwilę przestała wyć i zapadła nagła cisza. Wtem, od strony
wioski, doleciał przeraźliwy dźwięk najgłośniejszego klaksonu w całej
Anglii.

background image

Szczenięta zerwały się na równe nogi. Ze strachu zapomniały o zmęczeniu.
- Do lasu! - krzyknął Pongo. I wówczas zobaczył że od strony szosy las
otacza druciana siatka, przez którą nie prześliznęłoby się nawet
najmniejsze szczenię. Rowu w którym mogliby się ukryć, także nie było.
Spostrzegł jednak, że las wkrótce się kończy. - Biegiem przed siebie! -
zawołał. - Może będzie tam pole albo rów!
Klakson znów zabrzmiał kilkakrotnie. Pongo domyślił się, że strażacy
ugasili już pożar i Torturella odjeżdża, rozpędzając wieśniaków. Dzieliły
ją od nich najwyżej trzy kilometry... a ten wielki, pasiasty samochód mógł
pokonać tę odległość w niecałe dwie minuty! Na szczęście las już się
kończył przed nimi rozciągało się pole!
- Na pole! - krzyknął Pongo. - Szybciej, szybciej!
Szczenięta puściły się biegiem, lecz zaraz cofnęły się przerażone. Las
wprawdzie się skończył, lecz siatka ciągnęła się dalej po obu stronach
drogi. Nadal nie mogli uciec z szosy! A klakson rozległ się znowu...
głośniej i bliżej.
- Tylko cud może nas uratować - stwierdził Pongo.
- Wobec tego musimy poszukać cudu - odparła Mimi stanowczo: - Pongo, a co
to właściwie jest cud?
W tej samej chwili poprzez wirujący śnieg ujrzeli olbrzymią ciężarówkę,
zaparkowaną na szosie na wprost nich. Klapa z tyłu wozu była opuszczona, a
wnętrze skrzyni oświetlone lampą elektryczną. W środku siedział sobie na
gazecie Terier, z glinianą fajką w zębach. A raczej wyglądało to na
glinianą fajkę, ale naprawdę fajka ta była z cukru i kiedyś miała piękny
długi ustnik. Teraz Terier włożył do ust cybuch i zjadł go ze smakiem.
Potem oderwał się od gazety, na której siedział i którą jednocześnie czytał
i ze zdumieniem wytrzeszczył oczy na armię pędzących ku niemu szczeniąt.
- Ratunku, ratunku, ratunku! - zaszczekał Pongo. - Ścigają nas. Którędy
można uciec z tej szosy?
- Nie mam pojęcia, kolego - odparł Terier. - Lepiej schowajcie się w
mojej ciężarówce.
- Cud, dosłownie cud! - Pongo wyszeptał Mimi na ucho.
Szybko, dzieci! Wskakujcie do tego wspaniałego cudu! - poleciła Mimi,
sądząc, że "cud" to nazwa wielkich ciężarówek używanych do przeprowadzek.
Mrowie szczeniąt wbiegło po klapie. Następnie wjechał wózek Resztki,
ciągnięty z przodu i popychany od tyłu. A potem jeszcze więcej szczeniąt
wskakiwało i wdrapywało się do ciężarówki, aż cała armia znalazła się w
środku.
- Więcej was mamusia nie miała? - mruknął Terier, rozpłaszczony przy
samej ścianie. - Całe szczęście, że wóz jest pusty. Kto was goni, bracie?
Piraci?
- Chyba ich koleżanka po fachu - odparł Pongo. Przeraźliwy klakson znów
zabrzmiał i w oddali rozbłysły dwa potężne reflektory. - Właśnie ona jedzie
tym samochodem.
- To zgaszę światło - rzekł Terier, zgrabnie przesuwając wyłącznik
zębami. - Już lepiej.
Pongo miał wrażenie, że serce mu zamarło. Stwierdził nagle, że
wpuszczenie dzieci do ciężarówki było straszliwym błędem.
- Przecież oświetlą nas reflektory jej wozu - jęknął. - Nasz wróg zobaczy
szczenięta.

background image

- Nie, czarnych szczeniąt w czarnej ciężarówce nie zobaczy - uspokoił go
Terier. - muszą tylko zamknąć oczy.
Znakomity pomysł! Pongo rozkazał szybko:
- Dzieci, zamykajcie oczy, bo w świetle reflektorów jej wozu rozbłysną
niczym brylanty w ciemności. Żebyście się nie wiem jak bały, nie
otwierajcie ich, dopóki wam nie powiem. Pamiętajcie, że wasze życie zależy
od absolutnego posłuszeństwa. Zamknąć oczy i nie otwierać!
Wszystkie szczenięta natychmiast zacisnęły powieki. Reflektory samochodu
zbliżyły się już na niecałe pół kilometra.
- Zamknij oczy, Mimi - polecił Pongo.
- Ty też o tym nie zapomnij, bracie - przypomniał Terier.
Słychać już było potężny silnik samochodu. Przeraźliwy klakson trąbił
nieustannie, jak gdyby nakazywał ciężarówce usunąć się z drogi. Warkot
przybierał na sile. Blask reflektorów był tak intensywny, że raził Pongo w
oczy nawet przez zaciśnięte powieki. Czy szczenięta wykonają rozkaz? Czy
strach nie zmusi ich, by spojrzały na zbliżający się samochód? Pongo sam
miał na to wielką ochotę - obawiał się, że rozpędzony wóz wpadnie na
ciężarówkę. Hałas klaksonu i silnika ogłuszał, blask reflektorów oślepiał
nawet przez zamknięte oczy. Nagle wielki pasiasty samochód zrównał się z
nimi... i z rykiem silnika popędził dalej, w ciemną noc!
- Możecie już otworzyć oczy, moje dzielne, posłuszne szczenięta! -
zawołał Pongo. Istotnie, wszystkie dzieci zasłużyły sobie na pochwały, bo
żadne z nich nawet nie uchyliło oka.
- Wóz pierwsza klasa, bracie - mruknął Terier do Pongo. - Ten wasz wróg
to nie byle kto. Kim wy właściwie jesteście? Miejscową zgrają
kominiarczyków? - Nagle wlepił wzrok w nos Pongo. - A żebym tak pękł, jeśli
to nie jest sadza! Mnie nie zmylicie. jesteście tymi zaginionymi
dalmatyńczykami! Podrzucić was do Londynu?
Podrzucić? Dojechać do samego Londynu tą cudowną ciężarówką?! Pongo i
Mimi nie wierzyli własnym uszom. Szczenięta natychmiast ułożyły się do snu
na pledach i kocach, którymi okrywano meble podczas transportu.
- Ale skąd się wzięło aż tyle szczeniąt? - zapytał Terier. - W gazetach
nie podawali nawet połowy tej liczby... co ja mówię, nawet ćwierci. Oni
myślą, że zginęło tylko piętnaście.
Pongo pośpieszył z wyjaśnieniami, lecz Terier powiedział, że obgadają
wszystko po drodze.
- Z tego domu lada chwila wyjdą moi przyjaciele. Wyobraźcie sobie, że
robimy przeprowadzkę mimo tego, że jest niedziela... a w dodatku Wigilia!
Ale wczoraj zepsuła nam się ciężarówka i musieliśmy dokończyć robotę.
- Ile dni zajmie droga do Londynu? - spytała Mimi.
- Dni? - zdziwił się Terier. - Jak znam moich przyjaciół, będziemy tam w
dwie godziny. Chcą jak najszybciej wrócić do domu, żeby skończyć ubieranie
choinek dla swoich dzieci. A teraz cicho, sza! Ani mru-mru!
Z pobliskiego domu wyszedł potężny mężczyzna w grubym fartuchu. "Ledwie
minęło jedno niebezpieczeństwo, a już nam zagraża następne" - pomyślała
Mimi. Czy wyrzucą ich wszystkich z tego cudu?
Terier, z zapałem wymachując ogonem, skoczył mężczyźnie na piersi, omal
go nie przewracając.
- Uważaj, Bill! - rzucił mężczyzna przez ramię. - Nasza Kula Armatnia coś
się rozbrykała.

background image

Bill był jeszcze większy od swego kolegi, ale nawet on odczuł skutki
powitania Teriera.
- Złaź ze mnie, ty Bombo Samosterująca! - zbeształ go czule.
Cała trójka podeszła do ciężarówki. Terier wskoczył do skrzyni. Skulone,
pokryte sadzą dalmatyńczyki były niewidoczne w ciemności.
- Chcesz jechać w budzie, tak? - rzekł Bill. - Ale jest zimno. - Założył
klapę i krzyknął: - Następny przystanek w Lasku Świętego Jana
Po chwili wielka ciężarówka ruszyła w drogę.
Lasek Świętego Jana! to przecież tam, gdzie mieszka Cudowny Weterynarz...
tuż obok Parku Regenta! "Cud, to po prostu cud" - pomyślał Pongo. W tej
samej chwili usłyszał bicie zegara. Była dopiero ósma wieczorem.
- Mimi! - zawołał. - Jeszcze dziś będziemy w domu! Zdążymy wrócić na
święta!
Tak, Pongo - odparła wesoło, choć wcale nie była wesoła. Aż do spotkania
z cudem była dzielna i pełna wiary, ale teraz ogarnął ją strach. A jeśli
Poczciwińscy ich nie poznają, skoro są czarni? Jeżeli kochani, poczciwi
Poczciwińscy ich wyrzucą?
Nie zdradziła się jednak ze swymi obawami. Co za sens straszyć jeszcze
Pongo? Jakże ten cud szybko pędzi! Pomyślała o tym, jak długo wędrowała z
Pongo do Suffolk pieszo. Ba, wydawało się, że wyruszyli z Londynu przed
tygodniami! A jednak minęło raptem... no właśnie, ile dni? Czyżby zaledwie
cztery? Jeden dzień przespali w starym zajeździe, drugi u kochanego
Spaniela, jeden w Fanaberii, po ucieczce z Czarciego Dworu spędzili część
nocy w stodole i jeden dzień w piekarni. Jak wiele wydarzyło się w tak
krótkim czasie. Ale czy po powrocie do domu wszystko skończy się dobrze?
Jak to się skończy?
Pongo tymczasem miał inne zmartwienia. Opowiadając Terierowi o Torturelli
przypomniał sobie to, co powiedziała w Czarcim Dworze... że odczeka, aż
ludzie zapomną o zaginionych szczeniętach, i znowu założy hodowlę
dalmatyńczyków. Nie wątpił, że razem z Mimi zaprowadzi bezpiecznie
wszystkie szczenięta do domu (nie przyszło mu nawet do głowy, że
Poczciwińscy mogliby ich nie przyjąć), ale co dalej? Skąd mógł być pewny,
że w przyszłości inne szczenięta nie skończą jako futra? Zwrócił się do
Teriera o radę.
- A może zabijemy tę Torturellę? - zaproponował Terier. - Pomogę wam.
Umówmy się zaraz na jakiś konkretny termin.
Pongo potrząsnął głową. Nabrał przekonania, że Torturella nie jest
człowiekiem, lecz diabłem wcielonym. A zatem czy można ją zabić? Zresztą
nie chciał, żeby jego dzieci miały ojca-mordercę. Gdyby Torturella chciała
skrzywdzić przy nim jakiegoś szczeniaka, naturalnie rzuciłby się na nią,
ale morderstwo z zimną krwią zupełnie mu nie odpowiadało. Powiedział to
Terierowi.
- Krew szybko by ci się ogrzała, gdybyś się zabrał do dzieła - odparł
Terier. - No nic, daj mi znać, gdybyś zmienił zdanie. A teraz się, bracie,
przekimaj. Czeka cię jeszcze sporo roboty.
Terier, podobnie jak Mimi, także zastanawiał się, czy Poczciwińscy
rozpoznają w tych czarnych psach swoje dalmatyńczyki... i czy nawet
najlepsi przyjaciele wezmą do siebie tyle szczeniaków. Nie wspomniał o tym
jednak ani słowem.
Mimi, ululana do snu kołysaniem ciężarówki, już spała. Pongo też wkrótce

background image

zasnął. Ale nawet przez sen zmagali się z własnymi lękami.
Tymczasem cud pędził w ciemność; połykając kilometr za kilometrem.
`tc
Zemsta białej kotki
`tc
Terier obudził ich w samą porę, by szczenięta zdążyły się przygotować do
wyskoczenia z ciężarówki, gdy tylko otworzy się klapa.
- Nie o to chodzi, że moi przyjaciele mogliby zrobić wam krzywdę, gdyby
was tu zobaczyli, ale mogłoby to spowodować zwłokę - wyjaśnił. - Ciężarówka
zatrzyma się w wielkim, ciemnym garażu. Wybiegnijcie, skręćcie od razu w
lewo i znajdziecie się na słabo oświetlonej uliczce... a potem w drogę.
Pożegnajmy się już teraz.
- Czy można ci przesłać wiadomość podczas Szczekania o Zmierzchu? -
spytał Pongo.
- Rzadko mam okazję go słuchać - odparł Terier. - Ale nic się nie martw,
dowiem się o was wszystkiego. Przepadam za gazetami... czytanie w drodze
pozwala mi zabić czas. Tutaj zawsze mam ich pełno... używamy ich do
pakowania. No, jesteśmy już na miejscu.
Gdy ciężarówka się zatrzymała, zaczął szczekać donośnie.
- Wypuść go, Jim - powiedział Bill. - Zanim przekroczy barierę dźwięku.
Klapa opadła. Terier wyskoczył jednym susem. Tym razem obalił Jima na
ziemię, po czym odwrócił się do Billa i wyrżnął go w brzuch.
- Patrz pan, pozbawił mnie tchu, jak nic - wysapał Bill z dumą. - Uch, ty
Latający Talerzu!
Jim wstał i zwrócił się czule do Teriera:
- Gdybyśmy mieli w Anglii sześciu takich jak ty, nie potrzeba by nam było
wojska. Chodź na kolację, ty Niecelny Pocisku.
Bill i Jim byli zbyt zajęci, by dojrzeć sznur czarnych psów,
wyskakujących z ciężarówki i ciemnego garażu na dwór. Padający od wielu
godzin śnieg zasypał cały Londyn na biało. Uciekając przed Torturellą
szczenięta nie zwróciły na to uwagi, lecz teraz z miejsca zakochały się w
tym przepięknym białym puchu. Od razu nabrały animuszu. Śpiąc w ciężarówce
wypoczęły, a choć wciąż były głodne, nie przejmowały się tym, bo liczyły na
wspaniałą kolację. Słysząc, jak o tym rozmawiają, Mimi zaniepokoiła się
jeszcze bardziej.
Bill, Jim i Terier wyszli z garażu innymi drzwiami, więc Pongo pozwolił
szczeniętom baraszkować przez chwilę na śniegu. W końcu Mimi nakłoniła
Resztkę, by wsiadła do wózka, i ruszyli dalej. Śnieg sprawił, że w okolicy
kręciło się zaledwie kilka osób - i całe szczęście, bo na białych ulicach
armia czarnych psów wyraźnie wpadała w oko. Zauważył ich tylko pewien
starszy pan udający się na wieczorne przyjęcie. Przetarł oczy, potrząsnął
głową i mruknął:
- A nawet jeszcze nie zacząłem świętować!
Już po kilku minutach dotarli na skraj Parku Regenta. Jak pięknie
wyglądał w śnieżnej bieli i świetle gwiazd!
- Pamiętasz, Mimi, co ci powiedziałem, gdy żegnaliśmy się z parkiem? -
zapytał Pongo.
- Kazałeś mi myśleć o dniu, w którym wrócimy prowadząc ze sobą piętnaście
szczeniąt - odparła. - A teraz mamy ich dziewięćdziesiąt siedem.
Doszli do parku z przeciwnej strony niż go opuścili obok domu Torturelli

background image

de Mon. Mijając go, Pongo zobaczył, że we wszystkich oknach jest ciemno.
Uznał więc, że spokojnie mogą się na chwilę zatrzymać.
- Patrzcie, dzieci - powiedział. - W tym domu mieszka nasz wróg.
- Może go podrapiemy i pogryziemy? - zaproponował Fart.
- Szkoda waszych zębów i pazurów - odparł Pongo spoglądając na wielki
budynek.
Mimi obserwowała podwórko. Coś tam się ruszało... coś prawie tak białego
jak śnieg. Była to perska kotka Torturelli.
Wyginając grzbiet, pluła ze złością.
- Szanowna pani - rzucił Pongo czym prędzej. - Nie mamy najmniejszego
zamiaru pani skrzywdzić.
- Nigdy jeszcze pies nie odezwał się do mnie równie uprzejmie - odparła
biała kotka. - Kim jesteście? W okolicy nie ma czarnych psów.
- Zwykle tylko cętki mamy czarne - wyjaśnił Pongo. - Kiedyś byliśmy w tym
domu z wizytą...
Nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo biała kotka domyśliła się
wszystkiego... co nie było trudne, skoro słyszała rozmowy de Monów.
- Uratowaliście szczenięta z Czarciego Dworu! Brawo, brawo! Nic nie
mogłoby mi sprawić większej radości.
Mimi przypomniała sobie nagle, co Torturella de Mon powiedziała tej nocy,
gdy ona rodziła szczenięta, więc odezwała się do kotki uprzejmie:
- Mogłam się domyślić, że będziesz po naszej stronie, bo słyszałam, że za
młodu sama straciłaś wiele kociąt.
- Do dziś dokładnie czterdzieści cztery - powiedziała biała kotka. -
Wszystkie potopiła ta łotrzyca, u której mieszkam.
- Dlaczego jej nie opuścisz? - spytał Pongo.
- Wszystko w swoim czasie - stwierdziła kotka. - Czekam, aż będę się
mogła w pełni odegrać. Sama niewiele mogę zdziałać... mam tylko dwie pary
łap. Ale odstraszam im służbę... koty wiedzą, co należy robić, by ludzie
myśleli że w domu straszy. Pozwalam, żeby wszędzie panoszyły się myszy. No
i jak ja im drapię meble! Choć serce aż mi się ściska, gdy widzę, że ona
zupełnie nie zwraca na to uwagi... z niej taka gospodyni, że pożal się
Boże. A może wejdziecie tu z dziećmi i zniszczymy jej, co się da?
- O tak, pozwólcie nam wejść! - domagały się szczenięta wrzaskliwie.
Pongo potrząsnął głową.
- Torturella zaraz wróci. Dziwię się, że jeszcze jej tu nie ma.
- Wróciła dużo wcześniej - powiedziała biała kotka. - Ale wyszła na
kolację. Nie miała wyboru, bo dziś rano wystraszyłam jej nowych
służących... w ramach prezentu świątecznego. Wejdźcie koniecznie!
- Nie, Pongo, nie! - zawołała Mimi. - Nie czas teraz na zemstę. Musimy
zaprowadzić dzieci do domu. Są głodne.
Szczenięta jednak rozkrzyczały się jeszcze bardziej.
- Prosimy, prosimy, pozwólcie nam zniszczyć dom Torturelli! - Narobiły
takiego hałasu, że Mimi nie słyszała, co kotka mówi do jej męża. W końcu
Pongo odwrócił się i uciszył szczenięta.
- Mimi, uważam, że powinniśmy pójść za radą naszej przyjaciółki -
oświadczył. - Długo musiałbym ci to tłumaczyć, więc zaufaj mi, proszę.
- Oczywiście, Pongo - odparła Mimi lojalnie. - Jeżeli uważasz, że
naprawdę powinniśmy się zemścić na Torturelli, to zrobię to z największą
przyjemnością.

background image

- A więc chodźcie za mną - powiedziała biała kotka. - jedziemy od tyłu.
Fart i dwa szczeniaki o donośnym głosie zostały na straży. Żal im było
stracić taką zabawę, ale służba nie drużba.
- Jeżeli zobaczycie pasiasty samochód albo usłyszycie klakson,
zaszczekajcie trzy razy - przykazał Pongo i ruszył z pozostałymi dziećmi za
białą kotką. Niebieski wózek zostawili na dworze - Resztka uparła się, że
też pójdzie z nimi i weźmie odwet na wrogu.
Biała kotka wpuściła ich do domu przez piwnicę.
- Tu na dole nic nie warto niszczyć - powiedziała kierując się do
schodów. Po ciemku zaprowadziła ich na górę i zatrzymała się przed
zamkniętymi na zasuwkę drzwiami. - Gdyby tak udało się panu odsunąć ten
rygiel! - zwróciła się do Pongo. - Bóg mi świadkiem, że sama próbowałam
wielokrotnie.
- On wspaniale radzi sobie z ryglami - oświadczyła Mimi z dumą.
Była to ładna, chromowana zasuwka, dobrze naoliwiona. Nie sprawiła Pongo
najmniejszych trudności.
W świetle ulicznych latarni ujrzeli wielki pokój, zastawiony wieszakami,
na których wisiały futra.
"Coś podobnego Torturella ma całe dziesiątki futer - pomyślała Mimi.
Zobaczyła tam też etole, mufki i tym podobne drobiazgi.
- Na każde futro po cztery szczenięta, po dwa na etolę i po jednym na
mufkę - zarządził Pongo. - Prezentuj zęby! Drzeć!
Pokój okazał się za mały, by mogli doprowadzić dzieło do końca, wobec
czego szczenięta rozbiegły się po całym domu. A potem, gdziekolwiek
spojrzeć, fruwały już tylko kłaki. Szynszyle, sobole i norki, bobry, nutrie
i lisy, norki syberyjskie i wiele skromniejszych skór... od kuchni aż po
strych cały dom pełen był futrzanych kłaków. Biała kotka pamiętała też o
pościeli z gronostajów. Sama sobie z nią poradziła, drąc ją tak szybko, że
nie można się było zorientować, gdzie są poszarpane białe gronostaje, a
gdzie szarpiąca je biała kotka.
- Rozleniwiłam się - wyznała. - Do pościeli mogłam się dobrać już od lat.
- Do takiej roboty trzeba mieć towarzystwo - rzekł Pongo.
- Nie ma już co drzeć - stwierdziła Resztka ze smutkiem. Dopiero co sama
samiuteńka podarła na strzępy mały kołnierz z soboli.
- Cisza! - krzyknął nagle Pongo. Czy go uszy myliły? Nie, z oddali znowu
doleciał dźwięk najgłośniejszego klaksonu w całej Anglii! W tej same chwili
szczeniaki na warcie zaszczekały na alarm.
- Na dół, do piwnicy! - zawołał Pongo.
Szczenięta pognały na oślep po ciemnych schodach. Biała kotka skoczyła do
okna.
- Macie czas! - zawołała. - Samochód skręca dopiero na skraj parku.
Pongo wiedział jednak, jak szybki jest ten wóz. A szczenięta potykały się
o siebie i przewracały w ciemnościach. Rozległy się odgłosy upadków i jęki.
Pączuś wypadł przez balustradę i tylko cudem nic mu się nie stało. Ale w
końcu wszystkie dzieci wybiegły z piwnicy na dwór.
- Zbiórka! - rozkazał Pongo. Dawno już wymyślił sposób liczenia całej
armii. Szczenięta ustawiały się po dziesięć w dziewięciu rzędach, a w
ostatnim, dziesiątym rzędzie zostawało siedmioro, w tym Resztka na wózku.
Teraz przeliczył je szybko. Dziewięćdziesiąt trzy, dziewięćdziesiąt
cztery... brakowało trzech szczeniąt!

background image

- Na pewno zostały gdzieś w domu! - krzyknęła Mimi. - Musimy je uratować!
Pongo skoczył w stronę piwnicy... lecz nagle zatrzymał się z
westchnieniem ulgi. Zza domu wyszedł Fart i dwa szczeniaki o najbardziej
donośnym głosie. Pongo zapomniał o nich podczas liczenia. Armia była więc w
komplecie!
- Torturella jest już prawie na miejscu - oznajmił Fart.
- Zanim pójdziemy dalej, musimy się upewnić, że weszła do środka - rzucił
Pongo i pobiegł wąską alejką, wychodzącą na skraj parku.
Mimi pognała za nim.
- Uważaj, Pongo! Jeszcze cię zobaczy!
- Nie, jest za ciemno - odparł.
Pasiasty samochód minął wylot alejki. W środku paliło się światło, więc
bez kłopotu dostrzegli Torturellę.
- Patrz! - załkała Mimi. - Zostały jej jeszcze te proste, absolutnie
białe norki!
Pongo puścił się biegiem, a za nim popędziła Mimi. Ostrożnie wyjrzeli zza
rogu alejki w chwili, gdy pasiasty samochód zajeżdżał przed dom de Monów.
Pan de Mon wyszedł zza kierownicy i pomógł wysiąść żonie. Na frontowych
schodach przystanął i zaczął szukać klucza. Torturella czekała z norkami
przewieszonymi swobodnie przez ramię.
- Nie zasnę, jeżeli zostanie jej to futro - oświadczyła Mimi.
- A musisz się wyspać, najdroższa - rzekł Pongo.
Oboje jednocześnie wpadli na ten sam pomysł. Norki wisiały tak swobodnie,
tak kusząco! A wyprowadziwszy dzieci bezpiecznie z tego domu poczuli z
jednej strony ulgę, z drugiej zaś przypływ odwagi. Pongo z radością
zobaczył, że jego ukochana żona wygląda niczym psotne szczenię.
- Nie pozna nas, bo jesteśmy czarni - szepnął. - Zaryzykujmy! Teraz!
Z rozpędu skoczyli na Torturellę, chwytając w zęby rąbek futra. Zsunęło
jej się z ramion bez oporu... po czym spadło na Pongo i Mimi, którzy na
oślep pognali ulicą, zakryci powiewającym futrem. Wyglądało to tak, jak
gdyby norki uciekały same.
- To futro jest zaczarowane! - wrzasnęła Torturella. - Goń je, szybko!
- Nic się nie bój - odparł jej mąż. - To pewnie któryś z twoich przodków
z nim ucieka. Wejdźmy lepiej do domu.
Po chwili oboje zanieśli się kaszlem, bo kiedy otworzyli drzwi, buchnęła
na nich dusząca chmura kłaków.
Tymczasem Pongo i Mimi odszukali alejkę, uwolnili się od futra i
zaciągnęli je na tył domu, gdzie wszystkie szczenięta rzuciły się na nie
jak sępy. I tak nastąpił koniec prostych, absolutnie białych norek.
U de Monów wszędzie paliły się teraz światła; słychać było wściekłe
wrzaski Torturelli.
- A teraz marsz do domu, szybko - zarządził Pongo.
Mimi nagle opadła na duchu. Dom! Ale czy wpuszczą ich do domu? Wszystkie
niedawne obawy powróciły.
Znów wyszli na skraj parku. Przed sobą widzieli już dom Poczciwińskich.
W oknach salonu paliły się światła.
- Państwo Poczciwińscy jeszcze nie śpią - rzekł Pongo.
W kuchni także się paliło.
- Nianie też nie - dorzuciła Mimi wesoło. Nie okazywała strachu, choć
obawiała się, że Pongo usłyszy łomotanie jej serca. Właściwie dlaczego

background image

państwo Poczciwińscy mieliby wpuszczać do domu sforę obcych czarnych psów?
A jeśli nie dostaną się do środka, to jak ich przekonają, że nie są obcymi
czarnymi psami? Szczekanie im nie pomoże. Ona i Pongo muszą się zbliżyć do
swych ulubieńców, zbliżyć na tyle, by móc im oprzeć usmarowane sadzą głowy
na kolanach albo objąć ich czarnymi łapami za szyję.
A jeśli nie wpuszczą ich do domu... wygnają dziewięćdziesiąt dziewięć
zgłodniałych dalmatyńczyków w ciemną noc?
W tym momencie znów zaczął sypać gęsty, bardzo gęsty śnieg.
`tc
Co to za dziwneă
czarne psy?
`tc
Państwo Poczciwińscy, nianie i Perdita spędzili bardzo smutną Wigilię.
Wszyscy odnosili się do siebie niezwykle uprzejmie. Perdita wymyła ludzi
tak starannie, że popękała im skóra na rękach i musieli się natłuszczać
kilogramami kremów. Na szczęście krem do rąk bardzo Perdicie smakował.
Podczas Szczekania o Zmierzchu Perdita niczego się nie dowiedziała.
Odbiór w tej części Parku Regenta był bardzo kiepski - właśnie dlatego
Pongo chodził szczekać i słuchać wiadomości na Wzgórze Pierwiosnków.
Po południu nianie ubrały choinkę, mówiąc, że to dla Perdity, choć tak
naprawdę to chciały pocieszyć Poczciwińskich. Oni zaś podłożyli Perdicie
prezenty, ale nie mieli serca wyjąć tych, które przygotowali dla Pongo,
Mimi i piętnaściorga szczeniąt na wypadek, gdyby wrócili do domu. Pan
Poczciwiński domyślił się, że Pongo i Mimi wyruszyli na poszukiwanie
dzieci, obawiał się jednak, że szczenięta są rozproszone po całej Anglii i
w najlepszym razie liczył na powrót ich rodziców.
Gdy zaczął padać śnieg, zrobiło im się jeszcze smutniej:
- Mimi nawet nie wzięła płaszczyka - szepnęła pani Poczciwińska.
Wyobrażała sobie Pongo i Mimi, jak zagubieni drżą z zimna i przymierają
głodem. Jej mąż także o tym dumał. Ale nie zdradzali się przed sobą z tymi
myślami.
Wieczorem zaprosili nianie do salonu i razem zasiedli do kart. Grali w
świnkę, wojnę i durnia. Wszyscy w pocie czoła udawali, że jest im wesoło. W
końcu pan Poczciwiński nastawił płytę z kolędami.
Kolędy są wprawdzie przepiękne, lecz jeśli komuś jest smutno, to
słuchając ich staje się jeszcze smutniejszy (niektórych ludzi piękno zawsze
wprawia w smutek, co jest bardzo tajemnicze). Wkrótce państwo Poczciwińscy
i nianie z trudem powstrzymywali łzy. Widząc, co się święci, pan
Poczciwiński pomyślał: "Po tej kolędzie wyłączę gramofon". A grała akurat
"Cicha noc". Pani Poczciwińska zgasiła światło i odsunęła zasłony, żeby
słuchając muzyki mogli obserwować gwiazdy. Zobaczyła wtedy, że znowu pada
śnieg.
Wróciła na kanapę i pogłaskała Perditę, która choć raz nie myła jej,
tylko patrzyła na opadające płatki śniegu. "Cicha noc" rozbrzmiewała
niezbyt głośno, śpiewana wysokim, czystym, spokojnym głosem.
Nagle wszyscy w salonie usłyszeli szczekanie.
- To Pongo! - krzyknął pan Poczciwiński i rzucił się do okna.
- To Mimi! - zawołała jego żona, słysząc nieco inne szczekanie, i także
podbiegła do okna.
Otworzyli okno na oścież, spoglądając na wirujący śnieg. Nagle poczuli,

background image

że z rozczarowania zamiast serc mają ołowiane kule.
Na dole stały dwa psy... czarne!
- Nie powinniście wychodzić w taką pogodę odezwała się łagodnie pani
Poczciwińska. - Wracajcie do swoich właścicieli, moi drodzy.
Użyła słowa "właściciel", zamiast "przyjaciel", ale ludzie często
popełniają ten błąd.
Psy znów zaszczekały, lecz pan Poczciwiński stanowczo przykazał: - Do
domu! - bo myślał, że mieszkają gdzieś w sąsiedztwie i że wypuszczono je na
ostatni spacer przed snem.
Zamknął okno, mówiąc do żony:
- Dziwne te psy. Nie mogę rozpoznać rasy.
Nie usłyszał, jak Mimi jęknęła z zawodem. A jednak stało się to, czego
się obawiała! Odepchnięto ich, wygnano w noc.
Pongo przeżył chwilę paniki. Nie przewidział takiego obrotu sprawy.
Szybko jednak wziął się w garść.
- Musimy zaszczekać jeszcze raz - oświadczył. - O wiele głośniej.
- Czy szczenięta też mają szczekać? - spytała Mimi.
Maluchy stały w szeregu, niewidoczne z okna, bo Pongo uznał, że widok
tylu szczeniąt naraz mógłby przyprawić Poczciwińskich o wstrząs.
- Nie. Tylko my dwoje. I to po kolei. Prędzej czy później rozpoznają nas
po głosie. My przecież poznalibyśmy ich po głosie bez względu na ubranie
czy kolor skóry.
Zaszczekał jeszcze raz, a po nim Mimi. Powtarzali to nieustannie,
zmieniając się kolejno.
Na górze, w salonie, pani Poczciwińska stwierdziła:
- Nie mogę uwierzyć, że to nie Pongo i Mimi! Spójrz tylko na Perditę,
widzisz, jak się ożywiła?
- To dlatego, że wszyscy nie możemy się doczekać chwili, gdy znów ich
ujrzymy - odparł jej mąż. - To tylko wyobraźnia. Ale te czarne psy
zachowują się co najmniej dziwnie... posłuchaj! Może się zgubiły?
Znowu otworzył okno.
Pongo i Mimi zaszczekali jeszcze głośniej, zawzięcie merdając ogonami.
- Można by pomyśleć, że nas znają - rzekł pan Poczciwiński. - Zejdę na
dół i sprawdzę, czy mają obroże. W razie czego odprowadzę je do domu.
Słysząc to, Pongo przykazał Mimi:
- Gdy drzwi się otworzą, wskakuj do środka i pędź na górę do salonu.
Dzieci, wy biegnijcie za Mimi, jedno za drugim. Ja wejdę na końcu.
Pamiętajcie, nie wolno wam dopuścić do tego, żeby pan Poczciwiński mógł
zamknąć drzwi. Jak już znajdziemy się w środku, wszystko im wyjaśnimy.
Frontowe drzwi otworzyły się i stanął w nich pan Poczciwiński. Mimi
natychmiast wpadła do środka. Za nią pognała Resztka - już bez wózka - i
całe jej rodzeństwo z wyjątkiem Farta, który uparł się, że poczeka na ojca.
Z powodu ciemności i wirującego śniegu pan Poczciwiński nie bardzo
wiedział, co się dzieje. Dopiero gdy któreś z dzieci potrąciło go w
przelocie (oczywiście był to Pączuś), spojrzał w dół i zobaczył
nieprzerwany sznur czarnych szczeniąt biegnących przez drzwi i biały
korytarz do białych schodów.
"Ja chyba śnię" - pomyślał i uszczypnął się mocno, lecz widok nie
zniknął.
Wtem nastąpiła przerwa w łańcuchu. Dwa szczeniaki które z poświęceniem

background image

ciągnęły pusty już wózek Resztki nie mogły sobie z nim poradzić na
schodach. Pan Poczciwiński, który nie opuściłby psa w potrzebie,
natychmiast schylił się i podniósł wózek. Obejrzawszy go, przestał uważać,
że śni.
Te psy są pewnie z cyrku - pomyślał. - Ale dlaczego przyszły akurat do
nas?"
Wkrótce Fart i Pongo zakończyli pochód szczeniąt.
- Czy to już wszyscy? - krzyknął w ciemność pan Poczciwiński, a nie
doczekawszy się odpowiedzi, z wyraźną ulgą wszedł do domu i zamknął drzwi.
Czarny od sadzy zad Pongo znikał właśnie za zakrętem schodów. Pan
Poczciwiński, z niebieskim wózkiem w ręku, poszedł w jego ślady,
przeskakując po cztery stopnie naraz.
W salonie panował nieopisany bałagan. Pokój był wprawdzie przestronny,
ale na podłodze nie starczyło miejsca dla wszystkich szczeniąt, wobec czego
powskakiwały na stoły i krzesła i gramoliły się jedno na drugie. Hałasowały
przy tym niemiłosiernie. Pani Poczciwińska z trudem utrzymywała równowagę.
Dotychczas nie bała się psów, teraz jednak była... no może ciut
oszołomiona. Nianie ratowały się ucieczką na fortepian.
Pan Poczciwiński ogarnął tę scenę jednym rzutem oka wpadł do salonu i na
oścież otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju. Natychmiast wpłynęło tam morze
szczeniąt. Gdy na podłodze salonu zrobiło się nieco luźniej, Pongo
rozkazał:
- Wszystkie szczeniaki, które mają trochę miejsca tarzać się! Ty też,
Mimi! - Sam także zabrał się do tego z zapałem.
Poczciwińscy przyglądali się temu w osłupieniu. Nagle zakrzyknęli jak
jeden mąż:
- Patrzcie!
Biały dywan coraz bardziej czerniał, a czarne psy coraz bardziej
bielały...
- To Pongo! - krzyknął pan Poczciwiński.
- To Mimi! - zawołała jego żona.
- To Pongo, Mimi i ich dzieci! - zakrzyknęły nianie z fortepianu.
- Jest ich o wiele więcej - zdążył zauważyć pan Poczciwiński, nim Pongo
uściskał go z całej siły.
Mimi ściskała tymczasem jego żonę. A w rogu salonu odbywały się jeszcze
bardziej burzliwe czułości. Perdita wręcz oszalała, próbując tulić osiem
szczeniąt jednocześnie. Były to jej z dawien dawna zaginione dzieci! Pongo
nie przyszło do głowy, że mogą znajdować się pośród jego armii. Nie zwrócił
nawet uwagi na ich brązowe cętki, gdyż prawie nie widywał szczeniąt za dnia
aż do czasu, gdy wszystkie były już wytarzane w sadzy. Okazało się, że to
właśnie dzieci Perdity tak idealnie pasowały do zaprzęgu i z takim
poświęceniem woziły Resztkę.
Pan Poczciwiński zostawił wózek w drugim pokoju. Nianie zeszły z
fortepianu, żeby go obejrzeć.
- To dziecięca zabawka - stwierdziła niania Kucharska.
- Jest na niej nazwisko i adres - dorzuciła niania Lokajska i odczytała
na głos: - "Panicz Tomek Tompkins, farmer. Wieś Dympling w hrabstwie
Suffolk".
Dympling? - zdziwiła się pani Poczciwińska. - Tam właśnie Torturella de
Mon ma swoją wiejską posiadłość. Opowiadała nam o niej podczas kolacji i

background image

pytała, czy nie chcielibyśmy jej kupić.
Pan Poczciwiński wszystko zrozumiał! Przypomniał sobie, jak Torturella
marzyła o futrze z dalmatyńczyków, domyślił się, że zgromadziła te
szczenięta, aby jej mąż mógł uszyć wiele takich futer.
- Musi pan ją oddać w ręce policji! - zawołały nianie jednocześnie.
Pan Poczciwiński odparł, że zastanowi się nad tym po świętach, a na razie
musi pomyśleć, czym nakarmić szczeniaki, skoro wszystkie sklepy są
zamknięte. Czym prędzej zadzwonił do Ritza, Savoya, Claridge'a i innych
renomowanych hoteli, prosząc o przysłanie gońców z befsztykami.
Dowiedziawszy się, że zaginione dalmatyńczyki wróciły do domu, wszystkie
hotele pospieszyły, z pomocą.
- Jest ich pewnie z siedemdziesiąt sztuk więcej, niż się spodziewałem w
najśmielszych marzeniach - stwierdził pan Poczciwiński, choć nie miał
jeszcze czasu policzyć szczeniąt.
- Przed jedzeniem trzeba je wykąpać - oświadczyła niania Lokajska.
- Wykąpać?! - jęknęła pani Poczciwińska. - Wszystkie???
- Przecież nie mogą spać w sadzy - wtrąciła stanowczo niania Kucharska. -
Niania Lokajska i ja zajmiemy się tym w naszej łazience, a wy możecie to
robić w swojej. Można by też poprosić Cudownego Weterynarza i jego żonę,
żeby przyszli nam pomóc. Mogliby kąpać je w pralni.
Pan Poczciwiński zadzwonił więc do Cudownego Weterynarza, który ucieszył
się, że obudzono go prawie o północy, i to w Wigilię. Kilka minut później
był już z żoną na miejscu.
Pani Poczciwińska wyciągnęła wszystkie swoje najlepsze sole, olejki i
śliczne kolorowe ręczniki, które dostała w prezencie ślubnym. Nianie
rozpaliły we wszystkich kominkach, po czym trzy ekipy kąpielowe zabrały się
do dzieła. Wkrótce dom przepełniała para oraz zapach bzu, róż i jaśminu,
zmieszany ze wspaniałym zapachem mokrych psów. uporano się ze wszystkim
niewiarygodnie szybko, bo szczenięta wsadzano do wanien po pięć naraz.
Potem owijano je różowymi, błękitnymi, żółtymi i zielonymi ręcznikami i
zanoszono przed gorejący ogień" by wyschły. Pan Poczciwiński przezornie
zrolował dywan w salonie, żeby sadza, która na nim osiadła, nie pobrudziła
świeżo wykąpanych szczeniąt.
Nim jeszcze umyto ostatniego szczeniaka, zaczęły napływać befsztyki.
Starczyło dla wszystkich, także dla ludzi, którzy do tej pory porządnie
zgłodnieli. (Oni dostali usmażone).
W końcu Cudowny Weterynarz i jego żona wrócili do siebie i cały dom
przygotował się do snu. Pongo i Mimi niedwuznacznie dali do zrozumienia, że
chcą się położyć we własnych koszach, otoczeni swoimi dziećmi śpiącymi na
dywaniku przed piecem i w fotelach. Perdita zabrała swoją gromadkę do
pralni, na wspaniałą atłasową pierzynę. Pozostałe szczenięta rozlokowały
się po całym domu, na łóżkach, kanapach i fotelach. Poczciwińskim i nianiom
udało się zdobyć dla siebie po jednym krześle - wprawdzie dosyć twardym,
ale nie przejmowali się tym, bo nie nastawiali się na długi sen. Chcieli
być stale pod ręką na wypadek, gdyby któreś szczenię potrzebowało czegoś w
nocy.
Kiedy już w kuchni, oświetlonej tylko blaskiem pieca zapanował spokój i
piętnaścioro szczeniąt zasnęło, Pongo odezwał się:
- Pamiętasz, Mimi, tę noc, gdy wyruszaliśmy... jak oglądaliśmy się na tę
kuchnię? A teraz spójrz... na kołku wisi twoja legalna obroża, którą już

background image

jutro włożysz, i twój piękny niebieski płaszczyk.
- Tak się zahartowałam, że nie będzie mi więcej potrzebny - odparła. -
Ale będę go nosić przez próżność.
W tejże chwili zza okna doleciał nikły szmer, ciche drapanie. Na dworze,
w samym środku białej zamieci, błyszczała para zielonych oczu. To przyszła
kotka Torturelli.
Pongo szybko wpuścił ją do kuchni.
- Nie macie pojęcia, co się teraz dzieje u de Monów! - powiedziała na
wstępie.
Pongo zwrócił się szybko do żony:
- Jeszcze ci tego nie wyjaśniłem, Mimi. Nasza przyjaciółka powiedziała
mi, że gdyby udało nam się dostać do tego zamkniętego pokoju, to moglibyśmy
zniszczyć wszystkie futra pana de Mona. Torturella kazała mu je tam
trzymać, żeby w każdej chwili mogła wkładać te, na które ma ochotę. Miałem
nadzieję, że położymy kres temu futrzarskiemu procederowi. To dlatego
postanowiłem zaryzykować i wejść z wami do de Monów... nie żeby się
zemścić, ale żeby w Anglii dalmatyńczyki były bezpieczne!
- I wyszło nawet lepiej, niż przypuszczałam - wtrąciła biała kotka. -
Okazało się, że za większość futer jeszcze nie zapłacono. Tak więc de Mon
jest zrujnowany.
- Biedak! - powiedziała Mimi. - Jest mi go szczerze żal.
- Nie ma powodu - prychnęła kotka. - Wcale nie jest lepszy od Torturelli.
Różnica tkwi tylko w tym, że ona jest silna i zła, a on zły i słaby. W
każdym razie jutro opuszczają Anglię, żeby uciec przed długami.
- Torturella ma jeszcze biżuterię - uświadomiła sobie Mimi z żalem.
- Głównie sztuczną - pocieszyła ją kotka. - A ta prawdziwa będzie
potrzebna jej mężowi, żeby mógł otworzyć za granicą jakiś interes.
Twierdzi, że zamierza produkować plastykowe płaszcze przeciwdeszczowe.
- Torturella będzie w nich wyglądała nieszczególnie - zauważyła Mimi
wesoło.
- Jej w niczym nie będzie już do twarzy - stwierdziła kotka. -
Słyszeliście o tym, że ludzie potrafią w ciągu jednej nocy całkiem osiwieć
ze zmartwienia? No więc tak właśnie stało się z czarną połową jej włosów. A
biała jej zzieleniała... mówię wam, okropny odcień. Ludzie pomyślą, że się
farbuje. No, cieszę się, że nareszcie zerwałam z de Monami.
- Ale dokąd teraz pójdziesz? - zaniepokoił się Pongo.
- Dokąd? - zdziwiła się biała kotka. - Ależ nigdzie. Właśnie przyszłam...
tutaj. Gdybyście tak nie szczekali, już dawno bym u was została... tej
nocy,.gdy wasi przyjaciele poczęstowali mnie sardynką. Oni mnie nie
wyrzucą. Zajrzę teraz do nich na górę.
Pongo i Mimi zapadli w błogi, cudownie beztroski sen. Ciekawiło ich
tylko, co Poczciwińscy zrobią z tyloma szczeniętami.
Poczciwińscy też chcieliby to wiedzieć!
Czytelnicy, których także to interesuje, muszą czytać dalej. Zwłaszcza że
do wyjaśnienia pozostaje jeszcze jedna tajemnica. Ci, którzy potrafią
dobrze rachować, sądzą zapewne, że zaszła jakaś pomyłka. Tytuł tej książki
brzmi Sto jeden dalmatyńczyków. Pongo, Mimi i Perdita to trzy. Wliczając w
to ich dzieci, w Czarcim Dworze było dziewięćdziesiąt siedem szczeniąt.
Trzy plus dziewięćdziesiąt siedem daje sto. Gdzież więc się podział sto
pierwszy dalmatyńczyk?

background image

Wspomniano o nim na kartach tej książki, ale wielu czytelników pewnie już
tego nie pamięta. Ci, którzy go zapomnieli, wkrótce znów o nim usłyszą. A
ci, którzy go pamiętają, wkrótce dowiedzą się o nim więcej. A więc do
ostatniego rozdziału!
`tc
Sto pierwszy dalmatyńczyk
`tc
Gwiazdka w domu przy Parku Regenta była wprost cudowna. Renomowane hotele
przysłały mnóstwo świeżych befsztyków, a chociaż prezentów nie starczyło,
rzecz jasna, dla wszystkich, szczeniaki mogły się bawić wieloma
przedmiotami, które nie były wprawdzie przeznaczone do zabawy, ale od tej
pory nie służyły już do niczego innego. Poczciwińscy zabrali wszystkie
szczenięta do zaśnieżonego parku. Po drodze Pongo, Mimi i Perdita
obchodzili gromadę dzieci dookoła, pilnując, żeby się nie zgubiły. O zmroku
Pongo i Mimi stanowczo zaprowadzili Poczciwińskich na szczyt Wzgórza
Pierwiosnków i rozesłali na cały psi świat wiadomości z ostatniej chwili.
Udało im się nawet skontaktować ze starym szarmanckim Spanielem, gdyż dwa
psy z oddalonej o osiem kilometrów wioski specjalnie wybrały się do niego.
(Odpowiedział, że on i jego stary przyjaciel mają się bardzo dobrze).
Naturalnie, przekazywanie wiadomości w psim świecie odbywało się
sztafetowo. Z bezpośrednich rozmówców dalmatyńczyków najdalej, bo pod
Hampstead, mieszkał pewien Dog w stopniu generała brygady, który tego dnia
prezentował wyjątkową formę.
- To szczekanie o zmierzchu jest bardzo tajemnicze - zwróciła się do męża
pani Poczciwińska. - Nie wydaje ci się, że one się porozumiewają?
Jej mąż odparł, że sam pomysł jest uroczy... lecz nagle urwał. Czy
cokolwiek przekracza możliwości psów? Chyba nie, sądząc po tym, czego
dokonali Pongo i Mimi. Jakim cudem udało im się przyprowadzić z Suffolk
dziewięćdziesiąt siedem szczeniąt? Pongo i Mimi chętnie by im to wyjaśnili,
ale nie mieli jak.
Zaraz po świętach pan Poczciwiński postanowił działać, zdając sobie
sprawę, że sto dalmatyńczyków to trochę za dużo jak na niewielki domek w
Parku Regenta. W gruncie rzeczy było ich za dużo nawet na cały park.
Najpierw zamieścił więc w prasie ogłoszenie - na wypadek; gdyby prawowici
właściciele psów chcieli je odzyskać. Nikt jednak nie zgłosił się po
szczenięta, a to dlatego, że - z wyjątkiem tych, które ukradła
Poczciwińskim Torturella wszystkie inne kupiła... bo wynajęcie prawdziwego
fachowca kosztuje w dzisiejszych czasach niewąsko. (Złodzieje, którzy
ukradli dzieci Pongo i Mimi, kosztowali Torturellę więcej niż wszystkie
pozostałe szczeniaki razem wzięte). Ci, którzy odsprzedali szczenięta,
naturalnie nie uważali ich za zaginione i więcej o nich nie myśleli.
Zgłosił się tylko jeden farmer, właściciel Perdity, który chętnie odstąpił
ją Poczciwińskim.
A zatem szczęśliwy pan Poczciwiński został z setką rozkosznych
dalmatyńczyków. Postanowił, że musi kupić dużą posiadłość na wsi. Mógł
sobie na to pozwolić, bo rząd znowu zaciągnął długi, a on znów pomógł im je
spłacić. Tym razem w nagrodę dostał dochody, dzięki którym miał wielkie
oszczędności. Wycofał się więc z interesów, choć w każdej chwili gotów był
przyjść z pomocą rządowi i finansom państwowym.
Pewnego pięknego styczniowego dnia, gdy cały śnieg już stopniał,

background image

zaproponował żonie:
- Pojedźmy do Suffolk. Zwrócimy ten niebieski wózek paniczowi Tomkowi
Tompkinsowi, a przy okazji rozejrzymy się za jakimś domem. Możemy też
obejrzeć dom w którym więziono szczenięta... oczywiście nie po to, żeby go
kupić.
Pani Poczciwińska roześmiała się już na sam pomysł.
Zabrali ze sobą Pongo i Mimi. Fart pojechał jako pasażer na gapę - ukryty
pod siedzeniem - bo chciał spotkać się jeszcze raz z Owczarkiem i awansować
na kapitana. (Nie wytrzymał długo w ukryciu i ku ogólnej radości szybko
wygrzebał się spod siedzenia). W Dympling przeszli się po wiosce i spotkali
Tomka Tompkinsa na spacerze z Owczarkiem. Niebieski wózek wrócił więc do
właściciela ku nieopisanej uldze Poczciwińskich, którzy nie bardzo
wiedzieli, co mają powiedzieć rodzicom Tomka. Jemu nic nie musieli mówić,
bo on sam jeszcze nie mówił (choć jego chichot bardziej już przypominał
mowę ludzi niż psów). Od razu zrozumieli, że Pongo, Mimi i Fart znają się z
Owczarkiem, a także z burą kotką, która przybiegła do nich natychmiast.
- A teraz poszukajmy domu Torturelli - rzekł pan Poczciwiński.
Gdy dotarli do Czarciego Dworu, przed domem stała wielka tablica z
napisem: "Na sprzedaż - TANIO! Właściciel wybrał cieplejszy klimat". Wrota
były otwarte na oścież, a dom pusty.
(Bracia Złoczyńscy trafili do więzienia za napad na komornika, bo
przyszedł im zabrać telewizor, za który nie zapłacili. Pobyt w więzieniu
wcale ich nie martwił, gdyż przebywanie w towarzystwie tylu przestępców
było prawie tak dobre jak oglądanie telewizji. Poza tym nareszcie mieli
szansę na udział w teleturnieju "Co przeskrobałem?").
- A cóż to za szkaradny dom! - żachnęła się pani Poczciwińska.
- Jaki śliczny mur! - zachwycił się jej mąż. Dotychczas sen z oczu
spędzał mu tylko jeden problem: jak uchronić sto dalmatyńczyków przed
ucieczką i zdziczeniem, gdyby je zabrał na wieś? Ten wspaniały mur to było
to! Gdyby tylko ten dom nie był tak szkaradny! - A gdyby go tak pomalować
na biało? - zaproponował. - I wstawić z powrotem zamurowane okna? Spójrz na
ten uroczy staw... to prawie jezioro.
Jego żona potrząsnęła głową. Kiedy jednak weszli do środka, obejrzeli
piękne, przestronne pokoje i wyobrazili je sobie pomalowane na biało, a nie
na czerwono, zaczęła zmieniać zdanie.
Pongo, Mimi i Fart przebiegli przez kuchnię i spiżarnię, przypominając
sobie wszystko, co się tam wydarzyło. Poczciwińscy ruszyli za nimi i
zobaczyli kocioł centralnego ogrzewania. Potem wyszli razem do stajni.
- Gdyby tu doprowadzić ogrzewanie, mielibyśmy wspaniałą psiarnię -
stwierdził pan Poczciwiński.
Nagle podniósł wzrok i ujrzał Fanaberię. I jemu, i jego żonie bardzo
przypadła do gustu. Wtedy to postanowili kupić Czarci Dwór i przekształcić
go w piękną posiadłość.
- Założymy tu dynastię dalmatyńczyków - oświadczył pan Poczciwiński.
Mimi oburzyła się, sądząc, że to coś obraźliwego, ale Pongo wyjaśnił jej,
że słowo to oznacza zachowanie ciągłości rodu z pokolenia na pokolenie.
- Pomyślimy także o dynastii Poczciwińskich, bo ktoś przecież musi się
opiekować dynastią dalmatyńczyków - dodał pan Poczciwiński.
Jego żona zgodziła się z tym bez zastrzeżeń.
W Czarcim Dworze szybko dokonano niezbędnych przeróbek i pewnego pięknego

background image

wiosennego dnia przed dom na skraju Parku Regenta zajechała ciężarówka i
olbrzymi piętrowy autobus. Ciężarówka miała przewieźć meble, autobus zaś
Poczciwińskich i dalmatyńczyki. Nianie już wcześniej pojechały samochodem,
żeby otworzyć Czarci Dwór. Prowadziła niania Lokajska. Do stroju lokaja
dodała teraz elegancką czapkę, jaką noszą kierowcy.
Pan Poczciwiński wyszedł z domu w towarzystwie Pongo i Mimi. Jego żona
szła z tyłu z Perditą i białą kotką na ramieniu (kotka także miała dać
początek nowej dynastii w Czarcim Dworze - Poczciwińscy obiecali jej
sprowadzić białego persa na męża).
W ciągu kilku następnych minut zdarzyły się dwie zdumiewające historie.
Po pierwsze, w chwili gdy Mimi spojrzała na ciężarówkę i powiedziała: -
Oho, przyjechał cud - ze skrzyni wyskoczył ich znajomy Terier.
- Znowu się spotykamy! - rzucił w przelocie do Pongo i Mimi i skoczył
panu Poczciwińskiemu na pierś.
- To komplement, jakby pan nie wiedział - rzekł Jim, który stał obok
ciężarówki.
- Zgadza się - przytaknął Bill. - Stary Taran się w panu zakochał.
- I z wzajemnością - odparł pan Poczciwiński uprzejmie, dźwigając się z
pozycji siedzącej.
Pongo i Mimi uspokoili Teriera, nim złożył wyrazy szacunku pani
Poczciwińskiej, choć przyszło im to nie bez trudu. I wtedy nastąpiło drugie
zadziwiające wydarzenie. Nadjechał duży samochód, którego pasażerowie
przyglądali się ciekawie Pongo, Mimi i Perdicie. Nagle w samochodzie
zakotłowało się, drzwi otworzyły się gwałtownie i na ulicę wyskoczył
wspaniały, brązowo cętkowany dalmatyńczyk. W podskokach rzucił się ku
Perdicie - był to bowiem jej z dawien dawna zaginiony mąż.
Na imię miał Książę. Pasażerowie samochodu, wzruszeni jego wiernością
wobec Perdity, natychmiast zaproponowali Poczciwińskim, że mogą im go
oddać. Przyznali, że cieszą się, iż trafił w dobre ręce, bo oni ciągle
wyjeżdżają za granicę i muszą go zostawiać na przechowanie w schroniskach.
Książę był wniebowzięty. Po pierwsze dlatego, że nie chciał się rozstawać z
Perditą, a po drugie potrafił rozpoznać prawdziwych przyjaciół już na
pierwszy rzut oka.
Tak więc, w sile stu jeden psów, dalmatyńczyki wyruszyły do Suffolk.
Siedziały w autobusie na siedzeniach i wyglądały przez okna. Ludzie, którzy
widzieli je po drodze, wiwatowali na ich cześć - bo tyle już pisano o nich
w gazetach, że stały się naprawdę sławne. Na trasie przejazdu zebrały się
też tłumy psów, bo wieść o przeprowadzce rozeszła się podczas Szczekania o
Zmierzchu. Wszystkie psy pozdrawiały ich szczekaniem, a że dalmatyńczyki
odpowiadały w ten sam sposób, w autobusie panował niesłychany zgiełk.
Poczciwińskim to nie przeszkadzało. Uważali, że radosne poszczekiwanie
brzmi bardzo przyjemnie.
Książę w pierwszej chwili był nieco onieśmielony, więc pan Poczciwiński
usiadł obok niego i szturchnął go tak, jak to lubią niektóre duże psy.
(Szturchnięcie powinno być silne, ale bez przesady; musi sprawiać
przyjemność, a nie ból. Pan Poczciwiński uchodził za artystę w
poszturchiwaniu psów). Książę zabębnił ogonem, po czym znienacka skubnął
pana Poczciwińskiego w ucho, co zostało przyjęte z wyraźnym zadowoleniem.
Od tej pory przystojny mąż Perdity czuł się już pełnoprawnym członkiem
rodziny.

background image

Gdy dotarli do Dympling, wszyscy mieszkańcy wioski wyszli im na
spotkanie, na czele z Owczarkiem, burą kotką i Tomkiem Tompkinsem (krowy
muczały czule z farmy). Tomek miał ze sobą niebieski wózek i Resztka w
pierwszej chwili poczuła ukłucie zazdrości, ale cieszyła się, że jest już
na tyle silna, by móc się obejść bez wózka.
Biała perska kotka, od pewnego czasu przeurocza (uprzejmość ludzi udziela
się kotom), odniosła się do burej kotki nadzwyczaj łaskawie. Tak nawiązała
się ich trwała przyjaźń.
W końcu autobus minął otwarte wrota Czarciego Dworu. W stawie odbijał się
biały dom z muślinowymi zasłonami we wszystkich oknach. Front budynku nadal
przypominał twarz - ale teraz miała ona bardzo przyjemny wyraz.
Nianie czekały w otwartych drzwiach dworku. Wychodząc Poczciwińskim na
spotkanie, niania Lokajska powiedziała:
- Czy wiecie, że na dachu jest antena telewizyjna?
Na co niania Kucharska dodała:
- Gdybyśmy jej nie używali, byłoby to zwyczajne marnotrawstwo.
Pan Poczciwiński zorientował się, że nianie chciałyby mieć w kuchni
telewizor, więc od razu im to zaproponował. Pongo i Mimi ucieszyli się,
wiedząc, jak bardzo ich najmniejsza córka tęskni za telewizją.
A jednak choć Resztka spędziła wiele miłych godzin przed telewizorem w
ciepłej kuchni, to chętniej wracała myślą do tej innej telewizji... do
nieruchomej, niemej sceny, którą oglądała w Wigilię, kiedy pozostałe
szczenięta spały spokojnie w tym dziwnym, wyniosłym budynku. Często
rozmyślała o tym gmachu, zastanawiając się, kto w nim mieszka. Była pewna,
że to ktoś nieskończenie dobry... bo przed każdym z licznych krzesełek
znajdowały się tam wyłożone dywanikami psie posłania, rozmiarem w sam raz
dla szczeniąt.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
101 dalmatyńczyków
Smith Dodie 1?lmatyńczyków
101 Garb zniewolenia sowieckiegoid 11503 ppt
Kolczyki z kamieni jaspis dalmatyńczyk
Mazowieckie Studia Humanistyczne r1998 t4 n1 s79 101
1998 (101)
101 Rodzaje programów telewizyjnych IIid 11554
101 102
01 2006 100 101
Urządzenia 101 - parametry łączników protokół (tylko dla ZAO, Politechnika Lubelska, Studia, semestr
Podstawy elektroniki str 101 141
101 Łuk trójprzegubowy
highwaycode pol c17 tory tramwajowe (s 100 101, r 300 307)
2007 l 101 l 10120070418pl00110013
alle (101)
1 XII W materialoznawstwoid 101 Nieznany (2)

więcej podobnych podstron