WILBUR SMITH
TWARDZI LUDZIE
Przekład
PIOTR SZAROTA JAROSŁAW BIELAS
AMBER
Tytuł oryginału MEN OF MEN
Ilustracja na okładce STEVE CRISP
Redakcja merytoryczna
ELŻBIETA MICHALSKA-NOVAK
ANDRZEJ CIĄŻELA
Redakcja techniczna LIWIA DE
Po raz pierwszy wydana w 1981 roku
pod tytułem "Men of Men" przez William Heineman House, 81 Fulham Road, London SW3 6RB
Copyright 1981 by Wilbur Smith Ali rights reserved
For the Polish edition Copyright 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7169-292-7
WYDAWMICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13,620 81 62
Warszawa 1997. Wydanie I
Druk: Zakłady Graficzne w Gdańsku
Ponowna oprawa: Zakład Poligraficzno-Wydawniczy Pozkal w Inowrocławiu
Książkę dedykuję żonie, Danielle, razem z całą moją miłością na wieczność.
Akc.
'* Ś>
N,
ie wystawiony na światło dzienne, odkąd, przed dwustu milionami lat, uzyskał swą obecną formę, wydawał się uwięzionym promieniem słonecznym.
Zrodziło go ciepło tak wielkie jak żar słonecznej tarczy, powstał w czeluściach Ziemi, w tryskającej z samego jej jądra płynnej magmie.
Piekielne temperatury wypaliły w nim wszelkie zanieczyszczenia, pozostawiając jedynie atomy czystego węgla stłoczone pod ciśnieniem, które mogłoby rozsadzić góry.
Zagęszczony jak żadna inna substancja na Ziemi, mały pęcherzyk ciekłego węgla unosił się w powolnym nurcie podziemnego strumienia lawy, który przeciskał się poprzez drobne pęknięcie w skorupie ziemskiej, aż osłabł nagle i zatrzymał pod samą jej powierzchnią.
Lawa zastygła wówczas na następne tysiąclecie; zmieniwszy stan skupienia stała się cętkowaną niebieskawą skałą złożoną z luźno związanych żwirowatych elementów. Nie połączyła się jednak z otaczającą ją rodzimą skałą, lecz wypełniła głęboki okrągły otwór, którego wylot miał kształt leja o średnicy prawie półtora kilometra, a dno znajdowało się znacznie niżej, gdzieś w niedosiężnych głębiach Ziemi.
Podczas gdy lawa powoli stygła, oczyszczony pęcherzyk węgla przechodził jeszcze bardziej niezwykłą transformację. Zaczaj się on zestalać w ośmiofasetowy kryształ o doskonałej symetrii, tak duży jak świeży owoc figi i tak dokładnie oczyszczony w diabelskim palenisku jądra Ziemi, że stał się przezroczysty niczym promień słońca. Dzięki temu, że poddany był działaniu potężnych ciśnień,
nie pękał, zachowując idealną strukturę, a jednocześnie równo- l miernie stygł. Był doskonały. Płomyk chłodnego ognia, tak białego, że w odpowiednim świetle sprawiałby wrażenie błękitu indygo, ognia jak dotąd nie zbudzonego, gdyż przez tysiąclecia więziony był w absolutnej ciemności, nie rozświetlonej nigdy promieniem słońca. Jednak przez miliony lat światło nie znajdowało się wcale daleko, odległość wynosić mogła najwyżej sześćdziesiąt metrów, co było niczym w porównaniu z głębią, gdzie rozpoczęła się wędrówka.
Teraz jednak warstwa tak przemienionej lawy była nieustannie rozdzierana i obciosywana, a spustoszenia dokonywała kolonia stworzeń zorganizowanych na podobieństwo mrówek. Ich przodków nie było jeszcze na Ziemi, gdy czysty kryształ osiągnął swą doskonałą strukturę.
Z każdym dniem powierzchniowa warstwa stawała się coraz cieńsza nąjmerw sześćdziesiąt metrów, później trzydzieści, piętnaście, wreszlie pięć. Wkrótce już tylko centymetry odzielały kryształ od świecącego słońca, które miało wkrótce rozniecić jego uśpione płomienie.
Major Morris Zouga Ballantyne stał na krawędzi wiszącego mostu wysoko nad głęboką przepaścią. W dole rozciągał się ponury, płaski krajobraz z jednym zaledwie pagórkiem.
Nawet w czasie najgorszego upału nosił na szyi jedwabną chustę, a jej koniec wsuwał pod kołnierz flanelowej koszuli, która, choć świeżo uprana i wyprasowana, zdążyła już nabrać niemożliwego do wywabienia czerwonawego koloru ochry, barwy afrykańskiej ziemi, która w miejscach, gdzie rozcinały ją okute żelazem koła wozów albo łopaty poszukiwaczy, była niemal tak czerwona jak surowe mięso; poruszona ciepłym, suchym wiatrem, zamieniała się w chmury gęstego czerwonego kurzu, pod strugami deszczu zaś w kleisty czerwony muł.
Czerwień była także kolorem kopalni. Rdzawym pyłem osiadała na sierści psów i zwierząt pociągowych, na ubraniach ludzi, ich brodach i ramionach, brezentowych namiotach, na zbudowanych z blachy falistej barakach.
Przepaść ziejąca pod stopami Zougi była natomiast ciemnożółta. Miała średnicę ponad półtora kilometra, krawędź niemal doskonale okrągłą, głębokość zaś ponad sześć kilometrów. Ludzie pracujący
8
na dole niczym pająki utkali przepastną sieć, która połyskiwała jak srebrzysta chmura ponad wykopami.
Zouga zatrzymał się na chwilę i uniósł spiczasty kapelusz z szerokim rondem, pobrudzony u góry czerwonym pyłem. Delikatnie wytarł kropelki potu z bladej, gładkiej skóry poniżej linii włosów, a kiedy dotknął wilgotnej czerwonej plamy na jedwabnej wstążce, skrzywił się z niesmakiem.
Kapelusz chronił jego gęste kręcone włosy przed nieznośnym afrykańskim słońcem i dzięki temu zachowały one jeszcze swój ciemnomiodowy kolor. Broda jednak zmieniła barwę na jasnożółtą, a wiek przydał jej dodatkowo srebrzystych pasm.
Na ciemnej, wypieczonej jak skórka świeżego chleba twarzy białą smugą odcinała się blizna. Przed wielu laty, w czasie polowania na słonie, strzelba wybuchła mu w ręku, raniąc go dotkliwie.
Pod oczami drobną siecią rysowały się zmarszczki często przecież mrużył oczy od słońca, badając odległy horyzont policzki zaś, począwszy od brzegu nosa aż do brody, przecinały głębokie bruzdy. Kiedy Zouga spojrzał w dół, w przepaść, jego zielone oczy przesłonił smutek. Przypomniał sobie, co go tu sprowadziło, swoje wielkie nadzieje i oczekiwania. Minęło dziesięć lat, a wydawało się, że to cała wieczność.
Wzgórze Colesberg tę nazwę usłyszał po raz pierwszy, wysiadając ze statku dowożącego prowiant w zatoce u podnóża wielkiego kwadratowego monolitu Góry Stołowej, i na sam jej dźwięk włosy zjeżyły mu się na karku, a po skórze przeszło mrowienie: "Na Wzgórzu Colesberg znaleźć można diamenty wielkie jak kartacze i tak grube, że zedrą ci podeszwy, gdy będziesz po nich chodzić!"
Wtedy doznał proroczej wizji i pojął, że tam właśnie, do Wzgórza Colesberg, zaprowadzi go przeznaczenie. Zdał sobie sprawę, że ostatnie dwa lata, które spędził w Anglii, były jedynie wyczekiwaniem na tę właśnie chwilę.
Droga na północ rozpoczynała się w diamentowych pokładach Wzgórza Colesberg. Był tego pewien, gdy tylko usłyszał tę nazwę.
Został mu zaledwie jeden wóz i wyczerpany jazdą zaprzęg pociągowych wołów. Czterdzieści osiem godzin brnęli w głębokim piasku, który pokrywał szlak ciągnący się prawie tysiąc kilometrów przez niziny', aż do wzgórza, poniżej rzeki Yaal.
W wozie znajdował się cały jego dobytek, w tym zaledwie kilka naprawdę cennych przedmiotów. Niemal cały majątek strawiły przygotowania do realizacji wielkiego marzenia trwające dwanaście lat. Wysokie honorarium za książkę napisaną po powrocie z wyprawy na dziewicze tereny w dole Zambezi, złoto i kość słoniowa, które przywiózł wtedy ze sobą, jak również kość słoniowa z czterech kolejnych wypraw łowieckich wszystko to przepadło. Tysiące funtów, dwanaście lat udręki i ciągłych zawodów by w końcu wielkie marzenie przysłoniły zniechęcenie i gorycz. Jedyne, co pozostało, to wystrzępiony kawałek pergaminu "Koncesja Ballantyne'a" na którym atrament zaczął już żółknąć, a miejsca zagięć przetarły się prawie na wylot, tak że trzeba go było podkleić.
Koncesja była wystawiona na tysiąc lat i upoważniała do korzystania ze wszystkich bogactw mineralnych na olbrzymim obszarze afrykańskiej głuszy, obszarzf wielkości Francji, który Ballantyne wyłudził od dzikiego czarnego władcy. Tam właśnie Zouga odkrył złoto.
Była to bogata kraina i wszystko tu należało teraz do niego, potrzebował jednak kapitału, olbrzymich zasobów finansowych, aby mógł wziąć ją w posiadanie i zdobyć skarby leżące pod powierzchnią.
Połowę swego dorosłego życia spędził walcząc o zdobycie tych zasobów walcząc bezowocnie, nie udało mu się bowiem jak dotąd znaleźć choćby jednego człowieka, z którym mógłby urzeczywistnić swą wizję i marzenia. Zdesperowany zdecydował się w końcu zaapelować do brytyjskiego społeczeństwa. Raz jeszcze wyjechał do Londynu, aby zainteresować inwestorów ideą założenia Górniczego Towarzystwa Krajów Środkowoafrykańskich, które eksploatowałoby tereny objęte jego koncesją.
Zaprojektował i wydał efektowną broszurę wychwalającą bogactwa kraju, który nazwał Zambezją. Ozdobił ją własnoręcznymi rysunkami bujnych lasów i równin pokrytych trawą, pełnych słoni i rozmaitej zwierzyny łownej. Dołączył też kopię oryginału koncesji z wielką pieczęcią Mzilikazi, króla kraju Matabele. Broszura ta rozesłana została do najdalszych nawet zakątków Wysp Brytyjskich.
Ballantyne tymczasem podróżował od Edynburga do Bristolu, organizując wykłady i publiczne wystąpienia, a kampanii tej towarzyszyły całostronicowe ogłoszenia w "Timesie" i innych poważnych gazetach.
10
Te same gazety, które przyjęły pieniądze za ogłoszenia, ośmieszały jednak jego projekt, uwaga zaś potencjalnych inwestorów skupiona była na powstających właśnie południowoamerykańskich towarzystwach kolejowych, których promocja zbiegła się nieszczęśliwie z kampanią Zougi. Kiedy zapłacił za druk i dystrybucję broszury, uregulował rachunki za ogłoszenia i pokrył koszty podróży, z całego bogactwa pozostało mu zaledwie kilkaset suwe-renów... i zobowiązania.
Zouga obejrzał się do tyłu i popatrzył na żonę.
Aletta siedziała na wozie. Jej włosy wydawały się jasnożółte i jedwabiste w blasku słońca, spojrzenie było jednak surowe, usta zaś straciły dawną słodycz i miękkość, tak jakby nastawiła się już na trudy i niewygody, które miały ją jeszcze spotkać.
Patrząc na nią, nie chciało się wierzyć, że była kiedyś ładną, beztroską, delikatną jak motyl dziewczyną, rozpieszczoną ulubienicą bogatego ojca, nie myślącą o niczym innym tylko o nowych strojach, które właśnie nadeszły z Londynu, i przygotowaniach do kolejnego balu w kręgu snobistycznej południowoafrykańskiej socjety.
Zafascynowała ją otaczająca młodego majora Zougę Ballantyne^ aura tajemniczości i niezwykłości był podróżnikiem i poszukiwaczem przygód w najodleglejszych miejscach Afryki legenda wspaniałego łowcy słoni i splendor książki, którą właśnie opublikował w Londynie. Śmietanka towarzyska Kapsztadu oczekiwała go z niecierpliwością i zazdrościła Aletcie, że nią wjaśnie się zainteresował.
Było to jednak dawno temu i legenda zdążyła się już rozwiać. Wychowanie, jakie odebrała Aletta, i dostatnie, pozbawione trosk życie, które prowadziła w rodzinnym domu, nie przygotowały jej do trudnej egzystencji w dzikim afrykańskim interiorze. Szybko uległa tropikalnej gorączce i epidemiom, które osłabiły ją do tego stopnia, że kolejne ciąże kończyły się poronieniami.
Przez całe dotychczasowe życie małżeńskie leżała albo w połogu, bądź nieprzytomna w malarycznej gorączce, wciąż wyczekując ubóstwianego mężczyzny powracającego zza oceanu lub z kolejnej wyprawy w głąb czarnego lądu, w której nie mogła mu już towarzyszyć.
11
Także teraz rozpoczynając swoją wyprawę do diamentowych złóż, Zouga był pewien, że Aletta zostanie w Kapsztadzie w domu ojca, aby podreperować zdrowie i opiekować się dwoma synami, jedynymi dziećmi, które udało jej się szczęśliwie urodzić. Wbrew oczekiwaniom wykazała jednak niezwykłą determinaqę, nie uległa namowom i nie pozostała w mieście. Niewykluczone, że już wtedy przeczuwała to, co miało wkrótce nastąpić. "Zbyt długo byłam sama", odpowiadała łagodnie, ale stanowczo.
Ralph, starszy z chłopców, był wystarczająco dorosły, aby jechać wraz z ojcem na przedzie zaprzęgu i ścigać się ze stadami gazeli, które pierzchały jak jasnobrązowa smuga po pokrytej zaroślami kotlinie Karru. Jak mały huzar potrafił też dosiąść swego narowistego kucyka Basuto.
Młodszy, Jordan, niekiedy pomagał przy powożeniu zaprzęgiem, a niekiedy oddalał się na chwilę, aby zerwać dziko rosnący kwiat lub gonić motyle. Większość czasu spędzarjednak na wozie, słuchając z przyjemnością matki, która czytała mu wiersze z małego oprawnego w skórę zbiorku poezji romantycznej. Choć nie mógł ich jeszcze zrozumieć, jego zielone oczy błyszczały z podniecenia.
Niemal tysiąc kilometrów dzieliło ich już od Przylądka Dobrej Nadziei. Podróż zabrała osiem tygodni. Każdej nocy obozowali w odkrytym stepie, pod nocnym niebem, zimnym i lśniącym od gwiazd świecących jak diamenty, które spodziewali się znaleźć u kresu podróży.
Siedząc wraz z synami przy obozowym ognisku, Zouga swym magnetycznym, urzekającym głosem potrafił sprawić, że obaj wprost nieruchomieli zasłuchani. Opowiadał im o polowaniach na słonie i o ruinach starożytnych miast pamiętających czasy dawnych bóstw. Kreślił obrazy północnej krainy czerwonego złota, krainy, do której obiecał ich kiedyś zabrać.
Aletta, otulona szalem chroniącym od nocnego chłodu, siedziała z drugiej strony ogniska, przysłuchując się opowieściom męża. Tak jak kiedyś, przed laty, oczarowana była ich romantyzmem. Po raz kolejny zastanawiała się nad swym życiem, a także nad niezwykłym urokiem, jaki roztaczał ten mężczyzna, który, będąc jej mężem od tak dawna, wydawał się czasem zupełnie obcym człowiekiem.
Słuchała, jak obiecuje chłopcom, że wypełni ich czapki lśniącymi,
12
okrągłymi diamentami, a później wyruszą razem na pomoc. Uwierzyła we wszystko, co mówił, choć w przeszłości nieraz ją już rozczarował. Był tak przekonywający, tak pewny swoich racji, że wszelkie popełnione kiedyś pomyłki, wszelkie zawiedzione nadzieje wydawały się bez znaczenia, niczym kolejne przystanki na drodze, którą wytyczył przed nimi los.
Dni mijały odmierzane obrotem kół zaprzęgu i zamieniały się w tygodnie, kiedy to przemierzali wielkie spalone słońcem i poprzecinane korytami wyschniętych strumieni równiny. Rosły na nich ciemnozielone drzewa o gałęziach uginających się pod ciężarem tysięcy olbrzymich gniazd tkaczy, ptaków zamieszkujących te wyschnięte tereny. Gniazda wielkości stogów siana rozrastały się dopóty, dopóki gałęzie drzew mogły je utrzymać.
Monotonną linię horyzontu czasami tylko urozmaicały wzgórza afrykańskie kopje. Ku jednemu z nich właśnie się kierowali. Wzgórze Colesberg. Zaledwie kilka tygodni po przybyciu w tamte strony Zouga usłyszał historię odkrycia tego diamentowego złoża.
Kilka kilometrów na pomoc od Wzgórza Colesberg równinę przecinało koryto płytkiej, szerokiej rzeki. Wzdłuż jej brzegów drzewa były wyższe i bardziej zielone. Burowie nazywają ją Vaal, co w ich języku znaczy "szara rzeka", gdyż taki właśnie ma kolor. Niewielka kolonia poszukiwaczy diamentów przez wiele lat znajdowała swe błyszczące skarby w jej korycie oraz w naniesionym przez jej nurt żwirze.
Była to ponura, mozolna praca i z pierwszej fali poszukiwaczy pozostali wkrótce tylko najsilniejsi. Drobne diamenty pośledniejszego gatunku znajdowano od lat nawet pięćdziesiąt kilometrów na południe od rzeki. Pewien sędziwy Bur nazwiskiem De Beer, posiadający tam swoje grunty, sprzedawał koncesje na ich wykorzystanie. Chętniej jednak udzielał tych koncesji poszukiwaczom z własnego kraju, czując niechęć do Anglików.
Z tych właśnie powodów, a także z uwagi na lepsze warunki, jakie znaleźli nad rzeką, poszukiwacze nie byli speqalnie zainteresowani suchymi terenami na południu.
Pewnego dnia służący jednego z poszukiwaczy, tubylec, Hoten-tót, upił się do nieprzytomności mocną kapsztadzką brandy zwaną Cape.Smoke i podpalił niechcący namiot swego pana.
13
Kiedy wytrzeźwiał, pan wychłostał go dotkliwie biczem ze skóry nosorożca, tak że tamten nie mógł ustać na nogach, i okrytego niesławą wysłał do Suchej Krainy, gdzie miał kopać tak długo, aż natrafi na diamentowe złoże.
Ukarany sługa wziął łopatę, spakował tobołek i odszedł kulejąc. Po dwóch tygodniach powrócił jednak niespodziewanie, przynosząc pół tuzina drogocennych kamieni, z których największy był wielkości laskowego orzecha. "Gdzie?", spytał Fleetwood Raws-torne. Było to jedyne słowo, jakie zdołał wydusić przez ściśnięte gardło.
Kilka minut później Fleetwood pognał galopem z obozu, zostawiając nietkniętą furę wypełnioną żwirem i piaskiem z koryta rzeki oraz sito z częściowo przesianą zawartością. Daniel, jego sługa, uczepiony strzemienia, dotykał bosymi nogami ziemi, wzniecając chmury kurzu.
Widok ten wywołał gwałtowne poruszenie w oboziAywalizują-cych ze sobą na każdym kroku poszukiwaczy diamentów. Nie minęła godzina, a uformowała się długa kolumna. W tumanach czerwonego pyłu prowadzili ją galopujący jeźdźcy, za nimi z turkotem podążały wozy, na końcu zaś potykając się i grzęznąc w głębokim piasku biegli ci, którzy mogli liczyć tylko na własne nogi. Mieli do pokonania ładnych kilka kilometrów, dzielących koryto rzeki od położonej na południu małej, nieurodzajnej i trudnej do odnalezienia farmy starego De Beera. Na niej to właśnie wznosiło się pewne kamieniste wzgórze, podobne do tysięcy innych w okolicy.
Działo się to ponurą, suchą zimą 1871 roku; jeszcze tego samego dnia diamentowe wzgórze nazwane zostało Wzgórzem Colesberg, Colesberg bowiem był miejscem narodzin Fleetwooda Rawstorne'a. Wkrótce z odległych, pokrytych pyłem i spalonych przez słońce okolic miał przybyć tam tłum poszukiwaczy, założycieli osady New Rush.
Ściemniało się już, gdy Fleetwood dotarł do wzgórza, nieznacznie tylko wyprzedzając podążającą za nim kolumnę. Jego koń był krańcowo wyczerpany, służący zaś trzymał się strzemienia.
Obaj mężczyźni pobiegli szybko w kierunku wzgórza. Ich szkarłatne czapki wystające ponad ciernistymi zaroślami można było dostrzec z dużej odległości.
14
Na szczycie służący wbił drewniany kołek, który wszedł w ziemię na głębokość trzech metrów. W szaleńczym pośpiechu, spoglądając z przerażeniem w kierunku nadjeżdżającej hordy, Fleetwood poprowadził średnicę wytyczonej przez siebie działki przez płytkie wyżłobienie terenu wokół kołka.
Wkrótce zapadła noc i na wzgórzu rozgorzała walka. Poszukiwacze przeklinając się nawzajem i okładając pięściami starali się wytyczyć jak najkorzystniejsze działki. Kiedy następnego dnia w południe stary De Beer przyjechał wypisywać swe koncesje (brięfies w języku holenderskich osadników), całe wzgórze było już podzielone. Nawet płaski teren położony prawie pół kilometra od zbocza najeżony był palikami.
Każda z działek miała powierzchnię dziewięciu metrów kwadratowych, a jej środek i narożniki oznaczone były zaostrzonymi drewnianymi palikami. Po uregulowaniu rocznej opłaty w wysokości dziesięciu szylingów poszukiwacze otrzymywali od De Beera wypisany przez niego briejie, uprawniający do wiecznej dzierżawy i eksploatacji działki.
Przed zapadnięciem zmierzchu szczęśliwcy, którzy założyć mieli niebawem osadę New Rush, zarysowawszy zaledwie kamienistą ziemię znaleźli ponad czterdzieści kamieni czystej wody. Grupa jeźdźców wyruszyła wtedy na południe, aby oznajmić całemu światu, że Colesberg jest wzgórzem diamentów.
Kiedy skrzypiący wóz Zougi Ballantyne'a pokonywał ostatnie kilometry porytego czerwonymi koleinami szlaku wiodącego do Wzgórza Colesberg, było ono już w połowie rozkopane i roiło się na nim od ludzi wyglądem przypominało ser nadjedzony przez robaki.
U stóp wzgórza, na pokrytej kurzem równinie rozbiło swoje obozowisko prawie dziesięć tysięcy ludzkich istot: czarnych, brązowych i białych. Dym, jaki unosił się z ich kuchennych palenisk, zasnuwał brudną szarością wspaniały szafir afrykańskiego nieba. Poszukiwacze zdążyli już niemal całkowicie ogołocić z drzew przestrzeń w promieniu kilku kilometrów od wzgórza, potrzebowali bowiem chrustu na opał.
Mieszkali przeważnie w brudnych, zniszczonych namiotach, choć z wielkim trudem sprowadzili też z wybrzeża, widoczne teraz wszędzie, arkusze blachy falistej, z której budowali podobne do
15
iii'
i .Ś
puszek domostwa. Część z nich ustawili, równo i porządnie, w jednej linii, powstały w ten sposób pierwsze, prowizorycze jeszcze, ulice.
Budynki te należały do wędrownych niegdyś kupców, którzy handlując diamentami uznali, że założenie stałego interesu u podnóża Wzgórza Colesberg będzie dla nich bardziej opłacalne. Zgodnie z najnowszymi przepisami licengonowani kupcy zobowiązani zostali do umieszczania swojego nazwiska w widocznym miejscu. Czynili to wieszając nad swymi metalowymi, rozgrzanymi od słońca sklepikami wypisane grubymi literami szyldy, a czasem również wielkie i krzykliwe sztandary, które wprowadzały do osady karnawałowy nastrój.
Zouga Ballantyne stanął obok prowadzącej zaprzęg pary wołów i skierował wóz na wąską, porytą koleinami drogę, biegnącą przez całą osadę. Niekiedy musiał z niej zbaczać, aby ominąć' odpadki albo rozmokłą ziemię w miejscu, gdzie wypłukiwano-i sortowano diamenty.
Zougę zaszokował przede wszystkim dok panują?y w osadzie. Był człowiekiem piaszczystych równin i lesistej sawanny, przyzwyczajonym do dalekich, rozległych horyzontów i to, co ujrzał, stanowiło dla niego nie lada wstrząs. Poszukiwacze mieszkali stłoczeni jeden obok drugiego, każdy bowiem chciał znaleźć się jak najbliżej swojej działki, aby nie transportować żwiru na dużą odległość.
Zouga miał nadzieję, że uda mu się znaleźć wolną przestrzeń, gdzie można będzie rozładować wóz i postawić wielki namiot, ale w promieniu pół kilometra od wzgórza nie było już dla niego miejsca.
Spojrzał na jadącą na wozie Alettę. Siedziała bez ruchu, poruszając się tylko wtedy, gdy wóz podskakiwał na nierównej drodze, i patrzyła przed siebie, nie dostrzegając jakby pracujących przy drodze półnagich mężczyzn, ubranych jedynie w przepaski zawiązane na biodrach.
Panujący wszędzie brud przeraził nawet Zougę, znającego przecież świetnie afrykańskie wioski na pomocy kraju, których mieszkańcy od urodzenia nie zażywali kąpieli. Cywilizowany człowiek produkuje jednak szczególnie odrażające odpadki każdy skrawek piaszczystej czerwonej ziemi wokół namiotów i zabudowań
16
gospodarczych pokrywały przerdzewiałe szczątki puszek po wołowinie, błyszczące w słońcu szkło z potłuczonych butelek, kawałki porcelany, strzępy papierów, rozkładające się szczątki dzikich kotów i bezdomnych psów, resztki z kuchni i ekskrementy tych, którzy byli zbyt leniwi, aby w twardej ziemi wykopać latrynę. Zouga pochwycił spojrzenie Aletty i uśmiechnął się do niej uspokajająco, lecz ona nie odwzajemniła uśmiechu. Choć dzielnie zaciskała usta, po jej policzkach wolno spływały łzy.
Przecisnęli się obok kupca, który sprowadził z odległego niemal o tysiąc kilometrów wybrzeża wóz wypełniony towarem. Tył wozu zamieniony został w sklep, stała tam tablica z cenami:
świece: paczka 1 funt whisky: skrzynka 12 funtów mydło: sztuka 5 szylingów
Zouga bał się spojrzeć na Alettę ceny były dwudziestokrotnie wyższe niż na wybrzeżu, Wzgórze Colesberg stało się prawdopodobnie najdroższym miejscem na ziemi.
Do południa udało im się znaleźć w końcu miejsce na peryferiach osiedla, gdzie można było rozładować wóz. Podczas gdy Jan Cheroot, Hotentot, służący Zougi, zajął się zwierzętami, szukając wody i pastwiska, Zouga zaczął wznosić w pośpiechu ciężki namiot. Aletta i chłopcy pomagali mu przytrzymując sznury, on tymczasem . umocowywał śledzie.
Aletta kucnęła przy tlącym się palenisku, mieszając resztki gulaszu z gazeli, którą Ralph ustrzelił trzy dni wcześniej. Mięso dusiło się w żeliwnym kotle.
Musisz coś zjeść wyszeptała, nie patrząc na męża. Zouga podszedł do Aletty i przytulił ją do siebie. Jej ciało było
sztywne i bezwładne jak ciało starej kobiety. Długa podróż kompletnie ją wycieńczyła.
Wszystko się ułoży powiedział, lecz ona wciąż patrzyła w ziemię. Ujął więc jej brodę, zwracając twarz do siebie, wtedy z oczu Aletty nagle trysnęły łzy. Zouga rozzłościł sie, odebrał bowiem niesłusznie ten płacz jako nieme oskarżenie. Opuścił ręce
yałtownie. Wrócę, nim zapadnie zmrok rzekł cacając się od niej ruszył w stronę Wzgórza Colesberg,
17
I Ś
?! i
które rysowało się wyraźnie mimo wiszących nad obozem cuchnących oparów dymu i kurzu.
Zouga mógłby być równie dobrze duchem, ludzie w ogóle go nie zauważali. Jedni wyprzedzali go w pośpiechu na wąskiej ścieżce, inni, pochyleni nad swoimi płuczkami, nie raczyli nawet skinąć głową czy spojrzeć w jego stronę. Cała społeczność żyła pochłonięta wspólną obsesją.
Doświadczenie podpowiadało Zoudze, że istnieje tylko jedno miejsce, w którym będzie mógł nawiązać z tymi ludźmi kontakt i zebrać niezbędne informacje. Zaczął więc szukać baru.
U samego podnóża rzecz niespotykana w zatłoczonym obozie rozciągała się wolna przestrzeń. Miała kształt kwadratu i otoczały ją zabudowania z płótna i metalu; stały tam wozy wędrownych handlarzy.
Zouga wybrał jedno z tych zabudowań, które nosiło dumne miano "Hotel Londyn", na szyldzie widniały też ceny trunków:
whisky: 7,5 szylinga
najlepsze angielskie piwo: kufel 5 szylingów
Kiedy z trudem torował sobie drogę przez zaśmiecony i pokryty koleinami plac, od strony wzgórza doszedł go wrzaskliwy śpiew i okrzyki radości: nadchodziła grupa poszukiwaczy, niosąc kogoś na rękach. Ich twarze były czerwone od kurzu i podniecenia. Śpiewając i krzycząc na całe gardło odepchnęli Zougę i skierowali się do "hotelu". Z wozów i pozostałych barów wybiegali tymczasem ludzie.
Co się stało? wykrzykiwali, zaciekawieni przyczyną wrzawy.
Czarny Thomas znalazł "małpkę" odkrzyknął ktoś w odpowiedzi.
Niebawem Zouga miał nauczyć się slangu poszukiwaczy diamentów: "małpką" nazywano diamenty pięćdziesięciokaratowe i większe, "kucyk" był niedoścignionym marzeniem każdego i oznaczał kamień stukaratowy.
Czarny Thomas znalazł "małpkę" odpowiedź została przechwycona i powtarzana z ust do ust obiegła wkrótce plac i całe osiedle. Niedługo potem tłum wypełnił szczelnie cały bar, tak że ociekające pianą kufle trzeba było podawać ponad głowami ludzi.
18
Czarnego Thomasa, tego, do którego uśmiechnęło się szczęście, zasłaniał Zoudze rozpychający się dum. Wszyscy chcieli podejść blisko, tak jakby szczęście tego człowieka mogło spłynąć także na nich.
Kupcy słysząc panujący w obozie gwar opuścili flagi i zlecieli się w pośpiechu przy barze, niczym sępy wokół konającego lwa. Pierwszy, który dołączył do świętującego tłumu, zaczął podskakiwać w nadziei, że uchwyci spojrzenie Thomasa.
Powiedzcie Czarnemu Thomasowi, że Werner Lwie Serce daje otwartą ofertę, przekażcie dalej.
Hej, Czarniawy, Lwia Dupa się otwiera.
Oferta zmieniła brzmienie, kiedy wykrzykiwano ją z ust do ust przez zatłoczone wejście. "Otwarta oferta" dawała poszukiwaczowi całkowitą pewność, że sprzeda diament, a przy tym możliwość znalezienia lepszego kupca. Jeżeli nie udałoby mu się uzyskać wyższej stawki za diament, był zobowiązany wrócić i sfinalizować transakcję.
Raz jeszcze Czarny Thomas został podniesiony przez swych kompanów tak wysoko, aby mógł rozejrzeć się ponad ich głowami. Był niskim Walijczykiem o cygańskiej urodzie. Na wąsach miał pianę od piwa, a kiedy krzyknął, w jego głosie pobrzmiewał śpiewny walijski akcent:
Posłuchaj więc, Lwia Dupo, paskarzu, prędzej... to, co obiecał zrobić ze swoim diamentem, zadziwiło nawet jego krewkich kompanów, którzy aż zamrugali oczami, po czym parsknęli rubasznym śmiechem niż pozwolę, żebyś położył na nim swe złodziejskie łapska.
W jego głosie pobrzmiewało echo licznych upokorzeń, wspomnienie nieuczciwych transakcji, które na nim wymuszono. Tego dnia Czarny Thomas ze swoją małpką był królem diamentów i choć jego panowanie mogło okazać się krótkie, zamierzał wykorzystać wszystkie płynące z niego przywileje.
Zouga nigdy nie ujrzał tego kamienia, nie spotkał też już później Czarnego Thomasa. Następnego dnia mały Walijczyk sprzedał diament oraz prawa do swej działki i wyruszył w drogę na południe, w stronę rodzinnego domu.
Zouga stał ściśnięty w cuchnącym potem tłumie. W miarę jak mężczyźni opróżniali kolejne kufle, ich głosy stawały się donośniej-sze, a żarty bardziej prostackie.
19
!!Ś
,!io!
Ni!
ŚHiii
Długo szukał odpowiedniego partnera do rozmowy, w końcu wybrał popijającego whisky mężczyznę, którego dżentelmeńskie maniery i mowa wskazywały na dobre brytyjskie pochodzenie. Kiedy opróżnił szklankę, Zouga podszedł bliżej i zamówił dla niego kolejnego drinka.
Bardzo to poczciwie z twojej strony, staruszku podziękował mężczyzna. Miał ze dwadzieścia parę lat i było mu do twarzy z jasną cerą i pięknymi bokobrodami. Nazywam się Pickering, Neville Pickering dodał po chwili.
Ballantyne, Zouga Ballantyne odparł Zouga i uścisnął wyciągniętą rękę. Mężczyzna nagle zmienił się na twarzy.
O Boże, to pan jest tym łowcą słoni! wykrzyknął. Słuchajcie, to jest Zouga Ballantyne, ten, który napisał Odyseję myśliwego.
Zouga wątpił, czy przynajmniej połowa z tych ludzi potrafi czytać, ale sam fakt, że napisał książkę, sprawił, że stał się obiektem podziwu.
Było już ciemno, kiedy ruszył z powrotem do swego wozu. Wydał wprawdzie kilka suwerenów na alkohol, wiele jednak dowiedział się przy okazji o poszukiwaniu diamentów. Poznał obawy i nadzieje poszukiwaczy, bieżące ceny działek, polityk cenową i specyfikę handlu diamentami, skład geologiczny złoża i dziesiątki innych nie mniej istotnych spraw. Zawarł także znajomość, która odmienić miała jego życie.
Choć Aletta spała już wraz z dziećmi w namiocie, służący Jan wciąż czekał na Zougę. Skulony przy ognisku, wyglądał niczym gnom.
Nie można tu dostać wody za darmo powiedział ponuro. Rzeka znajduje się o cały dzień jazdy stąd, a złodziej Bur, do którego należą studnie, sprzedaje wodę po cenie, za jaką można kupić brandy.
Jeśli chodzi o ceny alkoholu, na Janie można było polegać, znał je już w dziesięć minut po przyjeździe do nowego miejsca.
Zouga wszedł ostrożnie do rozpostartego na wozie namiotu, nie chciał zbudzić chłopców. Aletta leżała nieruchomo na wąskim prowizorycznym posłaniu. Zouga rozebrał się i położył obok. Przez kilka minut milczeli oboje, w końcu ona odezwała się pierwsza.
20
Zdecydowałeś się zostać w tym jej głos załamał się nagle w tym okropnym miejscu dodała gwałtownie.
Nie odpowiedział, z oddzielonego od nich zasłoną dziecinnego łóżka dobiegło tymczasem ciche kwilenie Jordana. Zouga poczekał, aż mały ułoży się wygodnie i znowu zapanuje cisza.
Dzisiaj pewien Walijczyk zwany Czarnym Thomasem znalazł diament. Mówią, że jeden z kupców zaoferował mu za niego dwanaście tysięcy funtów.
Kiedy odszedłeś, jakaś kobieta chciała sprzedać mi koziego mleka Aletta zdawała się w ogóle go nie słuchać. Mówiła, że panuje tu epidemia. Niedawno umarła jedna osoba dorosła i dwoje dzieci, wielu choruje.
Za tysiąc funtów można kupić dobrą działkę na wzgórzu.
Boję się o chłopców wyszeptała Aletta. Pozwól nam wrócić. Moglibyśmy wreszcie porzucić to cygańskie życie. Tatuś zawsze chciał, żebyś zajął się biznesem.
Ojciec Aletty był bogatym kapsztadzkim kupcem, ale Zougę przechodziły ciarki na samą myśl o urzędniczej pracy w obskurnym biurze rachunkowości firmy Cartwright and Company.
Czas już, żeby poszli do dobrej szkoły, w przeciwnym razie wyrosną na dzikusów. Proszę, pozwól nam teraz wrócić.
Jeszcze tydzień odparł Zouga. Daj mi jeszcze tydzień. Zaszliśmy już tak daleko.
Nie wiem, czy zdołam wytrzymać ten okropny brud i robactwo westchnęła i odwróciła się plecami, starając się go przy tym nie dotknąć.
Lekarz rodzinny w Kapsztadzie, który czuwał przy narodzinach Aletty, jej dwóch synów i przy wszystkich jej poronieniach, ostrzegł ją poważnie: "Następna ciąża może być ostatnią, Aletto. Nie mogę brać odpowiedzialności za to, co może się wydarzyć." Od tego czasu upłynęły już trzy lata, ale za każdym razem, kiedy przyszło im dzielić łoże, Aletta odwracała się od męża plecami.
Przed samym świtem, gdy Aletta i chłopcy jeszcze spali, Zouga wymknął się z namiotu. Rozniecił tlący się jeszcze w mroku ogień i kucając przy nim wypił filiżankę kawy. Potem w różowym blasku pierwszych promieni wstającego słońca przyłączył się do strumienia wozów i ludzi, którzy po raz kolejny szturmowali wzgórze.
21
i i! i i iii
Robiło się coraz jaśniej i cieplej: w tumanach wirującego kurzu Zouga wędrował od działki do działki, taksując każdą wzrokiem. Niegdyś trudnił się amatorsko geologią. Czytał na ten temat wszystko, co tylko wpadło mu w rękę, czasem zdarzało się, że przy blasku świecy studiował fachowe książki nawet podczas łowieckich wypraw na stepie. Odwiedzając Londyn spędzał całe dnie w Muzeum Historii Naturalnej, najwięcej czasu poświęcając tematyce geologicznej.
Właściciele działek na propozycje Zougi przeważnie odpowiadali wzruszeniem ramion i odwracali się plecami, tylko jeden czy dwóch poszukiwaczy rozpoznało w nim "łowcę słoni", "pana pisarza" i wykorzystało jego wizytę jako okazję do odpoczynku oraz kilkuminutowej pogawędki.
Mam dwie działki powiedział Zoudze mężczyzna, który przedstawił się jako Jock Danby lecz mawiam o nich Posiadłość Diabła. Te ręce podniósł swe wielkie, poznaczone zgrubieniami dłonie o zdartych i czarnych od brudu paznokciach przeniosły już tony żwiru, a największy kamień, który znalazłem, ma zaledwie dwa karaty. Tam wskazał na sąsiednią działkę była ziemia Czarnego Thomasa. Wczoraj znalazł małpkę, cholerną grubą małpkę, zaledwie pół metra od naszej linii granicznej. Jezu! Od czegoś takiego można zwariować.
Postawię panu piwo Zouga skinął głową w kierunku najbliższego baru. Mężczyzna oblizał wargi, zaraz jednak potrząsnął przecząco głową.
Moje dziecko głoduje, widać mu już żebra, a ja muszę jeszcze do jutrzejszego południa zrobić wypłatę. Te świnie kosztują mnie majątek wyjaśnił, wskazując na sześciu półnagich Murzynów z wiadrami i oskardami, którzy pracowali na dnie kwadratowego wykopu.
Jock Danby splunął w pobrużdżone dłonie i ujął łopatę, ale Zouga zręcznie podtrzymał rozmowę.
Mówi się, że złoże zaniknie na poziomie ziemi w tamtym czasie wysokość wzgórza zmniejszyła się już do jakichś sześciu metrów a pan co o tym myśli?
Panie, nie wolno nawet tak mówić, to przynosi nieszczęście Jock zamachnął się łopatą i rzucił Zoudze srogie spojrzenie, w jego oczach krył się jednak niepokój.
22
Nigdy nie myślał pan, żeby się wyprzedać? spytał Zouga; niepokój na twarzy Jocka ustąpił teraz miejsca przebiegłości.
A czemu pan pyta? Czy z myślą o kupnie? Jock wyprostował się nagle. Pozwoli pan, że udzielę darmo małej porady. Nie należy nawet myśleć o kupnie, jeżeli nie ma się przynajmniej sześciu tysięcy funtów, które mogłyby przemówić same za siebie.
Spojrzał teraz na Zougę z nadzieją, lecz ten popatrzył tylko martwym wzrokiem.
Dziękuję za czas, który mi pan poświęcił, i mam nadzieję, że będzie mógł się pan jeszcze długo cieszyć tym złożem Zouga dotknął krawędzi kapelusza i oddalił się powoli.
Jock Danby odprowadził go wzrokiem, potem splunął na żółtą ziemię i zamachnął się oskardem z taką siłą, jakby zabić chciał największego wroga.
Odchodząc Zouga był dziwnie podniecony. Niejednokrotnie jego życiem rządził ślepy traf, teraz odezwał się w nim ponownie instynkt hazardzisty. Wiedział, że złoże nie wyczerpie się szybko, że sięga ono głęboko, równie bogate i czyste jak na powierzchni. Wiedział to z niezachwianą pewnością, a pewny był również czegoś jeszcze.
Droga na północ tutaj się zaczyna powiedział głośno i poczuł, jak krew zawrzała w jego żyłach. To jest właśnie to miejsce. ^
Powinien uczynić swoiste wyznanie wiary, złożyć deklarację całkowitego podporządkowania, wiedział też, jaką powinna przyjąć formę. Ceny żywego inwentarza były w osadzie mocno wyśrubowane, a pojenie wołów kosztowało go gwineę dziennie. Zrozumiał, jak najprościej odciąć sobie drogę powrotu.
Tego samego dnia udało mu się sprzedać woły: sto funtów od sztuki, a wóz za pięćset funtów. Kości zostały rzucone kiedy wpłacał uzyskane pieniądze na konto w prowizorycznie skleconym oddziale Standard Banku, przez jego ciało przeszedł dreszcz podniecenia.
Droga powrotu została odcięta. Postawił wszystko na jedną kartę.
Zouga, przecież mi obiecałeś wyszeptała Aletta, kiedy po woły zgłosił się nabywca. Obiecałeś, że w ciągu tygodnia... Spojrzała na męża i zamilkła. Znała już ten jego wyraz twarzy. Przyprowadziła dzieci i mocno przytuliła do siebie.
23
*M1^
iii
tl i '
mlii1!1
ii,.
Jan Cheroot podchodził kolejno do wszystkich zwierząt i żegnał się z nimi czule jak kochanek, a kiedy odprowadzano zaprzęg, wpatrywał się w Zougę z wyrzutem.
Mężczyźni patrzyli na siebie bez słowa, w końcu Cheroot spuścił wzrok i odszedł mały bosy gnom o krzywych nogach.
Zouga zdał sobie nagle sprawę, że go utracił, i poczuł gwałtowny przypływ smutku. Ten niski człowiek był przecież jego przyjacielem, nauczycielem i towarzyszem przez dwanaście lat. To właśnie Jan Cheroot wytropił jego pierwszego słonia i stał obok Zougi, gdy ten pociągał za spust. Wspólnie zjeździli i schodzili wzdłuż i wszerz ten dziki kontynent. Tysiące razy pili z jednej butelki i jedli z tego samego garnka przy obozowych paleniskach. A teraz nie potrafił się przemóc, aby go zawołać: Jan Cheroot powinien sam podjąć decyzję.
Niepotrzebnie się martwił. Kiedy nadeszła pora "pojenia", Jan Cheroot był już z powrotem i nadstawił swój wyszczerbiony emaliowany kubek. Zouga uśmiechnął się i nie zwracając uwagi na linię, która wyznaczała dzienną rację brandy, nalał mu po sam brzeg.
Musiałem tak postąpić, stary druhu powiedział i Jan Cheroot ze smutkiem skiną) głową. To były naprawdę dobre sztuki, ale tyle istot odeszło już z mego życia. Po pewnym czasie i paru kieliszkach przestaje to mieć już znaczenie dodał, pociągając łyk czystego spirytusu.
Aletta nie odezwała się, dopóki chłopcy nie zasnęli w namiocie.
Sprzedaż wołów i wozu to twoja odpowiedź.
Płaciłem gwineę dziennie, żeby je napoić, poza tym w obrębie kilku kilometrów nie było dla nich żadnego pastwiska.
Dzisiaj zmarły kolejne trzy osoby, naliczyłam też trzydzieści wozów, które opuściły obóz. Osiedle dotknięte jest zarazą.
To prawda przyznał Zouga. Niektórzy z właścicieli działek zaczynają wpadać w panikę. Działkę, którą wczoraj jeszcze oferowano mi za tysiąc sto funtów, sprzedano dziś za dziewięćset.
Zouga, to nie jest uczciwe w stosunku do mnie i dzieci zaczęła, lecz przerwał jej w środku zdania.
Mogę załatwić przejazd dla ciebie i chłopców. Jeden z kupców sprzedał cały towar i wraca w ciągu najbliższych kilku dni. Zabierze was do Kapsztadu.
Rozebrali się w ciemności i w milczeniu ułożyli na wąskim
24
i niewygodnym posłaniu. Leżeli w zupełnej ciszy i Zoudze wydawało się, że Aletta zasnęła. Nagle jednak poczuł na policzku dotyk jej delikatnej dłoni.
Przepraszam, kochanie jej głos był tak miękki jak dotyk. Zouga poczuł ciepły oddech na brodzie. Byłam taka smutna i zmęczona.
Ujął jej dłoń i przybliżył końce palców do swoich ust.
Żadna ze mnie żona, zbyt chora i zbyt słaba, podczas gdy ty potrzebujesz kogoś silnego dodała i nieśmiało przysunęła się do niego. Nawet teraz, gdy powinnam dodawać ci otuchy, stać mnie tylko na biadolenie.
To nieprawda odparł, choć w przeszłości często wypominał Aletcie jej słabość, a będąc z nią, niejednokrotnie czuł się jak człowiek, który próbuje biec z kajdanami na nogach.
Wciąż cię kocham, Zouga. Pokochałam cię tego samego dnia, kiedy cię po raz pierwszy ujrzałam, i nigdy nie przestałam.
Ja też cię kocham, Aletto zapewnił ją, lecz powiedział to machinalnie, bez uczucia. Aby zatuszować ten brak spontaniczności, objął ją ramieniem, a ona przysunęła się jeszcze bliżej i przytuliła policzek do jego piersi.
Nie znoszę się za to, że jestem taka słaba i chorowita zawahała się przez moment i za to, że nie mogę być dla ciebie prawdziwą żoną.
Ciii, nie powinnaś się oskarżać.
Teraz będę już silna, przekonasz się.
Zawsze byłaś silna, silna wewnętrznie.
Nieprawda, dopiero teraz taka się stanę. Razem znajdziemy worek diamentów, a potem pojedziemy na północ.
Zouga nic na to nie odpowiedział.
Chcę, żebyś się ze mną kochał. Teraz przemówiła po chwili milczenia.
Wiesz, że to może być niebezpieczne.
Teraz powtórzyła teraz, proszę.
I poprowadziła jego dłoń w dół po nocnej koszuli, aż poczuł jedwabistą i ciepłą skórę wnętrza jej uda. Nigdy wcześniej nie zachowywała się w ten sposób, Zouga był zgorszony, ale jednocześnie w szczególny sposób podniecony. Poczuł nagle głęboką tkliwość i współczucie, których nie wzbudzała już w nim od wielu lat.
25
\\r
i\ ii;: I.
Kiedy jej oddech znowu stał się regularny, delikatnie odsunęła jego dłoń i wstała z posłania.
Opierając się na łokciu, Zouga obserwował, jak Aletta zapala świecę i klęka przed kufrem, który umocowany był w nogach łóżka. Zaplotła włosy i związała wstążką. Jej ciało było szczupłe, jak u młodej dziewczyny, światło świecy wygładziło poznaczoną chorobą i zmartwieniami twarz.
Podniosła wieko kufra, wyjęła coś ze środka i podała Zoudze. Była to mała szkatułka z ozdobnym mosiężnym zamkiem, w którym tkwił klucz.
Otwórz ją rzekła.
W świetle świecy dostrzegł, że szkatułka zawiera dwa grube rulony pięciofuntowych banknotów, każdy związany kawałkiem wstążki, oraz zasznurowaną sakiewkę z ciemnozielonego aksamitu. Zouga zważył sakiewkę w ręce musiała być wypełniona złotymi monetami.
Przechowywałam ją wyszeptała Aletta na czarną godzinę. Jest tam prawie tysiąc funtów.
Skąd to masz?
Od ojca, to jego prezent ślubny. Weź te pieniądze, Zouga, i kup działkę. Tym razem nam się uda. Tym razem wszystko będzie dobrze.
Nad ranem przyszedł nabywca wozu. Czekał niecierpliwie, aż przeniosą swój skromny dobytek do namiotu.
Kiedy Zouga wyniósł posłania z części wozu osłoniętej namiotem, można było podnieść deski przykrywające wąski schowek nad tylnymi kołami. Tutaj przechowywane były cięższe rzeczy, tak aby środek ciężkości pojazdu znajdował się jak najniżej: zapasowy łańcuch do przywiązywania zaprzęgu, ołów używany do wytapiania kul, ostrza siekiery, małe kowadło oraz bóstwo domowego ogniska, które Zouga i Cheroot z trudem wydobyli z wymoszczonego legowiska i położyli na ziemi obok wozu. Później zanieśli je wspólnie do namiotu i postawili pionowo w głębi przy samej ścianie.
Taszczyłem ten złom z kraju Matabele do Kapsztadu i z powrotem utyskiwał Jan Cheroot odwrócony od ustawionego na kamiennym cokole bożka.
26
Zouga zaśmiał się pobłażliwie. Hotentot nie znosił tego posągu od samego początku, kiedy odkryli go w pozarastanych ruinach starożytnego miasta, do którego trafili podczas polowania na słonie w dzikiej krainie na północy.
To maskotka, która przynosi szczęście rzekł Zouga z uśmiechem.
Szczęście? spytał posępnie Jan Cheroot. Czy to jest szczęście, że trzeba było sprzedać woły? Czy to szczęście mieszkać w namiocie pełnym much, pośród plemienia białych dzikusów?
Wciąż mamrocząc i mrucząc pod nosem Cheroot wyszedł z namiotu, złapał za uzdę dwa konie, które im pozostały, i poprowadził je do wodopoju.
Zouga zatrzymał się na chwilę przed posążkiem. Stał niemal na wysokości jego głowy, na smukłej kolumnie z zielonego steatytu. Przedstawiał stylizowaną figurę ptaka, który wzbija się do lotu. Zougę zafascynował drapieżny, zakrzywiony jak u sokoła dziób i delikatnie pogładził wyszlifowany kamień. Odpowiedziało mu niezgłębione spojrzenie pustych oczu.
Kiedy otwierał usta, aby szeptem przemówić do ptaka, w trójkątnym wejściu do namiotu stanęła Aletta.
Jakby przyłapany na gorącym uczynku, z poczuciem winy Zouga szybko opuścił rękę i odwrócił się do żony. Wiedział, że nienawidzi ona tego posągu bardziej jeszcze niż Jan Cheroot. Stała nieruchomo, bez słowa, trzymając w rękach stos porządnie poskładanej bielizny i ubrań, ale jej oczy wyrażały dezaprobatę.
Zouga, czy musimy trzymać to tutaj?
Nie zajmuje wiele miejsca odrzekł łagodnie i podszedł, aby wziąć od niej rzeczy. Potem odwrócił się i otoczył ją ramionami.
Nigdy nie zapomnę ostatniej nocy powiedział i poczuł, jak opada z niej napięcie: przytuliła się i zwróciła ku niemu twarz. Choroby i zmartwienia wyżłobiły wokół jej ust i oczu sieć zmarszczek, a skórę powlekła szara patyna zmęczenia.
Pochylił głowę, aby ucałować jej usta, ale gestowi temu towarzyszyło skrępowanie, gdyż nie nawykł do tak demonstracyjnego okazywania uczuć. W tym samym momencie do namiotu wpadli chłopcy. Ochrypli od śmiechu i okrzyków podniecenia; ciągnęli na sznurku szczenię. Aletta wyrwała się pospiesznie z uścisku Zougi,
27
ŚI
mi.
poprawiła ubranie i zarumieniona ze wstydu zaczęła uciszać pociechy.
Zabierzcie go, jest cały zapchlony.
Mamo, prosimy!
Już was tu nie ma, powiedziałam!
Aletta patrzyła, jak Zouga oddala się w kierunku zabudowań osady. Szedł wyprostowany, lekkim młodzieńczym krokiem. W końcu odwróciła się w stronę domostwa, które wznieśli na ponurej, wypalonej przez okrutne afrykańskie słońce równinie, i ciężko westchnęła. Zmęczenie ogarniało ją falami.
W rodzinnym domu miała wokół siebie służących, którzy zajmowali się sprzątaniem i gotowaniem. Teraz nie była w stanie poradzić sobie z wysokimi płomieniami obozowego ogniska i pokrywającym wszystko czerwonym kurzem, który osiadał nawet na powierzchni pozostawionego w glinianym dzbanku koziego mleka. Wzięła się jednak w garść i energicznie weszła do namiotu.
Ralph poszedł za Janem Cherootem do wodopoju, aby pomóc mu przy koniach. Wiedziała, że obaj powrócą dopiero w porze następnego posiłku. Tworzyli dziwaczną parę: niski, dojrzały mężczyzna oraz przystojny, lekkomyślny chłopiec, który przewyższał już swego nieodłącznego opiekuna i nauczyciela zarówno wzrostem, jak siłą.
Jordan pozostał przy matce. Miał niespełna dziesięć lat, ale*bez jego towarzystwa trudno byłoby jej chyba znieść tę okropną podróż po wyboistych drogach, upalne dni w gęstym kurzu i mroźne noce w przenikliwym chłodzie.
Chłopiec potrafił już gotować proste potrawy, a przaśny chleb jego wypieku i pszenne placuszki były ulubionymi przysmakami całej rodziny. Aletta nauczyła go czytać i pisać i przekazała mu swoje uwielbienie dla poezji i pięknych przedmiotów. Umiał też zacerować rozdartą koszulę i posługiwać się ciężkim, wypełnionym węglem żelazkiem. Jego słodki głos i anielska uroda były dla Aletty niewyczerpanym źródłem wielkiej radości. Chciała, żeby jego złote kręcone włosy spływały mu na ramiona, i nie pozwalała Zoudze ostrzyc go krotko jak Ralpha.
Jordan pomagał matce umocować w namiocie przepierzenie, które oddzielać miało część mieszkalną od sypialni. Stała wysoko
28
na jednym z posłań i nagle ogarnęło ją przemożne pragnienie, by pochylić się i musnąć delikatne, miękkie loki syna.
Czując dotyk uśmiechnął się do niej wesoło. W tej samej chwili Aletcie zakręciło się w głowie; mimo rozpaczliwych wysiłków, by zachować równowagę, zachwiała się na prymitywnym posłaniu. Jordan próbował podeprzeć ją i podtrzymać, nie miał jednak dość siły i przygnieciony jej ciężarem runął na podłogę.
Był przerażony. Pomógł matce doczołgać się do łóżka i z wysiłkiem ją na nim ułożył.
Alettę zalała fala gorąca, dostała zawrotów głowy i nudności.
Zouga był pierwszym klientem Standard Banku, wszedł tam w momencie, kiedy urzędnik dopiero otwierał drzwi. Gdy w zielonkawym pancernym sejfie znalazła się cała zawartość szkatułki Aletty, konto Zougi powiększyło się do sumy 2 500 funtów. Fakt ten podniósł go na duchu. Wracając z banku, poczuł się wielki i potężny.
Drogi dojazdowe miały po dwa metry szerokości. Pełnomocnik rządowy odwiedzający po kolei wszystkie kopalnie diamentów w okolicy zarządził, aby umożliwiały one dostęp do działek w samym centrum wykopów. Teren kopalniany był mozaiką kwadratów o jednakowej powierzchni. Niektórzy poszukiwacze, dysponujący większym kapitałem i lepiej zorganizowani, eksploatowali swoje dobra szybciej niż inni. Drążyli już kwadratowe szyby, podczas gdy najpowolniejsi tkwili samotnie na wieżach usypanych z żółtozłotej ziemi, które wystawały wysoko ponad sąsiednie działki.
Przejście z działki na działkę było teraz wymagającą wiele wysiłku i naprawdę niebezpieczną wyprawą. Najpierw należało przejść po obsypujących się chodnikach prowadzących wzdłuż ziejących przepaści głębokich szybów, później była wspinaczka po chwiejących się sznurowych drabinkach, a wreszcie podróż w dół po drabinie zbitej z drewnianych desek, której stopnie pod ciężarem człowieka wyginały się i skrzypiały.
Stojąc na obsypującej się drodze biegnącej ponad rozkopanym terenem, Zouga zastanawiał się, jaki los czeka poszukiwaczy, jeśli złoże sięga znacznej głębokości, przecież już teraz praca w głębokich
29
! Ml1 ŚŚŚ Ś'I I [
i ! Ś
I ŚŚii't
szybach wymagała sporej odwagi i zachowania zimnej krwi. Zouga zamyślił się nad determinacją tych ludzi, którzy skłonni byli gromadzić swoje bogactwa mimo wszelkich przeciwieństw, w obliczu największego nawet niebezpieczeństwa.
Właśnie z jednego z wykopów zaczęto wyciągać skórzany worek, wypełniony po brzegi rozdrobnionymi bryłkami żółtego żwiru. Worek huśta] się na końcu długiej liny, podczas gdy dwóch spoconych czarnoskórych mężczyzn mocowało się przy wyciągu. Ostre słońce lśniło na ich kurczących się i rozluźniających na przemian mięśniach.
Kiedy worek dotarł w końcu do krawędzi urwiska, mężczyźni podnieśli go, rzucili na dwukółkę ciągnioną przez parę cierpliwych mułów i wysypali tam jego zawartość. Później jeden z mężczyzn rzucił pusty worek stojącemu piętnaście metrów niżej. Operacja ta została następnie powtórzona w stu innych miejscach wzdłuż czternastu dróg dojazdowych: załadowane worki nieustannie wędrowały na rozhuśtanych linach do góry, a następnie spadały opróżnione.
Ten monotonny rytm przerywało czasami pęknięcie któregoś ze szwów worka i stojący na dole ludzie zasypywani byli odłamkami skał i żwirem. Niekiedy pękała też lina, wtedy wśród ostrzegawczych okrzyków robotnicy rozbiegali się przed spadającym z góry ładunkiem.
Na całym terenie poszukiwań panowało hałaśliwe podniecenie. Słychać było, jak pracujący.w szybie i na drodze niecierpliwie wykrzykują co chwila polecenia, skrzypiały liny na wyciągach,' głucho uderzały oskardy i łopaty, a czarni robotnicy z plemienia Basuto, niscy i krzepcy mężczyźni, którzy przybyli tutaj z górskich okolic Dragon Rangę, chórem przyśpiewywali sobie do rytmu.
Biali poszukiwacze energicznymi okrzykami popędzali robotników. Obserwowali ich uważnie, balansując na wiszących drabinach lub stojąc na dnie szybów. Chcieli uprzedzić każdą próbę "wzbogacenia się", mogło się bowiem zdarzyć, że drogocenny diament odsłonięty zostanie nagle przez łopatę, błyskawicznie podniesiony i ukryty na przykład w ustach któregoś z robotników.
Nielegalny obrót diamentami stał się już prawdziwą plagą poszukiwaczy. W ich oczach każdy Murzyn stawał się podejrzanym.' Prawo do posiadania i eksploatacji działek miały jedynie osoby,
30
w których żyłach płynęła mniej niż jedna czwarta krwi murzyńskiej. To samo prawo umożliwiało pociągnięcie do odpowiedzialności każdego Murzyna, u którego znaleziono diamenty. Nie obejmowało jednak wyrzutków białej rasy, którzy bezkarnie włóczyli się w rejonie kopalni. Byli to rzekomi kupcy, wędrowni aktorzy i właściciele okrytych niesławą barów, w rzeczywistości jednak wszyscy stanowili kategorię N.H.D., czyli Nielegalnych Handlarzy Diamentów. Poszukiwacze nienawidzili ich tak bardzo, że nocami dochodziło nieraz do awantur, bójek, a nawet podpaleń. Palono wówczas na równi dobytek oszustów i uczciwych kupców, a tłum tańczył wokół płonących zabudowań skandując: N.H.D.!, N.H.D.!
Zouga posuwał się ostrożnie wzdłuż krawędzi drogi, spychany czasami na sam brzeg przez przejeżdżające obok wozy wypełnione diamentonośnym żwirem.
W końcu dotarł do miejsca, z którego poprzedniego dnia przemawiał do Jocka Danby.
Obie działki były opustoszałe, a na ziemi leżały porzucone skórzane worki i zwoje sznura.
W sąsiedztwie pracował wysoki brodaty mężczyzna, który spoglądał gniewnie na Zougę.
Czego chcesz?
Szukam Jocka Danby.
A więc szukasz w niewłaściwym miejscu.
Mężczyzna odwrócił się plecami i wymierzył kopniaka najbliżej stojącemu robotnikowi.
Sebenza, ty czarna małpo!
Gdzie mogę go znaleźć? nie zrażał się Zouga.
Po drugiej stronie rynku, na tyłach "Lorda Nelsona" odparł bez zastanowienia mężczyzna, nawet się nie odwracając.
Pokryty kurzem plac był tak zaśmiecony jak reszta osady. Tłoczyli się tam wędrowni kupcy z wozami i okoliczni farmerzy, którzy przyjechali na furach z mlekiem i warzywami. Stali tam też sprzedawcy wody, którzy odmierzali swój drogocenny płyn kubłami.
"Lord Nelson" był to bar o drewnianej konstrukcji, na którą naciągnięty został poplamiony czerwonym pyłem brezent. Trzech spośród uczestników odbywającej się tutaj poprzedniej nocy pijatyki wyniesiono na zewnątrz i ułożono niczym zabalsamowane zwłoki w wąskim przejściu za barem.
31
i H
I:.....
II J :!l
Śii
Jakiś kundel wyczuwszy alkohol w oddechu jednego z nieprzytomnych pijaków cofnął się przerażony i uciekł chyłkiem w stronę stojącego na tyłach budynku kotła z odpadkami.
Zouga przeszedł ponad rozciągniętymi na ziemi ciałami i ostro żnie utorował sobie drogę przez cuchnący zaułek. Zanim odnalazł w końcu dom Jocka Danby, kilkakrotnie dopytywał się o drogę, Poszukiwacze diamentów tak bardzo zaabsorbowani byli swą pracą, a ich społeczność tak często się wymieniała, że znane tutaj jedynie nazwiska najbliższych sąsiadów. W osadzie obcych sobie ludzi każdy dbał wyłącznie o siebie i nie interesowa go zupełnie los pozostałych, chyba że mogliby mu oni prze szkodzić lub pomóc w upartych poszukiwaniach błyszczących kamieni.
Domostwo Jocka Danby trudno było odróżnić od tysiąca innych, które je otaczały. Składało się z dwóch pomieszczeń z niewypalanej cegły, pokrytych słomianą strzechą i podartym brezentem, oraz z przybudówki z dymiącym paleniskiem stał m nim czarny od sadzy kocioł na trzech nogach.
Na zaśmieconym, pokrytym grubą warstwą czerwonego pyh podwórzu stał oczywiście stół do sortowania diamentów. Była te niska konstrukcja z blaszanym blatem, wsparta na mocnyct drewnianych nogach. Na blacie, wyszlifowanym do połysku przes żółty żwir i kamienie, leżały drewniane skrobaczki, na samyn środku zaś błyszcząca piramida przesianego i przemytego żwiru.
Przed głównym wejściem stała dwukółka zaprzęgnięta w par} sennych osłów, które strzygąc uszami oganiały się przed czarm chmarą much. Wóz wypełniała żółta ziemia, na podwórzu nie byłe jednak nikogo, kto by go rozładował. Po obu stronach rosłe dorodne purpurowe geranium, które nie pasowało zupełnie do teg< obejścia. Posadzono je w ocynkowanych wysokich puszkach. Zougi dostrzegł też wiszące w oknie delikatne, świeżo wyprane koronkowi firanki.
Widać było wyraźnie kobiecą rękę i jakby na potwierdzeni) swoich domysłów, Zouga usłyszał ze środka słaby, ale przejmując; szloch. Przystanął więc niezdecydowany na podwórzu i wted] w drzwiach pojawiła się brązowa postać, która zaczęła mu si przyglądać, mrużąc oczy i ocieniając je brudną, guzowatą dłonią.
Coś za jeden? spytał Danby grubiańsko.
32
Rozmawialiśmy wczoraj wyjaśnił Zouga na górze, przy wykopach.
Czego chcesz? Mężczyzna najwyraźniej go nie poznawał, jego rysy ściągnęły się, wyrażając agresję i coś, czego Zouga nie mógł początkowo rozpoznać.
Wspominałeś o ewentualnej sprzedaży swoich działek przypomniał mu Zouga.
Twarz Jocka Danby jakby napuchła i szpetnie pociemniała od napływającej krwi, a kiedy wyciągnął głowę w kierunku Zougi, na jego grubej szyi wystąpiły żyły.
Ty przeklęty, parszywy sępie! wykrztusił wreszcie i z gwałtowną, niepohamowaną furią postrzelonego bawołu wypadł na oświetlone słońcem podwórze.
Był o głowę wyższy od Zougi, z dziesięć lat młodszy i cięższy chyba o jakieś dwadzieścia kilo. Zouga był tak zaskoczony, że nie zdążył uskoczyć ani uchylić się przed ciosem. Pięść z mocą kuli armatniej uderzyła go w ramię, ześliznęła się wprawdzie, ale cios był tak silny, że Zouga zachwiał się i runął plecami na stół do sortowania, rozrzucając diamentowy żwir po zakurzonym podwórzu.
Danby zaatakował ponownie. Jego nabrzmiałą twarz wykrzywiał grymas wściekłości i szaleństwa, a brudne, zgrubiałe palce niemal już zaciskały się na gardle Zougi. Widząc to Zouga podciągnął nogi pod samą brodę, napiął ciało jak żmija, gdy gotuje się do ataku, i uderzył obcasami w pierś napastnika.
Z ust Jocka wydostało się świszczące westchnienie, znieruchomiał nagle z wyciągniętą do przodu głową i sztywnymi ramionami, jakby trafiony potężnym ładunkiem grubego śrutu. Potem zupełnie bezwładnie potoczył się do tyłu, uderzył o ceglaną ścianę domu i zaczął powoli osuwać się na kolana.
Zouga zeskoczył ze stołu. Ramię zdrętwiało mu aż po końce palców, czuł się jednak dziwnie lekko, a gwałtowny przypływ gniewu dodał mu jeszcze sił i energii. Dopadł Danby'ego dwoma szybkimi susami i uderzył pięścią w głowę, tuż nad uchem. Uderzenie było tak silne, że ten runął bezwładnie na pokrytą czerwonym pyłem ziemię.
Był ogłuszony, oczy miał szkliste i nieprzytomne, Zouga jednak podniósł go z ziemi i oparł o brzeg wozu, starannie ustawiając do
3 Twarda ludzie
33
Ś I..I
i i'!;i,r
następnego ciosu. Wściekłość i poczucie zniewagi pchały go dc zemsty za nie sprowokowany, niczym nie uzasadniony atak Podtrzymując Jocka lewą ręką, prawą zamierzył się groźnie., i znieruchomiał. Nie wierzył własnym oczom: ciężkim, umięśnionyn ciałem Jocka Danby wstrząsać zaczęły spazmy płaczu. Danbj szlochał jak małe dziecko, a łzy spływały z jego opalonych policzków na pokrytą pyłem brodę.
Widok mężczyzny pokroju Danby'ego, który zalewa si^ łzami, był dla Zougi tak zaskakujący i żenujący zarazem że jego gniew szybko wyparował. Opuścił pięść i rozprostowa palce.
Chryste! wyszeptał Danby zdławionym głosem. Co z ciebie za człowiek, jeśli chcesz czerpać korzyści z cudzego cierpienia?
Zouga wpatrywał się w niego, niezdolny do odparcia oskarżenia.
Musiałeś je wyczuć na odległość, jak hiena. Jak jakiś cholerny nażarty sęp.
Przyszedłem złożyć ci uczciwą ofertę, to wszystko sztywno odparł Zouga i wyciągnął z kieszeni chustkę. Obetrzyj sobie twarz.
Jock wytarł łzy i spojrzał na zabrudzoną chustkę.
A więc nic nie wiesz? wyszeptał. Nic nie wiesz o moim chłopcu?
Jock spojrzał w górę, starając się wyczytać odpowiedź z twarzy Zougi. W końcu oddał chustkę i próbując uspokoić wzburzone myśli potrząsnął głową jak pies, gdy otrzepuje się z wody.
Przepraszam mruknął. Sądziłem, że dowiedziałeś się skądś o chłopcu i przyszedłeś, żeby mnie wykupić.
Nie rozumiem odrzekł Zouga.
W odpowiedzi Jock wstał i ruszył w kierunku drzwi domostwa.
Chodź powiedział krótko i wprowadził Zougę do grzanego i dusznego pomieszczenia.
Pokryte ciemnozielonym aksamitem krzesła wydawały się zbył duże do tej izby. Na ustawionym pośrodku stole dostrzegł Zouga rodzinne skarby: Biblię, wyblakłe fotografie przodków, tanie i porcelanowy półmisek upamiętniający ślub królowej i księck Alberta.
Przechodząc dalej Zouga przystanął, czując gwałtowny skurcs
34
ołądka. Przy łóżku klęczała kobieta. Głowę i plecy zakrywał jej zal, a dłonie, splecione na wysokości twarzy, zniszczone były jężką pracą przy sortowaniu diamentów.
Kobieta podniosła wolno głowę i spojrzała na Zougę. Musiała tyć kiedyś ładną dziewczyną, lecz jej rysy dawno już zgrubiały od łońca i znoju. Zouga dostrzegł spuchnięte, zaczerwienione od >łaczu oczy i wystające spod szala kosmyki tłustych, przedwcześnie (osiwiałych włosów.
Ujrzawszy Zougę znowu opuściła głowę, a jej usta zaczęły ypowiadać bezgłośnie słowa modlitwy.
Na łóżku z rękami splecionymi na piersi leżało dziecko, chłopiec v wieku Jordana, ubrany w czystą nocną koszulę. Jego oczy były amknięte, a twarz blada jak wosk i nadzwyczaj spokojna.
Zouga nie od razu zdał sobie sprawę, że chłopiec nie żyje.
To febra wyszeptał Jock i zamilkł; jego potężna sylwetka irzypominała wołu czekającego na nóż rzeźnika.
Zouga wziął wóz Danby'ego i pojechał na rynek. Kupił tuzin de heblowanych desek, nie targując się nawet o cenę, po czym vrócił, zdjął marynarkę i zaczął heblować surowe drewno, Jock ymczasem piłował je i przycinał.
Do południa trumna była gotowa, lecz kiedy Jock układał v niej syna, Zouga poczuł już woń rozkładającego się ciała.
afrykańskim upale proces ten przebiegał błyskawicznie.
Żona Jocka jechała wraz z trumną na skrzypiącym wozie, obok amię przy ramieniu kroczyli Zouga i Danby.
Febra siała spustoszenie w całym osiedlu. Na terenie cmentarza, rtóry znajdował się przy głównej drodze dojazdowej, niecałe dwa rilometry od ostatnich namiotów, stały już dwa inne wozy, każdy na- toczony wianuszkiem żałobników. Zouga ujrzał świeżo wykopane ;roby i domagającego się zapłaty grabarza.
W drodze powrotnej zatrzymał wóz przy jednym z otaczających ynek barów i za znalezioną w kieszeni resztę pieniędzy kupił trzy sztućcef^utelki kapsztadzkiej brandy.
Po przyjeździe do domu obaj mężczyźni usiedli naprzeciw siebie v wielkich aksamitnych fotelach, przedzieleni stołem. Stała na nim ttwarta butelka i dwa kubki ze złotym napisem:
35
-:':i
!!Ś!::
j; " i ;Ś ' ' Ś i ! ;
li '
c,
1 : %.
1 j ':Ś
Boże, pobłogosław Królową.
Zouga wypełnił je do połowy i popchnął jeden w stronę Jocka.
Trzymając kubek na wysokości kolan w swoich potężnyc dłoniach, Jock Danby zgarbił się i opuścił głowę, jakby chcia zbadać jego zawartość.
To stało się tak szybko mruknął. Jeszcze wczorajszeg wieczoru wybiegł mi na spotkanie. Zaniosłem go do domu n plecach Jock pociągnął łyk ciemnego płynu i zamilkł. Był tak lekki, tylko skóra i drobne kostki dokończył ochrypłym głosem
Teraz obaj napili się równocześnie.
Od chwili kiedy wbiłem w tę cholerną ziemię pierwszy palik ciąży na mnie jakieś przekleństwo. Jock potrząsnął wielk zarośniętą głową. Powinienem był zostać tam nad rzeką, tak ja! radziła mi Alice.
Za zasłoniętym koronkową firanką oknem zachodziło już słońce widać było jego ponurą czerwoną tarczę przeświecającą spoz chmur pyłu. Kiedy w pokoju zapanował mrok, Alice Danb postawiła na stole kopcącą latarnię sztormową i dwie misk wodnistego baraniego gulaszu z dodatkiem kaszy. Po czym znów zniknęła w sąsiedniej izbie i czasem tylko Zouga usłyszeć mój dochodzące przez ścianę ciche łkanie.
Świt zastał Jocka Danby rozpartego w zielonym aksamitnyr fotelu z rozpiętą aż do pępka koszulą, spod której wystawi owłosiony brzuch. Trzecia butelka była już do połowy opróżniona
Jesteś dżentelmenem wybełkotał. Nie żadną grub rybą czy jakimś elegancikiem, ale właśnie cholernym prawdziwy! dżentelmenem. Taki właśnie jesteś.
Zouga siedział prosto, poważny i skupiony; poza niewielkii zaczerwienieniem oczu nic nie wskazywało, że pił całą noc.
Nie chciałbym, żeby Posiadłość Diabła przeszła w rec takiego dżentelmena.
Jeżeli chcesz wyjechać, musisz ją komuś sprzedać odpa cicho Zouga.
Na tych dwóch działkach ciąży klątwa wymamroti Jock. Zabiły już pięciu ludzi, a mnie zrujnowały. Spędziłem t najgorszy rok swego życia. Po obu stronach mojej ziemi ludz znajdowali wspaniałe diamenty. Widziałem, jak się bogacą, podczs
36
gdy ja... pijackim gestem wskazał ubogie wnętrze swego małego domostwa. Spójrz tylko na mnie.
Gdy to mówił, odsunęła się płócienna zasłona wisząca przy wejściu do drugiego pomieszczenia i Alice Danby stanęła nagle obok swego męża. Ona również nie spała tej nocy, świadczyła o tym jej poszarzała twarz i ściągnięte rysy.
Sprzedaj działki powiedziała. Nie chcę tu zostać ani dnia dłużej. Sprzedaj je. Sprzedaj wszystko. Wyjedźmy stąd, Jock. Wyjedźmy z tego okropnego miejsca. Nie każ spędzać mi tu jeszcze jednej nocy.
Pełnomocnik rządowy do spraw kopalnictwa diamentów był niskim i oschłym urzędnikiem mianowanym przez prezydenta nowo powstałego Wolnego Państwa Burów, który rościł sobie prawa do bogactw tej ziemi.
Prezydent Brand nie był wyjątkiem. Stary Waterboer, przywódca ugrupowania Griąua Bastaards, wysunął identyczne pretensje do jałowych terenów, na których jego ludzie pracowali już od pięćdziesięciu z górą lat. W samym Londynie lord Kimberley, sekretarz stanu do spraw kolonii, również dostrzegł potencjał, jaki kryją w sobie kopalnie diamentów, i po raz pierwszy słuchał uważnie przemówień popierających Nicholaasa Waterboera i żądających włączenia jego państewka w strefę wpływów brytyjskich.
W tym samym czasie pełnomocnik rządowy Wolnego Państwa starał się, z ograniczonym sukcesem, zaprowadzić ład i porządek pośród niezdyscyplinowanych poszukiwaczy diamentów. Jego przyjazd w rejon Wzgórza Colesberg zbiegł się ze spadkiem prestiżu stanowiska, które zajmował.
Zouga i Jock Danby zastali pełnomocnika lamentującego nad swym losem przy suto zakrapianym śniadaniu w "Hotelu Londyn". Podtrzymując go z obu stron za łokcie, udało im się doprowadzić go do biura.
Tego samego przedpołudnia pełnomocnik spisał warunki umowy, na której mocy pan J. A. Danby przekazywał prawa wieczystej dzierżawy działek nr 141 i nr 142 majorowi Zoudze Ballantyne'owi
łączną sumę 2 000 funtów płatną czekiem Standard Banku.
O pierwszej po południu Zouga odprowadzał wzrokiem wóz
37
!!
I!
ii
;
załadowany po brzegi zielonymi fotelami i mosiężnym łożem. Joci
y p pęg jg
wyprostowana przy meblach. Żadne z nich nie spojrzało na niego Kiedy wóz znikał już w labiryncie wąskich przejść między domami!0
1
Prawie natychmiast wszyscy powrócili do przerwanych zajęć,
Danby prowadził zaprzęg, a jego wychudzona żona siedziałi aby dalej ścigać się przy wciąganiu wypełnionych żwirem worków
Ż Dziękuję krzyknął Zouga do stojącego na drodze męż
~ Dziękuję krzyknął Zouga do stojącego na drodze męż-
Zouga odwrócił się i poszedł w kierunku wzgórza.
ami!
1 ~ Cała Przyjemność po mojej stronie - odparł Pickering
ga odwrócił się i poszedł w kierunku wzgórza. 1 Cała Przyjemność po mojej stronie odparł Pickering
Mimo nieprzespanej nocy nie czuł zmęczenia. Lekkim, młodzień z czarującym uśmiechem, po czym dotknął dłonią brzegu kapelusza
%.\,.
czym krokiem podążył wąską drogą przecinającą tereny kopami.
Posiadłość Diabła świeciła pustkami dwa wzgórki żółte ziemi i trochę porzuconego sprzętu. Czarni robotnicy odeszli Kiedy Jock nie zebrał ich o świcie, po prostu wynajęli się do pracj u kogoś innego. Zapotrzebowanie na siłę roboczą było tu ogromne.
Pozostawione na działkach narzędzia w większości wygląd; na mocno zużyte. Worki lada chwila mogły się rozsypać, a po strzępione liny przypominały grube żółte gąsienice. Nie udźwignęły' by nawet człowieka.
Zouga zszedł na dół po rozkołysanej drabinie. Jego ostrożni ruchy wzbudziły podejrzliwość poszukiwaczy na sąsiednich dzi kach świadczyły, że jest intruzem.
Człowieku, te działki należą do Jocka Danby! krzy] jeden z nich. Łamiesz nasze prawo. To prywatna ziemia, lepii zrobisz, jak się stamtąd zmyjesz! I to w podskokach!
Wykupiłem Jocka odkrzyknął Zouga. Godzinę tenr wyjechał z miasta.
Niby dlaczego mam ci wierzyć?
Czemu nie pójdziesz do biura pełnomocnika? spyt Zouga, otrzymując w odpowiedzi wrogie i nieufne spojrzenij stojącego kilka metrów niżej mężczyzny.
Pracujący na sąsiednich działkach ludzie przerwali pracę i na krawędzi wykopu, przypatrując się ponuro całej scenie. Napii przerwał dopiero młody mężczyzna mówiący z intonacją angiel kiego dżentelmena.
Major Ballantyne, jeśli się nie mylę?
Spoglądając w górę na drogę dojazdową, Zouga rozpozn Neville'a Pickeringa, swojego kompana z "Hotelu Londyn".
We własnej osobie, panie Pickering.
W porządku, ludzie, ręczę za majora Ballantyne'a. Zn chyba tak sławnego łowcę słoni.
oddalił się powolnym krokiem szczupła, elegancka postać w tfumie brodatych, ubrudzonych pyłem mężczyzn.
Zougę pozostawiono w spokoju. Był sam na sam ze swoimi nyślami, skupiony jak nigdy dotąd. Wydał właśnie ostatnie ieniądze, żeby kupić te parę metrów żółtej ziemi na dnie agrzanego wykopu. Nie miał łudzi, którzy mogliby mu pomóc, e miał też doświadczenia ani kapitału. Wątpił nawet, czy ozpoznałby nie oczyszczony diament, gdyby nagle wpadł mu o ręki.
Podniecenie hazardzisty przewidującego wielką wygraną opuściło o równie szybko, jak przyszło. Przygniotła go własna pycha pewność siebie oraz ogrom ryzyka, jakie wziął na swoje barki.
Postawił wszystko na ziemię, która nie dała jak dotąd choćby iednego dużego kamienia, a przecież ceny diamentów spadały. Za ałe półkaratowe kamyki, które odsiewano najczęściej, płacono raz zaledwie piętnaście szylingów.
Zouga zdał sobie sprawę, że może liczyć tylko na łut szczęścia, jego żołądek skurczył się boleśnie na samą myśl o konsekwencjach orażki.
Słońce stało już wysoko na niebie i do wnętrza wykopu lał się
. Powietrze wokół Zougi drżało od gorąca, czuł, jak przenika zez jego skórzane buty aż po podeszwy i parzy mu stopy. Miał rażenie, że zaczyna się dusić nie wytrzyma ani chwili dłużej, usi jak najszybciej uciec z tego ohydnego wykopu, zaczerpnąć ieżego, chłodnego powietrza.
Tak chyba wygląda strach, pomyślał. Nie nawykł do tego czucia; jemu, który przeżył już natarcie rannego słonia, walkę na agnety w Indiach i kilka wojen granicznych w Afryce, było ono nal zupełnie obce.
Cóż z tego, jeśli niewiele poradzić mógł teraz na narastającą anikę. Owładnęła nim wizja zbliżającej się katastrofy. Zdawało u się, że wyczuwa pod stopami całkowitą jałowość wypalonej
38
39
ii "iii
li] I
ziemi, ziemia ta mogła go zrujnować i zniweczyć na zawsze marzeni na którym oparł swe życie.
Czy wszystko znaleźć ma swój kres właśnie tutaj, w tyi rozgrzanym, piekielnym wykopie?
Zouga wstrzymał oddech, walcząc z ogarniającym serce 1 kiem. Udało mu się w końcu odpędzić złe myśli, ale z wewnętrzn walki wyszedł osłabiony i roztrzęsiony, jak po ataku gorączl malarycznej.
Uklęknął na jedno kolano, wziął do ręki garść żółtawej zien i przesiał ją przez palce. W dłoni pozostało mu kilka bezwarto ciowych matowych kamyków. Wyrzucił je i wytarł rękę o spodni<
Raz jeszcze zdusił w sobie powracające uczucie gwałtowneg strachu, ale nie mógł poradzić sobie z wszechogarniającym okn pnym przygnębieniem i zmęczeniem. Z trudnością wdrapał się p zwisającej drabinie, a kiedy dostał się wreszcie na drogę, ciężk powłóczył nogami, wzbijając przy tym chmury czerwonego pyłu.
Nagle przez zgiełk obozowego życia przedarł się głos dziecka Zouga podniósł głowę i poczuł, jak zły nastrój znika. Rozpozm słodki niczym szczebiot głos syna.
Tato! Tato!
Jordan biegł w jego kierunku, widać było, że bardzo się spiesz W biegu pomagał sobie rękami, jego stopy zdawały się unoś ponad drogą, a twarz przesłaniały jedwabiste loki.
Tatusiu, wszędzie cię szukaliśmy, całą noc i cały dzień!
Co się stało, Jordan? przerażenie dziecka zaniepokoi: Zougę. I
Jordan dopadł ojca, objął go w pasie rękami i dygocząc ja przestraszone zwierzątko, przycisnął twarz do jego marynarki.
Coś stało się z mamą! Coś strasznego! krzyknął zduszc nym głosem.
Tyfus Aletta majaczyła, a umysł jej, przesłaniając rzeczywii tość, wypełniały fantastyczne wizje i senne widziadła. Kiedy w końcu rozwiały, była zbyt słaba, żeby siedzieć o własnych siłai a zmysły miała tak wyczulone, że z trudem znieść mogła dotyl zimnej, wilgotnej chustki, którą położono jej na rozgrzanym czo! a rzeczy, którymi została przykryta, nieznośnie jej ciążyły,
40
Wyostrzony nadmiernie wzrok sprawiał, że wszystko, na co patrzyła, wydawało się większe niż w rzeczywistości, tak jakby widziała świat przez szkło powiększające. Przypatrywała się więc długim i wywiniętym rzęsom Jordana, które tworzyły grubą obwódkę wokół jego pięknych zielonych oczu. Widziała każdy por w jedwabistej skórze policzków, mogła rozkoszować się doskonałym zarysem ust, które drżały teraz ze strachu i wzruszenia.
Gdy leżała tak przepełniona zachwytem nad urodą syna, jej uszy wypełnił znowu gwałtowny, rozdzierający łoskot i ukochana twarz zaczęła się oddalać, aż wreszcie ujrzała ją na końcu długiego, ciemnego tunelu.
Rozpaczliwie wpatrywała się w ten obraz: zaczął nagle wirować, z początku powoli, jak koło wozu, później coraz szybciej, aż w końcu twarz Jordana rozmazała się całkowicie i zaczęła pogrążać w wilgotnym mroku, jak liść rzucony w szalejącą wichurę.
Po chwili ciemność rozstąpiła się ponownie, jakby ktoś uniósł czarodziejską kurtynę. Aletta z radością szukała teraz twarzy chłopca, lecz zamiast niej ujrzała rozpostarte nad sobą skrzydła sokoła. Kamienny posąg pogańskiego bożka stał się częścią jej życia, od chwili gdy zaczęła dzielić je z Zougą. Towarzyszył im w każdej chacie, namiocie czy izbie, wszędzie tam, gdzie znajdował się akurat ich dom. Milczący i nieprzejednany, obciążony złowrogim starożytnym dziedzictwem. Od początku go nienawidziła, doskonale wyczuwając jego niepokojącą aurę, lecz teraz skoncentrowała na nim cały swój strach i nienawiść.
Przeklinała go słabym, cichym szeptem leżąc na plecach na wąskim posłaniu, w sukni przyklejającej się do mokrego od potu ciała. Przeklinała ten kamienny posąg, który górował teraz nad nią, stojąc na wypolerowanej kolumnie z zielonego steatytu. Wzrok skoncentrowała na głowie ptaka.
I oto zdarzył się cud: kamienne puste oczodoły wypełniło niesamowite złote światło. Oczy ptaka zaczęły obracać się powoli, aż w końcu spojrzały w dół na Alettę. Źrenice były czarne, lśniące i pełne życia, a jednocześnie tak okrutne, tak przerażająco złe, że Aletta wzdrygnęła się z przerażenia.
Z niedowierzaniem patrzyła na rozwierający się kamienny dziób,
41
H Ś"Śl
w którym pokazał się ostry niczym grot strzały język. Na jego końcu zawisła kropla rubinowej krwi. Aletta wiedziała, że jest to krew ofiarna. Ciemności wokół ptaka wypełniły nagle ruchome cienie, duchy złożonych niegdyś ofiar i zmarłych przed tysiącem lat kapłanów, które zebrały się teraz ponownie, aby spotęgować moc kamiennego bóstwa.
Aletta krzyknęła rozdzierająco. Pełen trwogi krzyk odbił się przeraźliwym echem i powrócił, wdzierając się gwałtowną falą w jej uszy. Chwilę potem poczuła, jak ujmują ją czule delikatne i silne ręce. Wyczerpana z trudem łapała oddech, ale jej wzrok częściowo odzyskał już dawną ostrość. Wszystko wydawało się ciemne i trochę rozmyte, zmrużyła więc oczy.
Czy to ty, Ralph?
Rysy, które ujrzała, były rysami młodego mężczyzny, o cerze już nie tak delikatnej i gładkiej jak na anielskiej twarzyczce Jordana.
Już dobrze, nie ma się czego bać, mamo.
Dlaczego tu jest tak ciemno? wymamrotała.
Jest teraz noc.
Gdzie Jordie?
Śpi, mamo. Był wyczerpany czuwaniem, więc posłałem go do łóżka.
Zawołaj tatę powiedziała szeptem.
Szuka go Jan Cheroot. Wkrótce powinien wrócić.
Zimno mi.
Aletta drżała na całym ciele, lecz zanim ogarnęła ją ciemność, poczuła jeszcze, jak Ralph podciąga jej pod brodę gruby koc.
W ciemności ujrzała sylwetki biegnących ludzi. Przeciskali się obok niej, pośpiesznie pchani do przodu żądzą walki. Ujrzała tańczące cienie wzniesionych ku górze ramion i błysk białego metalu, którym ludzie zadają sobie śmierć. Słyszała szczęk karabinowych zamków i odgłos wysuwanych z pochew bagnetów, a wśród skłębionego tłumu zaczęła rozróżniać teraz poszczególne twarze: nigdy ich przedtem nie widziała, rozpoznała je jednak w przebłysku jasnowidzenia. Ujrzała rosłego, silnego mężczyznę z brodą, to był jej syn wyruszający na wojnę, a obok niego wielu innych, wszyscy posuwali się naprzód w zwartym, przerażającym tłumie. Opanowało ją rozdzierające uczucie żalu i smutku, lecz nie była w stanie
42
zapłakać, podniosła tylko oczy ku górze. Wysoko na niebie unosił się sokół. Oświetlał go promień słoneczny, który przedarł się przez zakrywające cały horyzont złowieszcze i posępne chmury. Chmury zwiastujące wojnę.
Sokół szybował na szeroko rozpostartych skrzydłach. Jego niepokojąco piękna głowa zwrócona była ku ziemi, jakby czegoś uważnie wypatrywał. Nagle zwinął skrzydła i runął w dół niczym błyskawica z wyciągniętymi przed siebie szponami. Aletta ujrzała, jak szpony te wbijają się w ludzkie ciało. Przeraził ją grymas bólu na twarzy, której wprawdzie nigdy nie widziała, a jednak znała ją równie dobrze jak swoją.
Zaczęła krzyczeć. Objęły ją silne ramiona. Znajome, ukochane ramiona, na które musiała czekać tak długo. Spojrzała w górę i zobaczyła szmaragdowe oczy i złotawą brodę.
Zouga westchnęła.
Jestem przy tobie, najdroższa.
Zjawy zaczęły się rozpływać, zniknął świat nocnego koszmaru. Znowu była w namiocie, wokół którego ciągnęła się pokryta pyłem równina z samotnym, do połowy rozkopanym wzgórzem. Przez otwarte wejście wpadało do środka ostre afrykańskie słońce, tworząc na czerwonej od pyłu podłodze biały pas światła. Alettę oszołomiło nagłe przejście z sennego koszmaru do rzeczywistości, ze środka nocy do jasnego dnia. Poczuła falę gwałtownego pragnienia.
Chcę mi się pić wyszeptała ochrypłym głosem. Przytknęła dzbanek do spękanych ust. Chłód i słodycz płynu
przepełniły ją błogością.
Ale już po chwili wróciło wspomnienie nocnego koszmaru i przerażonym wzrokiem spojrzała w stronę kamiennej figury. Wydawała się teraz zupełnie niegroźna, pozbawiona magicznej siły, mimo to Aletcie trudno było zapomnieć przeżytą niedawno trwogę.
Strzeż się sokoła wyszeptała spoglądając Zoudze w oczy i natychmiast zrozumiała, że wziął jej słowa za majaczenie. Chciała go przekonać, poczuła jednak ogromne, porażające zmęczenie i zamknąwszy oczy zasnęła w jego ramionach.
Gdy obudziła się, promienie słońca już przybrały wspaniały pomarańczowy odcień i nie były tak palące. Łagodne światło złociło teraz cały namiot i ozdabiało brodę Zougi rudawymi
43
refleksami. Alettę wypełniało głębokie uczucie spokoju ramiona Zougi były przecież tak silne, tak pewnie i mocno ją obejmowały.
Opiekuj się dziećmi rzekła cicho, lecz bardzo wyraźnie.
Chwilę później nie żyła.
Grób Aletty był jeszcze jednym kopczykiem w długim szeregu świeżych, usypanych z czerwonej ziemi mogił.
Po pogrzebie Zouga odesłał dzieci i Jana Cheroota do namiotu. Jordan płakał bez przerwy i nikt nie był w stanie go pocieszyć. Jechał wraz z bratem na wychudzonym gniadym koniu, siedział z przodu. Ralph, spokojny i opanowany, rękami otaczał go w pasie, ale w jego sztywnych ruchach znać było z trudem kontrolowane napięcie. Rozpacz kryła się także w szmaragdowych oczach, które odziedziczył po ojcu.
Konia prowadził Jan Cheroot; obaj chłopcy wydawali się tak wątli i smutni jak jaskółki, które, opuszczone przez współtowarzy-szki, oczekują samotnie nadchodzącej zimy.
Zouga pozostał przy grobie. Trzymał się prosto, po wojskowemu, podobnie jak syn skrywał emocje, lecz pod zimną maską opanowania czaił się wielki smutek i przytłaczające poczucie winy.
Chciał przemówić, powiedzieć Aletcie, jak bardzo mu przykro, wyznać, że czuje się odpowiedzialny za jej śmierć z dala od kochającej rodziny i pięknych, pokrytych lasami gór Przylądka Dobrej Nadziei. Chciał prosić ją, aby mu przebaczyła, przebaczyła, że poświęcił ją dla szalonego marzenia, które nie mogło się spełnić. Wiedział jednak, że słowa są daremne, że pochłonie je czerwona ziemia.
Schylił się i przyklepał dłonią mogiłę, która zaczęła obsypywać się z jednej strony. Czerwona ziemia dostała się pod jego paznokcie, tworząc krwawe półksiężyce.
"Za pierwszy sprzedany diament kupię jej nagrobek", obiecał sobie w duchu.
Z niezwykłym trudem przezwyciężył uczucie beznadziei i zdusił przytłaczającą świadomość, że mówienie do zmarłych nie ma sensu.
Będę się opiekował dziećmi, kochanie powiedział obiecuję ci to.
44
Jordie nie chce jeść rzekł Ralph, witając ojca przy wejściu do namiotu.
Zouga poczuł, że strach miesza się w nim z poczuciem winy. Błyskawicznie podbiegł do posłania, na którym leżał młodszy syn z podciągniętymi pod brodę kolanami.
Skóra Jordana była rozpalona jak kamienie na zewnątrz namiotu, a na jego delikatne, mokre od łez policzki wystąpiły chorobliwe wypieki.
Następnego ranka rozchorował się Ralph. Obaj chłopcy przewracali się na łóżkach i mamrotali w gorączce, ich ciała były rozgrzane, koce przesiąknięte potem, a cały namiot wypełniał ohydny fetor.
Spójrz tylko na niego rzekł z dumą Jan Cheroot, obmywając gąbką silne i dobrze zbudowane ciało Ralpha. Traktuje chorobę jak swojego wroga i stara się z nią walczyć.
Pomagając mu, Zouga ukląkł po drugiej stronie łóżka. Popatrzył na Ralpha i poczuł gwałtowny przypływ dumy. Pod jego pachami dostrzegł niewielkie kępki włosów, a na podbrzuszu rosło ich jeszcze więcej. Członek przestał być robakowatym przydatkiem z pomarszczonej luźnej skóry. Ramiona chłopca stawały się umięśnione, nogi zaś były proste i mocne.
Wydobrzeje na pewno powtórzył Jan Cheroot.
Ralph zwinął się gwałtownie w kolejnym ataku gorączki; jego ściągnięte groźnie rysy wyrażały upór i determinację. Mężczyźni przykryli go starannie kocem i podeszli do drugiego łóżka.
Jordan jęczał cicho i żałośnie, a jego długie rzęsy trzepotały jak skrzydła motyla. Nie opierał się, gdy go rozebrali i zaczęli obmywać. Jego młode ciało było równie piękne jak twarz. Wprawdzie pośladki miał okrągłe niczym jabłka i pulchne jak u małej dziewczynki, jednak jego nogi i ręce były smukłe, a ruchy pełne wdzięku.
Mamusiu zakwilił. Chcę do mamusi.
Obaj mężczyźni pielęgnowali chłopców, czuwając na zmianę przy ich posłaniach w dzień i w nocy. Wszystkie inne sprawy zostały zarzucone bądź zapomniane. Godzinę dziennie poświęcali na pojenie i karmienie koni, czasem biegli do obozu po lekarstwo albo świeże warzywa. Nikt nie wspominał nawet o diamentach.
45
i
W ciągu czterdziestu ośmiu godzin Ralph odzyskał świadomość, po trzech dniach siadał już bez niczyjej pomocy i z apetytem pałaszował jedzenie, po sześciu wstał z łóżka.
Jordan oprzytomniał na drugi dzień i zaczął gwałtownie przywoływać matkę, później, gdy uświadomił sobie, że odeszła, wybuchnął płaczem i znowu popadł w omdlenie. Jego życie stało się nieustanną huśtawką, raz po raz odzyskiwał i tracił świadomość, lecz za każdym nawrotem gorączki, bliskość śmierci stawała się wyraźniejsza. Wreszcie jej gęsty odór stał się silniejszy od fetoru :horoby.
Ciało Jordana nikło, wypalane stopniowo przez gorączkę, jego skóra stała się niemal przezroczysta i nabrała perłowego połysku. D zmierzchu i o świcie można było zobaczyć rysujące się pod nią wyraźnie delikatne kości.
Cheroot i Zouga pielęgnowali chłopca na zmianę, gdy jeden czuwał, drugi szedł spać. Zdarzało się jednak, że żaden z nich nie mógł zasnąć, wtedy siedzieli razem, dodając sobie otuchy i pocieszając się nawzajem. W obliczu czyhającej śmierci próbowali zapomnieć o bezradności.
Jest młody i silny upewniali jeden drugiego on także wyzdrowieje.
Jordan jednak gasł coraz bardziej. Policzki zapadły mu się głęboko, a oczy wyzierały teraz z głębokich i sinych oczodołów.
Zouga opuszczał namiot każdego dnia tuż przed świtem. Był udręczony poczuciem winy, smutkiem i bezsilnością. Chciał pojawić się na targu pierwszy, mogło się bowiem zdarzyć, że przyjechał właśnie kupiec z nowymi lekarstwami. Czasem udawało mu się także zdobyć kilka zielonkawych i pomarszczonych pomidorów, których pół godziny później już by zabrakło.
Kiedy dziesiątego poranka Zouga wracał w pośpiechu do namiotu, zatrzymał się przy samym wejściu z wściekłym wyrazem twarzy. Posąg sokoła został wyniesiony na zewnątrz, a na kolumnie widać było długą rysę. Oparto go niedbale o pień drzewa rzucającego niewielki cień obok namiotu. Gałęzie przybrane były czarnymi paskami wysuszonej skóry gazeli, z której wyrabiano rzemienie, posąg wydawał się więc częścią tego osobliwego śmietniska. W pewnej chwili na głowie sokoła usadowiła się jedna z obozowych kur i zanieczyściła figurę swoimi ekskrementami.
46
Kiedy Zouga wpadł do namiotu, Jan Cheroot siedział przykucnięty obok posłania Ralpha. Obaj pochłonięci byli całkowicie grą w pięć kamieni, do której używali wypolerowanego kwarcu i agatów.
Jordan leżał blady i tak nieruchomy, że Zouga poczuł nagle ukłucie przerażenia. Dopiero gdy pochylił się nad łóżkiem, usłyszał słabiutki oddech i ujrzał, jak pierś dziecka podnosi się i opada.
To ty wyniosłeś kamiennego sokoła?
Przeszkadzał Jordie'emu. Obudził się z płaczem, coś do niego krzyczał mruknął Jan Cheroot, nie podnosząc głowy znad błyszczących kamyków.
Zouga mógł ciągnąć jeszcze dyskusję, ale zdecydował, że nie warto. Był kompletnie wycieńczony i zniechęcony. Postanowił przynieść posąg trochę później.
Kupiłem tylko kilka słodkich ziemniaków, nie mieli nic innego wymamrotał obejmując wartę przy łóżku Jordana.
Jan Cheroot ugotował gulasz z baraniny i suszonej fasoli i wkroił do niego ziemniaki. Powstała z tego nieapetyczna breja, ale tego wieczoru Jordan po raz pierwszy nie odwrócił głowy od łyżki, którą go karmiono. Jedzenie przyspieszyło u niego prawdopodobnie proces zdrowienia.
Raz jeszcze spytał o Alettę. Był wtedy sam z ojcem w namiocie.
Czy mama poszła do nieba?
Tak odrzekł Zouga i pewność, z jaką wypowiedział te słowa, przekonała chyba chłopca.
Czy jest teraz aniołem?
Tak, Jordie, i zawsze będzie nad tobą czuwać.
Chłopiec pomyślał chwilę i zadowolony pokiwał głową. Następnego dnia był już na tyle silny, że Zouga zdecydował się zostawić go w namiocie pod opieką Ralpha, podczas gdy Jan Cheroot miał towarzyszyć mu w wyprawie do Posiadłości Diabła.
Cały sprzęt został ukradziony. Zniknęły szpadle, oskardy, worki i sznury, nawet drabiny. Ich odkupienie kosztować mogło nawet sto gwinei.
Będziemy potrzebować ludzi rzekł Zouga.
A co zrobisz, kiedy ich już znajdziesz? spytał Cheroot.
Wydobędę całą ziemię.
47
A potem? dopytywał się ze złośliwym błyskiem w oku. Co zrobisz potem? zmarszczył twarz oczekując odpowiedzi.
Jeszcze się zastanowię odparł ponuro Zouga. Straciliśmy już tutaj dostatecznie dużo czasu.
Ależ mój drogi rzekł Neville Pickering z czarującym uśmiechem. Jestem rad, że się z tym do mnie zwróciłeś. W przeciwnym razie sam zaoferowałbym ci swoje usługi. Nowicjuszom z reguły trudno jest od razu stanąć na nogi zawahał się przez chwilę i dokończył z szacunkiem. Nie znaczy to, rzecz jasna, żebym uważał cię za nowicjusza w jakimkolwiek sensie tego słowa.
Nowicjuszami określano zazwyczaj pełnych nadziei i entuzjazmu świeżych przybyszów z "domu". "Domem" była Anglia, nazywana iv ten sposób nawet przez tych, którzy urodzili się w koloniach.
Stawiam dziesięć do jednego, że znasz ten kraj lepiej niż iviększość z nas.
Urodziłem się tutaj przyznał Zouga na północ stąd, nad rzeką Zouga, od której nadano mi imię.
Wielki Boże, naprawdę nie miałem o tym pojęcia!
Tylko nie wykorzystaj tego przeciwko mnie odparł Zouga i lekkim uśmiechem, wiedział przecież, że dla wielu stanowić to noże istotną różnicę.
Ludzie urodzeni w Anglii mieli znacznie lepszą pozycję od tych, ctórzy przyszli na świat w zamorskich koloniach. Z tego właśnie powodu Zouga skłaniał Alettę, kiedy była w zaawansowanej ciąży, io długich morskich wypraw. Jordan i Ralph urodzili się w tym samym domu w południowym Londynie i obaj przywiezieni zostali lo Kapsztadu jeszcze jako niemowlęta.
Pickering taktownie przemilczał tę uwagę. W jego przypadku ieklarowanie miejsca urodzenia nie miałoby sensu. Był stuprocentowym angielskim dżentelmenem i nie sposób było tego nie zauważyć.
Zafascynowało mnie wiele fragmentów twojej książki. Jeśli jdpowiesz na moje pytania, opowiem ci wszystko, co wiem ) brylantach. Zgoda?
Kilka następnych dni spędzili bombardując się nawzajem pyta-liami. Zouga wypytywał o każdy szczegół związany z wydobyciem
18
i sortowaniem żółtego żwiru, tymczasem Pickeringa interesował kraj Matabele: zamieszkujące go plemiona, złoża złota, rzeki, łańcuchy górskie i zwierzęta. Wszystko to, co Zouga tak wiernie opisał w Odysei myśliwego.
Każdego ranka, godzinę przed świtem spotykali się na skraju drogi prowadzącej ponad wykopami. Na kociołku wrzała woda, a oni popijali kawę, tak mocną, że pozostawiała ślady na zębach. Później nadchodzili czarni robotnicy, sztywni z niewyspania i od chłodu poranka.
Grupkami zbierali się wokół innych rozpoczętych wykopów. Wszyscy czekali na brzask. Kiedy tylko na wschodnim horyzoncie pojawiały się pierwsze promienie słońca, ludzie schodzili w dół, do pracy. Gdy szli tak wzdłuż krawędzi wykopów i opuszczali się gęsiego po wiszących drabinach, wyglądali jak kolumny mrówek. Nagle cały teren ożywał, słychać było melodyjne zawodzenia Murzynów, gniewne okrzyki nadzorców, skrzypienie sznurów i wreszcie grzechot żółtego żwiru, wysypywanego z worków wprost do czekających na drodze wozów.
Pickering eksploatował cztery działki, których był współwłaścicielem.
Mój wspólnik jest teraz w Kapsztadzie. Bóg jeden wie, kiedy wróci Pickering wzruszył ramionami. Jeśli go kiedyś poznasz, będzie to dla ciebie pamiętne, ale niekoniecznie najmilsze spotkanie.
Zouga nie mógł wyjść z podziwu, jak Pickeringowi udawało się zachować nienaganną elegancję: jego buty zawsze lśniły czystością, koszula nigdy nie była mokra od potu, nawet jeśli odbył męczącą wspinaczkę po drabinie, a po ostrej wymianie ciosów z przybłędą, który wtargnął na jego działkę, nadal miał idealnie wyprasowaną sportową marynarkę.
Cztery działki, które eksploatował, nie znajdowały się obok siebie, lecz oddzielone były jedna od drugiej co najmniej dziesięcioma innymi. Pickering musiał bez przerwy krążyć między nimi, koordynując wydobycie i angażując dodatkowych robotników tam, gdzie praca posuwała się najwolniej.
Na przykład stał na drodze i dozorował ładowanie wozów, chwilę później był już na ogrodzonej parceli mieszczącej się za rynkiem, gdzie inna grupa czarnych robotników pracowała przy odsiewaniu żwiru.
Płuczki do diamentów wyglądały jak powiększone modele
4 Twardzi ludzie
49
staromodnych kołysek. Stojący po obu ich stronach na umocowanych w poprzek, wygiętych jak w fotelu na biegunach podpórkach mężczyźni wprawiali je w ruch. Trzeci dorzucał łopatą kolejne porcje świeżo wyładowanego z wozu żwiru. Żwir sypany był bezpośrednio na grube metalowe sito z otworami o średnicy około czterech centymetrów.
Dzięki rytmicznym ruchom, jakim poddawana była płuczka, drobniejszy żwir przechodził stopniowo przez otwory i spadał na umieszczone pod spodem drugie sito. Na wierzchu zostawały przeważnie duże kamienie i większe odpadki, mężczyźni uważnie jednak obserwowali, czy nie znalazł się tam przypadkiem jakiś wyjątkowo okazały diament.
Diament o średnicy większej niż cztery centymetry przyniósłby znalazcy fortunę, stałby się paszportem do wielkiego bogactwa. Byłby to właśnie "kucyk", kamień ważący więcej niż sto karatów: nieziszczalne marzenie każdego poszukiwacza.
W drugim sicie otwory były już znacznie mniejsze, średnicy około jednego centymetra, tak więc żółty pył przesypywał się przez nie błyskawicznie. Otwory w trzecim sicie były jeszcze mniejsze, przechodziły przez nie tylko bezwartościowe grudki piasku czy żwiru, mniejsze od kryształków rafinowanego cukru.
Wszystko to, co pozostało na trzecim sicie, przepłukiwane było z największą starannością pod strumieniem drogocennej wody, którą transportowano tutaj z odległej niemal o pięćdziesiąt kilometrów rzeki Vaal.
Robotnik wkładał sito pod wodę i wciąż nim potrząsał. W końcu wypłukana zawartość trzeciego sita wysypywana była na metalową powierzchnię stołu do sortowania. Teraz sortownik zaczynał spłaszczonym drewnianym ostrzem skrobaczki przebierać w żwirze.
Najlepiej sprawdzały się w tej pracy kobiety. Były cierpliwe, zręczne i spostrzegawcze. Żonaci poszukiwacze wykorzystywali do sortowania swoje żony i córki. Spędzały one przy tej pracy całe dnie, od świtu aż do zmierzchu.
Pickering był w gorszej sytuacji, nie zatrudniał przy sortowaniu kobiet, pracujący dla niego Murzyni byli wprawdzie starannie wyszkoleni, lecz nikt im nie ufał.
Nigdy byś nie odgadł, co potrafią wymyślić, aby ukraść cenny kamień. Czasem zastanawiam się kontynuował z uśmiechem
50
co pomyślałaby sobie jakaś księżna, gdyby wiedziała, że brylant, który nosi na szyi, znajdował się kiedyś w odbycie Murzyna z plemienia Basuto. A teraz chodź, pokażę ci, czego należy tu szukać. Niski, lecz mocno zbudowany Murzyn siedzący przy stole do sortowania demonstrował swój wyższy status, nosząc się z europejska. Ubrany był w haftowaną kamizelkę i melonik, tylko stopy miał bose, jak wszyscy czarni robotnicy. Na widok Pickeringa wstał i z uśmiechem ustąpił mu miejsca; ten zaś wziął skrobaczkę i zaczął przebierać nią w żółtym żwirze.
Tam jest! wykrzyknął nagle. Twój pierwszy diament, staruszku! Przyjrzyj mu się uważnie, miejmy nadzieję, że nie będzie to zarazem twój ostatni.
Zouga był zaskoczony. Spodziewał się zobaczyć coś innego, a jego zdziwienie szybko ustąpiło rozczarowaniu. Był to brązowawy odłamek kamienia, nie dorównujący wielkością nawet uprzykrzającym życie w obozie tropikalnym pchłom.
Nie było w nim ani ognia, ani blasku, jak spodziewał się Zouga. Kamyk miał matowożółty kolor, który od biedy nazwać by można kolorem szampana, brakowało mu jednak bąbelków.
Jesteś pewien? spytał Zouga. Moim zdaniem nie wygląda na diament. Jak mogłeś go odróżnić?
To jest odłamek, prawdopodobnie kawałek większego kamienia. Może ma z dziesięć punktów, czyli jedną dziesiątą karata. Będziemy mieli sporo szczęścia, jeśli dadzą nam za niego pięć szylingów. Ale takim kamieniem można opłacić tygodniową pensję jednego robotnika.
W jakim stopniu umiesz wychwycić różnicę między tym a tamtym? Zouga wskazał kupkę mokrego żwiru na środku stołu, która rozbłyskiwała tysiącem odcieni czerwieni, złota i czerni.
Sprawia to podobieństwo do mydła objaśnił Pickering podobieństwo powierzchni. Wkrótce będziesz to w stanie bez trudu rozpoznać. Nie zwracaj uwagi na kolor, szukaj mydła podniósł kamień szczypcami i ustawił pod słońce. Diamentu nie można zmoczyć, nie wchłania wody, stąd więc łatwo go rozpoznać w mokrym żwirze. Wyróżnia się tym "mydlanym" wyglądem. Weź ten kamień jako podarek ode mnie. To jest twój pierwszy diament.
51
Polowali już od dziesięciu dni, stopniowo oddalając się na północ.
Dwukrotnie zauważyli małe stada zwierzyny, ale pierzchły, gdy tylko próbowali się zbliżyć.
Zouga zaczął tracić nadzieję. Jego działki pozostawały przez cały ten czas opuszczone, natomiast poziom wykopów na sąsiednich parcelach obniżał się każdego dnia, utrudniając eksploatację jego ziemi i zwiększając niebezpieczeństwo obsunięcia się gruntu, przed czym lojalnie ostrzegł go Jock Danby. W ten sposób na jego posiadłości zginęło już pięciu ludzi.
Zouga leżał na brzuchu na niewielkim kamiennym wzniesieniu, osiemdziesiąt kilometrów na północ od rzeki Vaal i sto trzydzieści kilometrów od osady New Rush. Wciąż nie był pewien, kiedy zakończy polowanie i powróci znowu na południe.
Jan Cheroot stał wraz z dwójką chłopców i końmi u stóp wzniesienia, w niewielkim, pokrytym zaroślami wąwozie. Zouga mógł usłyszeć ze swojego miejsca wdzięczne nawoływania Jordana, zlewające się ze świergotem krążących wokół ptaków. W pewnej chwili opuścił lornetkę, by dać wypocząć oczom i wsłuchać się lepiej w głos syna.
Miał poważne obawy przed zabraniem Jordana na tę wyczerpującą wyprawę, zwłaszcza po niedawno przebytej chorobie, ale nie było wyboru, nie znalazł żadnego bezpiecznego miejsca, w którym mógłby chłopca zostawić. Jordan udowodnił jednak, że choć z wyglądu delikatny, jest twardy i wytrzymały. Stopniowo też nabierał ciała, a jego cera straciła w końcu chorobliwą bladość, nabierając brzoskwiniowego odcienia.
Myśl o Jordanie przywołała nieuchronnie wspomnienie Aletty, wspomnienie tak smutne i wypełnione poczuciem winy, że Zouga nie był w stanie tego znieść. Podniósł więc do oczu lornetkę i zaczął przeszukiwać wzrokiem równinę, aby uwolnić się od dręczących myśli.
W oddali dostrzegł niezwykłe poruszenie. Przez szkła lornetki widać było wielkie stado antylop gnu, zwanych w okolicy dziką trzodą Burów. Te niezgrabne zwierzęta, obdarzone przez naturę wydatnymi nosami i postrzępionymi brodami, były niczym klowny stepów. Z pyskiem przy ziemi biegały w kółko jedno za drugim, mocno przy tym wierzgając kopytami, nagle przerywały tę zwario-
52
waną gonitwę, unosiły głowy i przyglądały się sobie osłupiałymi oczami, głośno parskając.
Za stadem gnu dostrzegł Zouga zarys czegoś, co przesłonięte było dotychczas kurzem wzniesionym przez kopyta antylop. Zaczął ostrożnie regulować ostrość lornetki, aż rozmyty obraz skonkretyzował się ukazując dziwaczne ptaki, które zataczały kręgi w mieniącym się jak toń jeziora powietrzu.
"Sępy!", pomyślał z obrzydzeniem. Ptaki wydawały się unosić swobodnie i bez wysiłku w rozgrzanym powietrzu nad równiną. Zouga starał się je policzyć, lecz one jakby nieustannie zmieniały kształt, a czasem zbijały się w jedną ciemną masę, w której nie sposób było je odróżnić.
Nagle usiadł, opuścił lornetkę, przetarł szkła brzegiem jedwabnej apaszki i znowu podniósł ją do oczu. Czarne kształty rozproszyły się i nabrały właściwych proporcji.
"To ludzie!", westchnął Zouga i zaczął ich skrupulatnie liczyć. Doszedł do jedenastu, dopóki kolejny podmuch rozgrzanego powietrza nie zamienił ludzkich kształtów w tańczące po niebie bezkształtne widma.
Zouga zarzucił lornetkę na plecy i zaczął schodzić ze wzgórza, wywołując lawiny drobnych kamyków. Jan Cheroot i obaj chłopcy leżeli na kocach, a za podgłówki służyły im zdjęte z koni siodła.
Szybko zsunął się po zboczu i stanął między synami, zanim jeszcze zdążyli opuścić bajkową krainę, którą wyczarował dla nich Jan Cheroot.
Spora grupa powiedział i schylił się, aby wyjąć karabin ze skórzanego pokrowca, przywiązanego do siodła Ralpha. Odciągnął zamek i sprawdził, czy broń jest załadowana.
Nie przyjechaliśmy tu po antylopy. Nie ładuj, dopóki Jan albo ja nie damy ci znaku rozkazał surowym głosem.
Jordan był wciąż za mały, by posługiwać się ciężkim karabinem, ale jeździł konno wystarczająco dobrze, aby zatoczyć w odpowiednim momencie okrążający łuk i zamknąć drogę ucieczki.
Pamiętaj, Jordie, abyś zawsze jechał tak blisko Jana Cheroota, żeby słyszeć jego komendy polecił Zouga, wpatrując się w słońce.
Było już dobrze po południu, musieli więc wyruszyć jak najszybciej. Jeśli nie udałoby im się od razu okrążyć tej grupy i wziąć ludzi z zaskoczenia, trzeba by później tropić każdego
53
z osobna, co zabrałoby mnóstwo czasu. Wszystkie ich dotychczasowe próby przerywało nagłe zapadnięcie zmierzchu.
Siodłać konie! rozkazał Zouga.
Sam dosiadł swego gniadego wałacha i spojrzał surowo na Ralpha.
Od tej chwili masz wypełniać nasze rozkazy, w przeciwnym razie natrę ci solidnie uszu rzekł ostro i skierował konia ku wylotowi wąwozu.
Znalazłszy się za jego plecami, Ralph uśmiechnął się porozumiewawczo do Cheroota widać było, jak bardzo jest podniecony. Hotentot mrugnął w odpowiedzi jednym okiem, ale jego płaska, poznaczona zmarszczkami twarz pozostała nieprzenikniona.
Zouga bardzo uważnie wybrał wzgórze, przy którym się zatrzymali. Rozpoczynający się tam wąwóz biegł przez równinę w dwóch kierunkach. Zouga podążał teraz jego korytem, pochylając się w siodle, aby głowa nie wystawała ponad ziemnym nasypem, i prowadząc konia stępa, by nie wzbijać niepotrzebnie kurzu.
Po przejechaniu niecałego kilometra zdjął kapelusz i stanąwszy w strzemionach wyprostował się ostrożnie, aż jego oczy znalazły się ponad poziomem nasypu. Błyskawicznie spojrzał na północ i z powrotem opadł na siodło.
Stań tutaj! rozkazał Ralphowi. I nie ruszaj się, dopóki ci nie powiem.
Następnie ustawił Jana Cheroota i Jordana tam, gdzie ziemia znacznie obsunęła się z nasypu, tworząc dogodne miejsce do wyprowadzenia na górę koni.
Uważaj na Jordie'ego i nie pozwól mu się oddalać przestrzegł Cheroota i tak gwałtownie zawrócił swojego konia, że usłyszeli skrzypienie popręgu. Zouga z trudem panował nad zniecierpliwieniem i rzucał co chwila niespokojne spojrzenia w stronę obniżającego się coraz bardziej słońca.
Podobna okazja mogła już się nie nadarzyć przez następne kilka dni, a wszystkim zależało przecież, żeby jak najszybciej powrócić do pozostawionych bez dozoru działek. Zouga wyciągnął strzelbę i położył ją sobie na kolanach, sięgając jednocześnie do pasa po naboje. Załadował ją i wsunął ze spuszczonym kurkiem do skórza-
54
nego pokrowca. Zrobił to dla ostrożności, nie miał pojęcia, z jakimi / ludźmi przyjdzie mu się zmierzyć.
Nawet jeśli byli nastawieni pokojowo, mogli posiadać broń ' i obawiać się spotkania z obcymi. Zamiast uczęszczanej drogi
wybrali przecież dziką równinę. Podróżowali w grupie, aby łatwiej obronić się przed niespodziewanym atakiem. Z pewnością nieraz byli już nękani, i to zarówno przez białych, jak i czarnych. Murzyni próbowali pewnie ograbić ich z niewielkiego majątku, biali natomiast z czegoś nieskończenie bardziej wartościowego.
Tego samego dnia, kiedy Zouga podziękował Pickeringowi za rady i zaczął przygotowywać się do eksploatacji Posiadłości Diabła, okazało się, że musi rozwiązać jeszcze jeden problem, problem, który trapił wszystkich poszukiwaczy diamentów.
Jedynie czarnoskórzy robotnicy byli w stanie znieść tak ciężkie warunki pracy i tylko oni mogli zgodzić się na zapłatę, która zapewniałaby białym godziwy zysk z wydobycia. Zapłata ta, jakkolwiek śmiesznie niska, była i tak kilkakroć wyższa od zarobków, jakie proponowali Burowie za pracę na swych farmach.
Cała siła robocza w promieniu ośmiuset kilometrów ściągnęła do kopalni diamentów, nic więc dziwnego, że Burowie poczuli głęboką urazę do poszukiwaczy przygód i wszelkich awanturników, którzy czerpali z kopalni profit.
Załamał się też tradycyjny styl życia, który reprezentowali Burowie. Poszukiwacze nie tylko rozbili rynek taniej siły roboczej, dzięki której oszczędny i pracowity farmer mógł związać jakoś koniec z końcem i zapewnić byt swojej rodzinie, zrobili coś znacznie gorszego. Coś, co dla Burów było zupełnie niewybaczalne, co godziło nie tylko w gospodarkę, ale wręcz w ich egzystencję.
Poszukiwacze diamentów dawali robotnikom w zapłacie broń palną, niewiele ich obchodziło, że Burowie prowadzą walki z murzyńskimi plemionami.
Do najcięższych starć doszło w rejonie Blood River i Mosega. Burowie barykadowali się w utworzonych z wozów fortecach, niespokojnie wypatrując świtu, który dla Murzynów był ulubioną porą natarcia. Widzieli, jak płoną ich domostwa i zbiory. Tworzyli zbrojne oddziały i wyruszali na poszukiwania uprowadzonej przez Murzynów trzody. Grzebali ciała dzieci zakłutych ostrzami włóczni.
Dając broń Murzynom poszukiwacze diamentów dezorganizowali życie Burów, łamali ich prawa i obyczaje, znieważali pamięć poległych bohaterów. W odwecie oddziały Burów patrolowały więc wszystkie prowadzące z północy drogi, uniemożliwiając Murzynom dotarcie do kopalni i zmuszając ich do pracy na
farmach.
Pięć szylingów tygodniowo i muszkiet na zakończenie trzyletniego kontraktu stanowiły wystarczającą przynętę dla czarnych robotników, musieli oni jednak najpierw przebyć na piechotę setki kilometrów, stawiając czoło oddziałom Burów i innym niebezpieczeństwom.
Przybywali setkami, ale wciąż było ich za mało jak na potrzeby kopalni. Zouga i Jan Cheroot na próżno przemierzali osadę w poszukiwaniu rąk do pracy, wszyscy mieli już podpisane kontrakty i byli zazdrośnie strzeżeni przez swych pracodawców.
Zaproponujemy siedem szylingów i sześć pensów tygodniowo zadecydował w końcu Zouga.
Jeszcze tego samego dnia podpisali pięć kontraktów, a następnego ranka zgłosiło się do nich następnych dwunastu "dezerterów", gotowych do podjęcia pracy za wyższą stawkę.
Zanim jednak Zouga zdążył ich zatrudnić, pojawił się Neville
Pickering.
Oficjalna wizyta, staruszku wymamrotał przepraszającym tonem. Jako członek szacownego Komitetu Poszukiwaczy Diamentów mam obowiązek cię poinformować, że stawka za pracę wynosi pięć szylingów, nie siedem i sześć pensów.
Kiedy Zouga próbował protestować, Pickering uśmiechnął się łagodnie i podniósł rękę.
Przykro mi, majorze. Pięć szylingów i ani pensa więcej. Zouga poznał już nieograniczone możliwości Komitetu: jego
uchwały przybierały najpierw formę ostrzeżenia, później można było zostać pobitym, na koniec zaś człowiek narażał się na niepohamowaną agresję całej społeczności, co mogło zakończyć się podpaleniem, a nawet linczem.
Co mam więc zrobić, żeby zebrać ludzi? spytał Zouga.
Zrobisz to, co my wszyscy. Wyjedziesz z obozu i znajdziesz swoich robotników, zanim natknie się na nich oddział Burów albo inny poszukiwacz.
56
Niewykluczone, że będę musiał dotrzeć aż do rzeki Shashi odparł Zouga sarkastycznie.
Tak, to całkiem możliwe kiwnął głową Pickering.
Zouga uśmiechnął się kwaśno na wspomnienie swojej pierwszej lekcji panujących wśród poszukiwaczy układów, włożył kapelusz i ściągnął wodze.
Do dzieła mruknął spinając konia i kierując go przez nasyp w stronę otwartej przestrzeni. Zacznijmy więc werbunek.
Murzyni znajdowali się teraz niecałe pięćset metrów od niego: naliczył szesnastu. Jeżeli zdobyłby ich wszystkich, mógłby już jutro o świcie ruszyć w drogę powrotną. Szesnastu ludzi wystarczyłoby w zupełności do eksploatacji obu działek. Mieli oni dla niego tę samą wartość co pięćdziesięciokaratowy diament. Trzymali się w jednej grupie i poruszali charakterystycznym dla wojowników truchtem. Nie dostrzegł wśród nich kobiet ani dzieci.
W porządku Zouga wstrzymał konia i zerknął za siebie. Jan Cheroot pędził już przez równinę, a jakieś pięćdziesiąt
kroków za nim w obłokach pyłu posuwał się Jordan. Z tej odległości chłopiec nie wyglądał na dziecko, obaj mogli spokojnie uchodzić za parę uzbrojonych jeźdźców. Jan Cheroot zaczął zataczać szeroki łuk, starając się okrążyć Murzynów, zanim spróbują ucieczki.
Zouga spojrzał w lewo i zmarszczył brwi, widząc Ralpha w pełnym galopie, pochylonego nisko nad końską szyją i wymachującego karabinem. Miał nadzieję, że broń jest wciąż nie nabita, i żałował, iż nie przestrzegł chłopca, aby pod żadnym pozorem jej nie pokazywał. Był wściekły na syna, ale widząc, jak wspaniale trzyma się w siodle, poczuł jednocześnie ukłucie ojcowskiej dumy.
Zouga ściągnął wodze i zmusił konia do powolnego kłusu, dając swoim towarzyszom czas na zatoczenie pełnego koła. Wiedział, że Murzyni mogą ich wziąć za oddział wojowniczych Burów, chciał złagodzić takie wrażenie, zdejmując kapelusz i wymachując nim nad głową.
Nagle Jan Cheroot zaczął ściągać cugle i dał znak Jordanowi,
57
żeby zrobił to samo. Stanęli z tyłu za grupą czarnych wojowników, a z przeciwnej strony nadjechał Ralph i spiął swą klacz tak ostro, że stanęła na tylnych nogach, prychając i potrząsając teatralnie grzywą.
Okrążeni Murzyni zareagowali szybko, jak przystało na doświadczonych wojowników.
Porzucili sprzęt kuchenny, zwinięte maty do spania i skórzane worki, które nieśli na głowach, i utworzyli zwarte koło obronne. Stali ramię przy ramieniu, każdy z uniesioną tarczą, a ponad nimi, połyskując w słońcu, wznosiły się ostrza dzid.
Nie mieli na sobie pełnego stroju wojennego, przepasek z małpich ogonów, futrzanych płaszczy z pustynnego lisa ani pióropuszy z sępów i tkaczy. Byli tylko uzbrojeni, lecz błyszczące tarcze, które prezentowali, powiedziały Zoudze wszystko. To one właśnie dały plemieniu jego nazwę, Matabele ludzie z długimi tarczami.
Tę niewielką grupkę ludzi, którzy stali niewzruszeni w słońcu i obserwowali nadjeżdżającego Zougę, tworzyli najlepsi wojownicy, jakich kiedykolwiek wydała Afryka. Na ich niekorzyść działało jednak to, że znajdowali się kilkaset kilometrów na południe od granic kraju Matabele.
"Wyruszyłem po stadko kuropatw, a schwytałem prawdziwe orły", pomyślał Zouga z uśmiechem.
Ściągnął cugle jakieś sto metrów od utworzonego przez tarcze koła. Koń zareagował nerwowo.
Tarcze były biało-czarne, z cętkowanej skóry wołu każdy z oddziałów miał swój charakterystyczny wzór. Zouga wiedział, że czarna tarcza z białymi cętkami jest znakiem Inyati: regimentu Bawołów, i poczuł nagle ukłucie nostalgii.
Kiedyś przyjaźnił się z przywódcą Inyati, podróżowali razem przez porośnięte krzewami mimozy równiny kraju. Matabele, razem polowali i grzali się przy tych samych obozowych ogniskach. Wszystko to wydarzyło się wiele lat temu, podczas jego pierwszej wyprawy w dorzecze Zambezi, jednak wspomnienia pozostały nadal żywe.
W powszechnie znanym geście dobrej woli podniósł do góry prawą dłoń z rozchylonymi palcami.
Wojownicy Matabele, pozdrawiam was krzyknął w ich 58
języku z taką płynnością, jakby był jednym z nich. Bez trudu przypomniał sobie słowa, których się niegdyś nauczył.
Zauważył niewielkie poruszenie za wojennymi tarczami wojownicy powitali jego słowa kiwając głowami.
Jordan! krzyknął Zouga.
Chłopiec zatoczył łuk, podjechał bliżej i zatrzymał się nie opodal ojca. Teraz różnica między mężczyzną i wyrostkiem stała się zauważalna.
Spójrzcie, wojownicy króla Lobenguli, mój syn przyjechał tu razem ze mną.
Nikt nie zabiera swoich dzieci na wojnę, tarcze wojowników obniżyły się więc o kilka centymetrów. Zouga mógł już dostrzec kryjące się za nimi czujne oczy. Kiedy jednak podjechał kilka kroków bliżej, tarcze uniosły się znowu w obronnym geście.
Czy macie jakieś wieści o Gandangu, wodzu regimentu Inyati, Gandangu, który jest moim bratem? spytał Zouga.
Gdy padło to imię, jeden z wojowników, nie mogąc już dłużej się powstrzymać, wystąpił z ciasnego kręgu.
Kim jesteś, że nazywasz Gandanga bratem? spytał czystym głosem, który, choć młodzieńczy, miał modulację charakterystyczną dla ludzi obdarzonych autorytetem.
Jestem Bakela, Pięść Zouga podał imię, jakie nadano mu w kraju Matabele i nagle zdał sobie sprawę, że mężczyzna, który przed nim stoi, jest młodzieńcem niewiele starszym od Ralpha. Był szczupły, wąski w biodrach i szeroki w ramionach. Mimo młodego wieku sprawiał wrażenie zaprawionego w walce.
W odpowiedzi młody wojownik zbliżył się do Zougi. Pod jego krótką skórzaną spódniczką rysowały się smukłe, doskonale ukształtowane nogi.
Bakela powiedział i zatrzymał się kilka kroków od głowy konia. Bakela powtórzył raz jeszcze i uśmiechnął się promiennie, odsłaniając perłowe zęby. To imię, które zapadło we mnie wraz z pierwszym łykiem matczynego mleka. Jestem Bazo, Topór, syn tego samego Gandanga, którego zwiesz bratem. Gandanga, który wspominał cię jako starego, godnego zaufania przyjaciela. Mogę cię rozpoznać dzięki bliźnie na policzku i złocistej brodzie. Pozdrawiam cię, Bakela.
Zouga zeskoczył z konia, pozostawiając pod siodłem strzelbę
59
i objął młodzieńca w serdecznym geście pozdrowienia. Potem odwrócił się z uśmiechem do Ralpha.
Spróbuj ustrzelić gazelę albo nawet gnu, będziemy potrzebowali dużo jedzenia na wieczór.
Ralph wydał okrzyk radości, spiął młodziutką klacz, tak że znowu stanęła dęba, i ruszył przed siebie galopem. Jan Cheroot popędził za nim, zmuszając swoją kościstą kobyłę do cwału.
Powrócili o zmierzchu. Polowanie się udało, znaleźli bowiem rzadką zwierzynę, samca antylopy południowoafrykańskiej, tak starego, że jego grzbiet i boki stary się niebieskawe, a podgardle zwisało niemal do samej ziemi.
Zwierzę było ogromne i ważyło chyba z tonę. Na jego widok wojownicy Matabele zaczęli krzyczeć z radości i bębnić drzewcami dzid o tarcze.
Na odgłos wrzawy zwierzę parsknęło i próbując umknąć, rzuciło się do ciężkiego galopu. Ralph przeciął mu drogę. Widząc go samiec gwałtownie zwolnił i pozwolił się zepchnąć w kierunku czekającej z tyłu grupy wojowników.
Ralph wyszarpnął nogi ze strzemion i zeskoczył na ziemię, zdążywszy jeszcze wydobyć spod siodła karabin. W tej samej niemal chwili wystrzelił.
Zwierzę poderwało głowę, a wielkie błyszczące oczy zamrugały konwulsyjnie, gdy kula przeszywała czaszkę. Antylopa osunęła się z głuchym łoskotem, od którego zadrżała ziemia.
Wojownicy Matabele rzucili się na nią jak sfora psów, rozrywali martwe ciało ostrzami dzid, szukając największych przysmaków: wątroby, serca i słodkiego białego tłuszczu.
Tłuste mięso, nabite na obrane z kory gałęzie mimozy, Murzyni zaczęli przypiekać nad ogniskiem. Słychać było tylko skwierczenie i bulgotanie tłuszczu.
Nie udało nam się nic upolować, odkąd wyszliśmy z lasów powiedział Bazo, tłumacząc przyczynę niezwykłego apetytu swych ludzi. Rzeczywiście pustynne tereny, na których spotkać można było co najwyżej stada gazeli, nie stanowiły dogodnego terytorium łowieckiego dla myśliwych uzbrojonych jedynie we włócznie i zda-
60
nych na szybkość własnych nóg. Bez mięsa brzuch przypomina bęben wojenny wypełniony tylko głuchymi dźwiękami i wiatrem.
Jesteście daleko od kraju Matabele. Nikt z waszych ludzi nie zapuszczał się na południe, odkąd stary król przeprowadził plemię przez Limpopo i powiódł na północ. A było to w czasach, kiedy Gandang, twój ojciec, był jeszcze dzieckiem.
My pierwsi udaliśmy się w tę podróż przyznał z dumą Bazo Jesteśmy grotem wielkiej włóczni.
Zebrani wokół ognia wojownicy podnieśli głowy i spojrzeli na Zougę z tym samym wyrazem dumy, jaki malował się na twarzy Bazo. Wszyscy byli bardzo młodzi, najstarszy zaledwie parę lat starszy od Bazo. Żaden chyba nie miał więcej niż dziewiętnaście lat.
Dokąd zaprowadzić ma was ta podróż? spytał Zouga.
Do cudownego miejsca na południu, skąd powraca się z wielkimi skarbami.
Co to za skarby? indagował Zouga.
Takie oto rzekł Bazo, po czym sięgnął ręką w kierunku, gdzie siedział Ralph oparty na siodle jak na poduszce, i dotknął błyszczącej drewnianej kolby wystającego ze skórzanego pokrowca karabinu.
Isibamu, strzelby! wyjaśnił Bazo.
Strzelby? zdziwił się Zouga. Czy to nie włócznia jest bronią prawdziwego wojownika? dodał z lekką ironią.
Bazo spojrzał na niego zbity z tropu, lecz szybko odzyskał zimną krew.
Stare sposoby nie zawsze są dobre powiedział. To starcy mówią, że są one najlepsze, a młodzi uznają zazwyczaj ich mądrość. Zebrani w kręgu wojownicy pokiwali głowami z aprobatą.
Bazo, chociaż najmłodszy z nich, wyglądał na przywódcę. Jako syn Gandanga był zarazem bratankiem króla Lobenguli i wnukiem starego króla Mzilikazi. Tak szlachetne urodzenie zapewniało mu pierwszeństwo w grupie, wyróżniał się jednak również inteligencją i przenikliwością.
Aby zdobyć strzelby, których pragniecie, trzeba ciężko pracować w głębokich wykopach powiedział Zouga. Codziennie przez trzy lata wypacać z siebie strumienie wody.
61
ca n
Il
l-IB-13
;, odwoływano się do niego we wszystkich wątpliwych przypad-ch. W ciągu tygodnia stał się naczelnym sortownikiem przy osiadłości Diabła.
Siadał naprzeciw Jana Cheroota przy niskim metalowym stole,
wielkim słomianym sombrerze na głowie, by chronić delikatną
rzoskwiniową skórę przed piekącym słońcem. Sortował żwir,
kby to była zabawa, przy której nie można się zmęczyć,
rywalizował zaciekle z Cherootem. Każde znalezisko obwieszczał
woim wysokim dziecinnym głosem, a jego małe dłonie przemykały
śród żwiru i kamyków jak palce pianisty po klawiaturze for-
grzebie, źuraw/e, Ą" Ł^f1^ 1*4*. tygodnia członkowie zespołu którv Z ' f kOniec każdfiB w pracy, mogli włożyć we włosy Sa^ DąJIepsze . -\Otrz^ Podwójniporcje mięTaTuWdT80 PtaSiC8 Patrn
wojowniczymi plemtnaT *LL?LL**? z ^ mniej i maas, czyli kwaśne mleko. % jadłospisu była wołowina
rzyni musieli zadowolić się t^s^barS^H^ ^ Rush x Mu" danowi^ Ralphowi. Byłaloną luterańskiegopastora. Miała'duże, obrzydzeniem. Po pracy apetyt im iedn \^ ?rą.Jedh z wyraźnym pełne piersi, dobrotliwą twarz i stalowosiwe włosy, które spinała przyzwyczaili się do nowej diety i przestali C8?*8*' z czasem z tyłu w potężny kok. Pani Gander była jedyną nauczycielką . ^S" tych kilku pierwszych dni narzekać> w promieniu tysiąca kilometrów. Każdego ranka prowadziła kilku-
swoich obowiązków i nie potrzebowali wyTa-^ Tnauczyli sie Juz godzinne zajęcia z grupą dzieci poszukiwaczy diamentów. Lekqe zrobił teraz z niego nadzorcę JrL ^t^T' Cheroota- j odbywały się w zbudowanym z blachy cynkowej kościele na tyłach
Ś"**'* sortowania,
Był to codzienny rytuał, do którego ojciec zmuszał Ralpha groźbami. Jordan natomiast polubił naukę równie gorąco jak sortowanie diamentów, a dzięki anielskiemu wyglądowi i zamiłowaniu do słowa pisanego, jakie wpoiła mu Aletta, stał się od razu ulubieńcem pani Gander.
Pastorowa nie starała się nawet ukrywać swojej sympatii. Nazywała go swoim drogim Jordie i uhonorowała wycieraniem tablicy, przywilejem, którego dwanaścioro pozostałych dzieci za-
Zouga znalazł kobietę, która zgodziła się udzielać lekcji Jor-
chciał
mieć tam
poważnego konkure
^ choć Z
^.reguły kobiety, maIyJ"rd" mniejszy , ^ ^
niezależnie od jego koloru i
żwira- ? ? y i bardziej
?Ort
64
py
zdrościło mu tak bardzo, że gotowe były wydrapać jego otoczone gęstymi rzęsami oczęta.
W klasie pani Gander uczyła się także para bliźniaków, dwóch hardych synów twardego Australijczyka, któremu się nie poszczęściło: trafił na najbardziej jałowy kawałek ziemi w New Rush. Dla ochrony przed wszami chłopcy mieli ogolone do gołej skóry głowy, nie nosili też butów. Henry i Douglas Stewartowie tworzyli wspaniałą, doskonale zgraną parę gagatków, a psoty i wybryki sprytnie ukrywali przed panią Gander.
5 Twarda ludzie
65
f
S^
o pomoc do starszego brata*"*" M ** dUmny' żeby ^r^^^-G^er, że boli
z bólu i przerażenia.
instruował brata w domu.
mnie brzuch __
Jordan.
Kiiometrów od obozu. Chdałah? tT^ ^S0^ - RaJphpozwói Jtś
UWielbiał-
RaJphpozwói
Jesteś jeszcze za T *? Sbą' Prosze de Ralph!
Mam orawiV JS - dle> '
Masztylko^dzi en-aSCleIat-
że na nic nie zda sie J2 ~poprawił go Ralph i Jordan vh To, o c^ P7oSa LfkUSJa-
szczerym wyrazem powodów do wawcze spojrzenia Na tyłach kościoła z blachy
rozbrajającym tonem ' Gande i !
bliźniacy.
Stanęli obaj na kostki, zwiesili go g" rozpaczliwie zapierał głowę jeszcze niżej, d Stań mu na
W
L"**. **"*. ciemniej nie na żarty.
66
A masz, ty lalusiu syknął białe palce Jordana. Chłopiec
;zął się wyrywać i wierzgać nogami. - - ^^c orzuch J Nanicnie zdały się jednak jego wysiłki. Paznokcie pozostawiały
1 x tata Powiedział, że powinien łdesce białe rySy.'leCZ głwa obmzała sie coraz niżej. Nagle smród
em zostljrazjj go całkowicie. Obrzydzenie było tak silne, że gardło mu się isnęło, a krzyk zamarł w krtani.
W chwili gdy poczuł, jak zimne i mokre nieczystości zaczynają iąkać w jego włosy, drzwi otworzyły się nagle i stanęła w nich ii Gander.
Przez chwilę patrzyła z niedowierzaniem, potem twarz na-zmiała jej z gniewu. Prawą ręką wymierzyła bliźniakom siarczysty os, tak że polecieli w róg latryny, następnie wyciągnęła Jordana krzywiąc się od smrodu, jaki wydzielały jego włosy, wypadła latryny. Pobiegła prosto do kościoła, krzycząc do męża, żeby trzyniósł jej święconej wody i kostkę mydła.
Pół godziny później Jordan przesiąknięty był zapachem kar-^ _ lu owego mydła, a jego wymyte, puszyste włosy świeciły w słońcu
u, ze pani Gander nie' miał"^ h* ^ifrk złota aureola- Tymczasem spoza zamkniętych drzwi zakrystii Bliźniacy natomiast wymienili do nyPłochodziły wybuchy płaczu to wielebny Gander na polecenie
P rozumie*ony okładał winowajców solidną laską.
budka wartow-i
rQZ^^v^ roz" Wokół pozostałości Wzgórza Colesberg wyrósł z czasem krąg Podczas przerwy zaciągnęli jh fic niewielkicn Pagórków, gdzie wysypywano przesortowany i wypłuka-
ordana Qy żwir i piasek. Niektóre z nich wznosiły się już na wysokość ponad
------* ł"*yirzymując Jord feściu metrów. Nie rosły tam drzewa, próżno szukać by też choćby
tu nad cuchnącym otworem J**^ ^ źdzbła trawy> a ca*y teren poprzecinany był labiryntem wąskich ' av *' a bracia staraJi się wtłocz ^ ściezek' wyznaczających codzienną trasę setek czarnych robotników. Ś?!?. -l metaJwego kubła. Jeg0 Tamtędy prowadziła także najkrótsza droga między kościołem
luterańskim a obozowiskiem Zougi, w południe zazwyczaj opustoszała. Słońce stało w zenicie i rzucało tylko odrobinę cienia. Panował nie do zniesienia upał, Jordan starał się więc pokonać tę drogę jak najszybciej. Jego oczy zaczerwienione były jeszcze od łez i szczypały po zetknięciu z karbolowym mydłem.
Cześć Jordie-lala! Jordan od razu rozpoznał ten głos. Przystanął i wpatrzył się zmrużonym oczami w postać na
szczycie jednego z pagórków.
Henfy
Douel
wT
śmiech
z trudem wyrwał kciuk Ból rozsierdził to wprawdzie* rozzłościli się
67
Był to jeden z bliźniaków, stał na tle bladoniebieskiego z zaciśniętymi na szelkach palcami i złośliwym wyrazem twa_.
Wsypałeś nas, Jordie-lala! powiedział matowym głoi
Nigdy nie skarżę zaprzeczył Jordan piskliwie.
Krzyczałeś, to tak samo jakbyś wygadał. A teraz znów s pokrzyczysz, lecz nikt cię już nie usłvszv.
twarzy
dziesięciu metrów ku niemu drugi z ramiona w gScie uśmiech.
Osuwającego się żwiru
_ rozłc. twarzy pojawił się złoślh
swojego pagórka.
S
pagórkami, ześlizgując się
w panice.
cofajaC
mieć
TXąTii składany nóż z kościana - Chcemy
loczków, tylk sięgnął do kieszeni, wyją otworzył go zębami.
raczej maczugę niż
__,__xju*u4 iiooiia uąska-Gander. Piętnaście razów dla każdego. Razem trro^^~ j-
Jordan utkwił w grubsza od kciuka
laskę, a kolce miały ..r^j uu. centymetr długości. Kiedy Hec wymierzył próbny cios w powietrzu, gałąź świsnęła przeraźliwie.
Jordan niczym smagnięty biczem rzucił się do ucieczki w kierun ku najbliższego pagórka i począł wdrapywać się nań rozpaczliwie, pomagając sobie rękami.
Bliźniacy zawyli z podniecenia i rzucili ~.r *. mm jajc psy myśliwskie.
68
Ciężsi od Jordana, zapadali się głęboko w piaszczyste zbocze zęsto się obsuwali, ciągnąc za sobą lawinę drobnych kamieni, rdan tymczasem uskrzydlony strachem wspiął się dość szybko na
yt pagórka i zaczął zbiegać w stronę otwartej równiny.
Widząc to Henry podniósł kamień wielkości pięści i cisnął nim |całej siły. Kamień przeleciał ze świstem zaledwie parę centymetrów
ucha Jordana, który chcąc się uchylić, stracił nagle równowagę, adł i zaczął staczać się po stoku.
Zatrzymaj go! wrzasnął Douglas, docierając wreszcie do ;ytu pagórka.
Na samym dole Jordan powoli podnosił się z ziemi. Cały kryty był pyłem, a zlepione potem włosy przesłoniły mu oczy. zez chwilę osłupiały rozglądał się wokół, tracąc przy tym cenne :kundy, wreszcie rzucił się pędem przed siebie.
Łap go! Nie pozwól mu uciec! bracia wołali jeden do ugiego, dysząc ze zmęczenia. Na płaskim terenie dłuższe nogi wały im przewagę nad Jordanem i dzielący ich dystans błys-
awicznie malał.
Jordan słyszał za sobą zbliżający się coraz bardziej odgłos osych stóp na twardej ziemi i odwrócił głowę, by ocenić sytuację, iemal nic nie widział pot spływał mu po czole, a przed oczami ańczyły strąki mokrych włosów. Jego twarz była kredowobiała, oddech szybki i urywany.
Henry zamachnął się i cisnął w kierunku Jordana kolczastą gałąź. Zatoczyła lekki łuk tuż nad ziemią i trafiła go w nogi, rozdzierając delikatną skórę pod kolanami i pozostawiając na niej głębokie, równoległe zadrapania podobne do śladów kocich pazurów.
Ból był tak dotkliwy, że nogi ugięły się pod Jordanem; runął ciężko na twardą, spieczoną przez słońce drogę, a zanim zdążył się podnieść, na plecach siedział mu już Douglas i przygniatał jego twarz do ziemi. Henry tymczasem podniósł swoją gałąź i zaczął wykonywać wokół nich swój wojenny taniec.
Najpierw włosy wysapał Douglas dusząc się ze śmiechu i podniecenia. Przytrzymaj mu głowę.
Henry rzucił gałąź i pochylił się nad Jordanem, chwytając do ręki spory pukiel. Naciągnął włosy niczym struny skrzypiec, a Douglas zaczął ucinać je przy samej skórze.
69
Henry krzyczał z radości, podrzucając loki wysoko w górę patrząc, jak spadają mieniąc się w słońcu. Wyglądały jak pierze yskubane ze świeżo zabitej kury.
Teraz będziesz chłopcem!
Jordan przestał się już opierać. Leżał bez ruchu przyciśnięty do rardej ziemi, wstrząsany tylko spazmami płaczu.
Tnij bliżej skóry polecił bratu Henry, chwytając do ki kolejną garść włosów, nagle jednak krzyknął z bólu i prze-iżenia.
Gruby koniec ciężkiego bata ze skóry nosorożca smagnął espodziewanie miejsce, gdzie siniały dotkliwe ślady po lasce ielebnego Gandera. Henry poderwał się gwałtownie i złapał )iema rękami za pośladki.
W tej samej chwili został podniesiony za kołnierz do góry. Isząc kilka centymetrów nad ziemią, rozpaczliwie wierzgał nogami, ce jednak trzymał wciąż na pośladkach, które paliły go tak )tkliwie, jakby ktoś wrzucił mu za spodnie rozpalone węgle.
Douglas siedzący na plecach Jordana spojrzał oniemiały w górę. ' gorączkowym podnieceniu żaden z chłopców nie usłyszał ani nie uważył zbliżającego się jeźdźca. Mężczyzna od razu rozpoznał iźniaków, ich wyczyny znane były w całym obozie, nie potrzebował i wiele czasu, żeby odgadnąć, kto jest ofiarą, a kto napastnikiem.
Douglas szybko zorientował się w sytuacji, skoczył na równe gi i rzucił do ucieczki. Jeździec jednak pognał w jego kierunku liczym gracz w polo zamachnął się swoim biczem raz jeszcze, auglas zatrzymał się nagle, sparaliżowany piekącym bólem.
Zanim zdążył ochłonąć, jeździec bez wysiłku uniósł go w górę. iźniacy wisieli teraz po obu stronach konia. Obaj wierzgali gami i zawodzili płaczliwie.
Znam was dobrze rzekł cicho jeździec braciszkowie jwart. To wy wykończyliście muła starego Jacoba.
Łaskawy panie, proszę jęczał Douglas.
Bądź lepiej cicho głos jeźdźca stał się twardy i stanow-f. To wy przecięliście wszystkie rzemienie na wozie De Kocka. )sztowało to trochę waszego tatusia i Komitet chętnie by się wiedział, kto podłożył potem ogień pod namiot Carla.
To nie my, proszę pana wyjąkał Henry. Widać było, że aj znają dobrze swojego pogromcę i naprawdę się go boją.
Jordan podniósł się na kolana i spojrzał na wybawcę. "Musi być kimś bardzo ważnym, może nawet członkiem Komitetu,
0 którym wspominał", pomyślał podekscytowany. Ralph wytłumaczył mu kiedyś, że członek Komitetu to ktoś pomiędzy księciem a groźnym olbrzymem rodem z czytanych przez matkę bajek.
Teraz ta niezwykła postać pochylała się nad nim, kiedy tak klęczał na drodze w podartej koszuli, z brudną, mokrą od łez twarzą i pokrwawionymi nogami.
Ten malec jest od was o połowę mniejszy rzucił ostro mężczyzna. Oczy miał niebieskie, w niepokojącym odcieniu indygo, mogły być oczami poety albo groźnego fanatyka.
Tak się tylko bawiliśmy, proszę pana wybąkał Henry.
Nie chcieliśmy zrobić nic złego.
A więc to była zabawa? Jeździec znów spojrzał na braci. W porządku, ale następnym razem, kiedy przyłapię was na takiej zabawie, będziecie musieli złożyć wraz z ojcem wyjaśnienie przed Komitetem. Słyszycie, co do was mówię?! krzyknął
1 potrząsnął nimi gwałtownie. Czy jasno się wyrażam?
Tak, proszę pana.
A więc lubicie się bawić? Mam zatem dla was nową grę. Będziemy się w nią bawić zawsze, kiedy spróbujecie tknąć mniejsze od was dziecko.
Po tych słowach upuścił ich bez ostrzeżenia na ziemię i zanim jeszcze zdołali złapać równowagę, wymierzył kolejne razy swoim grubym biczem. Następnie zmusiwszy ich do ucieczki jechał za nimi jakieś sto metrów smagając przy tym po łydkach. W końcu zostawił ich w spokoju i zawrócił w kierunku Jordana.
Jeżeli chcesz walczyć, to spróbuj raczej jeden na jednego. To najlepsza taktyka, młody człowieku powiedział jeździec zsiadając z konia. A teraz powiedz, gdzie najbardziej boli? spytał kucając naprzeciw chłopca.
Jordan z trudem powstrzymywał łzy. Chciał za wszelką cenę zachować się, jak przystoi prawdziwemu mężczyźnie, i jeździec chyba to zrozumiał.
Zuch chłopak. Ma charakter szepnął z podziwem i wyciągnął z kieszeni chustkę, aby obetrzeć Jordanowi policzki. Jak się nazywasz?
71
Jordie... Jordan poprawił się chłopiec pociągając nosem.
Ile masz lat, Jordan?
Prawie jedenaście, proszę pana odrzekł.
Stopniowo bolesna świadomość doznanych upokorzeń i cierpień zaczęła ustępować gorącemu uczuciu wdzięczności dla człowieka, który go uratował.
Napluj tutaj nakazał mężczyzna, podtykając Jordanowi chusteczkę.
I zaczął przemywać Jordanowi rany na nogach. Zabieg ten był dość prymitywny, a ruchy nieznajomego zdecydowane i pozbawione czułości, jednak uwaga i troska, jaką otoczył go ten obcy człowiek, przywołały przed oczy Jordana obraz matki. Wspomnienie to było tak bolesne, że chłopiec z trudem powstrzymał wybuch płaczu.
Mężczyzna podniósł na niego oczy. Jego twarz była jasna i starannie ogolona. Usta miał pełne i zmysłowe, nos dosyć duży, ale proporcjonalny w stosunku do szerokiej twarzy, delikatny wąsik i jasnobrązowe włosy.
Był młody, może z dziesięć lat starszy od Jordana, ale dzięki swojej wspaniałej prezencji i powadze mógłby uchodzić za jego ojca.
Coś wszakże zdawało się przeczyć pierwszemu wrażeniu. Rumieńce na jego policzkach nie świadczyły o zdrowym trybie życia na świeżym powietrzu. Jego twarz trawiły gorączka i cierpienie. Za twardym i niewzruszonym spojrzeniem krył się tragiczny smutek, który dostrzec mogło tylko oko dziecka.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Jordan poczuł nagle, że ogarniają go najróżniejsze uczucia: wdzięczność, szczenięca miłość, podziw, współczucie i coś jeszcze, na co nie potrafił znaleźć słów.
W końcu mężczyzna się podniósł. Był wysoki i dobrze zbudowany, w swoich butach do konnej jazdy miał z pewnością ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i Jordan nie sięgał mu nawet do piersi.
Jordan, jak się nazywa twój ojciec? Chłopiec był wdzięczny, że nieznajomy nie użył zdrobnienia.
Tak słysząc odpowiedź pokiwał głową Słyszałem o nim. Łowca słoni. W takim razie najlepiej będzie, jak odwiozę cię teraz do domu.
Dosiadł konia i podniósł Jordana za ramiona, sadzając go 72
w siodle tuż za sobą. Gdy ruszyli, Jordan objął go w pasie obiema rękami.
Kiedy przybyli do obozowiska Zougi, powitał ich Jan Cheroot, który podbiegł do konia i pomógł zsiąść Jordanowi.
Brał udział w bójce wyjaśnił jeździec. Trzeba posmarować rany jodyną i wszystko się zagoi. Chłopak ma charakter.
Jan Cheroot zachowywał się w sposób nadzwyczaj uniżony, niemal służalczy, nie ujawniając charakterystycznej dla siebie zgryzliwosci i cynizmu. Twarde spojrzenie jeźdźca sprawiło, że nie był w stanie wykrztusić słowa, zdjął tylko czapkę i każde polecenie przyjmował z szacunkiem poważnym skinieniem głowy.
W pewnej chwili jeździec spojrzał na Jordana i po raz pierwszy się uśmiechnął.
Następnym razem, Jordan, wybierz sobie kogoś równego wzrostu rzekł cicho i odjechał nie oglądając się za siebie.
Czy wiesz, kto to był, Jordie? spytał Cheroot złowrogim tonem patrząc za odjeżdżającym mężczyzną. To wielki szef Komitetu, najważniejszy człowiek w New Rush wyjaśnił nie czekając na odpowiedź chłopca i teatralnie zawiesił głos. To był pan Rhodes, Jordie.
"Pan Rhodes powtórzył w myślach Jordan pan Rhodes", nazwisko to miało dla niego jakieś heroiczne brzmienie, jak imiona niektórych bohaterów z poematów, które czytała mu matka. Wiedział, że w jego życiu wydarzyło się właśnie coś ważnego.
Każdy członek brygady Zougi szybko znalazł swoje miejsce pracy: Jan Cheroot i Jordan przy stole do sortowania, a Ralph wraz z czarnymi wojownikami w wykopach.
Wkrótce znajdować zaczęli diamenty. Wydobywany z szybów żwir transportowany był na górę, ładowany na wóz i zawożony do obozowiska, gdzie przy sortowniczym stole czekali już Jordan i Jan Cheroot.
Wieczorem przed namiotem Zougi zbierało się zwykle trzech albo czterech czarnych robotników.
Pozwólcie mi je obejrzeć mówił zwykle Zouga, a oni powoli i z namaszczeniem rozwijali swoje zawiniątka, w których skrywali błyszczące kamyki.
73
Znajdowali je zazwyczaj na ziemi, podczas przesypywania żwiru, a zapłata, którą mogli za nie uzyskać, stanowiła dodatkową nagrodę za wydajną pracę.
W większości jednak nie były to diamenty, Murzyni podnosili bowiem wszystko, co zwracało uwagę niezwykłym kolorem, kształtem bądź połyskiem. Czasem był to agat, innym razem kwarc, skaleń, jaspis albo cyrkon. Niekiedy zdarzały się jednak również prawdziwe diamenty. Za każdy diament, duży czy mały, czysty czy przebarwiony, robotnicy dostawali złotego suwerena.
W sobotnie poranki Jan Cheroot i chłopcy zbierali się wokół Zougi przy stole, a on wysypywał ze skórzanej torebki plon całego tygodnia pracy. Diamenty były starannie liczone i oglądane. Patrząc na te niewielkie, odbarwione i porysowane kamyki, które z takim oporem oddawała im ziemia, Zouga starał się ukryć rozczarowanie i trawiący go niepokój.
Po tej skromnej ceremonii Zouga wsuwał skórzany woreczek do kieszeni, wkładał świeżo wypastowane przez Ralpha buty oraz czystą koszulę i wsiadał na błyszczącego, starannie wyczesanego konia. Wjeżdżał na rynek z hardą miną i cygarem w ustach, starając się na wszystkich zrobić wrażenie, że nie zależy mu na pieniądzach.
Pierwszym kupcem, którego odwiedził, był Holender; mina Zougi go nie zmyliła.
Posiadłość Diabła powtórzył, jakby się upewniając. To miejsce zabiło już pięciu ludzi, a trzech innych zrujnowało. Jocky Danby miał szczęście, pozbywając się jej za taką cenę.
Jaka jest pańska oferta? spytał cicho Zouga, a kupiec zaczął przesypywać drobne kamyki.
Chce pan zobaczyć prawdziwy diament? zapytał i nie czekając nawet na odpowiedź otworzył sejf.
Ostrożnie rozwinął kawałek białego papieru i wyjął piękny, błyszczący kryształ o wielkości dojrzałego żołędzia.
Pięćdziesiąt osiem karatów wyszeptał, a Zouga oniemiał z zazdrości. Kupiłem go wczoraj.
Za ile? spytał Zouga, w myślach przeklinając okazaną słabość.
Sześć tysięcy funtów! odparł kupiec i delikatnie zawinął kamień, po czym odłożył go z powrotem do sejfu, starannie zamykając metalowe drzwiczki.
74
Czterdzieści funtów odezwał się po chwili przyglądając się raz jeszcze kamieniom Zougi.
Za całość? spytał ten ostrożnie. Miał szesnastu ludzi do opłacenia i wyżywienia, potrzebował też nowej liny, a za nią przyjdzie mu pewnie zapłacić złodziejską cenę, którą dyktowali handlarze.
Ceny takich okruchów spadają kupiec wzruszył ramionami.
Zouga zebrał swoje kamienie i wsypał do skórzanego woreczka.
Dałem bardzo korzystną ofertę ostrzegł kupiec. Jeśli wróci pan później, dostanie już pan tylko trzydzieści.
Podejmę to ryzyko Zouga dotknął ronda kapelusza i wyszedł na słońce.
Drugi kupiec wysypał diamenty do postawionej na wadze miseczki, a na drugiej szali zaczął ustawiać odważniki. W końcu waga znalazła się w równowadze.
Powinien pan nadal polować na słonie rzekł i zaczął obliczenia w oprawnym w skórę notesie. Rynek diamentów jest nasycony. Liczba dam, które chcą wieszać sobie na szyjach błyskotki, jest dosyć ograniczona, a w rejonie rzeki Vaal wydobyto ostatnio więcej diamentów niż w ciągu minionych sześciu tysięcy lat.
Używa się ich także w produkcji zegarów i jako narzędzi do cięcia szkła i metalu zauważył Zouga.
To tylko babskie fanaberie kupiec zamachał rękami. Z diamentami koniec. Dam panu pięćdziesiąt pięć funtów za to wszystko, a to naprawdę hojna zapłata.
Pewnego ranka Zouga zastał Ralpha pracującego ramię przy ramieniu z Bazo na dnie szybu i śpiewającego razem z innymi robotnikami jedną z murzyńskich pieśni. Przystanął i obserwował syna przez kilka minut. Zauważył rysujące się na chłopięcych ramionach muskuły, szerokie barki i płaski brzuch.
Ralph! zawołał w końcu.
Tak, tato jego głos był ochrypły ze zmęczenia, a po ciele spływały strużki potu.
Włóż koszulę rozkazał Zouga.
Po co? zdziwił się młodzieniec.
75
Ponieważ z łaski Boga jesteś Anglikiem, a przy mojej pomocy masz stać się również dżentelmenem.
Od tego czasu Ralph pracował w butach i zapiętej pod szyję koszuli. Z początku zyskał respekt, później zaś przyjaźń robotników.
Już pierwszego dnia, kiedy spotkali się w otwartym stepie, wojownicy mogli ocenić jego konną jazdę i kunszt strzelecki. W New Rush zaczęli go akceptować jako kompana, początkowo jak starsi bracia, później jako równorzędni partnerzy. Ralph rywalizował z nimi we wszystkim, co robili, w pracy i sportowych rozgrywkach. Ustępował im jeszcze wzrostem i siłą, stąd rzadko okazywał się lepszy, ale za każdym razem, kiedy przegrywał lub zostawał pokonany, zasępiał się ponuro, a jego twarz ciemniała z gniewu i goryczy.
Dobry sportowiec umie przegrywać z klasą pouczył go kiedyś Zouga.
Nie chcę być sportowcem. Nie chcę się uczyć, jak przegrywać odpowiedział Ralph. Chcę się nauczyć, jak odnosić zwycięstwa dodał po chwili i rzucał się do pracy z jeszcze większą determinacją.
Wydawało się, że każdego dnia przybywa mu sił. Zmieniała się jego chłopięca sylwetka, stawał się coraz bardziej muskularny. W końcu nauczył się także, jak zwyciężać.
Zaczął wygrywać z Bazo w szybkości wydobywania żwiru. Wypełniał jeden worek po drugim z taką energią, że unosiły się nad nim chmury żółtego pyłu. Wygrał też jeden z niebezpiecznych, karkołomnych wyścigów po sznurowych drabinach na dno szybu. Nawet Bazo pokiwał wtedy z uznaniem głową i pogratulował Ralphowi zwycięstwa.
Później uczył się walki na maczugi był to sport, który wojownicy Matabele uprawiali od dziecka. Zanim opanował tę trudną sztukę, musiał, z konieczności, nauczyć się, jak tamować krew płynącą z rozciętej maczugą głowy. W tym celu, nie przerywając walki, należało przyłożyć sobie do rany garść podniesionego z ziemi piasku.
Na tydzień przed swoimi szesnastymi urodzinami Ralph po raz pierwszy pokonał Bazo. Walka toczyła się nie opodal pokrytego słomą domostwa, które wznieśli Murzyni na otwartej równinie na tyłach obozowiska Zougi.
76
Zaczęło się bardzo niewinnie. Bazo, jak na dobrego instruktora przystało, odkrywał przed Ralphem tajniki walki. Trzymając w każdej dłoni maczugę, poruszał się z gracją pantery, gotowy do odparcia każdego ataku.
Ralph stanął z nim twarzą w twarz i obaj zaczęli poruszać się wkoło jak doświadczeni tancerze. Kiedy Bazo próbował drwić z niego, Ralph miał już przygotowaną ciętą odpowiedź w mowie przeciwnika. Był rozebrany do połowy, a jego tors, nie wystawiany zgodnie z ojcowskim zaleceniem na słońce, odcinał się mleczną bladością od opalonej na brązowo szyi i ramion.
Miałem kiedyś pawiana maskotkę zaczął Bazo. To był pawian albinos, biały jak księżyc i tak głupi, że nie mógł się nauczyć nawet najprostszej sztuczki. Ten pawian kogoś mi przypomina, nie wiem tylko kogo.
Jestem naprawdę zdziwiony, jak Matabele mógł sądzić, że uda mu się nauczyć czegoś pawiana Ralph uśmiechnął się krzywo, a Bazo odskoczył do tyłu i rozpoczął swój taniec wojenny.
Przekonajmy się, czy twoje maczugi są tak szybkie jak twój język krzyknął wywijając bronią.
I nagle rzucił się do ataku, z furią prując maczugami powietrze. Ralph odparowywał skutecznie wszystkie ciosy. Z minuty na minutę walka stawała się coraz bardziej zażarta, a tempo szybsze. Maczugi raz po raz uderzały o siebie, a krąg zebranych wokół Murzynów dopingował walczących okrzykami.
Pierwszy osłabł Bazo i odskoczył do tyłu, ciężko dysząc. Jego zroszona potem skóra połyskiwała jak czarny aksamit.
Teraz powinna nastąpić przerwa, podczas której walczący znowu krążyliby wokół siebie, podrwiwając i obrzucając się obelgami, osuszyliby piachem spocone ręce i mogliby wreszcie złapać oddech. Bazo wszakże przystąpił do kolejnego ataku.
Na twarzy Ralpha zniknął już nawet cień uśmiechu. Jego szczęka była mocno zaciśnięta, a spojrzenie zawzięte i nieustępliwe. Bazo opuścił na chwilę prawe ramię i spojrzał na publiczność.
Jej krzyk ostrzegł go przed niespodziewanym atakiem. W ostatniej chwili podniósł maczugę i odwrócił się, aby odparować cios, który w przeciwnym razie zgruchotałby mu nogę, kolejny jednak dosięgną! jego ramienia. Zabawa przemieniła się nagle w prawdziwą walkę.
77
Potężne uderzenie sparaliżowało na moment rękę Bazo aż po koniuszki palców. Kiedy odpierał następne, maczuga zadrżała i przekręciła się w jego zesztywniałych palcach. Siła uderzenia przeniesiona została na obolały mięsień i Ralph usłyszał, jak Bazo cicho jęknął z bólu.
Opalona na ciemny brąz twarz Ralpha z zimnymi zielonkawymi oczami stężała w furii, a długie czarne włosy przy każdym jego ciosie rozpryskiwały wokół małe kropelki potu.
Murzyni nigdy nie widzieli Ralpha w takim stanie, ale bez trudu pojęli, że opanowała go już gorączka zabijania. Każdy z nich znał dobrze to uczucie, każdy uczestniczył już bowiem w jakiejś bitwie i musiał zabijać. Okrzykami zaczęli dodawać mu animuszu i zagrzewać do ataku.
Bazo odskoczył do tyłu, uchylając się przed kolejnym ciosem. Miał szeroko otwarte usta i z trudem chwytał powietrze. Z otwartej rany za uchem lśniącym strumieniem płynęła krew; spływała dalej po szyi, aż do ramienia. Inny cios uszkodził czoło tuż nad okiem. Rana nie była otwarta, ale utworzył się czarny, wypukły siniec wielkości włoskiego orzecha, wyglądający jak przyczepiona do czoła pijawka. Ralph jednak nie ustawał, a jego ataki stawały się coraz szybsze i bardziej zaciekłe. Słychać było tylko odgłos uderzających o siebie z trzaskiem maczug.
Nagle Murzyna dosięgną! kolejny cios jego usta zalał strumień krwi, która wytrysnęła z rozbitego nosa. Następne uderzenie wymierzone zostało w udo i niemal zwaliło go z nóg. Bazo wyraźnie osłabł i chcąc ujść kolejnym ciosom zmuszony był wykonywać niezgrabne obroty i wycofywać się; lekko przy tym kulał. Ralph zdołał wszakże zmylić jego czujność. Tym razem wbił maczugę niczym szpadę w brzuch przeciwnika. Bazo zachwiał się i broń wypadła mu z ręki. Przez moment starał się jeszcze złapać równowagę, po czym padł na kolana i głowa opadła mu bezładnie.
Ralph utkwił wzrok w nie osłoniętym karku. Jego oczy miały ten sam mydlany połysk, co mokre diamenty, jego ruchy były zaś szybkie i automatyczne. Podniósł wysoko maczugę i umiejętnie przenosząc ciężar ciała, wymierzył potężny cios cios śmiertelny. Zebrani wokół Murzyni krzyczeli jak w transie i tłoczyli się, aby ujrzeć śmierć z bliska.
Ralph zastygł jednak z prawą ręką wzniesioną do góry. W końcu 78
napięcie zaczęło opuszczać jego ciało i potrząsnął głową, jakby chciał odegnać senny koszmar. Rozejrzał się wokół, ze zdumieniem mrugając oczami- Nagle jego nogi zaczęły się trząść i nie był już w stanie utrzymać równowagi. Opadł na kolana na wprost klęczącego Bazo i objął go ramionami.
Boże wyszeptał zbliżając policzek do twarzy Murzyna omal cię nie zabiłem.
Ich krew i pot zmieszały się teraz ze sobą. Siedzieli objęci, z trudem chwytając powietrze.
Pawiana albinosa nie należy uczyć żadnych sztuczek wykrztusił w końcu Bazo, jego głos był zachrypnięty i zdyszany może się ich wyuczyć zbyt dobrze.
Obaj wybuchnęli śmiechem i powlekli się razem do pokrytej słomą chaty.
Ralph napił się pierwszy z wypełnionego afrykańskim piwem dzbanka, potem podał naczynie Bazo.
Murzyn wypłukał usta z krwi i splunął na ziemię. Potem z odchyloną do tyłu głową pociągnął z dziesięć głębokich łyków, całkowicie opróżniając naczynie i spojrzał na Ralpha.
Przez moment panowała niepokojąca cisza, jego czarne oczy wpatrywały sie z napięciem w białego chłopca, aż nagle obaj wybuchnęli głośnym, niekontrolowanym śmiechem: po chwili zawtórowali im siedzący wokół Murzyni.
Śmiejąc się Bazo ujął Ralpha za prawą rękę.
Od dziś masz we mnie druha rzekł poważnie.
Kiedy Zouga zszedł po drabinie na najniższy poziom Posiadłości Diabła, upał był tak dotkliwy, że na jego plecach pojawiła się wilgotna plama potu. Zouga zdjął kapelusz, strząsnął wiszące na końcach włosów kropelki i zmarszczył brwi.
Ralph! rzucił ostro; syn zatopił oskard w żółtym żwirze i wyprostował się z rękami opartymi na biodrach. Co ty wyprawiasz? spytał ojciec.
Właśnie wymyśliłem nowy sposób: najpierw brygada Bazo rozbija skałę, później przychodzi Wengi...
Wiesz dobrze, o czym mówię Zouga przerwał mu niecierpliwie. Jest poniedziałek i powinieneś być teraz w szkole.
79
Mam już szesnaście lat odparł Ralph. A poza tym potrafię czytać i pisać.
Nie sądzisz, że powinieneś jednak uprzedzić mnie o swojej decyzji? spytał Zouga ze zwodniczą łagodnością.
Byłeś bardzo zajęty, tato. Nie chciałem zawracać ci głowy głupstwami. I bez tego masz wystarczająco dużo zmartwień.
Zouga nie od razu odpowiedział. Czy była to tylko błyskotliwa riposta, czy Ralph rzeczywiście zdawał sobie sprawę, w jak ciężkim znajdują się położeniu? Chłopak wyczuł od razu wahanie ojca.
Potrzebujemy teraz każdej pary rąk, a te dłonie są przecież zdolne do pracy rzekł i wyciągnął ręce przed siebie. Zouga po raz pierwszy dostrzegł, że są one silne, szerokie i zgrubiałe od spodu, jak ręce prawdziwego mężczyzny.
Opowiedz więc o tym swoim nowym pomyśle. Zouga złagodniał, a Ralph uśmiechnął się pod nosem na myśl, że przestał być wreszcie uczniem, i zaczął objaśniać ojcu swój plan.
W porządku rzekł w końcu Zouga. Brzmi to całkiem sensownie, zobaczymy, czy się sprawdzi.
Odwrócił się i odszedł, a Ralph splunął w dłonie, przygotowując się do pracy.
No, jazda! krzyknął do robotników nie jesteście starymi kobietami wykopującymi bulwy. Rozbijajcie ziemię!
Amerykanin Calvin Hine wzbogacił się na działce nr 183. W jednym worku wyciągnął aż dwieście szesnaście diamentów, z których największy miał ponad dwadzieścia karatów w ten sposób w mgnieniu oka z obdartego i brodatego żebraka przeistoczył się w bogacza.
Calvin był w barze tego wieczoru, gdy Diamentowa Lii, ubrana w błyszczący, wyszywany cekinami gorset i boa ze strusich piór, wspięła się na kontuar.
Czy jakiś uczciwy kawaler mógłby zaproponować mi cenę za te drogocenne klejnoty? krzyknęła w cockneyu i ścisnęła swe bujne, krągłe piersi tak mocno, że nabrzmiałe sutki wychynęły z purpurowego stanika, niczym dwie bliźniacze tarcze wschodzącego słońca. No dalej, moi drodzy! Jedna noc w raju, jeden uśmiech niebios!
80
Daję dziesiątaka krzyknął poszukiwacz z tyłu baru.
W odpowiedzi Lii odwróciła się do niego plecami, zadzierając do góry swą szeleszczącą spódnicę.
Wstydziłbyś się, niegodziwcze zbeształa go patrząc na niego z ukosa, a oczom zebranych ukazały się na ułamek sekundy seksownie rozcięte koronkowe majteczki kryjące jej najdroższy klejnot.
Lii, moja piękna krzyknął Calvin, wspinając się na drewnianą skrzynkę, która zastępowała w barze stolik. Był niemal kompletnie zamroczony, pił bowiem nieprzerwanie od samego południa, kiedy to sprzedał kupcowi wszystkie swe diamenty. Lily, moje słońce zawodził bełkotliwie od ponad roku noc w noc czekałem na tę upragnioną chwilę.
Potem wyciągnął z kieszeni garść zgniecionych banknotów pięciofuntowych.
Nie wiem, ile tego jest wymamrotał ale wszystko należy teraz do ciebie.
Lily ściągnęła swoje wyskubane i umalowane brwi, dokonując szybkiej kalkulacji zysku, po czym uśmiechnęła się szeroko, ukazując połyskującą w przednim zębie diamentową koronkę.
Mój piękny chłopcze zagruchała. Dziś w nocy będę twoją panną młodą. Weź mnie w ramiona, najdroższy!
Następnego dnia znaleziono trzydziestokaratowy kamień na jednej ze wschodnich działek piękny biały diament czystej wody. Kolejnego dnia poszczęściło się z kolei Neville'owi Pickeringowi, który natrafił na wielki diament w kolorze szampana.
Pewnie będziesz chciał teraz odjechać? z trudem maskując zazdrość zagadnął go Zouga, kiedy spotkali się na drodze przechodzącej nad Posiadłością Diabła.
Nie Pickering potrząsnął głową. Zawsze stawiam na dobrego konia. Mój wspólnik i ja zostajemy dodał z promiennym uśmiechem.
Zdawało się, że diamentowe bóstwa zaplanowały nagle obsypać tereny Wzgórza Colesberg deszczem szczodrych darów. Wśród poszukiwaczy panowało wielkie podniecenie i gorączka oczekiwania. Trzy wielkie znaleziska w ciągu trzech dni, tego nikt jeszcze tutaj nie widział.
W nocy wokół obozowych palenisk, w kantynach i barach
6 Twardzi ludzie
81
poszukiwacze zamroczeni alkoholem i na nowo rozbudzoną nadzieją wygłaszali swoje przedziwne teorie.
Dotarliśmy do szczególnie bogatej warstwy, która ciągnie się wzdłuż całego obszaru zawyrokował jeden. Zapamiętajcie moje słowa, nie upłynie tydzień, a ktoś znajdzie "kucyka".
Gadanie! krzyknął drugi. Diamenty leżą w rozpadlinach. Jakiś cholerny szczęściarz, jak Calvin 216 czy Pickering, wkrótce znów coś znajdzie.
W czwartkową noc tego wyjątkowego tygodnia zaczęło padać. Tutaj, na skraju pustyni Kalahari, roczny opad wynosił niecałe pięćdziesiąt centymetrów. Prawie połowa spadła tamtej nocy.
Kurtynę deszczu jakby utkaną ze srebrnych nici czasem tylko przerywało ostrze błyskawicy. Chmury napierały jedna na drugą niczym walczące byki, a od potężnych grzmotów ziemia drżała w posadach.
O świcie ciągle jeszcze padało. Poszukiwacze zostaliby pewnie jak zazwyczaj w swoich domostwach, czekając, aż ziemia trochę wyschnie, gdyby nie nastał jednak czas gorączkowego podniecenia, każdy więc chciał być w pobliżu wykopów.
Ziemia w wykopach pokryta była żółtym mułem. Najniżej położone działki wypełniał on aż na wysokość kolan, przylepiając się do bosych nóg robotników i oklejając wysokie buty nadzorców.
Drogi z kolei pokrywało utrudniające przejazd wozom czerwonawe i gęste błoto. Trzeba je było usuwać z kół metalowymi prętami.
Brud i utrudnienie w pracy były niczym w porównaniu z poważniejszymi skutkami ulewy, z których nikt na razie nie zdawał sobie sprawy.
Rwące strumienie wody znalazły szczelinę w nawierzchni drogi dojazdowej nr 6 i zaczęły ją zalewać przedostając się coraz głębiej. Głębokie pęknięcia powierzchni maskowało tymczasem błoto.
Z samego rana na drodze znajdowało się szesnaście wypełnionych po brzegi dwukółek. Woźnice przeklinali się nawzajem i z furią trzaskali batami, powstawały bowiem zatory.
W dole na Posiadłości Diabła praca posuwała się wolniej niż zwykle. Lodowaty deszcz spływał po plecach i ramionach czarnych robotników, nogi ślizgały się i zapadały w lepkim błocie. Ich
82
śpiewne zawodzenia brzmiały tego dnia jak pieśń żałobna. Panował okropny nastrój.
Wyżej nieco, na drodze, przepełniona dwukółka przechyliła się, a stojący u dyszla muł nie mogąc dłużej utrzymać ciężaru padł na przednie nogi. Zewnętrzne koło wisiało teraz nad przepaścią, wóz zaś kołysał się niepewnie, jakby za chwilę miał się ześliznąć. Ładunek zaczął przesypywać się na jedną stronę i zewnętrzna oś w końcu pękła. Wóz Zougi znajdował się z tyłu i podążał w tym samym kierunku. Siedzący na miejscu woźnicy Ralph poderwał się.
Ty cholerny głupcze! krzyknął z wściekłością. Zatarasowałeś nam drogę.
Ty bezczelny szczeniaku! odkrzyknął woźnica unieruchomionego wozu. Należy ci się solidne lanie.
Do sporu przyłączyło się po chwili jeszcze sześciu poszukiwaczy, każdy popierał jedną bądź drugą stronę. Słychać było rady i obelgi.
Przetnij uprząż i puść wolno te cholerne zwierzęta.
Wyrzuć żwir, jesteś przeładowany.
Nie dotykaj mojego zaprzęgu krzyknął woźnica widząc, jak Ralph wyjmuje nóż i zeskakuje z wozu.
Świetny pomysł, Ralph!
Trzeba dać nauczkę temu małemu nicponiowi!
Widząc, co się święci, Zouga odchylił głowę i krzyknął do Ralpha przez zwinięte w tubę dłonie. Wyczuł, że ludziom na drodze grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, że w każdej chwili stracić mogą kontrolę nad zwierzętami. Jednak jego głos zagubił się w ogólnym zgiełku i jeśli nawet Ralph go usłyszał, nie zdradził się ani przez chwilę. Zoudze pozostała rola bezradnego obserwatora. Zbyt dużo czasu zajęłoby mu dostanie się na drogę poprzez skomplikowaną sieć drabinek i labirynt chodników. Nie był w stanie zapobiec wiszącej w powietrzu tragedii.
Rozwścieczony woźnica stał na wozie strzelając z bata i miotając przekleństwa. Nie był wysoki, dobrych kilka centymetrów niższy od Ralpha, za to szeroki w barach i mocno zbudowany.
Zaraz się z tobą policzę! krzyknął i znów zamachnął się długim batem.
Ralph, stojący teraz w pobliżu osłabionego muła, uchylił się w ostatniej chwili, ostry rzemień dosięgnął jednak jego koszuli, rozrywając materiał i niczym brzytwa przecinając skórę.
83
Ralph wyprostował się i przyłożył rękę do kłębu zwierzęcia, a następnie wykorzystując siłę własnego ramienia, odbił się i przeleciał na drugą stronę. Była to sztuczka, której nauczył go Jan Cheroot. W ten sposób dobry woźnica mógł najłatwiej przedostać się z jednej strony zaprzęgu na drugą. Potem wykonał jeszcze kilka skoków i stanął wreszcie na własnym wozie wyciągając bat.
Bicz miał niemal sześć metrów długości. Wyćwiczony woźnica był w stanie zabić nim muchę siedzącą na uchu zaprzężonego na samym przedzie muła. Jan Cheroot dobrze wyćwiczył Ralpha w tym rzemiośle i chłopak posługiwał się batem naprawdę dobrze.
Usta Ralpha zacisnęły się tworząc cienką kredowobiałą kreskę, a jego zielonkawe oczy płonęły gniewem. Ból wywołał w nim morderczą, ślepą furię.
Ralph! krzyknął przerażony Zouga. Ralph! Już dość!
Ralph stanął wyprostowany na swoim siedzeniu i zamachnął się biczem, jak wytrawny wędkarz zarzucający przynętę, a potem prostując ramiona wyprowadził wspaniały cios, który dosięgnął woźnicę z przeraźliwym świstem.
Bicz niczym szabla przeciął mu tors aż do klamry spodni i tylko nieprzemakalne ubranie uchroniło go przed poważnymi obrażeniami. Materiał jednak rozerwał się, a płytką ranę zalewać zaczął deszcz.
Muły Ralpha poderwały się spłoszone świstem bata i przednie koło jego wozu zaczepiło o koło tarasującego drogę zaprzęgu, unieruchamiając oba pojazdy w gęstym błocie.
Ralph znalazł się teraz zbyt blisko drugiego woźnicy, aby użyć bata, posłużył się więc długim trzonkiem jak maczugą, uderzając mężczyznę w głowę.
Poniżej drogi w wykopie czarni robotnicy zagrzewali swego faworyta bojowymi okrzykami. Dodało mu to animuszu. Był szybszy niż drugi woźnica. Uchylał się w porę przed jego ciosami, zadając przy okazji uderzenia drewnianym trzonkiem, którego używał z równą zręcznością, co maczugi w czasie pojedynku z Bazo.
Muły, spłoszone narastającą wrzawą: świstem biczów, okrzykami Murzynów, nawoływaniami podnieconych widzów, próbowały uwolnić się z uprzęży, wierzgając nogami i rycząc rozpaczliwie.
84
Nagle, powolutku niczym człowiek budzący się z głębokiego snu, grunt drgnął pod kołami wozów, po czym drżenie przeniosło się dalej w kierunku krawędzi drogi i żółta ziemia rozwarła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przecinając drogę głęboką przepaścią. Towarzyszył temu dziwaczny odgłos, który przypominał mlaskanie niemowlęcia ssącego pierś matki. Widzowie zamarli z przerażenia.
I oto jedynymi rozpoznawalnymi dźwiękami stały się porykiwania mułów i odgłos ulewy. Ralph zastygł na wozie, jak starożytna statua atlety. Jego oczy pojaśniały nagle, gniew powoli przemieniał się w osłupienie.
Ralph! Tym razem głos ojca dotarł do niego wyraźnie i chłopak spojrzał w dół na przerażone twarze.
Ralph! Uciekaj! krzyknął Zouga, a napięcie w jego głosie zmobilizowało Ralpha.
Odrzucił bat i zeskoczył z wozu. W jego ręce znowu pojawił się nóż.
Uprząż, którą miał na sobie Bishop, wielki szary muł, była zaciśnięta mocno niczym żelazna obręcz, ustąpiła jednak łatwo pod cięciem ostrza i zwierzę uwolniło się z potrzasku.
Ziemia drżała pod nogami Ralpha, gdy uwalniał kolejne trzy muły, a kiedy były już wyswobodzone, pognał je przed sobą, zmuszając do galopu. Tymczasem ziemia rozstępowała się coraz bardziej i cała droga zaczęła się powoli zapadać.
Uciekaj, ty głupcze wysapał Ralph patrząc na mężczyznę, z którym przed chwilą walczył, ten wszakże w podartym ubraniu stał nadal bez ruchu.
Po kolei zaczęły rozpadać się ustawione wzdłuż drogi żurawie. Na niektórych wisiały jeszcze wyładowane żwirem worki. Drewno łamało się z trzaskiem, liny plątały się i rwały.
Trzy uwolnione przez Ralpha muły dotarły już szczęśliwie do bezpiecznego miejsca, lecz nadal gnały przed siebie, wierzgając kopytami.
Ziemia pod nogami Ralpha obsuwała się tymczasem coraz bardziej, tak że wydawało mu się, jakby wspinał się po pochyłym zboczu. Mężczyzna tymczasem zachwiał się nagle, upadł na kolana i z rozpostartymi ramionami zaczął zsuwać się w przepaść.
Wstawaj! krzyknął Ralph, podbiegając do niego.
85
Ziemia pod nimi pomrukiwała jak zgłodniała bestia. Na zapadającej się drodze pozostało jeszcze czternaście wozów. Sześciu mężczyzn opuściło już swoje zaprzęgi i uciekało z miejsca katastrofy. Rzucili się jednak do ucieczki zbyt późno, kilku upadło i całym ciałem przywarło do drżącej ziemi.
Ktoś zachwiał się i runął w otchłań jednego z szybów spadł w głębokie błoto, z którego wyciągnęli go trzej robotnicy, po czym podnieśli i odprowadzili, powłóczącego złamaną nogą, w bezpieczne miejsce.
Jeden z wozów, zaprzężony w cztery muły, zsunął się ze skarpy i roztrzaskał. Czarny kudłaty muł nabity został na długą żerdź. Jęczał przeraźliwie niczym konający człowiek i wierzgał nogami, podczas gdy z jego ogromnej rany wypływały powoli wnętrzności.
Ralph ukucnął i pomógł wstać mężczyźnie, ten wszakże z trudem mógł utrzymać się na nogach, sparaliżowany strachem i zaplątany w swoje podarte ubranie.
Nagle zapadł się środek drogi i trzydzieści metrów ziemi wraz ze stojącymi na niej wozami i zwierzętami runęło z łoskotem w dół.
Szybciej! krzyknął przerażony Ralph. Ziemia pod jego stopami drgnęła i poniosła obu mężczyzn w kierunku krawędzi urwiska.
W pośpiechu rzucili się do ucieczki. Mężczyzna wspierał się na ramieniu Ralpha. Od bezpiecznego miejsca dzieliło ich teraz zaledwie kilkanaście kroków. Woleli nie oglądać się za siebie, widok rozstępującej się ziemi był paraliżujący.
Szybciej! krzyczał Ralph. Uda się! Już tylko parę kroków.
I w tej właśnie chwili z odgłosem przypominającym namiętny pocałunek ziemia rozwarła się przed nimi jakby pod uderzeniem gigantycznego topora. Powstała szczelina była głęboka na jakieś dwadzieścia pięć metrów i szeroka na dwa, szybko zaczęła się jednak powiększać.
Skacz! krzyknął Ralph. Człowieku, skacz! i popchnął mężczyznę w stronę krawędzi. Ten zachwiał się i z trudem łapiąc równowagę skoczył ciężko i niezgrabnie. Upadł piersią na przeciwległe zbocze i usiłował podciągnąć się na rękach. Nie miał jednak żadnego punktu oparcia i wierzgając nogami zaczął zsuwać się w dół.
86
Ralph zdawał sobie sprawę, że nie może wykonać rozbiegu. Musiał pokonać przepaść skacząc z miejsca, a wyrwa powiększała się z każdą sekundą, osiągając już ponad trzy metry szerokości.
Przyklęknął nagle na jednym kolanie, a potem, opierając się pięścią o ziemię, wyprostował energicznie nogi i całe ciało i wyskoczył wysoko jak stalowa sprężyna.
Nawet jego zdziwiła siła skoku poszybował ponad szamoczącym się na krawędzi stoku mężczyzną i wylądował daleko za nim na bezpiecznym twardym gruncie.
Tymczasem nieszczęśnik jęcząc osunął się kolejnych kilka centymetrów. Ralph podbiegł do krawędzi zbocza i położywszy się na brzuchu, chwycił go za nadgarstek śliski od błota, wymykał się z ręki jak świeżo złowiony pstrąg. Ralph zdawał sobie sprawę, że długo go nie utrzyma.
W dole zobaczył, jak rozpadają się pozostałości drogi dojazdowej nr 6, widział lawinę ziemi, błota i żwiru oraz niesionych przez nią ludzi i zwierzęta.
Postacie stojące na dnie szybu wydawały się drobne i kruche, a ich krzątanina bezsensowna.
Nagle Ralph rozpoznał ojca. On jeden stał bez ruchu z odchyloną do tyłu głową i nawet z tej odległości chłopak odczuł siłę jego spojrzenia.
Trzymaj się, chłopcze! głos Zougi przebił się z trudem przez panujący na dole zgiełk. Pomoc już nadchodzi!
Tymczasem pod brzuchem Ralpha ziemia znowu zadrżała, a mężczyzna pociągnął go kolejne kilka centymetrów w stronę przepaści.
Trzymaj się, Ralph! Zouga krzyknął raz jeszcze z wyciągniętymi przed siebie ramionami. Gest ten wyrażał cierpienie i miłość, był wymowniejszy niż wszystkie słowa.
Nagle Ralph poczuł z tyłu, na kostkach, uchwyt silnych dłoni, usłyszał krzyki mężczyzn. Obok jego policzka opuszczała się w dół lina spleciona z włókien konopi. Mężczyzna zdołał uchwycić się wolną ręką zawiązanej na jej końcu pętli i lina naprężyła się, pociągając go za sobą.
Ralph mógł wreszcie puścić śliski nadgarstek i wyczołgać się na skarpę. Spojrzał w dół na ojca. Odległość była zbyt duża, by mogli dostrzec wyraz swoich twarzy.
... 87
Przez chwilę Zouga wpatrywał się bez ruchu w syna, potem odwrócił się gwałtownie i wymachując energicznie rękami nakazał robotnikom rozpocząć akcję ratunkową.
Trwała do końca dnia. a wszystkich poszukiwaczy zjednoczył nagle wspólny cel.
Komitet zamknął kopalnie i wezwał ludzi do opuszczenia terenów nie dotkniętych klęską. Wstrzymano też wszelki ruch na pozostałych pięciu drogach dojazdowych.
W rejonie drogi nr 6 nie było żadnego członka Komitetu i Zouga Ballantyne szybko został wybrany przywódcą. Starał się określić położenie poszczególnych wozów w momencie zawalenia się drogi i wysyłał brygady ratunkowe w rejony, gdzie spodziewał się natrafić na ciała ludzi.
Ekipy ratunkowe przekopywały ziemię z trwogą zmieszaną z nienawiścią. W ciągu pierwszej godziny udało im się oswobodzić kilku ludzi, którzy cudem uratowali życie. Ocalenie swoje zawdzięczali ciałom zwierząt, które złagodziły ich upadek, albo wozom: osłoniły ich przed lawiną.
Trzy muły przeżyły upadek, wśród nich stary Bishop Zougi, wszystkie pozostałe były straszliwie pokiereszowane przez rozbite wozy. Ktoś przyniósł pistolet oraz paczkę naboi i Zouga chodził od jednej grupy ratunkowej do drugiej, dobijając konające w mękach zwierzęta.
Praca trwała także na wyższym poziomie. Przygotowywano tam sznury i wyciągi, by podnosić rannych i zabitych. Do południa wszystko było już gotowe i ranni zostali sprawnie przetransportowani.
Później rozpoczęto poszukiwania zabitych.
Ostatni, którego znaleziono, zwinięty był w błocie jak embrion. Zouga i Bazo pochylili się nad nim i ciągnąc za nadgarstki uwolnili z lepkiej ziemi. Wyglądało to jak moment narodzin, lecz członki zastygłe już były w pośmiertnym stężeniu, a oczodoły zalepione gliną. Zouga wyprostował się i westchnął ciężko. Zimno i zmęczenie zaczęły dawać mu się we znaki.
Jeszcze nie skończyliśmy powiedział, a jego młody pomocnik skinął głową.
Co pozostało? spytał miękko i Zouga poczuł przypływ wdzięczności i sympatii. Położył rękę na ramieniu Bazo i przez chwilę obaj z powagą patrzyli sobie w oczy. Co jeszcze trzeba zrobić? powtórzył Bazo.
Nie ma już drogi. Przez pewien czas ustanie zupełnie praca na tych działkach wyjaśnił powoli Zouga, cofając rękę. Jeżeli pozostawimy tu sprzęt albo jakieś narzędzia, więcej ich nie zobaczymy. Musimy je ocalić przed sępami.
Stracili już wóz, żuraw z metalowymi bloczkami i drogocennym olinowaniem, a także wszystkie worki.
Zmęczenie ogarnęło ciało Zougi, westchnął ciężko. Wiedział, że nie ma pieniędzy na zakup potrzebnych rzeczy.
Bazo zwołał swych ludzi i razem zaczęli przeszukiwać ziemię chcąc odnaleźć porzucone narzędzia i kawałki liny.
Osuwająca się ziemia przysypała wschodnią część działki 142, pozostałe były nietknięte, część sprzętu wpadła jednak w powstałą w poprzek dna szybu rozpadlinę i tonęła w błocie.
W promieniach niknącego już za horyzontem słońca Bazo odnalazł ostatni oskard i podał go stojącym wyżej towarzyszom. Był tak zmęczony, że wątpił, czy uda mu się wdrapać z powrotem na górę. Oparł się o ścianę rozpadliny. Nogi zdrętwiały mu z zimna, a ciało pokryło się gęsią skórką. Czuł, że jeśli zamknie oczy, zaśnie na stojąco.
Walcząc ze zmęczeniem wpatrywał się w ziemię. Po krawędzi spływał cienki strumień wody, żłobiąc niewielkie koryto woda była prawie czysta, nieznacznie tylko zmącona. Na krawędzi rozpadliny strumień napotkał przeszkodę i tworzył miniaturową kaskadę. Bazo poczuł silne pragnienie. Nachylił się i podstawił głowę tak, by strumień spłynął po jego wargach i języku, a woda wypełniła usta.
Ostatnie promienie słońca odbiły się dziwnym białym światłem tuż przy jego twarzy.
Przypatrywał mu się z niedowierzaniem, aż wreszcie zrozumiał, że źródłem jasności jest coś, co tkwi w błotnistej ziemi i zdaje się zmieniać kształt i barwę pod działaniem spływającej wody.
Dotknął palcem tajemniczego przedmiotu i woda popłynęła wzdłuż ręki i po łokciu. Starał się go poruszyć, ale tkwił mocno
89
w ziemi i ślizgał się w palcach, jak mydło. Nie sposób było go uchwycić.
Zdjął więc z szyi róg i w końcu podważył nim ten pięknie błyszczący przedmiot, tak że spadł ciężko wprost na jego dłoń, wypełniając ją niemal całkowicie.
Był to kamień, ale kamień, jakiego nigdy dotąd nie widział. Włożył go pod strumień wody i przecierał kciukiem, aż stał się zupełnie czysty. Potem podniósł go do oczu, obracając powoli w gasnącym świetle słońca.
Do momentu przyjazdu do New Rush Bazo nie myślał nigdy, że skały i kamienie mogą różnić się od siebie bardziej niż dwie krople wody czy dwie chmury na niebie. W języku Matabelów kawałek granitu i diament określa się tym samym słowem: imitshe. Dopiero widząc, jak wielka obsesja opanowała białych ludzi, zaczął myśleć o tych sprawach inaczej.
Podczas tych kilku miesięcy, które spędził wybierając żwir z kopalni, zobaczył wiele dziwacznych rzeczy i dowiedział się sporo o białych ludziach. Z początku nie mógł pojąć, że przypisują oni tak wielką wartość zupełnie zwyczajnym rzeczom. Nie mieściło mu się w głowie, że jeden kamyk może zostać wymieniony na sześćset sztuk najlepszej trzody. W końcu jednak przekonał się o tym na własne oczy, a wtedy zarówno on sam, jak i jego współplemieńcy stali się fanatycznymi zbieraczami kamyków. Podnosili z ziemi wszystko, co tylko się świeciło i było kolorowe, i z dumą zanosili do Bakeli, aby dał im nagrodę.
Początkowy entuzjazm szybko wygasł, ponieważ nie mogli dopatrzyć się żadnej logiki czy konsekwencji w postępowaniu Zougi. Najładniejsze kamienie o wspaniałych kolorach były z pogardą odrzucane, podczas gdy małe matowe odłamki nagradzano złotą monetą.
Z początku zapłata w złocie niezbyt podobała się Murzynom, ale nauczyli się szybko, że te metalowe krążki mogą zostać wymienione na wszystko, czego dusza zapragnie. Jeżeli ma się ich wystarczająco dużo, można kupić strzelbę, konia, kobietę albo wołu.
Bakela starał się wytłumaczyć swym robotnikom, jak rozpoznawać kamienie, za które płacić będzie złotem. Po pierwsze powinny być niewielkie.
90
Bazo spojrzał raz jeszcze na kamień. Był wielki, z trudnością mógł zamknąć go w dłoni. Kamienie, które interesowały Bakelę, miały też zwykle charakterystyczny regularny kształt: były to ośmiościany. Wielki kamień wyglądał inaczej, miał jedną ścianę ściętą ostro, jakby nożem, a reszta była zaokrąglona i wypolerowana na dziwny mydlany połysk.
Bazo włożył kamień ponownie pod strumień wody, a kiedy go wyjął, na powierzchni pojawiły się niewielkie kropelki, które spłynęły szybko, pozostawiając suchą i błyszczącą powierzchnię. Miał też nieodpowiedni kolor. Bakela wyjaśniał, że powinien być bladocyt-rynowy, połyskliwie szary albo nawet brązowawy. Ten zaś był czysty jak górskie jezioro. Patrząc przez kamień Bazo widział kształt swojej ręki, a kiedy go obracał, w środku zapalały się maleńkie iskierki. Jest zbyt duży i zbyt piękny, żeby posiadać jakąś wartość, zdecydował w końcu.
Bazo! usłyszał nagle nawoływanie Bakeli. Chodź już! Wracamy coś zjeść i odpocząć.
Bazo wrzucił kamień do skórzanego woreczka przyczepionego u pasa i wdrapał się po krawędzi rozpadliny. Drużyna robotników pod przewodnictwem Bakeli oddalała się powoli, objuczona oskardami, łopatami i zwojami umazanych błotem sznurów.
On ma na sumieniu życie sześciu ludzi. Byłem tam, widziałem, co się stało. Najechał wozem na zaprzęg Marka Sandersona krzyknął wysoki długowłosy mężczyzna o potężnym brzuchu.
Na platformie jednego z wielkich wozów towarowych, ustawionego na środku rynku, odbywało się publiczne posiedzenie Komitetu Kopalni. Przed dziesięcioma minutami utworzona została Komisja Dochodzeniowa w sprawie wypadku na drodze dojazdowej nr 6.
Wokół zebrał się tłum poszukiwaczy, którzy wrócili właśnie z pogrzebu sześciu swoich zmarłych tragicznie towarzyszy. Później zamierzali uczcić ich pamięć w barze i niektórzy trzymali już w rękach zakorkowane zielone butelki.
Wraz z poszukiwaczami zebrali się na rynku pozostali członkowie miejscowej społeczności. Nawet handlarze diamentów zamknęli swoje biura na czas obrad Komitetu. Tragedia na drodze nr 6 poruszyła chyba wszystkich.
91
Przyjrzyjmy się temu małemu nicponiowi krzyknął ktoś z tyłu i przez tłum przebiegł głośny pomruk aprobaty.
Racja, przyjrzyjmy się!
Zouga stał z tyłu wozu, obok Ralpha. Spojrzał na niego przeciągle nie musiał już się pochylać, żeby zajrzeć synowi w oczy.
Pójdę tam i stawię im czoło wyszeptał Ralph ochrypłym głosem. Jego oczy były ciemnoniebieskie i pełne niepokoju. Wiedział równie dobrze jak Zouga, w jak trudnej znalazł się sytuacji. Miał przeciwstawić się rozświeczonemu i pałającemu żądzą zemsty tłumowi.
Z powodu zawalenia się drogi drastycznie spadła wartość wielu działek. Nie można ich było teraz eksploatować, zostały kompletnie odcięte. Kogoś należało za to ukarać i zemsta mogła być bardzo sroga.
Ralph oparł jedną rękę na osi koła, gotów wspiąć się po nim na wóz, gdzie czekało już na niego dwunastu członków Komitetu.
Ralph! powstrzymał, go ojciec, kładąc mu rękę na ramieniu. Zaczekasz tutaj.
Tato... zaprotestował cicho, a oczy pociemniały mu ze strachu.
Zostań powtórzył miękko Zouga i wspiął się zwinnie na wóz.
Najpierw skinął głową w kierunku członków Komitetu, potem odwrócił się twarzą do tłumu. Był bez kapelusza, a jego bujna broda błyszczała w słońcu. Zaciśnięte w pięści dłonie oparł na biodrach i stanął w rozkroku.
Panowie zaczął, a jego głos słychać było wyraźnie nawet w ostatnich rzędach. Mój syn ma dopiero szesnaście lat. Jestem tutaj, aby przemówić w jego imieniu.
Był wystarczająco dorosły, by zabić sześciu ludzi, a więc powinien teraz odpowiedzieć osobiście za swoje czyny.
Nikogo nie zabił odparł zimno Zouga. Jeżeli szukasz winnego, zwal winę na deszcz. Możesz pójść teraz do kopalni i zobaczyć, w którym miejscu ulewa uszkodziła nasyp.
Ale on wszczął bójkę wrzasnął długowłosy mężczyzna. Widziałem, jak użył bata na Marka Sandersona.
Każdego dnia, o każdej godzinie na drogach dochodzi do podobnych utarczek krzyknął Zouga. Ciebie też nieraz widziałem wymachującego pięściami i obrywającego po tyłku.
92
Jego słowa powitał wybuch śmiechu, który rozładował trochę ciężką atmosferę, i Zouga to skwapliwie wykorzystał.
Panowie, zakładam się o wszystko, co dla mnie święte, że nie ma wśród was człowieka, który nie stanąłby w obronie swoich praw i interesów, tak jak mój syn, a on wystąpił przecież przeciwko mężczyźnie starszemu i silniejszemu od siebie. Jeżeli jest winny, taką samą winą obciążony jest każdy z was.
Ci twardzi ludzie lubili, gdy ktoś zwracał się do nich w ten właśnie sposób, lubili słuchać, jak bardzo są hardzi i niezależni. Byli dumni, że stać ich na męskie życie pełne trudów i wyrzeczeń.
Człowieku, czy chcesz mnie przekonać, że ten chłopak trzaskając batem spowodował zawalenie się całej drogi? Jeżeli tak było w istocie, jestem dumny, że mam takiego syna.
Tłum raz jeszcze wybuchnął śmiechem, a wysoki, niechlujnie ubrany mężczyzna o stalowym spojrzeniu szepnął do stojącego obok członka Komisji:
Ma facet głowę, Pickling tak przezywano Neville'a Pickeringa. Mówi równie dobrze, jak pisze, a to rzeczywiście robi wrażenie.
Nie, panowie! Zouga zmienił teraz ton. Tę drogę czekał taki właśnie los, zanim jeszcze spadły na nią pierwsze krople deszczu. Katastrofa nie była niczyją winą. Po prostu kopaliśmy za głęboko i spadło zbyt dużo deszczu.
Ludzie kiwali teraz głowami ze zrozumieniem, a ich twarze nagle spoważniały.
Kopiemy już bardzo głęboko i jeżeli nie wynajdziemy innego sposobu eksploatacji naszych działek, czekają nas wkrótce następne pogrzeby.
Zouga spojrzał w dół i dostrzegł mężczyznę, który utorował sobie drogę przez tłum i wdrapał się na dyszel wozu.
A teraz cisza, zgrajo brudnych łajdaków krzyknął potężnym głosem.
Sąd oddaje głos panu Sandersonowi mruknął sarkastycznie Pickering.
Dzięki, panie poszukiwacz uniósł wymięty kapelusz, który włożył specjalnie na tę okazję, a następnie odwrócił się znów w stronę tłumu.
Ten nicpoń Zougi Ballantyne'a to gość, z którym nie należy
93
zadzierać, lecz kiedy będziecie w potrzebie, warto, żebyście mieli go po swojej stronie rzekł i spojrzał groźnie w kierunku Ralpha. Chodź tutaj, Ballantyne.
Ralph, blady i wystraszony, stał jak sparaliżowany, ale silne ręce popchnęły go naprzód i wciągnęły na górę.
Poszukiwacz musiał stanąć na palcach, aby objąć młodzieńca.
Ten chłopak mógł spokojnie pozwolić, abym rozkwasił się o dno szybu jak zgniły pomidor mówiąc to wydał ustami dźwięk naśladujący jego niedoszły upadek. Mógł uciec i zostawić mnie na łasce losu. Nie zrobił tego jednak!
To dlatego, że jest młody i głupi krzyknął ktoś z tłumu. Jeżeli miałby choć krztynę rozumu, dałby ci jeszcze kopniaka na pożegnanie, ty nędzny przybłędo!
Słowa te znów powitał wybuch wesołości.
Postawię temu chłopakowi drinka oznajmił uroczyście Sanderson.
To będzie swoisty rekord. Nigdy jeszcze nie postawiłeś nikomu drinka.
Sanderson zignorował te słowa.
Niech tylko skończy osiemnaście lat.
Zebranie wyraźnie dobiegało końca. Ludzie śmiejąc się i żartując zaczęli się rozchodzić. Wszyscy ruszyli w stronę barów.
Nawet dla najbardziej zajadłych stało się jasne, że nie dojdzie do linczu, i mało kogo interesował w ogóle werdykt Komisji. Ważniejszą rzeczą było zajęcie dobrego miejsca w barze.
Nie oznacza to jednak, że aprobujemy twoje zachowanie, młody człowieku rzekł poważnie Pickering. Tutaj w New Rush staramy się dawać przykład innym kopalniom. W przyszłości staraj się zachowywać jak dżentelmen. Pięści, to tak, ale bat... Pickering podniósł brew z wyrazem dezaprobaty, po czym zwrócił się do Zougi: Majorze Ballantyne, jeżeli ma pan pomysł, jak eksploatować dalej działki w obszarze drogi nr 6, chętnie się z nim zapoznamy.
Hendrick Naaiman mógłby mienić się Bastaardem i używałby tego określenia z dumą. Było to jednak niezgodne ze ścisłymi regułami, których trzymali się brytyjscy urzędnicy, podwójne "a"
94
w tym słowie zdawało się urągać brytyjskiej racji stanu. Narodowość jego określano więc mianem "Griqua", a terytorium, w skład którego wchodziła osada New Rush, nazwane zostało Griąualand West. W ten sposób łatwiej było rządowi brytyjskiemu uznać pretensje, jakie rościł sobie do tych ziem kapitan Nicholaas Waterboer, przywódca Bastaardów, i popierać go w sporze z prezydentem państwa Burów.
Znamienne, że przed odkryciem złóż diamentów nikt, a zwłaszcza Wielka Brytania, nie wykazywał najmniejszego zainteresowania tymi pustynnymi terenami, niezależnie od tego, jaką nosiły one akurat nazwę.
W żyłach Hendricka Naaimana mieszała się krew różnych ras i narodów, zwłaszcza zaś Hotentotów, ludzi silnych i zdecydowanych, o złocistej skórze i ciemnych oczach, którzy jako pierwsi powitali portugalskich odkrywców Przylądka Dobrej Nadziei.
Krew Hotentotów zmieszała się wkrótce z krwią żółtoskórych Buszmenek kobiet o trójkątnych twarzach, orientalnych rysach i skośnych oczach. Dla mężczyzn, którzy kochają piękno dorodnego ciała, wystające, zaokrąglone pośladki Buszmenek stanowiły pokusę nie do odparcia.
Nieco później przemieszali się oni z plemionami Fingo i Pondo oraz malajskimi uciekinierami z holenderskiej niewoli, którzy dotarli w te strony po przebyciu górskiego łańcucha, który otacza Przylądek Dobrej Nadziei niczym mury twierdzy.
Mieszankę tę wzbogaciła wreszcie krew angielska krew dziewczynek, ofiar katastrof morskich, wyrzuconych szczęśliwie na brzegi Afryki i poślubionych wkrótce przez swoich wybawców, jak również krew angielskich żołnierzy z Królewskiej Marynarki, którzy w czasie wojen napoleońskich woleli zamienić ciężką służbę na życie dezertera w dzikiej afrykańskiej głuszy. Trafiali tu też uciekinierzy ze statków wiozących przestępców do karnych kolonii.
Żydowscy kupcy wędrowni i szkoccy misjonarze, co bardzo wzięli sobie do serca Boskie przykazanie: "Bądź płodny", i stosowali je na co dzień, też mieli swój udział w tym przemieszaniu. Zdarzali się również łowcy niewolników i myśliwi, którzy zbłądzili w te strony w pogoni za stadem słoni.
Wszystko to byli przodkowie Hendricka Naaimana.
Miał długie, kręcone jak u Cygana włosy i mocne równe zęby,
95
oczy czarne jak smoła i skórę koloru kawy z mlekiem, usianą gęsto małymi bliznami po ospie. Przodkowie bowiem, oprócz takich dobrodziejstw cywilizacji jak proch i alkohol, przywlekli do Afryki szereg zakaźnych chorób.
Pomimo tych blizn Hendrick był przystojnym mężczyzną. Wysoki i barczysty, miał zniewalające spojrzenie i pogodny uśmiech. Przykucnął właśnie obok Bazo przy palenisku, w kapeluszu z szerokim rondem i strusimi piórami, śmiejąc się i gestykulując energicznie.
Tylko mrówkojad grzebie w ziemi, zadowalając się nagrodą w postaci garstki owadów rzekł Naaiman w języku Zulusów, który był na tyle zbliżony do języka Matabelów, że mogli obejść się bez tłumacza. Czy biali ludzi posiadają na własność całą ziemię i wszystko, co się pod nią znajduje? Czy mają jakąś magiczną moc, jakąś boską siłę, by wmawiać wam, że należy do nich każdy kamień na ziemi i każda kropla w... urwał nagle, chciał powiedzieć: w oceanie, ale zdał sobie sprawę, że nikt ze słuchaczy nie widział nigdy morza każda kropla wody w rzekach i jeziorach dorzucił po chwili, gwałtownie potrząsając głową. Powiem wam więc, że gdy słońce wypala ich skórę, mięso pod spodem staje się tak samo czerwone jak wasze i moje. Jeżeli uważacie ich za bogów, powąchajcie ich oddech nad ranem, przypatrzcie się, jak kucają w latrynie. Są takimi samymi ludźmi jak my.
Zebrany wokół ognia krąg Matabelów przysłuchiwał się w niemym zdumieniu. Nigdy jeszcze nikt nie wyrażał przy nich podobnych opinii.
Oni mają strzelby zauważył Bazo, a Hendrick zaśmiał się szyderczo.
Strzelbypowtórzył i wyciągnął swojego enfielda. Ja też mam rewolwer, a wy dostaniecie strzelby, jak skończycie pracę. W takim razie my także jesteśmy bogami i wszystkie kamienie i rzeki należą również do nas.
Hendrick celowo używał zwrotów: "my" i "nasze" zamiast, ja" i "moje", było to z jego strony bardzo sprytne posunięcie. W głębi duszy pogardzał tymi czarnymi dzikusami nie mniej niż angielscy poszukiwacze.
Bazo podniósł wzrok i zaczął przyglądać się uważnie temu dziwnemu człowiekowi: podziwiał jego bryczesy, wyszywaną ozdob-
96
ną nicią aksamitną kamizelkę, pas z mosiężną klamrą i jedwabną apaszkę na szyi.
Był to bez wątpienia ktoś ważny, sprawiał jednak wrażenie oszusta. Bazo mu nie ufał. Wyczuł jego przebiegłość, zwęszył podstęp.
Dlaczego tak potężny i bogaty pan jak ty przychodzi opowiadać nam takie rzeczy?
Bazo, synu Gandanga zaczaj uroczyście Hendrick, a jego głos był głęboki i poważny ostatniej nocy miałem sen, śniło mi się, że pod podłogą twej chaty leżą kamienie o niezwykłym blasku.
Oczy wszystkich Murzynów ześliznęły się szybko z twarzy Hendricka na glinianą podłogę trzcinowej chaty.
Skarby zawsze chowało się pod podłogą. Można było przecież położyć na niej matę do spania i strzec skarbu nawet nocą. Dla Hendricka nie stanowiło więc problemu ustalenie, gdzie mogły być ukryte diamenty, pozostawało jednak pytanie, czy Matabelowie nauczyli się już cenić kamienie i gromadzić je, jak robiły to wszystkie inne brygady robotników. Ukradkowe, speszone spojrzenia, jakie zaczęli wymieniać miedzy sobą Murzyni, były znakiem, na który czekał, nie dał jednak tego po sobie poznać.
W moim śnie zobaczyłem, że jesteście oszukiwani. Kiedy przynosicie kamienie białemu człowiekowi, Bakeli, on płaci wam za nie pojedynczą monetą. Przyjaciele, przyszedłem was ostrzec Hendrick przybrał zatroskany wyraz twarzy. Przyszedłem, aby uchronić was przed kolejnymi oszustwami, powiedzieć, że jest ktoś, kto gotów dać prawdziwą zapłatę za wasze kamienie. Jeżeli zapragniecie, możecie dostać strzelbę, konia z siodłem albo worek złotych monet, wszystko, czego tylko zapragniecie, może stać się wasze.
Kim jest ten człowiek? spytał Bazo z zaciekawieniem, a Hendrick rozłożył ramiona i po raz pierwszy się uśmiechnął.
To ja, Hendrick Naaiman, twój przyjaciel.
Ile możesz dać? Ile złotych monet za nasze kamienie?
Muszę je wpierw zobaczyć Hendrick wzruszył ramionami. Ale obiecuję, że będzie to wiele, wiele razy więcej niż pojedyncza moneta, którą dostaniecie od Bakeli.
Bazo zastanawiał się.
7 Twarda ludzie
97
Mam kamień przyznał w końcu. Nie jestem tylko pewien, czy ma on w sobie tę magiczną iskrę, której szukasz. 80 jest to dziwny kamień, niepodobny do żadnego z tych, które znaleźliśmy.
Pozwól, żebym go obejrzał, mój przyjacielu szepnął Hendrick zachęcająco. A wtedy dam ci radę, którą dałby ojciec swojemu najdroższemu synowi.
Bazo wziął do ręki róg z tabaką i zaczął obracać go między palcami, mięśnie na jego barkach i ramionach napinały się co chwila, a miękkie rysy stężały.
Odejdź powiedział w końcu. Wróć, kiedy księżyc będzie na niebie. Przyjdź sam, bez strzelby i bez noża. I wiedz, że za twoimi plecami stać będzie zawsze jeden z moich braci, gotów przebić cię ostrzem dzidy, kiedy tylko przemknie przez twą głowę zdradziecka myśl.
Kiedy Hendrick Naaiman wczołgał się przez wąskie wejście do murzyńskiej chaty, było już po północy, a w palenisku żarzył się już tylko czerwonawy popiół. W ręku trzymał lampę w jej nikłym świetle tańczyły cienie wymierzonych w niego włóczni.
Hendrick czuł zapach potu, który oblewał zastygłych w napięciu Murzynów. Miał się na baczności, wiedział bowiem, jak niebezpieczny może być wystraszony człowiek. Wprawdzie na co dzień niemal ocierał się o śmierć (ryzyko związane z jego zawodem), nigdy jednak nie mógł się do tego przyzwyczaić. Kiedy pozdrowił Bazo, wyczuł drżenie we własnym głosie.
Młody Matabele siedział w tym samym miejscu co przed kilkoma godzinami, oparty plecami o grubą glinianą ścianę, z leżącą u stóp włócznią.
Usiądźpolecił krótko i Hendrick ukucnął naprzeciw niego.
Bazo kiwnął głową w stronę dwóch swoich ludzi, a oni wymknęli się bezszelestnie z chaty, aby czuwać na zewnątrz. Dwaj inni uklękli za plecami Hendricka z wymierzonymi weń dzidami.
Bazo podniósł do góry niewielkie zawiniątko, szybko je rozwinął i wręczył Hendrickowi zawartość.
Griąua zastygł jak sparaliżowany z kamieniem w otwartych
98
dłoniach. Na jego twarzy pojawił się wyraz niedowierzania, a ręce zaczęły drżeć. Szybko położył kamień na glinianej podłodze, jakby nie chciał sobie poparzyć palców, nie mógł jednak oderwać od niego wzroku. Jego czarne oczy zdawały się wychodzić z orbit.
Przez prawie minutę nikt się nie odezwał, wreszcie Hendrick powoli oprzytomniał, jak gdyby budził się z głębokiego snu.
Jest zbyt duży. To nieprawdopodobne wyszeptał po angielsku.
Nagle znowu się ożywił. Zanurzył kamień w dzbanie z pitną wodą, który stał przy palenisku, potem wyciągnął go i w świetle lampy obserwował, jak spływa po nim woda. Wydawał się nasycony tłuszczem, niczym pióro dzikiej gęsi.
Wielki Boże! wyszeptał znowu, a jego podniecenie udzieliło się zebranym w chacie Murzynom.
Hendrick gwałtownym ruchem sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i natychmiast poczuł przy uchu ukłucie ostrza dzidy.
Spokojnie zasyczał Hendrick i Bazo dał znak głową.
W tej samej chwili ostrza cofnęły się i Hendrick wyjął kawałek zielonej butelki po szampanie, który znalazł przy jednym z barów. Położył go ostrożnie na podłodze, tak aby ostra krawędź dotykała gliny, następnie podniósł kamień i przyjrzał mu się dokładnie.
Jedna z powierzchni miała ostry brzeg Hendrick przyłożył ją do ścianki butelki, potem przycisnął z całej siły i zaczął przeciągać kamieniem po zielonkawym szkle. Kamień pozostawił głęboką białą rysę, przeciął szkło, jakby był to kawałek sera.
Griąua ostrożnie, nieomal ze czcią, ułożył kamień przed sobą na podłodze. W jego wnętrzu tańczyły purpurowe i zielonkawe iskry, Hendrickowi wydawało się przez moment, że kamień zaczyna się poruszać.
Zaschło mu w gardle, głos zamarł w ustach, ale oczy błyszczały jak u głodnego wilka.
Hendrick Naaiman znał się na diamentach jak dobry dżokej na koniach, diamenty były dla niego solą i chlebem powszednim, powietrzem, którym oddychał, zdawał więc sobie sprawę, że kamień, który leży teraz na klepisku tej trzcinowej chaty, zostanie pewnego dnia ozdobą królewskiego skarbca. Właściwie już w tej chwili
99
stawał się legendą: tylko król mógłby go kupić. Gdyby przeliczyć jego wartość na jakąkolwiek walutę, kwota ta oszołomiłaby niejednego bogacza.
Czy ten kamień posiada iskrę, której szukasz? spytał cicho Bazo, a Hendrick musiał przełknąć ślinę, zanim odpowiedział.
Dam ci za niego pięćset złotych monet odparł, a jego głos był ochrypły i urywany jak głos chorego.
W chacie zapanowało nerwowe poruszenie.
Pięćset powtórzył Hendrick Naaiman. Możesz za to kupić pięćdziesiąt strzelb albo stado najlepszego bydła. A
Oddaj kamień powiedział Bazo.
Hendrick zwlekał, ale kiedy dotknęły go ostrza dzid, kamień znalazł się błyskawicznie w rękach Bazo.
To trudna sprawa rzekł Murzyn po chwili. Muszę się dobrze zastanowić. Teraz odejdziesz i wrócisz jutro o tej samej porze. Wtedy będę miał gotową odpowiedź.
Po wyjściu Hendricka w namiocie zapanowało długie milczenie. Dopiero Kamuza je przerwał.
Pięć setek złotych krążków powiedział. Tęsknię już za Wzgórzami Matopos. Tęsknię za słodkim mlekiem krów mego ojca. Mając pięćset sztuk złota, będziemy mogli opuścić wreszcie to miejsce.
Czy wiecie, co biali robią z ludźmi, którzy kradną te kamienie? spytał spokojnie Bazo.
W tym przypadku jest inaczej. Ten Bastaard obiecał nam przecież...
Nieważne, co powiedział wam żółty Bastaard, jeżeli złapią was biali ludzie, będziecie martwymi Matabelami.
Jednego spalili w jego chacie. Mówią, że pachniał jak pieczony wieprzek wtrącił ktoś.
Innego przywiązali za pięty i ciągnęli za galopującym koniem aż do samej rzeki. Gdy wrócili, w ogóle nie przypominał człowieka.
Przez chwilę zastanawiali się nad tymi okropnościami, nie byli jednak wstrząśnięci. Nieraz widzieli już spalonych żywcem ludzi. Oddział Matabelów podłożył kiedyś ogień pod wejście do podziemnego tunelu, w którym schronili się członkowie wrogiego plemienia Maszona, a potem obserwował wybiegające ze środka żywe pochodnie.
100
Śmierć w płomieniach to straszna śmierć rzekł w końcu Kamuza i otworzył swój róg z tabaką.
Ale pięćset sztuk złota to bardzo dużo zauważył jeden z jego przyjaciół siedzący po przeciwnej stronie paleniska.
Czy syn kradnie bydło ze stada swego ojca? spytał Bazo i wszyscy stropili się nagle. Dla Matabelów stada bydła były wspólnym, powszechnie szanowanym dobrem. Specjalne kary i zakazy regulowały prawa własności.
Śmiertelnym przewinieniem jest nawet picie mleka cudzej krowy rzekł Bazo i każdy przypomniał sobie, jak przynajmniej raz w życiu, czując się bezpiecznie w buszu, odważył się na ten czyn. Wspominali spływające po brodzie ciepłe mleko, które pili wprost z wymienia. Ryzykowali własne życie, aby zyskać respekt przyjaciół.
To nie jest bydło odparł Kamuza jedynie mały kamyk.
Gandang, mój ojciec, traktuje Bakelę jak brata. Jeżeli zabieram coś Bakeli, to tak jakbym kradł to własnemu ojcu.
Jeżeli zaniesiesz kamień Bakeli, da ci za niego jedną monetę. Jeżeli zaniesiesz go Bastaardowi, dostaniesz pięćset.
To trudna sprawa zgodził się Bazo. Pomyślę nad tym jeszcze.
Wkrótce wszyscy położyli się na matach i zasnęli okryci futrami, tylko Bazo pozostał przy dopalającym się palenisku z wielkim diamentem płonącym w prawej ręce.
W poniedziałkowy poranek Zougę odwiedziło trzech mężczyzn. Grupie przewodził Neville Pickering.
Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy, majorze rzekł zsiadając z konia. Chciałbym przedstawić panu moich przyjaciół.
Znam już pana Hayesa Zouga potrząsnął ręką kościstego inżyniera, a potem zwrócił się do trzeciego z mężczyzn. Znam też oczywiście pana Rhodesa: z widzenia i dzięki reputacji, jaką się tutaj cieszy.
Dłoń Rhodesa, chłodna, sucha i koścista, robiła wrażenie silnej, choć uścisk był szybki i delikatny. Ten mężczyzna był wysoki, wzrostu Zougi, bardzo młody jak na pozycję, którą uzyskał, miał bowiem niewiele ponad dwadzieścia lat.
101
Pan Rhodes nikt, nawet Pickering, nie znał jego imienia. Mówiło się, że również na listach do matki podpisuje się: "Twój ukochany syn C. J. Rhodes".
Majorze Ballantyne Zougę zdziwił wysoki, urywany głos Rhodesa jestem rad, że mogę w końcu pana poznać. Czytałem, rzecz jasna, pańską książkę i mam sporo pytań, które chciałbym panu zadać.
Jordan, zabierz konie krzyknął Zouga i powiódł gości w stronę cienia, jaki dawało rosnące przy namiocie drzewo, lecz Rhodes zatrzymał się na widok wychodzącego z namiotu Jordana.
Dzień dobry, Jordan powiedział. Chłopiec zatrzymał się raptownie i spojrzał w jego stronę, nie mogąc wydobyć głosu. Zarumienił się; przepoiło go uczucie dumy, że podziwiany bohater nie tylko go rozpoznał, ale także zapamiętał jego imię. Widzę, że chwilowo zajmujesz się lekturą, a nie walką na pięści.
Jordan wybiegając w pośpiechu wziął ze sobą książkę. Rhodes pochylił się i sięgnął po nią. -
Mój Boże! wykrzyknął. Plutarch! Czy to aby trochę nie za wcześnie, młody człowieku?
To fascynująca lektura, proszę pana.
W rzeczy samej, to jedna z moich ulubionych książek. A Gibbona też czytałeś?
Nie, proszę pana wyszeptał Jordan nieśmiało, rumieniec zgasł już na jego twarzy, pozostawiając ją lekko zaróżowioną. Nie wiem, gdzie mógłbym go znaleźć.
Pożyczę ci, kiedy tę przeczytasz obiecał Rhodes wręczając chłopcu Żywoty Plutarcha z pozaginanymi rogami. Czy wiesz, gdzie znajduje się moje obozowisko?
O tak, panie Rhodes.
Jordan przechodził tamtędy każdego dnia, wracając z lekcji. Dwukrotnie zdarzyło mu się nawet zobaczyć z daleka swojego idola.
W porządku. Wpadnij więc, kiedy się już z tym uporasz przez moment jeszcze przyglądał się anielskiej twarzyczce Jordana, potem dołączył do czekających pod drzewem mężczyzn. Leżały tam skrzynie i kłody drewna, na których można było usiąść, i czterej mężczyźni ustawili je obok siebie w prowizorycznym kręgu. Zouga był szczęśliwy, że jest zbyt wcześnie, aby proponować gościom alkohol. Ledwo starczało mu pieniędzy na jedzenie dla rodziny.
102
Mężczyźni popijali więc kawę i wymieniali nowiny z obozowego życia, w końcu jednak Pickering poruszył kwestię, która ich do Zougi sprowadziła.
Zdecydowaliśmy, że są tylko dwa sposoby rozwiązania problemu dalszej eksploatacji terenów w obszarze drogi nr 6. Pierwszy to rampa...
Jestem przeciw przerwał Rhodes porywczo. W ciągu kilku miesięcy staniemy w obliczu kolejnego problemu. Jest tam po prostu za głęboko.
Zgodziłbym się z panem Rhodesem rzekł inżynier Hayes. Co najwyżej mogłoby to być czasowe rozwiązanie. Później rampa zaczęłaby się rozpadać.
Pomysł majora Ballantyne'a jest jedynym wartym rozważenia przerwał znowu Rhodes. Jedynie budowa rusztowania na obrzeżach szybów rozwiązuje problemy związane z głębokością. Hayes sporządził już kilka szkiców.
Inżynier rozwinął przyniesione przez siebie plany i rozłożył je na pokrytej pyłem ziemi; na rogach położył kamienie.
Rozważałem projekt z zastosowaniem belek wspornikowych Hayes zaczął objaśniać rysunek, posługując się fachową terminologią i wszyscy pochylili się nad planami. Na początku będziemy musieli użyć ręcznych kołowrotów albo kieratów wyciągowych i koni, potem możliwe będzie zamontowanie maszyny parowej.
Mężczyźni dyskutowali gruntownie każdy szczegół, zadając dogłębne pytania, a kiedy jakaś odpowiedź ich nie satysfakcjonowała, tak długo drążyli temat, aż znaleźli prawidłowe rozwiązanie. Bez zbędnych słów i kręcenia się w kółko praca posuwała się sprawnie. Wysokie rusztowania miały zostać wzniesione na brzegu wykopów i połączone z systemem kołowrotów.
Będziemy musieli używać stalowych lin, konopny sznur nie wytrzyma zauważył Hayes. Dla każdej działki powinien być osobny wyciąg, będziemy więc potrzebować mnóstwo lin.
Ile czasu zajmie sprowadzenie tego wszystkiego?
Około dwóch miesięcy.
A jaki będzie koszt tej inwestycji? Zouga zadał wreszcie Pytanie, które nie dawało mu spokoju przez cały poranek.
Na pewno większy niż możliwości finansowe kogokolwiek
103
z nas odparł z uśmiechem Pickering. W tamtym czasie w New Rush za bogacza uważany był każdy, kto miał w portfelu więcej niż tysiąc gwinei.
To, na co naprawdę nas nie stać, to zarzucenie tego pomysłu wtrącił Rhodes bez śladu uśmiechu.
A co z tymi poszukiwaczami, którzy nie będą w stanie zapłacić za swoją część rusztowania? nie ustępował Zouga.
Albo znajdą pieniądze, albo nie będą mieli dostępu do rusztowania rzekł Rhodes wzruszając ramionami. Odtąd eksploatacja złoża wymagać będzie niezłego kapitału.
Ci, których nie będzie stać, będą musieli się wyprzedać. To proste.
Ceny działek przy drodze nr 6 spadły po katastrofie do stu funtów odparł Zouga. Każdy, kto się teraz wyprzeda, bardzo na tym straci.
A każdy, kto zdecyduje się na kupno, zbije wkrótce fortunę rzekł Rhodes i przeniósł wzrok z planów Hayesa na twarz Zougi.
Zouga wiedział, że Rhodes udziela mu rady, był jednak zaskoczony siłą i determinacją czającymi się w jego oczach. Przestał się już dziwić, że ktoś tak młody zdobyć mógł sobie w osadzie tak wielki respekt.
Czy wszyscy są za? spytał Rhodes.
Zouga się zawahał. Pozostało mu tylko dwadzieścia funtów, a jego działki wcięte były w ziemię na głębokość dwudziestu pięciu metrów i przysypane.
Majorze Ballantyne wszystkie spojrzenia skierowane były teraz na niego. Czy przyłączy się pan do nas?
Tak rzekł w końcu. Może jednak uda mu się zebrać te pieniądze.
Wszyscy odetchnęli z ulgą.
Czasem trudno jest stawiać wszystko na jedną kartępowiedział z uśmiechem Pickering, który dobrze rozumiał rozterkę Zougi.
Pickling, zdawało mi się, że słyszałem jakieś brzęknięcie, gdy zeskakiwałeś z siodła Rhodes nagle zmienił temat.
Pickering wstał z uśmiechem i poszedł po butelkę.
To Cordon Argentwyjaśnił, wyciągając korek. Koniak, właściwy napój na tę okazję, panowie.
104
Mężczyźni wyrzucili z kubków fusy po kawie i wyciągnęli naczynia.
Za rusztowania. Aby szybko urosły i długo nam służyły! Rhodes wzniósł toast i wszyscy podnieśli kubki.
Hayes wytarł wąsy wierzchem dłoni i wstał.
Mam jeszcze dzisiaj sporo roboty usprawiedliwił się i dosiadł szybko konia.
Ludzie pracujący dla Rhodesa żyli w nieustannnym pośpiechu. Ani Rhodes, ani Pickering nie zamierzali jednak pójść w jego ślady. Przeciwnie, Rhodes wyciągnął przed siebie nogi, skrzyżował je w kostkach i wręczył Pickeringowi swój pusty kubek.
Niech mnie diabli, jeżeli nie mamy dziś jeszcze jednego powodu do świętowania powiedział głośno, a Pickering dolał wszystkim koniaku.
Chodzi o Imperium? domyślił się Pickering.
Właśnie przytaknął Rhodes i uśmiechnął się pogodnie. Nawet przeklęty Gladstone nie powstrzyma teraz naszego marszu na pomoc Afryki. Ministerstwo zajęło wreszcie stanowisko. Od dziś Bastaardowie uznawani będą za obywateli brytyjskich, Korona poprze też roszczenia Waterboera. Griąualand West stanie się częścią Kolonii Kapsztadzkiej i częścią Imperium. Mamy na to zapewnienie lorda Kimberleya.
To wspaniała nowina przerwał mu Zouga.
Tak pan sądzi? stalowe spojrzenie przygwoździło Ballan-
Wiem, że tak jest odparł Zouga. Jedynie pod brytyjską flagą można zaprowadzić w Afryce pokój i rozwinąć cywilizację.
Napięcie, jakie panowało między trzema mężczyznami, nagle gdzieś się ulotniło, zawarty układ jakby się scementował.
Jesteśmy najbardziej postępowym narodem na świecie ciągnął Zouga znieśliśmy już handel niewolnikami na tym kontynencie, a był to tylko początek naszej misji. Jeżeli spojrzy się na to, co nadal isnieje: bestialstwo i barbarzyństwo, które spotkać można na północy, widać, jak wiele pozostało jeszcze do zrobienia.
Niech pan opowie nam o północnej krainie poprosił Rhodes swoim cienkim, niemal piskliwym głosem, który tak bardzo kontrastował z jego wspaniałą sylwetką.
I Zouga rozpoczął swą opowieść. Rhodes słuchał go z napiętą
105
uwagą i religijnym wręcz uniesieniem. Co kilka minut przerywał, aby zadać jakieś nurtujące go pytanie.
Zouga opisywał dzikie, niezbadane zakątki, mówił o stepach, które tak licznie odwiedza zwierzyna, gęstych zielonych lasach, gdzie znaleźć można chłód i wytchnienie, strumieniach zimnej, krystalicznie czystej wody, którą wykorzystać można w gospodarstwie.
Opowiadał o upadłych imperiach dawnych władców tych ziem, o zbudowanych z szarego kamienia miastach, których ruiny zarastały teraz dzikie pnącza, i o porzuconych wykopach, gdzie na dnie widać było złotodajne pokłady.
Mówił o dawnych mieszkańcach tego regionu, zwanego niegdyś Monomotapa, i o plemieniu Matabele, które przyszło z południa i podbiło ich ziemie. Odtąd dawni panowie tej krainy, nazwani pogardliwie "Maszona", czyli "Zjadacze brudu", mieli wieść żywot niewolników, zabijanych dla sportu lub zachcianki króla.
Opisywał bogactwa Matabelów, niezliczone, stada bydła, wspaniałe byki o szeroko rozstawionych rogach i rodowodzie sięgającym czasów starożytnego Egiptu.
Wspomniał też o ukrytych w górach głębokich grotach, w których kapłani dawnych królów wciąż oddają się szamańskim modłom i odprawiają magiczne rytuały.
A potem, kiedy słońce zaczęło już chylić się ku zachodowi, opowiedział im o wojennej machinie Matabelów, najbardziej okrutnej i bezwzględnej sile, jaką wydała Afryka.
Jak więc uda się panu ich pokonać, Ballantyne? wypalił znienacka Rhodes i Zouga zamilkł na chwilę.
Patrzyli na siebie twardo przez dobrych parę sekund, a żywoty tysięcy ludzi, białych i czarnych, zdawały się równoważyć na wielkiej szali Przeznaczenia. Nagle jedno z ramion przeważyło i los kontynentu został przesądzony jak bieg planety uwięzionej na orbicie Słońca.
Wepchnę nóż w samo serce rzekł Zouga z kamiennym wzrokiem. Niewielki, sprawny oddział jeźdźców...
Ilu ma ich być?
I nagle zaczęli rozprawiać o wojnie. Jan Cheroot rozpalił tymczasem ogień; siedzieli teraz przy jego czerwonawym, drgającym
106
świetle. Mówili o złocie, wojnie i diamentach, mówili o Imperium, a ich słowa przywróciły do życia kolumny zbrojnych jeźdźców, których czarne widma galopowały w przyszłość.
Nagle Zouga urwał w środku zdania i wyraz jego twarzy zmienił się gwałtownie tak jakby pod drzewem właśnie zobaczył ducha albo rozpoznał zaciekłego wroga.
O co chodzi, Ballantyne? spytał zaintrygowany Rhodes, odwracając się w stronę, w jaką skierowany był wzrok Zougi.
Oparty o pień drzewa stał tam zielony posąg ptaka. Do tej pory był zupełnie niezauważalny, zakryty leżącym pod drzewem sprzętem i zwojami uprzęży teraz oświetlił go nagle blask płonącego jasno polana.
Znajdował się wyżej niż siedzący przy ogniu mężczyźni i wydawał się przewodniczyć zebraniu, słuchając uważnie i podsuwając tematy. Sokół spoglądał na Zougę swymi ślepymi, a jednak wszystko widzącymi oczami, a jego zakrzywiony okrutnie dziób wyglądał tak, jakby zaraz miał się otworzyć i wydać złowieszczy krzyk. Zouga poczuł, że w ciemności ożywają czary rzucone niegdyś przez kapłanów z Monomotapy, i przypomniał sobie słowa starej przepowiedni: Kamienne sokoły odlecą daleko... I nie będzie odtąd pokoju w Królestwach Mambo i Monomotapa. Biały orzeł walczyć będzie z czarnym bykiem, dopóki sokoły nie wrócą do gniazd.
Zouga słyszał te słowa wymawiane delikatnym jak jedwab głosem, a ich echo wciąż powracało.
Co się stało? spytał ponownie Rhodes.
Nic odparł Zouga ochryple. Coś mi się zdawało wyjaśnił, nie spuszczając jednak wzroku ze statuy.
Na Boga! wykrzyknął Rhodes, zrywając się na równe nogi. Czy nie jest to ten sam ptak, o którym pisał pan w książce? spytał i podszedł bliżej, aby przyjrzeć się posążkowi. Oglądał go z namaszczeniem, jak kapłan odprawiający rytuał przed swoim bóstwem.
Zouga poczuł mrowienie na skórze i wstrząsnął się nerwowo. Aby złagodzić ponury nastrój, kazał Cherootowi przynieść lampę.
W świetle latarni mężczyźni przyjrzeli się dokładnie zielonemu kamieniowi; Rhodes przeciągnął po nim swoją kościstą dłonią, był tak zafascynowany, że wydawał się nieobecny.
107
Pozostał przy nim jeszcze długo po tym, jak Zouga i Pickering powrócili do ognia. W końcu jednak przyłączył się do nich.
To skarb, Ballantyne. Niewybaczalne jest trzymać go tutaj, na dworze powiedział oskarżycielskim tonem.
Znajdował się już w nieporównywalnie gorszych warunkach przez ostatnie kilkaset, może nawet tysiąc lat odparł Zouga sucho.
Racja westchnął Rhodes i znowu spojrzał na ptaka. Należy do pana, może z nim pan robić, co się panu podoba. Chciałbym go od pana odkupić rzucił gwałtownie. Proszę podać cenę.
Nie jest na sprzedaż odrzekł Zouga.
Pięćset funtów zaproponował Rhodes.
Choć suma oszołomiła Zougę, odpowiedział błyskawicznie.
Nie.
Tysiąc.
Zastanów się wtrącił Pickering za tę sumę mógłbyś kupić dziesięć działek w okolicy drogi numer 6.
To prawda. I pokryć koszt rusztowań.
Tysiąc funtów to naprawdę pokusa. Tysiąc funtów powinno przemówić mu wreszcie do rozsądku.
Nie rzekł w końcu, potrząsając głową. Przykro mi. Ten posąg stał się moim domowym bóstwem, symbolem szczęścia wyjaśnił po chwili.
Szczęścia?! parsknął Jan Cheroot i wszystkie spojrzenia zwróciły się nagle w jego stronę. Nikt go dotychczas nie zauważył, siedział bowiem na krawędzi cienia. Szczęścia powtórzył sarkastycznie. Odkąd znaleźliśmy tego przeklętego ptaka, nie zaznaliśmy szczęścia nawet przez jeden dzień splunął w ogień. Przez niego mieliśmy pokryte pęcherzami nogi i obtarte plecy. Połamał osie naszych wozów i wyczerpał nasze konie. Przyniósł nam febrę i śmierć. Pani Aletta umarła patrząc na niego, a Jordie odszedłby także, gdybym nie wyrzucił tego diabelstwa z namiotu.
Bzdury! przerwał gwałtownie Zouga. Przesądy hoten-tockiej babci.
Czyżby? odparł ostro Cheroot. Czy to hotentocki przesąd, że siedzimy w tej zakurzonej dziurze, łapiemy muchy i bębnimy po pustych brzuchach? Czy to przesąd, że wszyscy wokół
108
znajdują wielkie kamienie, tylko my musimy zadowolić się okruchami? Czy to przesąd, że ziemia zawaliła się akurat nad naszymi działkami i że nieomal pochłonęła Ralpha? Czy to jest właśnie szczęście, które przynosi ci ten ptak, mój panie? Jeżeli tak, to posłuchaj starego Jana Cheroota i przyjmij pieniądze, które oferuje ci pan Rhodes. Oddaj mu ptaka i podziękuj, że pozwolił ci pozbyć się tego, tego... Janowi Cherootowi zabrakło nagle słów i z niemą nienawiścią utkwił wzrok w posągu.
Niech mnie licho! uśmiechnął się Pickering. Zrzędzisz niczym stara megiera.
Nikogo nie zdziwiła poufałość sługi. W Afryce sługa często uważał się za członka rodziny, z prawem zabierania głosu w istotnych sprawach, i było to zazwyczaj akceptowane.
Jan Cheroot znienawidził ten posąg tego samego dnia, kiedy go znaleźliśmy.
Opowiedz mi o tamtym dniu, Janie poprosił Rhodes, a Cheroot nadaj się cały z dumy i zadowolenia.
Rzadko co sprawiało mu taką przyjemność, jak być słuchanym przez uważną i dostojną publiczność, której mógł opowiedzieć swoją historię. Gdy nabijał piankową fajkę, chłopcy wybiegli z namiotu, by przyłączyć się do dorosłych. Popatrzyli najpierw na Zougę, a kiedy nie uczynił żadnego gestu, aby ich odesłać, pozostali przy ognisku.
Jordie usiadł obok Cheroota i oparł głowę na jego ramieniu, Ralph tymczasem podszedł nieśmiało dó siedzących po przeciwnej stronie mężczyzn.
Przez cały rok błąkaliśmy się po buszu zaczął opowieść Cheroot. Cały rok nie widzieliśmy cywilizowanego człowieka, cały rok tropiliśmy zwierzynę i polowaliśmy. Chłopcy siedzieli zafascynowani, słyszeli tę historię już setki razy, ale za każdym bardziej im się podobała. Zabiliśmy dwieście wielkich słoni, odkąd oddaliliśmy się od rzeki Zambezi, walczyliśmy ze złymi ludźmi i z dzikusami. Większość naszych tragarzy zbiegła, a tych, którzy pozostali, zdziesiątkowały choroby i dzikie zwierzęta. Nasze zapasy dawno się skończyły, nie mieliśmy już soli, herbaty, lekarstw, a i zapas prochu powoli się wyczerpywał. Ubrania zamieniły się w strzępy, a buty rozpadły. To była mordercza wyprawa, przez góry bez przełęczy i rzeki bez nazw; zwyczajny człowiek dawno już
109
padłby bez życia, a ptaki skakałyby po jego białych kościach. Nawet my byliśmy wycieńczeni, schorowani i zagubieni. Wokół rozpościerały się tylko dzikie porośnięte buszem przestrzenie.
I potrzebowaliście miodu dla wzmocnienia. Inaczej moglibyście umrzeć w tym buszu wybuchnął nagle Jordie. Znał na pamięć każde słowo i nie mógł się już opanować.
I potrzebowaliśmy miodu dla wzmocnienia, inaczej moglibyśmy umrzeć w buszupowtórzył uroczyście Cheroot. I wtedy przyfrunął do nas mały brązowy ptaszek. Podążaliśmy za nim przez wiele dni, a kiedy mój pan chciał zawrócić, ja pozostałem nieugięty. Musimy iść dalej, powiedziałem mu wtedy, ponieważ wiedziałem, że nie jest to zwyczajny ptak, lecz opiekuńczy duch w ptasim przebraniu.
Zouga uśmiechnął się łagodnie. Trochę inaczej zapamiętał to zdarzenie. Podążali za ptakiem przez kilka godzin i to właśnie Jan Cheroot chciał zrezygnować z dalszego pościgu. Zouga musiał go zachęcać i namawiać.
Nagle... Jan Cheroot urwał i teatralnym gestem wyrzucił w górę obie ręce przed naszymi oczami wyrósł mur z szarego kamienia. Mur tak wysoki, że wyglądał jak góra. Toporkiem udało mi się usunąć z niego pnącza i znalazłem ogromne wrota strzeżone przez wojownicze duchy...
Duchy? zdziwił się Zouga.
Były niewidzialne dla zwykłego śmiertelnika wyjaśnił Cheroot. Posłałem je precz za pomocą magicznej formuły.
Zouga mrugnął do Pickeringa, ale Jan Cheroot zignorował ich porozumiewawcze uśmiechy.
Za bramą znajdował się dziedziniec świątyni, a na nim porzucone posągi sokołów, niektóre uszkodzone, ale wszystkie pokryte złotem, górami złota.
Było tego może ze dwadzieścia kilo westchnął Zouga. Drobniutkie kawałki, które musieliśmy przesiewać wraz z ziemią. Żałuję, że nie znaleźliśmy wtedy prawdziwej góry złota.
Zebraliśmy z ziemi całe złoto i wzięliśmy statuę ptaka; dźwigaliśmy ją na plecach przez sześćset kilometrów...
Nieustannie narzekając dodał Zouga.
Aż wreszcie powróciliśmy do Kapsztadu.
Było dobrze po północy, kiedy Cheroot przyprowadził osiodłane
110
konie. Rhodes trzymając już w ręku wodze zawahał się i zwrócił do Zougi.
Niech pan mi powie, majorze, co sprawia, że nie jest pan teraz tam na północy, w krainie, którą nazywa pan Zambezją? Co trzyma pana tutaj?
Potrzebuję pieniędzy odparł Zouga szczerze. I wydaje mi się, że droga na północ właśnie tutaj się zaczyna. Pieniądze potrzebne do zagospodarowania Zambezji pochodzić będą z kopalni w New Rush.
Lubię ludzi, którzy myślą na wielką skalę, ludzi, którzy rachują nie pojedyncze tysiące, ale dziesiątki tysięcy Rhodes z aprobatą pokiwał głową.
W tej chwili mój majątek policzyć mogę jednak na palcach.
Można to łatwo zmienić rzekł Rhodes i spojrzał znacząco w stronę posągu, Zouga jednak chrząknął i potrząsnął głową.
Przyjmuję tę pierwszą odmowę.
Jeżeli kiedykolwiek go sprzedam, to tylko panu zapewnił Zouga.
Rhodes spiął swego konia i wolno się oddalił. Pickering podjechał do Ballantyne'a.
Wcześniej czy później dostanie go od ciebie rzekł poważnie, wychylając się z siodła.
Nie sądzę zaprzeczył Zouga potrząsając głową.
On zawsze dostaje to, na co przyjdzie mu ochota. Zawsze uśmiechnął się Pickering i ruszył za Rhodesem.
Daj kamień żółtemu człowiekowi rzekł cicho Kamuza. Pięćset złotych monet i będziemy mogli powrócić do naszych braci ze skarbami. Twój ojciec, przywódca Inyati, będzie szczęśliwy, nawet król zechce się pewnie z nami widzieć. Staniemy się szanowanymi ludźmi.
Nie ufam Bastaardowi.
Jemu możesz nie wierzyć. Ważne, abyś uwierzył w żółte monety, które ze sobą przyniesie.
Nie podobają mi się jego oczy. Są zimne, a gdy mówi, syczy jak żółta kobra.
111
Umilkli. W wypełnionej dymem chacie krąg postaci otaczał leżący na podłodze diament, w którym odbijały się języki ognia.
Dyskusja trwała, odkąd Murzyni wrócili z pracy. Rozmawiali jedząc tłustą baraninę i gęstą kukurydzianą papkę. Kłócili się zażywając tabaki i popijając piwo, aż zrobiło się późno i w każdej chwili spodziewać się mogli Bastaarda.
Ten kamień nie jest naszą własnością, więc nie wolno go sprzedać. Należy do Bakeli. Czy syn sprzedaje krowy ze stada swego ojca?
To oczywiście wbrew prawu i przyjętym zwyczajom mruknął zniecierpliwiony Kamuza ale Bakela nie należy do naszego plemienia. On jest bunt biały człowiek. Nie ma więc nic złego w tym, że mu coś zabierzemy. Podobnie jak nie robi nic złego ten, kto przeszywa włócznią serce Maszony albo dosiada dla zabawy jego żonę. Te rzeczy są zupełnie naturalne i zgodne z prawem.
Bakela jest jakby moim ojcem, a kamień jest jak jedna z jego krów oddanych mi pod opiekę.
Da ci w zamian jedną monetę lamentował Kamuza, lecz Bazo zdawał się go nie słyszeć.
Raz jeszcze podniósł diament i obrócił go w dłoni.
To duży kamień myślał głośno bardzo duży. Jeżeli przyniósłbym ojcu nowo narodzone jagnię, byłby szczęśliwy i dałby mi nagrodę. Jeżeli przyniósłbym mu sto jagniąt, o ileż większa byłaby jego radość, a i nagroda sto razy taka jak poprzednio.
Bazo wydał rozkazy i po chwili jego ludzie powrócili z potrzebnymi narzędziami; potem w milczeniu przyglądali się temu, co robi.
A on rozpostarł na podłodze srebrne futra szakali i na samym środku postawił małe kowadło, na którym Zouga wyklepywał koniom podkowy.
Na tym właśnie kowadle położył Bazo diament, zrzucił z siebie swoje okrycie i zupełnie nagi stanął w blasku płonącego ognia. Wysoki i szczupły, z szerokimi ramionami i wciągniętym, dobrze umięśnionym brzuchem stanął nad kowadłem, wziął do ręki oskard, zmrużył oczy i zamierzył się tak, że koniec oskarda niemal dotknął słomianego dachu.
Ostrze trafiło w sam środek kamienia, który natychmiast rozprysnął się niczym wypełnione wodą naczynie. Błyszczące krople zdawały się wypełniać całą chatę.
112
Synu Wielkiego Węża! wykrzyknął radośnie Kamuza. Jesteśmy teraz bogaci. I Murzyni przystąpili ze śmiechem do zbierania drogocennych okruchów.
Wybierali je z popiołów, wymiatali z pokrytego kurzem klepiska, wytrząsali z leżącego na ziemi srebrnego futra. Potem sztuka po sztuce składali kamyki w otwarte dłonie Bazo, dopóki nie wypełniły się one aż po brzegi. Mimo że robili to bardzo skrupulatnie, kilka odprysków zostało nie zauważonych były bezpowrotnie stracone.
Jesteś mądrym człowiekiem rzekł Kamuza i popatrzył z podziwem na Bazo. Bakela będzie miał teraz swoje kamienie, a my dostaniemy za nie więcej monet, niż dałby nam żółty Bastaard.
Na obszarze drogi nr 6 nie było teraz nic do roboty i wstawanie o świcie mijało się z celem. Słońce dawno już wzeszło, gdy Zouga opuścił wreszcie namiot i podszedł do czekających pod drzewem synów i Jana Cheroota.
Za stół służyła im wielka skrzynia, której wierzch pobrudzony był woskiem ze świec i rozlaną kawą. Na śniadanie jedli owsiankę w wyszczerbionych miskach, nie pocukrzoną, cena cukru podskoczyła bowiem ostatnio do dwóch funtów za kilogramowy worek.
Zaczerwienione oczy Zougi świadczyły o tym, że niewiele spał ostatniej nocy. Rozmyślał wciąż o nowych rusztowaniach i jedna myśl powracała szczególnie natrętnie: kwestia pieniędzy, ogromny koszt całej inwestycji.
Chłopcy przyjrzeli się twarzy ojca zorientowali się, w jakim jest nastroju, zamilkli nagle i w skupieniu zaczęli pochłaniać szarą, nieapetyczną breję.
W pewnej chwili na siedzących przy stole padł cień; Zouga podniósł oczy, mrużąc je od słońca.
O co chodzi, Bazo? spytał zirytowany.
Kamyki, Bakela.
Pokaż westchnął Zouga, ale nie miał ochoty niczego oglądać, z pewnością były to nic niewarte odłamki kwarcu.
Bazo położył przy jego misce brudne zawiniątko i powoli je rozpakował.
i Twarda ludzie
113
"Szkło! pomyślał z niesmakiem Zouga. Cała garść drobnych, pokruszonych kawałków."
Szkło! powiedział i machnął ręką, jakby chciał zmieść te małe okruchy ze stołu. Lecz nagle jego ręka zastygła w powietrzu słońce, które padło właśnie na stół, wydobyło z okru-chów niezwykły blask i wszystkie naraz poczęły mienić się kolorowo.
Powoli, z niedowierzaniem, Zouga sięgnął w stronę kamieni, ubiegł go jednak Jordan.
Tato, to diamenty! krzyknął, przebierając palcami w błyszczącym stosie. To diamenty, prawdziwe diamenty!
Czy jesteś pewien, Jordie? spytał Zouga, nie mogąc uwierzyć w tak wielkie szczęście.
Na stole leżało kilkaset drogocennych kamieni, niewielkich wprawdzie, ale przepięknego koloru, białych jak lód i przezroczystych.
Zouga z wahaniem podniósł do góry jeden z największych kawałków.
Czy jesteś pewien, Jordie? powtórzył.
To naprawdę diamenty, tato! Wszystkie, co do jednego! Zouga polegał na opinii syna, coś go jednak niepokoiło.
Bazo rzekł wreszcie skąd masz ich tak dużo? I nagle szybko położył obok siebie dwadzieścia największych kamieni. Ten sam kolor, wszystkie są dokładnie tego samego koloru!
Potrząsnął głową z niedowierzaniem, całkowicie zdezorientowany i nagle jego oczy znowu rozbłysły.
Mój Boże! wyszeptał i krew odpłynęła mu z twarzy; wyglądał teraz jak człowiek umierający na febrę. Wszystkie są jednakowe, krawędzie ostre i czyste... Bazo, jak duży... jego głos był słaby, zduszony i Zouga musiał odchrząknąć, nim dokończył zdanie. Jak duży był ten kamień, zanim... zanim go rozbiłeś?
Tak wielki Bazo wyciągnął zaciśniętą pięść. Rozbiłem go dla ciebie oskardem, Bakela, wiem, że lubisz mieć jak najwięcej kamieni.
Zabiję wychrypiał Zouga po angielsku zabiję cię za to! Podniósł się nagle z poszarzałą od gniewu twarzą i drżącymi
ustami.
114
Zabiję cię! wrzasnął na całe gardło.
Jordan przeraził się, nigdy jeszcze nie widział ojca w takim stanie. Teraz ujrzał nagle jego nowe, nieznane oblicze.
To był kamień, na który czekałem, ty psie, ty czarny psie. To był klucz, który miał mi otworzyć drogę na pomoc.
Zouga sięgnął za siebie i chwycił opartą o drzewo strzelbę. Metal zalśnił w słońcu, gdy pospiesznie ładował naboje do komory.
Zastrzelę cię ryknął i nagle znieruchomiał. Naprzeciw ojca, tak blisko, że lufa nabitej i odbezpieczonej
strzelby dotykała mosiężnej klamry jego paska, stał Ralph.
Najpierw, tato, będziesz musiał mnie zabić. Ralph był blady jak Zouga, a jego zielone oczy pociemniały tak jak ojcu.
Zejdź mi z drogi głos Zougi przeszedł w ochrypły szept. Ralph potrząsnął jednak głową i z determinacją zacisnął zęby.
Ostrzegam cię! Zejdź mi z drogi powtórzył Zouga zduszonym głosem.
Stali naprzeciw siebie, trzęsąc się z gniewu i napięcia. Wreszcie lufa zaczęła się obniżać, aż dotknęła pokrytej pyłem ziemi u stóp Ralpha. Cisza trwała jeszcze ładnych parę sekund, w końcu Zouga wziął głęboki oddech i jego pierś wyprężyła się pod wypłowiałą koszulą. Z rezygnacją cisnął strzelbę w stronę drzewa i usiadł, chowając twarz w dłoniach.
Idźcie stąd cały gniew wyparował już z jego głosu, był teraz cichy i pełen udręki. Idźcie stąd, wszyscy.
Zouga siedział samotnie pod kolczastym drzewem. Czuł się wypalony z wszelkich emocji, spustoszony od środka; był jak step, który strawił ogień.
Kiedy wreszcie podniósł głowę, pierwszą rzeczą, jaką ujrzał, był sokół siedzący obok niego na zielonkawej kolumnie. Wydawał się uśmiechać, przekrzywiwszy złośliwie haczykowaty dziób. Gdy jednak Zouga przyjrzał mu się dokładniej, zobaczył, że jest to tylko gra cieni rzucanych przez gałęzie.
Kupiec, do którego trafił Zouga, był tak niski, że gdy siedział za biurkiem na stołku od pianina, jego wyglansowane buty nie dotykały podłogi.
Biurko zajmowało prawie całe pomieszczenie. Panował tam
115
upał nie do zniesienia, falista blacha, z której zrobiony był barak, nagrzewała się bowiem od słońca. Na wierzchu leżały rekwizyty każdego kupca diamentów: butelka whisky i kieliszki, aby zachęcić klienta do transakcji, arkusze białego papieru, żeby określić precyzyjnie kolor kamienia, drewniane szczypczyki, lupa, waga i książeczka czekowa wielkości Biblii każdy czek miał złotą obwódkę i ozdobiony był kolorowymi ornamentami która robiła niewątpliwie największe wrażenie spośród wszystkich rekwizytów, z wyjątkiem może jedwabnego krawata i wytwornych butów z żółtymi sztylpami wystających spod biurka.
Ile, panie Werner? spytał Zouga.
Werner szybko przesortował diamenty i poukładał je w oddzielne kupki, kierując się tylko kryterium wielkości, gdyż wszystkie kamienie były tego samego koloru.
Najmniejsze liczyły po trzy punkty, czyli trzy setne karata, i były niewiele większe od ziaren piasku, natomiast największe ważyły niemal po karacie.
Werner odłożył szczypczyki i w zamyśleniu przeciągnął ręką po ciemnych włosach.
Może jeszcze kieliszeczek whisky? mruknął. Muszę się teraz napić dodał, gdy Zouga odmówił. Po czym napełnił oba kieliszki i popchnął jeden w stronę Zougi, nie zważając na jego odmowę.
Ile? nie dawał za wygraną Zouga.
Chodzi panu o wagę? spytał Werner popijając whisky i oblizując usta językiem. Dziewięćdziesiąt sześć karatów. Co to musiał być za diament! Pewnie nigdy już podobnego nie zobaczymy...
Ile w gotówce?
Majorze, gdyby to był pojedynczy kamień, zaproponowałbym panu pięćdziesiąt tysięcy funtów.
Zouga jęknął i zmrużył oczy, jakby ktoś uderzył go w twarz otwartą dłonią.
Pięćdziesiąt tysięcy wystarczyłoby na zagospodarowanie Zam-bezji, na opłacenie uzbrojonych ludzi, kupno wozów i koni, narzędzi rolniczych, a także maszyn do kopalni złota.
Niech to diabli westchnął Zouga otwierając oczy. Nie interesuje mnie, co mogłoby być, chcę wiedzieć, ile daje pan za to.
116
Dwa tysiące funtów, to moja najwyższa cena, i nie jest to otwarta oferta.
Kamień rozprysnął się na niemal dwieście małych kawałków. I za nie Zouga powinien zapłacić Bazo, zwyczajowo w suwerenach. Wzdragał się przed dokonaniem tej wypłaty, ale wiedział, że winien jest te pieniądze swoim robotnikom. Z tego, co pozostanie po wypłacie, przynajmniej tysiąc powinien włożyć w nowe rusztowania, wtedy zostanie mu jeszcze osiemset. Eksploataga działek kosztowała go sto funtów tygodniowo, wygrał więc w ten sposób dwa miesiące. Sześćdziesiąt dni zamiast całego kraju. Sześćdziesiąt dni zamiast dwustu tysięcy kilometrów kwadratowych obfitującej w bogactwa ziemi.
Jeszcze będzie moja mruknął cicho i opróżnił szybko stojący przed nim kieliszek. Whisky złagodziła trochę smak goryczy."
Ptak przyniesiony przez Ralpha okazał się samicą raroga, dumnego przedstawiciela rodziny Falco. Miał długie skrzydła i doskonale nadawał się do polowań na otwartych terenach Griąualandu.
Było to właściwie sokole, tak bowiem określają sokolnicy młodego ptaka, którego wyjęto z gniazda, gdy był już niemal całkowicie upierzemy. Gniazdo znajdowało się na szczycie wielkiej akacji, Ralph wspiął się na drzewo i zniósł ptaka zawinąwszy go w koszulę. Został przy tym boleśnie zadrapany wzdłuż brzucha.
Bazo pomógł mu uszyć dla sokoła specjalny kaptur i przygotować skórzane postronki, dla skrępowania nóg, ale później zajmował się nim już tylko Ralph. Godzinami spacerował trzymając go na ręce, skubiąc pióra i muskając delikatnie. Mówił do samiczki "kochanie" i "moja piękna", dopóki nie zaczęła jeść mu z ręki i pozdrawiać go radosnym kłiit!, kłiit! Później pokazał jej przynętę zrobioną z piór gołębia i obracał nią wkoło na długim sznurze, aż ptak nauczył się ją atakować.
Na koniec, dopełniając tradycyjnego rytuału sokolników, przy słabym blasku świecy czuwał z nią na ręku przez całą noc. Był to sprawdzian siły woli, który ugruntować miał jego dominację nad ptakiem. Przez kilka godzin Ralph wpatrywał się w żółte oczy
117
sokoła, aż wreszcie ten zamknął powieki i zasnął przycupnięty na jego pięści. Ralph wygrał i mógł zacząć wreszcie polować.
Jordan uwielbiał ptaka za jego urodę. Czasami Ralph pozwalał mu nieść go na ręce i muskać lśniące pióra. To właśnie Jordan znalazł dla niego imię: Scipio. Wziął je z Żywotów Plutarcha, które właśnie powtórnie czytał. Jordan nigdy nie uczestniczył jednak w polowaniach. Raz tylko Ralph mu na to pozwolił, ale Jordan ośmieszył się, wybuchając płaczem, w momencie gdy ptak uśmiercał swą ofiarę. Ralph nigdy więcej nie zaprosił brata na polowanie.
Ten sam deszcz, który spowodował obsunięcie się drogi nr 6, zalał wszystkie zagłębienia i rozpadliny w promieniu niemal dwustu kilometrów wokół osady New Rush. Większość z tak powstałych jezior wyschła wraz z upałami, które nadeszły po deszczu, część jednak pozostała i tak woda utrzymywała się wciąż na równinie rozciągającej się na południu w pobliżu głównej drogi do Kapsztadu. Było to miejsce odległe o jakieś dziesięć kilometrów od obozu. Wokół rozlewiska wyrosła już trzcina i osiedliły się tam ptaki. Właśnie wśród tych trzcin Ralph i Bazo znaleźli sobie kryjówkę.
Ralph wziął do ręki trochę czarnego mułu i roztarł go na policzkach. Wiedział, że jego biała twarz zwrócona ku górze błyszczałaby jak lustro i mogłyby ją dostrzec nawet wysoko lecące ptaki.
Powinieneś urodzić się Matabele, wtedy nie potrzebowałbyś mułu zaśmiał się Bazo na jego widok, a Ralph odwdzięczył mu się obraźliwym gestem. Potem obaj usiedli obserwując niebo.
Fascynowało ich, że Scipio, pomimo że miała na głowie kaptur, potrafiła rozpoznać odgłos skrzydeł nadlatującego ptaka na długo przedtem, nim zauważyli go ludzie. Komunikowała to poprzez zmianę ułożenia głowy i skrobanie pazurami.
Jeszcze nie teraz, kochanie szeptał Ralph. Już niedługo, maleńka.
Nagle Bazo gwizdnął przeciągle i wskazał brodą w górę. Ralph zobaczył trzy ptaki lecące wysoko po pustym niebie. Czarne długie skrzydła uderzały raz po raz, niespiesznie, jakby z rozwagą.
Już nadlatują, kochanie Ralph mruknął do Scipio i dotknął ustami jej nakrapianej piersi, czując łomoczące pod piórami
118
serce. Boże, ależ one wielkie! szepnął po chwili patrząc na ptaki, a Scipio siedząca na jego wyciągniętej ręce wydała mu się nagle lekka jak piórko. Nigdy dotąd nie polował z nią na gęsi i miał wątpliwości, czy sprosta ona temu wyzwaniu.
Gęsi zatoczyły łuk i leciały teraz prosto w stronę słońca. Ralph ucieszył się już się nie martwił: Scipio będzie miała za sobą słońce, gdy zacznie się wznosić.
Delikatnie zdjął z jej głowy miękki skórzany kapturek i żółte oczy rozwarły się niczym dwa księżyce w pełni. Scipio strzepnęła pióra i wydęła pierś. Patrzyła w stronę nadlatujących gęsi.
Ralph wyciągnął pięść tak, aby ustawić Scipio zgodnie z kierunkiem ich lotu. Nawet przez grubą rękawicę czuł teraz siłę jej szponów. Ptak był napięty jak struna skrzypiec dotknięta nagle smyczkiem i zdawał się leciutko drżeć.
Wolną ręką odwiązał węzeł, który łączył pęta u nóg Scipio.
Poluj! krzyknął unosząc ją na ręku i wyrzucając wysoko ponad trzemy. Leciała prosto jak oszczep, wznosząc się błyskawicznie ku słońcu.
Gęsi w końcu ją zobaczyły. Ich szyk rozbił się nagle, dwie, prując powietrze wielkim skrzydłami, usiłowały wzbić się jak najwyżej, trzecia pofrunęła w stronę rzeki, obniżając lot i starając się nabrać z powrotem szybkości, którą utraciła wpadłszy w panikę.
Scipio tymczasem wciąż się wznosiła. Jej taktyka była prosta. Potrzebowała każdego centymetra wysokości, który będzie mogła zamienić na szybkość lotu nurkowego i impet uderzenia. Miało to teraz szczególne znaczenie ze względu na dysproporcję między rozmiarami sokoła i dzikiej gęsi.
Nagle, jakby uznała, że jest już wystarczająco wysoko, zwolniła i zawisła nieruchomo w powietrzu. Wyglądała tak, jakby zrezygnowała z polowania, zniechęcona wielkością zwierzyny, którą miała upolować.
Poluj, kochanie! krzyknął Ralph i zdawało się, że Scipio go słyszy. Wydała przeraźliwy krzyk łowiącego sokoła: wysoki, przenikliwy i groźny, a potem złożyła skrzydła i runęła na swoją ofiarę.
Wybrała nisko lecącego ptaka, nie zamierza rezygnować krzyknął tryumfalnie Ralph.
119
W tym małym ciele bije serce lwa głos Bazo był pełen najwyższego podziwu.
Ciężka i masywna gęś z wysiłkiem trzepotała skrzydłami, wyciągając do przodu szyję. Widać było, że ogarnia ją coraz większa panika.
Nagle nadeszła chwila, do której Ralph i Scipio przygotowywali się od tygodni moment zabijania. Z ust Ralpha wyrwał się jęk: Scipio dosięgła gęsi. Uderzenie było jak odgłos wojennego bębna. Gęś rozpostarła skrzydła i powietrze wypełnił nagle obłok ciemnoszarego pierza. Wyglądało to jak wystrzał z ciężkiego działa. Potem gęś zaczęła spadać z odchyloną w agonii szyją, a wraz z nią Scipio z pazurami wbitymi w jej pulsujące serce.
Ralph krzycząc z radości puścił się pędem; za nim podążał roześmiany Bazo, który z odrzuconą do tyłu głową obserwował spadające niczym kometa ptaki.
Jastrząb wypuszcza ofiarę, dopiero kiedy spadnie ona na ziemię, sokół postępuje inaczej. Scipio powinna się była oderwać i pozwolić, aby gęś spadła sama. Nie zrobiła tego i Ralph zaczął się niepokoić. Może coś sobie złamała albo zraniła się podczas gwałtownego ataku?
Kochanie! zawołał do niej. Odleć! Mogła zostać przygnieciona ciałem gęsi, mogła rozbić się o ziemię. Nie powinna pozostawać tak długo złączona. Odleć! krzyknął ponownie i ujrzał jej pióra furkoczące w powietrzu i ostre krawędzie skrzydeł. Była ogłuszona, a ziemia zbliżała się w szalonym tempie.
I nagle, odrywając szpony od ofiary, rzuciła się gwałtownie do przodu; pozwoliła jej spaść na kamienistą ziemię obok moczarów. Ralph odetchnął z ulgą, był dumny, że jest taka odważna i piękna.
Kłiit! zawołała Scipio, ujrzawszy swego pana. Khit! krzyknęła raz jeszcze i usiadła lekko na jego ręce.
Pochylił się nad nią, rozpierany dumą, i pocałował delikatnie piękną główkę.
Nigdy już nie będziesz musiała tego robić wyszeptał. Chciałem się tylko przekonać, czy stać cię na to. To był pierwszy i ostatni raz.
120
Ralph położył przed Scipio głowę gęsi, a ona rozerwała ją na strzępy, spoglądając na Ralpha po każdym uderzeniu ostrego dzioba.
Ten ptak cię uwielbia Bazo spoglądał na nich ponad językami ognia, w którym piekły się kawałki gęsi. Kapiący tłuszcz syczał spadając na rozgrzane węgle.
Ja też go uwielbiam uśmiechnął się Ralph i pocałował zakrwawiony dziób.
Ty i ten ptak macie tego samego ducha. Często rozmawialiśmy o tym z Kamuzą.
Nikt nie jest tak dzielny jak moja Scipio rzekł Ralph, ale Bazo potrząsnął przecząco głową.
Pamiętasz dzień, w którym Bakela chciał mnie zabić? W momencie kiedy wyciągnął strzelbę, był oszalały z gniewu, tak bardzo zaślepiony, że mógł zabić.
Ralph zmienił się nagle na twarzy. Upłynęło już wiele miesięcy, odkąd uratował młodego Murzyna.
Nigdy o tym nie mówiłem Bazo pochwycił jego spojrzenie. To nie jest sprawa, o której mężczyzna mógłby lekko rozprawiać. Pewnie nigdy już do tego nie wrócimy, ani ja, ani ty, wiedz jednak, że nie zostanie ci to zapomniane... urwał, a potem dokończył uroczyście. Będę to zawsze pamiętał, Henshaw.
Henshaw to sokół w języku Matabelów. Murzyni nadali mu ten przynoszący chlubę przydomek, co było dowodem wielkiego szacunku. Jego ojca zwali Bakela, Pięść, a teraz on, Ralph, został Sokołem.
Będę ci to pamiętał, Henshaw, mój bracie powtórzył Bazo, Topór. Zawsze będę pamiętał.
Zouga nie wiedział, dlaczego przyjął w końcu propozycję tego spotkania. Na pewno nie dlatego, że namawiał go do niego Jan Cheroot. Powodem nie było także szybkie wyczerpanie się pieniędzy uzyskanych za okruchy "wielkiego diamentu Ballantyne'a". Trzeba bowiem wiedzieć, że cena rusztowań bez przerwy rosła, a udział Zougi w tych wydatkach zbliżał się powoli do zawrotnej sumy dwóch tysięcy funtów. Ballantyne czasami miał wrażenie, że sytuacja ta odpowiada Pickeringowi i Rhodesowi: pomniejsi poszukiwacze
121
eliminowani byli w ten sposób z kopalni, a ich działki kupowali za bezcen zamożni członkowie Komitetu.
Niewykluczone, że Zouga poszedł na to spotkanie, by oderwać się na chwilę od trudnej codzienności, a może zaintrygowała go atmosfera tajemniczości, która je otaczała. Poza tym cała historia przynieść mogła zysk, a Zouga znajdował się już na krawędzi zwątpienia i bliski był decyzji o sprzedaniu działek. Ponieważ jednak sprzedaż ta równałaby się przekreśleniu marzeń, gotów był wypróbować wszystkie dostępne drogi, nawet te najbardziej ryzykowne.
Ktoś chce z tobą mówić rzekł pewnego dnia Jan Cheroot, a w jego tonie było coś, co zaintrygowało Zougę. Byli ze sobą już tak długo, że potrafili bezbłędnie wyczuwać swoje nastroje.
W czym problem? spytał. Przyślij go do namiotu.
Chciałby rozmawiać w sekretnym miejscu, ukryty przed niepowołanymi oczami.
Tak zachowuje się tylko oszust mruknął Zouga. Jak się nazywa ten człowiek?
Nie znam jego nazwiska przyznał Cheroot, a kiedy zobaczył reakcję na twarzy Zougi, dodał: Przysłał wiadomość przez chłopca.
W takim razie odeślij chłopca z taką wiadomością: może mnie tutaj znaleźć każdego wieczora i porozmawiać ze mną o tym, na co ma ochotę. Będzie mi przyjemnie wysłuchać go pod osłoną mojego namiotu.
Jak sobie życzysz mruknął Jan Cheroot. A więc nadal będziemy jeść breję z kukurydzy.
Tak zakończyła się ta rozmowa i do tematu nie wracano przez kilka tygodni. Sprawa jednak jak robak drążyła Zougę, aż w końcu pewnego dnia sam zagadnął Cheroota.
Co słychać u twego bezimiennego przyjaciela, jaka była jego odpowiedź?
Przesłał wiadomość, że nie można pomagać człowiekowi, który sam nie chce sobie pomóc rzekł cierpko Jan Cheroot. A przecież powszechnie wiadomo, że my nie potrzebujemy pomocy. Spójrz na swoje eleganckie ubranie. To szczyt obecnej mody, aby pośladki wyglądały ze spodni.
122
Zouga uśmiechnął się na te słowa, gdyż jego spodnie były porządnie załatane przez Jordana.
A ja ciągnął Cheroot czy ja mam jakieś powody do narzekań? Dostałem przecież zapłatę nie dalej jak rok temu.
Pół roku temu sprostował Zouga.
Zdążyłem już zapomnieć parsknął sługa. Tak samo zapomniałem już, jak smakuje wołowina.
Kiedy rusztowania będą gotowe... zaczął Zouga, lecz Cheroot przerwał mu niecierpliwie.
Prędzej spadną nam na głowy. Wtedy przynajmniej nie będziemy musieli się martwić, że jesteśmy głodni.
Rzeczywiście rusztowania zaprojektowane zostały wadliwie. Nie były w stanie wytrzymać nacisku stalowej liny. Już pierwszego dnia zawaliło się rusztowanie w północnej części objętego pracami obszaru i tereny dawnej drogi nr 6 znowu zamknięto. Obecnie trwały prace mające na celu wzmocnienie konstrukcji.
Zoudze pozostała jeszcze jedna butelka kapsztadzkiej brandy, którą chował na czarną godzinę. Przyniósł ją teraz, odkorkował i napełnił dwa kubki.
Pili w milczeniu.
Powiedz swojemu przyjacielowi, że się z nim spotkam mruknął w końcu Zouga.
Na otwartej równinie nie było żywej duszy. Zamglony horyzont rysował się nierealnie, a wszystko drżało zasnute unoszonym przez wiatr pyłem. Nawet niebo jakby opustoszało.
Pośród tego pustkowia stały opuszczone zabudowania. Widać było dziurawe dachy i walące się ściany, z których odpadał tynk.
Zouga zebrał wodze, powściągając konia. Jechał teraz wolno, sprawiając wrażenie człowieka znudzonego długą podróżą, ale ukryte pod rondem kapelusza oczy niespokojnie badały każdy szczegół krajobrazu.
Czuł się niepewnie z pustą kaburą przy siodle, ale nakaz był wyraźny. Miał przyjechać nie uzbrojony, w dodatku ktoś miał go przez cały czas obserwować.
Ten ktoś wybrał idealne miejsce na spotkanie nie można się tu dostać inaczej niż przez równinę, a na niej nie sposób znaleźć
123
jakąkolwiek kryjówkę czy osłonę. Zouga niecierpliwie poruszył się w siodle i ukryty pod płaszczem rewolwer ukłuł go boleśnie. Broń taka dawała mu tylko iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa, wiedział, że człowiek ze strzelbą zawsze będzie miał nad nim przewagę.
Część zabudowań stanowiła zagroda dla owiec. W pobliżu budynku mieszkalnego znajdowała się studnia i rozpadający się wóz, któremu brakowało trzech kół i dyszla. Farba zdążyła już zejść z niego całkowicie, a ze środka wyrastały chwasty.
Zouga dotknął szyi konia i przystanął obok wozu. Zsiadł szybko używając wierzchowca jako tarczy; udając, że rozluźnia popręg, przyjrzał się uważnie pustemu budynkowi.
Okna ziały czarnymi otworami. Ktoś mógł ukrywać się w środku. Drzwi wejściowe były całkowicie rozeschnięte i co chwila uderzały o futrynę. Wewnątrz hulał wiatr.
Wciąż zasłonięty koniem, Zouga schował rewolwer za pasek od spodni, przywiązał wierzchowca do wozu za pomocą specjalnego węzła wystarczyło lekko pociągnąć, by go rozwiązać, po czym wziął głęboki oddech, wypiął pierś i pewnym krokiem wyszedł na otwartą przestrzeń.
Skierował się wprost do frontowych drzwi. Prawą rękę trzymał ukrytą pod kurtką; oparta na biodrze, niemal dotykała kolby rewolweru.
Podszedł do domu i przywarł plecami do ściany. Ze zdziwieniem spostrzegł, że oddycha z wysiłkiem, jakby całą drogę pokonał biegiem. Jeszcze bardziej zaskoczyło go, że dobrze mu z własnym strachem: skóra stała się jakby wrażliwsza, a zmysły uległy wyostrzeniu. Krew w żyłach krążyła szybciej, czuł też nerwowe napięcie w mięśniach. Dawno już nie był tak pobudzony.
Wsparł się ręką na parapecie okna i przeskoczył lekko na drugą stronę. Wylądował na pokrytej kurzem podłodze, zerwał się szybko, obrzucając spojrzeniem pomieszczenie było niewielkie i puste, upstrzone tylko odchodami jaszczurek.
Zouga zaczął posuwać się wzdłuż ściany i trafił do drugiego pomieszczenia. Zobaczył czarne od sadzy palenisko pełne starego, cuchnącego popiołu, który natychmiast poczuł w gardle. Otwarte drzwi wychodziły na zalaną słońcem zagrodę. W jej narożniku stał przywiązany koń. Kabura przy siodle była pusta. Zouga poczuł gwałtowny przypływ adrenaliny.
Wolno wyszedł na słońce, trzymając dłoń na rewolwerze.
Trzymaj ręce z dala od broni! odezwał się ktoś za jego plecami. Głos dochodził z pierwszego pokoju, przez który Zouga dopiero co przeszedł. Zostań tam, gdzie stoisz!
Głos był cichy i opanowany, dochodził z bardzo bliska. Zouga zatrzymał się posłusznie. Stał nieporuszony z ręką zaciśniętą na rewolwerze. Facet nieźle to zaplanował, przemknęło mu przez myśl. Czaił się na zewnątrz, pozwolił mu przejść przez dom, a następnie wszedł za nim.
A teraz bardzo powoli wyjmij broń i połóż ją między stopami. Powoli, bardzo powoli, majorze Ballantyne. Nie chcę pana zabić, ale gdy usłyszę odgłos odciąganego kurka, nie zawaham się strzelić.
Zouga wyciągnął ostrożnie ciężki rewolwer, pochylił się i położył go na brudnej podłodze. Zerknąwszy do tyłu pomiędzy nogami, dostrzegł skórzane buty ze sztylpami. Mężczyzna miał duże stopy i mocne nogi, musiał więc być potężnie zbudowany.
Nie powinien pan zabierać ze sobą broni, majorze. To nieuzasadniony brak zaufania z pana strony, który mógł okazać się zgubny dla nas obu w głosie mężczyzny brzmiała jednak ulga. Głos ów wydał się Zoudze znajomy; nerwowo zaczął szukać w pamięci: ten dziwny akcent, już go kiedyś słyszał.
A teraz powoli, bardzo powoli, może się pan odwrócić, majorze.
Mężczyzna stał w cieniu pod okopconą ścianą, ale strumień światła wpadającego przez okno oświetlał jego ręce i strzelbę, dubeltówkę. Oba kurki były odciągnięte, a palce mężczyzny dotykały cyngli. /
To ty! wykrzyknął Zouga.
Tak, majorze, we własnej osobie! uśmiechnął się ospowaty Bastaard, szczerząc białe zęby. Hendrick Naaiman, raz jeszcze do twych usług.
Jeżeli chcesz kupić wołu, to trochę dziwne miejsce na ubicie interesu.
To właśnie Naaiman nabył od Zougi wóz wraz z zaprzęgiem; za uzyskane pieniądze Ballantyne kupił Posiadłość Diabła.
Nie, majorze, tym razem to ja sprzedaję. Proszę się nie ruszać i trzymać ręce tak, aby były widoczne. Strzelbą jest nabita
124
125
jak na polowanie, z tej odległości kule podziurawią pana niczym sito rzucił ostro.
Zouga opuścił ręce luźno waiłuż ciała.
Co pan sprzedaje?
Skarb, majorze, odmianę życia dla pana i dla mnie.
Jestem ci naprawdę wdzięczny za życzliwość, Naaiman Zouga uśmiechnął się sarkastycznie.
Proszę mówić mi Hend-iick, majorze, jeżeli mamy zostać wspólnikami.
Ach tak? Zouga rzucilmu ponure spojrzenie. Czuję się zaszczycony.
Chodzi o to, że pan posada coś, czego ja potrzebuję, a ja mam coś, czego pan nie ma.
Do rzeczy!
Jest pan właścicielem dwóch wspaniałych działek, naprawdę niezwykłych, z tym tylko, że nie ma tam żadnych diamentów Zouga poczuł, jak zaczjna go palić blizna na policzku, ale starał się niczego nie dać po sbie poznać. Zapewne wie pan, że w związku z moim pochodzeniem, które przynosi mi ujmę, mówiąc oględnie, a nazywając rzecz po imieniu: w związku z faktem, że płynie we mnie srew Kafrów, nie mogę posiadać własnej działki.
Zapadła cisza. Mężczyźni w milczeniu mierzyli się wzrokiem, ale Zouga zrezygnował już z ponysłu rzucenia się na wycelowaną w siebie dubeltówkę. Zaintrygowały go słowa Bastaarda.
Przecież z tego właśnie powodu nie mogę sprzedać ci moich działek, nawet gdy grozisz mi bronią rzekł cicho.
Nic pan nie rozumie. Paa ma działki, a nie ma diamentów, podczas gdy ja nie mam działek ale... Hendrick wyjął z kieszeni sakiewkę i zawiesił ją sobie ca palcu ale mam diamenty dokończył i rzucił woreczek Zcudze.
Ten instynktownie wyciągaął rękę, aby go złapać. Sakiewka zachrzęściła w jego dłoni.
Proszę ją otworzyć, maj trze.
Zouga otworzył woreczek powoli i spojrzał do środka. Mimo słabego światła coś błysnęło niczym zwoje śpiącego węża. Zouga poczuł podniecenie, które ogarniało go zawsze na widok lśniącego diamentu.
Wysypał zawartość na dłoń i szybko policzył kamienie. Było ich Osiem: pierwszy, kanarkowożółty, mógł mieć jakieś dwadzieścia karatów. Wart był ze dwa tysiące funtów, jak szybko wyliczył Zouga.
To tylko próbka mojego towaru, majorze, plon jednego tygodnia.
Drugi był doskonałym ośmiofasetowym kryształem w kolorze srebrnoszarym. Trochę większy od żółtego, wart był chyba trzy tysiące.
Trzeci diament okazał się ostrosłupem prawidłowym. Był srebrny i całkiem przejrzysty. Zouga podniósł go w górę, do światła.
Kradzione? spytał.
Brzydkie słowo, majorze, obraża moje delikatne uszy. Darujmy sobie dyskusję o pochodzeniu tych kamieni. Jednego może pan być pewien: każdego dnia pojawiać się będą nowe, tak że co tydzień będziemy mieć worek kamieni czystej wody.
Co tydzień? spytał Zouga, słysząc chciwość we własnym głosie.
Co tydzień przytaknął Hendrick, obserwując twarz Ballantyne'a. Czuł, że ryba połknęła haczyk. Co tydzień będzie pan dostawać taki woreczek i wsypywać jego zawartość do swojej płuczki dodał z promiennym uśmiechem.
Zouga przyjrzał się następnemu diamentowi. Z początku myślał, że jest to czarny diament przemysłowy niewiele wart, ale jego serce zabiło żywiej, gdy padło na niego słońce, wydobywając ze środka kryształu szmaragdowy blask. Drżącymi palcami podniósł kamień do góry.
Tak, majorze Hendrick Naaiman pokiwał z uznaniem głową. Ma pan dobre oko, to jest "zielony smok".
Dziwaczny kamień, zielony diament przez handlarzy zwany zamaskowanym. W przyrodzie występują zamaskowane diamenty wyglądające jak szafiry, rubiny czy topazy. Niewykluczone, że tego "zielonego smoka" udałoby się sprzedać za dziesięć tysięcy funtów, może stałby się on nawet klejnotem koronnym jakiegoś monarchy.
Powiedziałeś, wspólnikami? spytał miękko Zouga.
Tak, moglibyśmy zostać wspólnikami kiwnął głową Hendrick. Ja będę dostarczał diamenty. Podam przykład. Za
126
127
"zielonego smoka" zapłaciłem jednemu z mych ludzi trzysta funtów. Pan położy go na swojej sortownicy i zarejestruje na Posiadłość Diabła...
Zouga z napięciem wpatrywał się w Naaimana; Hendrick wolno
zbliżył się do niego.
Za taki kamień powinien pan dostać co najmniej cztery tysiące, co daje trzy tysiące siedemset zysku. Podzielimy się po połowie. Nie jestem chciwy. Będziemy na równych prawach, majorze: tysiąc osiemset pięćdziesiąt dla pana i tysiąc osiemset pięćdziesiąt dla mnie.
Zouga przesypał błyszczące kamienie na lewą dłoń, nie spuszczając jednak wzroku z ust Bastaarda.
Co pan na to, majorze? Równoprawni wspólnicy Hendrick przełożył dubeltówkę do lewej ręki i wyciągnął prawą. Równoprawni wspólnicy powtórzył. Uściśnijmy sobie dłonie.
Zouga powoli wyciągnął prawą rękę i nagle, kiedy ich palce już się zetknęły, lewą ręką cisnął diamenty prosto w twarz Hendricka, z siłą, która wyrażała oburzenie i gniew, że ktoś ośmiela się kusić go tak bezczelnie i drwić z jego godności.
Diamenty pokaleczyły Hendricka, jeden rozciął mu czoło tuż nad okiem, inny przeciął wargę.
Naaiman bezwiednie podniósł do góry obie ręce, jakby zasłaniał się przed ciosem. Wylot lufy znalazł się nagle wysoko. Dubeltówka była wciąż odbezpieczona, a Hendrick, ochłonąwszy nieco, zaczął ją opuszczać, celując w brzuch Zougi.
Ballantyne chwycił strzelbę jakieś dziesięć centymetrów od wylotu lufy i podniósł ją do góry, drugą dłoń zacisnął na prawym nadgarstku Hendricka. Bastard odskoczył, Zouga jednak gwałtownie pchnął kolbę uderzając go prosto w twarz. Hendrick jęknął z bólu i zatoczył się. Zouga zaatakował ponownie, przygważdżając Bastaarda do okopconej ściany. Przez chwilę się szamotali. Broń wycelowana była w sufit i Zoudze udało się w końcu nacisnąć oba cyngle.
Obie lufy wypaliły jednocześnie.
Odgłos wystrzału w tak niewielkim pomieszczeniu był ogłuszający. Pociski wybiły w przegniłym dachu potężne otwory, przez które wpadało teraz słońce. Wystrzał spowodował też gwałtowny
odrzut broni, która ugodziła Hendricka w żołądek tak mocno, że jęcząc z bólu zgiął się, wypuszczając dubeltówkę. Była teraz nie nabita i niegroźna, mogła sobie leżeć na ziemi. Zouga chciał natomiast podnieść swój rewolwer. Kiedy już go dotykał, usłyszał za sobą odgłos kroków i nie podnosząc głowy, zrobił gwałtowny unik. Nad nim stał Hendrick, trzymając strzelbę niczym katowski topór gotowy do ciosu. Broń spadła w dół łagodnym łukiem. Zouga usłyszał w powietrzu cichy świst, uchylił się jeszcze odrobinę, lecz mimo to kolba dosięgła go w rejonie barku; cios był na tyle silny, że spowodował chwilową utratę czucia w prawej ręce, która zdrętwiała aż do czubków palców. Rewolwer wypadł Zoudze z dłoni.
Hendrick rzucił się błyskawicznie ku pistoletowi, Zouga jednak zdołał kopnąć go z rozmachem poniżej kolana. Naaiman zachwiał się i runął na ścianę. Przez chwilę nie mógł się ruszyć, Zouga tymczasem wyprostował się, przyskoczył do ściany i lewą sprawną ręką wymierzył cios prosto w szczękę Hendricka. Drugie, mocniejsze jeszcze uderzenie dosięgło nosa. Z obu nozdrzy trysnęła krew. W Zougę wstąpił diabeł. Zamierzał zrobić z tego człowieka krwawy befsztyk.
Zaczekaj! krzyknął Hendrick. Proszę, nie bij mnie więcej!
Prośba ta była tak gorąca, a przerażenie na twarzy Bastaarda tak wielkie, że Zouga poczuł litość i gniew ostygł w nim nagle. Nie zadał już kolejnego ciosu i odsunął się do tyłu, opuszczając ręce.
Bastaard tylko na to czekał. Zamachnął się raz jeszcze nie nabitą strzelbą, uderzając przeciwnika kolbą w twarz. Cios kompletnie zaskoczył Zougę, zalała go przy tym wściekłość, że dał zrobić z siebie głupca. Miał wrażenie, jakby świat zawirował. Obraz nagle się zamazał. Zouga rzucił się desperacko po rewolwer. Już chwytał rękojeść, gdy Hendrick całym ciężarem ciała opadł mu na plecy, przygważdżając go do ziemi. Zouga nie wypuścił jednak rewolweru zaczął uderzać nim na oślep jak maczugą. Niektóre ciosy zamierały w powietrzu, inne trafiały w podłogę, były jednak i takie, które dosięgały celu.
Krew zalewała mu oczy, dyszał i jęczał z bólu. Upłynęło trochę czasu, zanim się zorientował, że Hendrick już go nie trzyma.
128
9 Twarda ludne
129
Zouga odczołgał się kawałek i oparł o ścianę. Gdy otarł z oczu krew, ujrzał rozciągniętego na ziemi Hendricka. Leżąc na wznak z rozrzuconymi na boki ramionami, wyglądał jak krucyfiks. Krew wciąż sączyła się z jego nosa. Nie poruszał się, a jedyną oznaką życia był ciężki oddech.
Zouga opuścił rewolwer i wstał opierając się o ścianę. Chwiał się na nogach i z trudem utrzymywał równowagę nagle ogarnęła go taka słabość, że z trudem mógł utrzymać rewolwer.
Zouga, mój panie! krzyknął Jan Cheroot wbiegając na podwórze. Dyszał z wysiłku, trzymając przed sobą wyciągniętą strzelbę. Gdy ujrzał skrwawione oblicze swego pana, jego spoconą twarz wykrzywił grymas przerażenia.
Nie spieszyłeś się! wychrypiał Zouga, opierając się o futrynę. Jadąc na spotkanie z tajemniczym nieznajomym kazał Cherootowi czekać w ukryciu jakieś osiemset metrów od farmy.
Zacząłem biec, gdy tylko usłyszałem strzały.
Zouga zrozumiał, że walka trwała nie więcej niż kilka minut, dokładnie tyle, ile potrzebuje człowiek, aby przebiec odcinek ośmiuset metrów. Cheroot odpiął od pasa bukłak z wodą i starał się przemyć twarz Zougi.
Zostaw mnie Zouga cofnął się gwałtownie. Zobacz lepiej, czy jest jakiś sznur przy siodle Bastaarda, coś, czym można by skrępować człowieka.
Cheroot znalazł zwój plecionej liny i niosąc go Zoudze zatrzymał się nagle w drzwiach chaty.
Ja go znam spojrzał na zakrwawioną twarz Hendricka. Przynajmniej tak mi się wydaje, zrobiłeś z niego taką miazgę...
Zwiąż go wyszeptał Zouga, pociągając łyk z bukłaka, po czym zdjął z szyi chustę i nasączywszy ją wodą, dokładnie przemył swoje rany i zadrapania.
Najpoważniejszą ranę miał na głowie, tam gdzie dosięgła go kolba strzelby Hendricka. Była tak głęboka, że prawdopodobnie wymagała zszycia.
Jan Cheroot wiązał Hendricka, mamrocząc przy tym przekleństwa pod jego adresem.
Ty żółta żmijo, wydaje ci się, że jesteś dżentelmenem, bo masz buty na nogach i portki na czarnym tyłku.
130
Odciągnął mu ramiona za głowę i skrępował je umiejętnie w nadgarstkach i w łokciach.
Przy tobie sęp to szlachetne zwierzę mruknął, okręcając sznur wokół kostek i zaciskając mocno pętlę. Nawet hieny nie chciałyby jeść padliny razem z tobą.
Zouga zakręcił bukłak i schylił się, by pozbierać diamenty. Leżały porozrzucane po całej kuchni. Znalazł wszystkie, na samym końcu "zielonego smoka", który leżał w ciemnym kącie, matowy i niepozorny.
Zouga rzucił sakiewkę Cherootowi, a ten aż gwizdnął przeglądając jej zawartość.
Kradzione mruknął i jego twarz zmarszczyła się nagle. Ta żółta żmija nielegalnie handluje diamentami.
Chciał, żebyśmy zarejestrowali te kamienie na naszą działkę.
A jaki udział w zyskach? spytał Cheroot.
Połowa.
Nie lada gratka. Stalibyśmy się bogaczami w ciągu sześciu miesięcy, moglibyśmy wreszcie wynieść się z tego parszywego miejsca.
Zouga wyrwał sakiewkę z rąk Cheroota, czując znowu silną pokusę.
Przyprowadź jego konia! rozkazał ze złością. Podnieśli bezwładne ciało Hendricka i przerzucili je przez
siodło. Gdy Cheroot przywiązał go do konia, Hendrick wierzgnął nogami i nieznacznie odchylił głowę.
Majorze stęknął, wpatrując się w Zougę półprzytomnie. Niech mi pan pozwoli wytłumaczyć. Nic pan nie rozumie.
Zamknij się warknął Zouga.
Majorze, nie jestem złodziejem, wszystko wytłumaczę.
Powiedziałem: zamknij się! wbijając kciuki w blade policzki Hendricka, Zouga rozwarł mu usta i wepchnął w nie woreczek z diamentami.
Zssij swoje cholerne diamenty, ty złodzieju, ty oszuście syknął przewiązując usta Hendricka swoją chustą, Bastaard tymczasem rozpaczliwie rzucał głową i przewracał oczami; jego krzyki tłumił jednak jedwabny knebel.
To powinno cię uciszyć do momentu, gdy znajdziemy się przed biurem Komitetu.
131
Jan Cheroot wskoczył na siodło. Trzymając przed sobą ciało Hendricka, podążył za Zougą w stronę obozu.
Co za strata jęknął wystarczająco głośno, by Zouga mógł go usłyszeć. Ta sakiewka mogła załatwić nam podróż na północ.
Patrzył na Zougę oczekując odpowiedzi, ten jednak zignorował go zupełnie.
Komitet i tak wyśle go na stryczek. Już teraz jest trupem... Hendrick rzucił się na siodle i pociągnął nosem.
Możemy po prostu wykonać za nich robotę ciągnął Cheroot. Kula w łeb i zostawiamy go w podarunku dla jego braci i sióstr: szakali i hien. Nikt nigdy się nie dowie.
Raz jeszcze spojrzał z nadzieją na Zougę.
To, co znajduje się w tej sakiewce, zaprowadzi nas znowu na północ, tak daleko, jak tylko zechcemy.
Zouga zmusił swojego konia do cwału i oddalił się, pozostawiając za sobą chmurę gęstego pyłu. Jan Cheroot westchnął ciężko.
Na tyłach rynku, gdzie rosły dwie rozłożyste akacje, które dawały trochę cienia, Pickering i Rhodes posilali się w towarzystwie kilku nieżonatych poszukiwaczy.
Każdy z zebranych przy stole ludzi posiadał dobre działki i czerpał z diamentów niezłe dochody, inaczej nie byłoby go stać na płacenie rachunków za szampana i dobry koniak, które stanowiły podstawę menu tej grupy. Należał do niej młodszy syn nowo pasowanego lorda oraz utytułowany baronet, wywodzący się z irlandzkiej arystokracji. Prawie wszyscy byli członkami Komitetu, ze względu na wystawny tryb życia zwano ich "Grubymi Rybami".
Kiedy nadjechał Zouga, sześciu mężczyzn ucztowało właśnie przy butelce Veuve Cliąuot i robiło zakłady, ile much usiądzie na leżących na stole kostkach cukru.
Pickering podniósł głowę, a gdy ujrzał Ballantyne'a, na jego twarzy pojawił się po raz pierwszy wyraz szczerego zaskoczenia.
Panowie rzucił ostro Zouga. Mam tu coś dla was. Wychylił się w siodle i przeciął sznury, które przytrzymywały
Hendricka na drugim koniu, a potem ściągnął go na ziemię, głową w piach, tuż przed członkami Komitetu.
To N. H. D. wyjaśnił Zouga, gdy wszyscy spojrzeli nań wyczekująco.
132
Pickering zerwał się na równe nogi.
Gdzie diamenty, majorze? spytał.
W jego ustach-
Pickering ukląkł na jednym kolanie przy Hendricku i odwiązał chustę. Wyjął z jego ust mokry od śliny woreczek i wysypał zawartość na stół, pomiędzy kostki cukru i butelki szampana.
Osiem przeliczył szybko Rhodes i spojrzał z ulgą na Pickeringa. Są wszystkie.
Mówiłem, żebyś się nie martwił. Postawiłem pięćdziesiąt gwinei, że odzyskamy wszystkie. Nie zapominaj o tym!
Pickering uśmiechnął się do Rhodesa, po czym odwróciwszy się znowu w stronę leżącego na ziemi Hendricka, pochylił się nad nim troskliwie i pomógł wstać.
Mój drogi, czy wszystko w porządku?
Omal mnie nie zabił wyszeptał Bastaard. To szaleniec!
Mówiłem, żebyś był ostrożny, to nie jest człowiek, z którym można by igrać poklepał Hendricka po plecach. Dobra robota, Hendrick, wspaniale się spisałeś.
Jesteśmy winni panu małe wyjaśnienie, majorze Pickering zwrócił się teraz do Zougi i uśmiechnął ujmująco.
Zouga wpatrywał się w niego, nie mogąc wykrztusić słowa. Był tak blady, że wszystkie zadrapania i rany stały się jeszcze bardziej widoczne.
Pułapka! wyszeptał wreszcie. Zastawiliście na mnie pułapkę.
Musieliśmy być pana pewni wytłumaczył spokojnie Rhodes.
Musieliśmy wiedzieć, jakim naprawdę jest pan człowiekiem, zanim przyjmiemy pana do Komitetu.
Ty świnio! wrzasnął Zouga. Ty arogancka świnio!
Wyszedł pan z tego z podniesioną przyłbicą dodał chłodno Rhodes. Nie przywykł, żeby ktoś zwracał się do niego w ten sposób.
A gdybym wpadł w waszą pułapkę, co byście mi zrobili?
Nie rozważaliśmy nawet takiej możliwości wzruszył ramionami Rhodes. Zachował się pan, jak przystoi prawdziwemu angielskiemu dżentelmenowi.
133
Nie macie pojęcia, jak byłem bliski... rzekł Zouga.
Owszem, mamy. Większość z nas została sprawdzona w ten sam sposób.
Co by mnie czekało? Zouga zwrócił się teraz do Pi-ckeringa. Pokazowy lincz?
O nie, mój drogi, z pewnością nic tak teatralnego. Mógłbyś po prostu pośliznąć się na drodze i spaść niechcący do wykopu albo mieć pecha i stać pod wyciągiem, gdy pękłaby niespodziewanie lina. Pickering wybuchnął śmiechem, a ludzie za stołem zawtórowali mu radośnie.
Potrzebuje pan teraz kieliszka szampana, majorze, albo nawet czegoś mocniejszego.
Proszę się do nas przyłączyć! krzyknął ktoś inny zza stołu robiąc dla niego miejsce. Będzie nam miło napić się z prawdziwym dżentelmenem.
Chodź, majorzerzekł Pickering. Poślę po lekarza, żeby zobaczył tę ranę na głowie. I w tej samej chwili wyraz jego twarzy uległ gwałtownej zmianie.
Zouga wyrzucił nogi ze strzemion, zeskoczył na ziemię i stanął naprzeciw niego. Obaj mężczyźni zaczęli mierzyć się wzrokiem. Byli tego samego wzrostu, potężni i dobrze zbudowani. Siedzące przy stole towarzystwo przyglądało się całej scenie z wyrazem zainteresowania. Było to znacznie ciekawsze niż liczenie much na kostkach cukru.
No, no, chyba rozwali Picklingowi głowę.
Albo Pickling jemu.
Dziesięć gwinei, że wygra łowca słoni.
Nie popieram bijatyk mruknął Rhodes ale postawię dziesiątkę na Picklinga.
Tamten koń ma już za sobą ciężką gonitwę, nie sądzę, żebyście mieli jakieś szansę.
Uśmiech Pickeringa zamienił się w złośliwy grymas. Pickling stał z zaciśniętymi pięściami, napięty i czujny.
Zouga opuścił nagle pięści i zwrócił się z pogardą do siedzącego pod akacją towarzystwa.
Dostarczyłem już państwu wystarczająco dużo rozrywki jak na jeden dzień rzekł chłodno. Mam gdzieś wasze cholerne diamenty i przeklęty Komitet...
134
Wybuch Zougi zagłuszyły ironiczne brawa i salwy śmiechu. Wskoczył na konia i popędził galopem do swego obozowiska.
Mam nadzieję, że go nie utracimy rzekł poważnie Pickering, odprowadzając Zougę wzrokiem. Bóg świadkiem, jak bardzo potrzeba nam uczciwych ludzi.
Och, nie ma się czym przejmować odparł Rhodes. Trzeba dać mu trochę czasu, żeby ochłonął, potem będzie nasz.
Henshaw, ona nie jest jeszcze gotowa do kolejnej walki rzekł Bazo. Na kolanach trzymał pleciony koszyk z trzciny.
Ralph siedział wraz z Murzynami wokół paleniska. Czuł się tu lepiej niż w namiocie ojca: był z przyjaciółmi, najbliższymi przyjaciółmi, jakich udało mu się spotkać w czasie cygańskiego życia. Tutaj nie dosięgało go także surowe i krytyczne spojrzenie ojca.
Jeżeli to ty miałbyś decydować, ona nigdy by już nie walczyła odparł Ralph posilając się potrawką z baraniny.
Jej nowa noga nie jest jeszcze wystarczająco mocna potrząsnął głową Bazo.
Przeciwnie, jest mocna i sprawna odrzekł Ralph przeżuwając mięso.
Bazo wydął policzki i zasępił się jeszcze bardziej, a siedząca nad nim na żerdzi Scipio otrzepała pióra i wydała cichy krzyk, tak jakby chciała go poprzeć.
Bazo podejmował decyzję biorąc pod uwagę zdanie wszystkich, jednak rozstrzygający głos zawsze należał do niego, gdyż właśnie on schwytał stworzenie, o którym tak zawzięcie rozprawiali.
Za każdym razem, kiedy ona nie walczy, my, twoi bracia, stajemy się biedniejsi włączył się Kamuza. Henshaw ma rację, ona ma w sobie zajadłość lwicy i gotowa już jest zdobyć dla nas więcej złotych krążków.
Mówisz i myślisz jak biały człowiek oskarżył go Bazo. Myśl o żółtych monetach wypełnia twą głowę w dzień i w nocy.
A jaki inny z tego pożytek? odparował Kamuza, wskazując na koszyk. Jeżeli cię ukąsi, włócznia twej męskości skurczy się niczym zgniły owoc do rozmiarów dziecięcego palca.
135
Nie macie pojęcia, jak byłem bliski... rzekł Zouga.
Owszem, mamy. Większość z nas została sprawdzona w ten sam sposób.
Co by mnie czekało? Zouga zwrócił się teraz do Pi-ckeringa. Pokazowy lincz?
O nie, mój drogi, z pewnością nic tak teatralnego. Mógłbyś po prostu pośliznąć się na drodze i spaść niechcący do wykopu albo mieć pecha i stać pod wyciągiem, gdy pękłaby niespodziewanie lina. Pickering wybuchnął śmiechem, a ludzie za stołem zawtórowali mu radośnie.
Potrzebuje pan teraz kieliszka szampana, majorze, albo nawet czegoś mocniejszego.
Proszę się do nas przyłączyć! krzyknął ktoś inny zza stołu robiąc dla niego miejsce. Będzie nam miło napić się z prawdziwym dżentelmenem.
Chodź, majorze rzekł Pickering. Poślę po lekarza, żeby zobaczył tę ranę na głowie. I w tej samej chwili wyraz jego twarzy uległ gwałtownej zmianie.
Zouga wyrzucił nogi ze strzemion, zeskoczył na ziemię i stanął naprzeciw niego. Obaj mężczyźni zaczęli mierzyć się wzrokiem. Byli tego samego wzrostu, potężni i dobrze zbudowani. Siedzące przy stole towarzystwo przyglądało się całej scenie z wyrazem zainteresowania. Było to znacznie ciekawsze niż liczenie much na kostkach cukru.
No, no, chyba rozwali Picklingowi głowę.
Albo Pickling jemu.
Dziesięć gwinei, że wygra łowca słoni.
Nie popieram bijatyk mruknął Rhodes ale postawię dziesiątkę na Picklinga.
Tamten koń ma już za sobą ciężką gonitwę, nie sądzę, żebyście mieli jakieś szansę.
Uśmiech Pickeringa zamienił się w złośliwy grymas. Pickling stał z zaciśniętymi pięściami, napięty i czujny.
Zouga opuścił nagle pięści i zwrócił się z pogardą do siedzącego pod akacją towarzystwa.
Dostarczyłem już państwu wystarczająco dużo rozrywki jak na jeden dzień rzekł chłodno. Mam gdzieś wasze cholerne diamenty i przeklęty Komitet...
134
Wybuch Zougi zagłuszyły ironiczne brawa i salwy śmiechu. Wskoczył na konia i popędził galopem do swego obozowiska.
Mam nadzieję, że go nie utracimy rzekł poważnie Pickering, odprowadzając Zougę wzrokiem. Bóg świadkiem, jak bardzo potrzeba nam uczciwych ludzi.
Och, nie ma się czym przejmować odparł Rhodes. Trzeba dać mu trochę czasu, żeby ochłonął, potem będzie nasz.
Henshaw, ona nie jest jeszcze gotowa do kolejnej walki rzekł Bazo. Na kolanach trzymał pleciony koszyk z trzciny.
Ralph siedział wraz z Murzynami wokół paleniska. Czuł się tu lepiej niż w namiocie ojca: był z przyjaciółmi, najbliższymi przyjaciółmi, jakich udało mu się spotkać w czasie cygańskiego życia. Tutaj nie dosięgało go także surowe i krytyczne spojrzenie ojca.
Jeżeli to ty miałbyś decydować, ona nigdy by już nie walczyła odparł Ralph posilając się potrawką z baraniny.
Jej nowa noga nie jest jeszcze wystarczająco mocna potrząsnął głową Bazo.
Przeciwnie, jest mocna i sprawna odrzekł Ralph przeżuwając mięso.
Bazo wydął policzki i zasępił się jeszcze bardziej, a siedząca nad nim na żerdzi Scipio otrzepała pióra i wydała cichy krzyk, tak jakby chciała go poprzeć.
Bazo podejmował decyzję biorąc pod uwagę zdanie wszystkich, jednak rozstrzygający głos zawsze należał do niego, gdyż właśnie on schwytał stworzenie, o którym tak zawzięcie rozprawiali.
Za każdym razem, kiedy ona nie walczy, my, twoi bracia, stajemy się biedniejsi włączył się Kamuza. Henshaw ma rację, ona ma w sobie zajadłość lwicy i gotowa już jest zdobyć dla nas więcej złotych krążków.
Mówisz i myślisz jak biały człowiek oskarżył go Bazo. Myśl o żółtych monetach wypełnia twą głowę w dzień i w nocy.
A jaki inny z tego pożytek? odparował Kamuza, wskazując na koszyk. Jeżeli cię ukąsi, włócznia twej męskości skurczy się niczym zgniły owoc do rozmiarów dziecięcego palca.
135
Cóż to byłby za widok! zarechotał Ralph. Hipopotam zamieniony w polną myszkę.
Bazo uśmiechnął się i uczynił gest, jakby chciał położyć koszyk na kolanach Kamuzy.
Weź ją i nakarm trochę, aby miała więcej siły do walki zaproponował i wszyscy wybuchnęli śmiechem na widok przerażenia protestującego rozpaczliwie Kamuzy.
Śmiech ten maskował ich własny strach, wszyscy bowiem prócz Bazo obawiali się zbliżyć do koszyka. Gdy Bazo podniósł wreszcie wieko, w chacie zapanowała cisza. Potem nad koszykiem pojawiły się zafascynowane twarze. Na dnie czaiło się coś ciemnego i kosmatego, dużego jak szczur.
Witaj, moja Inkosikazi! rzekł Bazo, a stworzenie uniosło się na swoich licznych nogach, dwie wyciągając do góry. Bazo podniósł prawą rękę, aby odwzajemnić pozdrowienie.
Pewnego razu gdy Ralph i Bazo wyładowywali drewniane belki na wschodnim krańcu nowych rusztowań, spośród desek wybiegł nagle wielki pająk. Z rozprostowanymi odnóżami miał wielkość dużego talerza. Był to "pająk-pawian", nazwę swą zawdzięczający pokrywającemu go gęstemu owłosieniu i wyjątkowej skoczności.
Odkąd terytorium Griąualand West i obszar Wzgórza Coles-berg wraz z osadą New Rush stały się częścią Imperium Brytyjskiego, wiele się tam zmieniło. Osada New Rush została przemianowana na Kimberley, od nazwiska lorda Kimberleya, sekretarza do spraw kolonii w Londynie. Cywilizacja brytyjska przyniosła ze sobą między innymi zakaz walki kogutów, skrupulatnie przestrzegany przez miejscową administrację. Spragnieni mocnych wrażeń poszukiwacze znaleźli sobie szybko zastępczy sport: walkę pająków.
Nie pozwól mu uciec! krzyknął z wozu Ralph, zrzucając z siebie koszulę.
Bazo był jednak szybszy, odwinął z bioder przepaskę i niczym matador drażniący byka rozwinął ją przed pająkiem. Ten przysiadł nagle, wyciągając w obronie przednie odnóża, Bazo tymczasem zarzucił na niego przepaskę i owinąwszy nią pająka, tryumfalnie podniósł go do góry.
Pająk okazał się samicą i Bazo nazwał ją Inkosikazi, Królową,
136
była bowiem, jak wyjaśnił Ralphowi, prawdziwie królewska w swym gniewie i tak samo żądna krwi jak królowa Matabelów.
Teraz, gdy siedząc z koszykiem na kolanach zaczął powoli przybliżać do niej rękę, wszyscy wstrzymali oddech i zamarli obserwując w napięciu, jak dłoń Bazo centymetr po centymetrze zbliża się do pająka.
Wreszcie dotknął jej opuszkami palców i delikatnie pogładził gęste futerko. Pająk powoli opuścił wyciągnięte do ataku odnóża i z ust zebranych wokół ludzi wyrwało się westchnienie ulgi.
Inkosikazi walczyła dotąd pięć razy i pięć razy zabijała przeciwnika, w ostatniej jednak walce utraciła kawałek nogi. Było to przed trzema miesiącami i uszkodzona kończyna zdołała już się zregenerować. Nowe odnóże było jaśniejsze od pozostałych, niczym młody pęd na krzaku róży.
Bazo odwrócił dłoń i pająk skoczył na nią, moszcząc się wygodnie z podkurczonymi nogami.
Królowa rzekł Bazo. Prawdziwa królowa. A potem dodał marszcząc brwi: Henshaw chciałby widzieć, jak znowu walczysz. Idź teraz do niego i powiedz mu, czy będziesz walczyć, czy nie dokończył i wyciągnął w stronę Ralpha rozpostartą dłoń z pająkiem.
Ralph poczuł na plecach mrowienie i z niemym przerażeniem wpatrywał się w pająka, który niczym włochata ropucha gotował się do skoku.
No dalej, Henshaw śmiał się Bazo. Porozmawiaj z nią. Było to wyzwanie. Widzowie znowu zastygli w oczekiwaniu.
Ralph wiedział, że jeśli go nie podejmie, wydrwią go bezlitośnie. Chciał się poruszyć, zrobiło mu się jednak niedobrze i siedział jak sparaliżowany, a na czole lśniły mu kropelki potu.
Bazo wciąż się uśmiechał, ale w jego oczach zaczął pojawiać się odcień wyniosłej pogardy. Wreszcie z nadludzkim wysiłkiem Ralph zmusił się do podniesienia ręki. Ten ruch spłoszył pająka, który uniósł się nagle, a jego miękki i wydęty odwłok zaczął pulsować. Jak dotąd tylko jedna osoba dotykała Inkosikazi, więc jej reakga na obcy dotyk trudna była do przewidzenia, Ralph zdecydował się jednak zaryzykować. Jego palce powoli zbliżały się do pająka. Były dziesięć, później pięć centymetrów od włochatego korpusu, gdy niespodziewanie pająk skoczył i zataczając w powietrzu ostrą parabolę, wylądował prosto na ramieniu Ralpha.
137
Krąg widzów rozstąpił się z histerycznym krzykiem; Murzyni zaczęli przepychać się nerwowo w stronę wąskiego wyjścia. Tylko Bazo i Ralph pozostali nieporuszeni. Ralph siedział nadal z wyciągniętą przed siebie ręką i pająkiem na ramieniu. W pewnej chwili przekrzywił głowę i spojrzał na Inkosikazi. W tym samym momencie pająk poruszył się i zaczął ostrożnie przemieszczać w stronę jego szyi, podnosząc wysoko swoje długie i włochate odnóża. W końcu Ralph nie mógł go już dojrzeć, poczuł za to jego pazurki na delikatnej skórze w okolicy jabłka Adama.
Krzyk uwiązł mu w gardle. Powstrzymał go ostatkiem woli. Pająk wdrapał się na brodę i zawisł na niej, grzbietem do dołu, jak nietoperz.
Ralph trwał nieporuszony. Uchwycił spojrzenie Bazo, w którym nie było już nawet śladu rozbawienia, z tyłu dostrzegł innych widzów zdjęci grozą, przyglądali się fascynującemu widowisku. Może przez minutę wszyscy tkwili w bezruchu, w końcu jednak Ralph podniósł rękę. Jego ruch był tak ostrożny i ściśle kontrolowany, że pająk tylko trochę się zaniepokoił i bez protestu zeskoczył na wyciągniętą ku niemu dłoń. Ralph delikatnie włożył go z powrotem do koszyka.
W tej samej chwili chciał zerwać się z miejsca, wybiec z chaty i zwymiotować, ale raz jeszcze się powstrzymał i bez słowa popatrzył na Bazo.
Będzie walczyć rzekł Murzyn spuszczając oczy. Tak, jak sobie życzyłeś, Henshaw. Jutro znów stanie do walki dodał i zamknął wieko koszyka.
Inkosikazi nie walczyła od blisko trzech miesięcy i gracze dawno już o niej zapomnieli. W tym czasie zdążyły już się pojawić nowe mistrzynie.
Zawody odbywały się każdego wieczora w świetle latarni, w zachodnim narożniku rynku, za barem Diamentowej Lii. Najważniejsza walka miała miejsce w niedzielne popołudnie.
Arenę stanowiła drewniana skrzynia o wymiarach dwa metry na dwa i wysokości jednego metra, nakryta przezroczystą szybą. Była to największa szklana powierzchnia w całym Griqualandzie. Po-
138
czątkowo miała stanowić okno wystawowe na ulicy Głównej. Cudem przetrwała podróż z Kapsztadu i stała się jednym z najbardziej pielęgnowanych i chronionych przedmiotów w Kimberley. Bez niej walki pająków umarłyby śmiercią naturalną, a niedzielne popołudnia stałyby się naprawdę nie do wytrzymania.
Właścicielem szyby i drewnianej areny był dawny handlarz diamentów, który zorientował się nagle, że walka pająków może okazać się jeszcze lepszym interesem. Fakt, że był właścicielem szyby, dawał mu monopol na grę, umożliwiał pobieranie słonych opłat za bilety wstępu, jak również czerpanie lwiej części z wygranych zakładów.
Wokół areny ustawiono sześć wozów, by widzowie mogli dobrze obserwować widowisko, a mieszczące się w sąsiedztwie bary dostarczały nieprzerwanie trunków, które ugasić miały silne pragnienie wyczerpanych pracą mężczyzn.
Od czasu gdy Kimberley stało się częścią Imperium, liczba kobiet zdołała już powiększyć się czterokrotnie. Nie przepuszczały one żadnej okazji, aby pokazać się w nowym kapeluszu albo zaprezentować piękną suknię, a w czasie walki pająków wydawały piskliwe okrzyki przerażenia, które podnosiły jeszcze temperaturę wśród widowni.
Na jednej z biegnących do rynku uliczek Ralph dyskutował z grupą Murzynów.
Nie wiem, co oznacza to imię zaprotestował Bazo.
To imię niebezpiecznej kobiety, która tak przepięknie tańczyła, że król zgodził się obciąć dla niej głowę pewnego mężczyzny i podać jej na tacy.
Murzyni popatrzyli na niego z wyraźnym zainteresowaniem, historia taka mogła podobać się Matabelom.
Więc jak się ona nazywała? spytał poważnie Bazo.
Salome.
Ale dlaczego nie możemy jej pozwolić walczyć pod prawdziwym imieniem? dopytywał się Bazo, spoglądając na zamknięty koszyk. Dlaczego musimy zmieniać imię Inkosikazi na tę jedną walkę? To zły omen.
Jeżeli zostawimy to samo imię, wszyscy będą wiedzieć, że to ta sama Inkosikazi, która zabiła już pięciokrotnie. Jeżeli nazwiemy ją Salome, nikt jej nie rozpozna. Uwierzą więc, że nigdy jeszcze nie
139
walczyła, i tym sposobem wygramy więcej pieniędzy tłumaczył Ralph, powoli tracąc cierpliwość.
Sprytnie pomyślane wtrącił Kamuza.
Kto wynalazł to imię? drążył Bazo, nie zwracając na niego uwagi.
Jordie. Znalazł je w wielkiej księdze.
To przeważyło. Bazo żywił wielki respekt dla złotowłosego chłopca i jego znajomości tajemnych ksiąg.
Salome powtórzył Bazo. Zgoda, ale tylko na ten jeden wieczór.
Dobrze Ralph potarł szybko dłonie. A teraz co z pieniędzmi?
Wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę Kamuzy. Pełnił on rolę skarbnika. Matabelowie zgromadzili już do tej pory pokaźną ilość złotych i srebrnych monet. Oprócz wypłat były tam pieniądze uzyskane za znalezione diamenty, a także wygrane z pięciu walk Inkosikazi.
Skarb ukryty był pod podłogą wspólnej chaty, ale jego część wydobyta została poprzedniego wieczoru i Kamuza wręczyć mógł teraz Ralphowi kilkanaście złotych monet. Żaden biały bukmacher nie przyjąłby zakładu od Murzyna, Ralph pełnił wiec rolę reprezentanta całej grupy.
Wypisz pokwitowanie nakazał Kamuza i Ralph wystawił mu rachunek na szesnaście suwerenów.
Kamuza obejrzał uważnie papier. Nie umiał czytać, ale widział nieraz, jak biali ludzie podają sobie skrawki papieru w zamian za powierzone pieniądze, i przejął od nich ten dziwaczny zwyczaj.
W porządku powiedział chowając papier.
Mam cztery własne monety Ralph pokazał Murzynom oszczędności całego życia. Zapłacę za bilet, a resztę dołożę do zakładu.
Może bogowie będą sprzyjać nam wszystkim, Henshaw rzekł Bazo i wręczył Ralphowi drogocenny koszyk
Ralph wcisnął na głowę czapkę, tak aby zasłaniała przynajmniej częściowo jego twarz. Było mało prawdopodobne, aby wśród tłumu znalazł się jego ojciec, a jeśli już by się tam znalazł, czapka w niczym nie pomogłaby Ralphowi. Gest ten był więc raczej instynktownym wyrazem lęku przed gniewem ojca.
140
Będę tu czekał na pieniądze powiedział Kamuza.
Jeżeli wygra odparł Ralph.
Wygra na pewno wtrącił ponuro Bazo.
Ralph oddalił się szybko w stronę rynku i zmieszał z tłumem. Przepchnął się szybko do grupy trzymających w rękach wiklinowe koszyki mężczyzn, którzy czekali na rejestrację.
O, młody Ballantyne! Chaim Cohen spojrzał na Ralpha znad swojego rejestru. Miał druciane okulary na końcu nosa i pocił się niemiłosiernie. Dawno cię nie widziałem.
Musiałem złapać nowego pająka Ralph skłamał gładko.
A co stało się z?... Jakżeż ona się nazywała?
Zdechła. Straciła nogę i zdechła po ostatniej walce.
Jak się nazywa twoja nowa dama?
Salome, proszę pana.
Aha, Salome. Płacisz dwa funty, młody panie Ballantyne. Ralph znalazł miejsce na końcu jednego z wozów. Częściowo
ukryty, mógł obserwować stamtąd kobiety. Niektóre z nich były młode i piękne, a przy tym świetnie zdawały sobie z tego sprawę. Przechodziły wystarczająco blisko, aby słyszeć mógł szelest ich usztywnionych halek i czuć podkreślony przez francuskie perfumy zapach kobiecości.
Woń perfum przebił nagle zapach koniaku i ostry głos przerwał
erotyczne fantazje Ralpha.
Podobno wystawiasz dziś nową sztukę, Ballantyne?
Tak, proszę pana. Zgadza się.
Barry Lennox był postawnym mężczyzną, awanturnikiem słynącym z celnych ciosów pięścią i cieszącym się ogólnym respektem. Był też hazardzistą, który postawił raz tysiąc gwinei na koguta i wygrał. Działo się to za czasów, kiedy cywilizacja nie dotarła jeszcze w rejon kopalni, ale teraz stawiał on podobne sumy w walkach pająków. Jak na stosunki panujące w Kimberley, uchodził za bogacza, posiadał bowiem osiemnaście dochodowych działek. Miał czerwone policzki i ochrypły głos alkoholika, Ralpha jednak najbardziej intrygował fakt, że człowiek ten zatrudniał aż trzy młode kobiety do prowadzenia domu. Jedna była uroczą, żółtą 'jak żonkil Bastaardką, druga Mulatką z Mozambiku, trzecia zaś czarną jak smoła Murzynką, dorodną niczym klacz. Za każdym razem, gdy Ralph myślał o tym wspaniałym kolorowym trio,
141
a zdarzało mu się to dosyć często, jego wyobraźnię rozpalały ekscytujące wizje.
Rzecz jasna, ani ojciec Ralpha, ani żaden inny członek Komitetu nie zauważał nawet Lennoxa i nie kłaniał mu się na ulicy. Podanie Lennoxa o przyjęcie do Kimberley Club skupiającego miejscowe wyższe sfery spotkało się z druzgocącą odmową. Pięćdziesiąt sześć czarnych kul, jakie wtedy otrzymał, pozostawało nadal rekordem nie do pobicia. Ralph jednak bez wahania zdjął przed nim czapkę.
Co stało się z Inkosikazi? Zbiłem na niej niezłą forsę.
Zdechła, panie Lennox. Ze starości, jak sądzę.
Te pająki mogą żyć ponad dwadzieścia lat mruknął Lennox. Przyjrzyjmy się twojej nowej damie.
Nie chciałbym jej niepokoić, proszę pana, przynajmniej nie teraz, przed samą walką.
Czy twój ojciec wie, gdzie spędzasz niedzielne popołudnia?
W porządku, proszę pana Ralph skapitulował pospiesznie i podniósł wieko koszyka. Lennox zbadał jego wnętrze swoimi przekrwionymi, niemniej nader spostrzegawczymi oczami.
Wygląda na to, że przednia lewa noga jest świeżo odrośnięta.
Nie, proszę pana. To znaczy jest to możliwe, dopiero co ją złapałem. Przecież nie wiem o niej wszystkiego.
Chłopcze, nie wystawiałbyś chyba sobowtóra. No gadaj, co to za pająk! Lennox spojrzał badawczo na Ralpha, a ten speszony spuścił oczy.
Nie chcesz chyba stanąć przed Komitetem, mały? To byłby prawdziwy wstyd dla twojego taty, mógłbyś mu złamać serce.
Prawdopodobnie nie złamałoby to Zoudze serca, ale z pewnością Ralph nieźle by od niego oberwał.
Już dobrze, panie Lennox Ralph potrząsnął nerwowo głową. To jest Inkosikazi, wyrosła jej nowa noga. Myślałem, że zbiorę lepsze stawki, ale teraz wycofam ją oczywiście. Idę powiedzieć panu Cohenowi, że skłamałem.
Lennox podszedł nagle tak blisko, że jego usta dotknęły ucha Ralpha, a koniak zapachniał intensywnie.
To byłaby naprawdę głupota, mój drogi. Wypuścisz swoją damulkę, a jeśli wygra, możesz spodziewać się nagrody. Słowo. A teraz muszę cię niestety opuścić zakończył gwałtownie Lennox i zniknął, torując sobie drogę potężnym brzuchem.
142
Chaim Cohen wdrapał się na dyszel stojącego najbliżej areny wozu i zaczaj zapisywać zakłady na trzymanej w ręku tablicy.
Za każdym razem, kiedy pomijane było nowe imię Inkosikazi, nerwy Ralpha napinały się mocniej. Było tylko dziesięć walk, a pan Cohen kończył właśnie zapisywać dziewiątą.
Walka numer 10 krzyknął wreszcie Cohen. Panie i panowie, to jest biblijna walka, prosto ze Starego Testamentu. Jedyna i niepowtarzalna, groźna i nieujarzmiona: Goliat! zawtórował mu wybuch oklasków. Goliat była absolutną mistrzynią, miała już bowiem na koncie dwanaście zwycięstw. Naprzeciw waszej ulubienicy stanie piękna mała nowicjuszka, Salome!
Salonie nie została oklaskana, wszyscy bowiem stawiali na championa. Ralph, choć owładnięty strachem i dręczony obawami, postanowił nie rezygnować jednak z zakładu. Kiedy odchodził od bukmachera, drogę zastąpił mu Lennox.
Czy sam postawiłeś na nią?
Wszystko, co posiadam, proszę pana.
To właśnie chciałem wiedzieć, mój chłopcze rzekł na pożegnanie Lennox i zaczaj przepychać się do najbliższego bukmachera.
Potężna Goliat wyszła powoli na arenę. Świeżo wyliniała, co zdradzał jej połyskliwie miedziany kolor. Przeszła naokoło areny, pozostawiając na piasku podwójną obręcz śladów, a tłum pozdrawiał ją okrzykami. Po pierwszych popołudniowych walkach ludzie bardzo się rozluźnili, większość była już pijana, a głosy pełne agresji i okrucieństwa.
Zabij ją! krzyknęła piękna blondynka w przybranym kwiatami kapeluszu. Rozerwij ją na strzępy! Jej twarz była czerwona z podniecenia, a oczy błyszczały gorączkowo.
W porządku, panie Ballantyne. Proszę włożyć już swą damę zakomenderował Chaim Cohen, podnosząc głos, aby przekrzyczeć narastający tumult.
Ralph poczekał jednak jeszcze chwilę, aż Goliat dokończy okrążenie i usunie się na swoją część areny. Wtedy uchylił drzwiczki i delikatnie potrząsnął koszykiem, dając sygnał Inkosikazi.
143
Wyszła ostrożnie i zaczęła posuwać się wolno na wyprostowanych odnóżach. Nagle zobaczyła swoją przeciwniczkę i zamarła w bezruchu. Jej oczy błyszczały jak okruchy czarnego diamentu.
Goliat wyczuła jej obecność, wyskoczyła w górę i obróciwszy się w powietrzu opadła na wprost Inkosikazi. Obie zamarły i przyglądały się sobie; dopiero teraz widać było jak na dłoni różnicę rozmiarów. Goliat była potężnym pająkiem, ale teraz, gdy jej ciało gotowało się do walki, a włosy podniosły się jak u jeżozwierza, wyglądała na prawdziwego giganta.
Pająki rozpoczęły taniec wojenny. Podnosiły i opuszczały korpusy, poruszały delikatnie nogami, unosząc za każdym razem jedną parę, niczym hinduski bóg Sziwa rozprostowujący po kolei swoje ramiona.
Na widowni zaległa zupełna cisza. Wszyscy przyglądali się w napięciu temu stylizowanemu tańcowi śmierci, aż nagle rozległ się potężny krzyk. Goliat zaatakowała.
W ułamku sekundy, z wyciągniętymi odnóżami znalazła się tuż przy Inkosikazi. Niezwykła zwinność tych pająków była jednym z powodów tak wielkiego zainteresowania widzów. Pająki w żaden sposób nie sygnalizowały swoich skoków. Odrywały się od ziemi jak żywe pociski i z furią atakowały przeciwnika, a w przerwach między atakami wracały do swego spokojnego tańca.
Inkosikazi walczyła instynktownie, walka była naturalną i automatyczną reakcją na obecność innej samicy, śmiertelną rywalizacją o podłożu seksualnym.
Zaatakowała dwukrotnie i dwa razy Goliat musiała się wycofać, lecz trzeci skok był za wysoki i Inkosikazi dotknęła szklanego dachu areny. Uderzenie popsuło precyzję jej skoku. Inkosikazi wylądowała, z trudem łapiąc równowagę, a Goliat od razu rzuciła się do ataku.
Widownia zawyła raz jeszcze, przeczuwając rychłe rozstrzygnięcie walki. Dwa owłosione stworzenia złączyły się ze sobą w śmiertelnym uścisku.
Impet, z jakim wyskoczyła Goliat, był tak wielki, że oba pająki przetoczyły się przez całą arenę. Ich zakrzywione jadowite ostrza próbowały przebić się przez chitynowe osłony na grzbietach, pozostawiając na nich przezroczyste i gęste jak miód kropelki trucizny. Pająki siłowały się długo, w końcu Goliat zaczęła stop-
144
niowo uzyskiwać przewagę. Jej waga okazała się teraz prawdziwym
atutem.
Z głośnym trzaskiem, niczym zgniatany orzech, jedna z nóg Inkosikazi została oderwana nagle od tułowia. Królowa rzuciła się w bok, a jej miękki odwłok skurczył się spazmatycznie.
Zabij ją! Rozerwij na strzępy! krzyknęła piękna blondynka, rwąc swą wyperfumowaną chusteczkę.
Goliat próbowała teraz znaleźć dogodne miejsce na wbicie swego czerwonego kolca, a Inkosikazi wytężyła wszystkie siły, aby wyrwać się wreszcie ze śmiertelnych kleszczy. Raz jeszcze widzowie usłyszeli suchy trzask i Inkosikazi straciła kolejną nogę. Zdołała jednak uwolnić się z uścisku i odskoczyć w bezpieczne miejsce. Tymczasem Goliat pozostała na miejscu trzymała w szczękach oderwane odnóża i zabawiała się nimi okrutnie. Wydawała się całkowicie pochłonięta tą czynnością; Inkosikazi wykorzystała ten moment i zaatakowała.
Wylądowała lekko na grzbiecie przeciwniczki i przechylając się błyskawicznie, wbiła ostrze w jej miękki odwłok.
Przez ciało Goliat przeszedł skurcz, a odnóża wyprostowały się
nagle, tężejąc w agonii. Inkosikazi siedziała przyklejona do jej ciała
* wstrzykiwała nadal śmiertelny jad, aż ciało przeciwniczki zastygło
bez ruchu.
Po widowni przetoczył się ryk rozczarowania. Bazo przedarł się nagle przez tłum i rzucił w stronę Ralpha z okrzykiem
tryumfu.
Wyjmij ją ze środka zakomenderował Ralph. Ja idę
odebrać pieniądze.
Z podniesionym do góry koszykiem Bazo przepchnął się do stojących z boku towarzyszy, po czym oddalili się wszyscy, wymachując włóczniami i pokrzykując radośnie.
Ralph chciał przyłączyć się do tego tryumfalnego pochodu, ale zdawał sobie sprawę, jak zareagowałby na to jego ojciec. Szedł więc z tyłu przypatrując się tylko, jak przystało młodemu angielskiemu dżentelmenowi, obie ręce trzymał jednak w kieszeniach obracając w palcach złote monety.
Panie Ballantyne! zawołał do niego Barry Lennox spod baru Diamentowej Lii. Panie Ballantyne, czy będzie pan łaskaw wypić ze mną szklaneczkę?
10 Twardzi ludzie
145
Z przyjemnością, proszę wielmożnego pana Ralph czuł się na tyle pewny siebie, że i on zażartował.
Lennox parsknął śmiechem i obejmując chłopca ramieniem, wprowadził go do baru.
Ralph rozejrzał się uważnie. Po raz pierwszy trafił w podobne miejsce i spodziewał się ujrzeć nagie kobiety tańczące na stołach oraz eleganckich szulerów pochylonych nad stosami złotych monet.
Niestety jedyną częściowo rozebraną istotą był Charlie, właściciel zakładu pogrzebowego: leżał na podłodze w rozpiętej koszuli i chrapał donośnie. Twarze siedzących przy stołach ludzi wydały się Ralphowi aż nadto znajome. Spotykał ich każdego dnia przy wykopach i rusztowaniach i nawet teraz mieli oni na sobie zniszczone i brudne robocze ubrania. Karty, które trzymali w dłoniach, były wymięte i zatłuszczone, a na stole zamiast złota leżały miedziaki.
Ralph! krzyknął jeden z mężczyzn podnosząc oczy. Czy twój tata wie, gdzie jesteś?
A twój? odparował bezczelnie Ralph. Jeśli w ogóle miałeś okazję go poznać.
Całe bractwo zarechotało, a mężczyzna, do którego skierowane były te słowa, uśmiechnął się łagodnie.
Niech mnie diabli, ten chłopak ma naprawdę cięty język.
Piwo dla mojego przyjaciela krzyknął Lennox w stronę barmana.
A ile lat ma pański przyjaciel? spytał barman przypatrując się Ralphowi.
Pewnego dnia skończy czterdzieści... A tak po prawdzie, uważam to pytanie za jawną obrazę mojego przyjaciela. Łamałem już szczęki ludziom znacznie mniej impertynenckim.
Dwa piwa dla pana Lennoxa! zakrzyknął barman. Barry i Ralph trącili się kuflami i Lennox wzniósł toast.
Za damę, którą oboje znamy, za jej błyszczące oczy i śliczne nóżki.
Piwo było ciepłe i miało smak mydła zmieszanego z chininą, mimo to Ralph pociągnął spory łyk i oblizał usta. Chętnie zamieniłby jednak swój kufel na zimną butelkę piwa imbirowego.
Zapalisz? Lennox otworzył srebrną cygarniczkę.
146
Ralph zawahał się przez moment, potem wybrał jedno z grubych hawańskich cygar i odgryzł jego czubek, rozpaczliwie naśladując ojca. Raz tylko się zaciągnął, potem już używał cygara wyłącznie dla podkreślenia własnej gestykulacji, niczym dyrygent posługujący się batutą.
Rozmowa zeszła na temat zbrojnego konfliktu z Zulusami i niedawnej porażki lorda Chelmsforda w bitwie pod Isandhlwana Wzgórzem Małej Ręki. Ralph wygłaszał poglądy swojego ojca. Mężczyźni uśmiechali się i mrugali do siebie porozumiewawczo, słuchali jednak z zainteresowaniem.
Niespodziewanie młodzieniec urwał i zgubił wątek, a jego twarz spłonęła rumieńcem. Lennox podążył za wzrokiem chłopca i nagle uśmiechnął się, szczerze ubawiony.
Do baru tylnym wejściem wśliznęła się właśnie Diamentowa Lii. Była szósta wieczór, nie minęła więc jeszcze godzina, odkąd, przeciągając się i ziewając jak zaspany lampart, podniosła się wreszcie ze swego mosiężnego łoża.
Służący wypełnił jej niewielką wannę gorącą wodą, a Lii wlała jeszcze do niej flakon perfum i zanurzywszy się w pachnącej kąpieli, przywołała zarządcę swego baru.
Wysłuchała w skupieniu jego sprawozdania o uzyskanych poprzedniego dnia obrotach, podczas gdy mężczyzna starał się nie patrzeć na jej krągłe piersi rysujące się pod mydlinami, po czym odprawiła go gestem ręki i wyszła z wanny, naga i zaróżowiona od gorącej wody. Zachciało jej się pić, nalała więc sobie trochę
dżinu.
Lii miała dwadzieścia trzy lata, ale zdążyła przebyć już daleką drogę, odkąd Madame Hortense za sumę stu gwinei sprzedała jej cnotę pewnemu podstarzałemu ministrowi. Stało się to w Anglii, przed dziesięcioma zaledwie laty, ale dla Lii była to zamierzchła
przeszłość.
Dom Madame Hortense w Mayfair był jedynym prawdziwym domem, jaki Lii kiedykolwiek poznała, i często z nostalgią powracała w myślach do tamtych lat. Madame Hortense traktowała ją prawie jak córkę, na urodziny dawała jej zawsze ładny kapelusz bądź sukienkę, a w okresie świąt przyznawała specjalne przywileje. Lii była jej także wdzięczna za wszystkie rady odnośnie do mężczyzn, pieniędzy i władzy.
147
Pewnego niedzielnego popołudnia dom Madame Hortense odwiedziło sześciu młodych oficerów ze słynnego regimentu kawalerii, którzy świętowali swój wyjazd na zagraniczną misję.
Był wśród nich młody kapitan: dziarski, bogaty i przystojny. Dostrzegł Lii, gdy tylko wszedł do salonu, mimo że stała w najdalszym kącie. Dziesięć dni później żeglowała już wraz ze swoim kapitanem do Indii. Nie minęły następne dwa miesiące, a została sama.
Przez otwarte okno hotelu "Mount Nelson" w Kapsztadzie obserwowała, jak jej kapitan odpływa bez pożegnania do Kalkuty. Smutek Lii łagodziło tylko luksusowe otoczenie, w jakim ją zostawił. W końcu otrząsnęła się jakoś z przygnębienia, wypiła szklaneczkę dżinu i umalowawszy się szybko, posłała po właściciela hotelu. "Nie mam pieniędzy na zapłacenie rachunku oznajmiła po prostu i bez zbędnych wyjaśnień wzięła go za rękę i poprowadziła do swojej sypialni. Madame, czy mogę udzielić pani pewnej rady? spytał chwilę później, zawiązując krawat. Dobrych rad nigdy za wiele, proszę pana. Jest takie miejsce jakieś osiemset kilometrów od Kapsztadu, nazywa się New Rush. Znajdzie tam pani tłum poszukiwaczy diamentów, a każdy z nich będzie miał kieszenie wypchane złotem."
Jedną z rzeczy, której nauczyła ją Madame Hortense, było przychodzenie do pracy, kiedy nikt jeszcze się jej nie spodziewał. Miało to wprawiać klientów w dobry humor, a pracowników zmuszać do uczciwości.
Lii przebiegła wzrokiem po twarzach siedzących w barze mężczyzn typowa dla tej pory zbieranina, ale wkrótce powinni nadejść lepsi klienci. Lii schyliła się i obejrzała stojące pod kontuarem butelki, upewniając się, czy pieczęcie nie zostały sfałszowane. "Nigdy nie bądź zachłanna, kochanie ostrzegała ją Madame Hortense. Możesz chrzcić piwo, są do tego przyzwyczajeni, ale whisky powinna być zawsze dobra". Potem zerknęła w wiszące nad barem lustro. Jej spojrzenie było ostre jak brzytwa, ale skóra wokół oczu pozostała gładka i delikatna, bez śladu zmarszczek. "Będziesz się dobrze trzymać, moja droga mawiała czasem Madame Hortense jeżeli będziesz korzystać z dżinu, uważaj jednak, aby on nie wykorzystał ciebie."
148
Stara Hortense miała rację uznała Lii przyglądając się swojemu odbiciu. Wciąż wyglądała tak jak wtedy, gdy była szesnastoletnią dziewczyną.
Wreszcie oderwała wzrok od swego odbicia i raz jeszcze rozejrzała się po sali. Jedyne, co zwróciło jej uwagę, to rumieniec na twarzy wpatrującego się w nią chłopca. Młodzikowi brakowało jeszcze trochę do osiemnastki, a ona i tak miała już kłopoty z Komitetem. Za młody i na pewno bez grosza. Musiała pozbyć się go jak najszybciej. Odwróciła się zwinnie z rękami na biodrach.
Dobry wieczór, panno Lii własna zuchwałość zaskoczyła Ralpha. Miałem właśnie zamiar postawić moim znajomym kolejkę. Bylibyśmy zaszczyceni, gdyby zechciała pani wypić z nami szklaneczkę. Ralph rzucił na kontuar złotego suwerena, a Lii zdjęła z biodra jedną rękę i poprawiła włosy.
Lubię hojnych dżentelmenów uśmiechnęła się szeroko i kiwnęła głową w stronę barmana. Wiedział, że ma jej nalać ze specjalnej butelki po dżinie, wypełnionej w całości deszczówką.
Lii przyjrzała się uważnie Ralphowi. Był szczupły, miał mocną szczękę, zdrowe białe zęby i bystre szmaragdowe oczy. Teraz, gdy z twarzy zszedł mu już rumieniec, jego cera wydawała się delikatna i czysta jak jej własna, a świeżość i młodzieńcza werwa kontrastowały z wyglądem i zachowaniem jej zwykłych klientów.
Lii, moja droga zawołał Barry Lennox, przechylając się nad stołem, a ona nie cofnęła się, mimo że zalatywało od niego alkoholem. Pokaż mi swoje perłowe uszko.
Lii z uśmiechem zbliżyła swoje ucho do ust Lennoxa i zasłoniła je dłonią, żeby inni nie słyszeli.
Czy pracujesz dziś, Lii?
Zawsze jestem gotowa na szybki numerek z tobą, kochanieńki. Chcesz pójść ze mną już teraz, czy najpierw dokończysz drinka?
Nie, kochanie, nie chodzi o mnie. Czy nie chciałabyś jako pierwsza osiodłać młodego źrebaka?
Spojrzała znowu na Ralpha, a jej twardy uśmiech profesjonalistki nagle złagodniał. To był naprawdę słodki chłopak i po raz pierwszy, odkąd opuścił ją kawalerzysta, poczuła w swym łonie charakterystyczne ukłucie i coś ścisnęło ją za gardło, tak że się zaniepokoiła.
149
Jest jeszcze wcześnie i nie masz dużego ruchu w interesie, moja droga chichotał przymilnie Lennox. To ładny chłopiec, dlatego mogłabyś policzyć mi według ulgowej taryfy.
Lii odzyskała nagle głos i rozmarzenie zniknęło z jej twarzy. Odpowiedź była szorstka.
Nie policzę według uczniowskiej stawki, Lennox, zapłacisz zwyczajowe dziesięć gwinei.
Twarda z ciebie sztuka, Lii potrząsnął głową. Przyślę go do ciebie, kochanie. Ale pamiętaj, zrób to naprawdę dobrze, tak aby zapamiętał to na zawsze, nawet jeśli przyjdzie mu żyć sto lat.
Lennox, ja ciebie nie pouczam, jak wydobywać diamenty rzuciła na odchodnym i zniknęła im z oczu; usłyszeli tylko, jak zatrzaskuje drzwi do swego pokoju na zapleczu.
Ralph patrzył za nią ze smutkiem, Lennox objął go jednak ramieniem i zaczął mu coś tłumaczyć, wybuchając co chwila śmiechem. Twarz Ralpha zrobiła się kredowobiała.
Proszę! jej głos skojarzył mu się z gruchaniem dzikich gołębi, które siadywały nocą na drzewie przy namiocie Zougi.
Trzymając dłoń na mosiężnej klamce, Ralph podnosił raz jedną, raz drugą nogę i wycierał czubki butów o spodnie. Jego włosy były zupełnie mokre, a zimne krople spływały mu za kołnierz. Przed chwilą zanurzył głowę w zbiorniku z deszczówką i zaczesał włosy do tyłu.
Spojrzał na swoją dłoń zaciśniętą na klamce; zobaczywszy czarne obwódki wokół paznokci, włożył ją szybko do ust, starając się rozpaczliwie usunąć brud zębami.
Proszę! usłyszał znowu, tym razem nie było to już jednak gruchanie, ale ostry, władczy rozkaz i przerażony chłopak nacisnął energicznie klamkę.
Drzwi ustąpiły i Ralph wpadł do buduaru z impetem szarżującego byka, po czym potknąwszy się o brzeg tandetnego dywanu runął jak długi na mosiężne łóżko.
Znad chińskiego parawanu w rogu krzykliwie urządzonego pokoiku wystawała starannie utrefiona fryzura Lii.
Och! słodko zawołała rozbawiona dziewczyna, a jej
150
przymrużone oczy otworzyły się nagle szeroko. Czy chciałbyś zacząć beze mnie, mój drogi?
Ralph pozbierał się niezdarnie jak wyrośnięte szczenię i stanął na środku pokoju, przyciskając do piersi czapkę.
Zza parawanu dobiegały najbardziej podniecające dźwięki, jakie dotychczas w życiu słyszał: szelest koronek i materiału, dzwonienie porcelany i plusk nalewanej z dzbanka wody. Parawan zdobiło orientalne malowidło, przedstawiające kąpiące się przy wodospadzie kobiety. Były zupełnie nagie i artysta nie żałował czasu, aby należycie uwypuklić ich wdzięki. Ralph poczuł, jak jego uszy i szyja znowu zaczynają płonąć, i rozzłościł się na siebie.
Żałował, że nie ma cygara, które byłoby dowodem jego męskości, i czystej koszuli, ale potem nie było już czasu, aby czegokolwiek żałować.
Lii wyszła zza parawanu, bez butów, a jej palce były różowiutkie jak u małej dziewczynki.
Widziałam pana na ulicy, Ballantyne powiedziała cicho. Podziwiałam pańską męską postawę i wygląd. Tak się cieszę, wreszcie się spotkaliśmy.
Słowa Lii sprawiły cud. Ralph poczuł, jak rośnie, a jego nogi przestają wreszcie drżeć.
Podoba się panu moja suknia? Lii rozpostarła przed nim fałdy błyszczącego materiału.
Pokiwał głową w milczeniu był wciąż zbyt spięty, by przemówić.
Podeszła do niego, bez obcasów sięgała mu zaledwie do ramienia.
Chodź, usiądziemy na sofie powiedziała łagodnie i wzięła go za rękę. Czy podobam się panu, panie Ballantyne?
Ależ tak, naturalnie Ralph odzyskał w końcu mowę.
Czy mogę mówić panu po imieniu? Mam wrażenie, jakbyśmy znali się od bardzo dawna.
Pewnego styczniowego poranka, przed wieloma laty, poszła do opustoszałego jeszcze parku. Wszędzie leżał śnieg, biały, miękki i nie tknięty stopą człowieka. Zeszła ze ścieżki i śnieg skrzypiał pod jej nogami jak cukier. Kiedy obejrzała się za siebie, zobaczyła na śniegu tylko odciski swoich małych stóp. Jak gdyby była jedyną kobietą na świecie. Poczuła się nagle kimś bardzo, bardzo ważnym.
151
Teraz, gdy leżała na łóżku obok tego chłopca, ogarnęło ją to samo uczucie.
Tak naprawdę Ralph nie był już chłopcem, a jednak tak właściwie o nim myślała. Choć wydawał się dorosłym mężczyzną, jego niewinność sprawiała, że był delikatny i wrażliwy jak noworodek, a jego ciało jak śnieg, którego nie dotknęła jeszcze ludzka stopa.
Ralph nosił rozpięte koszule, od jego szyi aż po tors biegł więc pas opalenizny. Poniżej skóra była zupełnie biała, biała jak śnieg albo marmur. Lii dotknęła jej ustami i zaczęła całować, dopóki nie poczuła, jak mu brodawki twardnieją. Potem ujęła jego dłonie: były szorstkie i zniszczone pracą, o paznokciach połamanych i brudnych. Był to jednak szlachetny brud, a dłonie kształtne i smukłe. Potrafiła sądzić ludzi po kształcie ich dłoni; podniosła do ust ręce Ralpha i lekko pocałowała, patrząc mu prosto w oczy.
Później opuściła je, położyła sobie na piersiach i delikatnie zacisnęła. Poczuła dotyk jego szorstkiej skóry na brodawkach, wiedziała, że zaczynają one powoli nabrzmiewać jak różane pączki.
Podoba ci się to, Ralph?
Zadała to pytanie pięciokrotnie, ostatni raz, gdy w pokoju panował już mrok. Leżał opleciony jej ramionami i smukłymi udami. Oddech miał chrapliwy i urywany, ciało drżało delikatnie.
Podoba ci się?
O tak, panno Lii odpowiedział zdławionym głosem. Nagle zrobiło jej się przykro. Śnieg przestał być już biały
i nieskalany, czar prysł.
Nie płakała przez ostatnich dziesięć lat, ani razu od czasu tego pierwszego wieczora w Mayfair, a teraz ze zdziwieniem rozpoznała ten charakterystyczny ucisk w gardle i swędzenie oczu.
"Skąd nagle ta chęć do płaczu? zastanawiała się w myślach. Czy nie jest już za późno na łzy?"
Odwróciła Ralpha na plecy i przyjrzała mu się z nienawiścią. Poruszył w niej jakąś czułą strunę, dotknął miejsca, które bolało teraz nieznośnie. Po chwili z nienawiści pozostał już tylko smutek. Pocałowało go raz jeszcze, czule i przepraszająco.
Musisz iść, Ralph.
Zatrzymał się przy drzwiach, z przerzuconą przez ramię marynarką i czapką w dłoni.
152
Jeszcze się nieraz spotkamy, Lilly.
Lii malowała usta, obserwując Ralpha w lusterku. Jakże się zmienił. Stał prosto z dumnie uniesioną głową. Przepadła gdzieś jego wzruszająca nieśmiałość. Godzinę wcześniej powiedziałby pewnie: "Proszę, pozwól mi przyjść tu raz jeszcze, panno Lii."
Uśmiechnęła się do niego w lusterku.
Możesz przyjść do mnie, kiedy tylko zapragniesz, mój słodki i dodała ironicznie: za każdym razem, gdy uzbierasz dziesięć gwinei.
Zadziwiające, że informacja o wizycie Ralpha w ogrodzie Wenus trafiła do Zougi tak późno. Barry Lennox opowiadał tę historię każdemu, kto tylko chciał słuchać, a bar Diamentowej Lii trząsł się wtedy w posadach od rubasznego śmiechu.
Panowie, mówicie o starszym synu jednego z głównych członków Kimberley Clubu strofowała ich Lii. Pamiętajcie, że major Ballantyne jest w Komitecie bardzo poważany. Zdawała sobie sprawę, że któryś z nich wcześniej czy później nie oprze się pokusie opowiedzenia tej historii Zoudze Ballantyne'owi.
Dziwki i dziwkarze! krzyknął Zouga.
Stał z odkrytą głową na ocienionej słomianym dachem werandzie zbudowanej w miejscu ich dawnego namiotu, a jego bujne złociste włosy połyskiwały jak hełm wojownika.
Ralph wpatrywał się w ojca przymrużonymi oczami.
Zapewne nie masz szacunku dla swojej rodziny i nazwiska Ballantyne, ale powinieneś mieć go choć odrobinę dla samego siebie. Zouga trzymał w ręku potężny bat z wyprawionej skóry hipopotama, którego koniec dotykał ziemi. Czy możesz mi odpowiedzieć? głos majora był lodowaty.
Czerwony pył oblepiał spoconą twarz i włosy Ralpha; chcąc zyskać na czasie chłopak zaczął wycierać się rękawem koszuli.
Odpowiedz! głos Zougi pozostał niezmieniony. Wytłumacz się, przekonaj mnie, żebym nie wyrzucił cię na zawsze z domu!
* Jordan nie mógł tego już dłużej znieść. Perspektywa rozstania z bratem przerażała go bardziej niż gniew ojca. Wybiegł na werandę i chwycił Zougę za rękę.
153
Proszę cię, tato, nie wyrzucaj go!
Nie spojrzawszy nawet na młodszego syna Zouga zamachnął się batem. Smagnął Jordana przez pierś z taką siłą, że chłopiec poleciał na ścianę werandy.
Jordie nic nie zrobił powiedział Ralph równie lodowatym tonem, jak ojciec.
No proszę, a więc masz jednak język.
Odejdź stąd, Jordie rozkazał Ralph. To nie twoja sprawa.
Zostań tam, gdzie stoisz, Jordan rzekł Zouga nie odrywając oczu od twarzy Ralpha. Zostań, a dowiesz się czegoś
0 dziwkach i mężczyznach, którzy się za nimi uganiają.
Jordan był wstrząśnięty, jego twarz poszarzała jak popiół paleniska, usta były wyschnięte i kredowobiałe. Wiedział, o czym rozmawiają, podsłuchał bowiem ostatnio rozmowę Ralpha i Bazo, a potem wypytywał jeszcze Jana Cheroota. To, co usłyszał, wystraszyło go i wprawiło w obrzydzenie. "Nie, to niemożliwe, aby robili to jak zwierzęta, powiedz mi prawdę, Janie, czy robią to jak psy i kozły?"
Zabrało mu kilka dni, zanim jakoś przełknął to, co wtedy usłyszał. A więc robią to wszyscy mężczyźni i kobiety, także jego ojciec, którego tak podziwiał, ten prawy, szlachetny człowiek,
1 jego matka, ta delikatna, subtelna istota, będąca już tylko zamglonym wspomnieniem. Nie, to nie mogła być prawda, oni tacy nie byli.
Później się rozchorował, dostał torsji i skurczów żołądka, a Zouga musiał zdobywać dla niego lekarstwa.
I teraz znów o tym rozmawiali. Ten temat był tak okropny, że Jordan chciałby wymazać go z pamięci, a dwaj najbliżsi mu ludzie nie wahali się mówić o tym otwarcie, używając słów, które on widział tylko w druku.
Tarzałeś się jak świnia, tam gdzie przed tobą tarzało się tysiąc innych wieprzy, w ohydnej kloace pomiędzy różowymi udami tej dziwki.
Jordan cofnął się pod samą ścianę w najdalszy róg werandy, dalej nie mógł już uciec.
Jeżeli nie było ci wstyd zaświnić się w tym gnoju, czy nie pomyślałeś o tym, co m^ty zostawić fzo. dla ciebie inne knury?
Słowa ojca wywołały przed oczami Jordana przerażające wizje. Chłopak poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła, i zakrył usta ręką.
Choroba, którą przenosi ladacznica, to klątwa Boga za rozwiązłość. Szkoda, że ich tam nie widziałeś, w Greenwich, w szpitalu dla syfilityków. Szaleńcy z mózgami do połowy wyjedzonymi przez chorobę, bełkoczący bezzębnymi ustami, z czarnymi otworami zamiast nosów...
Jordan zgiął się wpół i zwymiotował na swoje buty.
Dość już przerwał Ralph. Przez twoje opowieści Jordie'emu zrobiło się niedobrze.
A więc to moja wina, że Jordie'emu jest niedobrze?! Nie, mój drogi, to ty doprowadzasz nas wszystkich do mdłości.
Zouga wyszedł na podwórze, uderzając o ziemię batem, Ralph nie poruszył się jednak.
Jeżeli użyjesz tego bata, tato, będę zmuszony się bronić.
Rzucasz mi wyzwanie?
Ten bat przeznaczony jest dla zwierząt.
Tak kiwnął głową Zouga. I właśnie dlatego użyję go przeciwko tobie.
Tato, ostrzegam cię.
Zouga przechylił głowę i zmarszczywszy brwi spojrzał surowo na syna.
W porządku. Jeżeli naprawdę jesteś człowiekiem, musisz to udowodnić Zouga odrzucił bat i odwrócił się do Ralpha plecami.
Ralph był gotów do walki, stał na rozstawionych szeroko nogach z zaciśniętymi w pięści rękami.
Nic nie zauważył. Przez moment wydawało mu się, że ktoś inny uderzył go maczugą. Potoczył się do tyłu z rozbitym nosem, krew spływała na jego górną wargę. Miała słony smak. Ralph otarł usta grzbietem dłoni.
Gniew spadł na niego jak rozjuszona bestia, w uszach słyszał jej ryk i nie rozpoznawał już własnego głosu. Ruszył do ataku. Przed sobą widział twarz ojca, zimną i ponurą. Wycelował pięścią w sam jej środek, wkładając w ten cios całą siłę. Chciał usłyszeć chrzęst łamanych kości, ujrzeć wypadające z ust zęby.
Ręka przecięła powietrze i nie napotkawszy niczego przed sobą,
154
155
zamarła. Tymczasem głowy Ralpha dosięgnął kolejny cios ojca. Chłopak runął do tyłu, a świat rozpadł się nagle przed jego oczami na tysiąc błyszczących kawałków.
Dotychczas jedynymi uczuciami, jakie Ralph żywił do ojca, były szacunek, strach i ogromna miłość, teraz poczuł wzbierającą na dnie serca nienawiść.
Nienawidził go za setki drobnych upokorzeń i kar, które musiał znosić, nienawidził za szacunek i cześć, jaką oddawali mu inni ludzie, za to wszystko, co mu zawdzięczał, za poświęcenie i oddanie, za które nigdy nie zdoła mu się odpłacić, nienawidził za to, że dzielił z nim miłość matki, i za to, że ojciec nie uchronił jej od śmierci.
Ale przede wszystkim znienawidził go, bo zabrał mu coś, co wydawało się darem niebios i co splugawił na zawsze, ukradł mu tę czarodziejską chwilę i kazał się jej wstydzić jak wstrętnego i haniebnego uczynku.
Ruszył więc naprzód, młócąc na oślep pięściami i wystawiając się na kolejne ogłuszające ciosy.
Zouga uchylał się zręcznie, cofając głowę bądź przechylając ją na boki, czasem zatrzymywał uderzenie ręką i wciąż kontratakował. Używał jednak tylko lewej pięści, ale lekkość jego ciosów była zwodnicza, za każdym razem bowiem głowa Ralpha odskakiwała gwałtownie, krew buchała z nosa i rozciętych ust, a twarz zamieniła się w ochłap surowego mięsa.
Proszę, przestańcie wreszcie! Jordan przesuwał się wzdłuż ściany werandy w koszuli poplamionej wymiocinami.
Chciał zakryć twarz dłońmi, aby nie widzieć krwi i pełnej nienawiści przemocy, ale nie potrafił oprzeć się temu fascynującemu spektaklowi. Widział każdy zadany przez ojca cios i każdą kroplę krwi spadającą z pokiereszowanej twarzy brata.
Jak wycieńczony walką byk Ralph stanął w rozkroku na chwiejnych nogach, zbyt słaby, aby podnieść pięści. Ledwo chwytał oddech i bezskutecznie starał się otrzeć krew z twarzy. Nie był nawet w stanie zorientować się, gdzie stoi prześladowca.
Tutaj szepnął Zouga.
Ralph odwrócił się w stronę, skąd dochodził głos, a Zouga po raz pierwszy użył prawej pięści.
Uderzył precyzyjnie tuż pod uchem, zadając szybki i krótki cios. Ralph zwalił się twarzą na pokrytą pyłem ziemię.
156
Jordan zbiegł po schodach i padł na kolana przy bracie. Odwrócił na bok jego głowę, aby ułatwić mu oddychanie, i nieporadnie starał się oczyścić go z krwi.
Cheroot! zawołał Zouga. Oddychał powoli i głęboko, na policzkach miał rumieńce, a na czole kilka kropli potu, które szybko otarł chustą. Cheroot! krzyknął znowu, tym razem z irytacją.
Stary Hotentot pojawił się wreszcie na schodach werandy.
Przynieś kubeł wody rozkazał mu Zouga.
Jan Cheroot wylał zawartość wiadra na twarz Ralpha, zmywając z niej krwawą maskę. Ralph prychnął głośno i spróbował podnieść się na kolana.
Cheroot odstawił kubeł i chwycił Ralpha za rękę, Jordan pomógł mu chwytając brata z drugiej strony i razem udało im się podnieść chłopca na nogi. Obaj byli znacznie niżsi od Ralpha, zawisł więc między nimi niczym brudny koc na sznurze do suszenia bielizny, a z mokrej, poplamionej na czerwono koszuli kapała na ziemię krew i woda.
Zouga zapalił cygaro i podszedł do starszego syna. Kciukiem odchylił mu powieki i przyjrzał się źrenicom. Obejrzał też rozcięcie łuku brwiowego i dotknął nosa, badając, czy nie jest złamany. Na koniec przyjrzał się jeszcze uważnie zębom i cofnął się.
Teraz, Cheroot, zabierzesz go do doktora Jamesona i powiesz, żeby zszył mu łuk brwiowy i dał trochę maści rtęciowej przeciw kile. Wracając, zapiszesz go do gimnazjum na lekcje boksu. Musi nauczyć się trochę lepiej walczyć, bo rozwalą mu łeb, zanim jeszcze syfilis go wykończy rzucił na odchodnym.
Wracając z głównego rynku Jan Cheroot i Ralph rozmawiali poważnie.
A jak ci się zdaje, dlaczego nazywają go Bakela, czyli Pięść? spytał Hotentot.
* Ralph skrzywił się z bólu. Jego twarz była obolała, a krew zaczęła powoli krzepnąć, tworząc na niej śliwkowe i szarogra-natowe sińce. Z łuku brwiowego i wargi wystawały końce grubej
157
nici, a zadrapania pokryte zostały maścią przypominającą dżem żurawinowy.
Jan Cheroot spojrzał na niego ze współczuciem, a potem zadał pytanie, które cisnęło mu się na usta, odkąd poznał przyczynę gniewu Zougi.
A więc jak ci się podobał smak różowego cukru?
Ralph przystanął nagle, zastanawiając się, czy Cheroot pyta serio, potem odpowiedział nie poruszając ustami:
To było przecudowne. Cheroot zachichotał uradowany.
Posłuchaj więc, mój chłopcze rzekł po chwili. Posłuchaj mnie uważnie. Kocham twojego ojca, jesteśmy ze sobą tak długo, że trudno już zliczyć te lata. I kiedy on ci coś mówi, to prawie zawsze możesz mu ufać. Ale powiem ci, że ja nigdy nie przepuściłem okazji, aby choć trochę tego uszczknąć. Nieważne, czy kobieta była młoda, czy stara, brzydka jak małpa, czy tak piękna, że mogła złamać ci serce, Jan Cheroot nigdy nie zmarnował okazji.
I nigdy cię to nie zabiło podsumował Ralph.
Myślę, że umarłbym bez tego. Ralph ruszył przed siebie.
Mam nadzieję, że Bazo znów poślę swoją damę do walki. Wkrótce będę potrzebował dziesięciu gwinei.
Księżyc rozświetlał cały horyzont tak mocno, że blakły przy nim gwiazdy. Zostało jeszcze kilka dni do pełni, ale na werandzie przed domkiem Zougi było wystarczająco jasno, aby móc przeczytać nagłówki w wymiętym "Diamond Fields Advertiser", który leżał obok fotela.
W nocnej ciszy słychać było tylko wyjące do księżyca psy i cichy trzepot skrzydeł nietoperzy, które nurkowały polując na ćmy. Orzeźwiające powietrze napływało do środka przez otwarte na oścież frontowe drzwi. Jordan minął je i wyszedł nieśmiało na werandę.
Był bosy i ubrany w starą flanelową koszulę ojca, w której sypiał. Sięgała mu prawie do kolan. Podszedł do stojącej na końcu werandy figury ptaka. Księżyc oświetlał ją tylko z jednej strony, tak że połowa rzeźby tonęła w tajemniczym mroku.
Jordan stanął na wprost zielonego postumentu i rozejrzał się
158
ukradkiem. Gliniasta podłoga była zimna, ale chłopiec trząsł się nie tylko z chłodu.
Zbliżał się świt; obozowisko Zougi pogrążone było jeszcze
w głębokim śnie.
Jordan wyjął z gazety zawiniątko, które jeszcze niedawno ukrywał pod poduszką. W środku znajdowało się trochę ryżu i gruby plaster pieczeni jagnięcej. Położył je u stóp posągu i cofnął się kilka kroków.
Raz jeszcze rozejrzał się wokół chciał mieć pewność, że nikt go nie obserwuje, potem trzymając przy piersiach książkę, przysiadł na kolanach i pochylił głowę.
Książka oprawiona była w niebieskawą skórę; na grzbiecie widniał wytłoczony żółtymi literami tytuł: Zwyczaje religijne amerykańskich Indian.
Pozdrawiam cię, Panes wyszeptał Jordan zaciskając
powieki.
Indianie kalifornijscy z plemienia Acagchemem czczą wielkiego myszołowa zwanego Panes.
Książką, którą Jordan przyciskał do piersi, była najcenniejszym z jego skarbów, lecz wolałby raczej zapomnieć, w jaki sposób do niego trafiła: przecież po raz pierwszy w życiu coś ukradł, modlił się jednak do swej bogini tak długo, aż grzech został mu odpuszczony.
Panes była kobietą, młodą i piękną kobietą, która uciekła w góry i bóg Chinigchinich przemienił ją w ptaka.
Jordan wiedział ponad wszelką wątpliwość, kogo dotyczy ten opis. Jego matka była młoda i piękna i pewnego dnia uciekła na Górę Śmierci, zostawiając go samego.
Chłopiec otworzył książkę i pochylił nad nią głowę. Nie było na tyle widno, aby mógł przeczytać drobno zadrukowaną stronę, ale znał już na pamięć inwokację.
Dlaczego uciekłaś? wyszeptał. Byłoby ci lepiej, gdybyś została z nami. Czy cię nie kochaliśmy? Powinnaś zostać, bo teraz stałaś się Panes. Jeżeli złożymy ci ofiarę z ryżu i mięsa, czy powrócisz do nas? Oto ofiara, którą przed tobą składamy, potężna Panes.
Powiał lekki wiatr i gałęzie drzewa poruszyły się nieznacznie. Powiew był ciepły i delikatny.
Jordan mocno zacisnął powieki; po ciele przeszły mu ciarki. Bogini objawiała się ludziom na różne sposoby. Teraz zjawiła się po raz pierwszy pod postacią wiatru.
159
O potężna Panes, nie chcę tarzać się w błocie jak Ralph. Nie chcę jeść z koryta, w którym ryło już tysiąc świń. Nie chcę oszaleć, nie chcę mieć gnijących ust ani wypadających zębów Jordan przemawiał cicho i żarliwie, ale nagle spod jego zaciśniętych powiek popłynęły łzy. Proszę, uchroń mnie od złego, potężna Panes! Oni bili się z taką nienawiścią i ta krew, krew... wyrzucił z siebie całą trwogę i obrzydzenie.
W końcu zamilkł i z pochyloną głową, drżąc na całym ciele, wstał. Badawczo przyjrzał się posągowi.
Ptak spojrzał na niego lodowatym wzrokiem; Jordan nachylił głowę, jakby się przysłuchiwał. Księżyc oświetlił jego twarz srebrzystym blaskiem. Po chwili chłopiec odwrócił się i z książką pod pachą podszedł do drzwi werandy. Kiedy zniknął w głębi domu, podłoga zaroiła się nagle od szczurów, które z piskiem zaczęły wydzierać sobie złożoną przez niego ofiarę.
Jordan wszedł do kuchni, gdzie pachniało dymem, curry i mydłem karbolowym. Rozpalił w piecu, a potem zapalił świecę tkwiącą w szyjce butelki po szampanie.
Czas jakiś stał niezdecydowany, w końcu wysoko podwinął pocerowaną koszulę i przyjrzał się swojemu ciału.
Nie był już tak pulchny jak kiedyś, miał płaski brzuch, kształtne nogi i twarde, zgrabne pośladki. Jego skóra była gładka, zupełnie nie owłosiona z wyjątkiem kilku złotych kosmyków na podbrzuszu, zupełnie prostych i delikatnych jak jedwabna przędza. Ze środka tej niewielkiej kępki zwisał członek, który bardzo urósł w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Jordan wyobrażał już sobie z przerażeniem, że pewnego dnia stanie się on tak gruby i ciężki jak jego ręka. Wielki i haniebny ciężar, który nieść będzie musiał przez życie. Teraz wyglądał niewinnie, ale gdy Jordan budził się rano, członek był zwykle sztywny i pulsując, dostarczał chłopcu grzesznej przyjemności.
Co gorsza, ostatnio zaczęło się to zdarzać także w dzień i to w jak najmniej spodziewanych momentach: na grzbiecie konia, kiedy czuł pod sobą napór siodła, w klasie, gdy pochylała się nad nim nowa nauczycielka, a nawet przy stole do sortowania, kiedy siedział obok Jana Cheroota. Za każdym razem ta przeklęta rzecz twardniała nagle i zaczynała ocierać się o jego spodnie.
Gdy położył go teraz na swojej dłoni, członek sprawiał wrażenie bezradnego, właśnie narodzonego kotka, ale Jordan nie dał się
160
oszukać. Zaczął pocierać go zamkniętą dłoń, aż poczuł, że zaczyna zmieniać kształt. Wtedy go puścił.
Na stole, nakryte metalową siatką dla ochrony przed muchami leżały resztki baraniej pieczeni pozostałe po obiedzie, a obok nich nóż ojca. Ostrze miało dwadzieścia centymetrów długości; zastygły na nim białe grudki tłuszczu.
Jordan podniósł nóż prawą ręką.
Poprzedniego dnia przyglądał się, jak ojciec go ostrzył. Zrobił to naprawdę dobrze, bo nóż wchodził w mięso jak w masło. Był straszliwie ostry.
Jordan podwinął koszulę jeszcze wyżej i przytrzymał ją brodą, aby obie ręce mieć wolne. Zacisnął palce na członku i rozpłaszczył go niczym szyję złoczyńcy na katowskim pniu. Drugą ręką opuścił nóż i przytknął do podbrzusza.
Ostrze było tak zimne, że Jordanowi aż dech zaparło, a na jego brzuchu pozostał lepki tłuszcz. Chłopiec wziął głęboki oddech i raz jeszcze przytknął nóż. Chciał pozbyć się na zawsze tej ohydnej narośli.
Jordie, co ty tam robisz? chłopak tak się wystraszył, że krzyknął i odrzucił nóż. Jordie!
Jordan odwrócił się, poprawiając koszulę i dysząc ciężko w drzwiach kuchni stał Ralph. Miał na sobie tylko krótkie spodnie, ciało pokrywała mu gęsia skórka.
Co robiłeś? powtórzył.
Nic. Zupełnie nic Jordan potrząsnął energicznie głową.
Trzepałeś sobie kapucyna, co, Jordie? uśmiechnął się Ralph. Mały plugawy świntuch.
Jordan zaniósł się płaczem i wybiegł przez uchylone drzwi, a Ralph potrząsnął z uśmiechem głową i ukroił sobie kawałek mięsa.
W następną niedzielę Inkosikazi zginęła na piaszczystej arenie w śmiertelnym uścisku mniejszego i zwinniejszego od siebie pająka.
Bazo rozpaczał, jakby stracił kochankę. Kamuza przyłączył się do jego żałobnej pieśni, grupa straciła bowiem przy okazji dwadzieścia suwerenów.
* Powrót z głównego rynku przypominał odwrót Napoleona spod Moskwy; orszak otwierali Bazo i Ralph, którzy trzymali koszyk z żałosnymi szczątkami Inkosikazi.
11 Twardzi ludzie
161
Kiedy dotarli w końcu do chaty, Kamuza wręczył Ralphowi gliniany dzbanek z piwem, które wyrabiali z prosa.
Ile straciłeś, Henshaw?
Wszystko odparł Ralph ponuro. Nawet ochotę do życia dodał pociągając łyk gęstego płynu.
To niedobrze. Tylko głupiec trzyma wszystkie swoje krowy w jednej zagrodzie.
Kamuza, twoje słowa są zawsze wielką pociechą rzekł Ralph z gorzką ironią w głosie. Nie jestem godzien tej mądrości. Zatrzymaj te skarby dla siebie.
Kamuza uśmiechnął się zadowolony.
Teraz już wiesz, dlaczego nie chciałem dać wam dzisiaj pięćdziesięciu złotych monet, choć tak mnie do tego namawiałeś Kamuza zwrócił się teraz do Bazo. Ten spojrzał na Ralpha i mrugnął porozumiewawczo.
Ralph objął Kamuzę ramieniem, w geście, który wyglądał na braterskie pojednanie, w rzeczywistości był jednak stalowym uchwytem. Drugą ręką rozluźnił jego opaskę biodrową. Teraz pochylił się ku nim Bazo ze swoim wiklinowym koszykiem i kosmate zwłoki pająka spadły nagle na podbrzusze Kamuzy.
Ralph zwolnił uchwyt Kamuza podskoczył z przeraźliwym krzykiem, jak nie ujeżdżony ogier, któremu zarzucono właśnie siodło, i wypadł z chaty.
Bazo pokładał się ze śmiechu i gdyby Ralph go nie przytrzymał, wpadłby prosto w żarzące się palenisko.
Kamuzy nie było z nimi już trzy lata.
Kiedy Bazo i pozostali członkowie grupy podpisywali swój trzeci kontrakt z Zougą na kolejne trzy lata pracy, Kamuza poprosił o zapłatę i odszedł na północ w stronę kraju Matabele.
Bazo tęsknił za nim bardzo. Brakowało mu ostrego języka Kamuzy, jego trafnych, choć nieraz zgryźliwych uwag. Brakowało mu też jego intuiq'i, dzięki której rozumiał białych ludzi jak żaden inny Matabele.
Henshaw był jego przyjacielem, pracowali ramię przy ramieniu przez wszystkie te długie lata, razem polowali i jedli z tej samej miski. Posługiwał się też ich językiem tak płynnie i precyzyjnie, że
162
gdy rozmawiali w mroku, nie sposób było rozpoznać, który z nich jest Anglikiem. A jednak Henshaw w przeciwieństwie do Kamuzy i Bazo nie był Matabele i nie mógł nim zostać. Nie dzielił z Bazo rytuałów inicjacji, nigdy jak Kamuza nie walczył u jego boku i nie powalił dzidą żadnego wroga.
Dlatego właśnie Bazo tak się ucieszył, gdy usłyszał o powrocie Kamuzy.
Kamuza wraca jako wysłannik króla szeptali Murzyni przy ognisku, a w ich głosach brzmiał szacunek i strach. Kamuza nosi teraz diadem na głowie.
W ciągu ostatnich kilku lat do Kimberley ściągnęło wielu nowych Matabelów. Przyjeżdżali, aby pracować w Umgodi Kakulu: Wielkiej Dziurze. Przybywali w małych dziesięcio- albo dwudziestoosobowych grupach, czasem parami albo w trójkę, zdarzali się też samotni wędrowcy.
Nawet z dala od ojczyzny Murzyni starali się zachować stare związki plemienne. Każdy nowy przybysz przywoził świeże wieści z kraju, a także wiadomości od ojców i wodzów, które powtarzał później, słowo w słowo, nie pomijając żadnych szczegółów. Wiadomości zabierali ze sobą także ci, którzy powracali do kraju Matabele po odbyciu trzyletniego kontraktu. Ci nie znający pisma ludzie rozwinęli w sobie naprawdę niezwykłą pamięć.
Bazo wypatrywał Kamuzy każdego dnia, czekał przez wiele dni i wiele nocy, aż w końcu ujrzał go wchodzącego do chaty.
Pozdrawiam cię, Bazo, synu Gandanga.
Pozdrawiam cię, Kamuza odrzekł spokojnie Bazo powściągając radość.
Zrobili dla niego miejsce przy ogniu, dużo miejsca, gdyż Kamuza na krótko ostrzyżonej głowie miał czarny diadem, odznakę królewskiego doradcy.
Kiedy tylko Kamuza odświeżył się trochę po długiej podróży, Bazo zaczął zadawać mu pytania, wypytywać o wieści z kraju. Starał się przy tym ukryć wielką ciekawość posługując się spokojną i pełną godności mową.
Kamuza nie był już chłopcem, również jego towarzysze dawno wydorośleli. Czas płynął nieubłaganie i wszyscy byli w kwiecie wieku. Kamuza miał rysy ostrzejsze niż Matabelowie pochodzący z kraju Zulusów. W jego żyłach płynęła krew plemienia Tswana,
163
mniej wojowniczego niż Matabele, słynącego natomiast z przebiegłości i sprytu. Jego babka porwana została jako dziewczynka przez żołnierzy króla Mzilikazi i poślubiona jednemu z dowódców. To po niej właśnie odziedziczył Kamuza swą czarną niczym owoc morwy skórę, lekko skośne egipskie oczy i wąskie nozdrza.
Niewielu pozostało Matabelów, którzy wywodziliby się w prostej linii od Chaki i Dingaana z plemienia Zulu, Synów Nieba. Bazo należał do tych nielicznych, jednak to nie on, lecz Kamuza nosił teraz na głowie diadem królewskiego dostojnika.
W czasach Mzilikazi byłoby to niemożliwe, teraz wszystko się zmieniło. Syn Mzilikazi, Lobengula, nie był już tak wojowniczy jak jego ojciec. Siłę Lobenguli stanowiła przebiegłość, chciał, aby otaczali go bystrzy i sprytni ludzie. Mzilikazi był wojownikiem, Lobengula pogardzał prostotą myśli i bezpośredniością, cechami, które charakteryzowały wojownika.
Lobengula nie miał cierpliwości do starców, brodatych mędrców, a nimi właśnie otaczał się jego ojciec. Zastąpił ich młodymi ludźmi
0 świeżym i bystrym spojrzeniu, mężczyznami, którzy podobnie jak on dostrzegliby czarne chmury zbierające się nad południowymi granicami kraju.
Lobengula, potężny Czarny Słoń jego krok wstrząsał posadami ziemi, a głos potrafił rozedrzeć niebiosa wybierał młodych mężczyzn, których oczy umiałyby widzieć, a uszy słyszeć.
Ciężar nowin, jakie przyniósł ze sobą Kamuza, był tak olbrzymi, że zaczął on swą przemowę od przypomnienia historii plemienia. Każdy z zebranych przy ogniu mężczyzn znał ją na pamięć, niemniej chłonęli opowieść z taką samą ciekawością, co kiedyś w dzieciństwie.
Historia rozpoczynała się od Mzilikazi, dowódcy jednego z regimentów króla Chaki, zarazem osobistego przyjaciela władcy. Opowiadała o straszliwej chorobie króla Chaki, oszalałego z bólu po śmierci matki, o rocznej żałobie, jaką nałożył na swoich poddanych, zabraniając jednocześnie, pod karą śmierci, siać ziarno
1 obcować z kobietami.
Zrozpaczony Chaka zamknął się w wielkiej chacie i wydawał wyroki na swoich ludzi, posądzając o zdradę nawet najbardziej oddanych i umiłowanych.
Pewnego razu wysłannicy królewscy przyszli do Mzilikazi. Znaleźli go w polu wśród jego żołnierzy. Było tam pięć tysięcy
164
najlepszych wojowników z plemienia Zulu, podnieconych jeszcze ostatnią bitwą i poganiających przed sobą bydło i młode dziewczęta,
wojenny łup.
"Król oskarża wodza Mzilikazirozpoczął pierwszy wysłannik, a Mzilikazi, widząc jego posępną twarz, wiedział już, że spogląda w oczy śmierci. Król oskarża wodza Mzilikazi o kradzież należnej królowi części łupów wojennych."
Potem przemówił drugi posłaniec, a jego słowa były tylko echem wielkiego szaleństwa króla Chaki.
Jeżeli wyrok śmierci wydany by został tylko na niego, Mzilikazi poddałby mu się pewnie z godnością, ale oskarżenie dotyczyło także jego ludzi, a Mzilikazi traktował ich jak własnych synów.
Tak więc wystąpił on przeciw wysłannikom i wymierzył w nich swą dzidę. Przez moment zdawało się, że ziemia zadrżała w posadach, bo ten, kto występuje przeciwko wysłannikom królewskim, występuje przeciw samemu królowi. Mzilikazi nie cofnął się jednak, lecz ostrzem dzidy zrzucił ich wspaniałe, ozdobione piórami diademy i cisnął im je w twarz: "Oto moja odpowiedź dla Chaki, który odtąd nie jest już moim królem."
Tak rozpoczął się wielki exodus na północ, a Kamuza starał się nie pominąć w swej opowieści żadnych jego szczegółów.
Opowiadał, jak Chaka wysłał za uchodzącym oddziałem Mzilikazi tysiące swoich najlepszych wojowników i jak doszło do słynnej bitwy pod Nguni, gdzie Mzilikazi zastosował po raz pierwszy taktykę "rogów byka", okrążając i rozbijając doszczętnie wroga.
Potem do Mzilikazi dołączyły niedobitki rozgromionego oddziału Chaki, przysięgając mu wierność i posłuszeństwo. I Mzilikazi nie był już renegatem, lecz samodzielnym władcą.
Kamuza opowiadał, jak Mzilikazi pokonywał władców niewielkich afrykańskich państewek, aż w końcu został wielkim i potężnym królem, jak bracia zamordowali Chakę i koronę Zulu przejął Dingaan; on to odstąpił w końcu od ścigania Mzilikazi. Mzilikazi tymczasem założył państwo, które swym ogromem i potęgą przewyższyło nawet imperium Zulusów, a jego wojownicy poślubili kobiety przywiezione z wypraw wojennych, dając początek plemieniu Matabele. * Dalej mówił o białych, buni, którzy wkroczyli na ziemię Mzilikazi i rozbili obozowisko nad rzeką Gariep. Mzilikazi zebrał swoich ludzi i uderzył na buni tuż przed świtem. Pierwszą linię nacierających
165
przywitały wystrzały z długich strzelb, ale nie uczyniły im one większej szkody niż garść kamyków.
Wojownicy runęli na obóz i powalili brodatych mężczyzn uwijających się przy prochu i wyciorach, powalili też kobiety biegnące do swych mężów z zapasowymi strzelbami, a potem wyciągnęli z kołysek ich dzieci i o stalowe koła wozów roztrzaskali im głowy.
Mzilikazi sądził, że to już koniec buni, ale wnet się okazało, że to dopiero początek. Wkrótce Matabelowie mieli się przekonać
0 wyjątkowym uporze i odwadze tych dziwnych bladych ludzi.
Następna ich fala nadeszła także z południa, a kiedy na brzegu rzeki odnaleźli szczątki wozów i objedzone przez szakale kości, wpadli w tak wielką furię, że zadziwiła ona nawet wojowników króla Mzilikazi.
Buni starli się z wojskiem Matabelów na otwartej równinie, nie dali się wciągnąć w rozpadliny i kolczaste zarośla. Nadjechali w małych oddziałach, na kucykach, zsiedli i zaczęli wypuszczać ogniste salwy. Potem dosiedli swych koni i uciekli przed zbliżającymi się tarczami wojowników. Wkrótce jednak powrócili z powtórnie nabitymi strzelbami i znowu strzelali.
Buni zbudowali na środku równiny fortecę z wozów i pozwolili wojownikom podejść bardzo blisko, a potem powalili ich, plując ogniem. A gdy już raz wystrzelili, ich kobiety czekały tylko, aby podać im nowe strzelby gotowe do kolejnego wystrzału.
Kiedy wojownicy zaczęli się wycofywać, forteca nagle się rozpadła, a jeźdźcy ruszyli na rozłączonych wozach w pościg
1 zapędzili rozbite oddziały Matabelów aż do samej osady.
Mzilikazi policzył z bólem swych zabitych i stwierdził, że cena, jaką przyszło mu zapłacić, jest już zbyt wielka. Zwołał więc całe plemię i nakazał przygotować się do wymarszu. W zagrodach podłożony został ogień. Matabelowie ruszyli na północ, pędząc przed sobą swoje zwierzęta, aż przekroczyli wielką rzekę i założyli nowe państwo.
A teraz białe ptaki znowu się gromadzą powiedział Kamuza. Każdego dnia podchodzą pod Thabas Indunas, Wzgórza Władców, i przynoszą swoje niewiele warte podarki i zielone butelki wypełnione szaleństwem. Ich słowa słodkie są niczym miód, ale tym, którzy próbują je przełknąć, stają w gardle jak zielona żółć krokodyla.
166
Czego chcą od króla? spytał Bazo w imieniu wszystkich słuchaczy, a Kamuza wzruszył ramionami.
Jeden chce polować na słonie i zabierać ich kły, drugi prosi, aby przysłać do jego namiotu młode dziewczęta, inny pragnie opowiadać wszystkim o dziwnym białym bogu o trzech obliczach, następny ma zamiar kopać w ziemi wielkie dziury i szukać żółtego metalu, jeszcze inny chciałby kupić bydło. Każdy mówi, że chce tylko jednego, ale chcą zabrać nam wszystko. Tych ludzi trawi głód, którego nie sposób zaspokoić, pali pragnienie, którego nic nie jest w stanie ugasić. Pragną wszystkiego, co tylko ujrzą, a nawet i to im nie wystarcza. Zabierają ziemię, lecz nie dość im tego, więc kroją ją niczym mężczyzna rozcinający brzuch ciężarnej kobiety, aby wydobyć niemowlę. Zabierają rzeki, ale to im nie wystarcza, więc budują wokół nich mury i zamieniają rzeki w jeziora. Ścigają stada słoni i zabijają je, ale nie jedną czy dwie sztuki, lecz wszystkie naraz, również ciężarne samice i młode, o kłach nie większych od waszego
palca.
Lobengula musi się z nimi rozprawić rzekł Bazo. Musi się ich pozbyć, tak jak zrobiłby to jego ojciec Mzilikazi.
Och! uśmiechnął się ironicznie Kamuza. Cóż za mądrość płynie z ust mojego brata. Przypomina, jak Mzilikazi pokonał białych ludzi na brzegach rzeki Gariep, i zapomina, że utracił potem ziemię. Doradza królowi Lobenguli, aby rzucił do walki swe zbrojne oddziały, tak jak uczynił to Cetewayo, król Zulusów, na Wzgórzu Małej Ręki. Ilu Anglików powalił wtedy Cetewayo? Nie sposób policzyć, bo ich czerwone mundury wyglądały jak śnieg na Smoczych Górach, gdy oświetla go krwawe słońce zachodu. To była wspaniała walka, cudowna rzeź, ale później Cetewayo zapłacił za to najwyższą cenę, utracił swoje królestwo. Wojska Zulusów rozbite zostały na proch pod Ulundi, a Cetewayo zakuto w łańcuchy i uwięziono, podobnie jak królewskich dostojników i wodzów zdziesiątkowanej armii. A teraz Bazo, ten mędrzec, chce wam powiedzieć, że Cetewayo wybrał dobrą drogę, i doradzałby Lobenguli, aby postąpił w ten sam sposób.
Kiedy Kamuza drwił tak bezlitośnie, spojrzenie Bazo pozostało niewzruszone, a oblicze pełne godności; ze smutkiem spoglądał w ciemny kąt chaty, gdzie w mroku stały porzucone dzidy i wojenne tarcze.
167
Nikt z nas tutaj nie ośmieliłby się doradzać królowi rzekł, gdy Kamuza skończył. Jesteśmy tylko jego psami. Nikt z nas nie wątpi także w siłę i stanowczość białych ludzi, żyjemy przecież obok nich i spotykamy codziennie. Chcielibyśmy jedynie usłyszeć, jaka jest decyzja króla. Znając ją, będziemy musieli jej się podporządkować.
Opowiem więc, co zdecydował król skinął głową Kamuza. Otóż zebrał on swoich najstarszych dostojników, Babiaana, Somabulę i Gandanga, i udał się na Wzgórza Matopos, do miejsca, gdzie przebywa Umlimo.
Imię kobiety wielkiego czarownika wywołało u słuchaczy dreszcz niepokoju i podniecenia.
Umlimo przekazała im swoje proroctwo Kamuza zawiesił głos, aby zwiększyć jeszcze napięcie, słuchano go bowiem z zapartym tchem. Pierwszego dnia powtórzyła słowa starożytnej wyroczni, słowa, które po raz pierwszy wypowiedziano jeszcze w czasach Monomotapy: Kamienne sokoły odlecą daleko... I nie będzie odtąd pokoju w Królestwach Mambo i Monomotapa. Biały orzeł walczyć będzie z czarnym bykiem, dopóki sokoły nie wrócą do gniazd.
Wszyscy niejednokrotnie słyszeli już tę przepowiednię, ale teraz nabrała dla nich nowego znaczenia.
Król zamyślił się nad starożytnym proroctwem i powiedział: Białe orły już nadleciały. Orły i sępy zakładają gniazda na dachach mojej osady.
Co to są kamienne sokoły? spytał jeden ze słuchaczy.
Kamienne sokoły to bogowie pozostawieni przez starożytnych w miejscu, gdzie chowano dawnych władców, miejscu zwanym Zimbabwe.
W jaki sposób kamienne sokoły mogą wzbić się w powietrze?
Jeden z nich już odfrunął wtrącił Bazo. Jeden z kamiennych sokołów stoi teraz niedaleko nas, pod dachem Bakeli. To on właśnie zabrał kamiennego sokoła.
Jeżeli inne sokoły także odlecą, wojna ogarnie całe królestwo Matabelów. Ale teraz posłuchajcie przepowiedni Umlimo. Na drugi dzień Umlimo wyrzekła te oto słowa: Kiedy nocne niebo rozbłyśnie nagle wielkim światłem, a gwiazdy lśnić będą na szczytach wzgórz, wtedy pięść przytknie ostrze do gardła czarnego byka. Tak brzmiało proroctwo wypowiedziane przez Umlimo drugiego dnia.
168
Nastała cisza, wszyscy długo zastanawiali się nad tajemniczymi słowami, ale w końcu zmuszeni byli poprosić o pomoc Kamuzę.
Tylko Lobengula, Czarny Słoń, rozumie znaczenie proroctwa drugiego dnia. Czyż nie jest on bowiem wyćwiczony w rozumieniu tajemnic czarowników? Czyż nie spędził dzieciństwa w ich grotach i sekretnych miejscach obrzędów? A oto co powiedział król: Nie nadszedł jeszcze czas, aby objaśnić słowa Umlimo moim dzieciom, są to słowa tak doniosłe, że naród potrzebować będzie czasu, aby je zrozumieć.
Bazo skinął głową i podał Kamuzie swój róg z tabaką. Nie odważył się wypowiedzieć głośno swego podejrzenia, że Lobengula, ich gromowładny władca, prawdopodobnie tak samo niewiele rozumiał z proroctwa, jak jego siedzący przy ognisku poddani.
Czy nie było już więcej proroctw? spytał Bazo, a Kamuza pokręcił głową.
Trzeciego dnia Umlimo wypowiedziała się po raz ostatni. Oto jej słowa: Poraź mambę jej własnym jadem, powal lwa jego własnymi łapami, a chytrego pawiana oszukaj za pomocą jego własnych sztuczek. Takie było proroctwo trzeciego i ostatniego dnia.
Czy król uważa, że my, jego pokorne stado, powinniśmy odgadnąć sami znaczenie tego proroctwa?
Oto co rzecze Lobengula: My, plemię Matabele, nie zwyciężymy nigdy, dopóki nie uzbroimy się tak jak nasi wrogowie. Musimy uzbroić się w siłę zaklętą w żółtych monetach i błyszczących kamieniach, gdyż one to właśnie czynią białego człowieka tak potężnym.
Nikt nie odważył się przerwać ciszy, która zapadła po tych słowach, wszyscy wiedzieli bowiem, że Kamuza jeszcze nie skończył.
Tak więc król wezwał mnie do siebie i rozkazał nieść swoje słowo do wszystkich Matabelów żyjących poza obszarem jego panowania. I powiedział król: Przynieś mi strzelby, abym mógł odpowiedzieć na dym unoszący się ze strzelb białych ludzi, przynieś mi diamenty i żółte monety, a stanę się tak potężny jak biała królowa, która mieszka za wielkim morzem. Wtedy jej żołnierze nie odważą się wystąpić przeciwko mnie.
Powiedz Lobenguli przemówił Bazo, w imieniu wszystkich że dostanie to, czego od nas potrzebuje. Będzie miał
169
gdy
wąt]
nich
jest
kow
za. -Sort gdzi ] dres
głos. tche słów Moi pokt będi
nabi
Bial moje
nycr Zim
z k: Bak*
Mat drug rozb wzgt brzn
168
strzelby, ponieważ tak zostało uzgodnione w naszym kontrakcie z białym człowiekiem.
To już wiadomo.
Lobengula będzie miał żółte monety, ponieważ płacą nam złotem, a wszystko, co przywieziemy do domu, do Thabas Indunas, należeć będzie do króla.
To szlachetne i uczciwe z waszej strony.
Ale co z diamentami? spytał Bazo. Diamenty należą do białych ludzi. Walczą o nie zaciekle, jak lwica o swoje młode. W jaki sposób mamy zdobyć diamenty dla naszego króla?
Posłuchajcie szepnął Kamuza. Odtąd nie będziecie już oddawać znalezionych diamentów. Jeżeli któryś z was zobaczy na ziemi błyszczący kamień, będzie to kamień Lobenguli.
To jest przeciw prawu.
Jedynie przeciw prawu białego człowieka, nie przeciw prawu Lobenguli, twojego władcy.
Słowo króla jest rozkazem mruknął Bazo, ale w tej samej chwili pomyślał o Bakeli, który był jego ojcem, i Henshawie, swoim bracie, i zdał sobie sprawę, że nie chce okradać ich z kamieni, pracowali przecież równie ciężko jak on.
I to nie tylko kamień w wykopie ciągnął Kamuza. Każdy z was szukać będzie sposobności, aby zabrać diamenty ze stołów do sortowania. Ty, Donsela... wskazał młodego mężczyznę o wysokim inteligentnym czole zaczynasz właśnie pracę w nowej
sortowni.
Stoły są strzeżone, poza tym chronią je stalowe siatki. Wszyscy słyszeli już o nowej sortowni. Do Kimberley niedawno
doprowadzony został wodociąg niosący wodę z rzeki Vaal i wody było wreszcie wystarczająco dużo, aby diamenty płukać mechanicznie zamiast mozolnie je odcedzać.
Na stołach jest stalowa siatka powtórzył Donsela. Kamuza uśmiechnął się tylko i podał mu grubą trzcinę zakończoną bryłką pszczelego wosku.
Ta trzcina łatwo przejdzie przez siatkę, a diament będzie się mocno trzymał wosku.
W zeszłym tygodniu przy mężczyźnie z plemienia Basuto znaleziono diament rzekł Donsela przyglądając się uważnie trzcinie. Tego samego dnia pośliznął się i spadł na dno wykopu.
170
Ludziom, którzy kradną kamienie, przytrafiają się wypadki. I zawsze kończą się śmiercią.
Powinnością wojownika jest umrzeć dla swego króla odparł oschle Kamuza. Nie dopuść, aby złapał cię nadzorca, i wybieraj tylko największe i najjaśniejsze kamienie.
W ciągu trzech lat, które upłynęły między odejściem Kamuzy z Kimberley a jego niespodziewanym powrotem, Ralph bardzo wyrósł. Na miesiąc przed swymi dwudziestymi pierwszymi urodzinami był już równie wysoki jak Zouga, ale w odróżnieniu od ojca nie nosił brody, lecz ciemne wąsy.
Wciąż udawało mu się raz na jakiś czas zebrać dziesięć gwinei potrzebnych do podtrzymania potajemnej przyjaźni z Diamentową Lii, nagle przestało mu to jednak wystarczać. Ralph się niespodziewanie zakochał.
Stało się to na ulicy przed wejściem do siedziby pewnej szacownej organizacji osławionej w całej południowej Afryce. Przynależność do niej gwarantowała niezwykły prestiż i znalezienie się wśród elity władającej bogactwami pól diamentowych.
Siedzibą Kimberlsy Clubu był skromny budynek przypominający tysiące innych wzniesionych w tym mieście. Posiadał wprawdzie salę bilardową, ozdobne ogrodzenie z lanego żelaza i witrażowe drzwi wejściowe, usytuowany był jednak przy najgłośniejszej ulicy w rejonie rynku.
Pewnego przedpołudnia Ralph wracał właśnie od kowala, który wymieniał metalowe obręcze na kołach wozu. Nagle dostrzegł ruch na ulicy, z barów wybiegali ludzie, a do rynku zbliżał się wspaniały pojazd zaprzężony w parę niezwykle pięknych koni o długich platynowych grzywach.
Konie biegły równo z wyciągniętymi przed siebie szyjami i rozwianymi grzywami, podnosząc kopyta w majestatycznym kłusie.
Ralph przystanął porażony tak wielkim uczuciem zazdrości, że poczuł wręcz fizyczny ból. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się widzieć czegoś równie pięknego jak ta para zwierząt o lśniącej sierści i pojazd, który ciągnęły. Podniósł wzrok na woźnicę była to kobieta.
Na głowie miała granatowy przekrzywiony na bakier kapelusz,
171
1
gdy
wal nic
jes ko
Z!
S
i
ilillii!
groźbą syfilisu. Przez moment Ralph zastanawiał się, czy doktor wyjawi ten sekret siedzącej w powozie boskiej istocie, i na samą myśl o tym zamarło mu serce.
Po drugiej stronie szedł pan Rhodes w niechlujnym, znoszonym ubraniu i źle zawiązanym krawacie, lecz mimo to jak zwykle pewny siebie, poważny i wyniosły.
Za nimi niczym uczniak podążał Alfred Beit, bezbarwny cień Rhodesa.
Czterej mężczyźni zatrzymali się przy powozie, a wysoki nieznajomy ujął rękę kobiety i podniósł ją do ust.
Panowie, mam zaszczyt przedstawić wam moją żonę, panią St. John mówił z tak charakterystycznym akcentem, że nawet Ralph domyślił się, iż mężczyzna pochodzi z południowych stanów Ameryki.
Jednak to nie akcent uderzył Ralpha, lecz słowa, które mężczyzna wypowiedział: "Pani St. John, moja żona, pani St. John..."
Młodzieniec stał wstrząśnięty i obezwładniony miłością od pierwszego wejrzenia, o której wiedział już, że pozostać musi nie spełniona, a mężczyźni, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, rozpoczęli ceremonię powitania.
Louise, moja droga, to jest pan Rhodes, o którym tak wiele słyszałaś...
Potem wszedł do powozu i usiadł obok żony. Ralph musiał przyznać, że poruszał się bardzo zgrabnie jak na tak potężnego, wiekowego człowieka, i znienawidził go jeszcze bardziej. St. John wziął wodze z rąk Louise i uchylając na pożegnanie kapelusza, zaciął konie. Wóz ruszył gwałtownie i Ralph musiał uskoczyć. Louise właśnie opowiadała coś mężowi i żadne z nich nie spojrzało nawet w jego stronę.
Powóz zniknął szybko w jednej z wąskich uliczek, a Ralph długo jeszcze patrzył za nim ze smutkiem.
Jordan ozdabiał kartę menu sielankowymi scenkami z życia poszukiwaczy diamentów. Na samej górze umieścił rysunek wyciągniętych dłoni, które wypełnione były po brzegi nie szlifowanymi kamieniami, i pomalował całość akwarelami.
Cóż to takiego Yeloutć de la Nouvelle Rueel spytał Ralph.
168
173
gdy
wą'
nic
jes
kc
z;
S
i: u
Zupa New Rush odparł Jordie nie odrywając oczu od rysunku.
A co jest w środku?
Kość szpikowa i perłowa kasza.
A Quartier de Chevreuil Diamant Bleul
Udziec antylopy w cieście z niebieskich diamentów.
Nie wiem, dlaczego nie możemy nazwać tego po angielsku skrzywił się Ralph a poza tym, cóż to takiego: ciasto z niebieskich diamentów?
Najpierw trzeba naszpikować udziec słoniną, później zamarynować w oliwie i koniaku i natrzeć czosnkiem, a na końcu zapiec w cieście.
Ralph przełknął ślinę. Umiejętności kulinarne Jordana wprawiały go zawsze w prawdziwe uniesienie.
W porządku, mogę to zjeść.
Jordan polizał pędzel, zostawiając na języku plamę pruskiego błękitu i podniósł oczy na brata.
Masz to podawać, a nie jeść rzekł, złowieszczo zawieszając głos. Pan Rhodes przychodzi dziś na lunch.
Jeżeli nie jestem godzien siedzieć przy jednym stole z twoim słynnym panem Rhodesem, nie mam zamiaru zgrywać przed nim kelnera. Możesz zaangażować Donselę. Za jednego szylinga Donsela gotów jest rozlać zupę na pana Rhodesa, rozlałby ją nawet na samego króla Lobengulę. Idę go przekupić.
W końcu jednak zwyciężyła ciekawość wzmocniona obietnicą otrzymania pozostawionych przez gości przysmaków Ralph, ubrany w śmieszną, uszytą przez Jordana marynarkę, zaniósł na werandę tacę z zupą Nouvelle Ruee i niewiele brakowało, żeby upuścił ją przy samym stole.
Madame, przypomina mi pani bohaterkę poematu pana Longfellowa rzekł Neville Pickering, a Louise St. John podziękowała mu za komplement uroczym uśmiechem.
Miała na sobie żakiet z kremowej skóry kozła; śmiałe geometryczne wzory zdobiły gorset wyszywany kolorowymi paciorkami. Włosy Louise związane były niebieskimi wstążkami w dwa grube warkocze, które opadały na jej dekolt.
Była jedyną kobietą wśród znajdujących się na werandzie gości. Siedziała na centralnym miejscu, mając po obu stronach najbardziej
174
wpływowe osobistości Kimberley ludzi bezwzględnych i bezlitosnych, trawionych żądzą władzy i bogactwa; każdy z nich posiadał własne szalone marzenie, którego realizacji poświęcił życie.
Ballantyne, Beit, Jameson, Rhodes, Robinson nazwiska okryte mroczną często sławą, lecz teraz przysłuchiwali się oni dyskusji o damskiej modzie z tak wielką uwagą, jakby rozmowa dotyczyła kwestii życia i śmierci.
Jedynie Zouga Ballantyne się nie uśmiechał. Ta kobieta obrażała jego uczucia. Jej uroda była zbyt krzykliwa, rumieńce zbyt wyraziste. Wolał złote blondynki o jasnej kremowej karnacji: angielski ideał kobiecego piękna.
Uważał, że Louise St. John ubrana jest w sposób skandaliczny i wyzywający, jej fryzurę uznał za pretensjonalną, spojrzenie wydało mu się zbyt natarczywe, oczy zbyt niebieskie, a sposób zwracania się do innych zbyt nonszalancki. Amerykanki miały wprawdzie opinię bardzo pociągających, ale Zouga żałował, że Louise nie pozostawiła swoich manier po drugiej stronie Atlantyku.
Wystarczyło mu, że przygalopowała do jego obozowiska przed swoim mężem i zeskoczywszy z konia niczym mężczyzna, przywitała go poufale, nie czekając, aż zostanie mu przedstawiona.
Pan musi być Zougą Ballantyne'em. Wszędzie bym pana rozpoznała, tak dokładnie opisał mi pana Mungo.
Jej dłoń była wąska, a skóra ciepła, ale silny i zdecydowany uścisk nie miał w sobie nic kobiecego.
Niedzielne obiady na werandzie były jedyną ekstrawagancją Zougi. Słynęły ze znakomitych potraw, dobrych trunków i inteligentnych gości, których się tam spotykało; szybko też stały się atrakcją towarzyską Kimberley.
Kobiety były rzadko zapraszane i Louise St. John również by się tam nie znalazła, gdyby Zoudze udało się ściągnąć na przyjęcie tylko jej męża. Jednak odpowiedź Mungo St. Johna na list Zougi nie pozostawiała żadnych wątpliwości: "Generał i Pani St. John mają przyjemność przyjąć zaproszenie."
Przyjaźń Zougi z St. Johnem trwała od lat. Generał był jednym z nielicznych ludzi, których Zouga podziwiał. Twardy i zdecydowany, miał swoje zasady i nie uznawał żadnych kompromisów. Nie spodziewał się od nikogo pomocy czy życzliwości. Swoje sukcesy
175
zawdzięczał wyłącznie własnej pracy, a porażki potrafił przyjmować z otwartym czołem.
Pod koniec lat pięćdziesiątych St. John stał się twórcą imperium handlowego, w skład którego wchodziła flotylla statków, przywożąca z Afryki czarnych niewolników. Podobno przewiózłszy przez Atlantyk trzy transporty ludzi zarobił w ciągu roku prawie dwa miliony dolarów, a za te pieniądze nabył rozległą posiadłość ziemską w Luizjanie.
Właśnie w owym czasie Zouga spotkał go po raz pierwszy. Ballantyne podróżował na "Huronie", wspaniałym żaglowcu St. Johna, który odbywał rejs pasażerski z Bristolu w południowej Anglii na Przylądek Dobrej Nadziei. Ironia losu polegała na tym, że Zouga nie zdawał sobie wtedy sprawy z prowadzonej przez St. Johna działalności handlowej i wybrał się w podróż ze swoją jedyną siostrą Robyn Ballantyne, która jako życiowy cel postawiła sobie zniesienie handlu wymiennego z Afryką.
Kiedy Robyn Ballantyne zorientowała się w końcu, że St. John nie jedzie do Afryki, aby wymienić paciorki i strusie pióra na kość słoniową i złoto, ale szuka znacznie cenniejszego żywego towaru, znienawidziła go i ogarnął ją wstyd, że musi podróżować w towarzystwie takiego niegodziwca.
To właśnie Robyn Ballantyne zainteresowała St. Johnem Marynarkę Królewską i doprowadziła do zatrzymania jego wspaniałego żaglowca z ładunkiem pięciu tysięcy niewolników pod pokładem przez okręty brytyjskiej eskadry antyniewolniczej.
St. John zaczął stawiać opór i wywiązała się regularna bitwa, podczas której zginęła albo odniosła rany połowa jego załogi, a statek doznał tak poważnych uszkodzeń, że Anglicy zdecydowali się zatopić go w Zatoce Table.
St. John został uwięziony w Kapsztadzie, ale gubernator brytyjski zwolnił go po niedługim czasie i pozwolił odpłynąć do Ameryki. Oczywiście uwolniono także przewożonych przez niego Murzynów, a statki St. Johna po wieczne czasy otrzymały zakaz zawijania do brzegów Afryki.
Wtedy też Zouga utracił z St. Johnem kontakt, który odnowił się dopiero po wydaniu Odysei myśliwego. St. John otrzymał adres Zougi od jego londyńskiego wydawcy, pana Rowlanda Warda, i od tego momentu stale, choć dość nieregularnie, z nim korespondował.
176
To właśnie opis pól diamentowych, jaki zamieścił Zouga w jednym ze swoich listów, skłonił St. Johna do ponownego odwiedzenia Afryki.
Dzięki wymianie listów Zouga mógł śledzić kolejne etapy kariery St. Johna. Dowiedział się, że po wyjściu z więzienia w Kapsztadzie powrócił on do swoich bawełnianych i cukrowych plantacji w Fair-fields niedaleko Baton Rouge zaledwie na kilka tygodni przed wybuchem wojny secesyjnej.
Luizjana głosowała za oddzieleniem od Unii; a kiedy wybuchła wojna, Mungo utworzył własny oddział kawalerii, który dokonał serii udanych ataków zaczepnych na siły federalne. Ataki te były do tego stopnia groźne, że St. John ochrzczony został mianem "Morderczego Mungo", a za jego głowę wyznaczono nagrodę w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Konfederaci szybko awansowali Munga do rangi generała-majora, jednak jego kariera wojskowa została niespodziewanie przerwana odłamek szrapnela trafił go w oko. Kiedy zwolniono go wreszcie ze szpitala, wojna już wygasała i St. John zdecydował się wrócić do swojej posiadłości w Fairfields.
Fetor fermentującego soku z trzciny cukrowej zmieszany ze smrodem palonego mięsa był daleko bardziej odrażający niż zapach pól bitewnych, a ze wspaniałego domu została tylko kolumnada.
Upłynęło kilka lat i St. John powrócił do Afryki. Jeździł zaprzęgiem wspaniałych koni o platynowych grzywach, palił grube hawańskie cygara i był mężem irytującej Zougę kobiety.
Pierwszą rzeczą, którą zrobił przybywając do Kimberley, było pobranie pieniędzy z banku. Okazał tam akredytywę upoważniającą go do dysponowania sumą pół miliona funtów szterlingów.
St. John podjął jednak tylko skromne sto funtów i zajął dwa pokoje w hotelu "Craven", najbardziej ekskluzywnym miejscu w Kimberley.
Kiedy bankier ochłonął trochę po szoku, w jaki wprawił go niecodzienny klient, zaczaj opowiadać wszystkim o swej przygodzie. Wkrótce wiadomo już było powszechnie, że Kimberley odwiedził amerykański generał, który dysponuje sumą pół miliona funtów.
W południe następnego dnia St. John przyjął zaproszenie na lunch do Kimberley Clubu i uśmiechał się pobłażliwie, gdy C. J. Rhodes zgłosił jego kandydaturę na członka klubu, a wniosek ten poparł natychmiast doktor Leander Starr Jameson. Było to znamien-
12 Twardzi ludzie
177
ne, ponieważ wielu bogatych i wpływowych ludzi starało się bezskutecznie o członkostwo klubu od dnia jego założenia.
St. John uśmiechał się z taką samą pobłażliwością, gdy rozparty w fotelu na werandzie Zougi obserwował, jak inni goście nadskakują jego żonie.
Nawet pan Rhodes, który słynął ze swojej odporności na kobiece wdzięki i z reguły ostro przerywał każdą frywolną wypowiedź, chętnie odpowiadał na bezpośrednie pytania Louise i śmiał się z jej dowcipnych uwag.
Zouga z wysiłkiem odwrócił w końcu spojrzenie od Louise i zwracając się z pytaniem do Munga, zmienił gwałtownie temat dyskusji. Nie mógł już dłużej znieść rozmowy o nowej, specjalnie skrojonej spódnicy Louise, która pozwalała jej dosiadać konia tak, jak robią to mężczyźni.
Louise domyśliła się, dlaczego Zouga jej przerwał, i posłała mu ostre spojrzenie, zaraz potem uśmiechnęła się jednak czarująco i z pokorą zamilkła pozwalając, aby mężczyźni zajęli się wreszcie sprawami większej wagi.
St. John opowiadał o swoich podróżach do Kanady i Australii i było oczywiste, że przyniosły mu one duże zyski. Mówił o pszenicy i opalach, o wełnie i złocie, a wszyscy przysłuchiwali się temu z wielkim zainteresowaniem, prześcigając się w zadawaniu dociekliwych pytań. Wreszcie zakończył:
Aż w końcu usłyszałem od mojego drogiego przyjaciela Zougi o tym, co dzieje się tutaj w Kimberley, i pomyślałem, że najwyższy czas przyjechać i zobaczyć to na własne oczy.
W tym właśnie momencie na werandę wszedł Ralph, wnosząc dziczyznę w przyrumienionym apetycznie cieście. Goście powitali potrawę okrzykami podziwu i zachwytu.
Jan Cheroot ubrany w swój stary wojskowy mundur i szkarłatną czapkę przyniósł kilka butelek szampana, które chłodziły się w wypełnionych lodem kubełkach.
Lód! krzyknęła Louise i zachwycona klasnęła w dłonie. Nie spodziewałam się tutaj aż takich luksusów!
Och, nie brakuje nam tu prawie niczego zapewnił ją Rhodes. Ponad rok temu otworzyłem wytwórnię lodu, a za rok będziemy już mieli linię kolejową i Kimberley stanie się wreszcie miastem. Prawdziwym miastem.
178
I wszystko to zbudowano na kobiecej próżności! wykrzyknęła Louise z udanym przerażeniem. Babskich błyskotkach!
Mimo szczerych wysiłków Zougi Louise znowu stała się ośrodkiem zainteresowania całego stołu. Wszyscy pochłaniali ją wzrokiem, a spojrzenia były lekko nieprzytomne, jak zwykle, gdy mężczyzna patrzy na piękną kobietę.
Po raz pierwszy Zouga zdał sobie sprawę, że Louise jest w istocie bardzo piękna, ale świadomość tego pogłębiła tylko jego niechęć.
Czy wie pan, panie Rhodes Louise nachyliła się nad stołem i ściszyła głos, jakby zdradzała jakiś sekret że choć jestem już tutaj od pięciu dni i bardzo uważnie patrzę pod nogi, nie widziałam jeszcze ani jednego diamentu? A przecież wszyscy mi mówili, że ulice Kimberley są nimi wybrukowane.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, odrobinę zbyt donośnym jak na klasę dowcipu, a Rhodes, nim ponownie zwrócił się do Louise, szepnął kilka słów Pickeringowi.
Postaramy się jakoś temu zaradzić, pani St. John rzekł w końcu, podczas gdy Pickering zdążył już napisać kartkę i podać jednemu z kolorowych służących.
Majorze, czy mogę pożyczyć od pana kubełek do szampana? spytał Pickering, a zyskawszy przyzwolenie, wręczył puste wiaderko służącemu.
Służący wrócił w chwili, gdy Zouga kroił właśnie ostatnie kawałki pieczeni. Podążał za nim nieznany mężczyzna na koniu.
Służący wszedł na werandę; niósł przed sobą kubełek z taką ostrożnością, jakby w środku znajdował się najnowszy wybuchowy wynalazek pana Alfreda Nobla, i nieśmiało postawił go przed Rhodesem.
Gdzie jest Jordan? spytał Rhodes. Ten chłopak uwielbia diamenty, nie mniej niż każdy z nas.
Jordan wyszedł z kuchni w fartuchu, zarumieniony od panującego tam gorąca, i nieśmiało przywitał się z Rhodesem.
Panie i panowie, pan Jordan Ballantyne jest nie tylko najlepszym szefem kuchni w Kimberley, ale także jednym z nąj-świetniejszych sortowaczy diamentów rzekł Rhodes z rzadką u niego wylewnością. Chodź i stań przy mnie, Jordan, tak abyś wszystko dobrze widział.
179
Kiedy Jordan stanął za jego krzesłem, Rhodes powoli wysypał na stół zawartość wiaderka. Nawet Zouga westchnął zaskoczony, a Louise, nie mogąc się pohamować, głośno zakrzyknęła.
Kubełek wypełniony był po brzegi diamentami: wysypały się one z chrzęstem na biały obrus tworząc na nim migotliwą piramidę.
A teraz, Jordan, opowiedz nam coś o tych kamieniach.
Jordan pochylił się nad obrusem i zaczął delikatnie przebierać palcami w stosie, rozdzielając diamenty na małe kupki. Czyniąc to opowiadał o diamentach swoim pięknym, melodyjnym głosem. Mówił o ich kształtach, załamaniach, oglądał je pod słońce, porównywał kolory.
Zouga był zaintrygowany i zbity z tropu. To wszystko było zbyt teatralne, zupełnie nie w stylu Rhodesa. On nigdy nie posunąłby się tak daleko, aby zaimponować kobiecie, nawet jeżeli byłaby bardzo piękna. Mieszając ze sobą te wszystkie kamienie, dał swoim ludziom kilka dodatkowych godzin pracy przy ponownym sortowaniu.
Oto kamień doskonały Jordan podniósł wysoko diament wielkości groszku. Proszę spojrzeć na kolor, jest niebieski jak błyskawica i pełno w nim ognia.
Rhodes wziął kamień z ręki chłopca, przez chwilę mu się przyglądał, trzymając między kciukiem a palcem wskazującym, w końcu nachylił się nad stołem i położył przed Louise.
Madame, to będzie pani pierwszy diament i mam nadzieję, że nie ostatni.
Panie Rhodes, nie mogę przyjąć tak hojnego podarunku rzekła Louise z rozszerzonymi z zachwytu oczami i zwróciła się do męża. Jak sądzisz?
Jeżeli zgodzę się z tobą, nigdy mi tego nie wybaczyszmruknął Mungo St. John i Louise ponownie zwróciła się do Rhodesa.
Panie Rhodes, mój mąż nalega, a ja nie mogę znaleźć słów, które mogłyby wyrazić moją wdzięczność.
Zouga obserwował całą scenę z olbrzymią uwagą: była bardzo znamienna, kryło się w niej tak dużo subtelnych niuansów i znaczeń.
Po pierwsze była to demonstracja efektu, jaki wywołują diamenty na kobiecie. W tym kryła się prawdziwa wartość tych błyszczących kamieni, być może jedyna. Kiedy Zouga spojrzał na twarz Louise, zrozumiał, że nie rozjaśnia jej chciwość, ale jakieś mistyczne wręcz uczucie, bliskie miłości miłości, jaką obdarzają ludzie zazwyczaj
180
tylko żywe istoty. Patrząc teraz na Louise, doznał po raz pierwszy prawdziwej przyjemności.
I nagle zaczął żałować, że to nie on jest sprawcą jej ogromnej radości, że to nie on, ale Rhodes wręczył Louise podarunek, który tak wspaniale ją odmienił. Minęło dobrych kilka sekund, zanim zdołał uwolnić się od tej myśli, i niewiele brakowało, a przegapiłby spojrzenie, które Rhodes posłał St. Johnowi.
Nagle wszystko stało się jasne. Rhodes nie umizgiwał się do kobiety, on polował na jej męża. Pokaz bogactwa był przedstawieniem dla Mungo St. Johna, człowieka, który dysponował kwotą pół miliona funtów.
Rhodes potrzebował kapitału. Kiedy ktoś decyduje się wykupić wszystkie działki w kopalniach Kimberley i chce zrobić to jak najszybciej, musi wciąż rozglądać się za pieniędzmi. Ambicje Rhodesa nie były dla nikogo tajemnicą, złożył on bowiem w tej sprawie rodzaj oficjalnej deklaracji w Kimberley Clubie., Jest tylko jeden sposób, by ustabilizować ceny naszych dóbr "dobra" to był eufemizm, którego używał Rhodes w odniesieniu do diamentów scentralizowany system rynkowy. I tylko jeden sposób, by ograniczyć ich kradzież: silny, dobrze zorganizowany aparat policyjny. Jedynym zaś sposobem osiągnięcia obydwu tych celów jest wykupienie wszystkich działek przez jedno towarzystwo górnicze. Każdy, kto słuchał wtedy Rhodesa, dobrze wiedział, kto miałby zostać prezesem takiego towarzystwa.
Rozmowa ta odbyła się przed rokiem, a ten kubełek diamentów był dowodem, jak daleko posunął się już Rhodes w swoich planach. Bardzo wiele już zrealizował, ale zmuszony był do wzięcia wspólników i nadal cierpiał na poważny brak funduszy.
Najpoważniejszą przeszkodą w zawładnięciu Kimberley było konkurencyjne towarzystwo założone przez Barneya Barnato. Rhodes potrzebował milionów, dosłownie milionów funtów, aby zrealizować swój plan.
Tymczasem zaczął wsypywać kamienie z powrotem do kubełka, rozmawiając przy tym z Jordanem.
Czy nadal studiujesz podręcznik stenotypii Pitmana, który przesłałem ci ostatnio?
Tak, panie Rhodes.
To dobrze, pewnego dnia bardzo ci się przyda.
181
Chłopiec zrozumiał, że został w ten sposób odprawiony, i wycofał się do kuchni, Rhodes natomiast wręczył kubełek swojemu pracownikowi, który zdążył już zsiąść z konia i czekał obok werandy.
Na eksploatowanych przez nas terenach Rhodes zwrócił się teraz bezpośrednio do generała wydobywamy średnio diamenty o łącznej wadze dziesięciu karatów na każdą tonę przetworzonego żwiru. Przynajmniej dwa karaty kradną robotnicy gdzieś pomiędzy miejscem wydobycia a stołem do sortowania. Gdy usprawnimy nasz system kontroli i zaostrzymy jeszcze regulację prawną handlu diamentami, będziemy mogli prawdopodobnie wyeliminować to zjawisko.
Rhodes przemawiał wysokim, nie pasującym do potężnej sylwetki głosem, gestykulując przy tym rękami; był nadzwyczaj elokwen-tny i przekonujący. Przedstawiając sumy koniecznych nakładów oraz wysokość przewidywanych zysków, dzięki którym poniesione wydatki zwróciłyby się szybko, mówił tylko do jednego człowieka przy stole. Robił to jednak z takim talentem, że wszyscy, nawet Louise St. John, śledzili z napięciem tok jego wywodu.
Zouga spojrzał na Louise i dostrzegł, że bacznie przysłuchuje się przedstawianym przez Rhodesa faktom i uważnie analizuje każde jego słowo. Szybko zresztą dała tego dowód.
Panie Rhodes, powiedział pan wcześniej, że koszty wydobycia w Rejonie Dziewiątym wynoszą dziesięć szylingów i sześć pensów, podczas gdy teraz posługuje się pan w swoich rachunkach kwotą dwunastu szylingów zaatakowała nagle, a Rhodes, nim odpowiedział, kiwnął z uznaniem głową.
Na głębszym poziomie koszty wydobycia rosną. Dziesięć szylingów i sześć pensów to nasze koszty bieżące, dwanaście to koszty przewidywane w perspektywie rocznej w jego głosie pojawił się teraz szacunek. Schlebia mi bardzo, że przysłuchiwała się pani tak dokładnie moim wywodom. Sam pan teraz widzi, generale Rhodes zwrócił się do St. Johna że otrzyma pan tutaj najkorzystniejszy zwrot inwestycji, gwarantujemy co najmniej dziesięć procent, ale możliwe jest nawet piętnaście.
St. John trzymał właśnie między zębami nie zapalone cygaro: wyjął je z ust i spojrzał na Rhodesa swoim jedynym okiem.
Jak dotąd, panie Rhodes, nie wspomniał pan jeszcze o "niebieskiej skale" rzekł ostro.
182
"Niebieska skała" te dwa słowa zmroziły wszystkich, i wywołały taki efekt, jakby St. John powiedział coś wielce nieprzyzwoitego i wulgarnego goście zamilkli nagle i przy stole zapadła pełna napięcia cisza.
Z powodu "niebieskiej skały" banki wezwały wszystkich poszukiwaczy, którzy zaciągnęli pożyczki powyżej wartości swoich działek, i zmusiły ich do zmniejszenia zadłużenia o pięćdziesiąt procent.
Zouga był jednym z nielicznych, którzy oparli się pokusie odsprzedania Rhodesowi ziemi. Rhodes zaoferował mu pięć tysięcy funtów za Posiadłość Diabła, ale Zouga z bólem serca odmówił. Oferta ta została mu przedstawiona na sześć miesięcy przed tym, nim te dwa okropne słowa "niebieska skała" po raz pierwszy wyszeptano w sanktuarium Kimberley Clubu.
Teraz nikt już nie zaproponowałby Zoudze takiej sumy. Tydzień po usłyszeniu informacji o "niebieskiej skale" dyrektor Standard Banku przesłał mu wezwanie.
Majorze Ballantyne, w świetle ostatnich przemian, jakie dokonały się na terenie kopalni, jesteśmy zmuszeni zweryfikować wysokość finansowego zabezpieczenia każdego z naszych klientów. Skalkulowaliśmy wartość pańskich dwóch działek po obowiązujących obecnie cenach rynkowych na łączną kwotę tysiąca funtów.
To niedorzeczne, proszę pana.
Majorze, na działkach Towarzystwa Orphen pokazała się już "niebieska skała" dyrektor nie musiał nawet rozwijać tego wątku. Rejon eksploatowany przez Orphen Company znajdował się w odległości zaledwie dwunastu działek od jego własnej ziemi. Naprawdę mi przykro, ale muszę pana poprosić o zredukowanie kwoty pańskiej pożyczki do tysiąca funtów.
Z powodu "niebieskiej skały" kupcy zaczęli wyprzedawać towar, przygotowując się do wyjazdu, a Kimberley zaczęło omijać wiele wozów zaopatrzeniowych, które kierowały się teraz w stronę nowo odkrytych pól diamentowych w Pilgrims' Rest.
Co to jest "niebieska skała"? spytała w końcu Louise St. John, a kiedy nikt nie kwapił się z odpowiedzią, musiał udzielić jej gospodarz.
"Niebieską skałą" nazywają poszukiwacze pewną formację wulkaniczną o ciemnoniebieskim zabarwieniu i dużej twardości. Skała
183
ta jest na tyle twarda, że nie może być łatwo eksploatowana Zouga podniósł do ust kieliszek szampana i upiwszy odrobinę zaczął przyglądać się z uwagą wędrującym ku górze pęcherzykom gazu.
To wszystko? spytała cicho Louise.
Skała ta zawiera w sobie kryształy cyrkonu wielkości ziaren cukru, ale na cyrkon nie ma tu kupców kontynuował niechętnie Zouga. v
Dlaczego "niebieska skała" ma takie znaczenie? Louise nie dawała za wygraną.
Zouga zawahał się, jakby szukał najbardziej odpowiednich słów
Diamenty występują tylko w miałkiej żwirowatej ziemi o żółtawym zabarwieniu. Miałką ziemię łatwo jest rozkruszyć.
Dziękuję Louise uśmiechnęła się łagodnie. Wiem co znaczy słowo "miałka". '
Tak więc na niektórych głębszych działkach w Północnym Rejonie wyczerpał się właśnie żółty żwir i dokopaliśmy się do tej skalistej niebieskiej warstwy, twardej jak marmur i podobnie iak on jałowej. J
To nie zostało jeszcze udowodnione włączył się ostro Rhodes, a Zouga poparł go kiwając głową.
To prawda, dowody nie istnieją, ale właśnie potwierdzenia najbardziej wszyscy się obawiamy. Obawiamy się, że doszliśmy już do końca, że złoże się wyczerpało.
Towarzystwo nagle zamilkło, rozważając tę przerażającą ewentualność.
Kiedy będziemy wiedzieć na pewno? spytał po chwili Mungo St. John. Kiedy będzie już wiadomo, że "niebieska skała" pokrywa całe złoże i że nie ma tam już więcej diamentów?
Zanim płytsze działki zostaną rozkopane na głębokość tych na których dotarto już do "niebieskiej skały", może upłynąć jeszcze wiele miesięcy odparł Rhodes. Później, jeśli okazałoby się że skała ta pokrywa cały teren, trzeba będzie przewiercić ją w kilku miejscach, aby stwierdzić, czy nie jest to tylko cienka warstwa pod którą znajduje się kolejny pokład żółtego żwiru.
Rozumiem pokiwał głową St. John. Wygląda na to, że miałem szczęście, odkładając moją wizytę w Kimberley do czasu, kiedy odkryto już tę niebieską warstwę. Inaczej mógłbym być teraz
184
właścicielem góry niebieskiego marmuru, w której nie natrafiłbym nigdy nawet na ślad diamentu.
Zawsze miałeś szczęście, Mungo uśmiechnęła się Louise, a on odrzekł poważnie:
To ty, kochanie, jesteś moim najcenniejszym skarbem.
W ten sposób temat "niebieskiej skały" został wreszcie porzucony i goście z ulgą zajęli się sprawami mniejszej wagi.
Tylko Rhodes siedział milczący i zadumany.
Zouga, choć uśmiechał się czasami do gości, w istocie zajęty był własnymi myślami i Louise musiała powtórzyć jego nazwisko, żeby spojrzał wreszcie w jej stronę.
Czy to możliwe, majorze Ballantyne?
Proszę mi wybaczyć, pani St. John odparł w końcu. Czy mogłaby pani powtórzyć pytanie?
Louise nie była przyzwyczajona, aby mężczyźni nie zwracali uwagi, kiedy do nich mówi. Ten zimny, opanowany Anglik zaczynał ją już naprawdę złościć i chciała wywołać u niego wreszcie jakąś naturalną, spontaniczną reakcję. Myślała nawet, aby wpleść w rozmowę jedno z tych mocnych słów, których nauczyła się od Munga, ale intuicja podpowiadała jej, że taki teatralny popis braku ogłady nie wywołałby pożądanej reakcji. Zastanawiała się także, czy nie powinna zacząć ignorować Ballantyne'a, ale miała przeczucie, że Zouga byłby zachwycony takim obrotem sprawy. Najlepszą drogą wydawał się więc otwarty atak, zadawanie trudnych, osobistych pytań, które powinny wyprowadzić go w końcu z równowagi.
Jeżeli dobrze zrozumiałam, został pan mianowany prezesem Kimberley Sporting Club?
Istotnie, przypadł mi ten honor.
Słyszałam także, że pański steeplechase czy konny bieg przełajowy, nie jestem pewna właściwej brytyjskiej nazwy, należy do najpopularniejszych rozrywek w Kimberley.
Ja sam nie jestem pewny terminu Zouga uśmiechnął się potrząsając głową. Nie jest to na pewno steeplechase, ale trudno nazwać to też biegiem przełajowym, bo wprowadziliśmy do niego trochę wojskowych elementów. Nazywamy więc go po prostu twardą gonitwą i sądzę, że to dość dobre określenie.
Chciałabym zgłosić do tej gonitwy jednego ze swoich koni.
185
Będziemy zaszczyceni pani udziałem. Przygotuję listę naszych najlepszych jeźdźców, będzie pani mogła sobie kogoś wybrać.
Wolę pojechać sama Louise potrząsnęła głową.
Przykro mi, lecz to niemożliwe, pani St. John.
A to dlaczego?
Ponieważ jest pani kobietą.
Louise tak zmieniła się na twarzy, że Zouga przeżył chwilę prawdziwej satysfakcji, po raz pierwszy poczuł się dobrze w jej obecności. Skóra Louise stała się woskowoblada, tak że widać było wszystkie piegi, a niebieskie oczy rozjaśnił gniew.
Zouga czekał na jej ripostę, ale Louise wyczuła, że sprawiłaby mu nią więcej satysfakcji niż przykrości, i z trudem się powstrzymała. Zwróciła się do męża:
Jest już po trzeciej. To był bardzo przyjemny lunch, ale teraz chciałabym już wrócić do hotelu podniosła się szybko, a Mungo St. John wzruszył z rezygnacją ramionami i stanął przy niej.
Proszę, nie nakłaniaj nas jeszcze do zakończenia tego przemiłego spotkania ton, z jakim wypowiedział Mungo te słowa, i jego łagodny uśmiech w stronę siedzących przy stole mężczyzn były prośbą o wyrozumiałość dla jej fochów.
Służący przyprowadził konia. Louise pogładziła pieszczotliwie jego jedwabisty łeb, wzięła do ręki wodze i rzucając Zoudze ostatnie spojrzenie, odwróciła się plecami do werandy. Potem błyskawicznie dosiadła konia.
Zouga był pod wrażeniem, nigdy nie widział damy, która dosiadałaby konia w ten sposób. Zwykle kobiety potrzebowały do tego aż dwóch służących jednego, który przytrzymywałby głowę konia, i drugiego, który zrobiłby z rąk siodełko i pomógł usiąść na grzbiecie wierzchowca.
Louise St. John pogalopowała tak szybko i lekko, że zdawała się unosić nad ziemią. Koń ciął powietrze przednimi kopytami, aż znalazł się na wprost wysokiego na półtora metra ogrodzenia z drutu kolczastego, które oddzielało obozowisko Zougi od drogi publicznej.
Louise zacięła konia i zmusiła go do szalonego cwału wprost na ogrodzenie.
Obserwujący ją mężczyźni krzyknęli z przerażenia: koń miał jedynie jakieś dwadzieścia kroków na rozbieg i przygotowanie się do skoku, a mimo to z rozdętymi chrapami pewnie najeżdżał na przeszkodę. 186
Pędził tak szybko, że ciężkie warkocze Louise powiewały za jej głową niczym cieniutkie wstążki. W końcu przed samym niemal ogrodzeniem ścisnęła go nogami i zmusiła do skoku.
Przez jedną krótką chwilę wierzchowiec i siedząca na nim drobna postać wydali się zawieszeni na jasnym błękicie nieba koń z podniesionymi wyżej niż głowa kopytami i stojąca w strzemionach kobieta, która przygotowywała się już na silny wstrząs przy lądowaniu. Ogier opadł jednak lekko, a amazonka zdołała bezbłędnie utrzymać równowagę.
Z piersi obserwujących to zdarzenie mężczyzn wydarło się westchnienie. Zouga poczuł ogromną ulgę, miał już bowiem przed oczami obraz zakrwawionego ciała szamoczącego się w zwojach kolczastego drutu, niczym zwierzę złapane we wnyki.
Zouga stał na szczycie środkowej części rusztowań. Z tego miejsca miał widok na całą równinę aż do koryta rzeki Vaal. Ciemnozielone plamy krzaczastych zarośli i trawy wyglądały jak cienie przesuwających się po niebie chmur. Ale niebo było zupełnie czyste i tylko rusztowania rzucały trochę cienia.
Teren kopalni robił wrażenie leja wyżłobionego przez gigantyczny meteor. W najgłębszych miejscach wykopy dochodziły już niemal do sześćdziesięciu metrów. Był to jakby pomnik wystawiony ludzkiemu uporowi.
Zouga wytarł ubrudzone smarem ręce w kawałek bawełnianej szmaty i kiwnął na Murzyna zawiadującego dźwigiem.
Raz jeszcze wstrząsnął nim ogłuszający łomot i szczęk stalowej konstrukcji. Dźwig i maszyna parowa kosztowały Zougę ponad tysiąc funtów. Przeznaczył na nie cały zysk z wyjątkowo udanego tygodnia, podczas którego Jordan znalazł na swoim stole jedenaście sporych diamentów. Uzyskany wtedy dochód był jedną z fałszywych obietnic, jakie Posiadłość Diabła, niczym podstępna i niewierna małżonka, czasami dawała.
Aby uchronić się przed potwornym hałasem Zouga przeszedł na front rusztowań i stanął na niebezpiecznie zawieszonym drewnianym balkoniku.
Miał dziesięć minut na odpoczynek, tyle bowiem czasu zabierało wyciągnięcie metalowego skipu z dna wykopu na powierzchnię.
187
Widział, jak powoli zaczyna on wznosić się do góry, niczym wielki pająk po jedwabistej nici. Skip znajdował się jednak wciąż zbyt nisko, by można było rozpoznać stojącą w środku postać.
Zouga zapalił cygaro, lecz czuć je było smarem z jego palców. Raz jeszcze spojrzał w dół i stwierdził, że kopalnia nie przypomina mrowiska, jak mu się kiedyś wydawało, lecz raczej wielki ul. Nawet na dużej głębokości każda działka zachowywała swój kształt, co na rozległej powierzchni dawało obraz plastra miodu.
"Gdybym mógł tylko czerpać z tego ula trochę więcej miodu", pomyślał Zouga z goryczą.
Skip tymczasem podjechał już wystarczająco wysoko, aby rozpoznać można było wysoką postać stojącą teraz na samej jego krawędzi i pewnie na niej balansującą.
Dla młodych poszukiwaczy popisywanie się zręcznością podczas jazdy skipem było rodzajem sportu, robiono to albo niedbale i nonszalancko, albo niezwykle widowiskowo. Zouga zabronił Ralphowi tańczenia na skipię, które stało się modne, odkąd po raz pierwszy zademonstrował je pewien młody Szkot przygrywający sobie jeszcze na kobzie.
Ralph zbliżał się stopniowo, wyłaniając się powoli z gęstwiny metalowych lin, które wisiały ponad wykopem jak wielka srebrna chmura, było ich dziesiątki metrów na każdej działce, błyszczały w słońcu i przesłaniały zmasakrowaną przez ludzi ziemię.
Podczas gdy Zouga patrzył tak w otchłań szybu, przypomniał sobie swój pierwszy dzień w kopalni. Dzień, w którym przyjechał tu z Alettą. Pamiętał, jak siedząc obok siebie na wozie przyglądali się rozkopanym pozostałościom wzgórza.
Od tego czasu wybrano już tony ziemi i wielu ludzi straciło życie w głębokiej przepaści, która kiedyś była wzniesieniem. Rozwiało się też niejedno ludzkie marzenie.
Zouga uniósł kapelusz i powoli otarł zbierające się na czole krople potu. Później spojrzał na swoją jedwabną chustę i skrzywił się z niesmakiem pojawiła się na niej czerwona plama wyglądająca jak krew. Zawiązał chustę pod szyją i wciąż spoglądając w dół wspomniał wielkie nadzieje i dalekosiężne plany, które przywiodły go w to miejsce. Przymknął oczy. Czy naprawdę minęło tylko dziesięć lat? Wydawało mu się, że cała wieczność.
I nagle zaczął przypominać sobie drobne zdarzenia z minionego
188
okresu, a wszelkie smutki i radości wyolbrzymione zostały przez wyobraźnię i upływ czasu.
Otrząsnął się z marzeń wspomnienia są nałogiem starości. Przeszłości nie ma sensu rozpamiętywać, liczy się tylko teraźniejszość. Wyprostował się i spojrzał w dół na zbliżający się skip. I nagle coś go tknęło, jakby kolejne złe przeczucie, o którym wolałby natychmiast zapomnieć.
Skip poruszał się inaczej niż zwykle, jak gdyby nie miał odpowiedniego obciążenia. Było to naprawdę zastanawiające, bo Ralph, nie zważając na ostrzeżenia ojca, zawsze wypełniał go po same brzegi.
Tym razem wielki kubeł był pusty, a w środku siedział tylko Ralph, bez pomocników, którzy pomogliby mu wyładować żwir na czekający wóz.
Zouga zwinął obie dłonie i przyłożył je do ust; chciał krzyknąć, spytać, co się stało, lecz słowa uwięzły mu w gardle.
Ralph był już dostatecznie blisko, by można było zobaczyć wyraz jego twarzy. Był tragiczny, przepojony bólem i goryczą.
Zouga opuścił ręce i czekał na syna z narastającym niepokojem. W końcu skip wyhamował z przeraźliwym szczękiem metalu i Ralph wyskoczył lekko na platformę, wpatrując się ponuro w ojca.
Co się stało, chłopcze? spytał cicho Zouga z obawą w głosie. W odpowiedzi Ralph odwrócił się, wskazując wnętrze skipu.
Zouga podszedł do syna i podążył za jego wzrokiem: skip nie był zupełnie pusty, jak mu się wcześniej wydawało.
Wydobycie tego ze wschodniej części zabrało nam cały poranek rzekł Ralph.
Zawartość skipu wyglądała jak płyta nagrobna, na której nie umieszczono jeszcze liter. Kamienny blok był szeroki jak ręka mężczyzny, a na powierzchni widniały świeże ślady po stalowych klinach i uderzeniach oskardów.
Złamaliśmy przy nim trzy oskardy ciągnął Ralph i udało nam się go wydobyć jedynie dzięki naturalnemu pęknięciu, które mogliśmy poszerzyć klinami.
Zouga wpatrywał się z przerażeniem w brzydki kamienny blok, starając się odegnać uporczywe myśli i złagodzić wrażenie, jakie wywołały słowa syna.
Pod spodem jest to samo, pokład solidny i twardy jak serce
189
dziwki, żadnych rys, żadnych pęknięć. Pracowało nas przy tym szesnastu i zajęło nam to cały ranek dodał, wyciągając przed siebie dłonie.
Pokrywały je poodciskane żółte pęcherze, a gdzieniegdzie widać było żywe mięso zabrudzone pyłem i ziemią.
Kilka godzin łamaliśmy na nim swoje oskardy, a nie waży nawet pół tony.
Zouga pochylił się powoli nad skalnym blokiem i dotknął jego krawędzi. Był równie zimny jak jego zlodowaciałe serce, kolor zaś miał ciemnoniebieski.
"Niebieska skała" potwierdził cicho Ralph. Natrafiliśmy na "niebieską skałę".
Potrzebujemy dynamitu albo nitrogliceryny powiedział Ralph. Inaczej nigdy się tego nie pozbędziemy.
Stał rozebrany do pasa i błyszczał od potu, który zebrał się nawet na gęstych włosach pokrywających jego piersi.
U jego stóp leżał nagrobek z niebieskiego marmuru. Ralph wspierał się na młocie parowym, który właśnie wyłączył. Pracujący młot wzniecał tylko snopy iskier i obłoki drobnego, kręcącego w nosie pyłu, nie zdołał jednak skruszyć skały.
Nie mogę detonować ładunków wewnątrz wykopu odparł Zouga zmęczonym głosem. Czy możesz sobie wyobrazić dwustu poszukiwaczy odpalających dynamit, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota? potrząsnął głową.
Ale nie ma innego wyjścia rzekł Ralph. Innego sposobu na wydobycie tej skały.
A jeśli ją w końcu wydobedziesz? spytał Jordan z werandy, skąd od godziny przyglądał im się bez słowa.
O co ci chodzi? spytał Zouga.
Usłyszał olbrzymie napięcie w swoim głosie i zdał sobie sprawę, że nie potrafi już opanować gniewu i frustracji.
Co będziesz z tym robił, kiedy to wreszcie wydobedziesz? Jordan nie dawał za wygraną i wszyscy trzej raz jeszcze przyjrzeli się okropnej niebieskiej bryle. W tej skale nie ma diamentów Jordan wypowiedział w końcu prawdę, której obawiali się wszyscy.
190
Skąd możesz to wiedzieć? Ralph natarł na niego ostrym chrapliwym głosem, w którym brzmiało takie samo napięcie, jak w głosie Zougi.
Po prostu wiem odparł Jordan matowym tonem. Czuję to, wystarczy tylko spojrzeć. Ta skała jest twarda, zimna i jałowa.
Nikt mu nie odpowiedział, a Jordan potrząsnął głową, jakby chciał ich przeprosić za swoje słowa.
A nawet gdyby były w niej diamenty, jak byś do nich dotarł, jak byś je stamtąd wydostał? Nie możesz tego zrobić za pomocą młota parowego, bo w najlepszym wypadku otrzymasz diamentowy pył.
Ralph Zouga odwrócił się nagle od Jordana. Ta skała, ta "niebieska skała" jest tylko na wschodniej stronie, tak?
Na razie tak potwierdził Ralph. Ale...
Chcę, żebyś zasłonił to miejsce wypalił Zouga bez ogródek. Masz rozsypać żwir na odsłoniętej skale. Nikt nie powinien jej zobaczyć. Nikt obcy nie powinien o tym wiedzieć.
Ralph skinął głową, ale Zouga jeszcze nie skończył.
Będziemy nadal wydobywać żółty żwir w innych częściach, tak jakby nic się nie wydarzyło, i nikt, nikt z was, nie może pisnąć nawet słowa, że natrafiliśmy na "niebieską skałę" Zouga patrzył teraz tylko na Jordana. Rozumiesz? Nikomu ani słowa.
Zouga jeździł na koniu z taką swobodą i wdziękiem, jakby urodził się w siodle.
Wiedział, że Rhodes niebawem wyjedzie, aby zdążyć do Oksfordu na rozpoczęcie semestru. Niewykluczone, że ten niedaleki wyjazd wpłynie jakoś na jego decyzję. Może okaże się ona pochopna i nierozważna. Zouga miał przynajmniej taką nadzieję.
Dotknął kolanem swojego starego wierzchowca i skierował go poprzez rozstęp w żywopłocie w stronę obozowiska Rhodesa.
Rhodes siedział oparty plecami o glinianą ścianę domu i z kubkiem w dłoni przysłuchiwał się Pickeringowi, kiwając od czasu do czasu wielką zarośniętą głową.
Po Kimberley krążyła plotka, że jest on już multimilionerem, przynajmniej na papierze, a Zouga widział na własne oczy rozsypany na jego stole kubełek diamentów. W tej chwili jednak Rhodes
191
siedział na drewnianej skrzynce w wytartym, przyciasnym ubraniu i pił z tandetnego emaliowanego kubka.
Zouga puścił wodze i koń zatrzymał się posłusznie. Zsiadł z niego, ale go nie przywiązał. Wiedział, że będzie stał spokojnie i się nie oddali.
Przeciął podwórze i skierował się w stronę grupki mężczyzn rozmawiających przed domem. Podchodząc bliżej, Zouga uśmiechnął się pod nosem. Kubek Rhodesa był w istocie tandetny, ale zawierał najlepszy dwudziestoletni koniak. Rhodes rzeczywiście siedział na drewnianej skrzynce, ale w taki sposób, jakby był to tron, a mężczyźni zebrani wokół niego niczym dworzanie mieli władzę i byli bogaci. Przy tej skromnej chacie spotykała się nowa arystokracja diamentowa.
Jeden z mężczyzn wstał i śmiejąc się wyszedł na spotkanie Zougi. W ręku niósł zwiniętą gazetę.
No, no, o wilku mowa rzekł i klepnął Zougę po plecach. Mam nadzieję, że pan, majorze, weźmie tę obrazę męskiej dumy równie głęboko do serca, jak my wszyscy.
Nie rozumiem odpowiedź Zougi zginęła w wybuchu śmiechu. Wszyscy stanęli wokół. Tylko Rhodes pozostał na swym miejscu przy ścianie, ale nawet on się uśmiechał.
Pozwól, aby sam to przeczytał, Pickling zaproponował łagodnie Rhodes i Pickering uroczyście wręczył Zoudze gazetę.
Był to "Diamond Fields Advertiser" tak świeży, że druk odbijał się na palcach.
Pierwsza strona rzekł wesoło Pickering.
RĘKAWICA ZOSTAŁA RZUCONA ZNIEWAŻONA DAMA ŻĄDA SATYSFAKCJI
Dziś rano redakcję naszej gazety odwiedziła piękna i dystyngowana dama, która gości od niedawna w Kimberley. Pani Louise St. John jest żoną bohatera amerykańskiej wojny domowej i znakomitą amazonką.
Spadająca Gwiazda, jej ogier, jest wspaniałym egzemplarzem nowej amerykańskiej rasy koni wyścigowych zwanej Palamino. Był on championem Luizjany, a teraz mamy
192
możliwość podziwiać go w Kimberley, gdzie dawno nie widziano tak wspaniałego zwierzęcia.
Pani St. John próbowała zgłosić swego wierzchowca do organizowanej przez Kimberley Sporting Club gonitwy, ale Prezes klubu, major Ballantyne, oświadczył, że nie ma ona prawa jeździć konno...
Zouga szybko prześliznął się wzrokiem po kilku następnych linijkach:
Tylko dlatego że jestem kobietą... Jest to trudna do zniesienia męska arogancja.
Zouga uśmiechnął się i potrząsnął głową.
Wyzywam łaskawego majora do zmierzenia się ze mną w konnej gonitwie na warunkach, które uzna on za stosowne.
Zouga wybuchnął serdecznym śmiechem i oddał gazetę Pic-keringowi.
Pożyczę panu mojego Króla Chakę obiecał Beit.
Król Chaka był to potężny ogier półkrwi arabskiej z jednej z najsławniejszych stadnin południowoafrykańskich. Beit dał za niego trzysta gwinei.
Zouga potrząsnął głową i popatrzył rozmarzonym wzrokiem na swego własnego konia.
Dziękuję, ale nie skorzystam. Nie zamierzam się ścigać. Mężczyźni zaprotestowali gwałtownie.
Na Boga, Ballantyne, nie rób nam tego!
Chłopie, ta jędza będzie wszystkim rozpowiadać, że stchórzyłeś.
Moja żona będzie przez tydzień piszczeć z uciechy, zrujnujesz moje małżeństwo.
Zouga podniósł obie ręce, jakby chciał uciąć dyskusję.
Przykro mi, panowie. Nie mogę brać poważnie kobiecych fanaberii. Gdyby was ktoś pytał, możecie to powtórzyć.
A więc nie będziesz się ścigał?
Na pewno nie powiedział Zouga z uśmiechem, ale jego
13 Twirdó ludzie
193
głos trochę się załamywał. Muszę zająć się poważniejszymi sprawami.
Z pewnością masz rację piskliwy głos Rhodesa uciszył nagle wszystkich. Ten jasny ogier to istny czart, a nasza dama jeździ na nim jak czarownica.
Blizna na policzku Zougi zrobiła się nagle jasnoróżowa, a w oczach pojawił się złowrogi błysk, uśmiech jednak nie zniknął z jego twarzy.
Przyznaję, że ten piękny ogier dobrze sobie radzi na płaskim terenie, ale w naszej gonitwie nie miałby większych szans na zwycięstwo.
A więc pojedziesz? wykrzyknęli naraz wszyscy.
Nie, panowie, i jest to moja ostateczna decyzja.
Wkrótce większość mężczyzn rozeszła się do swoich domów. Pozostało jedynie trzech: Pickering, Rhodes i Zouga. Słońce dawno już zaszło, a ich twarze rozświetlały tylko płomienie ognia. Pierwsza butelka koniaku została opróżniona i Pickering otworzył właśnie kolejną.
A więc, majorze, w końcu zdecydował się pan na sprzedaż, a ja wciąż zadaję sobie w duchu jedno proste pytanie: dlaczego? rzekł Rhodes nie odrywając oczu od swego kubka.
Zouga nie odpowiedział, więc Rhodes po chwili milczenia podniósł oczy i powtórzył pytanie.
Dlaczego, majorze, skąd nagle ten pośpiech?
Zouga zrozumiał, że kłamstwo, które przygotował sobie na tę okazję, nie przejdzie mu przez gardło. Milczał, ale udało mu się wytrzymać nieruchome spojrzenie jasnych oczu Rhodesa.
Niewielu ludziom w życiu zaufałem zaczął Rhodes, a jego wzrok bezwiednie powędrował w stronę Pickeringa, aby potem znowu paść na Zougę a pan jest jednym z nich.
Rhodes podniósł butelkę koniaku i nalał Zoudze odrobinę ciemnomiodowego płynu.
Raz proponowano ci już sto tysięcy funtów w kradzionych diamentach i sumienie nie pozwoliło ci przyjąć tej oferty Rhodes mówił tak cicho, że Zouga musiał nachylić się ku niemu. Wczoraj twój syn wydobył pierwszą bryłę "niebieskiej skały", a ty wciąż nie jesteś w stanie zmusić się do kłamstwa.
194
A więc pan wie! wyszeptał Zouga, a Rhodes skinął głową i ciężko westchnął.
Na Boga, żałuję, że nie wiem tego wszystkiego, co pan Rhodes potrząsnął głową, a jego głos stał się szorstki i oficjalny. Kiedyś zaproponowałem panu za te działki pięć tysięcy funtów. W porządku, dzisiaj ponawiam tę ofertę... podniósł rękę, aby uciszyć Zougę. Niech pan zaczeka, majorze. Proszę wysłuchać do końca, zanim zacznie mi pan dziękować. Chcę bowiem, aby razem z ziemią przekazał mi pan ptaka.
Co? Zouga nie zrozumiał.
Kamienny ptak, posąg. Chciałbym włączyć go do tej transakcji.
A niech to wszyscy diabli! krzyknął Zouga, podnosząc się z kłody.
Niech pan zaczeka Rhodes znowu go powstrzymał. Proszę mnie wysłuchać, zanim pan odmówi Ballantyne znów usiadł. Będzie się pan o to ścigał.
Zouga potrząsnął głową, kompletnie zaskoczony.
Będzie się pan ścigać z tą kobietą, St. John, na jej warunkach, a jeżeli pan wygra, działki i posąg pozostaną przy panu, a ja wypłacę jeszcze pięć tysięcy nagrody.
Zapadła pełna napięcia cisza, a kiedy Zouga odezwał się wreszcie, jego głos był ostry i chrapliwy.
A jeśli przegram?
Sam pan powiedział, że jest to mało prawdopodobneprzypomniał Rhodes.
Ale jeśli się tak stanie? nie ustępował Zouga.
Wtedy opuści pan Kimberley, tak jak pan tu przybył, bez grosza.
Zouga spojrzał na swego konia, który stał w pobliżu żywopłotu. Nazwał go Tom, na pamiątkę starego przyjaciela, który jako pierwszy opowiedział mu o krainie na północy i o tym, jak do niej dotrzeć. Zwał się Tom Harkness i nie żył już od wielu lat.
Ten koń był cząstką wielkiego marzenia Zougi, marzenia o Pomocy, wierzchowcem, który zawieść go miał do Zambezji. Zouga wybierał go z nie mniejszą rozwagą niż własną żonę, ale w tym wypadku najmniej obchodziła go uroda.
195
Tom był mieszańcem rozmaitych ras. Miał szerokie chrapy i potężną pierś rasowego araba, mocne nogi Basuto oraz bystre oczy dzikiego mustanga, serce i siłę odziedziczył jednak po angielskich przodkach. Był ciemnobrązowy, a gruba, długa sierść chroniła go przed nocnym chłodem i skwarem południa, kamieniami rozpryskiwanymi przez kopyta, a także ostrymi cierniami.
Tom nieraz już udowodnił, że inteligentny błysk w jego oczach nie jest tylko złudzeniem. Uczył się szybko, był bardzo pojętny. Potrafił stać i czekać spokojnie, gdy wodze zostały rzucone na jego szyję dzięki czemu jeździec mógł posługiwać się przy strzelaniu obiema rękami i pozostawał nieruchomy w czasie wystrzału, strzygąc tylko nerwowo uszami.
Kiedy wyjeżdżali na otwartą równinę, Tom poruszał się zwinnie po kamienistych zboczach niewielkich wzniesień i umiał przedzierać się przez cierniste zarośla. Zouga nauczył go też polować. Tom instynktownie wyczuwał, jak należy podkradać się do zwierzyny, jaki dystans zachować, pod jakim kątem podchodzić. Można też było położyć na nim upolowaną zdobycz, bez obawy że przestraszy się krwi.
Tom był brzydki, miał odrobinę za długie uszy, trochę za krótkie nogi i biegał lekko zgarbiony, charakterystycznym niezdarnym krokiem.
Był też niepoprawnym złodziejaszkiem. Jordan musiał ogrodzić przed nim swój ogród warzywny, lecz Tom i tak pozostawiał skrawki sierści na kolczastym drucie. Kwadratowymi zębami potrafił delikatnie wyciągnąć marchewkę, a potem uderzając o przednie nogi, otrząsnąć ją z ziemi.
Nauczył się też otwierać kuchenne okno i podkradać bochny chleba, które stygły na marmurowym parapecie, a kiedy Jan Cheroot zostawił kiedyś uchylone drzwi do spiżarni, Tom wkradł się do środka i pożarł pół torby cukru, sprzedawanego w Kimberley po czterdzieści szylingów za kilogram.
Podążał jednak za człowiekiem jak wierny pies, a w razie konieczności godzinami czekał na jego powrót, i Zouga, który nie był nigdy zbyt sentymentalny w stosunku do zwierząt, bardzo się do niego przywiązał.
Przeniósł teraz wzrok z konia na siedzącego przy palenisku młodego mężczyznę.
196
Zgoda powiedział spokojnie. Czy potrzebni będą świadkowie?
Nie sądzę, majorze rzekł Rhodes. A pan?
Na odgłos wystrzału zawodnicy wyruszą w stronę pierwszej flagi Neville Pickering był głównym zarządzającym wyścigów i jego głos wzmocniony przez tubę docierał nawet do najdalej stojących widzów, skupionych w wielkim tłumie pod wzgórzami Magersfontein. Przy pierwszej czerwonej fladze będą strzelać do ustawionych w pobliżu celów. Jeżeli uda im się zniszczyć wszystkie cztery, sędziowie pozwolą im jechać w stronę żółtej flagi, a stamtąd wprost do mety Pickering wskazał dwa paliki udekorowane kolorowymi flagami. Ten, kto pierwszy przejedzie pomiędzy tymi palikami, ogłoszony zostanie zwycięzcą.
Pickering urwał i wziął głęboki oddech.
Są jakieś pytania?
Czy mógłby pan wymienić obowiązujące reguły, panie Pickering? krzyknęła Louise St. John.
Wyglądała jak dziecko na wielkim, błyszczącym grzbiecie swojego ogiera. Zataczała na koniu małe kółka, starając się odwracać jego głowę od tłumu, gdyż widok tak wielu ludzi wprawiał go w niepokój.
Nie ma żadnych reguł, proszę pani odparł Pickering wystarczająco głośno, aby usłyszeli go wszyscy.
Żadnych reguł? Wszystko dozwolone?
Wszystko jest dozwolone, proszę pani odrzekł Pickering.
Jeżeli któryś z zawodników umyślnie postrzeli swojego rywala, będzie musiał stanąć przed sądem, jednak nawet wtedy nie zostanie zdyskwalifikowany.
Louise odwróciła głowę w stronę postaci siedzącej kilkanaście metrów dalej w powoziku. Jej twarz była blada, a piegi doskonale widoczne.
Mungo St. John uśmiechnął się do niej i wzruszył lekko ramionami. Louise odwróciła się znowu do Pickeringa.
Rozumiem. Ale co ze stawką? Jeszcze jej przecież nie uzgodniliśmy.
197
Majorze Ballantyne Pickering zwrócił się w stronę Zougi siedzącego na grzbiecie Toma. Wytyczył pan już trasę wyścigu, czy teraz byłby pan łaskaw zaproponować stawkę?
Wtedy stało się coś dziwnego. Po raz pierwszy odkąd Zouga ją poznał, Louise St. John straciła pewność siebie. Prawdopodobnie nikt prócz Zougi nie zauważył tej zmiany, lecz on stał się wyjątkowo wrażliwy na wszelkie niuanse w jej zachowaniu. Coś ciemnego pojawiło się w jej niebieskich oczach, niczym cień rekina pod powierzchnią wody; Louise przygryzła dolną wargę i spojrzała ukradkiem w stronę męża.
Najwyraźniej wyobraźnia nie poniosła Zougi, Mungo St. John nie odwzajemnił bowiem spojrzenia żony ze zwyczajną dla siebie czułą pobłażliwością, lecz utkwił wzrok w Zoudze, a pod udawanym spokojem wyraźnie dostrzec można było napięcie.
Po pierwsze rzekł Zouga podnosząc głos ten, kto przegra, będzie musiał opublikować na swój koszt sprostowanie albo przyznanie się do błędu. Tekst ten powinien zostać zamieszczony na pierwszej strony lokalnej gazety.
To mi się podoba rzekła Louise szybko odzyskując kontenans. A co poza tym, majorze?
Pokonany jeździec zobowiązany będzie także do wpłacenia na wybrany przez zwycięzcę cel dobroczynny... Zouga urwał, a Louise i Mungo wpatrywali się w niego z napięciem sumy w wysokości jednego szylinga.
Zgoda!
W śmiechu Louise zabrzmiał jakiś fałszywy ton, być może ulgi, jakiej właśnie doznała, twarz Munga natomiast się nie zmieniła, rozluźniły się jednak mięśnie ramion.
Pani St. John, proszę przygotować się do startu zawołał Pickering przez tubę. Proszę, żeby przywołała pani do porządku swojego wierzchowca.
Panuję nad nim całkowicie odkrzyknęła Louise, a Spadająca Gwiazda opuścił nagle głowę i wierzgnął tylnymi kopytami w stronę tłumu.
Jeżeli on znajduje się pod kontrolą, paniusiu, to samo można powiedzieć o mojej teściowej krzyknął jakiś żartowniś i widzowie parsknęli śmiechem.
198
A więc ruszacie na trzy oznajmił Pickering uroczystym, głębokim głosem. Raz...
Spadająca Gwiazda cofnął się w stronę tłumu i ludzie rozbiegli się nerwowo.
Dwa...
Ogier zaczął obracać się w koło, niemal dotykając chrapami buta Louise, zaczepionego w eleganckim srebrnym strzemieniu.
Trzy!
Louise podniosła lewą rękę, a ogier skierował się prosto na linię startu, krocząc ku niej majestatycznie, i dopiero słysząc wystrzał puścił się galopem. Oddalająca się na jego grzbiecie postać wydawała się wszystkim krucha, dziecięca.
Nie było w okolicy konia, który mógłby dorównać Spadającej Gwieździe przy starcie, i dystans między dwoma końmi stał się od razu widoczny, jednak nie był aż tak wielki, jak spodziewali się widzowie. Tom, mimo że galopował niezdarnie, zaskakująco szybko się rozpędził, nie biegł też za ogierem Louise, lecz trochę inną drogą.
Pojechali dłuższą trasą, Thomas szepnął Zouga, a Tom odchylił uszy do tyłu, jakby przysłuchiwał mu się uważnie. Nie będą jechać przez rzekę. Prawdę mówiąc, nie spodziewaliśmy się, że mogą się na to odważyć.
Wprost przed Zougą rzeka układała się w symetryczne zakola, jak zdychający pyton.
Major umieścił czerwoną flagę w takim miejscu, aby najkrótsza droga dwukrotnie przecinała koryto rzeki, której brzegi były strome i wysokie średnio na trzy metry. Każde przejście stanowiło pułapkę, w której koń mógł złamać nogę, a jeździec kark.
Można też było objechać wijącą się rzekę, ale dystans do czerwonej flagi zwiększał się wtedy dwukrotnie.
Spadająca Gwiazda stał się wkrótce odległym kształtem uciekającym szybko po prawej stronie, a jego trasę sygnalizował obłok unoszącego się za nim pyłu.
Kiedy Zouga zbliżał się już do czerwonej flagi, Louise okrążała właśnie ostatni zakręt rzeki. Jechała nisko pochylona, wyciskając z konia wszystkie siły.
Jeżeli tak jeździ za szylinga... Zouga urwał i skupił się na swoim wierzchowcu. Półtorakilometrowa przewaga, jaką zdołali
199
osiągnąć, była minimalna, a stawka, o którą walczyli, była przecież ogromna: majątek Zougi, jego marzenia, a może całe życie.
Dalej, Thomas, dalej! szeptał Zouga.
Nie odwracał się już za siebie, wiedział bowiem, że Louise zbliża się do nich z szaleńczą szybkością. Wolał przez chwilę o niej nie myśleć i sięgnął po broń, sprawdzając szybko ładunek.
Celami były porcelanowe talerze do zupy, a odległość wynosiła dwieście metrów, olbrzymi dystans po tak wyczerpującym galopie. Sędziowie machali kapeluszami, aby naprowadzić Zougę na stanowisko strzeleckie.
Tędy, majorze!
Zouga rzucił wodze i stanął przy kępie kolczastych krzewów, skąd miał oddać strzały. Zręcznie podrzucił karabinek i wystrzelił w momencie, kiedy kolba dotknęła jego ramienia. Jeden z odległych białych kształtów rozprysnął się nagle i zniknął. Zouga załadował ponownie i obejrzał się przez ramię. Ogier był jeszcze osiemset metrów z tyłu, ale potężne dudnienie kopyt zapowiadało już jego rychłe przybycie.
Zouga wystrzelił ponownie, lecz Tom zakołysał się pod nim, dysząc ciężko po morderczym galopie.
Psiakrew!
Pośpiech mógł okazać się zgubny, lecz Zouga zdążył nabić broń raz jeszcze, odczekać chwilę, aż ruchy konia staną się zupełnie opanowane, i wystrzelić z zachowaniem wszelkiej ostrożności.
Dwa strącone, majorze! krzyknął jeden z sędziów, a chwilę potem Zouga znowu wystrzelił.
Trzy strącone, pozostał jeden potwierdził szybko sędzia. W tym właśnie momencie za plecami Zougi pojawił się złocisty
ogier wytracając gwałtownie szybkość przed linią strzału. Louise przechyliła się na koniu i przez chwilę nad jej długim butem zobaczyć można było kawałek nagiego jedwabistego ciała wyłaniającego się spod skórzanej spódnicy. Widok ten był tak pociągający, że Zouga na moment się zapomniał i chybił celu, głośno przeklinając. Louise wyjęta najnowszy, powtarzalny model legendarnego winchestera '73; oryginalny polerowany mosiądz zastąpiony w nim został szlachetną stalą. Zouga zdawał sobie sprawę, że broń ta umożliwia oddanie niezwykle silnego i precyzyjnego strzału.
200
Louise zarzuciła wodze na lewe ramię i stanęła w strzemionach, pochylając się lekko do przodu, aby zamortyzować odrzut broni.
Strzelała po amerykańsku: podrzucając strzelbę na ramię, naciskała jednocześnie cyngiel. Nie trzymała lufy na wprost celu, ale nie pozwalała jej też tańczyć. Był to popis dobrego strzelania.
Jeden strącony dla pani St. John krzyknął sędzia, lecz huk wystrzału tak wystraszył konia, że rżąc dziko stanął dęba.
Karabin wypalił po raz drugi, posyłając pocisk prosto w niebo, a Louise straciła nagle równowagę i spadając do tyłu uderzyła plecami o ziemię. Nie wypuściła jednak wodzy i koń zaczął wlec ją za sobą.
W końcu opadł na przednie nogi. Jedno z kopyt, ostre jak brzytwa, musnęło kark Louise w miejscu, gdzie kończyły się splecione włosy pozostawiło ciemnoróżowy ślad, nie łamiąc jednak kości.
Zouga poczuł, jak oblewa go lodowaty pot, strach tak mocno ścisnął mu gardło, że nie był w stanie przełykać.
Przez kilka straszliwych sekund ciało Louise zakrywał obłok kurzu, w którym widać było tylko wierzgające kopyta. Zouga chciał krzyknąć, aby puściła wodze, lecz głos zamarł mu w krtani, tymczasem Louise udało się podnieść na kolana.
Klęczała naprzeciw Spadającej Gwiazdy, obie ręce zaciskając kurczowo na wodzach. Kiedy zarżał ponownie i szarpnął, uczepiona wodzy podniosła się na równe nogi.
Spokój! zawołała głosem ostrym jak tłuczone szkło. Mówię, spokój!
Stała tak pokryta pyłem, a potargane włosy opadały jej na twarz. Teraz nic jej już nie groziło, ale rozsadzała ją wściekłość. Zouga poczuł natychmiastową ulgę i obrócił swego konia w stronę ostatniego celu, wcześniej pozwolił sobie jednak na odrobinę złośliwości.
A mówiłem, żeby dobrze wytrenowała pani to zwierzę przed wyścigiem.
Idź pan do diabła, majorze Ballantyne! odparła tym samym tonem, jakim wcześniej uspokajała swego ogiera. Zamiast jednak zgorszyć Zougę, przekleństwo w jej ustach dziwnie go podnieciło.
201
Dał Tomowi kilka sekund na uregulowanie oddechu, po czym podniósł znowu karabin, wymierzył dokładnie i oddał ostatni strzał.
Cztery trafienia! Może pan jechać, majorze krzyknął sędzia.
Louise przywiązała konia do dzikiej śliwy o mocnych, rozłożystych gałęziach i powróciła biegiem na linię strzału, podwijając wysoko spódnicę. Sędziowie nie spuszczali oczu z jej odsłoniętych łydek.
Zouga widział na jej czole kropelki potu, widział, jak drży, podnosząc karabin, a broń faluje niespokojnie nie mogąc zatrzymać się na celu. Widział, jak wiele kosztował ją ten upadek.
W końcu opuściła strzelbę i wzięła dwa głębokie oddechy, aby po chwili podnieść ją raz jeszcze pewną ręką i wystrzelić.
Trafione! krzyknął sędzia.
Dolna warga Louise drżała lekko, więc przygryzła ją przed następnym strzałem.
Zouga schował karabin i dotykając rąbka kapelusza krzyknął:
Udanego strzelania, madame!
Potem podjechał pod dziką śliwę i przechylił się w siodle. Louise Przywiązała konia marynarskim węzłem, który rozwiązywał się sam >rzy mocniejszym szarpnięciu.
Zouga pociągnął za wolny koniec i klepnął ogiera otwartą dłonią.
^ Uciekaj! wychrypiał. No, dalej, już cię tu nie ma!
Ogier potrząsnął głową i czując, że jest wolny, wierzgnął kopytami.
Zouga odwrócił się, dopiero gdy znalazł się na kolejnym wzniesieniu.
Ogier skubał trawę, ale nawet z tej odległości było widać, że nie puszcza z oka biegnącej w jego stronę postaci. Kiedy Louise nalazła się metr od wodzy, koń podniósł głowę i pobiegł szybko v kierunku następnej kępy trawy.
Dalej, Tom krzyknął Zouga odwracając się i skłaniając o do galopu.
Starał się nie myśleć o tym, co zrobił, ale sumienie nie awało mu spokoju. Nie było żadnych reguł, każdy podstęp ył dozwolony, Zouga czuł się jednak paskudnie. Ulżyło mu, opiero gdy przypomniał sobie o stawce: jeden szyling przeciwko ałetnu majątkowi.
Odwrócił się znowu, gdy przebyli półtora kilometra, w samą porę, aby ujrzeć galopującą Louise. Wydawała się unosić ponad kłębami wzniecanego przez końskie kopyta pyłu.
Biegnij, Tom! Biegnij! krzyknął Zouga i uderzył konia kapeluszem po szyi, dopingując do jeszcze większego wysiłku.
Nie przebiegli jeszcze kolejnego kilometra, gdy grzbiet Toma stał się rozgrzany i mokry od potu, a ślina z pyska opryskała buty Zougi. Biała flaga była już jednak widoczna.
Już niedaleko! krzyknął Zouga z niepokojem. Musimy być tam przed nimi.
Kiedy znowu się odwrócił, nie mógł uwierzyć, że Louise jest tak blisko.
Głowa ogiera przy każdym kroku wyskakiwała do przodu niczym ogromny młot, a jego kark i grzbiet były czarne od potu. Louise trzymała mocno wodze i rytmicznymi ruchami ciała zmuszała konia do morderczego galopu.
Kiedy zrównała się w końcu z Zougą, wyprostowała się jednak, podniosła wysoko brodę i popatrzyła na niego chłodno i wyniośle. Było to spojrzenie, jakie rzuca królowa biegnącemu obok jej wozu parobkowi.
Zouga podniósł prawą rękę na znak podziwu dla jej umiejętności. Aby go dogonić, musiała dokonać nie lada wyczynu. Skręcił ostrożnie w stronę Louise, wpatrując się w jej zimne oblicze.
Zouga nie zauważył, kiedy Louise dała komendę swemu koniowi, prawdopodobnie wbiła czubek buta w jego pierś. Ballantyne nie spodziewał się, że ten wspaniały wierzchowiec zna tanie sztuczki kucyków używanych do gry w polo. Spadająca Gwiazda natarł na Toma całą siłą swego potężnego ciała. Tom wypuścił powietrze z głuchym pomrukiem i zachwiał się, rozpaczliwie próbując zachować równowagę. W końcu jednak opadł na przednie nogi, dotykając chrapami ziemi, zbyt wycieńczony, by stawić opór tak potężnemu uderzeniu.
Zouga zgubił jedno ze strzemion, przylgnął więc do karku zwierzęcia, trzymając się desperacko jego szyi. Kiedy jednak Tom spróbował się podnieść, Zouga stracił równowagę i spadł ciężko na ziemię.
Uderzył chyba tyłem głowy w skałę przez chwilę zrobiło mu się ciemno przed oczami. Kiedy odzyskał jasność widzenia, podniósł
203
i i chwiejnym krokiem podszedł d> leżącego konia. W oddali dać jeszcze było ogiera Louise, któ' zbliżał się właśnie do białej
Lgi-
Zouga pomógł Tomowi i kiedy koń już stał, błyskawicznie rawdził, czy nie odniósł obrażeń. PJtem wskoczył na siodło.
Wciąż możemy wygrać szemął. Przed nami jeszcze arnie.
Tymczasem ogier okrążał właśnie: białą flagę. Stamtąd Louise ogła już jechać prosto do mety, wyłierając jedną z dwóch tras.
Tomowi brakowało tchu, łykał jowietrze wielkimi haustami lyszał ciężko. Dojechał do flagi niercwnym kłusem i zatrzymał się zed zieloną barierą kolczastych zaaośli. Była to ostatnia prze-Icoda, za nią znajdowała się już pro-ita droga do mety.
Jeźdźcy mieli do wyboru albo przedzierać się przez ciernie, albo ;hać drogą okrężną.
Którą drogę wybrała? krzytnął Zouga do stojących nie >odal sędziów.
Otwartą równinę odkrzykiął jeden z nich, a Zouga strzegł w oddali przesuwający się nad ziemią niewielki obłok łu. Louise wyprzedzała go już nierniil o dwa kilometry.
Pas kolczastych zarośli kończył ię dopiero na kamienistych ikach wzgórz Magersfontein, gćfeie znajdowało się wąskie zejście.
Zouga skierował konia wprost mi cierniste krzewy. Ta trasa la o trzy kilometry krótsza, ale jradziec musiał przedzierać się zez nią metr po metrze. Przed samyni krzakami Zouga zatrzymał ima i pozwolił mu przez chwilę cietchnąć, podczas gdy sam lwiązał przytroczony do siodła ciężS płaszcz. Włożył go i zapiął łsoko pod szyją, czując, jak pot wya;ępuje mu na czoło, a potem ciągnął jeszcze skórzane rękawice.
Ruszajmy szepnął i połóż ł się płasko na szyi konia, ikrzywione, czerwono zakończone kolce ocierały się o jego gruby cowy kapelusz, zahaczały o ramion, i i poły płaszcza.
Krzaki sięgały na wysokość głcwy jeźdźca, a pniaki były statecznie od siebie oddalone, by z-ńerzę mogło przejść. Była to Inak męcząca i bolesna przeprawa, tom poruszał się chwiejnym okiem, przechylając się raz na jeden^taz na drugi bok, wykonywał tiki, pochylał głowę, parskał za lażdym razem, kiedy cierń
14
przeszywał jego pokryte grubą sierścią ciało. Położył uszy i przymknął oczy, czujnie jednak obserwował drogę.
Skóra ogiera, pod którą rysowały się żyły i drobniejsze naczynia krwionośne, była zbyt cienka i delikatna na tę trasę. Ciernie rozerwałyby ją na krwawe strzępy.
Zouga, czując jak kolec rozrywa mu ucho, a krew z rany zaczyna spływać po karku, jeszcze mocniej przylgnął do konia, chroniąc się za jego szyją i pozwalając, aby sam wybierał drogę.
Biedny Tom, dzielny, dobry Tom zachęcał go pieszczotliwie.
Tom, nie zważając na ból, jaki zadawały mu ostre kolce, nie zatrzymywał się ani na chwilę. Jego oddech stał się spokojniejszy, a pot na skórze zamieniał się w białe kryształki koń odpoczywał teraz po forsownym galopie.
Nagle wyjechali na otwartą przestrzeń. Zouga ściągnął skórzane rękawice i rzucił je na ziemię, potem rozpiął płaszcz, który opadł jak wielki kruk z rozpostartymi skrzydłami. Teraz osłaniając oczy mógł rozejrzeć się spokojnie po równinie. Była pusta aż po linię horyzontu. W oddali dostrzegł wyznaczające linię mety słupki i kolorowe ubrania kobiet, odetchnął z ulgą, a Tom zerwał się do niezdarnego galopu.
Stojąc w strzemionach Zouga odwrócił się raz jeszcze w kierunku linii wzgórz i wreszcie ich dostrzegł.
Ogier okrążył właśnie odległy kraniec kolczastych zarośli i zaczynał zbiegać w dół po pochyłym, kamienistym wzniesieniu.
Niewielka sylwetka z trudem utrzymywała się na jego grzbiecie. Rzucało ją raz do przodu, raz do tyłu, zawsze jednak udawało jej się pozostać w siodle.
Teraz już się nie damy, Tom. Widzisz, tam jest meta, tuż przed twoim nosem Zouga nakierował jego głowę. Nie zdołają nas dogonić. Dalej, staruszku, naprzód!
Kopyta Toma dudniły o twardą ziemię, jak radosne uderzenia werbla. Przejście przez ciernie kosztowało go wiele bólu, ale mógł przynajmniej odpocząć i teraz znów dawał z siebie wszystko.
Uważaj, dziura! krzyknął Zouga.
Tom nastawił uszy, ale wcześniej zauważył jamę i zręcznie ją ominął. Kiedy przejeżdżali obok, małe wiewiórki ziemne wystawiły łebki.
Ziemia wokół była dosłownie zryta przez te niewielkie zwierzątka
205
om musiał nieco zwolnić, aby skutecznie omijać świeże kopce zeskakiwać przez jamki.
Wiewiórki ziemne są nadzwyczaj podobne do swoich północnych ynek, odróżnia je tylko pas na grzbiecie i naziemny tryb życia, y Tom galopował obok ich norek, wychodziły na zewnątrz, wały słupka z przyklejonymi do grzbietów długimi, kosmatymi mami i przyglądały mu się z wyrazem komicznego zdumienia. Zouga znowu obejrzał się przez ramię. Spadająca Gwiazda był na zielonej równinie i pruł przed siebie, zużywając ostatnie irwy energii. Louise poganiała go rękami, wyglądała przy tym praczka pracująca ciężko przy wielkiej tarze. Była jednak zbyt eko, by Zouga mógł zobaczyć wyraz jej twarzy. Została z tyłu, jakiś kilometr za Zougą, a meta znajdowała się iecałe półtora kilometra.
Zouga widział już dokładnie ludzi zgromadzonych po obu mach wytyczonego przez słupy wjazdu na metę. Wyglądali jak czoły tłoczące się przy wejściu do ula.
Słyszał odległe wystrzały i widział unoszące się nad tłumem ropusze dymu. To jego zwolennicy zaczynali świętować zwycięstwo. Wkrótce zaczęły dochodzić do niego głosy i śmiechy, słyszał je vet poprzez tętent końskich kopyt.
Zwyciężył. Wygrał swoje działki, drogą mu statuę sokoła i pięć ięcy funtów, dzięki którym wreszcie opuści to miejsce i rozpocznie odziną nowe życie. Postawił wszystko na jedną kartę, ale tym em los mu sprzyjał.
Żałował tylko jednego, że odwaga i wysiłek galopujących za i, jeźdźca i konia, okazały się daremne i bezcelowe. Powoli raz rcze odwrócił się za siebie.
Louise nie pogodziła się z przegraną. Wkładała w jazdę serce ałą swoją energię i tego samego wymagała od wierzchowca, stans zmniejszał się tak szybko, że Zouga spojrzał z niepokojem zbliżającą się linię mety, jakby upewniał się, że jest wystarczająco iko. Nie, Spadająca Gwiazda nie mógł ich dogonić, nawet przy : fenomenalnej szybkości.
Zouga słyszał już dokładnie głosy ludzi, potrafił odróżnić też szczególne twarze; rozpoznał siedzącego na wozie Pickeringa, ibok niego bujną i potarganą czuprynę Rhodesa. Jego obecność winna przydać jeszcze blasku tryumfowi Zougi.
6
Major ponownie spojrzał za siebie i w tym właśnie momencie ogier runął na ziemię- Galopował zbyt szybko, Louise w pełni nad nim nie panowała, a do tego wszystkiego jeszcze te nory wiewiórek i zostawione przez nie kopce świeżej ziemi. Koń podwinął pod siebie przednie nogi i runął na ziemię, wykręcając nienaturalnie głowę, jak czynią to umierające flamingi. Ponad leżącym na ziemi wierzchowcem i jeźdźcem unosiła się chmura pyłu i powoli przykrywała ich brudnym całunem. Ponad nią widać było tylko drgające konwulsyjnie kopyta, które w końcu opadły ciężko na ziemię.
Kiedy beżowa chmura pyłu rozwiała się trochę, oczom Zougi ukazał się ponury widok leżących nieruchomo ciał. Gdy zawrócił Toma w tamtą stronę, ogier resztkami sił zdołał podnieść łeb, zaraz jednak opuścił go z powrotem na ziemię.
Louise leżała zwinięta niczym dziecko śpiące na nagiej ziemi, bardzo małe, zastygłe w bezruchu.
__Ha! Tom, ba! krzyczał Zouga zmuszając swego konia do
szybszego galopu. Przepełniało go uczucie bezgranicznego żalu. W bezruchu i całkowitym spokoju, w jakim leżało drobne zgniecione ciało, było coś okropnie przygnębiającego, nieodwołalnie tragicznego, ostatecznego.
__Boże! wydusił z siebie Zouga przez ściśnięte strachem
i pragnieniem gardło. Nie pozwól, aby to się stało.
Wyobrażał sobie jej delikatną szyję wykręconą pod nieprawdopodobnym kątem, rozbitą czaszkę i gasnące powoli olbrzymie
niebieskie oczy.
W pełnym galopie Zouga uwolnił nogi ze strzemion i zeskoczył z konia. Zachwiał się lądując na ziemi i odzyskawszy równowagę pobiegł szybko w stronę leżącej kobiety.
Wtedy Louise wyprostowała się i zwinnie podniosła.
No dalej, kochanie! Wstawaj! krzyknęła do ogiera i pobiegła w jego stronę.
Koń gwałtownie rzucił tułowiem, wyginając lekko ciało i energicznie podniósł się na nogi.
Mądry koń! zaśmiała się Louise, jej głos był ochrypły z podniecenia i olbrzymiego wysiłku.
Nie miała już siły, aby na niego wskoczyć i przez chwilę zawisła zjedna nogą w strzemieniu, drugą tymczasem próbowała bezskutecznie przełożyć przez siodło. Zouga wptrywał się w nią z otwartymi ustami.
207
Udawanie nieżywego to stara indiańska sztuczka, majorze knęła Louise siedząc już w siodle. Teraz mamy równe szansę >aczymy, kto przybiegnie pierwszy do mety nakierowała łeb ra na dwa ozdobione flagami paliki i zacięła go do galopu. >rzez chwilę Zouga stał kompletnie oszołomiony, nie mogąc irzyć, że ktoś może nauczyć konia upadać w tak przekonujący ób, a potem leżeć bez ruchu. Nagle .iego niepokój o bezpieczeń-i Louise, przerażenie, że mogła się zabić lub okaleczyć, przemie-się w gniew i furię.
Jest pani zwykłą oszustką. Niech pani Bóg wybaczy! krzy-: za nią, podbiegając do Toma.
A pan jest naiwny, ale ja wybaczam to panu! odkrzyknęła niechem i pomachała mu wesoło ręką.
'. Spadająca Gwiazda poniósł ją w stronę mety z szybkością, ej Tom nigdy nie byłby w stanie osągnąć.
Zouga Ballantyne był pijany. W ciągu dwudziestu dwóch lżonych wspólnie lat Jan Cheroot nLe widział go jeszcze w takim ie.
Siedział sztywno na krześle z nieruch.omym woskowym obliczem. ) oczy miały mydlany połysk nie szlifowanych diamentów. Na okrytym zielonym materiałem stole stała trzecia butelka Cape ndy. Zouga przytknął ją do warg;, przechylił, szybko jednak |ł z ust, jakby się rozmyślił. Alkohol wylał się i zamoczył serwetę. łan Cheroot chwycił szybko butelk4 i postawił ją na stole.
Człowieku, jeśli chciałeś straci* Posiadłość Diabła, twoja iwa, ale rozlewanie brandy to co innego powiedział z obu-liem.
Cheroot mówił powoli i nieco się jąkał, obaj zaczęli pić na zinę przed zachodem słońca.
Co ja powiem chłopcom? wymamrotał Zouga.
Powiedz im, że mają wreszcie vakacje, po raz pierwszy od ;sięciu lat. Wszyscy mamy teraz waiacje.
Jan Cheroot nalał brandy do kubła Zougi i postawił go przy ) dłoni. Potem nalał sobie sporą porcję i zastanowiwszy się przez tnent, dolał drugie tyle.
Wszystko straciłem, staruszku.
Zgadza się rzekł wesoło sługa ale, prawdę mówiąc, nie było tego za wiele.
Straciłem obie działki.
To dobrze - skinął głową Cheroot. Przez dziesięć lat te dwakroć przeklęte kawałki ziemi wyżarły niemal nasze dusze.
Straciłem ptaka.
Jeszcze lepiej! Jan Cheroot pociągnął łyk brandy i delektując się oblizał usta. Pozwólmy, aby wszystkie nieszczęścia spadły teraz na pana Rhodesa. Ten ptak szybko go wykończy. Prześlij mu go jak najszybciej i dziękuj Bogu, że udało ci się go pozbyć.
Zouga schylił głowę i schował twarz w dłoniach: jego głos był teraz bardzo stłumiony.
To już koniec, Janie. Wszystko przepadło. Droga na północ jest dla mnie zamknięta. Marzenie się rozwiało. Cały wysiłek na nic.
Z twarzy Cheroota zniknął powoli pijacki uśmieszek i zastąpił go wyraz głębokiego współczucia.
Nie wszystko stracone. Wciąż jesteś młody i silny i masz dwóch silnych synów.
Wkrótce ich też stracimy. Odejdą szybko, bardzo szybko.
Będziesz miał więc mnie, starego przyjaciela, który nigdy cię nie opuści.
Zouga podniósł oczy i wbił wzrok w Hotentota.
Co teraz zrobimy, Janie?
Najpierw skończymy tę butelkę brandy, a potem otworzymy następną odparł twardo Cheroot.
Nad ranem załadowali posąg na wymoszczony słomą wóz i nakryli go zniszczonym i pobrudzonym brezentem. Jordan pomagał ojcu przywiązać pakunek do wozu.
Pracowali w milczeniu, Jordan odezwał się, dopiero gdy skończyli, ale tak cicho, że Zouga z trudem rozróżnił słowa.
Nie możesz na to pozwolić, tato.
Zouga odwrócił się i spojrzał uważnie na młodszego syna, jakby zobaczył go po raz pierwszy od wielu lat.
Ze zdziwieniem spostrzegł, że Jordan jest już mężczyzną. Prawdopodobnie naśladując Ralpha zapuścił wąsy; były miedziano-złote i podkreślały szlachetny wykrój jego ust. Twarz stała się teraz
14 Twardzi ludzie
209
zcze piękniejsza niż oblicze chłopca, którym był przecież tak sdawno.
Czy nie ma żadnego sposobu, aby to zatrzymać? dopyty-i się Jordan z nutą determinacji w głosie.
Zouga wciąż mu się przyglądał. Ile mógł mieć teraz lat? Ppnad iewiętnaście, a jeszcze wczoraj był przecież dzieckiem małym rdie'em. Czas tak szybko mijał.
Zouga odwrócił się wreszcie od chłopca i położył rękę na miniętym w brezent pakunku.
Nie, Jordan, nic się nie da zrobić. To był zakład, sprawa ooru.
Ale mama... zaczął Jordan i urwał natychmiast, widząc re spojrzenie Zougi.
Co ma do tego Aletta? spytał, a Jordan odwrócił wzrok jłonął rumieńcem.
Nic odparł szybko i podszedł do zaprzężonych do wozu iłów. Zawiozę tego ptaka panu Rhodesowi zaproponował, k)uga przystał na to natychmiast, szczęśliwy, że choć trochę bólu itanie mu oszczędzone.
Spytaj go przy okazji, kiedy będzie mógł podpisać dokumenty iązane z przekazaniem działek.
Zouga raz jeszcze położył rękę na owiniętym brezentem posągu, by się z nim żegnał na zawsze, a potem wszedł na werandę liknął we wnętrzu domu, nawet się nie oglądając. Jordan wyprowadził muły na drogę i skierował je w stronę jzowiska Rhodesa. Sam postanowił iść obok wozu. Smukły ysoki, poruszał się ze szczególnym wdziękiem. Szedł bez kapelu-, z podniesioną głową i wzrokiem utkwionym w daleki horyzont, oć było to spojrzenie poety, nic nie zdołało ujść jego uwagi. Mieszkańcy osady, a zwłaszcza kobiety, odwracali się za nim, :h twarze stawały się pogodniejsze. Jordan nie przystawał ani na kiłę, szedł nikogo nie zauważając, jakby ludzie wokół nie istnieli. Choć jego usta się nie poruszały, w myślach odmawiał modlitwę bogini Panes: "Dlaczego uciekasz? Byłoby ci lepiej, gdybyś tała z nami..." Tak wiele razy powtarzał już te słowa, że stały się stką jego życia. "Czy już do nas fligdy nie powrócisz, wielka tes?"
Bogini odchodziła, a Jordan wiedział, że nie może się temu
przeciwstawić. Pos4g był jego ostatnim łącznikiem z matką. Nie mógł przestać o tyin myśleć.
Czuł się bardzo samotny, wypełniał go bezbrzeżny smutek, jak po utracie ukochanej osoby, a kiedy zobaczył przed sobą żywopłot okalający obozowisko Rhodesa, przystanął na chwilę i owładnęły nim nagle szalone fantazje. Chciał porwać posąg i uciec z nim na pustkowie; tam mógłby ukryć go w jakiejś jaskini. Jego serce podskoczyło nagle z podniecenia. Nie, lepiej zanieść go do starożytnego miasta, z którego pochodzi, na miejsce, skąd wykradł go ojciec. Tam powinien być bezpieczny.
Potem zdał sobie ze smutkiem sprawę, że wszystko to są dziecięce rojenia, a on nie jest już przecież dzieckiem.
Kiedy wprowadzał wóz do obozowiska, Rhodes stał właśnie w drzwiach swego domu. Nie miał kapelusza ani marynarki, rozmawiał cicho z mężczyzną, którego Jordan rozpoznał jako jednego z nadzorców zatrudnianych przez Centralne Towarzystwo Diamentowe.
Kiedy tylko Rhodes dostrzegł Jordana, mruknął coś do nadzorcy i odprawił go skinieniem głowy.
Jordan! powitał go poważnie, domyślając się, w jakim nastroju jest chłopiec. Przywiozłeś to?
Kiedy Jordan potwierdził, Rhodes zwrócił się znowu do nadzorcy.
Przyślij tu czterech swoich najlepszych ludzi rozkazał. Chcę, żeby rozładowali ten wóz. Tylko ostrożnie, jest tam cenne dzieło sztuki.
Rhodes przyglądał się uważnie, jak ludzie rozplątują sznury zawiązane wokół brezentowego płótna.
Jeżeli musieliśmy utracić posąg, to cieszę się, że trafił właśnie do pana, panie Rhodes rzekł cicho Jordan, a Rhodes spojrzał na
niego badawczo.
Czy ten ptak znaczył coś także dla ciebie, Jordan?
Wszystko odparł szczerze chłopiec i urwał; zrozumiał, że musiało to zabrzmieć niemądrze. Pan Rhodes gotów wziąć go za pomyleńca. Chodzi mi o to, że ten posąg był już w mojej rodzinie, nim się urodziłem. Naprawdę nie wiem, co będzie teraz. Nie chcę nawet myśleć, że utraciłem go na zawsze.
Nie musisz go tracić, Jordan.
Młodzieniec spojrzał zaskoczony na Rhodesa. Po prostu oniemiał.
Możesz pójść za tym kamiennym bóstwem.
211
Proszę, niech mnie pan nie zwodzi, panie Rhodes.
Jesteś bystry i ambitny. Nauczyłeś się stenotypii z książki tmana i masz doskonałe pióro powiedział Rhodes. A ja >trzebuję sekretarza, kogoś, kto znałby się na diamentach i kochał tak jak ja. Kogoś, z kim czułbym się swobodnie. Kogoś, kogo tam i lubię. Kogoś, komu mógłbym zaufać.
Jordan poczuł nagle gwałtowny przypływ radości. Nigdy jeszcze e zaznał tak dojmującego, głębokiego uczucia. Nie był w stanie (wiedzieć słowa. Stał nieruchomy, wpatrując się w piękne jasno-ebieskie oczy człowieka, którego od tak dawna podziwiał.
A więc, Jordan, chciałbym zaproponować ci posadę. Czy zyjmujesz moją ofertę?
Tak rzekł miękko Jordan. Z największą radością, mie Rhodes.
W porządku, a twoim pierwszym zadaniem będzie znalezienie Ipowiedniego miejsca dla posągu.
Biały nadzorca odrzucił na bok brezent odsłaniając posąg; brzeg ótna zwisał teraz z wozu aż do samej ziemi.
Ostrożnie! krzyknął na czarnoskórych robotników. zywiążcie do niego linę i żebyście go nie upuścili! Uważaj na >niec sznura, durniu!
Robotnicy uwijali się wokół posągu, było ich jednak zbyt wielu, >y dobrze wykonać tę pracę, i wciąż wchodzili sobie w drogę, irdan nie spuszczał z nich oczu. Radość z propozycji Rhodesa stąpiła troska, by posąg nie został uszkodzony.
W końcu zdecydował się podejść do wozu i sam założyć ocujące sznury, w tym samym jednak momencie na podwórze jechał Neville Pickering na swojej wspaniałej gniadej klaczy.
Pickering zebrał wodze i przeszedł do stępa, rzucając krótkie ujrzenie Jordanowi. Przez jego twarz przemknął jakiś cień, oznaka ptacji lub złości. Intuicja podpowiadała Jordanowi, że powinien k najszybciej zejść Pickeringowi z oczu. Ten jednak błyskawicznie id sobą zapanował i uśmiechnął się czarująco.
Co my tu mamy? spytał, spoglądając na leżący na wozie )sąg.
Głos miał wesoły, ruchy swobodne i opanowane. Jak zwykle >rany był elegancko. Wąską talię podkreślał szeroki pas z wybawionej skóry, a wyglansowane półbuty kształt i długość nóg.
12
Kapelusz z szerokim rondem nasunięty był bokiem na czoło i zasłaniał jedno oko.
A, to ten ptak Pickering spojrzał z uśmiechem na stojącego przy ganku Rhodesa. A więc dostałeś go w końcu, powinienem ci chyba pogratulować.
Dzień był parny i upalny; pogoda miała się wkrótce zmienić, zapowiadany wiatr z południa przyniósłby zapewne ochłodzenie, tymczasem jednak powietrze wydawało się prawie nieruchome, jeśli nie brać pod uwagę nagłych krótkotrwałych podmuchów, które wzniecały niespodziewanie kłęby gęstego kurzu, unosiły liście i suchą trawę nawet na wysokość trzydziestu metrów. Zamierały z reguły tak szybko, jak się pojawiały.
Jeden z nich przeszedł właśnie przez obozowisko Rhodesa. Nad ziemią uniosła się nagle czerwona chmura pyłu, który pokrywał powierzchnię drogi. Serce Jordana zamarło w przeczuciu nadciągającego nieszczęścia.
Panes! To wielka Panes!
Zrozumiał, czym jest ten wiatr. Wyczuł obecność bogini, która przybyła, wysłuchawszy jego modlitwy. Całe podwórze wypełniły wirujące drobiny pyłu, wiatr miotał nimi na wszystkie strony. Jordan musiał zamknąć oczy. Wiatr targał jego włosy i rozwiewał koszulę.
Szeroki kapelusz sfrunął nagle z głowy Pickeringa, a jego płaszcz wydął się do tyłu. Pickering wyciągnął rękę i próbował osłonić twarz przed ziarenkami piasku i ostrymi kawałkami gałęzi.
Wiatr dostał się pod stare brezentowe płótno i wypełnił je niczym olbrzymi żagiel, który zaczął łopotać przeraźliwie.
Jeden z ostrych brzegów płótna uderzył w głowę klaczy Pickeringa, która stanęła dęba rżąc z przerażenia. Tak wysoko wyrzuciła przednie nogi, że Jordan sądził, iż zwali się niechybnie do tyłu; poprzez czerwoną zasłonę zaczął przedzierać się w jej kierunku, chcąc przytrzymać jej głowę. Spóźnił się zaledwie sekundę. Pickering trzymał jedną rękę przy twarzy; nagły wyskok klaczy pozbawił go równowagi. Spadł do tyłu, uderzając o ziemię karkiem i plecami.
Wycie szalejącej wichury i głuchy dźwięk gwałtownego upadku zagłuszyły delikatny odgłos łamiącej się gdzieś wewnątrz jego ciała kości.
Kiedy klacz ukończyła wreszcie swój szalony taniec i opadła z powrotem na przednie nogi, natychmiast rzuciła się galopem w kierunku wąskiego przejścia w żywopłocie, ciągnąc za sobą
213
:keringa, którego kostka uwięziona została w strzemieniu. Jego iło ślizgało się i podskakiwało bezwładnie na ziemi.
Gdy koń skręcił nagle, aby przebiec przez przerwę w żywopłocie, zkering został rzucony na kolczaste krzaki, a białe, długie na lec ciernie wbiły się jak igły w jego ciało. Oszalałe zwierzę wlokło go na otwartą przestrzeń bezwładne ciało podskakiwało
kamieniach i prześlizgiwało po kępach ostrych zarośli, które icz zwinnie przeskakiwała.
W pewnym momencie głowa Pickeringa obróciła się twarzą do ardej szorstkiej ziemi, a po chwili odwróciła się też uwięziona
strzemieniu noga. W kilka sekund skóra pokrywająca jego iliczki i czoło została zdarta.
Jordan biegł za klaczą, z trudem łapiąc oddech i krzyczał, chcąc pokoić spłoszone zwierzę.
Spokój, maleńka! Spokój!
Klacz była jednak kompletnie oszalała z przerażenia. Najpierw ^straszył ją wiatr, później uderzenie brezentowego płótna, a teraz iwny ciężar, który ciągnęła. Skręciła znowu, znalazłszy się na Dku jednej z hałd, gdzie wysypywano pozostałości żwiru z sortow-szych stołów, i wtedy pasek od strzemienia wreszcie pękł. wolniona od ciężaru, pogalopowała lekko między hałdami.
Jordan upadł na kolana przy bezwładnym i pokiereszowanym ;le. Pickering leżał twarzą do ziemi, jego elegancki płaszcz był rwany i pobrudzony ziemią, buty kompletnie zdarte.
Ostrożnie, przytrzymując głowę obiema rękami, Jordan prze-ęcił Pickeringa na plecy, w tej pozycji ranny mógł lepiej oddychać. varz była krwawą maską pokrytą pyłem i ziemią, ale oczy miał eroko otwarte.
Pickering był w pełni przytomny. Jego oczy zwróciły się w stronę irdana, a usta zaczęły się poruszać.
Jordie szepnął. Nic nie czuję, zupełnie nic. Moje ręce, opy, całe ciało jest bez czucia.
Pickeringa położono na kocu, zaniesiono do obozowiska i uło->no ostrożnie na żelaznym łóżku w sypialni obok pokoju Rhodesa.
Doktor Jameson zjawił się w ciągu godziny i kiwnął z podziwem ową, widząc, jak Jordan przemył i opatrzył rany.
14
Doskonale. K-to cię tego nauczył? Nie czekał jednak na odpowiedź. Chodź tu, potrzebuję twojej pomocy zawołał i wręczył Jordanowi torbę, sam zaś zdjął marynarkę i podwinął rękawy.
- Proszę wyjść rzekł do Rhodesa. Będzie pan tylko zawadzał.
Wystarczyło zaledwie parę minut, by lekarz stwierdził, że paraliż części kręgosłupa poniżej karku jest całkowity. Doktor Jameson podniósł głowę i upewniwszy się, że znajduje się poza zasięgiem czujnego i rozgorączkowanego wzroku Pickeringa, spojrzał na Jordana i potrząsnął szybko głową.
Za chwilę wracam rzucił. Muszę porozmawiać z panem Rhodesem.
Jordie szepnął Pickering zbolałym głosem, w chwili kiedy Jameson opuszczał pokój, i Jordan natychmiast pochylił się nad nim.
To mój kark. Jest złamany.
Nie.
Bądź cicho i słuchaj Pickering skrzywił się. Wydaje mi się, że zawsze przeczuwałem, że będziesz to właśnie ty...
Urwał nagle, a na czole pojawiły mu się kropelki potu, zrobił jednak jeszcze jeden potężny wysiłek i rzekł:
Myślałem, że cię nienawidzę. Ale to przeszło, teraz nie czuję już nic. Nie ma czasu na nienawiść.
Nie powiedział nic więcej, ani tamtego wieczora, ani następnego dnia. Gdy zapadł zmierzch i panujący w pokoju upał trochę zelżał, otworzył jednak oczy i spojrzał na Rhodesa. Przerażające było, jak bardzo się zmienił. Kości prześwitywały przez jego przezroczystą skórę, a oczy zapadnięte w sinych oczodołach błyszczały.
Rhodes pochylił nad nim głowę, aż jego ucho dotknęło suchych i białych ust Pickeringaszept był tak cichy jak szelest suchego liścia na dachu. Jordan nie słyszał ani słowa, widział tylko, jak Rhodes zaciska kurczowo powieki, jakby to on zmagał się ze śmiercią.
Tak odpowiedział, niemal równie cicho jak umierający. Tak, wiem o tym, Pickling.
Kiedy Rhodes ponownie otworzył oczy, były pełne łez i zaczerwienione.
On nie żyje, Jordan powiedział urywanym głosem; położył rękę na piersi i mocno ją przycisnął, jakby chciał uspokoić swoje serce.
215
Potem bardzo wolno, jakby z rozwagą, schylił się raz jeszcze, >y ucałować popękane i poranione usta leżącego na żelaznym łożu ężczyzny.
Zouga sądził, że głos ten jest częścią jego snu był adki i cichy, a przy tym drżący i jakby przepojony rozpaczą, iedy się jednak obudził, głos nadal brzmiał w jego uszach. >ojrzał więc w okno i dojrzał smugę światła powyżej swego ezgłowia.
Już idę rzekł cicho.
Nie musiał nawet pytać kto to.
Ubrał się szybko w zupełnej ciemności i wyszedł na werandę, zymając w rękach buty.
Z położenia księżyca wywnioskował, że musi być już po północy; fpjrzał w niebo tylko przelotnie i zwrócił się do stojącej pod ścianą >staci.
Czy jest pani sama? spytał miękko. W jej ruchach było coś, co go zaniepokoiło.
Tak odparła, a w głosie jej wyczuć można było ból aerpienie.
Nie powinna była pani tu przychodzić, pani St. John, każdym razie nie sama.
Nie miałam się do kogo zwrócić.
Gdzie jest Mungo? Gdzie pani mąż?
Wpadł w tarapaty, ma olbrzymie kłopoty.
A gdzie jest teraz?
Zostawiłam go przy drodze do Kapsztadu, koło wielkiego :rzyżowania.
Przez moment głos zamarł jej w gardle, aby wybuchnąć ze Iwojoną siłą.
Jest ranny, ciężko ranny!
Mówiła coraz głośniej, tak że mogła obudzić Jana Cheroota chłopców. Zouga ujął Louise za ramię, aby ją uciszyć i trochę ipokoić, a ona natychmiast przytuliła się do niego. Zouga zmieszał g nieco, ale nie był w stanie się odsunąć.
Boję się, Zouga. Boję się, że on umrze Louise po raz erwszy zwróciła się do niego po imieniu.
16
Powiedz, co się stało.
O Boże! wybuchnęła płaczem i jeszcze mocniej do niego przylgnęła.
Zouga objął ją w pasie i wprowadził do domu.
Weszli do kuchni; Louise usiadła na jednym z twardych krzeseł, a Zouga szybko zapalił świecę. Przestraszył się, gdy ujrzał jej chorobliwie bladą twarz. Młoda kobieta była roztrzęsiona, miała potargane włosy i nabiegłe krwią oczy w czerwonych obwódkach. Na policzku dostrzegł roztartą smugę brudu.
Nalał jej kawy ze stojącego na piecu emaliowanego garnka i dodał do środka odrobinę brandy. Kawa była gęsta jak melasa.
Wypij to.
Louise wzdrygnęła się z obrzydzenia pijąc tę gęstą czarną breję,
ale trochę się uspokoiła.
Nie chciałam, żeby tam jechał. Próbowałam go zatrzymać. Mam już dość, mdli mnie od tego. Powiedziałam mu, że dłużej nie wytrzymam... ciągłych kłamstw, oszustw i krętactwa. Wstydu
i ucieczek...
To wszystko nie ma sensu przerwał jej ostro Zouga, a ona wzięła głęboki oddech i zaczęła opowiadać od początku.
Mungo pojechał spotkać się z kimś wieczorem. Ten człowiek miał przywieźć mu sakiewkę diamentów. Sakiewkę diamentów wartą sto tysięcy funtów. A Mungo miał kupić je za dwa tysiące.
Zouga skrzywił się i usiadł naprzeciw Louise, wpatrując się w nią uważnie. Wyraz jego twarzy onieśmielił ją nagle.
O Boże, Zouga. Wiem, wiem. Ja też tego nie cierpię, tak długo z tym żyłam. Obiecał mi jednak, że to będzie ostatni raz.
Mów dalej poprosił.
On nie miał nawet tych dwóch tysięcy, Zouga. Jesteśmy prawie bez grosza, zostało nam zaledwie parę funtów.
Tym razem Zouga nie mógł się już powstrzymać i przerwał jej
gwałtownie.
A co z waszą akredytywą, gdzie podziało się pół miliona
funtów?
Była sfałszowana odparła cicho Louise.
Mów dalej.
Nie miał pieniędzy, żeby zapłacić za te diamenty, i domyślałam się, co zamierza zrobić. Próbowałam go powstrzymać, przysięgam.
217
Wierzę ci.
Umówił się z tym człowiekiem wieczorem na drodze do apsztadu.
Czy wiesz, jak się nazywał ten mężczyzna?
Nie jestem pewna. Niech się zastanowię przesunęła dłonią ) oczach. To jakiś kolorowy, Griąua, Henry, nie, Hendrick kiśtam...
Hendrick Naaiman?
Tak, Naaiman, zgadza się.
To pułapka.
Policja?
Tak, policja.
O mój Boże, to jeszcze gorzej, niż sądziłam.
Co się tam wydarzyło?
Mungo prosił, abym zaczekała na skrzyżowaniu, i poszedł i spotkanie. Powiedział, że musi dbać o swoje bezpieczeństwo, iec zabrał ze sobą pistolet. Pojechał na moim koniu, na Spadającej wieździe, a potem usłyszałam wystrzał.
Louise wypiła kolejny łyk kawy i odchrząknęła.
Wkrótce wrócił. Jest ranny, kule poraniły także mojego pera. Nie mogą iść dalej o własnych siłach. Rany są naprawdę ?żkie. Ukryłam ich przy drodze i poszłam po ciebie.
Czy Mungo go zabił? spytał ostro Zouga.
Nie wiem. Mungo powiedział, że tamten strzelił pierwszy, on próbował się tylko bronić.
Mungo próbował go pojmać, zabrać diamenty i nie za-acić domyślił się Zouga. A Naaiman to niebezpieczny łowiek.
W pistolecie Munga brakowało czterech nabojów, ale nie iem, co się stało z tym policjantem. Wiem tylko, że Mungo uciekł est ciężko ranny.
Dobrze, a teraz nie mów nic przez chwilę i pozwól mi myśleć Zouga wstał z krzesła i bezszelestnie zaczął przechadzać } po kuchni.
Louise St. John obserwowała go z niepokojem, nawet ze rachem, aż w końcu stanął i zwrócił się do niej.
Oboje wiemy, co powinienem teraz zrobić. Twój mąż jest odziejem, a niewykluczone, że i mordercą.
18
Jest także twoim przyjacielem rzekła cicho Louise. I potrzebuje pomocy-
Zouga znów zaczął spacerować, ale tym razem mamrotał coś pod nosem, Louise tymczasem przebierała nerwowo palcami.
A więc dobrze rzekł w końcu. Pomogę ci go stąd wywieźć.
Och, majorze Ballantyne... Zouga... Uciszył ją machnięciem ręki.
Nie traćmy czasu na zbędne słowa. Potrzebujemy bandaży, środków przeciwbólowych i jedzenia wyliczał po kolei na palcach. Poza tym nie możesz pojechać tak ubrana, będą szukać kobiety. Rzeczy Jordana powinny na ciebie pasować, włóż bryczesy, czapkę i płaszcz...
Wóz załadowany był wiązkami słomy. Louise usiadła pośrodku, gotowa przykryć się słomą, w razie gdyby zostali zatrzymani.
Obite metalem koła skrzypiały na piasku, a zawieszona z boku wozu latarnia podskakiwała i kołysała się na boki.
Minęli właśnie ostatnie zabudowania przy drodze do Kapsztadu i zbliżali się do terenu cmentarza, kiedy z tyłu doszedł ich nagle tętent końskich kopyt. Louise ledwo zdążyła ukryć się w słomie, gdy otoczyła ich grupa jeźdźców.
Kiedy galopowali obok latarni, Zouga dostrzegł, że wszyscy są uzbrojeni. Pochylił się nieco, zasłonił twarz kołnierzem płaszcza, a wełnianą czapkę naciągnął głęboko na oczy. Jeden z jeźdźców wstrzymał konia i krzyknął w kierunku Zougi:
Hej, czy widziałeś kogoś na drodze?
Niemand nie\ Nikogo! odparł Zouga w taalu, a dźwięk tego gardłowo brzmiącego dialektu uspokoił chyba mężczyznę, zaciął bowiem konia i pogalopował za swymi kompanami.
Kiedy odgłos kopyt wreszcie ucichł, Zouga przemówił cicho:
To znaczy, że Naaiman zdołał przekazać wiadomość. Jeżeli nie umarł od razu, nie jest to morderstwo.
Daj Boże!
Oznacza to także, że nie możecie pojechać drogą do Kapsztadu ani do Transvaalu. Obie będą strzeżone.
A więc którędy?
Na waszym miejscu pojechałbym na północ, drogą do Kurumanu. Znajduje się tam misja prowadzona przez mojego dziadka, doktora Moffata. On udzieli wam schronienia. Mungo
219
będzie potrzebował lekarza. Później, kiedy poczuje się lepiej, możecie spróbować dotrzeć na niemieckie albo portugalskie terytoria i wyjechać przez Zatokę Luederitz albo Lourenco Marąues. Zapadła długa cisza, którą Louise w końcu przerwała.
Jestem już taka zmęczona ciągłym uciekaniem. Uciekaliśmy z Ameryki, Kanady i Australii i nie możemy się więcej pokazać w żadnym z tych miejsc.
Ale możesz wrócić do Francji, do swoich synów.
Dlaczego to mówisz? Louise drgnęła.
Kiedy po raz pierwszy spotkałem Munga, opowiadał mi, że pochodzisz ze szlacheckiej francuskiej rodziny. Powiedział, że macie trzech synów.
Louise pochyliła się nisko, a czapka Jordana zakryła jej oczy.
Nie mam dzieci powiedziała cicho ale modlę się, bym pewnego dnia je miała. Rzeczywiście, ze szlacheckiej rodziny, ale nie z Francji. Moja babka była córką Lekko Lecącego Jastrzębia, wodza Indian Czarnych Stóp.
Nic z tego nie rozumiem, Mungo mówił...
Opowiadał o kobiecie, która jest jego żoną, o Solange de Montijo St. John.
Louise zamilkła, a Zouga, nie mogąc się powstrzymać, zapytał:
Czy ona umarła?
Ich małżeństwo było nieszczęśliwe. Nie, ona nie umarła. Powróciła wraz z synami do Francji na samym początku wojny domowej. Od tego czasu Mungo jej już nie widział.
A więc ona i Mungo są... Zouga zawahał się przed użyciem tego przykrego słowa są rozwiedzeni?
Ona jest katoliczką odparła Louise i znów zapadła długa, niezręczna cisza. Tak przerwała ją w końcu Louise. To, o czym teraz myślisz, jest prawdą. Mungo i ja nie jesteśmy małżeństwem. Nie możemy się pobrać.
To nie moja sprawa mruknął Zouga. Słowa Louise wcale go nie zgorszyły, poczuł natomiast dziwną radość i podniecenie.
To wielka ulga, że możemy wreszcie rozmawiać ze sobą otwarcie wyznała Louise. Nikomu jeszcze o tym nie mówiłam.
Czy ty go kochasz? głos Zougi załamywał się lekko.
Kiedyś wprost go uwielbiałam, była to szalona, bezgraniczna miłość.
220
A teraz?
Nie jestem pewna. Po wszystkich tych kłamstwach i ucieczkach, po całym wstydzie, który musiałam znosić.
Dlaczego więc wciąż jesteś z nim, Louise?
Ponieważ teraz mnie potrzebuje.
Potrafię to zrozumieć rzekł miękko Zouga. Rozumiał to doskonale. Obowiązek zmusza nas do wielkich poświęceń, ale masz przecież zobowiązania także wobec siebie.
Muły szły w ciemności, a rozhuśtana latarnia nie oświetlała twarzy Louise. Zouga usłyszał westchnienie, które go poruszyło.
Louise odezwał się w końcu nie robię tego wszystkiego dla Munga, nawet przyjaźń nie usprawiedliwia rabunku ani usiłowania morderstwa.
Nie odpowiedziała.
Nieraz widziałaś, jak na ciebie patrzę. Bóg świadkiem, że nic nie mogę na to poradzić dodał, lecz ona wciąż milczała. Wiedziałaś powiedział z naciskiem. Jako kobieta musiałaś się domyślać, co czuję.
Tak odparła w końcu.
Kiedy sądziłem, że jesteś żoną mojego przyjaciela, sprawa wydawała się beznadziejna, lecz teraz mogę wreszcie otworzyć przed tobą serce.
Nie, Zouga, proszę, nie rób tego.
Zrobiłbym dla ciebie wszystko, o co byś mnie poprosiła, osłaniałbym nawet mordercę.
Zouga...
Nie znałem nigdy nikogo równie pięknego, mądrego i dzielnego...
Nie posiadam żadnej z tych zalet...
Mógłbym wysłać was oboje do Kurumanu, a potem wrócić do Kimberley i powiedzieć policji, gdzie ma was szukać. Pojmaliby Munga i wtedy byłabyś wolna.
Mógłbyś zgodziła się Louise ale nie zrobisz tego. Oboje związani jesteśmy naszymi dziwacznymi powinnościami, skrępowani poczuciem honoru.
Louise...
Dojechaliśmy wreszcie rzekła z wyraźną ulgą w głosie. Oto skrzyżowanie, zjedź teraz z drogi.
221
Louise kierowała nim siedząc ca ławeczce. Wóz zaczął przedzierać się przez gęste zarośla, podskakiwał na kamieniach i twardej ziemi. Niecałe pół kilometra od drogi stało wysokie drzewo oświetlone srebrną poświatą, na dole, pod jego gęstymi gałęziami, panował jednak nieprzenikniony mf ok.
Z tej właśnie ciemności dobiegł ich ostry głos.
Stać! Nie zbliżać się!
Mungo, to ja! Jest ze mną Zouga.
Louise wyskoczyła z wozu i z latarnią w ręku poszła w stronę drzewa. Zouga przywiązał muły i podążył za nią. Mungo leżał na kocu oparty o piękne meksykańskie siodło ze srebrnymi ornamentami. Louise uklękła przy nim.
Dziękuję, że przyjechałeś powitał Zougę głosem wyrażającym ogromne cierpienie.
Porządnie oberwałeś?
Wystarczająco porządnie, jak dla mnie. Masz może cygaro? Zouga zapalił cygaro od latarni i wręczył generałowi. Louise
tymczasem odwijała z jego piersi podarte paski koszuli.
Strzelba? spytał krótko Zouga.
Nie, dzięki Boga odparł Mungo. Pistolet,
Masz szczęście kiwnął głową Zouga. Naaiman posługuje się zazwyczaj spiłowaną strzelbą. Rozerwałby cię na pół.
Znasz go, tego Naaimana?
To policjant, zastawia pułapki.
Policjant szepnął Mungo. O Boże!
Tak potwierdził Zouga. Znalazłeś się w tarapatach.
Nie wiedziałem...
A co to dla ciebie za różnica?! Planowałeś nielegalną transakcję i wiedziałeś, że pewnie będziesz musiał kogoś zabić.
Nie praw mi teraz kazań!
W porządku.
Zouga ukucnął obok Louise i przyjrzał się odsłoniętej ranie.
Wygląda na to, że kula przeszła obok naczyń krwionośnych rzekł i uniósł Munga do pozycji siedzącej. I nie naruszyła chyba płuca dodał, przypatrując się wylotowi rany na plecach. Nie wiesz nawet, Mungo, jakim jesteś szczęściarzem.
Jedna kula utkwiła w ciele westchnął Mungo i wskazał na nogę.
222
Bryczesy miał rozcięte. Rozchylił je teraz, ukazując białe udo, pośrodku którego znajdował się niewielki otwór. Sączył się z niego płyn podobny do soku z czarnej porzeczki.
Kula jest nadal w ciele powtórzył Mungo.
Kość? spytał Zouga.
Nie st. John potrząsnął głową. Nie sądzę. Mogłem przecież chodzić.
Nie ma teraz mowy o wyjęciu kuli. To wykluczone. Louise wie, gdzie znaleźć lekarza. Wszystko jej wyjaśniłem.
Louise? spytał sarkastycznie Mungo.
Louise nie podniosła głowy, zajęta właśnie jodynowaniem rany. Mungo wpatrywał się w Zougę swoim jedynym błyszczącym okiem.
Nie sądzisz chyba, że robię to wszystko dla ciebie rzekł ostro Zouga, czując swędzenie blizny na policzku. Tak jak wszyscy poszukiwacze z Kimberley nienawidzę ludzi zajmujących się nielegalnym handlem diamentami. Trudno mi też patrzeć przez palce na zaplanowany z premedytacją rabunek i usiłowanie zabójstwa dokończył i podniósł leżący na kocu rewolwer Munga.
Następnie sprawdził, czy jest załadowany, i poszedł w kierunku stojącego pod drzewem ogiera. Koń podniósł głowę, wypuścił głośno powietrze i poruszył się, próbując rozłożyć ciężar ciała na trzy zdrowe nogi.
Już dobrze. Nie denerwuj się rzekł cicho Zouga, przesuwając dłonią po pachwinie zwierzęcia. Skóra była lepka od krwi, a koń zarżał przeraźliwie, kiedy Zouga dotknął rany.
Otwór po kuli znajdował się tuż za żebrami. Zouga powąchał go ostrożnie i stwierdził, że kula musiała przebić jelita. Potem uklęknął i ostrożnie zbadał nogę, którą koń oszczędzał. Znalazł drugą ranę i zorientował się, że kula uszkodziła kość. Zaskakujące było, że koń w tym stanie przebył ładnych kilka kilometrów, w dodatku z tak ciężkim jeźdźcem na grzbiecie. Musiał straszliwie cierpieć, wytrzymał tylko dlatego, że serce miał silne.
Zouga zrzucił płaszcz i owinął nim pistolet, który trzymał w prawej ręce. Strzał mógł zaalarmować którąś z grup pościgowych.
Spokojnie, mój mały szepnął, przyciskając wylot lufy do końskiego czoła, pośrodku, między oczami.
223
Materiał stłumił odgłos strzału. Rozległo się tylko głuche uderzenie i ogier zwalił się na bok, flie wierzgając nawet kopytami.
Louise wciąż jeszcze pochylała się nad Mungiem, zawiązując końce bandaża. Zouga spostrzegł, że jej oczy pełne są łez.
Dziękuję szepnęła. Ja flie umiałabym tego zrobić... Zouga pomógł jej przenieść Munga do wozu. Generał oddychał
ciężko, a jego koszula przesiąknięta była potem i cuchnęła okropnie. Położyli go na posłaniu ze słomy i dokładnie przykryli. Zouga wyprowadził zaprzęg na drogę, która ciągnęła się wzdłuż rzeki Vaal aż do pustyni Kalahari.
Podróżujcie nocą, a w dzień pozwólcie mułom, aby się trochę popasły Zouga zwrócił się do Louise. Jedzenia starczy wam na pewno, ale kawę i cukier powinniście oszczędzać.
Nie wiem, jak ci dziękować szepnęła.
Trzymajcie się biegu rzeki.
Mam przeczucie, że nie rozstajemy się na zawsze Louise zdawała się nie słyszeć, co powiedział. A kiedy się znowu spotkamy... urwała nagle.
Mów dalej poprosił, lecz ona tylko potrząsnęła głową i wzięła wodze z jego ręki.
Wydawało się, że wóz rozpływa się stopniowo w mroku, nawet koła nie wydawały żadnego dźwięku. Zouga długo odprowadzał ich wzrokiem, aż wóz zniknął mu z oczu. Po chwili jednak Louise wróciła.
Zjawiła się cicho jak duch, przybiegła z rozwianymi włosami, które wymknęły się spod czapki. Jej blada twarz jaśniała w świetle księżyca.
Uścisk jej ramion na szyi Zougi był mocny, niemal bolesny, a usta nadzwyczaj gorące i wilgotne. Ich smak zapamiętać miał na zawsze.
Trwało to tylko parę chwil, gdy stali tak przywierając do siebie ciałami Louise wyswobodziła się nagle z ramion Zougi i nie oglądając się za siebie bez słowa odeszła w mrok.
Dziesięć dni po pogrzebie Pickeringa Zouga podpisał w końcu dokumenty związane z przekazaniem Posiadłości Diabła Towarzystwu Diamentowemu i wyszedł z biura na pokrytą topniejącym śniegiem ulicę.
224
Śnieg padał w Kimberley po raz pierwszy. Duże, miękkie płatki spadały powoli, kołysząc się jak pióra trafionej śrutem czapli.
Płatki rozpuszczały się, w momencie gdy dotknęły ziemi, a przecież na dworze panował dotkliwy chłód. Z ust Zougi wydobywała się pafa i osiadała na brodzie. Po raz ostatni nadzorować miał zakończenie pracy na Posiadłości Diabła. Wciąż nie wiedział, jak zdoła wyjaśnić Ralphowi to, co się stało.
Wszyscy zmieścili się w wielkim metalowym wiadrze, które wolno podjeżdżało do góry. Zouga bez trudu rozpoznał syna, tylko on bowiem miał na sobie płaszcz. Pozostali byli niemal kompletnie
nadzy.
Zouga wciąż zadawał sobie pytanie, dlaczego ludzie nie zbuntowali się jeszcze przeciwko nowym drastycznym przepisom wprowadzonym niedawno przez pułkownika Johna Fry'a, które wymierzone były w nielegalnych handlarzy diamentów. Czarni robotnicy przebywali w otoczonych kolczastym drutem obozowiskach, a planowano jeszcze wprowadzenie godziny policyjnej. Robotników miał obowiązywać zakaz opuszczania miejsca zamieszkania po zapadnięciu zmroku, a specjalne oddziały policji penetrować miały ulice w dzień i w nocy. Każda zmiana wracająca z szybu poddawana była też rewizji.
Nawet poszukiwacze, przynajmniej kilkunastu z nich, protestowali przeciw najbardziej drakońskiemu przepisowi Johna Fry'a, nakazującemu czarnym robotnikom zjeżdżać do wykopu zupełnie nago, aby uniemożliwić ukrycie kamieni.
John Fry był zaskoczony, kiedy Zouga i dwunastu innych poszukiwaczy poprosili go o spotkanie.
Na miłość boską, Ballantyne, przecież to banda nagich dzikusów! Nie może tu być mowy o wstydzie.
W końcu przy poparciu Rhodesa udało im się jednak zmusić go do kompromisu. Fry zgodził się niechętnie, by robotnicy nosili wąskie przepaski biodrowe.
Takie właśnie przepaski mieli na sobie jadący wraz z Ralphem Murzyni. Mroźny wiatr chłostał ich bezlitośnie. Bazo trząsł się z zimna, całe jego ciało pokrywała gęsia skórka.
Nad nim stał Ralph Ballantyne balansując zwinnie na krawędzi skipu nic sobie nie robił z wiatru i otwierającej się pod nim
przepaści.
Ralph spojrzał na przytulonego do ściany skipu Bazo i pod
15 Twirdzi ludzie
225
wpływem nagłego impulsu zdjął z ramion poplamiony płaszcz, okrywając nim przyjaciela. Pod spodem miał jeszcze starą tweedową marynarkę i brudny sweter.
To wbrew prawu białego człowieka mruknął Bazo i zrobił ruch, jakby chciał zrzucić okrycie z ramion.
Przy naszym wykopie nie ma policji zapewnił go Ralph. Bazo zawahał się przez chwilę, lecz w końcu osłonił płaszczem
głowę i ramiona.
Ralph wyjął z kieszeni niedopałek cygara i wytrząsnął z niego resztki popiołu, które wiatr poniósł w głąb szybu. Potem zapalił je, zaciągając się głęboko dwa razy i podał Bazo.
Nie dość, że jest ci zimno, to jeszcze się zamartwiasz odezwał się. Bazo nic nie odpowiedział. Trzymał w dłoni żarzące się cygaro i zaciągał się łapczywie. Czy to z powodu Donseli? Zna przecież prawo, wiedział, co grozi tym, którzy kradną diamenty.
Ale to był bardzo mały kamień mruknął Bazo, wypuszczając z ust niebieski dym. A piętnaście lat to bardzo dużo czasu.
Tak, lecz Donsela żyje rzekł Ralph wyjmując cygaro z ręki Bazo. Gdyby to zdarzyło się w czasach poprzedzających nowe prawo, na pewno by już nie żył.
I może tak byłoby lepiej szepnął z goryczą Bazo. Mówi się, że wywożą ludzi do Kapsztadu i każą pracować w porcie przy falochronie. Skuwają im nogi jak małpom.
Ralph raz jeszcze zaciągnął się cygarem, a jego czubek rozżarzył się parząc mu palce. Zgasił je więc na pokrytej odciskami dłoni, a wiatr rozwiał popiół.
A ty, Henshaw, czy ty jesteś zadowolony? spytał cicho Bazo. Ralph wzruszył ramionami.
Zadowolony? Czy można w ogóle mówić o zadowoleniu?
Czy ten cały szyb Bazo wskazał przepaść, nad którą się znajdowali nie jest dla ciebie takim samym więzieniem jak falochron w Kapsztadzie dla Donseli?
Byli już na poziomie wyższych rusztowań i Bazo zdjął szybko okrycie, by nie zobaczył go któryś z patrolujących teren policjantów.
Mówisz, że się zamartwiam Bazo podniósł się nie patrząc na Ralpha. Myślałem właśnie o kraju, gdzie żyje książęcy ród Kumało, mój ród. Cielęta, których doglądałem będąc chłopcem, już dawno stały się bykami i mają już własne potomstwo. Kiedyś
226
znałem każde zwierze w stadzie należącym do mego ojca, było tego piętnaście tysięcy sztuk, wszystkie je rozpoznawałem, znałem ich wiek, barwę sierści, kształt rogów.
Bazo westchnął i wdrapał się na krawędź skipu. Stanął obok Ralpha. Byli tego samego wzrostu, wysocy, dobrze zbudowani i przystojni, choć każdy w swoim rodzaju.
Już dziesięć razy nie tańczyłem wraz z moim oddziałem podczas Święta Świeżych Owoców i dziesięć razy nie widziałem mego króla, jak rzuca wojenną włócznią, wysyłając nas na czerwoną drogę.
Bazo posmutniał jeszcze bardziej i ściszył głos.
Od czasu kiedy odszedłem, chłopcy zdążyli już stać się mężczyznami, a niektórzy z nich noszą nawet przewiązane na ramionach i nogach krowie ogony, oznakę szczególnych zasług Bazo spojrzał ze smutkiem na swoje nagie ciało, przysłonięte tylko na biodrach brudną przepaską. Dziewczynki wyrosły na kobiety, a ich brzuchy dojrzały do rodzenia dzieci. Myślę o swoim ojcu i zastanawiam się, czy wiek zaznaczył się już śniegiem na jego skroniach. Każdy, kto przychodzi z mego kraju, przynosi mi wieści od Juby, Gołębicy, mojej matki. Ma ona dwunastu synów-, ale ja jestem pierworodny, najstarszy.
Dlaczego więc pozostawałeś tu tak długo? spytał ostro
Ralph.
A dlaczego ty byłeś tu tak długo, Henshaw? odgryzł się Bazo, a młody Ballantyne nie wiedział, co odpowiedzieć. Czy udało ci się znaleźć w tej dziurze sławę i bogactwo? Obaj przyjaciele spojrzeli jednocześnie w dół szybu. Ludzie, którzy tam jeszcze pozostali, wyglądali z tej wysokości jak zastępy mrówek. Czy znalazłeś tu kobietę z włosami tak długimi i jasnymi jak zimowa trawa, kobietę, która umiałaby zaopiekować się tobą w nocy? Czy w twoim domu rozbrzmiewa śmiech twoich synów, Henshaw? Co cię tu trzyma?
Ralph podniósł oczy i spojrzał na Bazo, ale zanim odpowiedział, skip dojechał do poziomu pierwszej rampy. Wstrząs przywołał Ralpha do rzeczywistości, popatrzył w górę i pomachał ojcu stojącemu nieco wyżej.
Osłabł nagle przeraźliwy łoskot parowego dźwigu i skip zaczął powoli hamować. Bazo poprowadził robotników na drewnianą
227
platformę. Ralph patrzył za nimi, po czym i on opuścił skip. Poczuł, jak drewniana konstrukcja chwieje się pod ciężarem dwudziestu silnych mężczyzn. Spojrzał w górę szukając ojca. Pogratulowałby mu pewnie dobrego urobku. Nie było go jednak na rusztowaniach, odszedł nie czekając na syna.
Zouga spakował już kufer, który należał kiedyś do Aletty i przebył z nią całą drogę z Kapsztadu. Teraz miał z nim wrócić i oprócz niego niewiele pozostało Zoudze do wzięcia.
Na dnie kufra położył Biblię Aletty, jej dziennik i ozdobną szkatułkę z pozostałościami biżuterii. Cenniejsze kosztowności dawno już zostały sprzedane, aby podtrzymać gasnące marzenia Zougi.
Obok tych kilku pamiątek zapakował własne dzienniki, mapy i książki. Zawahał się, gdy w ręce wpadł mu zwinięty w rulon manuskrypt.
Być może uda mi się znaleźć teraz trochę czasu i go wreszcie ukończyć mruknął Zouga i włożył papier do kufra.
Kufer był tylko do połowy zapełniony i Zouga bez wysiłku zniósł go po schodach i postawił na ganku. Postanowił nic więcej nie zabierać. Skromne umeblowanie domu udało mu się sprzedać na licytacji. Uzyskał za nie dziesięć funtów. Zgodnie z przewidywaniami Rhodesa Zouga odchodził stąd, tak jak przyszedł.
Gdzie jest Ralph? spytał Jana Cheroota, który przymocowywał właśnie do wozu czarny stalowy kociołek.
Pewnie wpadł do Diamentowej Lii. Ma prawo się trochę rozerwać po całodniowej harówce.
Zouga zignorował zaczepkę i zaczął przyglądać się uważnie wozowi. Był to najnowszy i najmocniejszy z trzech pojazdów, jakimi dysponował. Jeden odjechał już wraz z Louise St. John, ale ten, któremu się teraz przyglądał, powinien dowieźć ich bez kłopotu do Kapsztadu, nawet przy znacznie większym obciążeniu.
Jan Cheroot nachylił się w stronę Zougi, aby wziąć do niego kufer i załadować go już na wóz.
Poczekaj, najpierw to rzekł wtedy Zouga, wskazując leżącą pod drzewem niebiesko cętkowaną płytę.
O matko... jęknął Cheroot. Nie, nie mogę w to
228
uwierzyć. Przez dwadzieścia dwa lata widziałem już, jak robiłeś różne głupie i szalone rzeczy, ale to...
Zouga podszedł do niebieskiego bloku, który Ralph wydobył kiedyś z dna Posiadłości Diabła, i postawił na nim nogę.
Podniesiemy go za pomocą bloczka i liny spojrzał w górę, gdzie na grubej gałęzi zamontowany był już bloczek z przewiązanym wokół konopnym sznurem. A potem cofniemy pod niego wóz.
Znakomicie! Cheroot usiadł na kufrze i skrzyżował ręce na piersi. Nic z tego. Kiedyś nadstawiałem dla ciebie karku, ale byłem wtedy młody i głupi.
Daj spokój, Cheroot. Marnujemy tylko czas.
Co chcesz zrobić z tym ohydnym kawałkiem skały?
Straciłem ptaka, potrzebuję teraz nowego bóstwa.
Słyszałem o ludziach, którzy wznoszą pomniki komuś wyjątkowo dzielnemu lub na pamiątkę wielkiej bitwy, ale żeby wznosić pomnik głupocie... lamentował Cheroot.
Cofnij wóz.
Nie i jeszcze raz nie. Nie zrobię tego. Za żadną cenę, za żadne pieniądze.
Kiedy to załadujemy, dostaniesz ode mnie butelkę brandy i będziesz mógł sam przy niej świętować.
Tylko pod tym warunkiem westchnął Jan Cheroot i zszedł z wozu. Ale nie spodziewaj się, że mi się to spodoba dodał, podchodząc do Zougi i wpatrując się nienawistnie w niebieską płytę.
Zouga zaśmiał się po raz pierwszy od dłuższego czasu i objął Cheroota ramieniem.
Teraz możesz znowu czegoś nienawidzić i pomyśl tylko, jak będziesz przez to szczęśliwy rzekł z uśmiechem.
Piłeś natarł na niego Zouga, a Ralph rzucił kapelusz w róg pokoju i kiwnął głową.
Tak, wypiłem ze dwa piwa podszedł do kuchennego pieca, by ogrzać ręce. Wypiłbym więcej, gdybym tylko miał pieniądze.
Czekałem na ciebie ciągnął Zouga z wyrzutem w głosie. Ralph odwrócił się do niego plecami.
Oddaję ci każdą godzinę mojego dnia, tato odparł
229
z tłumioną wściekłością. Pozwól, abym chociaż wieczorem miał chwilę dla siebie.
Mam ci coś bardzo ważnego do powiedzenia rzekł Zouga i skinął głową w kierunku pustego krzesła. Usiądź, Ralph.
Zouga przetarł twarz dłonią, starając się zebrać myśli. Tak często w ciągu ostatnich kilku dni starał się znaleźć odpowiednie słowa, aby powiedzieć Ralphowi, że stali się nagle nędzarzami, a cały ich wieloletni trud i znój poszedł na marne. Nie było to jednak łatwe.
Wreszcie opuścił rękę i spojrzawszy synowi w oczy zaczął opowiadać mu wszystko po kolei, a kiedy skończył, czekał z niepokojem na jego reakcję. Ralph nie poruszył się podczas przemowy ojca, a teraz patrzył na niego kamiennym wzrokiem. Zouga odezwał się znowu:
Wyruszamy nad ranem. Wraz z Janem Cherootem załadowałem już wóz. Zaprzęgniemy do niego wszystkie muły, na tak długą trasę będę potrzebował podwójnego zaprzęgu.
Zouga znowu zamilkł, ale i tym razem nie doczekał się reakcji.
Pewnie się zastanawiasz, dokąd pojedziemy i co będziemy robić. Powiem ci więc, że gospodarstwo Harknessa wciąż na nas czeka.
Założyłeś się o to wszystko Ralph odezwał się w końcu nie mówiąc mi nawet słowa. Ty, który zawsze prawiłeś mi kazania o hazardzie i uczciwości.
Ralph!
To nie była tylko twoja własność, należała do nas wszystkich.
Jesteś pijany.
Przez wszystkie te lata słuchałem twoich obietnic. Pojedziemy na północ, Ralph Ralph parodiował sposób mówienia Zougi. Pomoc jest dla nas, Ralph, podzielimy się nią. Ten kraj czeka na nas, Ralph.
Nie wszystko jeszcze stracone, ciągle mam koncesję. Kiedy powrócimy do Kapsztadu...
Ty powrócisz, nie ja w głosie Ralpha wyczuć można było gniew. Powrócisz do Kapsztadu i będziesz roił swoje starcze marzenia. Mnie robi się już od nich niedobrze.
Jak śmiesz tak do mnie mówić!
Jak widzisz, wcale się nie boję. I Bóg mi świadkiem, odważę
230
się na coś znacznie zuchwalszego. Odważę się na to, na co tobie odwagi już nie starczyło...
Ty bezczelny i głupi szczeniaku!
Ty okrutny, bezzębny starcze!
Zouga przechylił się nad stołem, wyrzucając do przodu jedno ramię. Uderzył Ralpha w twarz otwartą dłonią; cios był mocny i nieoczekiwany, niczym wystrzał z pistoletu. Głowa chłopca odskoczyła nagle do tyłu.
To ostatni raz, kiedy mnie uderzyłeś, nie dotkniesz mnie nigdy więcej Ralph wstał i skierował się prosto do drzwi; gdy dotykał już klamki, odwrócił się. Jedź do Kapsztadu śnić swoje sny o potędze, ja zajmę się teraz tym, żeby moje marzenia ożyły.
A więc idź mruknął Zouga, a blizna na jego twarzy stała się biała jak lód. Idź i niech cię wszyscy diabli!
Pamiętaj, tato, odchodzę niczego stąd nie zabierając, nawet twojego błogosławieństwa.
Bazo obudził się natychmiast, czując dotyk ręki na swoim policzku i instynktownie sięgnął po dzidę. Ręka przytrzymała jednak jego dłoń.
Książę Kumało, czy pamiętasz jeszcze drogę do kraju
Matabele?
Minęła chwila, nim Bazo otrząsnął się ze snu i zebrał myśli.
Pamiętam każdy bród, każde zielone wzgórze i każdy wodopój przy drodze wyszeptał po chwili. Pamiętam je tak dobrze, jak głos mego ojca i śmiech mojej matki.
Zwiń więc swą matę i wskaż mi drogę, Bazo, Toporze! rzekł Ralph.
Diamentowa Lii nie uśmiechała się już tak często jak kiedyś. Przed kilku miesiącami jej przedni ząb, na którym dumnie nosiła diamentową koronkę, zaczął ją boleć, powoli przy tym czerniejąc. Kiedy ból stał się nie do zniesienia, Lii posłała po dentystę, który wyrwał ząb i odkaził ranę.
Ulga była niemal natychmiastowa, jednak między przednimi zębami pozostała czarna szczelina.
Lii wyraźnie też przytyła. Był to wynik dobrego jedzenia,
231
którego nigdy sobie nie odmawiała, i tych kilku sączonych codziennie kropel dżinu. Jej piersi, zawsze obfite, straciły teraz kształt i jędrność i zaczęły wprost wylewać się ze stanika.
Dłoń, która trzymała porcelanową filiżankę, była tłusta, a pierścionki z diamentami, rubinami i szmaragdami wbijały się głęboko w jej pulchne, poznaczone dołeczkami palcewokół Lii roztaczała się aura królewskiego bogactwa i przepychu.
Jej włosy nadal połyskiwały złotem, a skóra była gładka i świeża, jedynie wokół oczu pojawiła się już siateczka zmarszczek.
Lii siedziała w rogu tarasu, na pierwszym piętrze swego domu. W Kimberley było już kilka dwupoziomowych budynków, żaden z nich, nawet biura Towarzystwa Diamentowego, nie był jednak tak bogato zdobiony dach domu Lii wydawał się wsparty na przepysznej białej koronce.
Fotel Lii, z ręcznie rzeźbionego mahoniowego drewna, inkrustowany był macicą perłową i kością słoniową. Lii sprowadziła go z Indii za pośrednictwem Holenderskiego Towarzystwa Wschodnio-indyjskiego. Kosztował ją dwieście funtów, jednak siedząc na nim na tarasie mogła dostrzec najmniejszy ruch na szerokiej ulicy prowadzącej do głównego rynku. Ze swego tronu obserwowała wejścia do trzech znajdujących się przy rynku barów, które teraz były jej własnością, i szacowała zamożność swojej klienteli.
Mogła też patrzeć w drugą stronę, tam gdzie przy ulicy De Beera znajdował się zbudowany z czerwonej cegły domek z białym ogrodzeniem i dyskretnym szyldem: "Francuska moda. Haute couture. Krawcowe prosto z Kontynentu. Profesjonalistki w każdym calu."
W tym miejscu od południa aż do późnej nocy panował nieustanny ruch. Dziewczęta, które zatrudniała Lii, rzadko kiedy zostawały w Kimberley dłużej niż pół roku. Wracały stąd na południe, wyczerpane wprawdzie, ale niewątpliwie znacznie zamożniejsze.
Lii już tylko sporadycznie wykonywała swój stary zawód. Decydowała się na to raz, czasem dwa razy w tygodniu i tylko dla swoich starych, wiernych klientów. Mówiła, że robi to dla zdrowia, krew zaczynała krążyć w niej wtedy szybciej, a sen stawał się lżejszy.
Lii trzymała właśnie w swojej pulchnej ręce srebrny rokokowy dzbanek i nalewała herbatę do dwóch ręcznie malowanych porcelanowych filiżanek.
232
Ile cukru? spytała.
Ralph siedział naprzeciw niej na twardym krześle. Pachniał mydłem do golenia i tanią wodą kolońską. Jego gładko wygolona twarz zdawała się połyskiwać w słońcu, a koszula była tak mpcno wykrochmalona, że szeleściła przy każdym ruchu.
Lii przyglądała mu się uważnie znad filiżanki.
Czy nasz zacny major wie o twoich planach? spytała cicho. Ralph potrząsną) głową. Lii zastanowiła się przez chwilę
i odczuła nagle zadowolenie, że gości syna jednego z założycieli Kimberley Clubu, dżentelmena, który nie pozdrowił jej nigdy na ulicy, odesłał datki przesłane na budowę nowego szpitala i nie odpowiadał nawet na jej zaproszenia. Lista upokorzeń była taka długa...
Dlaczego nie zwrócisz się z tym do swego ojca? spytała w końcu.
Mój ojciec nie jest zbyt bogaty. Ralph nie chciał zdradzić nic więcej, był zbyt lojalny, aby ujawnić, że Zouga jest bankrutem i wkrótce opuści Kimberley bez grosza przy duszy. Nie chciał też, aby Lii wiedziała, że zerwał z nim wszelkie więzi.
Lii raz jeszcze przyjrzała się uważnie Ralphowi i wzięła do ręki leżącą na stoliku kartkę, studiując uważnie zestawioną tam listę i poszczególne ceny.
Dziewięćset funtów za woły?
To pełny zaprzęg najlepszych i najsilniejszych zwierząt, jakie udało mi się znaleźć wyjaśnił Ralph. Droga do rzeki Shashi jest piaszczysta i trudno przejezdna. Muszę mieć te zwierzęta, aby przeciągnąć tamtędy mój czterotonowy ładunek.
Dobra handlowe: piętnaście tysięcy funtów Lii raz jeszcze spojrzała na Ralpha.
Strzelby, proch, brandy, wisiorki i tkaniny.
Jakie to strzelby?
Stare muszkiety, po pięć funtów i dziesięć szylingów.
Ralph, oni znają już broń odtylcową Lii potrząsnęła głową. Twoje muszkiety nie będą tam miały dobrego zbytu.
Nie stać mnie na nowoczesną broń i nie wiem nawet, gdzie szukać amunicji.
Ralph, kochanie, ja też mogłabym zatrudnić w swoim francuskim zakładzie bandę brudnych wiedźm i nie wyszłoby to
233
wcale drogo. Ale nie zrobiłam tego. Zatrudniłam świeże i piękne dziewczęta. Jeżeli planujesz na małą skalę, będziesz miał małe zyski. Nie bądź skąpy! Nigdy nie oszczędzaj pieniędzy Lii nalała trochę dżinu do pustej filiżanki. Mogę załatwić ci dostawę najlepszych strzelb Martini-Henry, będzie to jednak kosztować dodatkowo tysiąc pięćset funtów Lii sięgnęła ręką po pióro i dokonała na kartce odpowiednich poprawek.
Brandy?
Kapsztadzka w dwudziestu beczułkach, po jednym galonie każda.
Słyszałam, że Lobengula preferuje raczej koniak Courvoisier, a jego siostra Ningi pija tylko szampana marki Piper-Heidsieck.
To będzie następne pięćset funtów, jeśli nie więcej stęknął Ralph.
Trzysta Lii znowu poprawiła zapis. Mogę dostać alkohol po cenach hurtowych. A teraz amunicja. Dziesięć tysięcy naboi wystarczy?
Będę potrzebował tysiąca na własne potrzeby, resztę muszę sprzedać wraz z bronią.
Jeśli Lobengula pozwoli ci polować na słonie wtrąciła Lii.
Mój dziadek jest jednym z jego najdawniejszych przyjaciół, a moja ciotka Robyn przez prawie dwadzieścia lat mieszkała wraz z mężem w misji nad rzeką Khami.
Tak, wiem, że masz przyjaciół na królewskim dworze Lii ściągnęła z aprobatą usta. Słyszałam jednak, że słonie zostały już wybite w całym kraju Matabele.
Schroniły się w górze rzeki Zambezi.
Nie dostaniesz się tam konno, a polowanie na stojąco nie przystoi białemu.
Mój ojciec polował w ten sposób, poza tym nie stać mnie na konia.
W porządku zgodziła się w końcu Lii i oznaczyła kolejną pozycję na kartce.
Pracowali jeszcze przez godzinę, raz po raz przeglądając całą listę i zatrzymując się przy każdej pozycji. Lii wciąż coś kreśliła i dopisywała nowe cyfry. W końcu odłożyła pióro na tacę i nalała sobie do filiżanki podwójną porcję dżinu.
W porządku oświadczyła z satysfakcją.
234
Czy oznacza to, że pożyczysz mi pieniądze?
Tak.
Nie wiem, co powiedzieć Ralph pochylił się nad stołem, rozpromieniony i szczęśliwy. Lii, nie potrafię...
Lepiej nic nie mów, dopóki nie usłyszysz moich warunków Lii uśmiechnęła się cierpko. To pożyczka, dwadzieścia procent
rocznie.
Dwadzieścia procent! jęknął Ralph. Na miłość boską,
to straszna lichwa!
W rzeczy samej odparła Lii spokojnie. Ale pozwól mi skończyć. Dwadzieścia procent wkładów i pięćdziesiąt procent zysków.
I połowa zysków! Nie, Lii, to już nie jest lichwa, to zwykły rozbój!
Zgadza się przytaknęła Lii. Dobrze, że jesteś wystarczająco bystry, żeby to ocenić.
Czy nie możemy po prostu... zaczął nieśmiało Ralph.
Nie, nie możemy. Takie są moje warunki rzekła Lii, a Ralph przypomniał sobie swego sokoła Scipio o przeraźliwie zimnych oczach.
Zgoda rzekł w końcu, a spojrzenie Lii od razu zrobiło się łagodne i wesołe.
A więc jesteśmy wspólnikami powiedziała kładąc dłoń na jego przedramieniu i pocierając je delikatnie. Pozostaje tylko przypieczętować umowę dorzuciła wesoło. Chodź!
Przez szklane drzwi wprowadziła go do swojej sypialni, gdzie zaciągnęła od razu zasłony. W pokoju zrobiło się chłodno i ciemno. Lii odwróciła się do Ralpha i zaczęła rozpinać mu koszulę.
Ralph jej głos był słodki jak dawniej. Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił.
Co mianowicie? spytał Ralph.
Lii stanęła na palcach i szepnęła mu coś na ucho.
Jesteśmy wspornikami, czy nie? spytała czując, jak zaczyna się od niej odsuwać. Ralph zawahał się przez chwilę, a potem pochylił się i ująwszy Lii pod kolana zaniósł ją na łóżko.
To nie są woły rzekł z dumą Bazo. Każdy z nich to syn węża skrzyżowany z duchem Maszony.
Woły, które wybrał Bazo, były dorodne i potężne, o szerokich
235
prostych rogach. Bazo, jak prawdziwy Matabele, od najmłodszych lat opiekował się zwierzętami, a przy tym uwielbiał je i znał się na nich znakomicie.
Nie był jednak woźnicą. Nigdy jeszcze nie powoził większym zaprzęgiem. Nie wiedział nawet, jak zaprząc do wozu dwadzieścia cztery woły.
W kraju Matabele były tylko dwa pojazdy kołowe i oba należały do króla Lobenguli. Dla Bazo bydło stanowiło źródło bogactwa, mięsa i mleka, zwierzęta nie byty nigdy używane jako siła pociągowa. Dotychczas miał do czynienia jedynie z dwukołowymi wozami, którymi transportowano żwir z kopalni.
Ralph założył, że woły są nastawione przyjaźnie i dobrze wyszkolone, zmontowanie zaprzęgu nie powinno stanowić więc problemu. Zwierzęta jednak od razu wyczuły u obu mężczyzn brak doświadczenia, stały się dzikie i rozjuszone jak świeżo schwytane bawoły.
Przez dwie godziny uganiali się za wołami po trawiastej równinie za miastem, próbując zebrać je wreszcie wszystkie razem i unieruchomić w jarzmie.
Wkrótce wokół nich zgromadził się tłum próżniaków, którzy kibicowali z butelkami w dłoniach, śmiejąc się i wykrzykując szydercze uwagi.
Wkrótce Bakela dowie się o tym wszystkim, przyjdzie tu i wtedy najemy się prawdziwego wstyduwestchnął Bazo ocierając pot z czoła.
Ralph nie widział ojca od czasu pamiętnej nocy, ale odwiedził niedawno Jordana w biurze Towarzystwa Diamentowego przy ulicy De Beera. Zouga Ballantyne być może nie ochłonął jeszcze po szoku, jaki przeżył, gdy opuścili go nagle obaj synowie, lecz Jordan zapewnił, że nie wyjechał jeszcze do Kapsztadu.
Na samą myśl, że ojciec stać się może świadkiem jego upokorzenia, krew uderzyła Ralphowi do głowy. W przypływie desperacji trzasnął ze swojego kilkumetrowego bata.
Nkosanal usłyszał nagle za sobą uwłaczające pozdrowienie. Nkosi oznacza w języku zulu wodza, natomiast nkosana jest
lekceważącym zdrobnieniem, którego używa się zazwyczaj w stosunku do białych chłopców.
Tylko jedno zwierzę na dziesięć może iść na początku, a ten
236
właśnie jest przewodnikiem ciągnął mężczyzna protekcjonalnym tonem, wskazując palcem potężnego wołu. Każdy, kto choć trochę zna się na wołach, odgadnie to nawet z zamkniętymi oczami.
Był małym czarnym gnomem i nie sięgał Ralphowi nawet do ramienia. Jego pomarszczona i pokryta bruzdami twarz przypominała twarz starca, ale zarówno wełniste włosy, jak i gęsta broda były kruczoczarne. Miał też równe, białe zęby.
Ubrany w wojskową kurtkę z oberwanymi insygniami, na czole nosił wypolerowany czarny diadem. Język, jakim się posługiwał, przypominał język Matabelów, ale intonacja i gramatyka charakterystyczne były dla mowy Zulusów.
Tak więc, gdy Ralph spytał go, czy jest Zulusem, mężczyzna popatrzył na niego z pogardą.
Tak, jestem prawdziwym Zulusem, nie zaś członkiem niesławnego rodu Kumało, z którego wywodził się zdrajca Mzilikazi, rodu, którego krew wymieszała się już całkowicie z krwią plemion Venda, Tswana i Maszona.
Hej ty! przerwał mu ostro Bazo. Zdawało mi się, że słyszę ujadanie napuszonego pawiana.
Zulus spojrzał ponuro na Bazo, wziął z ręki Ralpha bat i odszedł szybko w stronę zwierząt.
Tylko dziesięć minut zajęło mu przygotowanie zaprzęgu, a kiedy praca została wykonana, strzelił z bata i zwierzęta posłusznie ruszyły z miejsca, ciągnąc za sobą wyładowany towarem wóz.
Yapfl Dokąd? Którą drogą? krzyknął Zulus mrużąc oczy.
Yakatol Na północ! zawołał uradowany Ralph, a Bazo porwał swoją tarczę i dzidę i pokrzykując zaczął wykonywać dziki wojenny taniec.
Droga do rzeki Vaal stanowiła pierwszy etap podróży. Ziemia była miękka i pobrużdżona głębokimi koleinami, tak że wóz zapadał się po same osie, a widoczność ograniczała chmura pyłu wzniesiona przez inne zaprzęgi. Wkrótce droga zwęziła się, ruch znacznie osłabł, a powietrze stało się wreszcie przezroczyste. Ralph odwrócił się i zobaczył w tyle zarysy rusztowań, które wyglądały z tej odległości jak ogołocone z liści drzewa.
Zulus zawołał coś do swego pomocnika, czarnego chłopca, który szedł na przedzie zaprzęgu, i ten nagle zawrócił zwierzęta z drogi. Wóz skrzypnął, a koła wydostały się z głębokich kolein
237
i potoczyły po trawie w stronę rozłożystej niczym wielki parasol akacji, która miała dać ludziom opał i schronienie na noc.
Ralph przypatrywał się uważnie swoim dwóm niespodziewanym towarzyszom podróży. Chłopiec wyłonił się nagle z chmury czerwonego pyłu, niemal całkowicie nagi, ze zwiniętą matą na plecach i małym kociołkiem na głowie. Cały ten dobytek złożył na wozie, a następnie za przyzwoleniem Zulusa wziął z jego ręki lonżę i pobiegł szybko na początek zaprzęgu.
Ralph zastanawiał się, ile lat może mieć ten smyk, i pomyślał, że chyba nie więcej niż dziesięć.
Jak on się nazywa? spytał Zulusa.
Chodzi ci o imię? Murzyn tylko wzruszył ramionami. A jakie to ma znaczenie? Nazywaj go Umfaan, Chłopiec.
A jak tobie na imię? brnął dalej Ralph. Zulus uśmiechnął się pod wąsem.
Imię może być zagrożeniem, może wznieść się nad człowiekiem, jak sęp i naznaczyć go aż do śmierci. Zanim na dwór królewski w Ulundi wkroczyli obcy żołnierze, ja także nosiłem pewne imię...
Na wspomnienie bitwy, która zakończyła wojnę zuluską, Ralph poczuł się nieswojo. Zdał sobie sprawę, że porwana kurtka, którą miał na sobie Murzyn, mogła zostać ściągnięta z zabitego Anglika. Lord Chelmsford zesłał króla Zulusów i większość jego dowódców wojskowych na Wyspę Św. Heleny, gdzie wcześniej zmarł już w niewoli inny wielki władca. Ci, którym udało się zbiec i uniknąć zesłania, błąkali się teraz bezdomni po całym kontynencie. Jednym z nich musiał być właśnie jego woźnica, który wciąż nosił na czole diadem zuluskiego wodza.
Było to imię ciągnął Murzyn które wymieniano kiedyś z szacunkiem, ale nie słyszałem go już tak dawno, że zapomniałem nawet, jak brzmiało.
A więc zapomniałeś, jak się nazywasz? spytał Ralph.
Teraz nazywam się Isazi, Mędrzec, z powodów, które powinny być jasne nawet dla członka plemienia Matabele.
Z drugiej strony paleniska dobiegło pogardliwe parsknięcie Bazo; wstał nagle i odszedł od ognia w stronę, z której dochodziło wycie szakala.
238
Ja nazywam się Henshaw rzekł Ralph. Czy zostaniesz ze mną i doprowadzisz mój wóz do celu?
Czemu nie, Mały Sokole?
Nie spytasz nawet, dokąd chcę jechać?
Potrzebuję po prostu drogi wzruszył ramionami Isazi. Ta, która prowadzi na pomoc, nie jest ani dłuższa, ani trudniejsza od tej na południe.
Szakal zawył raz jeszcze, tym razem znacznie bliżej. Bazo znieruchomiał, ściskając w ręce dzidę i zbliżył do ust obie dłonie. Odgłos, który wydał, przypominał do złudzenia wycie szakala.
Bazo imię wypowiedziane zostało szeptem delikatnym jak powiew wiatru i zza wzgórza wyłonił się cień postaci.
Kamuza, mój bracie Bazo przycisnął przyjaciela, kładąc dłonie na jego ramionach. Noszę w żołądku kamień ciężki jak gorycz naszego rozstania.
Kiedyś znowu pójdziemy wspólną drogą, pewnego dnia będziemy znowu pić piwo z jednego dzbana i walczyć ramię przy ramieniu... odrzekł cicho Kamuza. Lecz teraz obaj jesteśmy na usługach króla.
Kamuza odwiązał rzemyki przytrzymujące opaskę; materiał opadł ciężko Murzyn był zupełnie nagi.
Pospiesz się. Muszę powrócić przed dzwonem obwieszczającym godzinę policyjną.
Nikt cię nie widział? dopytywał się Bazo, zdejmując własną przepaskę i wymieniając się z Kamuza.
Policja jest już prawie wszędzie przyznał Kamuza ale nikt mnie dziś nie śledził.
Bazo zważył w rękach futrzaną przepaskę, podczas gdy Kamuza wkładał szybko swoje nowe "ubranie".
Pokaż je rzekł po chwili.
Kamuza wziął przepaskę z jego rąk i rozłożył ją na jednym z oświetlonych przez księżyc kamieni. W środku znajdowała się skórzana skrytka zamaskowana łańcuszkiem koralików. Podzielona była na kilkanaście przegródek, w każdej znajdował się kamień.
Policz je polecił Kamuza. Liczba musi się zgadzać
239
i oby Lobengula znalazł ich tyle samo, gdy wręczysz mu tę sakwę w GuBulawayo, Miejscu Zabijania.
Bazo dotykał każdego kamienia koniuszkami palców, a jego usta poruszały się bezdźwięcznie.
Amashumi amatatul rzekł wreszcie.
Trzydzieści powtórzył Kamuza. Zgoda. Wszystkie kamienie były czyste i duże, najmniejszy wielkości
fasoli.
Powiedz Lobenguli, Wielkiemu Słoniowi, że jestem jego wiernym psem i padam nisko do jego stóp. Powiedz mu, że będzie miał jeszcze więcej żółtych monet i błyszczących kamieni. Powiedz mu, że jego dzieci pracują dla niego codziennie w wielkim wykopie. Każdy, kto powróci na północ, przyniesie bogactwa Kamuza zbliżył się do Bazo i położył mu rękę na ramieniu.
Idź w pokoju, Bazo, Toporze.
Pozostań w pokoju, mój bracie, a dni rozstania niech rozpłyną się niczym krople deszczu na piasku pustyni, aż znowu będziemy mogli się spotkać.
Pierwszą prawdziwą próbą wytrzymałości zaprzęgu była przeprawa przez rzekę Vaal.
Nurt był powolny, ale wystarczająco głęboki, aby zakryć piasty kół. Wóz z trudem toczył się po nierównym kamienistym dnie, chwiejąc się niebezpiecznie i hamując co chwila, tak że Isazi znowu musiał wykazać się doświadczeniem.
Kiedy wreszcie znaleźli się na drugim brzegu, Ralph zarządził postój wcześniej niż zazwyczaj. Przy brzegu było dużo soczystej trawy i pod dostatkiem pitnej wody. Następny odcinek drogi prowadzić miał prosto do misji doktora Moffata odległej jeszcze o jakieś dwieście kilometrów. Droga ta miała być szczególnie wyczerpująca.
Od jutra zaczynamy podróżować nocą zarządził Ralph, a Isazi spojrzał na niego uważnie.
Już o tym myślałem powiedział z powagą. Ale skąd ty, Mały Sokole, możesz wiedzieć o podróżowaniu nocą? Taką wiedzę posiedli tylko mędrcy.
Musisz więc mnie do nich zaliczyć, Isazi odparł Ralph
240
i poszedł poszukać miejsca, z którego miałby najlepszy widok na zachodzące słońce.
Był to pierwszy dzień w życiu Ralpha, kiedy poczuł się zupełnie niezależnym i wolnym człowiekiem. Idąc za swoim wozem, snuł wspaniałe plany na przyszłość. Wyobrażał sobie dziesiątki wozów przemierzających kontynent z jego towarem. Widział, jak zmierzają na południe wyładowane kością słoniową i sztabkami złota.
Później jednak spojrzał na poryte brzegi rzeki, porzucone wykopy i pryzmy piaszczystej ziemi, która miała przynieść ludziom bogactwa, a stała się tylko cmentarzyskiem nie ziszczonych marzeń. Nagle poczuł się bardzo mały i samotny, poczuł strach. Pomyślał
0 ojcu i przypomniał sobie jego ostatnie słowa: "A więc idź! Idź
1 niech cię wszyscy diabli!"
Nie chciał, żeby tak to się skończyło. Zouga Ballantyne był jedynym wzorem w życiu Ralpha. Bohaterem, który kładł się cieniem na wszystkich jego myślach i poczynaniach.
Do tej chwili nie zastanawiał się nad utratą ojca, starał się odepchnąć od siebie wspomnienie ich burzliwego rozstania. Teraz zrozumiał, że rzeka, którą widzi przed sobą, wyznacza granicę między nowym a starym życiem. Nie było już powrotu ani teraz, ani w przyszłości. Utracił ojca, brata i Jana Cheroota. Zrozumiał, że jest samotny, opuszczony przez wszystkich, i łzy napłynęły mu do oczu.
Nagle wydało mu się, że zamglony wzrok go myli: na drugim brzegu rzeki zobaczył jeźdźca. Siedział na koniu z jedną ręką na biodrze, dumny i wyprostowany.
Ralph podniósł się wolno, wpatrując się z niedowierzaniem w odległą sylwetkę, i nagle pognał przed siebie, zeskoczył ze skarpy i dał nura w sięgającą mu do pasa wodę.
Zouga zeskoczył szybko z grzbietu Toma i pobiegł synowi na spotkanie.
Stanęli naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem. Nie obejmowali się od czasu pogrzebu Aletty i ciężko im było uczynić to teraz, choć obaj bardzo tego pragnęli.
Nie mogę pozwolić, abyśmy rozstali się w ten sposób zaczął Zouga. Ralph nie był w stanie powiedzieć słowa, gardło ściśnięte miał wzruszeniem. Czas już, żebyś rozpoczął samodzielne życie Zouga pokiwał głową. Czas najwyższy. Jesteś jak młody
16 Twardzi ludzie
241
orzeł, któremu za mało miejsca w gnieździe. Zdałem sobie z tego sprawę wcześniej niż ty, Ralph, ale nie chciałem cię utracić. Właśnie dlatego moje słowa były tak okrutne. Mam dla ciebie dwa pożegnalne podarunki Zouga podał Ralphowi wodze i poklepał Toma po aksamitnym pysku. Oto pierwszy z nich rzekł spokojnie, ale jego oczy zdradzały, jak drogo kosztował go ten gest. Drugi znajdziesz w torbie, przy siodle. Jest to zeszyt z moimi notatkami. Przeczytaj je, kiedy będziesz miał trochę wolnego czasu. Może wydadzą ci się interesujące, a nawet cenne.
Ralph nadal milczał. Stał zakłopotany ściskając wodze i usiłując powstrzymać zbierające się pod powiekami łzy.
I jeszcze jeden mały podarunek, ale nie ma on żadnej wymiernej wartości. To moje błogosławieństwo.
Tylko tego potrzebowałem naprawdę wyszeptał Ralph.
Pozostało jeszcze około tysiąca kilometrów do granicy kraju Matabele.
Isazi dawał sygnał do wymarszu każdego wieczora o zmierzchu. W czasie jednej nocy pokonywali niekiedy i trzydzieści kilometrów, gdy jednak droga była zła i piaszczysta, zdarzało im się nie przebyć nawet dziesięciu.
W dzień, kiedy woły pasły się spokojnie, Ralph wyjeżdżał z Bazo na polowania.
Po pięćdziesięciu dniach od wyjazdu z Kimberley dotarli do rzeki Shashi, a gdy się przez nią przeprawili, Bazo postawił w końcu nogę na ojczystej ziemi. Zarzucił na plecy swą wojenną tarczę i zaprowadził Ralpha na najbliższe wzgórze, skąd rozciągał się widok na krainę Matabele.
Spójrz, jak lśnią te wzgórza szepnął Bazo z religijną niemal egzaltacją.
Była to prawda: w blasku wschodzącego słońca granitowe szczyty błyszczały niczym kosztowne klejnoty. Nieco dalej góry kończyły się, a zaczynał wielki płaskowyż, którego doliny porośnięte były dziewiczym lasem.
Takich drzew nie widziałeś na równinach wokół Kimberley wykrzyknął Bazo. Ralph skinął głową. Popatrz na te stada bawołów!
242
W oddali widać było mnóstwo zwierzyny. Ralph dostrzegł stada antylop kudu i impala, a także najszlachetniejsze ze wszystkich czarne antylopy o długich, ostro zakończonych rogach.
Czy to nie piękne, Henshaw? spytał Bazo.
To jest naprawdę piękne, Bazo.
Ralph zrozumiał nagle obsesję swego ojca, jego fascynację, tym dalekim krajem, który nazywał "swoją Północą", i myśląc o ojcu zadał pytanie, które dręczyło go już od kilku minut.
Słonie, Indhlovu\ Nie ma tu w ogóle słoni, Bazo. Gdzie podziały się ich stada?
Spytaj lepiej Bakeli, swojego własnego ojca mruknął Bazo. On pierwszy przyszedł po nie ze strzelbą, ale wielu poszło w jego ślady. Bardzo wielu.
Pod koniec dnia, kiedy Bazo, Isazi i Umfaan spali jeszcze, nabierając sił przed nocnym marszem, Ralph wyjął oprawny w skórę notatnik swego ojca i zaczął go uważnie przeglądać.
Na wewnętrznej stronie okładki widniała dedykacja:
Dla mojego syna Ralpha. Niech te notatki pokierują cię na północ i niech ci pomogą dokonać tego, czego mnie dokonać się nie udało
Zouga Ballantyne
Pierwsze dwadzieścia stron pokrytych było ręcznie rysowanymi mapami przedstawiającymi tereny ograniczone rzekami Zambezi, Limpopo i Shashi. Podróżował po nich Zouga, a przed nim jeszcze Tom Harkness. Mapy opatrywane były często adnotacją: "Kopia mapy sporządzonej przez Toma Harknessa w 1851 r."
Ralph docenił, jak ważny jest to dokument, na stronie dwudziestej pierwszej znalazł jednak coś więcej notatkę sporządzoną zwięzłym i precyzyjnym stylem Zougi:
W zimie 1860 r. podróżując od Tete nad rzeką Zambezi do miasta króla Mzilikazi, w Thabas Indunas zastrzeliłem 216 słoni. Nie mając wozów ani tragarzy zmuszony byłem ukryć kość słoniową w kryjówkach wzdłuż trasy. Podczas moich późniejszych wypraw do Zambezji zdołałem odnaleźć większość tych kryjówek i zabrać łupy. Pozostaje
243
jednak nadal piętnaście kryjówek, do których z różnych powodów nie udało mi się dotrzeć. Zawierają osiemdziesiąt cztery kly.
Przedstawię teraz listę tych kryjówek z dokładnymi wskazówkami, jak je odnaleźć.
Lista zaczynała się na stronie dwudziestej drugiej:
Kryjówka zrobiona 16 września 1860 r.
Pozycja: 3055' W. i 1745' Płd.
Granitowe wzgórze, które nazwałem Mount Hampden. Najwyższe w promieniu wielu kilometrów. Wyraźny wierzchołek z trzema szczytami. Na północnym zboczu pomiędzy dwoma drzewami znajduje się szczelina. W środku ukryłem osiemnaście dużych kłów o łącznej wadze 192 kilogramów i zamaskowałem kamieniami.
Aktualna cena kości słoniowej wynosiła czterdzieści szylingów za kilogram. Ralph obliczył szybko wartość wszystkich ukrytych przez Zougę kłów suma przekroczyła trzy tysiące funtów. Ta wielka fortuna czekała tylko, aby ją odkryć.
Ralph znalazł w notatce coś jeszcze ostatni fragment brzmiał:
W mojej książce Odyseja myśliwego opisałem odkrycie starożytnego miasta, które okoliczne plemiona nazywają: ZIMBABWE, czyli Cmentarzysko Królów.
Opowiedziałem też, jak udało mi się pozbierać okruchy złota z wewnętrznego dziedzińca i jak znalazłem starożytne posągi ptaków, z których jeden zabrałem ze sobą.
Prawdopodobnie znajduje się tam więcej złota, pozostało też jeszcze sześć cennych posągów. W Odysei myśliwego celowo unikam podania szczegółowego położenia starożytnych ruin. O ile mi wiadomo, od czasu mojej wyprawy nie trafił tam żaden biały człowiek, Murzyni natomiast mają tradycyjny zakaz wstępu na te tereny. Można więc mniemać, że posągi pozostają nadal w miejscu, w którym widziałem je po raz ostatni.
Biorąc pod uwagę fakt, że mój nie sprawdzany od miesięcy kompas mógł być trochę niedokładny, podam teraz orientacyjne położenie miasta, tak jak je wtedy wyliczyłem.
244
I
Ruiny znajdują się na tej samej długości geograficznej co wzgórze, które nazwałem Mount Hampden (3055' W.), ale aż 280 kilometrów na południe od tego miejsca: 20' Płd.
I zaczynał się szczegółowy opis trasy, jaką przemierzył Zouga, nim dotarł do Zimbabwe. Fragment ten kończył się zdaniem:.
Pan Bhodes zaproponował mi kwotę 1000 funtów w zamian za posąg, odmówiłem jednak.
Następnego dnia Ralph spróbował określić swoją obecną pozycję przy pomocy sekstansu. Nabył go na licytacji za dziesięć szylingów, a ojciec nauczył go, jak się nim posługiwać. Brakowało mu jednak chronometru, za którego pomocą mógłby określić dokładnie długość geograficzną. Oszacował ją na podstawie odległości, jaka dzieliła go jeszcze od rzek Shashi i Macloutsi.
Kto ośmielił się wjechać na królewską drogę! Komu niestraszny jest gniew Lobenguli?!
Podniesiony głos zbudził Ralpha. Zaczynało zmierzchać i na dworze zrobiło się już chłodno. Ralph wyczołgał się spod wozu i zaczął rozglądać nerwowo na wszystkie strony. Instynkt ostrzegł go jednak, by nie sięgał po opartą o koło nabitą strzelbę. Pod drzewami zobaczył ruchome cienie.
Podejdź bliżej, biały człowieku rozkazał głos. Powiedz, w jakiej przychodzisz sprawie, bo ostrza włóczni Lobenguli zabarwią się na czerwono.
Nieznajomy wyszedł z lasu i podszedł do obozowiska, które zostało tymczasem otoczone przez zwarty krąg wojowników. Każdy z nich osłonięty był długą tarczą i trzymał w dłoni wycelowaną przed siebie dzidę. Znad tarcz wystawały tylko pióropusze ze strusich piór, które poruszały się delikatnie na wietrze.
Mężczyzna, który wystąpił z szeregu, był chyba najbardziej imponującą postacią, jaką Ralph kiedykolwiek w życiu spotkał. Wysoka korona ze strusich piór sprawiała, że wydawał się olbrzymem. U ramion i kolan przywiązane miał pęki krowich
245
i
ogonów: każdy był nagrodą za męstwo przyznaną przez samego króla. Na jego inteligentnej twarzy o pięknych rysach zaznaczył się już upływ czasu, ale ciało było giętkie i muskularne jak ciało
młodzieńca.
Przychodzę w pokoju! krzyknął Ralph, słysząc napięcie
we własnym głosie.
Pokój to słowo, które siada na języku tak lekko jak motyl
i równie szybko ulatuje.
W tym momencie za plecami Ralpha pojawił się Bazo: zbudzony
rozmową, wyszedł spod wozu.
Ojcze! krzyknął nagle klasnąwszy w dłonie na wysokości twarzy. Przez tyle lat chmury przesłaniały słońce, a teraz znowu
zaświeciło pełnym blaskiem!
Wysoki wojownik postąpił krok naprzód, a jego męską hebanową twarz rozjaśnił nagle szeroki uśmiech. Trwało to tylko chwilę, szybko spoważniał i tylko iskry w oczach zdradzały, jak bardzo jest uradowany. Bazo wciąż klaszcząc w dłonie podszedł jeszcze bliżej, pochylił się przed ojcem z szacunkiem, a następnie przyklęknął na
jedno kolano.
Gandangu, synuMzilikazi, twój najstarszy syn, Bazo, Topór,
przynosi ci pozdrowienia i wyrazy hołdu.
Gandang spojrzał z czułością na syna i w tej jednej chwili świat
przestał dla niego istnieć.
Ojcze, proszę, abyś mnie pobłogosławił.
Gandang położył otwartą dłoń na krótko ostrzyżonej głowie
syna.
Masz moje błogosławieństwo rzekł cicho, a jego ręka
pozostała nadal na głowie Bazo i znak rytuału przemienił się w gest
czułości. Wstań, mój synu.
Bazo był tego samego wzrostu co ojciec i przez krótką chwilę obaj mężczyźni patrzyli sobie uważnie w oczy. Potem Gandang odwrócił się i pomachał tarczą, a otaczający ich krąg wojowników rozbił się nagle na małe grupki, które zniknęły
w lesie.
W ciągu kilku sekund zrobiło się zupełnie pusto, a na
środku obozowiska pozostał tylko Gandang z synem. Ale i oni podążyli wkrótce w stronę lasu, a ich cienie zlały się z cieniami
drzew. 246
Isazi wyszedł spod wozu osłonięty tylko wąską przepaską i splunął melancholijnie.
Chaka był zbyt łagodny. Powinien ścigać dalej Mzilikazi i nauczyć go dobrych manier. Matabelowie to nędzni parweniusze.
i Bękarty bez wychowania.
Czy wódz Zulusów zachowałby się inaczej? spytał Ralph sięgając po koszulę.
Nie przyznał Isazi. Z pewnością wszystkich by nas pozabijał, ale uczyniłby to z godnością i uszanowaniem.
Co teraz zrobimy?
Musimy czekać rzekł Isazi. Czekać, aż ten wystrojony błazen, który powinien nosić diadem nie na głowie, lecz jak pies na szyi, zadecyduje w końcu, co z nami zrobić Isazi splunął ponownie, tym razem z pogardą. Prawdopodobnie przyjdzie nam czekać dość długo. Myśl Matabele jest równie szybka jak bieg kameleona dokończył posępnie i wsunął się z powrotem na swoje posłanie pod wozem.
Bazo powrócił o świcie, przyszedł równie bezszelestnie, jak zniknął.
Mój ojciec Gandang, wódz Regimentu Inyati, wzywa cię do swej indaby, Henshaw.
Ralph zawahał się przez chwilę. Zdawało mu się, że słyszy głos ojca: "Pamiętaj zawsze, że jesteś Anglikiem, mój chłopcze, a będąc nim, reprezentujesz w tym kraju Naszą Królową."
Odpowiedź sama cisnęła mu się na usta: "Jeśli chce się ze mną spotkać, niech sam mnie odwiedzi." Zdołał jednak powstrzymać się przed wypowiedzeniem tych słów.
Gandang był wodzem dwóch tysięcy wojowników, odpowiednikiem generała. Był też synem poprzedniego władcy i przyrodnim bratem obecnego króla, a więc odpowiednikiem angielskiego księcia. Poza tym ziemia ta należała do Matabelów i Ralph był tu intruzem.
Powiedz swemu ojcu, że zaraz się u niego zjawię odrzekł spokojnie i poszedł włożyć czystą koszulę i zapasowe buty, które wyglansował mu Umfaan.
A więc ty jesteś Henshaw, syn Bakeli rzekł Gandang siadając na niskim siedzeniu wyrzeźbionym z jednego kawałka
* kości słoniowej.
247
ogoi król już mło
we
rc
Ralphowi nie zaproponowano żadnego siedzenia, ukucnął więc na wprost Gandanga.
Tshedi jest twoim pradziadem i w imieniu króla pozwolił ci wjechać na drogę do GuBulawayo. Tchedi miał prawo tak postąpić, jest bowiem przyjacielem Lobenguli, a przedtem przyjaźnił się z Mzilikazi.
Ralph milczał. Zrozumiał, że opowieść o jego pradziadku doktorze Moffat, któremu w kraju Matabele nadano imię Tshedi, przeznaczona była nie dla niego, lecz dla zebranych wokół Gandanga wojowników. Gandang wyjaśniał im powody swojej decyzji.
Ale w jakim celu wjechałeś na królewską drogę?
Przyjechałem zobaczyć ten wspaniały kraj, o którym tak wiele opowiadał mi ojciec.
Czy to wszystko? spytał Gandang.
Nie, przyjechałem tutaj z towarem, a jeśli król wyrazi zgodę, chciałbym również zapolować na słonie.
Nie mnie pytać, czego pragniesz bardziej: widoku ze wzgórza czy wozu wypełnionego kością słoniową rzekł Gandang ze złośliwym błyskiem w oku.
Ralph powstrzymał uśmiech i uchylił się od odpowiedzi.
Powiedz mi, synu Bakeli, jakie towary przywiozłeś?
Mam dwadzieścia bel najlepszego materiału i najpiękniejsze paciorki.
Kobiece fatałaszki! Gandang machnął pogardliwie ręką.
Mam też pięćdziesiąt skrzynek alkoholu, jaki najbardziej lubi król Lobengula i jego siostra Ningi.
Tym razem Gandang zacisnął usta, a jego oblicze stało się nagle surowe.
Gdyby to zależało ode mnie, wlałbym tę całą truciznę w twoje gardło powiedział to niemal szeptem, potem jednak ciągnął już normalnym głosem. Lecz Lobengulę, Wielkiego Słonia, zapewne to ucieszy.
Gandang zamilkł, czuło się jednak, że na coś czeka, i Ralph zrozumiał, że Bazo zdążył opowiedzieć już szczegółowo o zawartości jego wozu.
Mam strzelby rzekł spokojnie.
Oczy Gandanga zwęziły się nagle, usta natomiast lekko rozchyliły.
248
Poraź mambę jej -własnym jadem szepnął.
Nie rozumiem powiedział Ralph.
Nieważne machnął ręką Gandang. Powiedz mi, Henshaw, czy strzelby, które przywozisz, należą do tych, które połykają kulę przodem i zagrażają bardziej życiu strzelca niż jego przeciwnika?
Ralph uśmiechnął się pod wąsem. Muszkiety trafiły do Afryki po kampanii hiszpańskiej Wellingtona, a niektórych egzemplarzy użyto także w wojnie secesyjnej i rzeczywiście raczej nie nadawały się do użytku.
Moje strzelby są najlepsze odparł spokojnie.
Przynieś mi jedną z nich rozkazał Gandang.
Każda jest w cenie jednego dużego kła dodał Ralph, a Gandang wbił w niego przenikliwe spojrzenie. Później jednak uśmiechnął się po raz pierwszy, ale uśmiech ten był złowieszczy jak grot jego włóczni.
Teraz naprawdę uwierzyłem, że przyjechałeś do kraju Matabele, aby przekonać się, jak wysokie rosną tu drzewa.
Nadeszła chwila pożegnania, Henshaw rzekł Bazo, nie podnosząc oczu znad grubego żółtego kła, który przyniósł od ojca jako zapłatę za strzelbę.
Wiedzieliśmy, że kiedyś będziemy musieli się rozstać odparł Ralph.
Więź między nami pozostanie na zawsze. Teraz jednak muszę odejść i dołączyć do mojego oddziału. Ojciec przydzieli ci eskortę z dziesięciu ludzi, którzy będą ci towarzyszyć aż do GuBulawayo, gdzie czeka na ciebie król.
A więc Lobengula nie mieszka już w Thabas Indunas? spytał Ralph.
Miejsce się nie zmieniło, ale Lobengula zmienił nazwę na GuBulawayo, czyli Miejsce Zabijania.
Rozumiem Ralph skinął głową i czekał, co Bazo ma mu jeszcze do powiedzenia.
Henshaw, nie powinienem ci tego mówić, ale ludzie, którzy pójdą z tobą do króla, są ci przydzieleni nie tylko dla ochrony. Nie przyglądaj się zbyt uważnie skałom i kamieniom przy drodze, nie
249
246
ogc krć już xnł
w<
kop w ziemi, nawet gdy będziesz chciał zakopać własne ekskrementy. Inaczej Lobengula dowie się o tym na pewno i pomyśli, że szukasz świecących kamieni i żółtego metalu, a to oznacza śmierć.
Rozumiem.
Henshaw, musisz porzucić tutaj swój zwyczaj podróżowania nocą. Tylko czarnoksiężnicy i szamani poruszają się nocą na grzbietach hien. Król dowie się o tym i wtedy czeka cię śmierć.
Jasne.
Nie poluj też na hipopotamy. To zwierzęta króla. Za zabicie hipopotama grozi śmierć.
Zrozumiałem.
Kiedy znajdziesz się w obecności króla, pamiętaj, aby twoja głowa znajdowała się zawsze niżej niż głowa Wielkiego Słonia, nawet jeśli będziesz musiał pełzać na brzuchu.
Już kiedyś mi o tym wspominałeś.
A więc teraz ci to powtarzam rzekł Bazo. I mówię też raz jeszcze, że dziewczęta z kraju Matabele są najpiękniejsze na świecie. Potrafią rozpalić mężczyznę rozszalałym ogniem namiętności, ale wzięcie którejś z nich bez pozwolenia króla oznacza śmierć zarówno dla mężczyzny, jak i dla dziewczyny.
Przez godzinę siedzieli naprzeciwko siebie, co jakiś czas zażywając tabaki lub wymieniając się jednym z tanich czarnych cygar Ralpha, było słychać tylko głos Bazo.
Mówił cicho, niestrudzenie wymieniał imiona najpotężniejszych indunów, dowódców wojskowych poszczególnych prowincji kraju Matabelów, którzy mają posłuch u króla i powinni być traktowani ze szczególnymi względami. Tłumaczył, jak zachowywać się, aby nikogo nie znieważyć, wyjaśniał, jak dużego haraczu każdy z nich zażąda i jaki ostatecznie przyjmie, próbował przekazać to wszystko Ralphowi w ciągu tych kilku ostatnich minut, które im jeszcze pozostały, a później spojrzał na niebo.
Już czas. Wstał. Idź w pokoju, Henshaw i opuścił obóz ani razu nie oglądając się za siebie.
250
Kiedy wóz Ralpha, pod eskortą wojowników, opuszczał równinne stepy, upał powoli słabł. Powietrze stawało się świeże i czyste, młodzieniecowi wydawało się, że krew w jego żyłach zaczyna pulsować i szumieć.
Isazi czuł podobne podniecenie. Układał pisśni do swoich wołów wychwalając ich siłę i piękno, czasami wplatając w nie wzmianki o "pierzastych pawianach" lub inne metaforyczne określenia znienawidzonych wrogów, a jednocześnie bacznie obserwował wojowników Matabele, którzy ich wyprzedzali.
W miarę jak jechali pod górę, lasy stawały się coraz rzadsze i przechodziły w skupiska kształtnych drzewek mimozy, których cieniutka kora odpadała ukazując czystą, gładką warstwę korka, a gałęzie obwieszone były delikatnymi żółtymi kwiatkami.
Pofałdowana ziemia była okryta grubym płaszczem trawy, toteż woły zmęczone skwarem nizin wkraczały na nią ożywione nowymi zasobami energii.
To była kraina wypasu bydła, serce kraju Lobenguli, i coraz częściej napotykali stada olbrzymie skupiska zwierząt, różnej maści, czerwonych, białych, czarnych i pokrytych różnymi kombinacjami tych kolorów. Były one mniejsze niż woły w Kapsztadzie, ale silne i zwinne jak leśna zwierzyna, a samce zachowały ciężkie podgardle swoich egipskich przodków.
Isazi patrzył na nie pożądliwie, a następnie wrócił do wozu i powiedział do Ralpha:
Tak wyglądały stada kraju Zulusów, zanim przyszli żołnierze.
Są ich chyba setki tysięcy i muszą być warte ze dwadzieścia funtów sztuka.
Niczego się nigdy nie nauczysz, Mały Sokole. Isazi ciągle wracał do tej zdrobniałej formy, kiedy irytowały go powierzchowne wyobrażenia Ralpha o życiu. Człowiek nie może mierzyć wartości dobrej krowy lub pięknej kobiety małymi okrągłymi monetami.
Jednak Zulusi muszą płacić za żony.
Tak, Mały Sokole. Isazi znużonym głosem zbijał jego bezsensowne argumenty. Zulus płaci za żonę, ale płaci bydłem, a nie monetami, właśnie to starałem się ci powiedzieć. Zakończył rozmowę głośnym wystrzałem z bykowca.
- Małe rodzinne kraale rozsiane były po całej sawannie, każdy zbudowany był wokół zagrody dla bydła i zabezpieczony przed
251
drapieżnymi zwierzętami lub łupieżcami. Kiedy zbliżali się do tych
podobnych do uli domków, nadzy chłopcy doglądający stad szybko ^ biegli do osady, aby ostrzec jej mieszkańców. Później wychodziły
bose kobiety, z odsłoniętymi piersiami, niosące na głowach gliniane Ju garnki i wydrążone tykwy, co było sztuką, której ćwiczenie nadawało
m ich ruchom dostojeństwo i dumę.
Wojownicy z regimentu Gandanga eskortujący Ralpha za-v trzymali się, aby posilić się plackamipodpłomykami i spienionym
piwem z prosa lub pysznym kwaśnym mlekiem, gęstym jak jogurt. 1 Młode kobiety rzucały na Ralpha zuchwałe i ciekawe spojrzenia.
Omawiały swoje wrażenia zupełnie nieświadome, że zna język,
' w którym one tak zmysłowo go obgadywały. W końcu powiedział:
Łatwo jest mówić o lwie, kwestionować jego wielkość i siłę,
kiedy jest ukryty w wysokiej trawie, ale czy będziecie tak samo
odważne, kiedy podejdzie i stanie przed wami patrząc wam prosto
w oczy?
Zaskoczone tym niewiarygodnym faktem, dziewczęta zamilkły, ale tylko na moment. Zakryły dłońmi usta i wybuchnęły radosnym śmiechem. Po chwili najodważniejsze z nich zaczęły podchodzić, przymilając się kokieteryjnie w nadziei na prezent w postaci kawałka wstążki lub garści koralików.
W miarę jak zbliżali się do stolicy Lobenguli, mijali wielkie wojskowe obozy warowne. Były one rozmieszczone co pięćdziesiąt, siedemdziesiąt kilometrów cały dzień marszu impi wojowników w tempie, które potrafili utrzymywać przez długie godziny.
Tutaj nie było miejsca na powitania czy żarty. Wojownicy nadchodzili z kraalujak rojące się, zaniepokojone pszczoły i stawali po obu stronach drogi w bezruchu i zupełnej ciszy, obserwując przejeżdżający wóz Ralpha. Ich spojrzenia nie wyrażały absolutnie żadnych emocji. Takim właśnie nieprzeniknionym wzrokiem lew obserwuje swoją ofiarę, zanim zacznie ją podchodzić.
Ralph wolno i dostojnie przejeżdżał między zgromadzonymi szeregami, sztywny i wyprostowany na grzbiecie Toma, nie rozglądając się ani w lewo, ani w prawo; lecz kiedy wyjeżdżali z powrotem na otwarty step, z trudem łapał powietrze i czuł, że jego koszula jest mokra od zimnego potu pod pachami i między łopatkami, a w dołku odczuwał dziwny ucisk.
252
Khami była jedną z ostatnich szerokich rzek, przez jakie musieli się przeprawić, aby dotrzeć do kraalu króla w GuBulawayo.
Gdy tylko Ralph zauważył gęstsze i bardziej zielone krzaki mimozy, które wyznaczały bieg rzeki, zarzucił siodło na grzbiet Toma i pokłusował do przodu, aby zbadać stan brodu.
Zjazd był bardzo stromy, dlatego też po obu jego stronach znajdowały się kładki pozwalające wozom łagodnie wjechać do rzeki, a piaszczysty brzeg pomiędzy dwoma spokojnymi, pokrytymi rzęsą sadzawkami był wyłożony starannie dobranymi i równo przyciętymi palami, tak aby wąskie, obite żelazem koła pojazdów nie zapadały się w piachu.
Ktokolwiek przeprawiał się tędy przed nim, zaoszczędził mu wielu kłopotów. Ralph zostawił Toma na wysepce soczystej, zielonej trawy, a sam zszedł do rzeki, aby zbadać przejście. Niewątpliwie minęło już wiele miesięcy, odkąd przejeżdżał tędy ostatni wóz; Ralph posuwał się bardzo wolno naprawiając zniszczenia, jakie poczynił czas. Umieszczał wyschnięte belki na dawnym miejscu i zasypywał wgłębienia wydrążone przez wodę i wiatr.
W korycie rzeki było gorąco jak w rozpalonym piecu, a biały piasek odbijał promienie słońca prosto na niego, tak że zanim dotarł do przeciwległego brzegu, był już cały spocony. Położył się w cieniu jednego z drzew i wytarł twarz i ręce chustą namoczoną w rzece.
Nagle zdał sobie sprawę, że ktoś go obserwuje, zerwał się więc szybko na równe nogi. Ponad sobą zobaczył jakąś postać stojącą na brzegu rzeki, w miejscu, w którym zaczynała się droga.
Prawie nie mogąc w to uwierzyć spostrzegł, że to dziewczyna biała i na dodatek cała ubrana na biało: w luźną bawełnianą sukienkę sięgającą do kostek, tuż ponad bose stopy. W talii przepasała się niebieską wstążką. Ralph miał wrażenie, że jest tak szczupła, iż mógłby ją podnieść jedną ręką.
Sukienka była zapięta pod samą szyję guzikami z masy perłowej, a rękawy sięgały dziewczynie do łokci. Bawełniana tkanina, z której uszyty został strój, tak często prana, prasowana i wybielana, sprawiała wrażenie cieńszej niż pajęczyna. Ponieważ słońce znajdowało się za plecami dziewczyny, Ralph dokładnie widział zarys jej nóg pod spódnicą. Był tak zdumiony, że prawie nie mógł złapać oddechu. Jej nogi były długie i delikatne, i tylko dzięki silnej woli
253
oj
ki
zdołał oderwać od nich wzrok. Serce zabiło mu jeszcze mocni kiedy spojrzał na jej twarz.
Cerę miała jasną jak chińska porcelana, a skórę prawie prze źroczystą, tak że wydawało mu się, iż może dostrzec pod delikatne kości, unoszące subtelne ciało.
Kaskada jasnych, połyskujących jak srebro włosów spływała na jej ramiona migocząc i drżąc przy każdym oddechu unoszącym małe dziewczęce piersi.
xr- - -
Na głowie miała splecione kwiatv ^k Ś i *
iona, a jeszcze jedna - rotóo du^ ^ f ***** jej
ramiona, który
róże. Zarówno one, jak i
j
. na ogrodzie niż tutaj na
Zeszła na dół; stąpała tak cicho, iż miał wrażenie, że jej bose stopy jedynie muskają piaszczysty grunt. Miała duże, wyraźnie zarysowane, niebieskie oczy i uśmiech na twarzy. To był najsłodszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widział, a przy tym ani nieśmiały, ani wymuszony jak zwykle w takich sytuacjach.
Kiedy Ralph stał jeszcze, oniemiały i zakłopotany, dziewczyna uniosła szczupłe i gładkie ramiona, stanęła na palcach i pocałowała go prosto w usta. Jej wargi były chłodne, miękkie i delikatne jak płatki róż zdobiących jej głowę.
Och, Ralph, tak się cieszymy, że wreszcie przyjechałeś. Nikt nie mówił o niczym innym, od kiedy tylko dowiedzieliśmy się, że wyruszyłeś w tę podróż.
Kto... kim jesteś? powiedział gburowato, natychmiast zdradzając swoje zaskoczenie i zmieszanie, ale ona jakby tego zupełnie nie zauważyła.
Salina odpowiedziała i włożyła rękę pod jego ramię, aby zaprowadzić go na górę. Salina Codrington.
Nie rozumiem szarpnął jej rękę tak, że musiała się zatrzymać i znów spojrzeć na niego.
Salina powtórzyła śmiejąc się, a jej śmiech był równie ciepły i słodki jak jej uśmiech. Jestem Salina Codrington. A później, kiedy spostrzegła, że jej imię nic mu nie mówi, powiedziała: Jestem twoją kuzynką, Ralph. Moja matka, Robyn
254
Codrington, jest siostrą twojego ojca. Wcześniej nazywała się Robyn Ballantyne.
Dobry Boże - przyjrzał jej się. Nie wiedziałem, że ciotka Robyn ma córkę.
To zrozumiałe. Wujek Zouga nigdy nie lubił pisać listów. Z jej twarzy znikł uśmiech, a Ralphowi przypomniało się, że nigdy nie zadał sobie trudu podjęcia próby rozwiązania zagmatwanego splotu rodzinnych historii. Wiedział tylko, że miedzy jego ojcem
' )tką Robyn były jakieś wzajemne pretensje. Nagle przypomniał ie, że kiedyś słyszał pełne goryczy opowiadanie Zougi o tym, jak siostra wykorzystała go wydając swoją własną wersję relacji z ich wspólnej wyprawy nad Zambezi wiele miesięcy przed ukazaniem się jego Odysei myśliwego, i w ten sposób pozbawiła go należnej części uznania krytyki i honorariów za książkę.
Wyglądało na to, że na wspomnienie rodzinnych nieporozumień Salinie popsuł się nastrój, ale trwało to tylko chwilę. Zaraz wzięła go za rękę i kiedy wychodzili na drugi brzeg, znowu się uśmiechała.
Na dodatek podjęła rozmowę wcale nie jestem jedyną córką twojej ciotki. Nie pójdzie ci z nami tak łatwo. Jest nas tu całe plemię, cztery dziewczyny. Stanęła, podniosła słomkowy kapelusz, aby osłonić oczy, i spojrzała w dół drogi wijącej się przez trawiastą sawannę.
Ale miałam szczęście! wykrzyknęła. Wybiegłam wcześniej, żeby cię ostrzec, i przybyłam w samą porę.
Po ścieżce w ich kierunku biegły trzy małe postacie, popychając się nawzajem, aby wywalczyć pierwszeństwo, ich niewyraźne piski szybko stawały się coraz doniośniejsze, długie włosy rozwiewał wiatr, swoje wyblakłe i połatane spódnice podniosły wysoko ponad kolana, pokazując gołe nogi. Piegowate i rumiane twarze były wykrzywione od wysiłku i podniecenia, a głosy pełne pretensji do starszej siostry.
Salina! Obiecałaś zaczekać!
Dopadły miejsca, w którym stał Ralph ze śliczną blondynką trzymającą go za rękę.
Dobry Boże! wyszeptał, a Salina ścisnęła go za łokieć.
Już drugi raz użyłeś imienia Pana, kuzynie. Proszę, nie rób tego. Ze zdziwieniem skonstatował, że właśnie to, a nie sprawy rodzinne, było przyczyną jej wcześniejszego niezadowolenia.
255
Bardzo cię przepraszam. Za późno przypomniał sobie, że rodzicami Saliny byli pobożni misjonarze. Nie chciałem... Znów nie wiedział, co powiedzieć, bo właśnie zdał sobie sprawę, że na jej dobrej opinii o nim zaczęło mu nagle bardzo zależeć. Nie zrobię tego więcej. Obiecuję.
Dziękuję odpowiedziała cicho, i zanim któreś z nich mogło cokolwiek powiedzieć, byli już otoczeni czymś, co przypominało ocean: małe kobietki, wszystkie żwawo podskakując, współzawodniczyły rozemocjonowanymi głosami o uwagę Ralpha, a jednocześnie obsypywały swoją najstarszą siostrę oskarżeniami.
Oszukałaś nas, Salina. Powiedziałaś...
Ralph, kuzynie, jestem Victoria, starsza bliźniaczka!
Kuzynie, prosiłyśmy Boga, żeby jak najszybciej cię do nas przyprowadził!
Salina klasnęła w dłonie, nastąpiło ledwie zauważalne zmniejszenie natężenia hałasu.
Po kolei, od najstarszej do najmłodszej.
Zawsze tak mówisz, bo ty jesteś najstarsza.
Salina puściła ich głośne protesty mimo uszu i wybrała ciemnowłosą dziewczynkę trzymającą rękę na jej ramieniu.
To jest Catherine. Pociągnęła ją do przodu, aby Ralph mógł się jej przyjrzeć. Cathy ma czternaście lat.
I pół, prawie piętnaście powiedziała Cathy i równocześnie z tym oświadczeniem jej zachowanie zmieniło się na nieco bardziej wytworne i opanowane.
Była chuda i płaska jak chłopiec, ale jej młode ciało sprawiało wrażenie silnego i sprężystego. Nos i policzki miała obsypane piegami, usta były pełne, a oczy zielone oczy Ballantyne'ów, takie same, jakie miał Ralph osadzone pod grubymi, ciemnymi brwiami. Jej podbródek, podobnie jak i nos były odrobinę za duże, ale ich układ sygnalizował zdecydowanie i siłę. Włosy były splecione w warkocz i spięte na szczycie głowy, odsłaniając małe, spiczaste, płasko przylegające do głowy uszy.
Witaj w Khami powiedziała i dygnęła unosząc przy tym nieco spódniczkę, tak jak ją zapewne uczono; Ralph zdał sobie sprawę, że jej sukienka zrobiona była ze starych worków po mące, zszytych i ufarbowanych na zgniłozielony kolor. Gdzieniegdzie ciągle jeszcze prześwitywał napis: Młyny Zbożowe w Kapsztadzie.
256
Cathy stanęła na palcach i pocałowała go pośpiesznie, zostawiając małą mokrą plamkę na jego ustach. Całowanie było najwyraźniej ogólnie przyjętym sposobem witania w ich rodzinie i Ralph patrzył teraz z pewnym przerażeniem na brudne twarze bliźniaczek.
Jestem Victoria, starsza bliźniaczka.
A ja Elizabeth, młodsza, ale jeśli będziesz mówił na mnie "dziecina", to cię znienawidzę, kuzynie.
Nikogo nie znienawidzisz powiedziała Salina, a Elizabeth rzuciła się Ralphowi na szyję, uczepiła się go i wisiała przykleiwszy swoje usta do jego warg.
Ja tylko żartowałam, Ralph. Będę cię kochać szeptała żarliwie. Zawsze! Zawsze!
A ja! jęknęła oburzona Victoria. Jestem starsza od Lizzie. Ja pierwsza.
Salina szła właściwym sobie płynnym krokiem, nie poruszając ramionami, a jej jasnozłote włosy lekko falowały. Od czasu do czasu odwracała się i uśmiechała do Ralpha, a jemu zdawało się, że nigdy wcześniej nie widział czegoś równie pięknego.
Bliźniaczki trzymały go za ręce, każda ze swojej strony, trajkotały o tym, co już od tygodni zamierzały mu opowiedzieć, i podskakiwały, żeby dotrzymać mu kroku. Cathy szła za nimi prowadząc Toma.
On jest taki śliczny powiedziała i pocałowała aksamitny pysk konia.
My nie mamy koni wyjaśniła Victoria. Tatuś jest sługą bożym, a słudzy boży są za biedni, żeby mieć konie.
Ich mała grupka właśnie pokonała pierwsze niskie wzniesienie za rzeką, Salina zatrzymała się i wskazała płytkie zagłębienie w dole.
Oto Khami! powiedziała i wszystkie spojrzały na Ralpha oczekując jego akceptacji.
Rozciągające się przed nimi pasmo granitowych wzgórz rozdzielała przełęcz, stanowiąca naturalny zbiornik wód podziemnych, pozwalający bujnie rosnąć trawie wyściełającej dno doliny.
U podnóża tych wzniesień przycupnęły zabudowania wyglądające jak pisklęta siedzące przy kwoce. Były ładnie zaprojektowane,
17 Twardzi ludzie
257
ki
pokryte żółtą strzechą i pobiałkowane tak, że aż raziło w oczy. Największy z budynków posiadał krzyż dumnie przymocowany do krawędzi dachu.
Mamusia i tatuś wybudowali ten kościół własnymi rękami. Król "Zielony Kamyk" nie pozwalał swoim ludziom im pomagać wyjaśniła Victoria.
"Zielony Kamyk"? zapytał zaintrygowany Ralph.
Król Mzilikazi przetłumaczyła Salina. Vicky, wiesz, że mama nie lubi, kiedy przezywasz królów zbeształa ją łagodnie, ale Victoria już z przejęciem szarpała rękę Ralpha i wskazywała odległą postać w dolinie.
Tatuś! wrzasnęły bliźniaczki zgodnie. To tatuś!
Ich ojciec pracował w ogródku koło kościoła. Kościsty mężczyzna, którego ramiona pozostawały opuszczone, nawet gdy stał wyprostowany patrząc na nich, czy w chwilę później, gdy wbiwszy łopatę w ziemię, ruszył w ich kierunku.
Ralph! Ściągnął zapocony kapelusz. Był łysy, jak mnich, z wianuszkiem jedwabistych włosów na wysokości uszu, tworzących aureolę wokół jego głowy. Ralph nie miał już wątpliwości, po kim Salina odziedziczyła swoje jasnozłote loki. Ralph powtórzył, wytarł rękę o spodnie i wyciągnął ją w jego kierunku. Mimo zgarbionych pleców był wysoki jak bratanek żony. Miał opaloną twarz, oczy koloru niebieskiego letniego nieba, uśmiech dokładnie taki, jak Salina spokojny i łagodny. Jego łysina świeciła się, jakby ją pokryto warstwą wosku i wypolerowano. Kiedy Ralph ściskał mu rękę, zdał sobie sprawę, że jest to najbardziej zadowolony i najszczęśliwszy człowiek, jakiego spotkał.
Jestem Clinton Codrington powiedział. Chyba musisz mnie traktować jak swojego wujka, chociaż wcale nie czuję się taki stary.
W pewnym sensie ja już pana poznałem, sir powiedział Ralph.
Naprawdę?
Czytałem książki ciotki Robyn i zawsze podziwiałem czyny pana jako oficera Marynarki Królewskiej.
A ja miałem nadzieję, że to wszystko należy już do odległej przeszłości. Potrząsnął głową z udawanym zdziwieniem.
Był pan jednym z najsławniejszych i najodważniejszych
258
oficerów afrykańskiej eskadry anty niewolniczej, sir. Oczy Ralpha były pełne podziwu, jakim mali chłopcy darzą swoich bohaterów.
Obawiam się, że relacje twojej ciotki są nieco przesadzone.
Tatuś jest najodważniejszym człowiekiem na świecie oświadczyła Victoria zdecydowanie, puściła rękę stryjecznego brata i pobiegła do ojca.
Codrington wziął ją na ręce i przytulił.
A twoja opinia, panienko, jest chyba najbardziej obiektywna w całym Matabele zaśmiał się, a Ralph nagle uświadomił sobie, że budzi się w nim zazdrość o głęboką miłość łączącą tę maleńką społeczność, z której poczuł się wyłączony. To było coś, czego nigdy nie doświadczył czego nigdy mu nie brakowało aż do tej chwili. W jakiś sposób Salina wyczuła jego smutek i ujęła rękę, którą właśnie puściła Victoria.
Chodźmy powiedziała. Mama czeka. A pierwszą rzeczą, której powinieneś nauczyć się o tej rodzinie jest to, że mama nie może czekać.
Zeszli na dół, w kierunku kościoła, przechodząc obok grządek z warzywami.
Przywiozłeś jakieś nasiona? zapytał Clinton, a Ralph potrząsnął przecząco głową No tak, skąd miałbyś wiedzieć? Potem z dumą pokazywał efekty swojej pracy. Kukurydza, ziemniaki, fasola i pomidory rosną tu szczególnie dobrze.
Plony natomiast dzielimy tak powiedziała Cathy, żartując sobie z ojca jedna część dla robaków, dwie dla pawianów, trzy dla antylop... i jedna dla taty.
Trzeba być dobrym dla boskich stworzeń. Clinton wyciągnął rękę, aby zmierzwić jej ciemne włosy. Ralph zdał sobie sprawę, że ci szlachetni ludzie zawsze się dotykali i całowali. On sam nigdy niczego takiego nie doświadczył.
Pod ocienioną ścianą kościoła siedziało cierpliwie około dwudziestu Matabelów w różnym wieku i różnej płci od chudego starca z kępką siwych włosów przykrywających zwieszoną głowę, o oczach zmienionych przez tropikalną oftahnię w niewidzące kulki białej, galaretowatej masy, do noworodka przyciśniętego do wypełnionych mlekiem piersi swojej matki, którego czarną twarzyczkę zniekształcał grymas wywołany przez kolkę.
259
Catherine przywiązała Toma obok drzwi kościoła i wszyscy weszli do chłodnego wnętrza odizolowanego strzechą i grubymi ścianami z niewypalonych cegieł od panującego na zewnątrz gorąca. Kościół pachniał mydłem własnej roboty i jodyną. Ławki z grubo ciosanego drewna były poodsuwane na boki, aby zrobić miejsce na stół operacyjny wykonany z podobnego materiału.
Przy stole pracowała jakaś dziewczyna i kiedy wchodzili, właśnie zawiązywała ostatni supeł na bandażu. Poklepała swojego półnagiego czarnego pacjenta i pozwoliła mu odejść. Następnie wytarła ręce w czysty, ale poprzecierany już ręcznik i podeszła do nich.
Ralph pomyślał, że to bliźniaczka Cathy. Mimo że trochę wyższa, była tak samo szczupła i płaska; jej włosy miały podobną ciemnobrązową barwę, choć posiadały lekko rdzawy odcień, skóra identyczną świeżość, a wydatny nos i broda taką samą siłę i zdecydowanie.
Kiedy podeszła bliżej, zdał sobie sprawę, że się mylił była starsza od Cathy, może nawet od Saliny, ale na pewno niedużo.
Witaj powiedziała. Jestem Robyn, twoja ciotka. Ralph poczuł, że jakieś przekleństwo samo ciśnie mu się na
usta, ale świadom obecności Saliny powiedział tylko:
Jest pani taka młoda.
Niech cię Bóg za to pobłogosławi zaśmiała się. Prawisz lepsze komplementy niż twój ojciec. Jedynie ona nawet nie próbowała go pocałować, zamiast tego zwróciła się do bliźniaczek.
No dobrze! powiedziała. Przed wieczornym nabożeństwem macie wykaligrafować dziesięć stron, i niech tylko zobaczę choćby jeden kleks.
Ależ mamo, Ralph...
Ralph był dla was wymówką przez dwa tygodnie. Idźcie już, bo inaczej dostaniecie dzisiaj kolację w kuchni. Później do Cathy: Skończyłaś już prasowanie, młoda damo?
Jeszcze nie, mamo. I Cathy podążyła z bliźniaczkami.
Salina, wracaj do pieczenia.
Tak, mamo.
Zostało ich troje, Robyn dokładnie przyglądała się swojemu bratankowi.
No, Zouga wychował sobie całkiem obiecującego chłopca wydała opinię. Właściwie to niczego innego się nie spodziewałam.
260
Skąd wiedzieliście, że przyjadę? Ralph w końcu wyraził swoje zdziwienie.
Dziadek Moffat posłał gońca, kiedy opuściłeś Kuruman, poza tym dwa tygodnie temu przechodził tędy Gandang idąc do Króla Lobenguli. Był z nim jego najstarszy syn, a matka Bazo jest moją dobrą znajomą.
Rozumiem.
* Jeśli tylko ktoś podróżuje po kraju Matabele, wie o tym natychmiast cała społeczność wyjaśnił Clinton.
Jak miewa się twój ojciec? Wiadomość o śmierci Aletty była dla mnie strasznym szokiem. Była cudowną osobą, dobrą i szlachetną. Napisałam do Zougi, ale nie odpisał.
Robyn wydawała się zdecydowana, aby w ciągu pierwszych dziesięciu minut poznać wszystkie informacje z ostatniego dziesięciolecia, jej pytania były szybkie i rzadko pozwalała Ralphowi dokończyć odpowiedź. Clinton natomiast wrócił do swojego ogródka zostawiając ich samych w małym kościółku.
Ralph odpowiadał drobiazgowo na wszystkie pytania, jednocześnie korygując swoje pierwsze wrażenia. Mimo że wyglądała młodo, nie była dziecinna. Dopiero teraz mógł zrozumieć niezwykłe osiągnięcia tej kobiety. Przecież to ona, przebierając się za mężczyznę, dostała się do słynnej londyńskiej szkoły medycznej, która nie przyjmowała kobiet. Ubrana w spodnie, spełniła wszystkie warunki i w wieku dwudziestu jeden lat otrzymała dyplom. Skandal, jaki wybuchł po odkryciu faktu, że kobieta wtargnęła do "ścisłego rezerwatu męskości", rozszedł się szerokim echem po całej Anglii.
Później, jako równy partner, towarzyszyła Zoudze w wyprawie do Afryki postanowili odnaleźć ojca, Fullera Ballantyne'a, który zaginaj osiem lat wcześniej w tajemniczym jeszcze wnętrzu kontynentu. Kiedy wraz z Zougą zgubili się i zostali opuszczeni przez większość tragarzy, ona szła dalej biała kobieta, której towarzyszyła tylko grupka prymitywnych czarnych tubylców i dotarła sama do celu wyprawy.
Jej książka opisująca tę podróż, zatytułowana Afryka w mojej krwi, była wydawniczym fenomenem, sprzedano prawie ćwierć miliona egzemplarzy trzy razy więcej niż Odysei myśliwego Zougi Ballantyne'a wydanej sześć miesięcy później.
261
Przekazała całe swoje honorarium na rzecz Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego. To dostojne ciało było tak zachwycone jej datkiem, że postanowiło powołać ją na stanowisko wyższego inspektora, na asystenta przydało jej własnego męża i zaakceptowało projekt wysłania misji do Matabele.
Jej dwie kolejne publikacje nie cieszyły się tak dużym powodze- j niem jak pierwsza. Chory Afrykańczyk, praktyczne studium chorób, j tropikalnych, był pełen niedorzecznych teorii, które wystawiły ją na j pośmiewisko świata medycznego miała nawet czelność utrzymy- J wać, że malaria nie jest wywoływana wdychaniem niezdrowego, nocnego powietrza tropikalnych mokradeł, który to fakt był znany już od czasów Hipokratesa.
Następna książka o życiu lekarki-misjonarki, Ślepa wiara, była napisana zbyt prostym językiem i zbytnio idealizowała tubylcze plemiona. Robyn powtórzyła w niej wiele poglądów Jana Jakuba Rousseau, uzupełniając je swoimi własnymi przemyśleniami. Potępianie osadników, myśliwych, poszukiwaczy i handlarzy oraz sposobu, w jaki traktowali "szlachetnych dzikusów" okazało się niezbyt strawne dla europejskiego czytelnika.
W rzeczy samej, skandale i kontrowersje towarzyszyły Robyn Codnngton, jak sępy i szakale towarzyszą lwom. Przy każdej nowej prowokacji przypominano jej wszystkie poprzednie przygody:
Która z przyzwoitych misjonarek doprowadziłaby mężczyzn do krwawego pojedynku? Robyn Ballantyne.
Która z bogobojnych kobiet popłynęłaby sama, na jednym statku ze zgrają handlarzy niewolników? Robyn Ballantyne.
Która z dam wzięłaby za męża zdegradowanego oficera, człowieka odpowiadającego przed sądem wojskowym, skazańca odsiadującego w więzieniu wyrok za zaniedbanie obowiązków służbowych i piractwo? Robyn Codrington.
Która z wiernych poddanych królowej odważyłaby się nazwać klęskę oddziałów brytyjskich pod Isandhlawana, gdzie setki angielskich żołnierzy poniosły śmierć z rąk Zulusów, zasłużoną karą boską? Robyn Codrington w liście do "Evening Standard".
Kto, jeśli nie Robyn Codrington, napisał do lorda Kimberleya domagając się, żeby połowa dochodów z kopalń diamentów, które noszą jego imię, była oddawana kapitanowi Nicholaasowi Water-boerowi, przywódcy Bastaardów?
262
Tylko Robyn Codrington potrafiła zażądać od Paulusa Krugera, nowo wybranego prezydenta Republiki Transvalskiej, aby zwrócił Lobenguli, królowi Matabele, ziemie położone poniżej gór Cashan, skąd Burowie wypędzili jego ojca Mzilikazi.
Nie oszczędzała nikogo. Nic nie było dla niej święte z wyjątkiem Boga, którego też zresztą traktowała jak bardziej doświadczonego partnera w sprawowaniu opieki nad Afryką.
Jej.wrogowie, a miała ich całą armię, nienawidzili jej z całych sił, a przyjaciele kochali ją z nie mniejszą mocą. Nikt nie mógł pozostać obojętny, i Ralph był pełen podziwu dla kobiety, która siedziała obok niego na kościelnej ławie i wypytywała o każdy szczegół życia jego i jego rodziny.
Masz brata wydawała się wiedzieć o wszystkim. Jordan? Tak mu na imię, prawda? Opowiedz mi o nim. Brzmiało to jak polecenie.
Ach, Jordie jest powszechnie lubiany. Wszyscy go kochają. Ralph nigdy nie spotkał nikogo takiego jak ona. Wątpił, czy
kiedykolwiek uda mu się ją polubić, była za bardzo niedostępna. To było najwłaściwsze określenie. Nie wątpił za to w jej siłę i zdecydowanie.
Clinton Codrington wrócił do kościoła, dopiero gdy pozycja słońca wskazywała na późne popołudnie.
Moja droga, naprawdę powinnaś pozwolić temu biednemu chłopcu chociaż na chwilę odejść. Właśnie nadjechał twój wóz zwrócił się do Ralpha. Pokazałem woźnicy, gdzie może wyprzęgać woły. Muszę przyznać, że wygląda na człowieka godnego zaufania.
Będziesz spał w domku gościnnym oświadczyła Robyn wstając z ławki.
Cathy wzięła twoje brudne ubrania z wozu, wyprała je i wyprasowała ciągnął Clinton.
Powinieneś włożyć świeżą koszulę przed wieczornym nabożeństwem powiedziała Robyn.Nie zaczniemy, dopóki nie wrócisz.
Słuchając tych wszystkich dyspozycji pomyślał, że bardziej podobało mu się życie na trasie, gdy sam decydował, kiedy ma się modlić, w co się ubrać i jak spędzić wieczór ale poszedł zmienić koszulę, jak mu kazano.
263
Żeńska część rodziny Codringtonów zasiadła w pierwszej ławie. Clinton stał naprzeciwko nich, na ambonie. Ralph znajdował się między bliźniaczkami wcześniej miała miejsce krótka, acz ostra rywalizacja pomiędzy Victorią i Elizabeth mająca przesądzić, kto usiądzie najbliżej niego.
Poza nimi nie było w kościele nikogo, Victoria zauważyła pytające spojrzenie Ralpha i donośnym szeptem wyjaśniła: Król Ben nie pozwala swoim ludziom przychodzić do naszego kościoła.
Król Lobengula Salina poprawiła ją słodko a nie Król Ben.
Mimo pełnej frekwencji Clinton zwlekał z rozpoczęciem mszy, co najmniej sześć razy znajdując, to znów gubiąc odpowiedni fragment w leżącym przed nim anglikańskim mszale i wielokrotnie spoglądając w kierunku wejścia.
Niespodziewanie zaczęły nadchodzić stamtąd jakieś odgłosy. Na zewnątrz kościoła przystanęła grupka czarnoskórych kobiet. Wyglądały na służące, niewolnice i damy do towarzystwa wyjątkowo postawnej kobiety, która znajdowała się między nimi. Odprawiła je królewskim gestem, a sama weszła do środka. Wszyscy Codring-tonowie odwrócili głowy, a na ich twarzach pojawił się promyk radości.
Majestatyczny krok, jakim przybyła przemierzała główną nawę kościoła, nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do jej dobrego urodzenia i wysokiej pozycji w arystokracji królestwa Matabele. Miała na sobie miedziane, kute bransoletki i sznury drogocennych koralików "sam-sam", na które mogła sobie pozwolić żona zamożnego wodza. Jej płaszcz był wykonany z pięknie wygarbowanej skóry, ozdobiony niebieskimi piórami sójki i pokryty wzorami z ponaszywanych okruchów strusich jaj. Olbrzymie piersi lśniące od mazidła z tłuszczu i czerwonej gliny szpetnie wyłaziły spod płaszcza i ciężko zwisały aż do pępka. Ramiona miała grube jak uda postawnego mężczyzny, a uda posiadały obwód jego bioder. Brzuch był równomiernie pokryty grubymi wałkami tłuszczu, a twarz wyglądała jak czarny księżyc w pełni. Całe olbrzymie ciało było obciągnięte naprężoną, lśniącą skórą. Wesołe oczy błyszczały pomiędzy fałdami tłuszczu, a kiedy się uśmiechała, jej zęby połyskiwały jak oświetlona słońcem tafla jeziora. Ogromna tusza, 264
odpowiadająca wyobrażeniom Malabelów o pięknie kobiecego ciała, miała również świadczyć przed całym światem o pozycji społecznej i płodności. Była też bezsprzecznym dowodem wielkiego szacunku, jakim darzył ją mąż, jego zamożności i znaczenia w radzie królewskiej.
Witam cię, Nomusa, Córko Miłosierdzia powiedziała uśmiechając się do Robyn.
Witam cię, Juba, Gołębico odpowiedziała Robyn.
Nie jestem chrześcijanką wyrecytowała śpiewnie Juba. Niech nikt nie waży się zanieść fałszywej wiadomości Lobenguli, Czarnemu i Potężnemu Słoniowi.
Dobrze, jeśli sobie tego nie życzysz odpowiedziała Robyn i Juba objęła ją swoimi ogromnymi ramionami, jednocześnie wołając w stronę ambony, gdzie stał Clinton.
Ciebie również witam, Hlopi. Witam cię, Biała Głowo! Niech jednak nie zmyli cię moja wizyta, nie jestem chrześcijanką. Wzięła głęboki oddech i dokończyła: Przyszłam tylko po to, żeby zobaczyć się ze starymi przyjaciółmi, a nie śpiewać hymny albo czcić waszego Boga. Ostrzegam cię również, Hlopi, że będę bardzo niezadowolona, jeśli przeczytasz dziś opowiadanie o człowieku zwanym Skałą, który wyparł się swojego Boga trzy razy, zanim jeszcze kur zapiał.
Nie przeczytam tego opowiadania odparł bo znasz je już na pamięć.
Bardzo dobrze, Hlopi, zacznijmy więc śpiewać. I prowadzona przez Jubę, śpiewającą zadziwiająco czystym i pięknym sopranem, cała rodzina Codringtonów odśpiewała pierwszą zwrotkę pieśni "Naprzód żołnierze Chrystusa", którą Robyn przetłumaczyła na język Matabelów.
Po mszy Juba zwróciła się do Ralpha.
Czy ty jesteś Henshaw? zapytała.
Tak, Nkosikazi! zgodził się, a Juba skinęła głową aprobując sposób, w jaki zwrócił się do niej i który wyrażał szacunek należny najstarszej żonie wielkiego wodza.
Jesteś więc tym, którego Bazo, mój pierworodny syn, nazywa bratem powiedziała. Jesteś bardzo kościsty i bardzo biały, Mały Sokole, ale skoro jesteś bratem Bazo, jesteś również moim synem.
265
Jest to dla mnie wielki zaszczyt, Uname! powiedział Ralph, a Juba przytuliła go do siebie swoimi potężnymi ramionami.
Pachniała oczyszczonym tłuszczem i dymem z ogniska, jej objęcie było jednak dziwnie przyjemne i przypomniało mu uczucia, jakich kiedyś doznawał w ramionach matki.
Bliźniaczki klęczały obok siebie przy niskim łóżku dziecinnym, obie ubrane w długie koszule nocne, ręce miały złożone w modlitewnym geście na wysokości oczu, które były tak mocno zaciśnięte, jakby obie dziewczynki coś bardzo bolało.
Salina, również ubrana w nocną koszulę, stała nad nimi kontrolując ostatnią modlitwę dnia.
Panie Jezu dobry...
Cathy, ze związanymi na noc włosami, leżała już w łóżku i uzupełniała swój pamiętnik przy świetle kapiącej świeczki zrobionej z bawolego tłuszczu i wyposażonej w knot z roślinnego włókna.
Bądź wola Twoja bliźniaczki odklepywały pacierz z taką szybkością, że zabrzmiało to jak: Bęc wola Twoja!
Osiągnąwszy "Amen" dokładnie w tym samym czasie, wskoczyły do wspólnego łóżka, naciągnęły koc pod same szyje i zafascynowane patrzyły, jak Salina rozczesuje swoje włosy; wykonała jakieś sto ruchów i jedną, i drugą ręką. W blasku świecy wydawały się one płonąć jasnym ogniem. Potem podeszła, by pocałować siostry, i zdmuchnęła świecę. Później było słuchać tylko skrzypienie łóżka, kiedy się do niego kładła.
Lina? szepnęła Victoria.
Vicky, idź już spać.
Proszę, tylko jedno pytanie.
No dobrze, ale tylko jedno.
Czy Bóg pozwala na to, żeby dziewczyna wyszła za mąż za swojego kuzyna?
Cisza, która nastąpiła, wydawała się wibrować jak drgający miedziany drut telegrafu.
Przerwała ją Cathy.
Tak, Vicky odpowiedziała cicho Bóg pozwala na to. Zajrzyj do "Tabeli pokrewieństwa" na ostatniej stronie modlitewnika.
266
Znów zapadła cisza wyrażająca ogólne, głębokie zamyślenie.
Lina?
Lizzie, śpij już.
Vicky pozwoliłaś zadać jedno pytanie.
Dobrze, ale tylko jedno.
Czy Bóg gniewa się, jeśli modlę się o coś tylko dla siebie nie dla taty, mamy czy sióstr, ale dla samej siebie?
Wydaje mi się, że nie. Po głosie można było poznać, że była bardzo senna. Może nie spełnić twojej prośby, ale na pewno nie będzie się gniewał. Teraz już śpijcie.
Cathy leżała nieruchomo, ręce miała opuszczone wzdłuż ciała, a dłonie zaciśnięte, wpatrywała się w miejsce, w którym księżyc zarysowywał kontury okna podłużny prostokąt na przeciwległej ścianie.
Panie Boże prosiła. Tak bardzo bym chciała, żeby on spojrzał na mnie tak, jak patrzy na Salinę, chociaż raz. Proszę.
Co sądzisz o chłopaku Zougi? Robyn wzięła Clintona pod rękę, kiedy stali na zaciemnionej werandzie patrząc na rozgwieżdżoną, aksamitną zasłonę afrykańskiej nocy.
Jest bardzo silny i nie mam tu na myśli tylko mięśni. Clinton wyjął fajkę z ust i zajrzał do napełnionej tytoniem główki. Jego wóz jest pełen skrzyń, długich drewnianych skrzyń z oznaczeniami wypalonymi gorącym żelazem.
Strzelby? spytała Robyn.
Tak mi się wydaje.
Żadne prawo nie zabrania handlowania bronią na północ od Limpopo przypomniała mu. A Lobengula chce się uzbroić, więc kupi każdą strzelbę, jaką mu zaproponują.
Ciągle broń! To naprawdę nie może trwać tak dłużej. Clinton ssał fajkę, a każdy następny obłoczek, jaki wypuszczał, był gęstszy i ciemniejszy. Oboje milczeli przez chwilę.
Jest twardy i bezlitosny jak jego ojciec zawyrokowała w końcu Robyn.
Tylko tacy mogą tu przetrwać.
Robyn zadrżała nagle i skrzyżowała ramiona na piersiach.
Zimno ci? Clinton natychmiast stał się bardzo troskliwy.
267
Nie.
Chodźmy spać.
Za chwilkę, Clinton. Noc jest taka piękna. Położył rękę na jej ramieniu.
Czasami czuję się tak szczęśliwy, że aż mnie to przeraża powiedział. Takie szczęście nie może trwać wiecznie.
Jego słowa wydawały się urzeczywistniać strach, który cały dzień wisiał nad nią jak gęsty i bezkształtny obłok dymu nad zimowym ogniskiem. Napełnił ją przeczuciem, że coś zmieniło się w ich życiu.
Niech Bóg ma nas w swojej opiece szepnęła.
Amen odpowiedział cicho Clinton i wprowadził ją do środka.
Wnętrze sali przykrytej kopułą słomianego dachu było tak ciemne, że wzór kraty z gałęzi powiązanych liną z łyka, stanowiącej konstrukcję nośną, zanikał w mroku nad ich głowami jak łuki średniowiecznej katedry.
Jedynym źródłem światła było małe ognisko tlące się na glinianym palenisku na środku podłogi. Jedna z żon króla wrzuciła do ognia kolejną garść suszonych ziół i gęste wąsy dymu poszybowały do góry w kierunku niewidocznego sklepienia.
Po drugiej stronie ogniska, na niskim glinianym podeście przykrytym futrami srebrnego szakala, małpy, lisa i nakrapianej cywety, siedział król, potężny i zupełnie nagi. Jego skórę natłuszczono tak, że wyglądał jak olbrzymi posąg Buddy wyrzeźbiony z jednego bloku lśniącego antracytu. Jego głowa była okrągła jak kula armatnia. Ogromne umięśnione ramiona pokrywała warstwa tłuszczu, ale dłonie, które opierał na kolanach, były dziwnie delikatne wąskie z długimi palcami.
Miał atletyczny tors i zwisające potężne piersi. Dbał o całe to swoje ciało bardzo troskliwie. W zasięgu jego ręki stały napełnione piwem naczynia i półmiski z wołowiną. Gęste piwo z prosa pieniło się delikatnie, a każdy z kawałów wołowiny otaczał gruby wianuszek żółtego tłuszczu. Co kilka minut któraś z żon reagowała na skiniecie głową lub prawie niezauważalny ruch jednej ze zgrabnych dłoni, podając mu półmisek. Tusza była symbolem króla. Nie 268
przypadkiem nazywano go Wielkim Czarnym Słoniem kraju Ma-tabele.
Poruszał się bardzo wolno, w pełni manifestując majestat właściwy jego pozycji i potężnej wadze. Jego głęboko inteligentne oczy ujawniały zadumę, a twarz, mimo że zniekształcona warstwą tłuszczu, była raczej subtelna i pozbawiona widocznych znamion okrucieństwa, które było naturalnym elementem życia każdego króla Matabelów. Wspominał ojca.
Moi ludzie oczekują, że będę silny i bezwzględny. Zawsze jednak znajdą się tacy, którzy będą szukać we mnie śladów słabości, tak jak młode lwy, które obserwują przywódcę własnego stada wyjaśniał synowi Mzilikazi. Spójrz, jak podążają za mną moje ptaki i czekają, żeby je nakarmić. Wskazał królewską dzidą koło utworzone z małych punkcików, krążące wysoko nad wzgórzami Thabas Indunas. Kiedy opuszczą mnie moje sępy, będę jak pył.
Lobengula dobrze to wszystko zapamiętał, ale nauki te zrobiły jednak z niego tyrana. Na jego twarzy można było nawet dostrzec ślad braku wiary w swoje siły, a w blasku inteligentnych oczu rysował się cień niezdecydowania. W istocie rzeczy czuł się zagubiony w gąszczu obowiązków, jak człowiek, którym targa zbyt wiele sprzecznych sił i wiatrów człowiek schwytany w szpony przeznaczenia, który nie wie, jak wyrwać się z tej bezlitosnej matni.
Lobengula nigdy nie spodziewał się, że przejmie władzę po ojcu. Nigdy nie był traktowany jak prawowity następca tronu, miał starszych braci pochodzących od matek szlachetniejszej krwi i postawionych wyżej w hierarchii żon.
Teraz patrzył na człowieka skulonego po drugiej stronie ogniska. Był to wspaniały wojownik. Jego ciało, dzięki długim marszom i zaciekłym walkom, było zahartowane jak czarna stal, a na twarzy malowały się wyrozumiałość i współczucie rozwinięte przez bliskie i serdeczne kontakty z prostymi ludźmi. Tysiące razy dał już wyraz swojej odwadze i oddaniu, nikt nie mógł mieć co do niego żadnych wątpliwości, nawet on sam podczas nocnego czuwania, które jest czasem zwątpienia. Lobengula czasami pragnął pozbyć się ciężaru władzy i w takich chwilach chciał włożyć go na ramiona tego właśnie człowieka. Niekiedy pragnął również znaleźć się w cichej
269
i nikomu nie znanej jaskini na Wzgórzach Matopos, gdzie zaznał jedynych szczęśliwych dni swojego życia.
Mężczyzna siedzący naprzeciwko niego był jego przyrodnim bratem; pochodził, podobnie jak sam król, w prostej linii od Zanzi z plemienia Zulusów. Należał do książęcego rodu Kumało; mądry, odważny i nie dręczony wątpliwościami. "Ktoś taki powinien być władcą", pomyślał Lobengula. Przypływ serdecznych uczuć do przyrodniego brata ścisnął mu gardło, tak że aż musiał odkaszlnąć. Poruszył małym palcem, jedna z żon podniosła naczynie z piwem do jego ust, wypił jeden łyk i gestem pokazał, aby je odstawiła.
Witam cię, Gandangu.
Jego głos był gardłowy i niski, ciągle jeszcze słychać było w nim smutek, ponieważ król wiedział, że nie może od tego wszystkiego uciec. Czuł się jak człowiek samotnie podróżujący przez las, w którym polują lwy. Jego powitanie uwolniło siedzącego przed nim mężczyznę od obowiązku zachowywania pełnego szacunku milczenia. Induna klasnął w dłonie i zaczął recytować przed swoim przyrodnim bratem zwyczajowe formuły pochwalne, gdy tymczasem myśli Lobenguli wędrowały w przeszłość.
Jego najwcześniejszym wspomnieniem była droga, bita droga prowadząca na pomoc, i ubrani na brązowo mężczyźni na koniach. Pamiętał odgłosy strzałów dźwięk, którego później nauczył się bać, oraz ostry i kwaśny zapach spalonego prochu, przyniesiony przez wiatr do miejsca, w którym siedział kurczowo trzymając się matki. Bamiętał również lament kobiet, kiedy opłakiwały zabitych.
Przypomniał sobie upał, kurz i to, że dreptał jak szczeniak przy nogach matki. Wydawała mu się ona wtedy bardzo wysoka, mięśnie na jej plecach lśniły od potu; Ningi, jego siostra, przypięta do jej torsu pasem, przyciskała do nabrzmiałych piersi buzię i maleńkie, ale stanowcze piąstki.
Znowu stanęła mu przed oczami mozolna wspinaczka na kamieniste wzgórza za wolno jadącym i kołyszącym się jedynym wozem ojca. Jechała na nim najstarsza królewska żona i jej syn, Nkulumane, trzy lata starszy od Lobenguli prawowity następca tronu królestwa Matabele. Tylko oni nie pokonywali tej drogi na własnych nogach.
Pamiętał, jak piękna, lśniąca skóra matki marszczyła się i więdła, a żebra zaczynały się odznaczać na ciele, kiedy głód niszczył jej
270
I
organizm, i płaczącą Ningi, kiedy wyschło już bogate źródło pokarmu.
Właśnie w tym miejscu w jego wspomnieniach pojawiała się Saala; najwcześniejsze jej obrazy pojawiały się w jego wyobraźni wymieszane z okrzykami i pieśniami grupy wojowników Matabele powracających do uciekającej kolumny. Po raz pierwszy zobaczył ją w blasku ogniska, kiedy wojownicy zabijali złapane bydło. Lobengula niemal czuł jeszcze dzisiaj gorący tłuszcz i krwisty sok z wołowiny spływający mu po brodzie i kapiący na nagie, wychudłe dziecięce ciało, gdy posilali się po długich dniach i miesiącach głodowania, jedząc krowy zabrane burd białemu człowiekowi.
Kiedy już jego żołądek był dokładnie wypełniony mięsem, dołączył do grupki ciekawskich książątek i księżniczek otaczających jeńców, chociaż nie brał udziału w dokuczaniu, wygwizdywaniu i szturchaniu ich.
Saala była starszą z dwu małych dziewczynek. Dopiero dużo później dowiedział się, że miała na imię Sara, ale nawet teraz nie potrafił wymówić tego poprawnie. Grupa matabelskich wojowników zaskoczyła małą karawanę Burów i zabiła wszystkich z wyjątkiem tych białych dzieci.
Białość jej skóry była pierwszą rzeczą, jaka go uderzyła. Jej twarz była tak biała w świetle ogniska, jak skrzydło czapli, poza tym dziewczynka nie płakała, tak jak płakała jego siostra.
Późniejsze wspomnienia były coraz wyraźniejsze. Saala idąca przed nimi w kolumnie przedzierającej się przez gęsty, ciernisty las. Saala biorąca na ręce małą Ningi, kiedy jego osłabiona matka poślizgnęła się i wpadła do czarnego błota na mokradłach, i tworząca się nad nimi ciemna, brzęcząca chmura komarów.
Nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, gdzie umarła jej młodsza siostra. Może na mokradłach. Zostawili jej małe, nagie, białe ciało nie pogrzebane i poszli dalej.
W końcu jego własna matka upadła i nie mogła się już podnieść, ostatkiem sił podała Saali małą Ningi; potem zwinęła się w kłębek i cicho umarła. Wszyscy słabi umierali w ten sam sposób, ich dzieci umierały razem z nimi, ponieważ żadna kobieta mająca swoje własne dzieci nie chciała opiekować się sierotami.
Jednak Saala przypasała małą Ningi do swoich wąskich białych
271
pleców, tak jak noszą swoje dzieci kobiety Matabelów, wzięła Lobengulę za rękę i uparcie poodążała z nimi za uciekającym plemieniem.
Już dawno zdjęła ubranie ze swojego szczupłego białego ciała i, podobnie jak wszystkie inne dziewczynki, szła zupełnie naga. Prawie zapomniała mowę białych i mówiła tylko językiem jego ludu. Słońce przyciemniło jej skórę, na podeszwach bosych stóp wy- tworzyła się gruba warstwa, twarda jak skóra nosorożca, mogła więc już stąpać po kolcach i ostrych jak brzytwa kamieniach.
Lobengula pokochał Saalę, przeniósł na nią wszystko to, co kiedyś czuł do swojej matki, ona kradła dla niego jedzenie i chroniła przed okrucieństwem jego starszych braci przed Nkulumane i jego matką pragnącą zniszczyć wszystkich, którzy pewnego dnia mogliby przeszkodzić jej synowi w objęciu władzy.
Później Matabelowie przekroczyli Limpopo, Rzekę Krokodyli;
ziemia, jaką tam znaleźli, była pełna zwierzyny i słodkich rzek.
Wędrujące plemię podążyło za Mzilikazim aż do magicznych Wzgórz
Matopos. Tam, na samotnym szczycie, król spotkał się z Umlimo.
Mzilikazi widział, jak ogień zapala się na życzenie kapłanki,
słyszał mówiące o nim głosy duchów dochodzące z powietrza, setki
różnych głosów głos dziecka i starca, człowieka i zwierzęcia,
krzyk orła i warczenie lamparta od tego dnia Umlimo cieszyła
się czcią, ale i budziła przesądną trwogę króla i wszystkich jego ludzi.
Bogowie ustami kapłanki znów wskazali drogę na północ. Gdy
Matabelowie opuścili Wzgórza Matopos, zobaczyli rozciągającą się
przed nimi piękną krainę porośniętą trawą i wysokimi drzewami.
To jest moja ziemia powiedział Mzilikazi i zbudował swoją wioskę pod Wzgórzem Indunów.
Jednak Matabelowie stracili prawie całe bydło, a wiele kobiet i dzieci umarło w czasie tej bezlitosnej podróży na północ.
Mzilikazi zostawił swoją najstarszą żonę w Thabas Indunas i powierzył jej rolę regentki, a sam zabrał pięć tysięcy swoich najlepszych wojowników i wyruszył, by zdobyć kobiety i bydło od innych plemion.
Udał się na zachód, do kraju, w którym panował wielki Khama, i wszelki słuch o nim zaginą}. Pory roku zmieniały się, deszcze następowały po długich okresach suszy, upał następował po mrozie, a wiadomości o królu i losach wyprawy nie napływały.
Powoli, z braku spajającego autorytetu, załamywał się sztywny porządek społeczny Matabelów. Królowa regentka, najstarsza żona Mzilikaziego, nie trzymana w ryzach, parzyła się bezwstydnie ze swoimi kochankami, niektóre z jego mniej znaczących żon poszły jej śladem. Inni członkowie plemienia też zaczęli korzystać z wolności seksualnej, młodzieńcy nie posiadający królewskiej zgody, aby "pójść^ miedzy kobiety", czatowali na młode dziewczyny idące do źródła, a potem ciągnęli je chichoczące w krzaki.
Kiedy przestał obowiązywać już jakikolwiek kodeks moralny, pojawiły się inne wykroczenia. Zabito resztki bydła stanowiące stado rozpłodowe, a później świętowano przez długie miesiące. Rozwiązłość i pijaństwo szerzyły się wśród ludu jak zaraza. Właśnie w tym czasie jeden z patroli Matabelów wziął do niewoli małego, żółtego Buszme-na, który wędrował z zachodu i niósł stamtąd niezwykłe wieści.
Mzilikazi nie żyje powiedział tym, którzy go schwytali. Wsadziłem swoje własne palce do kłutej rany w jego sercu i widziałem, jak hieny żarłocznie pałaszowały jego ciało i łamały kości.
Najstarsza żona kazała strażom zagotować wodę w glinianych naczyniach, a później polewać nią Buszmena, dopóki jego ciało nie zaczęło odpadać od kości, co jest właściwym sposobem traktowania człowieka, który przynosi wieści o śmierci króla. Potem zwołała radę indunów i zaczęła starania o powołanie Nkulumane na króla, w miejsce jego zmarłego ojca. -Żaden z nich nie był jednak głupcem. Szeptali między sobą:
Taki pies nie byłby w stanie pokonać i zabić króla Mzilikazi. Podczas gdy oni rozmawiali i zwlekali z podjęciem ostatecznej
decyzji, regentka stawała się coraz bardziej niecierpliwa, aż w końcu posłała po królewskich oprawców Czarnych, zdecydowana raz na zawsze pozbyć się rywali swojego syna. Saala bawiła się obok jej chaty lepiąc z gliny figurki wołów i ludzi dla Ningi. Przez słomiane ściany słyszała, jak królowa wydawała rozkazy. Bojąc się o bezpieczeństwo Lobenguli, Saala pobiegła do innych królewskich matek.
Czarni idą po królewskich synów. Musicie ich ukryć. Zostawiła małą Ningi, już odchowaną i silną, u jednej z żon
króla, która nie miała własnych dzieci.
Opiekuj się nią szepnęła i uciekła w step. Lobengula miał teraz dziesięć lat i opiekował się tym, co
pozostało z królewskich stad; był to obowiązek każdego matabels-
18 Twtrda ludzie
kiego chłopca, służba, dzięki której poznawał pastwiska i zachowanie bydła największego skarbu jego narodu.
Saala spotkała go, gdy prowadził stado do wodopoju. Oprócz małego kawałka skóry zawiązanego wokół lędźwi był zupełnie nagi i uzbrojony w dwie krótkie dzidy, którymi miał odganiać drapieżniki i bronić swojego miejsca wśród innych wypasających bydło chłopców.
Znów trzymając się za ręce, matabelskie książątko i biała dziewczynka uciekali instynktownie kierując się na wschód, z powrotem do miejsca, z którego przyszli.
Żywili się jagodami, jajami dzikich ptaków i mięsem iguan.
Rywalizowali z szakalami i sępami o resztki zdobyczy pozostawionej
przez lwy czasami szli głodni, ale w końcu dotarli do labiryntu
Wzgórz Matopos, gdzie, jak wiedzieli, Czarni nie będą ich szukać.
Spali pod jedynym kaross, który Saala zabrała ze sobą. Noce były
tak mroźne, że aby się ogrzać, musieli mocno się do siebie przytulać.
Pewnego ranka znalazł ich, śpiących w ten sposób, jakiś starszy
człowiek. Był chudy i wyglądał na obłąkanego, na szyi miał dziwne
amulety oraz magiczne przedmioty. Dzieci były przerażone. Saala
schowała Lobengulę za siebie i z udawaną odwagą stanęła przed
czarownikiem.
To jest Lobengula. Ulubiony syn Mzilikaziego oświadczyła zdecydowanie. Ktokolwiek skrzywdzi jego, skrzywdzi króla.
Starzec przewracał oczami i ślinił się okropnie, kiedy szczerzył do nich bezzębne dziąsła. Nagle powietrze wypełniło się głosami duchów Saala krzyknęła, a Lobengula rozpłakał się z przerażenia; żałośnie przylgnęli do siebie.
Czarownik poprowadził trzęsące się i popłakujące, ale już bardziej spokojne dzieci przez sekretne przejścia między urwistymi zboczami, coraz głębiej pomiędzy wzgórza, aż w końcu dotarli do jaskiń wyżłobionych w skale.
Tutaj starzec rozpoczął nauczanie chłopca, który pewnego dnia miał zostać królem. Przekazał mu wiele niezwykłych umiejętności, ale nie powiedział, jak panować nad głosami duchów, jak strzelać ogniem z palców czy jak zobaczyć przyszłość w kalebasie napełnionej górską wodą.
Tutaj, w jaskiniach Matopos, Lobengula poznał potęgę czarowników. Dowiedział się o tym, że mniej znaczący czarnoksiężnicy 274
- szamani, zostali rozesłani po całej krainie, aby odprawiali drobne rytuały, wywoływali deszcz, rozdawali talizmany zapewniające płodność i ułatwiające poród, wykrywali czyniących zło i składali sprawozdania w jaskiniach Matopos.
Tutaj wielcy czarownicy, do których należał starzec, zajmowali się prawdziwą magią, przywoływali duchy swoich przodków i zaglądali w mroki przeszłości, aby dowiedzieć się, co przyniesie przyszłość. Ponad nimi wszystkimi znajdowała się Umlimo. Dla Lobenguli pozostawała ona tylko imieniem Umlimo; nawet po pięciu latach pobytu w jaskini ciągle odczuwał dreszcz na dźwięk tego imienia.
Później, kiedy miał szesnaście lat, obłąkany stary czarownik zabrał go do jaskini Umlimo. Największy z czarowników okazał się piękną kobietą.
Lobengula nigdy z nikim, nawet z Saalą, nie rozmawiał o tym, co widział w grocie, ale kiedy wracał z jaskini, oczy miał pełne smutku, a ciężar wiedzy zdawał się przygniatać jego młode ramiona.
Pierwszej nocy po powrocie Lobenguli rozszalała się wielka burza, błyskawice uderzały w kowadło wzgórz z przeraźliwym hałasem, który torturował ich uszy, a oni leżeli przykryci wspólną derką. Właśnie wtedy osierocona biała dziewczyna uczyniła z chłopca mężczyznę, a z księcia króla; kiedy ciąża dobiegła końca, na żółtej, zimowej trawie dała mu syna koloru porannego słońca, a Lobengula zaznał jedyny raz w swoim życiu prawdziwego szczęścia.
Ogarnięci radością, prawie nie zwracali uwagi na wieści, jakie przynosił do ich jaskini stary czarownik.
Mówił im, że Mzilikazi, wzbogacony po wielu zwycięskich napadach, niespodziewanie wrócił do Thabas Indunas, krew na dzidach jego wojowników ledwie zdążyła obeschnąć, a w jego sercu ciągle gościł gniew.
Na jego polecenie Czarni zebrali wszystkich tych, którzy postępowali tak, jakby król nie żył. Kilku zrzucili ze skały, wielu zepchnęli na piaszczyste brzegi rzeki, gdzie wygrzewały się w słońcu krokodyle, a w innych powbijali bambusowe ostrza.
Kiedy doprowadzono przed oblicze króla matkę Nkulumane, ta zalewała się łzami i darła paznokciami własne ciało, jednocześnie wzywając wszystkie duchy zmarłych, aby zaświadczyły, jak wierną żoną była podczas jego nieobecności, jak stała była jej wiara w jego
275
'ii:,
szczęśliwy powrót, jak chroniła wszystkich królewskich synów przed Czarnymi, i o tym, że aby uratować Lobengulę, posłała go na odludzie. Mzilikazi, który w gruncie rzeczy był tylko człowiekiem, uwierzył jej. Co prawda zginęły w tym czasie setki ludzi, ofiary królewskiego gniewu, ale naród cieszył się z powrotu króla wiedząc, że wróciły z nim stare, dobre czasy.
Lobengula, Saala i ich mały żółty synek pozostawali w jaskini w Matopos ciesząc się swoim szczęściem, które niestety nie miało trwać długo.
Daleko na południu, poniżej linii rzeki Limpopo, hofentocki łowca słoni zatrzymał się, aby napoić konia wodą ze studni należącej do domostwa Burów. Było to niedaleko miejsca, w którym wiele lat temu Burowie po raz pierwszy pokonali Mzilikaziego i ostatecznie przepędzili z tamtych ziem.
Widziałem bardzo dziwną rzecz powiedział Hotentot swojemu wysokiemu, zarośniętemu, poważnemu gospodarzowi. Na południowych wzgórzach krainy Matabele widziałem białą kobietę, dorosłą i zupełnie nagą. Była płochliwa jak dziki jeleń i uciekła pomiędzy skały, gdzie nie potrafiłem jej znaleźć.
Dwa miesiące później, kiedy farmer zabrał swoją rodzinę na święto zwane Nachtmaal do nowego kościoła w Rustenbergu, powtórzył dziwną historię, którą przywiózł z północy hotentocki myśliwy. Ktoś przypomniał sobie o masakrze rodziny Van Heer-denów i dwóch dziewczynkach, Sarze i Hannie, porwanych przez dzikusów.
Następnie Hendrik Potgieter, dzielny podróżnik i pogromca Kafrów, stanął na ambonie i zagrzmiał:
Ci poganie trzymają w niewoli chrześcijankę! Jego słowa dotykały wartości, które ci ludzie uważali za najświętsze: Boga i kobiety. "Kommando"! ryczał Hendrik Potgieter. Powołuję "Kommando"!
Kobiety nabiły prochem myśliwskie rogi, odlały ołowiane kule, a mężczyźni wybrali najlepsze konie i Potgietera na swojego dowódcę.
Nie robili tego tylko dla Boga i kobiet; ludzie szeptali między sobą:
Nawet jeśli nie ma tam żadnej białej kobiety, to i tak podobno Matabelowie przyprowadzili jakieś nowe stada. 276
Pewnego dnia stary czarownik przyszedł do jaskini Lobengułi, wywrócił oczy i powiedział:
Buni przekroczyli Rzekę Krokodyli, jadą na grzbietach dziwnych zwierząt. Wielu ludzi, wielu ludzi!
Instynktownie Lobengula wiedział, czego ci Burowie chcieli, wiedział również, co musi zrobić.
Zostaniesz tutaj z dzieckiem polecił Saali. Ja pojadę do kraalu mojego ojca i przyprowadzę stamtąd wojowników.
Ale Saala była kobietą, i jak każda kobieta była bardzo ciekawa, poza tym coś ciągnęło ją do swoich. Jakby przez mgłę pamiętała, że jest spokrewniona z tymi dziwnymi, białymi ludźmi.
Kiedy Lobengula ruszył na pomoc do Thabas Indunas, wzięła dziecko na plecy i wyszła z jaskini. Na początku prowadziły ją odległe odgłosy strzałów, jako że Burowie żywili się po drodze upolowaną dziką zwierzyną. Później słyszała ludzkie krzyki i rżenie koni, dźwięki, które rozbudziły w jej piersiach ogromną tęsknotę.
Podchodziła ukradkiem jak dzikie zwierzę, coraz bliżej i bliżej, teraz mogła dostrzec wysokich, opalonych mężczyzn, ubranych w brązowe, ręcznie tkane ubrania zapięte pod samą szyję, na ich głowach widziała filcowe kapelusze o białych rondach ułyszała w końcu głosy wznoszące hymny do Boga, kiedy mężczyźni śpiewali siedząc przy obozowym ognisku.
Rozpoznawała słowa, obudziły się w niej wspomnienia. Nie była już Saalą, ale Sarą. Podniosła się, aby do nich podejść. Spojrzała na swoje ciało było zupełnie nagie. Później spojrzała na dziecko siedzące na jej rękach było żółte, a jego rysy nie przypominały ani jej, ani jego matabelskiego ojca.
Tak jak wcześniej i w innym Raju Ewa, uświadomiła sobie swój grzech i nagle poczuła wstyd.
Odeszła. O świcie stanęła na skraju jednej z wielu stromych przepaści rozdzierających Wzgórza Matopos.
Pocałowała dziecko, a później, przyciskając maleństwo do piersi, rzuciła się z urwiska.
Lobengula odnalazł ich u stóp skały. Trafił tam, zanim zrobiły to sępy. Leżeli razem, Sara ciągle obejmowała dziecko, jej uścisk nie osłabł podczas długiego lotu ze szczytu przepaści.
Zarówno ona, jak i dziecko wyglądali cicho i spokojnie, jakby byli pogrążeni w głębokim śnie.
277
Król westchnął i zwrócił spojrzenie w kierunku swojego przyrodniego brata, Gandanga, który w dalszym ciągu siedział przed nim, po drugiej stronie ogniska.
Gdyby tylko mógł uniknąć skutków przepowiedni Umlimo ona już dawno przewidziała jego przyszłość:
Masz na imię Lobengula, ten, który pędzi jak wiatr. Jednak to wiatr zaniesie Lobengulę wysoko jak orła. Lobengula przejmie dzidę Mzilikaziego. Lecz później wiatr poniesie Lobengulę w dół, bardzo, bardzo nisko, a razem z Lobengula cały naród.
Takie były słowa dziwnej i pięknej kobiety z jaskini, a pierwsza część przepowiedni już się spełniła.
Mzilikazi, potężny wojownik, umarł jak stara kobieta w swojej królewskiej chacie, zabity przez artretyzm, podagrę i alkohol.
Wdowy po władcy owinęły jego ciało w skórę świeżo zabitego byka i opłakiwały go przez dwanaście dni. W czasie żałoby jego szczątki gnijące w letnim słońcu stały się niemal płynne.
Potem oddział wojowników zaniósł zwłoki na Wzgórza Mato-pos, na Święte Wzgórza, i ułożono je w pozycji siedzącej, w specjalnie wybranej grocie. Obok nich położyli należące do niego przedmioty: jego dzidy, strzelby, kość słoniową; nawet jego wóz został zdemontowany, a części powkładane w szczeliny groty. Wejście do jaskini zamknięto blokami granitu. Po uczcie i rytualnych tańcach indunowie kraju Matabele zebrali się, aby zdecydować, kto będzie następcą Mzilikaziego.
Rozmowy trwały wiele tygodni, w końcu indunowie, którym przewodniczyli książęta Kumało, wrócili do Matopos niosąc kosztowne podarunki dla Umlimo.
Daj nam króla! błagali.
Ten, który pędzi jak wiatr! odparła Umlimo, ale Lobengula zbiegł, chcąc za wszelką cenę uniknąć skutków przepowiedni.
Złapały go graniczne impi i odprowadziły, jak przestępcę, do Thabas Indunas. Tam odbyła się koronacja, indunowie podchodzili do niego pojedynczo, składali hołd i przysięgali wierność aż do śmierci.
Czarny Byk Matabelów! Gromowładny! Wielki Słoń! Ten, od którego kroków drży ziemia!
Nkulumane był pierwszym z braci, którzy przyszli płaszczyć się 278
przed nim, jego matka najstarsza żona Mzilikaziego, szła na kolanach za synem.
Lobengula zwrócił się do królewskich oprawców, którzy stali za nim oczekując rozkazów, jak psy na polecenie pana.
Nie chcę już nigdy oglądać tych twarzy.
To było pierwsze zarządzenie Lobenguli, wypowiedziane prawdziwie królewskim tonem. Czarni zaprowadzili matkę i syna do zagrody dla bydła i skręcili im karki, wykonując zadanie szybko i miłosiernie.
Będzie wielkim królem mówili między sobą zadowoleni ludzie. Tak jak jego ojciec.
Potem Lobengula nie zaznał już szczęścia. Otrząsnął się ze wspomnień i zrzucił potworny ciężar przeszłości. Przemówił głębokim, dźwięcznym basem.
Powstań, Gandangu, mój bracie. Widok twojego oblicza ogrzewa mnie jak ognisko w mroźną noc.
Rozmawiali później, z łatwością i szczerze, jak ufający sobie przyjaciele. Następnie induna podał królowi strzelbę marki Mar-tini-Henry, Lobengula położył ją sobie na kolanach, pogładził palcem niebieskawy metal, a potem podniósł palec do nosa, aby powąchać świeży smar.
Poraź mambę jej własnym jadem zamruczał. To jest właśnie jej ząb jadowy.
Ten chłopak, Henshaw, syn Bakeli, ma tego cały wóz.
Jest więc mile widziany Lobengula skinął głową. Teraz jednak chcę usłyszeć wszystko z ust twojego syna. Przyprowadź go do mnie.
Bazo leżał na twardej, glinianej podłodze w chacie króla, ze ściśniętym gardłem odśpiewywał przed nim rytualną pieśń pochwalną. Mimo swojej wielkiej odwagi, pocił się ze strachu w obecności władcy.
Powstań, Bazo, Toporze Lobengula przerwał mu niecierpliwie. Podejdź tu bliżej.
Bazo szedł na czworakach, niemal pełzał w jego kierunku. Podał mu wypełniony diamentami pas. Lobengula wysypał kamienie na jeden niewielki stos i zmieszał je palcem.
Można znaleźć ładniejsze kamienie w każdej z rzek mojego państwa powiedział. Te są brzydkie.
279
AJe buni szaleją na ich punkcie. Żadne inne ich nie zadowa-
'' lają, głód na takie właśnie kamienie jest wśród nich tak duży, że
gotowi są zabić każdego, kto stanie na ich drodze.
/ Powal lwa jego własnymi łapami Lobengula powtarzał
i przepowiednię Umlimo, a potem dodał: Czy te brzydkie kamyki
i są łapami lwa? Jeśli tak, to chcę, żeby wszyscy zobaczyli, że
I Lobengula jest już uzbrojony w jego łapy.
i|; Klasnął w dłonie, aby podeszły do niego żony.
I Królewska chata była teraz zatłoczona, siedzący w rzędach, po
Ś turecku, mężczyźni patrzyli na niski podest, na którym leżał
,; Lobengula. Wszyscy, z wyjątkiem Bazo, mieli na głowach opaski
||i indunów, imię każdego z nich było częścią chwały narodu Matabele.
|'::! Był tam Somabula, wojownik o sercu lwa, obok niego Babiaan,
I] książę Kumało i wszyscy inni. Siedzieli w ciszy i skupieniu, ich
|ii| poważne twarze były oświetlone blaskiem znacznie teraz wyższego
;| ogniska, którego płomienie sięgały niemal wysokiego sklepienia
Ś królewskiej chaty.
(! Obserwowali króla.
Jf, f Lobengula leżał na plecach na specjalnie w tym celu wzniesionym
!f| ; podeście znajdującym się powyżej poziomu ogniska. Pod jego
iii karkiem znajdował się niski, rzeźbiony podgłówek. Tylko jego
i członek był przykryty wysuszoną i wydrążoną tykwą, poza tym był
zupełnie nagi. Jego olbrzymi brzuch przypominał górę, a nogi i ręce
v' pnie drzew.
'[i Cztery żony siedziały w kółku wokół niego, każda miała naczynie
1 wypełnione białym tłuszczem wołowym. Grubą warstwą namasz-
czały króla, pokrywając ciało od szyi aż po kostki stóp. Kiedy to zrobiły, podniosły się cicho i z nabożnie opuszczonymi głowami skierowały się do wyjścia znajdującego się w tylnej ścianie domu i wiodącego do ich chat.
Śpiewając cicho, powłócząc nogami i kołysząc się zgodnie z melodią piosenki, do chaty wkroczył następny sznur młodszych kobiet; na głowach niosły naczynia z wypalonej gliny zwykle służące do przechowywania piwa, tym razem jednak nie były one napełnione pieniącą się cieczą.
Uklęknęły po obu stronach króla i, na polecenie najstarszej żony, zanurzyły w naczyniach ręce, po czym każda wyjęła duży, nie oszlifowany diament. Zaczęły układać kamienie na jego skórze, 280
gruba warstwa tłuszczu utrzymywała diamenty w pozycji, jaką zaplanowały, aby ozdobić błyszczące ciało. Robiły to już wcześniej, więc teraz szło im to bardzo szybko i sprawnie. Pod ich palcami Lobengula przeistaczał się w jakąś mitologiczną postać. Stawał się pół człowiekiem i pół rybą o lśniących łuskach.
Diamenty chwytały blask ognia i, w postaci pojedynczych, wirujących promieni, rzucały go w kierunku słomianych ścian i wysokiego sklepienia. Jak latające iskry złotego światła, refleksy błyszczały oślepiająco w oczach mruczących z podziwem obserwatorów, których głosy wznosiły się jak śpiew chóru wykonującego pieśń pochwalną na cześć swojego króla.
Gdy żony skończyły już pracę, wyszły i zostawiły Lobengule leżącego na warstwie miękkich futer, pokrytego, od szyi po nadgarstki i kostki nóg, srebrzystą kolczugą, której każde oczko było bezcennym diamentem; kiedy tors i brzuch króla podnosiły się i opadały w rytm jego oddechu, ten cały ogromny skarb wydawał się płonąć.
Indunowie Matabelów, książęta Kumało, pozdrówcie swojego króla.
Bayetel Bayetel Słowa powitania wystrzeliły z ich gardeł Bayetel
Potem nastąpiła całkowita i pełna oczekiwania cisza, stało się to już bowiem zwyczajem, że po prezentacji zawartości skarbca król przyznawał odznaczenia i nagrody.
Bazo powiedział donośnie. Wystąp. Młodzieniec powstał ze swojego miejsca w jednym z ostatnich
rzędów.
Bayete, Nkosi.
Bazo, jestem z ciebie zadowolony. Chcę spełnić twoją prośbę. Czego pragniesz? Powiedz!
Pragnę tylko tego, aby mój król wiedział, jak głębokie jest moje poczucie obowiązku i jak gorąca moja miłość do niego. Daj mi zadanie, królu, jeśli będzie ono niebezpieczne, trudne i krwawe, moje serce i usta będą śpiewać ci pochwalne pieśni do końca mych dni.
Na królewski zadek Chaki, ten twój szczeniak jest spragniony chwały. Lobengula spojrzał na Gandanga siedzącego w pierwszym rzędzie indunów. Zawstydza tych, którzy proszą o błyskotki, bydło i kobiety.
281
r___vunuc i zaniósł się zduszonym śmiechem.
W kierunku wschodzącego słońca, dwa dni marszu za lasami Somabuli, na wysokim wzgórzu mieszka pewien Maszona. Ten pies uważa się za tak wielkiego czarownika, iż myśli, że nie dosięgnie go ramię króla. Na imię mu Pemba. Siedzącym na ziemi starszym oddech zamarł w piersiach. Już trzy razy w tym roku król wysyłał wojowników na wzgórze Pemby i trzy razy wracali z pustymi rękami. Czarownik kpił sobie z nich wszystkich. Weź pięćdziesięciu ludzi ze swojego starego regimentu, Mały Toporze, i przynieś mi głowę Pemby, abym mógł zobaczyć jego zuchwały uśmiech na własne oczy.
Bayetel Rozradowany Bazo jednym susem przeskoczył nad siwymi głowami indunów. Wylądował lekko przed ogniskiem
i zaczął wykonywać giya, taniec wyzywający przeciwnika do walki.
Tak zadźgam zdradzieckiego psa, a tak rozpruję brzuchy jego synów.
Indunowie przytakiwali i uśmiechali się pobłażliwie, chociaż ich uśmiechy były zabarwione żalem, że młodzieńcza zaciekłość i pasja już dawno ostygły im w piersiach.
Lobengula siedział na ławie swojego czterokołowego wozu, przystosowanego do sześciokonnego zaprzęgu. Zbudowany w Kapsztadzie z dobrego angielskiego dębu, wciąż jednak nosił ślady długiej drogi z południa.
Wozu nie ruszano z miejsca przez wiele lat, trawa zaczęła już wrastać w drewniane szprychy i osie kół. Płótno budy było wypłowiałe i pokryte zaschniętymi odchodami kur, które siadywały na kabłąkach tworzących jej szkielet. Gruba tkanina chroniła Lobengulę przed słońcem, a miejsce na koźle wynosiło władcę ponad zgromadzonych na otoczonym palisadą placyku dworzan, strażników, dzieci, żony i osoby, które przyszły go o coś prosić.
Wóz był tronem Lobenguli, a teren otoczony palisadą jego komnatą audiencyjną. Spodziewając się obecności białych, król włożył na tę okazję swoje europejskie szaty długi płaszcz, 282
ozdobiony złotymi galonami, który należał kiedyś do portugalskiego dyplomaty, metalowe nitki galonów straciły już dawny blask; brakowało też jednego z epoletów. Okrycie było zbyt wąskie i nie dopinało się na szlachetnym królewskim brzuchu, a mankiety sięgały zaledwie do połowy przedramion.
W prawej ręce trzymał miniaturową dzidę, symbol władzy królewskiej. Jej rękojeść była wykonana z czerwonego mahoniu, a ostrze z najjaśniejszej odmiany srebra. Właśnie skinął nią, aby przywołać z tłumu małego chłopca.
Dziecko trzęsło się ze strachu i mówiło tak cichym i drżącym głosem, że Lobengula musiał się pochylić, aby je usłyszeć.
Czekałem, aż lampart wejdzie do obory; potem podkradłem się, zamknąłem drzwi i zabarykadowałem je kamieniami.
Jak zabiłeś zwierza? zapytał Lobengula.
Przebiłem go dzidą mojego taty przez szpary w ścianie. Chłopiec podczołgał się do przodu i położył połyskującą, złotą
skórę z czarnymi cętkami u stóp Lobenguli.
Możesz wybrać sobie trzy krowy z moich stad, mały, zabierz je do zagrody twojego ojca i powiedz mu, że król nadał ci imię. Od dzisiaj będziesz nazywał się "Ten, który patrzy w oczy lamparta".
Chłopiec przechodził właśnie mutację i, wycofując się, mamrotał zwyczajowe pochwały swoim piskliwym głosem.
Następny był Holender, postawny, arogancki mężczyzna mówiący płaczliwym tonem.
Czekam na decyzję Jego Wysokości już od trzech tygodni. Przetłumaczono to Lobenguli, który namyślał się głośno.
Popatrzcie, jaka czerwona staje się twarz tego człowieka, kiedy jest zły, zupełnie jak korale na głowie czarnego sępa. Powiedz mu, że król nie liczy dni, może będzie musiał poczekać drugie tyle, kto wie? I odprawił go nerwowym ruchem swojej miniaturowej dzidy.
Lobengula pociągnął duży łyk ze stojącej obok niego butelki szampana. Musujący płyn rozlał mu się na ozdobiony złotym sutaszem przód płaszcza. Jego twarz rozbłysła nagle radosnym uśmiechem, ale ton głosu pozostał zrzędzący i uszczypliwy.
Posłałem po ciebie wczoraj, Nomusa, Córko Miłosierdzia. Jestem bardzo cierpiący; dlaczego nie przyszłaś wcześniej?
Orzeł potrafi latać, gepard biegać, aleja muszę się dostosować
283
o_ ^Uiu mufow, królu mówiła Robyn Codrington idąc w kierunku królewskiego wozu, pomiędzy walającymi się wszędzie odpadkami, i torując sobie drogę przez zgromadzony tłum szpicrutą, którą zadała bolesny cios nawet jednemu z ubranych w czarne peleryny oprawców.
Z drogi, ludożerco powiedziała odważnie. Odsuń się. Mężczyzna uskoczył zwinnie i obrzucił ją groźnym spojrzeniem.
Co się stało, Lobengulo? spytała, gdy dotarła już do wozu. Co ci tym razem dolega?
Moje stopy wypełnione są rozżarzonymi węglami.
Podagra powiedziała Robyn dotykając groteskowo napu-chniętych paluchów. Pijesz za dużo piwa, królu, za dużo brandy i szampana.
Wolałabyś, żebym umarł z pragnienia. Źle cię nazwałem, Nomusa; w twoim sercu nie ma litości.
Ani w twoim odwarknęła Robyn. Słyszałam, że wysłałeś następne impi z rozkazem wymordowania ludzi Pemby.
To tylko Maszona Lobengula zaniósł się zduszonym śmiechem. Lepiej obdarz współczuciem króla, którego żołądek wydaje się wypełniony ostrymi kamieniami.
Niestrawność zawyrokowała gderliwie. Obżarstwo zabiło twojego ojca, a teraz zabija ciebie.
Wiec chcesz mnie również zamorzyć. Chciałabyś, żebym był kościstym, małym człowieczkiem, z którym nikt się nie liczy.
Chudym żywym albo grubym martwym odparła. Otwórz usta.
Lobengula zakrztusił się i wywrócił teatralnie oczy.
Już wolę znosić swój ból, niż łykać twoje lekarstwa.
Zostawię ci pięć tabletek. Zażyj jedną, kiedy napuchną ci stopy i ból stanie się ostry.
Dwadzieścia powiedział Lobengula. Całe pudełko. Ja, Lobengula, król Matabele, żądam tego. Zostaw mi całe pudełko tych małych białych pigułek.
Pięć odparła stanowczo. Inaczej zjesz je wszystkie naraz, tak jak kiedyś.
Król roześmiał się szczerze, prawie spadając ze swojego tronu na wozie.
284
Myślę, że będę musiał zażądać, abyś opuściła te twoje małe białe domki w Khami i zamieszkała bliżej mnie.
Nie posłuchałabym.
Dlatego tego nie żądam Lobengula zgodził się, znów wybuchając śmiechem.
Ten kraal to prawdziwy wstyd, ten brud, muchy...
Kilka starych kości i trochę psich odchodów nigdy nie zabiły żadnego Matabele odpowiedział król, potem stał się poważniejszy, poprosił, żeby podeszła, i mówił tak cicho, żeby tylko ona słyszała.
Wiesz, że ten Holender z czerwoną twarzą chce założyć faktorię niedaleko brodu na rzece Hunyani.
Ten człowiek to wydrwigrosz. Przywozi samą tandetę i chce tylko oszukać twoich ludzi.
Posłaniec przyniósł tę księgę. Podał Robyn złożony i zapieczętowany arkusz papieru. Przeczytaj mi to.
To od Sir Francisa Gooda. Chciałby...
Przez prawie godzinę, szepcząc ochryple, tak aby nikt nie mógł ich usłyszeć, Lobengula zasięgał jej rady w wielu różnych sprawach, począwszy od listu pełnomocnika rządu brytyjskiego po menst-ruacyjne problemy jego najmłodszej żony. Następnie powiedział:
Twoja wizyta jest jak pierwszy, kojący deszcz po długiej suszy. Czy mogę w jakiś sposób sprawić ci radość?
Mógłbyś pozwolić swoim ludziom modlić się w moim kościele. Tym razem jego śmiech wydawał się smutny.
Nomusa, jesteś uparta jak termity, które pożerają pale mojej chaty. Jakaś myśl zmarszczyła mu czoło, ale zaraz potem znów się uśmiechał. Dobrze. Pozwolę ci zabrać jednego z moich poddanych, pod warunkiem że będzie to kobieta, żona induny królewskiej krwi i matka dwunastu synów. Jeśli znajdziesz osobę spełniającą wszystkie moje warunki, możesz ją sobie wziąć, pochlapać wodą i zrobić jej na czole ten wasz znak; a ona, jeśli sobie tego życzy, niech śpiewa pieśni do twoich trzech białych bogów.
Teraz Robyn musiała odpowiedzieć na jego szelmowski, figlarny uśmiech.
Jesteś okrutnym człowiekiem, Lobengulo, za dużo jesz i pijesz. Ale ja i tak cię kocham.
A ja kocham ciebie, Nomusa.
W takim razie jeszcze cię o coś poproszę.
285
Proś przyzwolił.
Przyjechał pewien chłopiec, syn mojego brata.
Henshaw.
Król wie wszystko.
I co z tym chłopcem...
Czy król zgodzi się go wysłuchać?
Przyślij go do mnie.
Nawet z miejsca, w którym stał, Bazo widział kosze po brzegi wypełnione ziarnami kukurydzy, której kolby zostały wcześniej wysuszone na słońcu. Wystarczyłoby tego, żeby wykarmić całą armię, pomyślał. Nie było nawet mowy o tym, żeby próbować ich zagłodzić. Kosze miały cylindryczny kształt, ich ściany były zbudowane z plecionych młodych gałązek, uszczelnione gliną i krowimi odchodami. Były ustawione na palach, aby ułatwić cyrkulację powietrza i chronić ziarno przed szczurami i robactwem. Umieszczono je na samej krawędzi przepaści. Ten pies sprowadził obfite deszcze na swoje polamruknął Zama, porucznik Bazo. Zebrali tyle kukurydzy. Może on rzeczywiście jest czarownikiem.
"Woda", rozmyślał Bazo patrząc w górę, na pionową ścianę skały. Za rzędem koszy dostrzegał pokryte strzechą dachy chat.
Czy można w jakiś sposób odciąć ich od wody? spytał, Zama był bowiem członkiem jednej z wcześniejszych, nieudanych wypraw na twierdzę.
Ci trzej indunowie, którzy byli tu przed tobą, próbowali już tego zauważył Zama. Ale później złapali jednego z tych Maszona i dowiedzieli się, że jest tam źródło, z którego mogą czerpać tyle wody, ile tylko chcą.
Słonce znajdowało się powyżej szczytu wzgórza, więc Bazo mrużył oczy, aby móc się przyjrzeć. Tam jest najbardziej zielono wskazał wąski żleb, zapełniony zielonymi krzewami, który rozcinał szczyt skały jak uderzenie siekiery. To musi być tam.
Jakby potwierdzając jego słowa, z zielonego wąwozu nagle wyszła drobna postać. Była to dziewczyna. Z powodu dużej wysokości nie widzieli jej dokładnie, nie mogli również dostrzec ścieżki, po której przyszła.
286
Na głowie niosła kalebasową banię zatkaną zielonymi liśćmi, aby woda nie wychlapywała się po drodze. Zniknęła za szczytem skały.
Więc mruknął Bazo będziemy musieli się do nich wspiąć.
Łatwiej byłoby polecieć odparł Zama. Ta skała poskromiłaby nawet pawiana, albo kozicę.
Ściana była jasnoszara jak perła i gładka jak marmur. Oplatały ją żyłki porostów, które wyglądały jak pasemka zaschniętej farby na palecie malarza.
Chodźmy rozkazał Bazo i wolnym krokiem zaczęli obchodzić wzgórze. Ze szczytu każdy ich ruch obserowali uzbrojeni strażnicy, i jeśli za blisko podchodzili do ściany, spuszczali na nich grad kamieni; ciężkie bryły osuwając się ze stoku, spadając im obok głów, zmuszały do pośpiesznego szukania schronienia.
Tak właśnie walczą Maszona mruknął Zama. Kamienie zamiast dzid.
Miejscami skała była porozdzierana pionowymi pęknięciami, jednak ani jedno z nich nie biegło od podstawy aż do grzebienia, żadne nie tworzyło możliwej do przejścia drogi na szczyt. Bazo szukał miejsc wypolerowanych łapami pawianów lub poznaczonych kopytami kozic, które mogłyby wskazać szlak na górę, nic takiego jednak nie znalazł. Urwisko otaczało całe wzgórze czyniąc z niego niezdobytą twierdzę.
O tam! Zama wskazywał niewielką nieregularność na gładkiej ścianie. Właśnie w tym miejscu dwaj wojownicy z impi pływaków próbowali wspiąć się na szczyt. Dotarli do tego małego krzaczka. Wskazywany krzew rósł w szczelinie, jakieś trzydzieści metrów od podstawy urwiska. Tam droga się zwęża i urywa. Nie mogli ani wspinać się dalej, ani zawrócić. Wisieli tam dwa dni i trzy noce, wtedy opuściły ich siły i spadli, jeden za drugim, rozbili się o skałę jak robaki, dokładnie tu, gdzie teraz stoimy.
Szli dalej. Gdy słońce zachodziło, zbliżyli się do miejsca, z którego wyruszyli obozowiska poniżej wejścia na wzgórze. Ludzie Pemby zbudowali drabinę z długich, prostych pali powiązanych liną z łyka. Drabina zaczynała się w najniższym punkcie urwiska miejscu, do którego dochodziła głęboka dolina wiodąca ze szczytu a kończyła jakieś piętnaście metrów ponad otaczającą
287
równiną. Jak most zwodzony, drabina była przebiegle obciążona okrągłymi głazami, wystarczyło więc podciągnąć ją na linach tak jak było to zrobione teraz i twierdza była nie do zdobycia.
Gdy słońce już zaszło, Bazo wciąż stał oparty o swoją długą tarczę i patrzył na stromą skałę; wydawał się nie słyszeć obraź-liwych okrzyków Maszonów, dochodzących do niego w wieczornej ciszy.
Pryszcze na grubej dupie Lobenguli.
Szczeniaki wściekłego psa, Lobenguli.
Suche łajno kulawego, matabelskiego słonia.
Dopiero kiedy było już zbyt ciemno, aby dostrzec szczyt wzgórza, Bazo odszedł stamtąd, ale tylko po to, aby usiąść przy ognisku, a położył się dopiero wtedy, gdy nad szczytem kopje pojawiła się duża biała gwiazda.
Spał bardzo niespokojnie. Śnił o wodzie, o strumieniach, jeziorach i wodospadach.
Obudził się przed świtem, sprawdził, czy wartownicy nie śpią, wyślizgnął się z obozu i, pod osłoną nocy, przeczołgał się do podstawy urwiska do miejsca znajdującego się dokładnie poniżej zamaskowanego krzewami żlebu, tam gdzie dzień wcześniej widział niosącą wodę dziewczynę.
Bazo usłyszał szept wody, natychmiast opuściło go przygnębienie. Szedł w ciemności, po omacku, prowadzony tylko dźwiękiem; u stóp wzgórza znalazł źródełko. Napełniało mały naturalny zbiornik utworzony w szarej skale, woda przelewała się i znów znikała w suchej ziemi równiny. Bazo nabrał trochę wody na rękę była lodowata, spróbował miała słodki smak. Źródełko tryskało kaskadą z ciemnej szczeliny w skale. Przyjrzał się jej pobieżnie, ponieważ do świtu pozostało bardzo mało czasu, i szybko odszedł, inaczej mogliby go zauważyć wartownicy stojący na wzgórzu.
Wstawać krzyknął Bazo wkroczywszy do obozowiska. Wszyscy wstawać! Jego ludzie zerwali się ze swoich mat z szybkością lamparta i natychmiast podeszli do niego trzymając w rękach dzidy.
Co się dzieje? syknął Zama.
Będziemy tańczyć powiedział Bazo, a oni popatrzyli na siebie ze zdumieniem w oczach.
288
Tańczyli po północnej stronie kopje, daleko od źródła w skale i drabiny. Wszyscy ludzie Pemby ustawili się rzędem wzdłuż krawędzi wzgórza, aby ich obserwować, początkowo z zainteresowaniem i w ciszy, później zaczęli ryczeć obraźliwym śmiechem, urągać im i rzucać kamieniami.
Na moje oko jest ich ze czterystu, nie licząc dzieci. Zama dyszał, skacząc, młócąc i przebijając dzidą powietrze.
Wystarczy ich dla nas wszystkich zgodził się Bazo i zakręcił się dookoła własnej osi z tarczą uniesioną wysoko nad głową.
Tańczyli, dopóki słońce nie znalazło się wysoko nad horyzontem, potem Bazo zaprowadził ich z powrotem do obozu i, kiedy wyciągnął się na macie, natychmiast zasnął. Zirytowani wojownicy patrzyli na Zamę, ale on mógł tylko wzruszyć ramionami i popatrzeć na niebo.
Godzinę przed zachodem słońca Bazo obudził się. Zjadł trochę placka kukurydzianego i napił się zsiadłego mleka, potem wezwał Zamę i rozmawiał z nim do zmroku.
Zama słuchał i przytakiwał, a jego oczy błyszczały. Bazo mówiąc ostrzył srebrzyste ostrze dzidy, aż resztki dziennego światła rozbłysły wzdłuż jego krawędzi jak maleńkie gwiazdki.
Kiedy było już ciemno, wstał, podał Zatnie swoją długą, cętkowaną tarczę wojenną i, uzbrojony tylko w assegai, wyszedł z obozu. Przy źródełku, u podstawy skały, zrzucił z siebie pelerynę, spódniczkę i opaskę z głowy. Zwinął wszystko w mały tobołek i ukrył w szczelinie skalnej. Później, zupełnie nagi, z dzidą przywiązaną do pleców za pomocą rzemienia, przeprawił się przez rozlewisko. Odbicia gwiazd w lustrze sadzawki rozpryskiwały się na drobne okruchy światła.
Woda spadała na niego kaskadą, trząsł się z zimna i z trudem chwytał powietrze. Dotarł do ciemnego otworu w skale, znalazł oparcie dla palców, wziął głęboki oddech i zniknął w szczelinie.
Na jego głowę spadał czarny strumień wody, ale wstrzymywał oddech i wciskał się zapamiętale w otwór w ścianie skały. Musiał użyć całej swej siły, aby wspinać się dalej i przeciwstawiać naporowi strumienia. Walczył o każdy centymetr, jego płuca rozpaczliwie domagały się powietrza i kiedy myślał, że będzie musiał się poddać i pozwolić wodzie zepchnąć się z powrotem do
19 Twardzi ludzie
289
zbiornika, jego głowa wydostała się na zewnątóZ. znów mógł oddychać.
Rozpaczliwie wciągał powietrze w płuca; aby nie poddać się sile strumienia, wisiał przyciskając ramiona i kolana do gładkiej, wypolerowanej bezustannie płynącą wodą skały. Było zupełnie ciemno, bez najsłabszego nawet blasku gwiazd, ciemność wydawała się posiadać fizyczny ciężar, który potrafiłby go zmiażdżyć.
Sięgnął najwyżej jak tylko mógł, znalazł następne oparcie dla palców, wykorzystując całą siłę swoich ramion zyskał kolejne kilka metrów, odpoczął przez moment i znów podciągnął się wyżej. Skała przypominała szkło, miejscami pokryta była grubą warstwą glonów, śliskich jak skóra węgorza. Przejmujące zimno atakowało jego ciało tak złośliwie, jakby posiadało własną świadomość. Bolały go kości, palce miał tak zdrętwiałe, że prawie nie był w stanie już się na nich utrzymywać.
Woda szarpała jego całym ciałem, spadała na ramiona, wpychała się do nosa, ust i uszu, łoskotem wypełniała jego głowę, jak ryk rozwścieczonego zwierzęcia. Mimo to poruszał się w górę nieregularnego, wijącego się tunelu; czasami był on poziomy, wtedy czołgał się na brzuchu, a sklepienie miażdżyło mu czaszkę, jeśli zbyt gwałtownie podnosił głowę, aby schwytać bezcenne powietrze. Kiedy indziej tunel biegł prawie pionowo w górę. Bazo rozpychał się wtedy kolanami i łokciami, aby przeciwstawić się napierającej kaskadzie. Skała z łatwością darła jego zmiękczoną wodą skórę; centymetry stawały się metrami, minuty godzinami, a on szedł dalej.
Nagle przejście zwęziło się, był w pułapce zimna, śliska skała ściskała mu ramiona, a twardy występ wbijał się między łopatki. Nie mógł ani iść do przodu, ani zawrócić. Utknął w skalistym żołądku góry. Krzyknął z przerażenia, woda wlała mu się do gardła, a jej grzmot zagłuszył jego krzyk.
Jak topielec walczył rozpaczliwie resztkami sił, gdy nagle odepchnął się mocno nogami i znalazł się w wąskiej pieczarze, gdzie znów mógł oddychać i gdzie spadająca woda rozbijała się na wiele drobnych wirujących strumyków, pozwalając mu odpocząć przez chwilę.
Kiedy kaszlał i krztusił się z powodu zalanych wodą płuc, zdał
290
i
sobie sprawę, że zgubił assegai. Po omacku odnalazł rzemień, do którego była przywiązana, na jego końcu ciągle coś było. Bardzo wolno ciągnął go do siebie, w końcu jego palce dotknęły znajomego przedmiotu, poczuł tak wielką ulgę, że aż załkał ze szczęścia i przycisnął ukochany kawałek stali od ust.
Upłynęło sporo czasu, zanim zauważył, że powietrze w jaskini ma słodki smak, wydawało mu się, że gładzi ono jego skórę jak palce kochanki, ciepłe i miękkie to właśnie ciepło sprawiło, że jego serce znów napełniła nadzieja. To ciepło pochodziło z zewnątrz, ze świata znajdującego się ponad tym ryczącym, wodnym grobowcem. Wiedział, że powietrze musiało dochodzić przez jakiś otwór, ostatkiem sił spróbował go odnaleźć. Wspinał się bardzo wolno, nagle spostrzegł nad głową białe światełko, zmącone przez spadającą czarną wodę.
Wyciągnął głowę do przodu, nocny wiatr owiał jego policzki, czuł zapach dymu z ogniska, trawy i ziemi pachnącej długo utrzymującym się ciepłem słońca, a wysoko nad jego głową wisiała wielka jasna gwiazda. Przejście łączyło ujście strumienia u podstawy wzgórza z tym, które znajdowało się na górze.
Nie miał siły, aby odejść od tryskającego źródła dalej niż na dwa, trzy metry, tam pod krzakiem, na miękkim łóżku z but-wiejących liści, położył się i dyszał jak pies.
Zmęczony i zziębnięty, niespodziewanie zapadł w płytki sen. Obudził się przerażony. Zaczęło już świtać. Widział nad głową gałęzie krzewu zarysowujące się na tle bladego nieba. Wstał, poczuł, że bolą go wszystkie kości i mięśnie, pozdzierane kolana i łokcie paliły, nawet gdy dotykał ich tylko poranny wiatr.
Odnalazł wąską ścieżkę, dobrze wydeptaną przez wiele nóg, prowadzącą od strumienia na szczyt urwiska. Wszedł na nią, spojrzał w dół i zobaczył oświetlony blaskiem księżyca las i drobne iskierki, które były ogniskami płonącymi w jego obozowisku. Im dłużej szedł, tym ból mięśni stawał się mniej dokuczliwy, a krew szybciej krążyła w jego kończynach.
Mimo że spodziewał się wartowników, na końcu ścieżki nie spotkał nikogo; stojąc za kamiennym portalem wąwozu, rozejrzał się ostrożnie po spokojnej wiosce.
' "Na zęby Chaki, śpią jak grube, leniwe psy", pomyślał ponuro. Wszystkie drzwi były szczelnie zamknięte, dym wydostawał się
291
przez szpary w ścianach. Podusiliby się, żeby tylko odgonić komary. W najbliższej chacie kaszlał chrapliwie jakiś człowiek.
Już miał wyśliznąć się zza swojego skalistego parawanu, kiedy ledwie zauważalny ruch zmusił go do pozostania w ukryciu. Ciemna postać zdążała dokładnie w jego kierunku. Przesunął ręką po drzewcu assegai, ale zaledwie kilka kroków od niego postać zatrzymała się.
Była owinięta w pelerynę, aby ochronić się przed porannym chłodem, i zgarbiona jak stara kobieta. Później wyprostowała się i zrzuciła płaszcz. Bazo poczuł, że oddech świszczę mu w gardle, i zacisnął usta, aby nie pozwolić mu wydostać się na zewnątrz.
Naga dziewczyna znajdowała się w tym pięknym okresie, kiedy przestała już być dzieckiem i zaczynała zakwitać pełnią kobiecości. O tym, że ledwie przestała być dzieckiem, świadczyły jej pulchne pośladki i to, że kiedy stała, palce jej stóp były niezgrabnie zwrócone do siebie. Była naga, a poranne światło okrywało jej czarną skórę cytrynowym blaskiem. Odwróciła głowę.
Miała długą, wąską szyję z umieszczoną na niej małą głową. Sklepienie czaszki było pokryte skomplikowanymi wzorkami utworzonymi ze ściśle pozaplatanych warkoczyków. Miała wysokie, gładkie czoło, wystające kości policzkowe i cudownie wyrzeźbione usta, symetryczne niczym skrzydła pięknego motyla, światło rozbłysło przez chwilę w jej wielkich, lekko skośnych oczach, kiedy rozglądała się wokół siebie.
Potem ukucnęła lekko, a wypływający z niej strumyczek zaczął dzwonić o ziemię. Dźwięk ten napełnił piersi Bazo wielką czułością, to, co robiła, było tak niewinne i tak naturalne.
Podniosła się i zanim przykryła głowę peleryną, zdołał spojrzeć jeszcze raz na jej twarz. Wiedział, że nigdy dotąd nie spotkał nikogo tak pięknego patrzył na nią, kiedy powoli znikała pomiędzy chatami, i czuł przedziwny głód pożerający go od wewnątrz.
Upłynęło wiele minut, zanim wyrwał się z zamyślenia; kiedy już wyszedł z kryjówki, zauważył, że mimo wielkiego wysiłku nie był w stanie wymazać z pamięci obrazu dziewczyny.
Nie można było nie rozpoznać drogi wiodącej z wioski do drabiny. Była szeroka i równo udeptana. Po obu stronach wznosiły się ściany zbudowane z obrobionego kamienia, zza których obrońcy mogli odeprzeć każdy atak. Wzdłuż nich znajdowały się poukładane
292
stosy kamieni gotowych do zrzucenia na kogokolwiek, kto próbowałby wchodzić na drabinę lub iść w górę ścieżki.
Dróżka wpadała stromo do wąwozu i kończyła się szerokim i płaskim kamiennym tarasem. Światło już było silniejsze i widział, że jednak były tu straże; dwóch wartowników stało na krawędzi tarasu, obserwując równinę znajdującą się piętnaście metrów niżej i strzegąc olbrzymiej drabiny. Trochę dalej czterech strażników siedziało przy małym kopcącym ognisku, ślina napłynęła mu do ust, gdy poczuł zapach piekących się placków kukurydzianych. Mężczyźni siedzieli odwróceni tyłem do wąwozu, ponieważ nigdy nie spodziewaliby się, że wróg może nadejść właśnie stamtąd, i rozmawiali zaspanymi głosami.
Bazo podszedł bliżej. Na skraju tarasu znajdował się jeszcze jeden stos kamieni, które wartownicy mogli w każdej chwili zrzucić w dół. Ukrył się właśnie w jego cieniu.
Nie musiał długo czekać. Poranny wiatr przyniósł bardzo słabe odgłosy śpiewanej pieśni. Zama rozpoczął zgodnie z umową rytualny taniec u stóp skały. Śpiewali wojenny hymn oddziału i krew burzyła się w jego żyłach. Czuł ogarniające go boskie szaleństwo. Było to uczucie, którego inni, gorsi ludzie doznają tylko paląc haszysz.
Czuł, jak pot go oblewa, żołądek i serce miał ściśnięte czuł, że krew nabrzmiewa w jego gardle, a oczy palą i puchną.
Strażnicy wstali od ogniska i podeszli do krawędzi przepaści, patrzyli w dół, śmiejąc się i wytykając palcami tańczących wojowników.
Posłuchajcie, jak skowyczą szczeniaki Lobenguli!
Patrzcie, tańczą jak dziewice podczas Święta Pierwszych Owoców!
Sygnałem, jaki Bazo uzgodnił z Zamą, miał być koniec pieśni, ale nie mógł już wytrzymać bezczynnego czekania.
Wstał, jego mięśnie drżały. Jak obłąkaniec, nerwowo przekrzywiał głowę, w porannym świetle jego oczy błyszczały. Właśnie w tym momencie pieśń dobiegła końca.
Jego krzyk zmroził stojących na skraju przepaści mężczyzn, był to ryk ugodzonego w serce byka, wrzask rzucającego się na swoją ofiarę orła.
Dopadł ich, kiedy stali jeszcze sparaliżowani, nie próbując .nawet się odwrócić. Biegł z rozpostartymi ramionami i zepchnął
293
czterech z nich w przepaść. Spadając wili się w powietrzu i krzyczeli, a ich krzyk stopniowo słabł, a w końcu urwał się.
Bazo zaatakował z takim impetem, że z trudem zatrzymał się na brzegu urwiska, aby nie dołączyć do swoich ofiar; przez chwilę chwiał się na krawędzi, ale natychmiast odzyskał równowagę i rzucił assegai w jednego z ocalałych wartowników. Ostrze weszło w brzuch mężczyzny i wyszło z drugiej strony, rozcinając jelita i nerki i miażdżąc kilka kręgów; kiedy Bazo wyciągnął stal z rany, gorąca, żywa jeszcze krew trysnęła na jego przedramię i tors. Ostatni z wartowników uciekał chyłkiem w kierunku ścieżki, ale Bazo mógł mu na to pozwolić.
Szybko pobiegł wzdłuż krawędzi urwiska do miejsca, w którym była przywiązana drabina. Podtrzymujące ją liny były zrobione z plecionego łyka, wzmocnionego lianami i rzemieniami. Były grube jak jego ramiona; chwycił dzidę i zaczął nią je rąbać jak toporem.
Przy każdym uderzeniu liny strzelały i skrzypiały, a on stękał i mrużył oczy, aby ochronić je przed spadającymi wiórami i kawałkami kory.
Usłyszał za sobą zbliżające się głosy. To zbiegły wartownik zaalarmował innych mieszkańców Bazo jednak nie odwrócił się, dopóki nie skończył pracy. Jedna lina puściła, a ogromna, ciężka drabina opadła nieznacznie i lekko się przekrzywiła. Uderzył jeszcze raz, zmieniwszy sposób trzymania dzidy wtedy puściły również pozostałe liny.
Drabina zakołysała się w dół i na boki, nabierała prędkości, drewno trzeszczało i skrzypiało tłumiąc głosy nadchodzących z tyłu mężczyzn. Wreszcie jej koniec zarył z potężnym hukiem w osypisko u stóp skały. Pod wpływem uderzenia drabina uległa poważnemu uszkodzeniu, jej górny, zabezpieczony koniec znajdował się u jego stóp, a cała poplątana reszta wisiała jak takielunek rozbitego okrętu.
Bazo dość długo obserwował, jak Zama prowadzi ludzi po wiszącej plątaninie lin i drewna. Potem odwrócił się.
Nadchodzili ścieżką, zwarta falanga czarnych ciał i pobłyskującej broni; szli na tyle wolno i niepewnie, że zdążył jeszcze pobiec w ich kierunku i przed nimi dopaść wąskiej przerwy w ścianie. Chroniony przez litą skałę, ryknął śmiechem. Ten dźwięk poraził ich i zatrzymał, szyk się zmieszał, stojący z przodu chcieli ukryć się z tyłu, ci, którzy stali z tyłu, rwali się do przodu.
294
Jeden z nadchodzących rzucił dzidą, która odłupała parę okruchów ze ściany na wysokości głowy Bazo. Wtedy rzucił się do przodu i przeszył assegai kilka stłoczonych ciał, uwięzionych w wąskim przejściu między ścianami. Krzyki i jęki podnieciły go tylko bardziej, a krew tryskająca z ran obmywała jego twarz i wlewała się do gardła upiorny napój, który dodatkowo zwiększył jego bojowy szał. Rozbiegli się i uciekli, zostawiając na ścieżce wijących się z bólu, umierających ludzi.
Bazo obejrzał się za siebie. Jeszcze żaden z Matabelów nie wspiął się na szczyt drabiny. Znów spojrzał na ścieżkę, tym razem biegli nią prawdziwi wojownicy.
Byli to dokładnie wyselekcjonowani, sami najlepsi oszczepnicy dobrze zdawał sobie sprawę z ich wyższości nad motłochem, który dopiero co rozgromił; byli wyżsi i potężniejsi fizycznie, wyraz ich twarzy był ponury i zdecydowany, a szyk, w jakim się poruszali, bardziej uporządkowany i kontrolowany.
Nadchodzili w zwartych szeregach, ich tarcze były uniesione, a dzidy jakby zawieszone w powietrzu. Na czele pochodu tańczył wychudły, pomarszczony starzec z twarzą zniszczoną jakąś straszną chorobą, jego nos i uszy gniły, a czoło było pokryte srebrnobiałymi plamami. Na szyi i u pasa powiesił sobie cały ekwipunek, jaki powinien mieć czarownik, i wrzeszczał, i mamrotał jak rozwścieczona małpa.
Zabić matabelskiego psa.
Bazo był nagi, nie miał tarczy, ale podniósł assegai i stał czekając na spotkanie z nimi i ich straszliwym przywódcą. Znów roześmiał się dzikim, radosnym śmiechem człowieka, który przeżywa najpiękniejsze chwile swojego życia kilka sekund przed śmiercią.
Bazo! usłyszał wołanie i mimo że był jak w transie, odwrócił się.
Zama właśnie wdrapywał się na kamienny taras. Dyszał po długiej wspinaczce po huśtającej się i poskręcanej drabinie. Przysiadł na kolanach i rzucił wielką nakrapianą tarczę w jego kierunku. Jak wracający sokół, usiadła na jego ramieniu. Bazo zaśmiał się i rzucił do przodu.
Wbił dzidę w gnijące ciało czarownika, jakby było miękkim, rozgotowanym ziemniakiem Pemba wydał z siebie ostatni okrzyk.
Bazo, zaczekaj! Zostaw trochę dla nas! Usłyszał za sobą
295
głosy swoich pięćdziesięciu wojowników, kiedy wdrapywali się na taras. Chwilę potem umięśnione ramię Zamy stykało się z jego ramieniem, kiedy pędzili wzdłuż ścieżki, tak jak strumień zalewający koryto wyschniętej rzeki.
To była piękna rzeź, chwała, o jakiej ludzie będą śpiewać pieśni. Ostrza ich assegai były ciągle tak samo ostre, bez względu na to, ile razy zatapiały się w ludzkich ciałach, a drzewce wydawały się mocne. Szeregi Matabelów przetaczały się po wzgórzu z jednego końca na drugi, rycząc wściekle, gdy ostatni z ludzi Pemby pozostawili swoje dzidy i rzucali się w dół urwiska. Patrzyli zazdrośnie na ich łatwą śmierć, ponieważ ich włócznie były wciąż spragnione krwi, a oni sami opętani jeszcze szaleństwem.
Ten święty szał nie opuszczał ich, nawet gdy wracając maszerowali przez wioskę. Plądrowali chaty, podrzucali małe dzieci i chwytali je na ostrza swoich assegai lub posyłali włócznie prosto między obwisłe wymiona jakiejś uciekającej pomarszczonej staruchy.
Używając tylko siły swojego ramienia Bazo zrobił dziurę w kruchej ścianie kolejnej chaty, Zama znalazł się natychmiast u jego boku, ich ciała, od szyi po kolana, były umazane ociekającą karmazynową cieczą, a wykrzywione twarze wyglądały jak upiorne, nasączone krwią maski. Ktoś próbował uciec z ciemnego wnętrza.
Jest moja! ryknął Zama i cisnął swoją długą włócznię.
Przez otwarte drzwi wpadł do środka promień wczesnego słońca, oświetlił lecącą dzidę i w tej samej chwili padł na duże, skośne, przerażone oczy i wystające, egipskie kości policzkowe dziewczyny, w którą miała ugodzić.
Dzida zderzyła się w powietrzu z tarczą Bazo, co lekko odchyliło kierunek jej lotu. Przeleciała zaledwie kilka centymetrów od policzka dziewczyny i jakby zastygła w powietrzu. Zanim Zama zdążył zadać następny cios, Bazo już stał przy dziewczynie osłaniając ją tarczą, tak jak czapla zasłania skrzydłem swoje pisklę, i warczał na przyjaciela jak lampart, którego młode jest zagrożone.
Po pierwszym męczącym dniu drogi powrotnej, kiedy powiązani w długi sznur jeńcy siadali zmęczeni w cieniu drzew, Bazo przeszedł wzdłuż szeregu i stanął obok dziewczyny.
296
Ty! powiedział i niedbale przeciął ostrzem dzidy rzemienną obrożę. Zrób mi jeść!
Kiedy gotowała, Bazo żartował głośno z Zatną i innymi wojownikami. Widział, że starała się nie spuszczać oczu z ich twarzy. Zjadł to, co ugotowała, nie okazując ani zadowolenia, ani niesmaku, ona zaś klęczała w pewnej odległości i z powagą obserwowała spożywanie każdego kęsa.
Kiedy skończył, podeszła do niego niepokojąco cichym, pełnym wdzięku, płynnym krokiem i wyciągnęła zwiędłe liście z obrzmiałej i zasychającej rany w jego boku. Ten gest był dla niego obelgą, podniósł rękę, aby ją uderzyć ale zaraz pozwolił swojej dłoni powoli opaść. Dziewczyna nie cofnęła się, zaczęła opatrywać ranę bardzo pewnie i fachowo. Oczyściła ją zręcznymi palcami, później odkorkowała dwa z małych pojemniczkow, jakie nosiła przypięte do pasa, i zrobiła okład z proszku, który był w środku. Na początku paliło jak ogień, ale później przyniosło znaczną ulgę.
Bazo nie okazywał jej żadnej wdzięczności, ale gdy jeden z jego żołnierzy przyszedł, aby związać dziewczynę jak resztę jeńców, zmarszczył groźnie czoło i tamten pozostawił ją wolną.
Kiedy położył się spać, ona zwinęła się jak szczeniak u jego stóp. Był gotowy pozwolić jej uciec, kiedy cały obóz uda się na spoczynek, ale po północy ona nadal nie poruszała się, a on zasnął.
Wstał przed świtem, aby sprawdzić wartowników; trawę pokrywał szron, usłyszał, jak dziewczyna szczęka zębami. Przechodząc rzucił na nią swoją wojskową pelerynę z futer, a ona wtuliła się w nią szybko.
Kiedy zarządził wymarsz z obozu, ona zjawiła się niosąc na głowie jego matę do spania i garnek. Podczas marszu tuzin razy chodził na koniec wijącej się kolumny i zawsze kiedy zbliżał się do dziewczyny, jego kroki stawały się wolniejsze, przyglądał się grze mięśni na jej plecach, ruchom pulchnych pośladków i kołysaniu się jej gładkich czarnych piersi. Kiedy odwracała głowę i nieśmiało uśmiechała się do niego, stawał się lodowato wyniosły, a następnie wracał na czoło pochodu.
Wieczorem spróbowawszy pierwszego kęsa ugotowanego przez nią posiłku, pozwolił sobie na wyrażające pochwałę skinienie głową, *a kiedy opatrzyła mu ranę powiedział:
Już mnie nie piecze.
297
Nie podniosła oczu.
Kto cię tego nauczył? nalegał.
Czarownik Pemba szepnęła.
Dlaczego?
Byłam jego uczennicą.
Dlaczego ty?
Ja mam dar.
Więc, mała wiedźmo, przepowiedz moją przyszłość. Zaśmiał się, ona podniosła głowę i pokazała swoje niepokojące, skośne, czarne jak smoła oczy.
Nie powinieneś drwić, panie.
Powiedziała na niego nkosi panie. Bazo przestał się śmiać i wydawało mu się, że duchy głaszczą delikatne włoski u podstawy jego czaszki. Tej nocy, kiedy poczuł, że dziewczyna trzęsie się z zimna, odchylił połę swojego kaross i pozwolił jej się przykryć.
Udawał, że śpi, jego ciało było jednak sztywne, a on czuł każdy najdrobniejszy ruch dziewczyny, kiedy układała się do snu. Byłoby tak łatwo położyć rękę na jej piersiach i wepchnąć kolana miedzy jej uda. Pod wpływem tej myśli aż zadrżał i chrząknął.
Panie? szepnęła. Czy coś cię trapi?
Jak masz na imię? zapytał.
Tanase.
Tanase powtórzył, aby przekonać się, jak brzmi to w jego ustach. Podobało mu się, mimo że było to imię Rozwi, jednego z plemion Maszona, i że nie wiedział, co oznacza.
Ja znam twoje imię, wszyscy wymawiają je z szacunkiem powiedziała. Bazo, Topór.
Zabiłem Pembę, twojego pana. Zmiażdżyłem go moją własną ręką. Sam nie wiedział, co sprawiło, że wymówił te słowa.
Wiem szepnęła.
Czy mnie za to nienawidzisz, mała czarownico?
Jestem ci za to wdzięczna! Jej cichy głos zadrżał gwałtownie, a biodro dotknęło jego ciała.
Wdzięczna? Czy nie kochałaś Pemby, jak pies kocha swojego pana?
Nienawidziłam go i kiedy ujrzałam jego śmierć w magicznej kalebasie, napełniła mnie radość.
Widziałaś jego śmierć?
298
Widziałam, tak wyraźnie jak teraz widzę twoją twarz, na długo przedtem, zanim po mnie przyszedłeś.
Bazo zadrżał mimowolnie. Natychmiast to zauważyła.
Chyba jest ci zimno, panie. Przytuliła się do niego mocniej. Jej skóra była gorąca i miękka; poczuł, że jego ciało reaguje na jej dotyk.
Dlaczego nienawidzisz Pemby?
Był tak zły, że nie można tego opisać. Nigdy nie zapomnę tego, do czego mnie zmuszał.
Wykorzystywał twoje ciało? Pytanie Bazo zabrzmiało szorstko i boleśnie.
Nawet Pemba nie odważyłby się dotknąć kogoś, kto posiada dar, ponieważ pozbawienie dziewictwa oznacza utratę daru.
Daru?
Daru przewidywania przyszłości, który Pemba i jemu podobni cenią tak wysoko.
Do czego więc cię zmuszał?
Do różnych ciemnych praktyk; tortur, nie ciała, ale ducha. Teraz ona zadrżała, odwróciła się do niego i przywarła do jego
szerokiej klatki piersiowej chowając w niej twarz, jej głos stał się tak przytłumiony, że ledwie mógł zrozumieć jej następne słowa.
Nie chcę tego daru, boję się tego, co mnie czeka, jeśli będę dalej szła tą drogą.
Pemba nie żyje.
Nie rozumiesz. Pemba był tylko małym czarownikiem i nauczył mnie prawie wszystkiego, co sam potrafił. Później wezwie mnie ten, którego imienia nie śmiem wypowiedzieć głośno. To wezwanie nadejdzie... a ja nie będę mogła mu się oprzeć.
Ja cię obronię.
Jest tylko jeden sposób, w jaki możesz mnie obronić, Bazo, mój panie.
Jaki?
Uczyń mnie dla nich bezwartościową. Zniszcz dar, który jest dla mnie takim ciężarem.
Jak?
Tak jak zniszczyłeś Pembę ugodziwszy go stalową dzidą, tak samo możesz zniszczyć dar przeszywając mnie wielką dzidą swojego
. ciała. Zedrzyj ze mnie welon dziewictwa i spraw, żeby to coś uleciało.
* 299
Dotykała go namiętnie, przyciskała się do jego ciała, które wydawało się topnieć stając się miękkie i ustępliwe.
Ach, panie. Chcę być jak inne kobiety, chcę w nocy czuć twój szlachetny brzuch na swoim, chcę czuć jak twój syn porusza się w mojej macicy i ciągnie moje piersi, kiedy będę go karmiła.
Dam ci to wszystko, Tanase. Jego głos był zachrypły z pragnienia. Kiedy tylko dotrzemy do GuBulawayo, król mnie nagrodzi, pozwoli mi pójść między kobiety i wziąć żonę.
Panie, czekanie jest niebezpieczne.
Nie chcę się z tobą parzyć jak z niewolnicą. Zostaniesz pierwszą i najważniejszą z moich żon.
Panie...
Dosyć, Tanase, nie kuś mnie dłużej. To, czego dotykasz, mimo że twarde, nie jest kamieniem, lecz tylko ciałem.
Nkosi, nie znasz mocy czarowników. Ocal mnie przed nimi.
Znam prawa i zwyczaje Matabelów, to wszystko, co człowiek powinien znać i respektować.
Zwiadowca przybiegł co tchu, pot lał mu się po plecach i torsie, zaczął wykrzykiwać swój meldunek, jak tylko dopadł czoła kolumny.
Bazo odwrócił się i wydał trzy krótkie rozkazy. Natychmiast przerwano marsz, zmuszono jeńców, aby usiedli, i postawiono przy nich dwunastu strażników. Reszta Matabelów ustawiła się w równe szeregi i Bazo poprowadził ich we wskazaną przez zwiadowcę stronę. Poruszali się tym charakterystycznym dla nich krokiem, pomiędzy truchtem i biegiem, który wzbijał tumany kurzu wokół ich nóg.
Nieomylnym okiem Bazo wybrał miejsce na zasadzkę. Z powodu gęstych zarośli można było przejechać tamtędy tylko jedną drogą, właśnie tam skierował się jadący samotnie człowiek. Nagle został otoczony wysokim płotem tarcz, jego kasztanowaty koń spłoszył się i zarżał.
W skórzanym pokrowcu przy kolanie jeźdźca znajdowała się strzelba, wyciągnął ją do połowy, gdy powstrzymał go głos Bazo.
Za późno. Jesteś już martwy, a szakale mają wspaniałą ucztę. Jesteś bardzo nierozważny, a przecież tylu rzeczy cię uczyłem, Henshaw.
300
Ralph pozwolił strzelbie wsunąć się z powrotem do futerału, podniósł ręce, a na jego twarzy walczyły ze sobą dwa uczucia: radość i smutek.
Wystarczy potrząsnąć jakimkolwiek drzewem, a zawsze spadnie z niego jakiś Matabele. Starał się, żeby zabrzmiało to ponuro. Następnie zeskoczył z twardego grzbietu Toma i podszedł, aby przywitać się z Bazo.
Miałem nadzieję zobaczyć już na twojej głowie opaskę induny, pogromco ludu Maszona śmiał się obejmując przyjaciela.
Już niedługo, Mały Sokole, bardzo niedługo. A ty? Myślałem, że twój wóz będzie pełen kości słoniowej.
I rzeczywiście jest, Mały Toporze. Ralph cofnął się i spojrzał na niego.
Przez tych kilka miesięcy, kiedy się nie widzieli, obaj bardzo się zmienili. Bazo przestał już być młodym robotnikiem odpracowującym swoje godziny i zjadającym racje pokarmowe ustalone przez Zougę Ballantyne'a. Teraz był księciem, wysokim, przystojnym i dumnym.
Ralph przestał być żółtodziobem wykonującym tylko polecenia ojca. Stał się dorosłym mężczyzną o ujmującym wyglądzie. Mimo że jego ubrania były podniszczone długą podróżą, ciągle widoczne było wychowanie Zougi, ponieważ wszystko było świeżo uprane, a policzki gładko ogolone. Przyglądali się sobie, ale szacunek nie pozwalał im okazać, jak głębokie przywiązanie do siebie czują.
Niecałe dwie godziny temu zastrzeliłem młodego bawołu.
Wiem przytaknął Bazo. To właśnie ten strzał nas tu sprowadził.
W takim razie dobrze, że tak się stało. Jego mięso jest tłuste i jest go tyle, że starczy nawet dla głodnego Matabele.
Bazo popatrzył na słońce.
Mimo że bardzo mi się śpieszy, moi jeńcy i ja potrzebujemy odpoczynku. Pomożemy ci zjeść bawołu, Hehshaw, ale o świcie musimy iść dalej.
Mamy sobie zatem dużo do powiedzenia i bardzo mało czasu. Usłyszeli strzał z bykowca Bazo spojrzał ponad ramieniem
Ralpha na idące między drzewami woły i chwiejnie wlokący się za
nimi woz.
301
Ciągle w tym samym, złym towarzystwie zbeształ go pogodnie Bazo, kiedy na czele zaprzęgu rozpoznał Umfaan i Isa-ziego, małego Zulusa idącego z boku ale nie mam nic przeciwko twojemu ładunkowi.
Na pace wozu leżało ciało niedawno zabitego zwierzęcia.
Nie jedliśmy świeżego mięsa, odkąd opuściliśmy królewski kraal.
Ralph i Bazo siedzieli przy osobnym ognisku, z daleka od swoich ludzi, tam gdzie mogli spokojnie porozmawiać.
Król zgodził się zakupić strzelby i butelki, jakie przywiozłem z Kimberley powiedział Ralph i zapłacił mi hojnie.
Nie powiedział jednak, w jaki sposób mu zapłacono. Nie opisał swojego zaskoczenia, gdy Lobengula zaoferował mu nie oszlifowany diament piękny, duży, błyszczący kamień.
Nawet wtedy nie pozwolił ponieść się emocjom nad zdziwieniem szybko zapanował rozsądek; Ralph nie miał wątpliwości, skąd pochodzi ten kamień,postanowił jednak kusić los dalej. Podbił cenę do sześciu kamieni, które wybrał wytrenowanymi wieloletnią pracą w kopalni oczyma. Wiedział, że kiedy zwróci je cywilizowanemu światu, będą warte dziesięć tysięcy funtów.
W ten sposób, za jednym zamachem zdobył pieniądze, za które mógł spłacić wóz i zaprzęg, oddać dług Diamentowej Lii, łącznie z odsetkami, i jeszcze osiągnąć kilka tysięcy funtów zysku.
Potem poprosiłem Lobengulę, żeby pozwolił mi polować na słonie. Roześmiał się i powiedział, że jestem za młody i że to prędzej słonie zabiją mnie. A później musiałem czekać przez dziesięć dni na zewnątrz kraalu.
Jeśli trzymał cię tak krótko, to musiałeś mu się spodobać przerwał Bazo. Inni biali czekali od początku suszy do połowy pory deszczowej tylko na zgodę na opuszczenie kraju Matabele.
Dziesięć dni to wystarczająco długo jak dla mnie mruknął Ralph. Kiedy spytałem go, w której części kraju mogę polować, on znów się roześmiał i powiedział:, Jesteś dla słoni tak niewielkim zagrożeniem, Mały Sokole, że możesz iść, gdzie ci się podoba
302
i zabić wszystkie, które będą na tyle głupie lub słabe, żeby ci na to pozwolić."
Bazo zachichotał z zachwytu.
No więc ile głupich lub słabych słoni znalazłeś, Henshaw?
Na wozie mam już pięćdziesiąt całkiem niezłych kłów.
Pięćdziesiąt! Bazo nagle spoważniał, popatrzył na Ralpha z niedowierzaniem, wstał i podszedł do wozu. Odwiązał jeden z pasów i uniósł brezentową plandekę, aby obejrzeć ładunek. Zajęty gotowaniem Isazi podniósł głowę, zmarszczył czoło i krzyknął do Ralpha:
Pradziadek tego człowieka, Mashobane, był złodziejem, jego dziadek, Mzilikazi, zdrajcą! Możesz więc zupełnie spokojnie pokazywać mu swoją kość słoniową, Henshaw.
Bazo nawet nie spojrzał na niego, popatrzył na drzewa.
Małpy wydają tu przeraźliwe okrzyki mruknął i wrócił do Ralpha. Piękne kły! przyznał. Podobne do tych, jakie wywozili myśliwi, kiedy byłem dzieckiem.
Ralph nie powiedział mu, że większość z tych kłów pochodziła z jeszcze wcześniejszego okresu. Udało mu się odnaleźć wszystkie z wyjątkiem dwóch kryjówek, jakie zostawił dla niego ojciec.
Kość już wyschła straciła niemal jedną czwartą swojej masy, ale większość kłów była w dobrym stanie i Ralph wiedział, że na pewno przyniosą duży zysk, gdy tylko dowiezie je do pierwszej stacji kolejowej.
Mimo że sam również polował, szukając jednocześnie dawnych kryjówek Zougi, nie miał zbyt dużo szczęścia. Zabił pięć słoni, z czego tylko jeden był samcem, którego kły ważyły ponad sześćdziesiąt funtów. Reszta to były młode samice z kłami tak krótkimi, że prawie nie opłacało się ich brać.
Wielkie stada, które Zouga opisał w Odysei myśliwego, już nie istniały. Od tego czasu pojawiło się wielu myśliwych, wielu z nich zachęconych właśnie tą książką. Burowie, Brytyjczycy, Hotentoci, Niemcy wszyscy polowali, dziesiątkowali stada tych wielkich szarych zwierząt i składali ich białe kości na coraz wyższe kopce.
Tak, to rzeczywiście piękne kłyprzytaknął Ralph. I załadowałem już nimi cały wóz. Teraz właśnie wracam do kraalu króla, aby poprosić go o pozwolenie na opuszczenie kraju Matabele
* i powrót do Kimberley.
303
A kiedy już odjedziesz, nigdy więcej cię nie zobaczymy powiedział Bazo cicho. Tak jak innych białych, którzy przyjeżdżają do Matabele. Zabierzesz, co chcesz, i nigdy nie wrócisz.
Ralph zaśmiał się.
Nie, przyjacielu, ja wrócę. Jeszcze nie wziąłem wszystkiego, co chcę. Wrócę z większą ilością wozów, może z sześcioma, i wszystkie będą załadowane różnymi towarami. Założę faktorie między rzekami Shashi i Zambezi.
Będziesz bogatym człowiekiem, Henshaw. Jestem tego pewien zgodził się Bazo. Ale bogaci nie zawsze są szczęśliwi. Zauważyłem to już wiele razy. Czy w kraju Metabele nie ma przypadkiem dla ciebie niczego poza kością słoniową, złotem i diamentami?
Ralph zmienił się na twarzy. Skąd o tym wiesz? zapytał.
Nie wiem, pytałem tylko odpowiedział Bazo, ciągle uśmiechając się. Nie muszę rzucać kości ani patrzeć w magiczną kalebasę, aby zauważyć, że chodzi tu o kobietę. Wyglądasz jak pies, który czuje sukę. Powiedz mi, Henshaw, kto to jest i kiedy weźmiesz ją za żonę? Zaśmiał się znowu. Nie pytałeś jeszcze jej ojca? A może pytałeś, ale on odmówił?
Nie powinieneś się z tego śmiać powiedział szorstko Ralph, a Bazo z trudem powściągnął wyraz rubasznej wesołości na swojej twarzy, ciągle jednak błyszczała ona w jego oczach.
Wybacz temu, który kocha cię jak brata, nie wiedziałem, że znaczy ona dla ciebie tak wiele.
W końcu, kiedy czekał na odpowiedź Ralphaf udało mu się dostosować swój nastrój do jego złowrogiej miny.
Kiedyś, dawno temu, kiedy razem jechaliśmy na skipię, mówiłeś o kobiecie z włosami tak jasnymi i miękkimi jak zimowa trawa powiedział w końcu Ralph, a Bazo przytaknął. To ona, znalazłem ją.
Czy ona pragnie ciebie tak bardzo jak ty jej? zapytał Bazo szorstko. Jeśli nie, to jest tak głupia, że na ciebie nie zasługuje.
Jeszcze jej o to nie pytałem przyznał Ralph.
Nie pytaj, po prostu jej to powiedz, a później spytaj jej ojca. Pokaż mu twoją kość słoniową; to powinno załatwić sprawę.
Masz rację, Bazo Ralph nie wyglądał na przekonanego.
304
To przecież takie proste. A później cicho, po angielsku, tak żeby Bazo go nie zrozumiał, dodał: Bóg jeden wie, co zrobię, jeśli okaże się, że mnie nie chce. Chyba nie mógłbym bez niej żyć.
Nawet jeżeli Matabele nie zrozumiał jego słów, doskonale wyczuł ich sens i nastrój. Westchnął, a jego oczy błądziły w poszukiwaniu Tanase zajętej gotowaniem przy ognisku.
Są takie łagodne i słabe, ale potrafią ranić bardziej niż najostrzejsza stal.
Oczy Ralpha podążyły w tym samym kierunku, nagle twarz mu się rozjaśniła i teraz on parsknął rubasznym śmiechem. Poklepał przyjaciela po ramieniu i powiedział:
Teraz już wiem, co miałeś na myśli mówiąc o psie, który czuje w nozdrzach zapach suki.
Nie powinieneś się z tego śmiać powiedział Bazo wyniośle.
Długo po tym jak ostatnia obgryziona kość została rzucona do ogniska i opróżniony ostatni dzban piwa; długo po tym jak matabelscy wojownicy zmęczyli się śpiewaniem pieśni o pokonaniu i śmierci Pemby, ody do ich własnej waleczności i odwagi, jaką wykazali na wzgórzu czarownika, i położyli się spać; długo po tym jak ich jeńcy przestali lamentować, Bazo i Ralph siedzieli przy swoim ognisku. Ich ciche, monotonne głosy i mlaskanie wołów przeżuwających pokarm były jedynymi dźwiękami słyszalnymi w obozie.
Wyglądało to tak, jakby każda chwila miała dla nich obu ogromną wartość; obaj czuli, że kiedy znów się spotkają, będą zupełnie innymi ludźmi, a świat zmieni się prawdopodobnie razem z nimi.
Przeżywali na nowo swoją młodość, wspominali Scipio sokoła i Inkosikazi wielkiego pająka; uśmiechali się przypominając sobie zaciekłą walkę na maczugi i gniew Bakeli, kiedy Bazo przyniósł mu roztrzaskany diament; przywoływali w rozmowie Jordana, Jana Cheroota, Kamuzę i innych przyjaciół z okresu pracy w kopalni. W końcu Bazo podniósł się niechętnie.
Wyruszę przed wschodem słońca, Henshaw powiedział.
Idź w pokoju, Bazo, i dobrze wykorzystaj czas, jaki czeka ciebie i kobietę, którą zdobyłeś.
20 Twardzi ludzie
305
Kiedy Bazo doszedł do swojej maty, dziewczyna leżała zawinięta w jego kaross.
Gdy tylko położył się koło niej, wyciągnęła do niego rękę. Była gorąca, jakby dziewczyna miała wysoką gorączkę jej ciało płonęło, a skóra była sucha. Chlipała cicho i mocno ściskała jego dłoń.
Co się stało, Tanase? był przejęty i zaniepokojony.
Miałam wizję. Okropną wizję.
Sen. Poczuł ulgę. To był tylko sen.
To była wizja zaprzeczyła. Bazo, czy nie pomożesz mi pozbyć się tego potwornego daru, zanim zniszczy nas oboje?
Przytulił ją do siebie i nic nie odpowiedział; jej ból poruszył go bardzo, ale w żaden sposób nie mógł jej pomóc.
Po chwili uspokoiła się; pomyślał, że zasnęła, ale nagle szepnęła:
To była okropna wizja, Bazo, mój panie... i wiem, że będzie mnie prześladować aż do samego grobu.
Nic nie odpowiedział, ale gdzieś w środku poczuł zimny dreszcz.
Widziałam cię wiszącego wysoko na drzewie urwała, znów załkała krótko, a szloch wykrzywił jej twarz jak mocny cios. Ten biały człowiek, ten, którego nazywasz Henshaw, Sokół; nie ufaj mu.
To mój brat i jak brata go kocham.
Więc dlaczego nie płakał, Bazo, dlaczego nie płakał, kiedy patrzył na ciebie tam na drzewie?
Salina Codrington wałkowała ciasto długimi, mistrzowskimi pociągnięciami wałka. Rękawy jej bluzki były wysoko podwinięte, a jej ręce do łokci ubrudzone mąką. Niewielkie kawałeczki ciasta poprzyklejały się jej do skóry dłoni i palców.
Strzecha, która stanowiła sufit kuchni w misji Khami, była pokryta sadzą z otwartego żeliwnego pieca, całe wnętrze pachniało ciastem i drożdżami.
Pojedynczy kosmyk jasnozłotych włosów umknął spod wstążki i teraz łaskotał jej nos i brodę. Salina dmuchnęła, aby uwolnić się od jego drażniącego dotyku; włosy podfrunęły jak delikatny jedwab, potem znów opadły na twarz, a ona nawet na chwilę nie zmieniła rytmu pracy.
Ralphowi wydawało się, że był to najbardziej wzruszający gest,
306
jaki kiedykolwiek widział, choć tak właściwie fascynowało go w niej dokładnie wszystko nawet sposób, w jaki podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego, kiedy oparł się niedbale o futrynę kuchennych drzwi.
Jej uśmiech był tak łagodny, tak naturalny, że znów ścisnęło mu się serce, i z trudem zdołał wydobyć z siebie:
Wyjeżdżam jutro.
Tak przytaknęła Salina. Będziemy za tobą strasznie tęsknić.
To jest pierwszy raz, kiedy mamy okazję porozmawiać, sami, bez tych potworów.
Och, Ralph, to bardzo nieuprzejme, nawet jeśli najbardziej odpowiednie, określenie moich drogich siostrzyczek. Jej śmiech miał zaskakująco głęboką barwę. Jeśli chciałeś ze mną porozmawiać, mogłeś poprosić.
Teraz proszę.
I jesteśmy sami.
Mogłabyś przestać choć na chwilę?
Wtedy ciasto się nie uda, ale mogę cię słuchać pracując. Ralph zaszurał nogami i zgarbił niepewnie plecy. Nie wyglądało
to tak, jak zaplanował. Będzie musiał wykazać się doskonałym wyczuciem czasu i zręcznością, aby porwać ją w ramiona, całą ubrudzoną mąką i ciastem i trzymającą w rękach ciężki wałek.
Salino, jesteś najpiękniejszą dziewczyną ... to znaczy kobietą, damą, jaką kiedykolwiek widziałem.
To bardzo uprzejme, ale nieprawdziwe, Ralph. Ja też mam lustro, wiesz?
To prawda, przysięgam.
Proszę, nie przysięgaj. W każdym razie, istnieją rzeczy ważniejsze niż fizyczna uroda, na przykład: życzliwość, dobroć, wyrozumiałość.
Tak, i ty masz wszystkie te cechy.
Nagle Salina przerwała pracę i spojrzała na niego z rysującą się na twarzy konsternacją.
Ralph szepnęła. Kuzynie...
Może i jestem twoim kuzynem jąkał się lekko z pośpiechu, aby w końcu to wszystko powiedzieć ale kocham cię, Salino. Kocham cię od pierwszej chwili, kiedy zobaczyłem cię nad rzeką.
307
Och, Ralph, mój biedny drogi Ralph. Teraz konsternacja mieszała się ze współczuciem.
Wcześniej nie ośmieliłbym się ci tego powiedzieć, ale teraz, po powrocie z wyprawy, mam już pewne środki. Mogę już spłacić długi, a kiedy wrócę, będę miał własne wozy. Nie jestem jeszcze bogaty, ale na pewno będę.
Gdybym tylko o tym wiedziała, jeślibym się tego domyślała, może mogłabym...
Ale on dalej recytował swoje.
Kocham cię, Salino, tak bardzo cię kocham, i chcę, żebyś za mnie wyszła.
Podeszła do niego, w jej oczach były łzy.
Najdroższy, tak mi przykro. Oddałabym wszystko, aby oszczędzić ci cierpienia. Gdybym tylko wiedziała, jak to zrobić...
Nagle przerwał jej, zaskoczony.
Czy nie, czy to znaczy, że za mnie nie wyjdziesz? Zaskoczenie minęło, zacisnął szczęki. Ale dlaczego, oddam ci wszystko, co mam, będę się tobą opiekował i...
Ralph. Dotknęła jego ust zostawiając na nich odrobinę mąki. Pst, uspokój się już, proszę.
Ale, Salino, ja cię kocham! Nie rozumiesz?
Rozumiem. Ale ja, mój drogi, nie kocham ciebie.
Cathy i bliźniaczki odprowadzały Ralpha aż do rzeki. Vicky i Lizzie jechały na grzbiecie Toma. Siedziały okrakiem ze spódniczkami podciągniętymi wysoko na uda i co kilka sekund piszczały z radości. Ralph wyprzedził kuzynki. Miał zachmurzoną minę i nie reagował na pytania i uwagi Cathy, która podskakiwała próbując dotrzymać mu kroku. W końcu i ona zmęczywszy się zamilkła.
Mieli rozstać się na brzegu rzeki Khami. Wszyscy to wiedzieli, mimo że nikt o tym nawet nie wspominał. Kiedy tam dotarli, Isazi już przeprowadził wóz przez bród. Obite żelazem koła zostawiły głębokie koleiny na przeciwległym brzegu. Wyjechał jakąś godzinę wcześniej. Zatrzymali się na brzegu, teraz nawet bliźniaczki milczały. Ralph uniósł kapelusz i zasłonił oczy jego szerokim rondem, aby popatrzeć do tyłu na drogę, którą przyszli.
308
Salina nie przyjdzie? rzekł apatycznie.
Boli ją brzuch wyjaśniła Vicky. Tak mi powiedziała.
Mnie to wygląda bardziej na "klątwę Ewy" powiedziała Lizzie impertynencko.
To bardzo niegrzeczne zbeształa ją Cathy tylko małe, niemądre dziewczynki rozmawiają o rzeczach, których nie rozumieją.
Lizzie wyglądała, jakby się naprawdę tymi słowami przejęła, Vicky natomiast przybrała cnotliwą minę.
Teraz obie pożegnajcie się z kuzynem.
Kocham cię, kuzynie powiedziała Vicky, po czym trzeba ją było oderwać od niego jak pijawkę.
Kocham cię, kuzynie.
Lizzie dokładnie policzyła pocałunki, jakimi obdarowała go Vicky, a teraz sama zamierzała pobić rekord świata próba niewątpliwie szlachetna, ale niestety udaremniona przez Cathy.
Zmykajcie już powiedziała.
A Cathy się maże powiedziała Lizzie i bliźniaczki natychmiast wpadły w radosny szał.
Wcale nie odpowiedziała wściekła Cathy.
A właśnie że tak odparła Vicky.
Coś wpadło mi do oka.
Do obu naraz? spytała Lizzie sceptycznie.
Ostrzegam was syknęła Cathy.
Znały ten wyraz twarzy od dawna i z ociąganiem dały za wygraną. Cathy odwróciła' się do nich plecami, więc usłyszały zaledwie połowę tego, co mówiła
One mają rację. Jej szept był tak samo niewyraźny jak jej oczy. Płaczę, bo nie chcę, żebyś odjeżdżał.
Ralph nigdy tak naprawdę się jej nie przyglądał, jego oczy patrzyły tylko na Salinę, ale teraz jqj szczere wyznanie wzruszyło go i spojrzał na nią inaczej.
Uważał ją za dziecko, ale nagle zdał sobie sprawę, jak bardzo się mylił. Grube, ciemne brwi i dość duży podbródek dodawały jej twarzy siły i miał wrażenie, że ona nigdy nie płacze z błahego powodu. Oczywiście nie była tak wysoka, kiedy widział ją po raz pierwszy, prawie rok temu. Teraz czubkiem głowy sięgała mu do brody.
Dzięki piegom nadal wyglądała dosyć dziecinnie, ale kształt jej
309
nosa był już bardzo dojrzały, a spojrzenie zielonych oczu, mimo że teraz zalanych łzami, zbyt mądre i zdecydowane jak na dziecko.
Ciągle nosiła tę samą zgniłozieloną sukienkę uszytą z worków po mące, która obecnie jednak układała się na niej zupełnie inaczej. Teraz była nieco za luźna w pasie, a zbyt ciasna w biuście. Nie mogła już powstrzymać naporu jej młodych, jędrnych piersi, podobnie jak pękające szwy na rozkwitających biodrach.
Prawda, że wrócisz, Ralph? Nie pozwolę ci odejść, dopóki tego nie obiecasz.
Obiecuję powiedział i nagle ból, który czuł po odrzuceniu jego oświadczyn przez Salinę, z początku tak silny, iż wydawało mu się, że go nie przeżyje, stał się całkiem znośny.
Będę się za ciebie codziennie modliła, aż do dnia twojego powrotu powiedziała Cathy i podeszła, by go pocałować.
Jej ciało nie było już tak kościste i niezgrabne, Ralph nagle zdał sobie sprawę z tego, że w miejscu, w którym przylegało do jego klatki piersiowej i niżej było bardzo miękkie. Jej usta miały smak młodego pędu wiosennej trawy. Utworzyły miękką poduszeczkę, w którą wtulił swoje wargi. Nie miał najmniejszej ochoty, aby przerwać tę chwilę, Cathy również była zadowolona z jej trwania. Ból nieodwzajemnionej miłości, jak odpływ cofnął się jeszcze bardziej i zastąpiło go ciepłe, podnoszące na duchu uczucie, bardzo przyjemne aż do momentu, w którym zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy.
Po pierwsze, bliźniaczki, jak żądna wrażeń publiczność, przyglądały im się z wytrzeszczonymi oczyma i zuchwałymi uśmieszkami na twarzach. Po drugie, przyjemność, jaką odczuwał, miała swoje źródło znacznie poniżej jego złamanego serca i towarzyszyły jej bardziej namacalne zmiany; te z kolei wkrótce staną się oczywiste dla niewinnej istoty, którą trzymał w ramionach.
Prawie odepchnął ją od siebie i w pośpiechu wskoczył na grzbiet Toma. Ale kiedy znów spojrzał na Cathy, zobaczył, że jej zielone oczy nie zdradzały już smutku, ale zadowolenie. Jej znajomość rzeczy dowodziła ponad wszelką wątpliwość tego, z czego on właśnie zdał sobie sprawę że Cathy przestała już być dzieckiem.
Kiedy? spytała.
Na pewno nie przed końcem pory deszczowej odpowie-
310
dział. Za jakieś sześć, siedem miesięcy. I nagle wydało mu się to strasznie odległym terminem.
W każdym razie, mam twoją obietnicę powiedziała.
Będąc na przeciwległym brzegu spojrzał za siebie. Bliźniaczki pobiegły już do domu. Ścigały się, ich sukienki i warkocze pod-fruwały do góry, a Cathy wciąż stała i patrzyła za nim. Podniosła rękę i pomachała mu. Machała, dopóki koń i jeździec nie zniknęli
między drzewami.
Później usiadła na kłodzie leżącej przy drodze. Słońce stanęło w zenicie, potem zniżyło się, utonęło w rozmazującym linię horyzontu dymie ognisk, a w końcu zmieniło się w czerwoną tarczę, na którą mogła patrzeć nie narażając oczu na ból.
W mroku usłyszała chrapliwe warczenie lamparta dochodzące z pobliskiego, gęstego lasu. Zadrżała i podniosła się. Rzuciła jeszcze jedno tęskne spojrzenie na szerokie koryto rzeki i poszła do domu.
Bazo nie mógł spać; już kilka godzin temu wstał z posłania i usiadł przy ognisku palącym się pośrodku chaty. Inni nawet się nie poruszyli; Zama, Kamuza, Mondane to właśnie ci, którzy będą mu jutro towarzyszyć.
Ozdobne stroje leżały obok ich śpiących postaci. Peleryny z futer, piór i koralików, opaski na głowę i spódniczki szaty przeznaczone tylko na najbardziej poważne i doniosłe okazje, jak na przykład Święto Pierwszych Owoców, osobiste składanie sprawozdania przed królem lub ceremonia, na którą wszyscy czekali i która zacznie się jutro o świcie.
Bazo popatrzył na nich, czuł, że jego piersi są przepełnione radością, radością tak wielką, że sama śpiewała w jego uszach i burzyła mu krew w żyłach. Jego szczęście było tym większe, iż wiedział, że jego towarzysze, ci, z którymi spędził dzieciństwo, młodość, a teraz wkraczał w dojrzały wiek, będą z nim podczas jednego z najważniejszych dni jego życia.
Teraz Bazo siedział sam przy ognisku, jego przyjaciele chrapali
i mamrotali coś we śnie, on wspominał wszystkie szczęśliwe chwile
swojego życia i, jak sknera przeliczający pieniądze, pieścił je,
oglądał ze wszystkich stron i nie mógł nasycić się ich widokiem.
Przeżywał na nowo swój wielki triumf moment, kiedy
311
pokazywał Lobenguli kobiety, które przyprowadzili ze sobą z wyprawy, i złożone przed jego tronem łupy: spirale i sztaby odlane z miedzi, ostrza toporów, napełnione solą skórzane worki, gliniane naczynia pełne ozdobnych koralików; Pemba był przecież znanym czarownikiem, a bojący się go liczni klienci składali mu bogate dary.
Lobengula uśmiechnął się, gdy zobaczył całe to bogactwo, właśnie ono stanowiło główną przyczynę nienawiści do Pemby. Król był bowiem tak samo zazdrosny jak wszyscy ludzie. Kiedy Lobengula się uśmiechnął, uśmiechnęli się również wszyscy jego indunowie, cmokając z aprobatą.
Bazo wspominał, jak król kazał mu podejść, po czym znów obdarzył go uśmiechem, gdy opróżnił niesioną na ramieniu torbę, i głowa czarownika, będąca już w zaawansowanym stadium rozkładu, potoczyła się pod przednie koło królewskiego wozu szczerząc poplamione od haszyszu zęby.
Wataha wychudzonych, parszywych, bezpańskich psów czających się poza kraalem podeszła powarkując i kłócąc się o smaczny kąsek. Jeden z ubranych w czarną pelerynę królewskich oprawców miał właśnie rozpędzić je pałką, kiedy Lobengula powstrzymał go.
Te biedne zwierzaki są głodne, pozwól im. Potem zwrócił się do Bazo. Powiedz mi, jak tego dokonałeś.
Bazo odtwarzał w myślach wszystkie słowa, jakimi opisywał królowi wyprawę, a opowiadając wykonywał giya, taniec połączony z odśpiewaniem pieśni o zabiciu Pemby, którą sam skomponował:
Jak kret ryjący w ziemi
Bazo odnalazł tajemne przejście...
Śpiewał, a w pierwszym rzędzie najstarszych indunów, Gandang, jego ojciec, siedział poważny i dumny.
Jak ślepe, drapieżne zębacze mieszkające w jaskiniach Sinoia Bazo płynął w ciemnościach...
Później, kiedy sami stali się bohaterami opowieści, Zama i jego wojownicy zerwali się z miejsc i zaczęli tańczyć u jego boku.
312
Jak czarny wąż mamba spod kamienia Zama karmił śmierć srebrzystym zębem...
Kiedy triumfalny taniec dobiegł końca, rzucili się na ziemię
przed wozem króla.
Bazo, synu Gandanga, możesz wybrać dwieście sztuk bydła z królewskich stad powiedział Lobengula.
Bayetel krzyknął Bazo, ciągle jeszcze dysząc po szaleńczym
tańcu.
Bazo, synu Gandanga, ty, któryś tak umiejętnie poprowadził pięćdziesięciu wojowników, dostaniesz teraz tysiąc pod swoje dowództwo.
iVfco.nl Panie!
Będziesz dowodził oddziałem młodych wojowników stacjonujących w kraalu nad rzeką Shangani. Nadam ci teraz insygnia dla twojego nowego impi. Wasze tarcze będą czerwone, będziecie nosić spódniczki z futra żenety i ich ogony, pióropusze z piór marabuta, a na głowach opaski ze skór kretów zaintonował Lobengula, urwał i znowu zaczaj. Twój regiment będzie nazywał się Izimvukuzane Ezembintaba "Krety ryjące pod wzgórzem".
Nkosi kakhula! Wielki królu! ryknął Bazo.
Teraz, Bazo, możesz wstać, iść między kobiety i wybrać sobie żonę. Upewnij się, żeby była cnotliwa i płodna, i niech jej pierwszym zadaniem będzie udekorowanie twojej głowy opaską induny.
Indhlovu\ Ngiya bongal Wielki Słoniu, będę cię zawsze sławić! Siedząc samotnie przy ognisku, Bazo wspominał każde słowo,
każdą zmianę tonu, emfazę, z jaką mówił król obsypując go zaszczytami. Westchnął z zadowoleniem i włożył do ognia kolejną kłodę, bardzo ostrożnie, tak aby nie zbudzić towarzyszy. Iskierki poszybowały wysoko, aż do otworu w najwyższym punkcie kopulastego dachu.
Jakiś odległy dźwięk przerwał jego zadumę; był to pojedynczy okrzyk hieny, nie było w nim nic niezwykłego poza tym, że słyszał go po raz pierwszy od zmroku. Zazwyczaj wrzaski tych ohydnych stworzeń wypełniały noc od momentu, w którym hieny wychodziły ze swoich kryjówek, aż do świtu.
Hieny często podchodziły do małego zagajnika w pobliżu . zagrody dla bydła, który przez mieszkańców kraalu Gandanga był
313
wykorzystywany jako publiczna latryna pod gołym niebem. W nocy czyściły cały teren z ekskrementów. Tylko dlatego ludzie tolerowali obecność zwierząt, wobec których czuli odrazę i przesadny strach.
Pojedynczy krzyk o północy zwrócił więc jego uwagę na ciszę, jaka go poprzedzała. Bazo nasłuchiwał jeszcze przez kilka sekund, a potem pozwolił swoim myślom powędrować w niedaleką przyszłość.
Po królu Gandang był jedną z trzech najważniejszych postaci wśród Matabelów tylko Somabula i Babiaan byli mu równi, tak więc ślub w jego kraalu byłby doniosłym wydarzeniem, nawet gdyby to nie jego najstarszy syn nowo mianowany induna tysiąca wojowników, miał być głównym obiektem ceremonii.
Juba, najstarsza żona Gandanga i matka pana młodego, nadzorowała proces warzenia piwa: fachowym okiem doglądała kolonii drożdży rozwijających się na kiełkujących nasionach sorgo, swoim własnym pulchnym palcem sprawdzała temperaturę mącznej papki, kiedy zaprawiano ją słodem, kontrolowała dodawanie drożdży, a potem przyglądała się kobietom, które przecedzały zacier przez bambusowe sita do wielkich, czarnych, glinianych naczyń. Teraz było już gotowych tysiąc półgalonowych naczyń jej sławnego piwa, czekających na gości, którzy mieli przybyć do kraalu Gandanga; a tych zaproszono około tysiąca.
Lobengula i jego orszak byli już w drodze, tę noc spędzali w raa/uregimentu Intemba, a następnego dnia przed południem mieli już przybyć na miejsce.
Somabula towarzyszył królowi, Babiaan i setka wojowników jako straż przyboczna nadchodzili z jego kraalu na wschodzie, Nomusa i Hlopi, jako honorowi goście Juby, mieli przybyć z misji Kitami i przyprowadzić wszystkie swoje córki.
Gandang wybrał pięćdziesiąt tłustych byków ze swoich stad, a pan młody i jego towarzysze z samego rana mieli zacząć je zabijać i oprawiać. Niezamężne dziewczęta zaś miały zabrać pannę młodą nad rzekę, wykąpać ją, namaścić tłuszczem i gliną, a potem ustroić dzikimi kwiatami.
Hiena znów zawyła, tym razem bliżej, jakby zaraz za ogrodzeniem dla bydła, i nagle stało się coś dziwnego. Temu pojedynczemu krzykowi odpowiedział cały chór innych, tak jakby kraal Gandanga był cały otoczony przez te duże, włochate, nakrapiane, podobne do psów zwierzęta.
314
Bazo zaskoczony zerwał się od ogniska. Nigdy nie słyszał czegoś podobnego musi być tam co najmniej sto tych pokracznych ssaków. Wyobraził je sobie, ich wysokie karki i niskie, chude zady, płaskie głowy, zawsze opuszczone, jakby ciężar szczęk i żółtych zębów był zbyt wielki dla ich szyj.
Prawie czuł, jak oddychają, otwierając te swoje żelazne szczęki, którymi mogą zmiażdżyć kość udową bawołu. Czuł fetor rozkładającej się padliny i ekskrementów, ale to głównie ich głosy zmroziły mu krew w żyłach.
Miał wrażenie, że wszystkie dusze zmarłych powstały z grobów i przyszły lamentować pod zagrodę Gandanga. Krzyczały i wyły, zaczynały od niskiego w tonacji jęku, który bardzo ostro zmieniał się w wysoki pisk.
Ooou lii!
Krzyczały jak duch Maszony, który znów czuje, jak stal przeszywa jego pierś, ich wrzaski zbudziły również echo śpiące między wzgórzami nad rzeką.
Prawie jak ludzie śmiały się głupkowatym, pozbawionym radości śmiechem. Salwy ich złowrogiego chichotu mieszały się z bolesnymi wrzaskami, po nich nastąpiły okrzyki wartowników, piski budzących się kobiet, krzyk mężczyzn, jeszcze zaspanych, ale już chwytających za broń.
Nie wychodź wrzasnął Kamuza, kiedy Bazo, z tarczą na ramieniu i dzidą w ręce, rzucił się do drzwi. Nie wychodź, to czary. To nie są prawdziwe zwierzęta.
Jego słowa zatrzymały Bazo na progu. Mógł zmierzyć się ze wszystkim, co składało się z krwi i kości, ale to...
Zatrważająca pieśń osiągnęła swój punkt kulminacyjny i raptownie się urwała. Następująca po niej cisza była jeszcze bardziej przejmująca i Bazo odsunął się od drzwi. Jego towarzysze kucnęli na posłaniach, każdy trzymał w ręku broń i miał szeroko otwarte oczy, ale żaden nie odważył się podejść do drzwi.
Wszyscy mieszkańcy kraalu Gandanga już się obudzili i wyczekiwali, kobiety pochowały się w najgłębszych zakamarkach chat i ponakrywały głowy kożuchami, mężczyzn zmroził paniczny strach.
Cisza trwała tyle czasu, ile potrzebowałby człowiek na przebieg-
. nięcie dookoła palisady, później przerwał ją krzyk jednej hieny, taki
sam jak wcześniej najpierw niski i stopniowo przechodzący
315
w wysoki. Wszyscy wojownicy w chacie Bazo podnieśli głowy i spojrzeli na sufit i widoczne przez mały otwór gwieździste niebo właśnie stamtąd wydobywał się krzyk, z nieba nad kradłem Gandanga.
Czary.
Głos Kamuzy drżał. Bazo czuł, że zbierający się w jego piersiach jęk nie może przedostać się przez ściśnięte gardło. Kiedy zamarły już wrzaski zwierząt, słychać było tylko jeden dźwięk. Zrozpaczony głos młodej dziewczyny.
Bazo! Pomóż mi, Bazo!
Była to jedyna rzecz, jaka mogła go ożywić. Otrząsnął się jak pies wychodzący z wody, zrzucając z siebie paraliżujący go strach.
Nie wychodź! krzyknął za nim Kamuza. To nie ona, to głos czarownicy.
Bazo jednak zdjął blokującą belkę i otworzył drzwi.
Zauważył ją natychmiast. Tanase biegła w jego kierunku z chaty Juby, w której spędzała ostatnią noc przed ślubem.
Jej ciemne, nagie ciało było jakby przeźroczyste, wyglądała jak cień. Bazo podbiegł do niej, spotkali się naprzeciwko głównego wejścia do kraalu, Tanase rzuciła mu się w ramiona.
Nikt inny nie wyszedł z chaty; wioska wyglądała na opustoszałą, przygniatała ich przerażająca cisza. Bazo podniósł tarczę, aby osłonić zarówno siebie, jak i dziewczynę instynktownie spojrzał w kierunku wejścia. Wtedy właśnie zauważył, że brama jest otwarta.
Próbował wycofać się do chaty i zabrać Tanase ze sobą, ale wydawała mu się sztywna jak korzenie dzikiego drzewa mahoniowego, wrośnięta w ziemię. On również, ze strachu, stracił wszelkie siły.
Bazo szepnęła Tanase. To oni, przyszli po mnie. Kiedy to mówiła, ognisko obok bramy, które już dawno się
wypaliło, nagle zapłonęło wysokim, żywym ogniem. Płomienie sięgały głowy dorosłego człowieka, ryczały jak wodospad, a palisada i brama były jasno oświetlone żółtym tańczący blaskiem. Za otwartą bramą, już prawie poza zasięgiem światła, stała ludzka postać. Wyglądała jak bardzo stary człowiek z patykowatymi kończynami i zgarbionymi plecami; jego głowa przykryta była białymi jak sól włosami, a skóra przyprószona pyłem przeżytych lat. Białka jego oczu świeciły upiornie, a błyszczące strumyki śliny spływały z jego
bezzębnych ust na klatkę piersiową, zwilżając przypominającą pergamin skórę, przez którą dokładnie widać było każde żebro. Rozległ się starczy, drżący, piskliwy głos.
Tanase! zawołał. Tanase, córko duchów. Wydawało się, że resztki życia opuściły oczy dziewczyny, jej
wzrok stał się zupełnie pusty.
Nie zwracaj na niego uwagi wykrztusił Bazo, ale gałki jej oczu pokryła już niebieskawa, błyszcząca powłoka, wyglądała jak błona* na oku rekina lub jak wywołana oftalmią katarakta. Dziewczyna odwróciła głowę w stronę bramy i niewidzącymi oczyma spojrzała na stojącą tam upiorną postać.
Tanase, wzywa cię twoje przeznaczenie!
Wyrwała się z ramion Bazo. Zrobiła to bez najmniejszego wysiłku. Nie był w stanie jej utrzymać. Posiadała nadludzką siłę.
Ruszyła w kierunku bramy, Bazo próbował iść za nią, ale nie mógł oderwać stóp od podłoża. Upuścił tarczę, która z łoskotem spadła na twardą ziemię, ale Tanase nie obejrzała się. Szła płynnym krokiem w stronę przygarbionej postaci, lekko jak unosząca się nad rzeką mgiełka.
Tanase! krzyczał zrozpaczony i rzucił się na kolana opłakując jej stratę.
Starzec wyciągnął rękę, Tanase chwyciła ją i dokładnie w tym samym momencie ognisko zgasło równie gwałtownie, jak wcześniej zapłonęło. Zapanowała nieprzenikniona ciemność.
Tanase! szeptał Bazo i rozpostarł ramiona w oddali, nad rzeką, po raz ostatni zawyła hiena.
Bliźniaczki wpadły zdyszane do kościoła, przepychały się, każda bowiem chciała powiedzieć pierwsza.
Mamo! Mamo!
Vicky, ja pierwsza zobaczyłam, ja chcę...
Robyn Codrington spojrzała na nie znad czarnego ciała rozciągniętego na stole i ochłodziła ich rozgorączkowanie srogą miną.
Panienki, nie przepychajcie się.
Udało im się włożyć na twarze udające powagę maski, ale nadal obie podskakiwały niecierpliwie.
No, teraz lepiej. Więc o co chodzi, Vicky?
316
317
Zaczęły razem i Robyn znów im przerwała.
Powiedziałam Vicky.
Victoria aż nadęła się, tak poczuła się ważna.
Ktoś jedzie.
Z Thabas Indunas? zapytała Robyn.
Nie, mamo, z południa.
To pewnie posłaniec króla.
Nie, mamo, to biały człowiek na koniu.
Robyn ożywiła się; nigdy nie przyznałaby się, nawet przed samą sobą, jak bardzo zbrzydła już jej ta samotność. Biały podróżnik oznaczał jakieś wieści, może listy, towary i, najcenniejsze ze wszystkich, książki. Nawet bez tych skarbów nieznajoma twarz wprowadziłaby trochę życia, dała możliwość rozmowy i wymiany wrażeń.
Kusiło ją, żeby zostawić pacjenta na stole, i tak nie było to poważne poparzenie, ale powstrzymała się.
Powiedzcie tacie, że zaraz przyjdę powiedziała, a bliźnia-czki natychmiast popędziły co sił w nogach.
Zanim Robyn skończyła opatrywanie rany, pożegnała pacjenta, umyła ręce i wybiegła na werandę kościoła, nieznajomy wjeżdżał na wzgórze.
Clinton prowadził muła, na którym siedział jeździec. Było to duże, silne, szare zwierzę, więc jadący na nim człowiek wydawał się mały i szczupły. Ubrany był w starą tweedową marynarkę i płócienną czapkę. Bliźniaczki tańczyły po obu stronach muła, a idący na przedzie Clinton, oglądając się przez ramię słuchał, o czym mówił nieznajomy.
Kto to, mamo? Salina wyszła z kuchni i wołała przez podwórko.
Zaraz się dowiemy.
Clinton przyprowadził muła pod werandę, i głowa jeźdźca znalazła się na wysokości głowy Robyn.
Pani doktor Ballantyne, pani dziadek, doktor Moffat, przysłał mnie do pani, przywiozłam również listy i podarunki.
Ze zdziwieniem Robyn spostrzegła, że pod połataną tweedową marynarką i płócienną czapką ukrywała się kobieta. Nie była jednak tak zaskoczona, aby nie zauważyć, że była to nadzwyczaj piękna kobieta ze spokojnymi, ciemnymi oczyma i wystającymi kośćmi policzkowymi. Młodsza od niej, nie miała dużo więcej jak trzydzieści lat.
Zeskoczyła z muła ze zwinnością wytrawnego jeźdźca i weszła po schodach na werandę, aby podać rękę Robyn. Jej uścisk był silny, prawie jak mężczyzny, a wyraz twarzy niezwykle poważny.
Mój mąż jest chory, bardzo cierpi. Doktor Moffat mówi, że tylko pani może mu pomóc. Czy zrobi to pani? Błagam.
Jestem lekarzem. Robyn delikatnie wydobyła palce z jej bolesnego uścisku, ale nie to najbardziej ją niepokoiło; było w tej kobiecie coś zbyt ognistego, zbyt namiętnego. Jestem lekarzem i nie mogę odmówić pomocy cierpiącemu człowiekowi. Oczywiście, że zrobię wszystko, co w mojej mocy.
Obiecuje pani? nalegała kobieta.
Powiedziałam, że pomogę, i nie widzę potrzeby, aby obiecywać.
Dziękuję pani. Kobieta uśmiechnęła się z ulgą.
Gdzie jest pani mąż?
Niedaleko, w drodze do misji. Przyjechałam pierwsza, żeby panią uprzedzić ... i upewnić się, że nam pani pomoże.
Na co cierpi pani mąż?
Doktor Moffat wyjaśnił wszystko w liście. Przesyła równi v dla pani podarunki. Kobieta starała się za wszelką cenę umknąć badawczemu spojrzeniu Robyn i szybko wróciła do swojego muła.
Z toreb umieszczonych po obu stronach siodła wyciągnęła dwie paczki zawinięte w ceratę, aby zabezpieczyć je przed upałem i wilgocią, i obwiązane rzemieniem. Były tak duże i ciężkie, że Clinton zaraz odebrał je od niej i zaniósł do kościoła.
Na pewno jest pani zmęczona powiedziała Robyn. Bardzo mi przykro, ale nie mogę poczęstować pani kawą, skończyła nam się miesiąc temu, ale może szklankę lemoniady?
Nie kobieta potrząsnęła zdecydowanie głową. Muszę natychmiast wracać do mojego męża, powinniśmy przyjechać przed zapadnięciem zmroku.
Podbiegła do muła i lekko wskoczyła na jego grzbiet. Żadne z nich nie widziało jeszcze kobiety, która by to potrafiła.
Dziękuję powtórzyła i pokłusowała przez podwórko, a potem w dół, ze wzgórza.
Clinton wyszedł z kościoła i położył rękę na ramieniu Robyn.
Co za piękna i niezwykła kobieta powiedział, a Robyn przytaknęła skinieniem głowy. Była to jedna z rzeczy, które ją
' niepokoiły. Robyn nie ufała pięknym kobietom.
318
319
Jak jej na imię? spytała.
Nie miałem okazji zapytać.
Może byłeś zbyt zajęty patrzeniem zasugerowała, wywinęła się spod jego ramienia i weszła do kościoła, a Clinton patrzył na nią ze smutną miną.
Po chwili wykonał ruch, jakby chciał pójść za nią ale zaraz potem westchnął i potrząsnął głową. Wiedział, że lepiej będzie zostawić ją teraz samą, przymilanie się złościło ją jeszcze bardziej.
W ciszy kościoła Robyn rozwiązała pierwszą paczkę i wypako-wała jej zawartość na stół.
Było w niej pięć ciężkich butelek ze szklanymi korkami, podnosiła je po kolei i czytała etykiety.
Kwas karbolowy.
Ałun.
Rtęć.
Jodyna.
Na piątej butelce było napisane:
Trójchlorometan.
Niech cię Bóg błogosławi, dziadku. Uśmiechnęła się z zadowoleniem, otworzyła ostatnią butelkę i ostrożnie powąchała.
Ten gryzący, słodki zapach nie mógł jej zmylić. Chloroform był dla niej cenniejszy niż jej własna krew; z największą radością zamieniłaby obie ciecze kropla na kroplę.
Jej własne zapasy skończyły się dobrych kilka miesięcy temu, a dostawy Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego były tak samo skąpe jak zawsze. Nieraz żałowała, że nie zatrzymała części olbrzymiego honorarium za książkę, teraz mogłaby sama kupować lekarstwa zamiast prosić o nie korespondencyjnie sekretarza rezydującego w Londynie zważywszy że listy często szły dwanaście miesięcy w jedną stronę.
Czasami, w jawnie niechrześcijański sposób pragnęła mieć tego bladego, krótkowzrocznego, małego człowieczka obok siebie, kiedy usuwała uszkodzone pałką oko zwisające z oczodołu na siny policzek, lub kiedy, bez żadnych środków znieczulających, robiła cesarskie cięcie.
I
Przez chwilę tuliła butelkę do piersi.
Kochany dziadek powtórzyła i z nabożeństwem odłożyła butelkę drogocennego płynu na bok, jakby to był brylant Koh-i--noor, i otworzyła drugą paczkę.
Gazety zwinięte w rulon "The Cape Times" i "The Diamond Fields Advertiser". W ciągu nadchodzących miesięcy będą wielokrotnie czytać każdą kolumnę, łącznie z zawiadomieniami o aukcjach i wyprzedażach czy ogłoszeniami prawniczymi, później sam papier będzie użyty do wielu prac domowych. Pod gazetami książki, wspaniałe, grube, oprawione w skórę książki.
Niech cię Bóg błogosławi, Robercie Moffat.
Wyjęła tłumaczenie Wroga ludu Ibsena. Podziwiała tego Norwega za wnikliwe badanie ludzkiego umysłu i wyciszoną poezję jego prozy. Virginibus Puerisąue Roberta Louisa Stevensona; tytuł zaniepokoił ją trochę. Miała w domu cztery dziewice i zamierzała utrzymać ten szczęśliwy stan, a tak wywrotowa literatura mogłaby tylko jej w tym przeszkodzić. Przekartkowała książkę. Mimo wieloznacznego tytułu okazała się tylko zbiorem esejów, a sam pisarz dobrym szkockim kalwinistą. Chyba mogła pozwolić dziewczynkom przeczytać ją, ale zdecydowała, że ona przejrzy ją pierwsza.
Później wyciągnęła Tomka Sawyera Marka Twaina. Tutaj nie miała już żadnych złudzeń. Słyszała o frywolnym i nieodpowiedzialnym stosunku tego Amerykanina do dojrzewania, pracowitości i obowiązków dzieci wobec rodziców. Najpierw ona dokładnie ją przeczyta, zanim pozwoli, aby dostała się w ręce Saliny lub Catherine. Niechętnie pozostawiła resztę książek na później, a teraz zabrała się do czytania listu dziadka.
Składał się z wielu stron pokrytych zostawiającym kleksy atramentem własnej roboty, pismo było chwiejne, jakby niepewne. Szybko przeleciała wzrokiem pozdrowienia i drobne nowinki, aż dotarła do środka drugiej strony:
"Robyn, mówi się, że lekarze grzebią swoje pomyłki wierutna bzdura. Ja wysyłam swoje do ciebie. Pacjent, który przynosi ten list, już dawno powinien poszukać pomocy w nowoczesnym szpitalu, jak ten w Kimberley. * Kategoryczne jednak tego odmówił. Ma swoje powody, a ja go
320
21 Twardzi ludzie
321
o nie nie wypytywałem. Jakiekolwiek by one jednak były, fakt, że od ponad roku ma w ciele kulę, może wskazywać na jego motywy.
Już dwa razy ciąłem, aby ją wydostać, ale w wieku osiemdziesięciu siedmiu lat moje oczy nie są już tak jasne, a głowa tak niezawodna jak twoja. Każda próba kończyła się niepowodzeniem i obawiam się, że zrobiłem więcej złego niż dobrego.
Wiem, że interesują cię podobne przypadki i że masz zdolności do leczenia tego typu obrażeń; poza tym młodzi wojownicy Lobenguli zadbali o to, byś miała nie kończące się okazje do doskonalenia umiejętności. Z podziwem wspominam zapał, z jakim po dwu tysiącach lat zapomnienia ponownie wprowadzałaś łyżkę Dioklesa, którą sama odtworzyłaś na podstawie opisu współczesnego mu Celsusa i twoje sukcesy w usuwaniu haczykowato zakończonych strzał.
Dlatego też podsyłam ci jeszcze jednego pacjenta, na którym będziesz mogła pokazać swój kunszt a wraz z nim, moją ostatnią butelkę chloroformu; ten biedny człowiek jakiekolwiek byłyby jego grzechy dosyć wycierpiał się już pod moim nożem."
Przeczytawszy list miała wrażenie, że stanie się coś złego to samo odczuwała, gdy zobaczyła kobietę, która go przyniosła. Złożyła papier i wsunęła go do kieszeni spódnicy, potem wyszła z kościoła i szybkim krokiem przeszła przez podwórko.
Cathy zawołała. Gdzie jest ta dziewczyna? Musi doprowadzić do porządku domek gościnny.
Już tam poszła, mamo. Salina spojrzała na nią, kiedy ta wpadła jak burza do kuchni.
Więc gdzie jest twój ojciec?
W ciągu godziny misja była przygotowana na przyjęcie gości. Dopiero późnym popołudniem na wzgórzu pojawił się dwukołowy wóz o wyjątkowo wysokiej i ciężkiej konstrukcji. Ciągnęła go para mułów.
Cała rodzina zebrała się na werandzie głównego budynku, wszyscy zdążyli się już przebrać, dziewczynki dodatkowo uczesały włosy i ozdobiły je wstążkami. Tuzin razy trzeba było pouczać bliźniaczki, czego nie wolno im mówić i jak nie powinny się zachowywać, w końcu dwukółka wtoczyła się na podwórko.
Kobieta włączyła swojego muła do zaprzęgu i teraz szła o własnych siłach obok koła wozu, które sięgało jej prawie do głowy. Towarzyszył jej kolorowy służący w obdartych ubraniach,
.
który prowadził muły; wóz wyposażony był w prowizoryczny daszek chroniący przed słońcem, zrobiony z cienkich gałęzi i brudnego płótna.
Pojazd zatrzymał się przed werandą, a Codringtonowie wychylili się do przodu, aby zobaczyć człowieka, którego głowa i górna część ciała wystawały z wozu. Leżał na słomianym materacu, a teraz próbował podnieść się na jednym łokciu.
Była to wychudzona i zniszczona postać; odnosiło się wrażenie, że jego ciało roztopiło się i spłynęło z masywnych kości ramion. Miał zapadnięte policzki, które nabrały żółtobłotnistego koloru, ręka trzymająca się krawędzi wozu była koścista, a splątane pod skórą żyły wyglądały jak niebieskie węże. Jego głowę pokrywała bezładna czupryna czarnych, sztywnych włosów z białymi pasemkami siwizny. Miał kilkudniowy zarost przyprószony, podobnie jak włosy, białymi plamkami. Jedno oko, zapadnięte w siny oczodół, posiadało ten charakterystyczny blask, który był Robyn tak dobrze znany. Tak właśnie objawia się śmiertelna choroba.
Drugie oko było zasłonięte czarną piracką przepaską. Wydawało jej się, że skądś zna ten duży, orli nos i szerokie usta, ale dopiero wtedy, gdy na jego twarzy ukazał się ten stary, drwiący, ale jednocześnie czuły uśmiech, który już zdążyła zapomnieć Robyn zachwiała się do tyłu, a jej ręka wylądowała na ustach, jednak za późno, żeby zdusić niekontrolowany krzyk.
Sapała się jednego z filarów podtrzymujących dach.
Mamo, dobrze się czujesz? Robyn odepchnęła ręce Saliny i dalej patrzyła na człowieka leżącego na wozie.
Zawładnęło nią tylko jedno potężne wspomnienie zalało jak ogromna fala na wzburzonym morzu. Znów zobaczyła tę samą czuprynę kędzierzawych włosów, tym razem jednak pozbawioną srebrnych pasemek, pochyloną nad jej nagim łonem. Widziała nad sobą wzmocniony belkami sufit kabiny znajdującej się na rufie klipra "Huron" służącego do przewozu niewolników, i przypomniał jej się, tak jak już tysiąc razy w ciągu tych dwudziestu lat, jakie minęły od tego czasu ten ból. Dotkliwe, przeszywające wtargnięcie, które wstrząsnęło całym jej ciałem. Nawet cztery porody, przez jakie przeszła, nie wymazały z jej pamięci tego wspomnienia, .bólu stawania się z dziewicy kobietą.
Rozszalały się w niej zmysły, w uszach czuła przyspieszone
322
323
tętno, myślała, że zaraz się przewróci, ale nagle głos Clintona przywrócił jej równowagę. Tak dzikiego i groźnego tonu nie słyszała z jego ust już od lat. To ty! powiedział.
Kiedy się wyprostował, miało się wrażenie, że nagle stał się wiele lat młodszy. Znów był wysoki i gibki, rozpierał go gniew, tak jak wtedy gdy jako młody oficer Marynarki Królewskiej wszedł na pokład statku z pistoletami i nożem u boku i stał twarzą w twarz z tym samym człowiekiem.
Ciągle trzymając się filaru, Robyn przypomniała sobie jego słowa, wypowiedziane tak samo dzikim tonem: "Kapitanie Mungo St. John, wszyscy już wiedzą o pańskich zasługach. Jest pan pierwszym handlarzem, który przetransportował ponad trzy tysiące dusz na drugą stronę oceanu w ciągu zaledwie dwunastu miesięcy. Oddałbym swoje pięcioletnie wynagrodzenie, żeby móc pootwierać pańskie ładownie".
Zrealizowanie tego marzenia zabrało mu dokładnie rok. Niedaleko Przylądka Dobrej Nadziei znów wszedł na pokład "Hurona", w dymie dział, wraz z innymi marynarzami dostał się na jego rufę, a cała akcja kosztowała go więcej niż tylko pięcioletnie wynagrodzenie. Postawiono go przed sądem wojskowym, zdegradowano i wsadzono do więzienia.
Jak śmiesz się tu pokazywać! Clinton był blady z wściekłości; jego niebieskie oczy, zawsze tak czułe, teraz były zimne i pełne nienawiści. Ty, ty okrutny, cholerny handlarzu niewolników, jak śmiesz się tu pokazywać?
Mungo St. John wciąż się uśmiechał i jakby naigrawał z niego tym uśmiechem i blaskiem w jedynym oku, jego głos natomiast, zmieniony cierpieniem, był niski i chropowaty.
A ty, ty świętobliwy chrześcijaninie o dobrym sercu, jak śmiesz mnie stąd wypędzać?
Clinton zachwiał się, jakby dostał w twarz, cofnął się. Po chwili w jego postawie nie było już śladu po niedawno odzyskanej gibkości i młodości, plecy zgarbiły się, a ramiona opadły. Potrząsnął niepewnie łysą głową i instynktownie spojrzał na Robyn.
Z olbrzymim wysiłkiem udało jej się wziąć w garść i puścić podtrzymujący ją filar. Mimo straszliwej burzy uczuć szalejącej w jej głowie zdołała utrzymać na twarzy neutralny wyraz. 324
Pani doktor Ballantyne. Louise St. John podeszła do stopni werandy. Zdjęła z głowy czapkę, wypadł spod niej gruby, czarny warkocz. Nigdy nie potrafiłam błagać powiedziała ale teraz właśnie to robię.
Nie jest to konieczne. Dałam pani swoje słowo. Robyn odwróciła się. Clinton, mógłbyś pomóc pani St. John położyć pacjenta do łóżka w domku gościnnym?
Tak, kochanie.
'Zaraz tam przyjdę i zbadam go.
Dziękuję, pani doktor, bardzo dziękuję. Robyn nie zwracała uwagi na Louise, ale gdy ta podążyła za wozem do wskazanej chaty, odezwała się do córek:
Żadnej z was, nawet Salinie, nie wolno podchodzić do domku gościnnego, kiedy jest tam ten człowiek. Nie wolno wam rozmawiać ani z nim, ani z tą kobietą; nie wolno wam również odpowiadać na ich pytania. Macie unikać ich za wszelką cenę, a jeśli przypadkiem znajdziecie się w ich obecności, macie natychmiast wyjść.
Bliźniaczki trzęsły się z podniecenia, ich oczy błyszczały, zaróżowione uszy sterczały jak słuchy dwóch małych króliczków. Nie przypominały sobie równie emocjonującego dnia w całym ich
życiu.
Dlaczego? wysapała Vicky.
W tym całym paśmie niewiarygodnych zdarzeń tak się zapomniała, że zakwestionowała wyraźne polecenie matki. Przez moment wydawało się, że będzie musiała zapłacić za swoją impertynencję wytarganiem jednego ze swoich różowych uszu, ale nagle ręka Robyn opadła z powrotem na biodro.
Dlatego powiedziała cicho że to jest diabeł, sam diabeł.
Kiedy Robyn weszła do domku gościnnego, Mungo St. John leżał podparty na żelaznym łóżku, z dużą poduszką umieszczoną za plecami, a Louise natychmiast wstała ze stojącego obok łóżka.
Zechce pani zaczekać na zewnątrz zadecydowała bezceremonialnie i, nie raczywszy nawet zaczekać, aż Louise zastosuje
__ się do jej polecenia, postawiła przyniesioną torbę na krześle. Usłyszała za sobą zatrzaskujące się drzwi.
325
ostrzec, że jeśli nawet operacja się powiedzie, pani mąż nigdy nie odzyska pełnej sprawności. Zawsze będzie wyraźnie kulał.
A jeśli się nie powiedzie?
Degeneracja będzie postępować coraz szybciej, martwica i gangrena ...
Jest pani bardzo szczera szepnęła Louise.
Tak zgodziła się Robyn. Nigdy nie staram się niczego ukrywać.
Robyn nie mogła spać, zawsze była niespokojna przed operacją przeprowadzaną pod narkozą. Chloroform jest tak niepewnym środkiem, margines bezpieczeństwa był w tym przypadku przerażająco wąski przedawkowanie, zbyt duże stężenie środka lub niewystarczające natlenienie organizmu mogą spowodować zapaść i nieodwracalne w skutkach uszkodzenia serca, płuc, wątroby i nerek.
Leżała w ciemności obok Clintona, w myślach układała listę przygotowań, jakie będzie musiała poczynić, i analizowała sposób postępowania w czasie jutrzejszego zabiegu. Najpierw trzeba będzie ponownie otworzyć ranę i znaleźć źródło postępującej martwicy. Poruszyła się, Clinton drgnął i zamruczał przez sen. Zamarła i poczekała, aż się uspokoi.
Niespodziewana reakcja męża zmieniła kierunek jej myśli spostrzegła, że jej głowę zaprząta Mungo nie jako pacjent, ale jako mężczyzna. Przez chwilę próbowała temu zapobiec, ale zaraz poddała się.
Widziała go stojącego na rufie statku, w rozpiętej koszuli, a włosy pokrywające jego tors wystawały z powstałego w ten sposób głębokiego V; kiedy wołał do majtka stojącego na bocianim gnieździe, jego głowa była odrzucona do tyłu, a włosy falowały na wietrze.
Nagle przypomniał jej się ranek, kiedy wyślizgnęła się z kabiny i wyszła na pokład "Hurona". Stał pod pompą pokładową, przy której uwijali się dwaj marynarze, był nagi, na jego głowę lał się syczący strumień czystej morskiej wody. Pamiętała jego ciało, sposób, w jaki się do niej uśmiechnął, i to, że nawet nie próbował ukrywać się przed jej wzrokiem. Niespodziewanie przypomniała
328
sobie jego oczy te cętkowane, żółte oczy, które widziała w mroku kabiny dokładnie takie jak oczy lamparta.
Znów się poruszyła, tym razem Clinton prawie się obudził. Wymówił jej imię i położył rękę na wysokości jej bioder. Przez chwilę leżała nieruchomo pod ciężarem jego ramienia, potem sięgnęła na dół i podciągnęła brzeg koszuli nocnej. Wzięła Clintona za nadgarstek i poprowadziła jego rękę w tamtym kierunku. Wiedziała, że jest już w pełni przytomny, słyszała, jak zmienia się jego oddech, a ręka posuwała się już bez jej pomocy.
Dawno temu nauczyła się, i to w bardzo bolesny dla siebie sposób, że ma tylko ograniczoną kontrolę nad swą nieokiełznaną zmysłowością. Więc teraz zamknęła oczy, rozluźniła ciało i pozwoliła ponieść się wyobraźni.
t
Wypiła tylko filiżankę zastępczej kawy, którą przygotowała z prażonych ziaren sorgo i dzikiego miodu pijąc i przeglądając własne notatki próbowała ułożyć myśli.
Zawsze znajdowała pocieszenie w zaleceniach Celsusa, w jakiś sposób sam fakt, że zostały spisane mniej więcej w czasach, kiedy żył Jezus, sprawiał, że były tym bardziej wzruszające.
Chirurg powinien być młody, o jasnym i ostrym spojrzeniu i nieustraszonym duchu, a już na pewno nie może być w wieku podeszłym, musi mieć silną i pewną rękę, ręka lewa powinna być równie sprawna jak prawa.
Później pojawił się Galen, lekarz gladiatorów, Rzymianin, który zgromadził całe swe doświadczenie w dwudziestu dwóch tomach napisanych klasyczną greką. Robyn czytała go w oryginale wydobywając perełki jego geniuszu, a później wykorzystywała to doświadczenie lecząc rany wojowników Lobenguli. Jego zalecenia były skuteczne w walce przeciwko zapaleniom i martwicy, mimo że zamiast środków do peklowania mięsa używała ałunu, zamiast gołębiego łajna jodyny, a sadze i olej zastępowała kwasem karbolowym. Opisywane przez Galena obrażenia były bardzo podobne do obrażeń, jakich doznał Mungo, choć te zostały zadane zupełnie innym narzędziem.
Chrapliwy, zduszony oddech Mungo St. Johna był jedynym * dźwiękiem słyszalnym w cichym kościele. Robyn sprawdziła, jak
329
Śjif;
I -i
iri
lir
głęboki był jego sen kłując go w palec, następnie szybko zdjęła z jego twarzy plecioną bambusową maskę pokrytą płótnem opatrunkowym.
Potem słuchała, jak uspokaja się jego oddech, oglądała twarz w sposób, na jaki nie zdobyłaby się, kiedy był przytomny. Ciągle był przystojnym mężczyzną pomimo braku jednego oka i śladów zostawionych przez cierpienie i upływający czas. Dzień wcześniej Louise pożyczyła od Clintona brzytwę. Teraz Mungo był gładko ogolony. Robyn spostrzegła, że zmarszczki i srebrzyste włosy nad skrońmi podkreślały wrażenie siły, która emanowała z tego człowieka, natomiast rozluźniona w tej chwili twarz sprawiała wrażenie dziecięco niewinnej; ten widok podziałał na nią tak mocno, że na chwilę oddech zatrzymał się jej w piersiach.
Clinton spojrzał na nią, jednak zdążyła odwrócić głowę, zanim zobaczył wyraz jej twarzy.
Czy jest pani gotowa? Robyn starała się, żeby jej głos zabrzmiał chłodno i rzeczowo. Louise przytaknęła skinieniem głowy. Była bardzo blada, delikatne piegi były teraz wyraźnie widoczne na policzkach i grzbiecie nosa.
Robyn wciąż się wahała. Wiedziała, że marnuje chwile, podczas których chloroform wywierał już swój cudowny wpływ, ale czuła jakieś zniewalające przerażenie. Po raz pierwszy w życiu bała się użyć skalpela, sparaliżowana własnymi myślami: "Czy jeśli się kiedyś kogoś kochało, to można raz na zawsze przestać?"
Nie odważyła się znów spojrzeć na jego śpiącą twarz, wydawało jej się, że musi jak najszybciej odwrócić się i uciec z kościoła.
Źle się pani czuje? zaniepokojenie Louise przywróciło jej równowagę. Nie mogła pozwolić, by ta kobieta dostrzegła u niej oznaki słabości.
Noga była pomalowana jodyną na żółtobrązowy kolor. Wyglądała jak zgniły banan. Robyn zdjęła szwy dziadka, rana sama się otworzyła. Zobaczyła, jak głęboko sięga owrzodzenie; z własnego doświadczenia wiedziała, że taka rana nie może się zagoić. Jej głównym zadaniem było nie odnalezienie kuli, lecz naprawienie wyrządzonych szkód.
Nacięła jeszcze głębiej, zaraz obok pulsującej tętnicy udowej, dotarła do kości, znów poczuła strach. Kość była zdeformowana i żółta, podobna do sera.
330
Domyśliła się, że w to miejsce uderzyła kula, która na skutek tego musiała zmienić kierunek i ugrzęzła gdzieś indziej. W wyniku uderzenia odprysnął dość długi fragment kości; za pomocą szczypiec udało jej się wydobyć coś z martwej, cuchnącej tkanki. Podniosła to do padającego z okna światła.
Był to płatek czarnego ołowiu. Wrzuciła go do stojącego pod stołem wiadra i znów pochyliła się nad otwartą raną w ciele Munga. Prawie wcale nie było tam krwi, zaledwie kilka kropli wyciekło przy zdejmowaniu szwów, wszystko było pokryte żółtą, kleistą masą o zapachu gnijącego mięsa.
Zdawała sobie sprawę, jakie ryzyko pociąga za sobą próba chirurgicznego usunięcia rozkładającej się tkanki; już tego kiedyś próbowała i w rezultacie zabiła pacjenta. Jest to nadzwyczaj drastyczna metoda, którą może przeżyć tylko bardzo silny człowiek, jednak gdyby teraz zamknęła ranę, gangrena byłaby nieunikniona.
Wzięła raspator i zaczęła skrobać odsłoniętą kość. Nawet stamtąd wytrysnęła cuchnąca ropa. Osteomalacja, obumieranie tkanki kostnej. Robyn pracowała zawzięcie, a skrobanie było jedynym dźwiękiem słyszalnym w całym budynku. Nagle Louise zrobiło się niedobrze.
Jeśli ma pani zamiar zwymiotować, proszę wyjść powiedziała Robyn nawet na nią nie patrząc.
Przejdzie mi szepnęła Louise.
Więc niech pani pomoże mi z tymi tamponami, tak jak pokazywałam warknęła Robyn.
Gnijąca kość odchodziła w postaci żółtych strużyn powstających na ostrzu, podobnych do drewnianych wiórów wydostających się spod hebla; Robyn dotarła do istoty gąbczastej nareszcie trysnęła z niej jasna krew, jak wino wyciśnięte z nasączonej nim gąbki, a kość dookoła wydrążenia była twarda i białą jak porcelana.
Westchnęła z ulgą, w tym samym momencie Mungo zamruczał i gdyby nie to, że Clinton trzymał go za kostkę, mógłby poruszyć operowaną nogą. Szybko przykryto mu usta i nos małym bambusowym koszyczkiem, którego płócienne pokrycie nasączono kilkoma kroplami chloroformu.
Wycięła owrzodzone miejsca, ostrze skalpela znajdowało się
. niebezpiecznie blisko tętnicy udowej i białych włókien nerwowych.
Znalazła kolejne ogniska zapalne w okolicy szwów, którymi jej
331
:Ś i
ii ;ii
n
dziadek zamknął naczynia krwionośne. Oczyściła je dokładnie
i ostrożnie wycięła martwą tkankę.
Teraz wypływały z rany duże ilości czystej i jasnej krwi. Dotarła
do najważniejszego etapu pierwszej części zabiegu. Wiedziała, że
zdrowe tkanki nie są jeszcze całkowicie wolne od zakażenia i że
gdyby zamknęła ranę, znów wdałaby się gangrena.
Wczorajszej nocy przygotowała środek antyseptyczny jedna część kwasu karbolowego na sto części deszczówki. Tym płynem zalała otwartą ranę w nodze Mungo. Dzięki ściągającemu działaniu preparat osuszył krew sączącą się z drobnych naczyń, zbyt cienkich,
aby wiązać ich końce.
Teraz mogła już zamknąć ranę i zaszyć. Wcześniej też zdarzało się jej pozostawiać obce ciała w organizmie. Z czasem wytwarzało się chroniące otorbienie, które powodowało tylko niewielką niewygodę dla pacjenta, jednak instynkt podpowiadał jej, że tym razem
nie może tak postąpić.
Zerknęła na duży srebrny zegarek myśliwski, który Clinton położył obok narzędzi chirurgicznych, tak aby mogła ciągle kontrolować czas. Zabieg trwał już dwadzieścia pięć minut, a doświadczenie nauczyło ją, że im dłużej pozostawiała ranę otwartą, tym większe było zagrożenie zapaścią.
Spojrzała na Louise St. John. Była jeszcze bardzo blada, ale znikły już jej z czoła kropelki potu wywołanego mdłościami. Ta kobieta ma charakter, Robyn musiała to z żalem przyznać, była to jedyna rzecz, jaką w niej podziwiała dużo bardziej niż jej
egzotyczną urodę.
Będę teraz próbowała dostać się do kuli powiedziała.
Mam czas tylko na jedną próbę.
Wiedziała z pism Listera i swoich własnych obserwacji, jak niebezpieczne jest penetrowanie rany gołymi rękami jednak wolała podjąć takie ryzyko, niż wprowadzać ostre narzędzia w plątaninę żył, tętnic i nerwów znajdujących się w pachwinie.
Oceniła możliwe położenie kuli na podstawie ograniczenia możliwości ruchów kości udowej w stawie biodrowym i miejsca występowania szczególnie intensywnego bólti, które określiła ucis-kając okolice rany jeszcze przed podaniem narkozy. Sondowała palcem wskazującym tkankę powyżej oczyszczonej kości. Kula musiała utknąć właśnie w tej okolicy.
332
Napotkała opór, ponowiła próbę, i jeszcze raz. Nagle jej palec wśliznął się w wąski kanał wydrążony w gorącym mięsie, znikł już prawie cały i niespodziewanie dotknął czegoś twardego. To mogła być nasada kości udowej lub krawędź kości kulszowej jednak sięgnęła drugą ręką po skalpel.
Delikatny strumyczek krwi z przerwanego naczynia opryskał jej ^policzek i czoło, natychmiast zatamowała krwawienie. Usłyszała, że Louise znów ma mdłości, jednak szybko doszła do siebie, a jej ręce tylko nieznacznie drgały, kiedy osuszała ranę tamponem, aby Robyn mogła wykonać kolejne cięcie nastąpił gwałtowny wypływ gęstej, żółtej cieczy, jakby wezbrana rzeka przedarła się przez tamę. W wyciekającej ropie zauważyła metalowe okruchy i gnijące wełniane nici.
Bogu niech będą dzięki! szepnęła Robyn i wyciągnęła ociekające żółtą substancją ręce. Między kciukiem i palcem wskazującym mocno trzymała bezkształtną grudkę niebieskawego ołowiu.
Bliźniaczki już dawno znalazły skarb, jaki Robyn ukryła w zamykanym na klucz kredensie stojącym w jej sypialni. Oczywiście mogły tam chodzić, tylko kiedy ich rodzice i starsze siostry były zajęte gdzieś indziej na przykład wtedy, gdy Król Ben wezwał ich do GuBulawayo, Salina gotowała, a Cathy malowała lub czytała.
Wtedy korzystały z okazji i zakradały się do sypialni, przysuwały krzesło do ściany, aby Vicky stojąc na ramionach Lizzie mogła sięgnąć po klucz.
W kredensie było ponad pięćdziesiąt książek. Niestety większość nie miała żadnych obrazków i nie przedstawiała dla nich zbyt dużej wartości. Wszelkie próby odszyfrowania tekstu kończyły się niepowodzeniem z powodu zbyt wielu trudnych słów. Bywało również tak, że kiedy tekst stawał się nadzwyczaj interesujący, nagle napotykały duży fragment napisany w obcym języku, który, podejrzewały, był łaciną lub greką.
Bliźniaczki nie interesowały się zawartością tych tomów, ale te
z obrazkami były zakazaną przyjemnością, dodatkowo wzbogaconą
strachem i poczuciem winy. Jedna z książek miała nawet rysunki
wnętrza kobiety bez płodu i z płodem znajdującym się in situ, z kolei
' w innej pokazano, w jaki sposób dziecko wydostaje się na zewnątrz.
333
1
iii
Jednak ich zdecydowanie ulubioną książką była ta, którą nazywały "Księgą diabła" na co drugiej stronie znajdowały się w niej realistyczne i wyraźne obrazki ukazujące męczone dusze i diabły, które je pilnowały. Artysta, który ilustrował to wydanie Piekła Dantego, poświęcił wiele wysiłku na jak najwierniejsze oddanie wszystkich szczegółów związanych ze ścinaniem głów i wypruwaniem wnętrzności, dokładnie zaznaczał wszelkie rozgrzane do czerwoności łańcuchy i haki, jak również wywalone języki i wybałuszone oczy. Nawet jeśli bliźniaczki tylko szybko i ukradkiem przeglądały to dzieło, można było mieć pewność, że spędzą większość najbliższej nocy mocno do siebie przytulone,
trzęsąc się ze strachu.
Tym razem wyprawa do zakazanego kredensu odbyła się dla dobra nauki, w innym wypadku nigdy nie podjęłyby takiego ryzyka, kiedy Robyn Ballantyne była w misji Khami.
Wybrały ranek, wtedy mama na pewno będzie zajęta pacjentami w kościele, Salina i Cathy swoimi obowiązkami, a tatuś będzie
obrządzał świnie.
Akcja odbyła się z precyzją, jaką można osiągnąć dopiero po wielokrotnym powtarzaniu. Zostawiły otwarte elementarze na stole w pokoju jadalnym. Przejście przez werandę i zdobycie klucza zajęło im tyle czasu, ile potrzeba na zrobienie głębokiego oddechu. Lizzie stała na czatach przy oknie, skąd widziała kuchnię, kościół i chlewy, podczas gdy Vicky otworzyła kredens, wyciągnęła książkę i znalazła właściwą stronę.
Widzisz! szepnęła. Mówiłam ci.
Ilustracja przedstawiała jego Szatana, Lucyfera, Króla
Podziemi i Vicky miała rację. On nie miał rogów. Wszystkie
mniej znaczące diabły miały rogi, ale nie on. On miał za to ogon,
wspaniały ogon zakończony czymś, co przypominało ostrze assegai
matabelskiego wojownika.
Ale na tym obrazku on ma brodę zauważyła Lizzie
broniąc swojego zdania.
Mógł ją przecież zgolić, żeby nas zmylić powiedziała
Vicky. A teraz popatrz! Wyjęła z włosów szpilkę i jej
zaokrąglonym końcem zakryła jedno oko Lucyfera. Podobieństwo
było niezaprzeczalne czarne, kręcone włosy, szerokie czoło,
zakrzywiony nos, oko o świdrującym spojrzeniu umieszczone pod
334
łukowato wygiętą brwią i ten uśmiech, ten sam szatańsko kpiący uśmiech.
Lizzie aż zadrżała z rozkoszy. Vicky miała rację, to jest na pewno on.
Kici, kici! Vicky dała ostrzegawczy znak. Salina właśnie wychodziła z kuchni. Zdążyły odłożyć książkę z powrotem na półkę, zamknąć kredens, powiesić klucz, dobiec do jadalni, usiąść przy stole i zagłębić się w elementarzach, zanim Salina przeszła przez podwórko i zajrzała do nich.
Bardzo dobrze. Uśmiechnęła się do nich czule, były takimi słodkimi aniołkami... czasami. Grzeczne dziewczynki powiedziała i wróciła do kuchni.
Gdzie on to chowa? Lizzie zapytała cicho, nawet nie podnosząc głowy znad elementarza.
Co?
Ogon.
Patrz! zarządziła Vicky. Pokażę ci.
Napoleon stary, żółty kundel, spał wygrzewając się w słońcu na werandzie. Miał pręgę na grzbiecie i siwe włosy dookoła pyska. Co kilka minut śniący mu się królik lub perliczka zmuszał jego tylne łapy do spazmatycznego biegu, po czym pies wzdychał z podniecenia.
Zły pies! krzyknęła głośno Vicky. Napoleon, jesteś złym psem, zły pies!
Napoleon zerwał się na równe nogi przerażony tak niesprawiedliwym oskarżeniem, praktycznie całe jego ciało wiło się przymilnie, podniósł górną wargę i na jego pysku pojawił się sztuczny, pochlebczy uśmiech. Jednocześnie jego długi, giętki ogon znikł mu między łapami i zwinął się pod brzuchem.
Właśnie tak chowa swój ogon. Dokładnie tak jak Napoleon oznajmiła Vicky.
Skąd wiesz?
Jeśli się lepiej przyjrzysz, to zobaczysz, że ma wybrzuszenie między nogami, tam gdzie powinien kończyć się ogon.
Starały się pracować przez kilka sekund, w końcu Lizzie nie wytrzymała.
Można by ten ogon jakoś zobaczyć?
Jak?
335
li! l
N ! '
iii! {
Ti!
i -r
Może byśmy... wyjawiła swój plan, ale nagle zawahała się. Zdała sobie sprawę, że nie można uszkodzić latryny wiercąc dziurę w jej tylnej ścianie i nie zostać przyłapanym, poza tym nie potrafiłyby przekonująco wyjaśnić swoich motywów, a już na pewno nie uwierzyłaby w nie mama.
Tak czy owak, diabły są pewnie takie jak wróżki, one w ogóle tam nie chodzą odrzuciła projekt Vicky.
Znów zapadła cisza. Napoleon, z ulgą, że oskarżenie nie przyniosło żadnych nieprzyjemnych skutków, znów ułożył się do snu. Wydawało się, że dziewczynki zrezygnowały już ze swojego planu, kiedy Vicky podniosła głowę, a w jej oczach pojawił się wyrażający zdecydowanie błysk.
Zapytamy go.
Ale zająknęła się Lizzie ale mama nie pozwoliła nam rozmawiać z nim. Wiedziała, że jej sprzeciw jest bezcelowy; ten błysk w oczach Yicky był jej dobrze znany.
Dziesięć dni po wyjęciu pocisku Robyn przyszła do domku gościnnego z drewnianą kulą.
Zrobił to dla ciebie mój mąż powiedziała do wciąż pozostającego tam Munga. Będziesz używał jej zawsze, począwszy od dzisiejszego dnia.
Pierwszego dnia udało mu się zrobić jedno pełne okrążenie podwórka, pod koniec wyczynu był blady i spocony. Robyn zbadała nogę, wszystkie szwy wytrzymały, ale mięśnie uda zwiotczały i ściągnęły się, co spowodowało, że cała noga była o kilka centymetrów krótsza od drugiej. Następnego ranka przyszła popatrzeć, jak ćwiczy. Poruszał się już sprawniej.
Po piętnastu dniach zdjęła ostatnie katgutowe szwy i chociaż rana była jeszcze sinoczerwona i napuchnięta, nie było żadnych oznak martwicy. Wyglądało na to, że rana nieźle się goiła, a drastyczne użycie silnego środka antyseptycznego okazało się usprawiedliwione.
Po pięciu tygodniach Mungo zastąpił kulę grubą laską i postanowił spacerować po ścieżce otaczającej wzgórze za misją Kharni.
Każdego dnia docierał dalej i pozostawał dłużej poza domem. To, że mógł uciec daleko od gorzkich kłótni z Louise, które tylko podkreślały jej oziębłość, sprawiało mu wielką ulgę.
336
Znalazł punkt widokowy za ostrym, pomocnym grzbietem wzgórza naturalny taras z ławą utworzoną z litej skały i osłoniętą gałęziami starego rozłożystego drzewa. Mógł na niej usiąść i spokojnie rozmyślać, podziwiając delikatnie falującą trawę porastającą step, który rozciągał się aż do odległych wzgórz wyznaczających kraal Lobenguli.
Instynkt podpowiadał mu, że tam powinien poszukać szczęścia. Wiedział .to jak krążący rekin, który dzięki przeczuciu jest w stanie wykryć ofiarę, nawet jeśli ta pozostaje poza zasięgiem zmysłów. Intuicja rzadko go zawodziła, kiedyś potrafił wykorzystać każdą okazję i zaangażować w nią wszystkie swoje umiejętności i siły.
Siedząc pod drzewem, z dłońmi złożonymi na główce laski i z opartą o nie brodą rozmyślał o swoich dawnych sukcesach:
0 wielkich statkach, które zdobył i którymi później przemierzał oceany przywożąc herbatę, kawę, przyprawy lub ładownie pełne czarnych niewolników. Wspominał urodzajne ziemie, które kiedyś do niego należały, i słodki zapach trzciny cukrowej podczas żniw. Myślał o stosach złotych monet, powozach, pięknych koniach
1 kobietach.
Miał ich tak wiele, być może zbyt wiele, ponieważ to one stały się głównym powodem jego obecnego opłakanego stanu.
W końcu pozwolił sobie również pomyśleć o Louise. To ona była ogniem w jego krwi płonącym tym intensywniej, im bardziej próbował go ugasić, ten ogień osłabiał go, przeszkadzał mu i odwracał jego uwagę od wytyczonego celu.
Była córką jednego z zarządców w Fairfields jego olbrzymiej posiadłości w Luizjanie. Kiedy miała szesnaście lat, pozwolił jej trenować konie swojej żony, kiedy miała siedemnaście, dał jej pracę pokojówki i damy do towarzystwa swojej żony, a kiedy miała osiemnaście zgwałcił ją.
Jego żona była wtedy w sąsiedniej sypialni. Cierpiała na migrenę. Owładnięty szaleństwem, o mocy, jakiej nigdy wcześniej nie zaznał, zdarł z Louise jej ubrania. Walczyła z zaciekłością swoich przodków Indian z plemienia Czarnych Stóp, ale w jakiś perwersyjny sposób jej opór podniecał go równie mocno jak widok jej prężnego,
młodego ciała.
- Paznokciami rysowała mu czerwone szramy na klatce piersiowej i gryzła aż do krwi; nie wydała z siebie jednak ani jednego dźwięku,
22Twarda ludzie
337
iiti
mimo iż doskonale wiedziała, że wystarczy tylko krzyknąć, aby sprowadzić panią lub służących.
W końcu zaniósł ją na grubą białą skórę niedźwiedzia polarnego leżącą na środku pokoju, miała na sobie tylko szczątki spódnicy opadające na jej długie nogi, brutalnie rozłożył jej uda
i wszedł w nią.
Dopiero wtedy wydobyła z siebie cichy dźwięk, przywarła do niego z tą samą atawistyczną dzikością, jej nogi i ręce oplatały go, a ona szeptała ochrypłym głosem: "Kocham cię, zawsze cię kochałam i zawsze cię będę kochać."
Kiedy maszerowały na nich wojska Północy, a jego żona uciekła wraz z dziećmi do Francji, Louise została przy nim. Jeśli mogła, towarzyszyła mu na polu bitwy, a jeśli nie mogła czekała na niego opiekując się rannymi w szpitalu konfederatów w Galveston, tam również opiekowała się nim, kiedy przywieziono go po bitwie ciężko rannego i niewidzącego na jedno oko.
Była z nim, kiedy wrócił do Fairfields, razem z nim cierpiała widząc spalone pola i zniszczone budynki. Od tego czasu była zawsze u jego boku. Może gdyby tak się nie stało, sprawy potoczyłyby się inaczej, to przecież ona odbierała mu siłę; to ona stępiła ostrze jego stanowczości.
Wiele razy węszył okazję szansę na odzyskanie tego wszystkiego, co stracił, ale za każdym razem, z jej winy, wahał się.
Jeżeli to zrobisz powiedziała kiedyś stracę do ciebie wszelki szacunek. Nigdy nie przypuszczałabym, że jesteś do tego zdolny, Mungo. To nie jest w porządku, moralnie nie w porządku. Ich związek stopniowo zmieniał się, po kolejnej nieudanej próbie odzyskania majątku spojrzała na niego zimnym wzrokiem, zawierającym coś w rodzaju lodowatej pogardy.
Dlaczego ode mnie nie odejdziesz? prowokował ją.
Ponieważ cię kocham odpowiedziała choć czasami
tego gorzko żałuję.
W Perth, kiedy zmusił ją, aby zwabiła jakiegoś człowieka do zastawionej przez niego pułapki po raz pierwszy sprzeciwiła się. Sama pojechała ostrzec upatrzoną ofiarę, w wyniku czego znów musieli uciekać płynęli na małym szkunerze handlowym, mniej więcej godzinę drogi przed policjantami mającymi nakaz jego aresztowania.
338
Nigdy potem już jej nie zaufał, ale nie mógł się również zdecydować, żeby ją opuścić. Wiedział, że ciągle jej potrzebuje. Dopiero w Kapsztadzie dotarł do niego list kończący jego kłopoty. Była to jedna z pięciu kopii rozesłanych przez jego szwagra diuka de Montijo pod każdy z adresów, jaki zajmował od wyjazdu żony. Solange jego żona, przeziębiła się podczas jazdy konnej i pięć dni później zmarła na zapalenie płuc. Jej dziećmi opiekował się diuk. Zapewnił im wykształcenie i sugerował w liście, że jest gotów sprzeciwić się każdej próbie przejęcia przez Munga opieki nad nimi.
Mógł nareszcie spełnić obietnicę daną Louise, uroczystą obietnicę, którą złożyli sobie klęcząc przed ołtarzem w londyńskim kościele St. Martin-in-the-Fields. Przysiągł przed obliczem Boga, że tak szybko jak tylko będzie mógł, ożeni się z nią.
Mungo przeczytał list od szwagra trzykrotnie, potem spalił go w płomieniu świecy. Rozgniótł popiół na pył i nigdy nie powiedział Louise o nim ani o nowinach, które zawierał. Ciągle wierzyła, że jest żonaty, a ich związek kuśtykał dalej, chory i zmęczony.
Jednak miała na niego olbrzymi wpływ, również wtedy, gdy nie była fizycznie obecna. Stojąc w ciemności, na skrzyżowaniu dróg, na wschód od Kimberley, nawet zobaczywszy już blask diamentów w rękach Hendricka Naaimana, nie był w stanie wyrzucić z pamięci obrazu Louise: Louise z pogardą w oczach i zimnym oskarżeniem na pięknych ustach.
Był doskonałym strzelcem, ale cień Louise zasłonił mu cel. Strzelił odrobinę za późno i troszeczkę za daleko. Nie zabił Bastaarda, gdyby jednak to zrobił, jej reakcja nie byłaby może zbyt surowa.
Kiedy wrócił do miejsca, w którym czekała, na wlokącym się, rannym ogierze, chwiejąc się na siodle, zobaczył jej twarz w świetle księżyca. Mimo że złapała go, kiedy spadał z konia, sprowadziła pomoc i opatrywała jego rany, Mungo zdał sobie sprawę, iż właśnie wtedy przekroczyli granicę, zza której nie było powrotu.
Jakby na potwierdzenie tego zobaczył jak Zouga Ballantyne przygląda się jej w świetle latarni, i to nie mogło go zmylić. Wielu mężczyzn patrzyło na nią w ten sposób, ale tym razem ona po raz pierwszy otwarcie odwzajemniła to badawcze spojrzenie.
Podczas długiej podróży na północ szła obok wozu, na którym jechał, wtedy znów próbował ją sprowokować.
339
!(Ś
... Przynajmniej Zouga Ballantyne jest człowiekiem honoru.
Więc dlaczego mnie nie zostawisz?
Wiesz, że nie mogę cię teraz zostawić, nie w takim stanie. Nie rozmawiali już o tym później, ale w jej lodowatym milczeniu
wyczuwał obecność tego drugiego mężczyzny; wiedział również, że
bez względu na to, jak kobieta jest nieszczęśliwa, nie zrezygnuje ona
ze starego związku nie mając pewności, że znajdzie coś lepszego
w zamian. Teraz miała już taką pewność i oboje byli tego świadomi.
Zastanawiał się, czy pozwoliłby jej odejść, gdyby się na to
zdecydowała. Jeszcze do niedawna myślał, że raczej by ją zabił, ale
odkąd przyjechali do Khami, wszystko zaczęło zmieniać się jeszcze
szybciej. Pędzili ku jakiemuś punktowi zwrotnemu.
Przez lata rozłąki Mungo zdążył zapomnieć o magnetyzmie Robyn Ballantyne, ale teraz przypomniała mu o nim dojrzała kobieta Robyn Codrington. Uważał, że obecnie jest jeszcze bardziej atrakcyjna niż kiedyś jako dziewczyna. Czuł, że jej siła i pewność siebie mogą zapewnić bezpieczną przystań zmęczonemu
życiem mężczyźnie.
Wiedział, że Robyn jest zaufaną powiernicą króla Matabelów i że jeśli szczęście czeka na niego tu, na północy, a tak mu się wydawało, jej wstawiennictwo będzie nieocenione.
Było również coś innego, jakaś ciemniejsza potrzeba wewnętrzna. Mungo St. John nigdy nie wybaczał ani nie zapominał zadanych mu ran. Clinton Codrington był kapitanem statku Marynarki Królewskiej, który niedaleko Przylądka Dobrej Nadziei zdobył "Hurona". To wydarzenie, jego zdaniem, zapoczątkowało jego upadek, stało się zwiastunem złego losu. Teraz Codrington był bezbronny. Dzięki jego kobiecie Mungo mógł się na nim zemścić dziwnie kusząca
perspektywa.
Westchnął, potrząsnął głową i wstał opierając się na lasce. Naprzeciwko niego stały dwie małe osóbki. Mungo St. John lubił wszystkie kobiety, bez względu na wiek, a poza tym, mimo że nie widział swoich dzieci już od lat, miał wrażenie, że najmłodsze powinno być właśnie w ich wieku.
Były naprawdę urocze. Chociaż do tej pory widywał je tylko przelotnie lub z dużej odległości, czuł, że budzi się w nim instynkt ojcowski. Teraz ich obecność dawała mu wytchnienie od czarnych myśli i samotności, które trapiły go już od tygodni.
340
Dzień dobry, panienki. Uśmiechnął się i ukłonił tak nisko, jak pozwalała mu na to chora noga. Nie mogły oprzeć się jego uroczemu uśmiechowi i dwie młode istotki powoli rozluźniały się, chociaż ich buzie pozostawały blade i czujne, a zaciekawione oczy patrzyły prosto na rozporek jego bryczesów. Po kilku sekundach ciszy poczuł się skrępowany i zmienił pozycję. Czym mogę wam służyć? zapytał
.Chciałybyśmy zobaczyć pański ogon, sir.
Ach! Mungo wiedział, że nie wolno okazać kobietom, bez względu na ich wiek, że jest się zakłopotanym. Nikt nie miał wam nic o tym mówić powiedział. Wiecie już o tym?
Ich główki przytaknęły zgodnie, ale zafascynowane oczka nadal wpatrywały się w miejsce poniżej jego paska. Vicky miała rację, tam naprawdę coś było.
Kto wam o tym powiedział? Mungo znów usiadł zniżając się do poziomu ich oczu, ich rozczarowanie było oczywiste.
Mama powiedziała, że jest pan diabłem, a obie wiemy, że diabły mają ogony.
Rozumiem. Skinął przytakująco głową. Wielkim wysiłkiem woli powstrzymywał się od śmiechu, zachowywał poważny wyraz twarzy i konspiracyjny ton głosu. Jesteście jedynymi, które o tym wiedzą wyjaśnił. Ale nikomu o tym nie powiecie, prawda? Nagle zdał sobie sprawę z wielkiej wartości posiadania sojuszników w Khami: dwie pary bystrych oczu, które wszystko widzą, i długich uszu, które wszystko słyszą.
Nikomu nie powiemy obiecywała Vicky jeśli nam pan pokaże.
Nie mogę tego zrobić powiedział, a dziewczynki wydały z siebie jęk rozczarowania.
Dlaczego nie?
Czy mama nie uczyła was, że to grzech pokazywać innym, co ma się pod ubraniem?
Spojrzały na siebie i Vicky niechętnie przyznała.
Tak, mama nawet nie pozwala nam patrzeć na to, co same tam mamy. Lizzie dostała za to tęgie lanie.
* A widzicie Mungo przytaknął. Ale wiecie co? Mam pomysł. Opowiem wam, dlaczego wyrósł mi ogon.
341
w
V:!:f
I* i
Opowiadanie! Vicky klasnęła w dłonie, dziewczynki rozłożyły spódniczki i usiadły po turecku u jego stóp. Jedyną rzeczą lepszą od tajemnicy jest opowiadanie, a Mungo St. John znał wiele opowiadań wspaniałych, strasznych, krwawych opowieści, które gwarantowały nocne koszmary.
Każdego popołudnia, kiedy zasiadał na swojej skalnej ławie pod drzewem, one już tam czekały niewolnice jego silnego charakteru, uzależnione od zadziwiających opowiadań o duchach i smokach, o złych czarownicach i pięknych księżniczkach, które zawsze miały włosy Vicky lub oczy Lizzie.
Po każdym opowiadaniu Mungo zaczynał rozmowę o tym, co dzieje się w Khami. Zwykle dowiadywał się na przykład, że Cathy zaczęła malować z pamięci portret kuzyna Ralpha i że, co było przemyślanym wnioskiem obu bliźniaczek, ich siostra nie tylko podkochuje się w nim, ale znacznie gorzej zupełnie straciła dla
niego głowę.
Dowiedział się, że Król Ben zaprosił całą rodzinę na Święto Chowała odbywające się podczas nowiu i że bliźniaczki nie mogły się doczekać, kiedy wreszcie zobaczą składanie ofiary z czarnego byka.
Oni to robią gołymi rękami powiedziała zafascynowana Vicky. A w tym roku pozwolą nam to zobaczyć, bo skończyłyśmy
jedenaście lat.
Powiedziały mu, że tata zapytał mamę, jak długo ten niegodziwy pirat zostanie jeszcze w Khami, a Mungo musiał wytłumaczyć im, że niegodziwy znaczy tyle co wybitny, niedościgniony.
Później, podczas jednego z popołudniowych spotkań, Mungo dowiedział się, że Król Ben znów odbył khombisiłe ze swoimi indunami. Gandang jeden z braci króla, powiedział o tym Jubie swojej żonie, a Juba powiedziała mamie.
Khombisilel zapytał. Co to znaczy?
To znaczy, że im pokazał.
Pokazał im co?
Skarb wtrąciła się Vicky, za co została zbesztana przez
Lizzie.
Chyba ja mówię!
Dobrze, Lizzie. Mungo nachylił się, zainteresowanie wyraźnie odbiło się na jego twarzy. Ty mi opowiedz.
To tajemnica. Mama mówi, że gdyby inni ludzie, źli ludzie,
342
dowiedzieli się o tym, coś okropnego mogłoby się stać Królowi Benowi. Mogliby przyjść złodzieje.
Wiec niech to będzie tajemnica zgodził się Mungo.
Najpierw musi pan przysiąc.
Lizzie zaczęła opowiadać, zanim nawet położył rękę na sercu, najwyraźniej nie chcąc, aby tym razem uprzedziła ją Vicky.
On im pokazuje diamenty. Jego żony smarują go tłuszczem, a potem układają je na nim.
Skąd Król Ben wziął te diamenty? Sceptycyzm nie pozwalał mu uwierzyć.
Jego ludzie przywożą je z Kimberley. Juba mówi, że to wcale nie jest kradzież. A Król Ben że to tylko danina, jaką królowi należy zapłacić.
Czy Juba powiedziała, ile jest tych diamentów?
Wiele pełnych garnków.
Mungo St. John odwrócił swoje jedyne oko od jej rumianej twarzy i spojrzał przez złocistą, trawiastą równinę w kierunku Wzgórz Indunów, a w jego oku pojawiły się żółte cętki, takie jak w oczach drapieżnych kotów Afryki.
Jordan bardzo lubił wczesne ranki. Do jego obowiązków należało codzienne sprawdzanie w kalendarzu żeglarskim czasu wschodu słońca i budzenie pana Rhodesa godzinę wcześniej.
Rhodes uwielbiał oglądać wschody słońca zarówno z platformy prywatnego wspaniałego wagonu kolejowego, jak popijając kawę na piaszczystym podwórzu przed swoją starą chatą z falistej blachy stojącą za targowiskiem w Kimberley, czy z górnego pokładu statku wypływającego na ocean, czy też z grzbietu konia, kiedy jeździli po ścieżkach jego posiadłości na stokach Góry Stołowej.
Wtedy Jordan był sam ze swoim idolem, wtedy właśnie pomysły, które pan Rhodes nazywał myślami, rodziły się w jego głowie. Niewiarygodne pomysły, wszechogarniające i wielkie lub dzikie i fantazyjne, ale wszystkie fascynujące.
Jordan mógł odczuć, że jest sługą olbrzymiego geniuszu tego człowieka, kiedy stenografował przemówienia pana Rhodesa w swoim zeszycie; przemówienia przygotowywane na sesje w Parlamencie
343
f I
w Kapsztadzie, gdzie został wybrany z okręgów kiedyś tworzących Griąualand, lub przy stole Rady Dyrektorów "De Beers", której był przewodniczącym. "De Beers" było olbrzymim przedsiębiorstwem zajmującym się diamentami, utworzonym przez pana Rhodesa z połączenia konkurujących drobnych przedsiębiorstw i wszystkich działek poszukiwaczy diamentów. Jak jakiś mitologiczny boa dusiciel połknął je wszystkie nawet Barneya Barnato, ówczesnego olbrzyma pól diamentowych. Pan Rhodes posiadał teraz wszystko. Czasami jeździli w milczeniu, do momentu gdy Rhodes podnosił głowę i przyglądał się Jordanowi swoimi ciemnoniebieskimi oczyma. Zawsze oznaczało to, że ma mu do powiedzenia coś zaskakującego. Kiedyś powiedział: Powinieneś dziękować Bogu, że urodziłeś się
Anglikiem.
Innym razem: W moim życiu jest tylko jeden cel, Jordanie. Nie jest nim gromadzenie bogactwa. Miałem szczęście, że zdałem sobie z tego sprawę tak wcześnie. Prawdziwym celem jest oddanie całego cywilizowanego świata pod panowanie brytyjskie, odzyskanie Ameryki Północnej i utworzenie jednego wielkiego anglosaskiego
imperium.
Bycie częścią tego wszystkiego podniecało i upajało, zwłaszcza gdy rosły, krzepki mężczyzna zatrzymywał swojego konia, odwracał głowę i spoglądał na północ, w kierunku ziemi, której ani on, ani Jordan nigdy nie widzieli, ale która, w ciągu tych lat, kiedy Jordan był z nim, stała się częścią życia ich obu.
Moja myśl mawiał. Moja Północ, moja idea. Właśnie tam wszystko się zacznie, Jordanie. Gdy nadejdzie czas, wyślę cię tam. Człowieka, któremu mogę zaufać bardziej niż komukolwiek
innemu.
Nigdy nie wydawało się to Jordanowi dziwne, że te niebieskie oczy patrzyły w tamtym kierunku, że te rozległe ziemie na północy budziły tak duży niepokój w wyobraźni pana Rhodesa, aż stały się dla niego celem świętego posłannictwa.
Jordan mógł podać dzień, w którym to wszystko się zaczęło, nie tylko dzień, ale nawet godzinę. Przez kilka tygodni po pogrzebie Pickeringa Jordan obserwował żal pana Rhodesa. Później, pewnego popołudnia wyszedł z biura wcześniej. Wrócił do obozu. Odnalazł miejsce, w którym porzucono posąg ptaka i, z pomocą trzech czarnych robotników, przeniósł go do chaty. Pokój dzienny był za
344
mały, by go w nim umieścić ptak uniemożliwiał dostęp do stołu i frontowych drzwi.
W małej chacie była tylko jedna pusta ściana w sypialni pana Rhodesa, u wezgłowia jego wąskiego łóżka. Statua doskonale mieściła się pod oknem. Następnego ranka, gdy Jordan przyszedł go obudzić, pan Rhodes wstał już z łóżka i, ubrany w szlafrok, stał przed statuą.
W świeżym, lekko różowym świetle wschodzącego słońca, w czasie jazdy do biura "De Beers", pan Rhodes powiedział nagle:
Mam myśl, Jordanie, i chciałbym się nią z tobą podzielić. Kiedy przyglądałem się posągowi, dotarło do mnie, że Północ jest bramą, że Północ jest zapleczem tego naszego kontynentu.
Właśnie tak to się zaczęło, w cieniu ptaka.
Kiedy architekt Herbert Baker uzgadniał z panem Rhodesem wystrój i umeblowanie rezydencji, którą budowano w jego posiadłości w Kapsztadzie Groote Schuur, Wielkiej Stodoły, jak ją nazywano Jordan siedział obok nich. Jak zawsze w obecności innych był dyskretny i starał się nie rzucać w oczy, spisywał to, co dyktował mu pan Rhodes, czasami podając jakąś cyfrę lub fakt, jeśli go o to poproszono. Wtedy jego głos pozostawał cichy, a naturalny rytm i barwa głosu były przytłumione.
Pan Rhodes zerwał się nagle z miejsca na skrzyni stojącej pod ścianą i zaczął spacerować po pokoju, był podniecony i mówił ze swadą.
Mam myśl, Baker. Chcę, żeby to miejsce miało swój nastrój, coś, co by oddawało moją osobowość, coś co pozostanie jako mój znak długo po tym, jak ja już odejdę, coś takiego, żeby ludzie zobaczywszy to nawet za tysiąc lat natychmiast wspomnieli moje imię: Cecil John Rhodes.
Może diament? zaryzykował Baker rysując w swoim bloczku stylizowany kamień.
Nie, nie, Baker. Bądźże oryginalny, człowieku. Po pierwsze muszę ci powiedzieć, że jesteś sknerą, bo chciałeś wybudować mi nędzną, małą norę, a teraz kiedy namówiłem cię na barbarzyńsko wielki dom, chcesz go popsuć.
Ptak powiedział Jordan zupełnie mimowolnie, a obaj mężczyźni spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
345
Co powiedziałeś, Jordan?
Ptak, panie Rhodes. Kamienny ptak. Myślę, że on powinien być pańskim emblematem.
Rhodes przyglądał mu się przez chwilę, a potem uderzył pięścią w swoją rozłożoną lewą dłoń.
To jest to, Baker. Ptak, naszkicuj go dla mnie, natychmiast. Tak oto ptak stał się ucieleśnieniem ducha Groote Schuur.
Każdy z olbrzymich pokoi miał przedstawiające go fryzy lub drzwi ozdobione podobnymi motywami, nawet łazienka jedenaście ton rzeźbionego i polerowanego granitu, miała w swoich czterech rogach posągi sokoła.
Oryginalna statua została sprowadzona z Kimberley i umieszczona w specjalnie przygotowanej niszy, wysoko w wielkopańskim hallu wejściowym, skąd patrzyła pustymi oczyma na każdego, kto wchodził przez olbrzymie tekowe drzwi rezydencji.
Tego ranka wyjechali nawet wcześniej niż zwykle, ponieważ pan Rhodes nie spał najlepiej.
Było zimno. Z gór Hotentockiej Holandii wiał mściwy wiatr. Kiedy wjechali na biegnącą pod górę ścieżkę wiodącą do prywatnego zoo, Jordan spojrzał za siebie. Ponad szeroką równiną Kapsztadu zobaczył śnieg na odległych szczytach, który w świetle wczesnego słońca stawał się różowy i złoty.
Pan Rhodes był w posępnym nastroju, ciężko siedział na siodle i milczał, jego naciągnięty na oczy kapelusz prawie stykał się z postawionym kołnierzem. Jordan wyrównał krok swojego konia z wierzchowcem swego chlebodawcy i ukradkiem przyglądał się jego twarzy.
Rhodes nie miał jeszcze czterdziestu lat, jednak tego ranka wyglądał wyjątkowo staro. Nawet nie zwrócił uwagi na kwitnące o tak niezwykłej porze kwiaty. Nie zatrzymał się przy zoo, aby zobaczyć karmienie lwów, ale skręcił do lasu. Zsiedli z koni na ścieżce prowadzącej do stromych stoków masywu.
Z tej odległość kryty strzechą dach Groote Schuur wyglądał jak domek dla lalek ale Rhodes patrzył na coś poza nim.
Czuję się jak koń wyścigowy powiedział nagle. Jak pełnej krwi arab, który ma serce, wolę i potrzebę biegania, ale na jego grzbiecie siedzi zły jeździec, który pęta mu nogi lub wbija w brzuch okrutne ostrogi. Potarł zamknięte oczy kciukiem
346
i palcem wskazującym, potem rozmasował sobie policzki jakby po to, żeby przywrócić w nich krążenie krwi. Był ze mną wczorajszej nocy, Jordanie. Kiedy dawno temu przyjechałem tutaj z Anglii, wydawało mi się, że udało mi się mu umknąć, ale on znów siedzi w swoim siodle. Nazywa się Śmierć, Jordanie, i daje mi bardzo mało czasu. Przycisnął rękę do klatki piersiowej, jego palce były rozłożone, jakby chciał uspokoić swoje przeciążone serce. Mam tak niewiele czasu. Muszę się pośpieszyć. Odwrócił się, zdjął rękę z piersi i położył ją Jordanowi na ramieniu. Na jego twarzy malowała się czułość, ledwie uchwytny, smutny uśmiech zamajaczył na jego białych ustach. Jak ja ci zazdroszczę, mój chłopcze, bo ty to wszystko zobaczysz, a ja nie.
Jordan czuł, że jego serce zaraz pęknie, a widząc wyraz jego twarzy, Rhodes podniósł rękę i dotknął jego policzka.
Wszystko trwa za krótko, Jordanie, życie i chwała, nawet miłość ... wszystko trwa za krótko. Wrócił do swojego konia. Chodź, czeka nas wiele pracy.
Kiedy wyjeżdżali z lasu, nastrój Rhodesa znów się zmienił. Zapomniał już o śmierci i nagle powiedział:
Będziemy musieli dojść z nim do porozumienia, Jordanie. Wiem, że to twój ojciec; będziemy musieli dojść z nim do porozumienia. Pomyśl o tym, ale pamiętaj, że mamy coraz mniej czasu, a bez niego nic nie możemy zrobić.
Droga wiodąca przez dolinę pomiędzy głównym masywem Góry Stołowej i Wzgórzem Signal była często uczęszczana, dlatego też Jordan minął jakieś dwadzieścia wozów, zanim dotarł na szczyt; miał jeszcze przed sobą dwie godziny jazdy, szlak powoli stawał się coraz mniej ruchliwy, aż w końcu przypominał opuszczony szlak, wiodący do jednego z górskich jarów.
Tej zimy krzaki na stokach powyżej starego, pokrytego strzechą budynku były brązowe, a kwiaty zwiędły już na gałęziach. Wodospad, który osłaniał wzgórze gęstą mgłą, polerował czarną i zimną skałę, a z drzew otaczających rozlewisko skapywały kropelki wody.
Chata wyglądała jednak na dobrze utrzymaną. Niedawno wymieniono strzechę. Ciągle jeszcze była jasnozłota, a ściany
347
budynku były pobiałkowane. Z ulgą zobaczył dym wijący się nad kominem. Jego ojciec był w domu.
Gospodarstwo należało kiedyś do sławnego myśliwego i odkrywcy Toma Harknessa, później jego ojciec kupił je za sto pięćdziesiąt funtów będących częścią honorarium za Odyseję myśliwego. Może trochę sentymentalny gest, jako że to właśnie stary Tom zachęcał Zougę i służył mu radą przed wyprawą do Zambezji.
Jordan zsiadł z dużego, pięknego konia pochodzącego ze stajen Groote Schuur, przywiązał go do belki biegnącej pod werandą i podszedł do schodów.
Spojrzał na słup z niebieskiej skały stojący jak wartownik na szczycie schodów. Przypomniał mu się ten feralny dzień, kiedy Ralph wykopał go na Posiadłości Diabła i przywiózł na powierzchnię.
Ten kamień był jedyną rzeczą, jaka została im po latach ciężkiej pracy. Dziwiło go nie tylko to, że ojciec przywiózł go tak daleko i z tak dużym wysiłkiem, ale głównie to, że umieścił go w widocznym miejscu, jakby sam chciał, aby przypominał mu o jego błędach.
Położył rękę na kamieniu pozostawiając na nim niezauważalny ślad, tak jak wiele innych rąk pozostawiło w tym miejscu podobne ślady, niczym ręce wiernych na świętej relikwii. Może Zouga również go dotykał za każdym razem, kiedy tędy przechodził. Jordan opuścił rękę i zawołał w kierunku zamkniętego domu.
Jest tam kto?
Usłyszał jakiś hałas dobiegający z wewnątrz i nagle otworzyły się drzwi.
Jordan, mój Jordie! zawołał Jan Cheroot i zbiegł ze schodów. Resztki jego włosów były już zupełnie białe, ale oczy pozostały bystre, a otaczająca je siateczka zmarszczek nie pogłębiła się wcale.
Objął Jordana swoimi silnymi, brązowymi ramionami, ale nawet stojąc na pierwszym stopniu schodów, nie sięgał jego podbródka.
Jesteś taki wysoki, Jordie zaśmiał się. Kto przypuszczałby, że będziesz taki wysoki. Mój mały Jordie! Odskoczył do tyłu i przyjrzał się twarzy Jordana. Patrzcie tylko. Postawię gwineę przeciwko gównu pawiana, że złamałeś już kilka serduszek.
348
Nie tyle co ty. Jordan przyciągnął go do siebie i znowu uścisnął.
Początek miałem niezły zgodził się, a potem wyszczerzył zęby w figlarnym uśmiechu. Ale znalazłbym jeszcze siłę na parę numerków.
Bałem się, że mogliście jeszcze nie wrócić z ojcem.
Przyjechaliśmy trzy dni temu.
Gdzie jest ojciec?
Jordan!
Znajomy, ukochany głos wyrwał go z objęć Jana Cheroota; spojrzał na Zougę stojącego w drzwiach chaty.
Nigdy nie widział swojego ojca w tak doskonałej formie. Nie chodziło tylko o to, że był szczupły i opalony. Wydawało się, że jest wyższy, stał prosto z rozluźnionymi ramionami, jakże był inny od człowieka, który, przegrany, opuszczał diamentowe pola.
Jordan! powtórzył. Podeszli do siebie i uścisnęli sobie dłonie, teraz Jordan obserwował twarz ojca z mniejszej odległości.
Duma i stanowczość, unicestwione w kopalni diamentów, wróciły na jego oblicze, ale ich odcień stał się nieco inny. Teraz wyglądał na człowieka, który wypracował sobie warunki, w jakich chciał żyć. W jego niebieskich oczach majaczył cień zamyślenia, a we wzroku można było dostrzec wyrozumiałość i współczucie. Dojrzał wewnętrznie, sprawdził swoje możliwości niemal doprowadzając się do zniszczenia, zbadał najdalsze zakamarki swojej duszy i obłaskawiał je.
Jordan powtórzył cicho po raz trzeci, a potem zrobił coś, co ukazało, jak wielkie zmiany w nim zaszły. Pochylił się i na krótką chwilę przycisnął złociste włosy swojej brody do policzków syna.
Często o tobie myślałem. Dziękuję, że przyjechałeś. Położywszy rękę na jego ramionach, wprowadził go do domu.
Jordan zawsze bardzo lubił izbę, do której weszli; podszedł do płonącej w palenisku dużej kłody, wyciągnął ręce w kierunku płomienia i rozglądał się po pomieszczeniu. To był typowy pokój mężczyzny półki wypełnione męskimi książkami, encyklopediami, almanachami i grubymi, oprawionymi w skórę wydaniami relacji podróżniczych i wypraw badawczych.
JSTa ścianach wisiała broń, łuki i kołczany pełne zatrutych
349
strzał Buszmenów, tarcze i dzidy Matabelów i Zulusów, i oczywiście przedmiot handlu, do którego Zouga właśnie wrócił broń palna: strzelby sportowe dużego kalibru, najlepszych rusznikarzy Gib-bsa, Hollanda i Hollanda, Wesleya Richardsa. Wisiały na ścianie naprzeciwko kominka;niebieskawa stal i pięknie rzeźbione drewno. Obok nich znajdowały się pamiątki i trofea Zougi, rogi antylop i bawołów, poskręcane, zakrzywione lub proste jak lanca, skóra zebry z zygzakowatymi paskami, brązowozłota, nastroszona grzywa lwa z Kalahari i kość słoniowa, wielkie żółte łuki sięgające powyżej ludzkiej głowy, żółte jak świeże masło i błyszczące jak wosk w świetle zimowego słońca dochodzącym zza otwartych drzwi.
Udała się wyprawa? zapytał Jordan, a Zouga wzruszył ramionami.
Z każdym rokiem coraz trudniej znaleźć odpowiednie okazy dla moich klientów.
Jego klientami byli bogaci arystokraci przyjeżdżający do Afryki na polowania.
W końcu również Amerykanie odkryli Afrykę. Mam już wspaniałe zajęcie na przyszły sezon ... młody facet o nazwisku Roosevelt, Sekretarz Marynarki Wojennej. Urwał. Jakoś udaje nam się wiązać koniec z końcem, mnie i staremu Janowi, a o ciebie chyba nie muszę pytać.
Spojrzał na drogi angielski garnitur Jordana, jego buty do jazdy konnej, które były zrobione z miękkiej skóry fałdującej się jak miech koncertyny na wysokości kostek, srebrne ostrogi i złoty łańcuszek od zegarka zwisający z kieszeni potem jego oko zatrzymało się na diamentowej szpilce do krawata.
Dokonałeś dobrego wyboru zostając z Rhodesem. Mój Boże, z każdym dniem gwiazda tego człowieka świeci coraz jaśniej.
To wielki człowiek, ojcze.
Albo wielki oszust. Zouga uśmiechnął się przepraszająco. Wybacz mi, wiem jak wysokie mniemanie masz o nim. Napijmy się po szklaneczce sherry, Jordan, a Jan Cheroot zrobi dla nas w tym czasie lunch. Znów się uśmiechnął. Brakuje nam twojego gotowania, a Janowi talentu kulinarnego. Dlatego też może ci to nie smakować.
Nalewając słodką kapsztadzką sherry do długich kieliszków, pytał przez ramię:
A Ralph, co się z nim teraz dzieje?
350
Spotykamy się często w Kimberley. Zawsze pyta o ciebie.
Jak on się miewa?
Będzie wielkim człowiekiem, ojcze. Już teraz jego wozy docierają do Pilgrims' Rest i tych nowych pól diamentowych w Witwatersrand. Ma własne faktorie w Tati i na rzece Shashi.
Usiedli przed kominkiem; jedli razowy chleb z serem i pieczoną baraninę na zimno i popijali winem. Jan Cheroot stał nad Jordanem, czule chwalił jego dobry apetyt i napełniał kieliszek, gdy tamten zdołał wypić zaledwie ćwiartkę.
Skończyli i wyciągnęli nogi do ognia, a Jan Cheroot przyniósł ogień do zapalenia cygar, które Jordan wyjął ze złotej papierośnicy.
Rozmawiali pogrążeni w kłębach aromatycznego dymu.
Ojcze, ta koncesja...
Po raz pierwszy Zouga zmarszczył brwi.
Miałem nadzieję, że przyjechałeś się z nami zobaczyć powiedział chłodno. Ciągle zapominam, że jesteś przede wszystkim człowiekiem Rhodesa, a dopiero później moim synem.
Jestem jednym i drugim w takim samym stopniu zaprotestował Jordan. Tylko dlatego mogę z tobą tak rozmawiać.
Jakąż to wiadomość ma dla mnie sławny pan Rhodes tym razem? zapytał Zouga.
Maund i Selous przyjęli jego ofertę. Sprzedali mu swoje koncesje i obaj są o dziesięć tysięcy funtów bogatsi.
Maund był żołnierzem i awanturnikiem. Fred Selous, podobnie jak Zouga, myśliwym i poszukiwaczem. Również, jak Zouga, napisał dobrze przyjętą książkę o polowaniu w Afryce Ścieżki myśliwego w Afryce. Obaj mężczyźni, w różnym czasie, nakłonili Lobengulę do przyznania im koncesji na kość słoniową i minerały w jego wschodnich dominiach.
Pan Rhodes prosił, abym zaznaczył, że koncesje Maunda i Selousa dotyczyły tego samego terenu, co koncesja, którą przyznał ci Mzilikazi. Teraz on jest w posiadaniu obu, ich moc prawna jest jednak niejasna.
Koncesja Ballantyne'a była przyznana pierwsza, przez Mzi-likaziego. Te, które nadano później, nie mają żadnego znaczenia warknął Zouga.
Prawnicy pana Rhodesa mówią...
Ś Niech szlag trafi pana Rhodesa i jego prawników.
351
Jordan spuścił oczy i zamilkł, po długiej chwili Zouga westchnął i wstał. Podszedł do żółtego drewnianego kredensu i wyciągnął z niego brudny i pogięty dokument, tak zniszczony, że podklejono pod niego papier, aby się nie rozpadł.
Atrament był wyblakły, ale pismo wyraźne i zamaszyste, pisane ręką aroganckiego i zarozumiałego młodego mężczyzny.
Dokument był zatytułowany:
WYŁĄCZNA KONCESJA NA WYDOBYCIE ZŁOTA I POZYSKIWANIE KOŚCI SŁONIOWEJ
NA SUWERENNYM TERYTORIUM MATABELE
Na dole znajdowała się niezdarna woskowa pieczęć z podobizną słonia i słowami:
NKOSI NKHULU WIELKI KRÓL
Poniżej pokraczny krzyżyk napisany tym samym atramentem:
MZILIKAZI jego znak
Zouga położył dokument na stole, obaj wpatrywali się przez chwilę w ten kawałek papieru.
No dobrze poddał się. Co więc mówią prawnicy pana Rhodesa?
Że tę koncesję można unieważnić na podstawie pięciu różnych artykułów.
Nie pozwolę mu na to.
Ojcze, on jest bardzo stanowczy. Ma niewiarygodne wpływy. Na następnej sesji Parlamentu Kapsztadzkiego zostanie wybrany premierem, prawie nie ma co do tego wątpliwości. Jordan dotknął pieczęci z czerwonego wosku. Ma olbrzymie pieniądze, jakieś dziesięć milionów funtów.
Mimo wszystko nie pozwolę mu na to powiedział Zouga i powstrzymał dalszy wywód syna kładąc rękę na jego ramieniu. Jordan, nie rozumiesz? Każdy człowiek potrzebuje czegoś, jakiegoś marzenia, światełka, za którym będzie szedł w ciemności. Nie mogę tego sprzedać, wydaje mi się, jakby to zawsze do mnie należało. Bez tego nie będę miał już nic.
Ojcze...
Wiem, co chcesz powiedzieć, że nigdy nie będę mógł tego urzeczywistnić. Nie mam tyle pieniędzy. Mógłbyś nawet powiedzieć, że straciłem siłę charakteru. Ale dopóki mam ten kawałek papieru, mogę mieć również nadzieję, swoje marzenie. Nie mogę go sprzedać.
352
Powiedziałem mu o tym i on doskonale to rozumie. Chce, żebyś był częścią tego wszystkiego.
Zouga podniósł głowę i spojrzał na syna.
Zaproponował ci miejsce w radzie nadzorczej spółki, której statut zostanie przyznany panu Rhodesowi przez Jej Wysokość. Potem dostaniesz ziemię uprawną, działki na złotonośnych terenach i czynną władzę nad całym terenem. Nie rozumiesz, ojcze, on nie odbiera ci twojego marzenia, on pomaga ci je zrealizować.
Cisza przedłużała się, płonąca kłoda trzaskała cicho w palenisku, iskierki wystrzeliwały do góry, a ogień oświetlał twarz Zougi.
Kiedy chce się ze mną spotkać? zapytał.
Możemy być w Groote Schuur w ciągu czterech godzin.
Będzie już wtedy późno.
Tam jest piętnaście sypialni do twojej dyspozycji. Jordan uśmiechnął się, a Zouga roześmiał jak człowiek, któremu właśnie zwrócono młodzieńczą gorliwość i zapał.
No więc co my tu jeszcze robimy? zapytał. Janie Cheroot, przynieś mój ciepły płaszcz.
Zouga wyszedł na werandę, zatrzymał się na najwyższym stopniu schodów i wyciągnął prawą rękę do słupa niebieskiego kamienia. Dotknął go z dziwnie uroczystą czułością, a następnie przyłożył dłoń do swoich ust i czoła takim gestem Arabowie pozdrawiają swoich starych przyjaciół. Spojrzał na syna i uśmiechnął się.
Przesąd wyjaśnił. To na szczęście.
Na szczęście? parsknął Jan Cheroot stojący pod werandą. Cholerny kamień, tylko tu zawadza. Mamrotał do siebie, kiedy Zouga wsiadał już na konia.
Ten stary zrzęda usechłby, gdyby nie miał na co narzekać Zouga puścił oko do Jordana i obaj pokłusowali w kierunku drogi.
Często wracam myślami do dnia, w którym dokopaliśmy się do "niebieskiej skały" powiedział Jordan. Gdybyśmy wtedy wiedzieli...
Skąd mogliśmy wiedzieć?
I to ja, właśnie ja przekonałem cię, że "niebieska skała" jest jałowa.
Jordan, byłeś jeszcze wtedy małym chłopcem.
23 Twardzi ludzie
353
Ale podobno byłem obdarzony jakimś szczególnym zmysłem; gdybym nie był pewny, że ta ziemia jest bezwartościowa, nie sprzedałbyś Posiadłości Diabła.
Nigdy jej nie sprzedałem. Przegrałem ją.
Tylko dlatego, że myślałeś, że jest nic niewarta. Nigdy nie przyjąłbyś zakładu pana Rhodesa, gdybyś wiedział, że "niebieska skała" nie oznacza końca, ale początek.
Nikt tego nie wiedział, nie wtedy.
Pan Rhodes to wyczuwał. On nigdy nie stracił wiary, wiedział, czym jest "niebieska skała". Podpowiadał mu to instynkt, jakiego nie ma nikt inny.
Nigdy potem nie byłem w Kimberley, Jordie. Zouga usiadł wygodnie w siodle, jak Burowie, jeździł z długimi strzemionami. Nigdy nie chciałem tam wracać, ale oczywiście wieści szybko rozchodzą się wzdłuż torów kolejowych. Słyszałem, że kiedy Rhodes i Barnato dobili targu, Posiadłość Diabła wyceniono na pół miliona funtów.
Te działki okazały się kluczem do głównego pokładu, znajdowały się dokładnie pośrodku. Nikt by na to wcześniej nie wpadł.
Dziwne, że jednym ludziom instynkt podpowiada dobrze, a innym źle myślał Zouga na głos. Zawsze wiedziałem, albo wydawałomi się, że wiem, że moja droga na północ zaczyna się w tym szybie, w tym potwornym szybie.
Może nadal tak jest. Pieniądze, które otworzą nam drogę na północ, będą pochodziły właśnie stamtąd. To miliony pana Rhodesa.
Opowiedz mi o "niebieskiej skale". Byłeś z Rhodesem podczas tego wszystkiego. Opowiedz mi o tym.
Ona się zmienia, po prostu zmienia się. Zouga potrząsnął głową.
Brzmi to trochę jak cud.
Tak zgodził się Jordan. Diamenty to takie małe cuda natury. Nigdy nie zapomnę swojego własnego zdziwienia, kiedy pokazał mi to pan Rhodes. Ta "niebieska skała", podobnie jak granit, jest zbyt twarda, aby z niej coś wydobyć, jednak kiedy zostawi ją się na rok czy dwa na powierzchni, zaczyna się kruszyć, prawdopodobnie pod wpływem słońca. Kruszy się jak bochenek czerstwego chleba ... a diamenty, ojcze, codziennie wydobywa się
354
jedenaście tysięcy karatów. "Niebieska skała" jest matką diamentów, ich sercem. Przerwał zakłopotany. Czasami mogę się zagalopować przyznał, a Zouga uśmiechnął się do niego. Kto mógłby się oprzeć temu pięknemu młodzieńcowi, właśnie tak nie przystojnemu, ale pięknemu, którego delikatność i dobroć wydawały się tworzyć aureolę nad głową.
Ojcze Jordan opanował się. Och, ojcze, nawet nie wiesz, jaki jestem szczęśliwy, że będziesz częścią tego wszystkiego. Ty i pan Rhodes.
Pan Rhodes mówił Zouga pobłażliwym tonem. Zawsze tylko pan Rhodes. Jednak to dobrze, kiedy młody człowiek ma swojego bohatera. Biedny będzie ten świat, kiedy odejdzie ostatni bohater.
"Czy można ocenić człowieka na podstawie jego książek?", pomyślał Zouga.
Biblioteka była wypełniona nimi po brzegi. Cała jedna ściana pełna materiałów źródłowych, z jakich korzystał Gibbon pisząc Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego. Rhodes był tak zafascynowany tym dziełem, że zamówił u londyńskiego wydawcy Hatharda komplet książek umieszczonych na liście bibliografii, które miały być, w razie potrzeby, specjalnie dla niego przetłumaczone i wydrukowane. Jordan powiedział, że kosztowało go to już osiem tysięcy funtów i nie był to jeszcze koniec.
Obok tych poważnie wyglądających tomów stały wszystkie wydane dotąd biografie Aleksandra Wielkiego, Juliusza Cezara i Napoleona. Jakież marzenia o imperium muszą one inspirować. Zouga uśmiechał się do siebie, kiedy słuchał wysokiego, hipnotycznego głosu krzepkiego człowieka z rumianą, napuchniętą twarzą, który siedział po drugiej stronie olbrzymiego biurka ozdobionego stylizowanymi płaskorzeźbami ptaka sokoła Zimbabwe.
Jest pan Anglikiem, Ballantyne, człowiekiem honoru, który potrafi być oddanym sprawie; zawsze mi się to w panu podobało. Nie można mu się było oprzeć, potrafił wyczarować w rozmówcy całą gamę uczuć za pomocą zaledwie kilku słów. Zouga znów się do siebie uśmiechnął. Zdał sobie sprawę, że sam może zacząć czcić bohatera swojego syna.
Potrzebuję pana nawet bardziej niż pańskiej koncesji. Pan
355
rozumie, wie pan, czego szukamy, tu nie chodzi tylko o bogactwo i wyższy status. Nie, nie, jest coś ponad tym wszystkim, coś świętego. Szybko przeszedł do sedna sprawy.
No więc powiedział wie pan, czego potrzebuję: pana i pańskiej koncesji. Co chce pan w zamian?
Jakie będzie w tym moje zadanie? zapytał Zouga.
Dobrze. Rhodes kiwnął swoją lwią głową. Najpierw chwała, potem złoto. Podoba mi się pan, Ballantyne ale wracając do interesów: Myślałem o tym, żeby poprowadził pan pierwszą wyprawę przez teren, który zna pan tak dobrze jednak inni też mogą zrobić coś równie prostego. Zrobi to Selous. Dla pana mam coś znacznie ważniejszego. Zostanie pan moim alter ego w kraalu matabelskiego króla. Te dzikusy znają i szanują pana, pan mówi ich językiem i zna ich zwyczaje, jest pan żołnierzem, czytałem pańską pracę o taktykach wojennych plemienia Motabele, a, nie oszukujmy się, tu może dojść do rozwiązań militarnych. Bardzo niewiele osób posiada wszystkie te cechy.
Patrzyli na siebie, obaj po przeciwnych stronach biurka, lekko pochyleni; po chwili znów odezwał się Rhodes.
Nie jestem skąpy, Ballantyne. Niech pan wykona robotę i sam poda cenę. Pieniądze, dziesięć tysięcy funtów ... ziemia, każda parcela będzie miała cztery tysiące akrów ... działki pod wydobycie złota, każda pięć metrów kwadratowych ... dziesięć tysięcy funtów gotówką, dwadzieścia tysięcy akrów najlepszej ziemi, którą sobie sam pan wybierze, pięć działek na najbogatszym terenie złotonośnym, tam gdzie zastrzelił pan wielkiego słonia opisanego w Odysei myśliwego. Co pan na to, Ballantyne?
Po dziesięć wszystkiego powiedział Zouga. Dziesięć tysięcy funtów, dziesięć parcel i dziesięć działek.
Załatwione! Rhodes uderzył otwartą dłonią w blat biurka. Zapisz to, Jordan, zapisz to. A co z pańskim wynagrodzeniem za pracę w kraalu Lobenguli? Dwa tysiące, cztery tysiące rocznie? Nie jestem skąpy, Ballantyne.
A ja nie jestem chciwy
Niech będzie cztery tysiące. Wszystko ustalone? To możemy iść na lunch.
356
Zouga przebywał w Groote Schuur pięć dni dni pełnych rozmów, planowania i słuchania.
Bawiło go obserwowanie, jak rozwiewa się legenda pana Rhodesa rozmyślającego pustelnika, ukrytego na jakimś swoim Olimpie, do którego nikt inny nie ma dostępu. To wszystko okazało się mitem.
Rhodes otaczał się wieloma osobami; prawie nie zdarzały się posiłki, podczas których za jego hojnym stołem siedziałoby mniej niż piętnastu gości. Jacy to byli ludzie? Inteligentni lub bogaci, albo jedno i drugie razem. Hrabiowie lub zajmujący się rolnictwem Burowie, politycy i finansiści, sędziowie i żołnierze. Jeśli nie byli bogaci, musieli mieć władzę, być użyteczni lub, po prostu, zabawni. Na jednym z obiadów był nawet poeta, mały człowieczek w okularach, wracający właśnie z Indii do Anglii. Jordan czytał jego Gawędy spod Himalajów i postarał się o zaproszenie dla niego. Mimo jego wyglądu wszyscy byli nim oczarowani. Rhodes chciał nawet, żeby wrócił i pisał o Afryce: "Przyszłość należy do nas, panie Kipling, i będzie nam potrzebny poeta, który o tym wszystkim zaśpiewa."
Dom Rhodesa zawsze był pełen mężczyzn, za to w ogóle nie było tam kobiet, nawet jako służących, a na ścianach nie wisiał ani jeden portret kobiety.
Tej milczącej, pogrążonej rzekomo w rozmyślaniach postaci nigdy nie zamykały się usta. Mówił siedząc na grzbiecie konia, kiedy jechali przez jego posiadłość, chodząc po trawnikach swoim ciężkim krokiem, siedząc za tekowym biurkiem czy przy długim, suto zastawionym stole. Liczby, fakty i obliczenia nieustannie płynęły z jego ust, nigdy nie korzystał z notatek, czasami tylko rzucał pytające spojrzenie w kierunku Jordana oczekując potwierdzenia. Potem mówił o swoich pomysłach, proroczych, niedorzecznych, fascynujących lub fantastycznych ale nigdy nie kończących się.
Rozmawiając z posłem do brytyjskiego parlamentu powiedział: "Musimy pogłębić więzy miedzy nami i naszą starą ojczyzną, ponieważ następne pokolenia przyjdą na świat poza jej granicami, przy czym musi to przynosić korzyści dla obu stron, inaczej nasze drogi się rozejdą."
Do amerykańskiego senatora: "Moglibyśmy zwoływać par-
Ś357
oo
o a
g. I i i
OJ
o przyziemnych wątpliwościach, jak hazardzista, który ma pewność, że tym razem będzie miał większe szczęście, a kości będą mu posłuszne.
Kotara deszczu zasłaniała Zoudze jego chatę aż do momentu, w którym wyjechał z lasu. Wtedy podmuch wiatru rozsunął srebrne zasłony jego dobry nastrój pękł jak bańka mydlana.
Zobaczył teraz, jak bardzo się mylił, jego los nie zmienił się, wszystko sprowadzało się do słów i złudzeń, wóz pełen jego niepowodzeń toczył się dalej i nic nie mogło go powstrzymać jego dom był częściowo zniszczony.
Jedno ze starych drzew, zmęczone opieraniem się wiatrom setek zim, poddało się wreszcie i przewróciło burząc frontową ścianę domu. Wskutek uderzenia zawalił się również pokryty strzechą dach. Podpory werandy leżały roztrzaskane, a plątanina zwalonych krokwi i gałęzi blokowała wejście. Pokój dzienny na pewno będzie zalany wodą jego książki, dokumenty.
Przerażony spustoszeniem zsiadł z konia i stanął przed domem, jego przygnębienie pogłębiało się. Z trudem oddychał, a w żołądku strach wił się jak budzący się wąż. Była to trwoga człowieka, który obraził bogów.
Słup z "niebieskiej skały", który dotąd pilnował jego progu, również leżał w gruzach, połowa przykryta była skłębioną słomą, obok niego znajdowała się roztrzaskana podpora werandy. Kiedyś był twardy i gładki jak granit, ale zmiękł pod wpływem słońca i powietrza, a siła upadku skruszyła go jak kredę.
Zouga uklęknął i dotknął szorstkiego, nieregularnego kawałka skały. Zniszczenie domu było niczym. To natomiast było jedyną rzeczą, jakiej nic innego nie mogło zastąpić.
Jego przerażeniu zawtórowała właśnie kolejna nawałnica przewalająca się przez dolinę, tratująca drzewa i rozwiewająca porozrzucaną słomę. Deszcz uderzał w chropowatą powierzchnię skały, którą trzymał Zouga. Pod opuszkami jego palców pojawiało się coś błyszczącego tak oślepiającego, jakby żarzącego się, że miało się wrażenie, iż może poparzyć mu palce. Ale było zimne, zimne jak kryształ arktycznego lodu.
Nie wystawione na światło dzienne, odkąd przed dwustu milionami lat uzyskało swą obecną formę, wydawało się kroplą przedestylowanego słońca.
Zouga nigdy nie widział niczego równie pięknego ani nie
360
dotykał niczego tak zmysłowego to było jego światło przewodnie i kamień węgielny pod nowe życie. Ten kamień pozwolił mu odzyskać wiarę w znaczenie wysiłku i walki, usprawiedliwiał wszystkie te lata, które Zouga uważał za zmarnotrawione, dzięki niemu rozwiało się jeszcze do niedawna tak silne przekonanie, że droga na północ zacznie się dla niego w głębokiej przepaści kopalń towarzystwa "De Beers".
Drżącymi rękoma otworzył scyzoryk i delikatnie uwolnił maleńką tęczę z jej jaskini w okruchu "niebieskiej skały".
Diament Ballantyne'a szepnął i wpatrując się w jego przeźroczyste, płynne wnętrze, jak czarownik w swoją kryształową kulę, zobaczył światełka i cienie migające i zmieniające się, a oczami wyobraźni ujrzał pastwiska porośnięte świeżą trawą, widział wolno poruszające się stada bydła i wieże szybowe kopalń złota z kołami obracającymi się na tle nieba.
Nie oczekiwano go. Przyjechał tak szybko, że nie wysłał nawet posłańca z wiadomością. Zostawił Rudda i całą resztę nad rzeką Shashi, a sam wyruszył zabierając ze sobą dwa zapasowe konie, tak by mógł dosiąść nowego, gdy poprzedni się zmęczy. Podróż od granicy kraju Matabele do misji Khami zajęła mu pięć dni.
Jestem Jordan Ballantyne oświadczył i popatrzył na rodzinę, która w pośpiechu zebrała się na werandzie. Oblężenie zakończyło się bez jednego strzału; wkroczył ze swoimi lśniącymi lokami i ciepłym, niemal nieśmiałym uśmiechem na ustach, podbijając serca ich wszystkich w mgnieniu oka.
Prezenty, które przywiózł, zostały wybrane z wielką troską i świadczyły o tym, jak dobrze znał ich i ich indywidualne potrzeby. Dla Clintona miał dwa tuziny paczek nasion niezwykłe warzywa i rzadkie zioła żywokost i okrę, chrzan i kurkumę, szalotkę i su-su. Dla Robyn lekarstwa, wśród których znajdowała się butelka chloroformu, oraz futerał błyszczących i ostrych instrumentów chirurgicznych.
Najnowszy tomik poezji Tennysona dla Saliny, dla bliźniaczek dwa prześliczne porcelanowe pieski, które potrafiły otwierać i zamykać oczka, a dla Cathy zestaw farb olejnych, komplet pędzli i list od Rafpha.
361
W pierwszym tygodniu, ciągle czekając, aż Rudd i inni przyjadą znad Shashi, Jordan znalazł ciek wodny za pomocą zielonej gałązki i pomógł Clintonowi wykopać nową studnię. Dotarli do czystej, słodkiej wody już na głębokości trzech metrów. Opowiedział Cathy historię życia Ralpha od dnia i godziny jego narodzin. Biografia była tak szczegółowa, że potrzebowali kilku sesji, aby ją dokończyć, a Cathy słuchała z niezmiennym zainteresowaniem.
Podwinął rękawy i wydobył z czarnego, opalanego drewnem pieca prawdziwy potok dzieł kulinarnych pulpety i suflety, chrupiące ciasteczka i bezy, różne sosy a kiedy Salina kręciła się koło niego chętna, aby się czegoś nauczyć, powiedział jej z pamięci całe In Memoriam Alfreda Tennysona:
Więc nie trap się jak dziewczę próżne, Że życie grzechem splamione jest. Wszak bogactwo większe masz, Gdy od muszli perlę oddziela Czas.
Była oczarowana jego urokiem.
Pokazał bliźniaczkom, jak wycinać i składać fantastyczne ptaszki i zwierzątka z kawałka gazety, i opowiedział im najlepsze historyjki, jakie słyszały od wyjazdu Mungo St. Johna z Khami.
Dla Robyn miał najświeższe wiadomości z Kapsztadu. Potrafił scharakteryzować wszystkie wschodzące gwiazdy na politycznym horyzoncie i wymienić wszystkie ich słabe i mocne strony. Znał ostatnie oceny wydarzeń politycznych w Anglii. Posłowie do Parlamentu Brytyjskiego i Kapsztadzkiego byli stałymi gośćmi w Groote Schuur, więc mógł teraz powtórzyć plotki o tym "dzikim i niepojętym starym człowieku", jak królowa nazywała Gladstone'a. Wyjaśnił jej, na czym polega Home Rule, i powiedziały jakie są szansę Partii Pracy w nadchodzących wyborach, nawet po porażce Gladstone'a i spadku jego popularności.
Podczas obchodów urodzin królowej prości ludzie stojący na chodniku pozdrawiali go, a arystokraci wygwizdywali ze swoich balkonów powiedział.
To był nektar dla kobiety od dwudziestu lat mieszkającej w dzikiej głuszy.
362
Kolacje w Khami zwykle kończyły się o zmierzchu, a rodzina kładła się do łóżek godzinę później, jednak po przyjeździe Jordana wesołe rozmowy często cichły dopiero po północy.
Jordanie, nie ma wątpliwości, że jeśli chcemy zdobyć kraj Maszona, będziemy musieli załatwić to jakoś z twoją ciotką. Słyszałem, że Lobengula nie podejmuje ważnych decyzji bez doktor Codrington. Chcę, żebyś pojechał przed Ruddem i innymi. Jedź do Khami i porozmawiaj ze swoją ciotką. Tak brzmiało pożegnalne polecenie pana Rhodesa, a Jordan nie widział żadnej niezgodności między swoim zadaniem a obowiązkami rodzinnymi.
Niejednokrotnie w ciągu tego tygodnia Jordan wychwalał pana Rhodesa przed Robyn, mówił o jego prawości i uczciwości, o jego pokojowej wizji świata zjednoczonego pod panowaniem jednego monarchy.
Instynkt podpowiadał mu, które elementy charakteru Rhodesa należy podkreślić: patriotyzm, dobroczynność i współczucie dla czarnych robotników, mówił o jego sprzeciwie wobec ustawy, która pozwalałaby pracodawcom chłostać czarnych służących, i gdy był już przekonany, że mają podobne poglądy, wspomniał o koncesji. Jednak, mimo całego wysiłku, jej sprzeciw był natychmiastowy i zdecydowany.
Nie pozwolę na to, by następne plemię obrabowano z jego własnej ziemi krzyczała.
My nie chcemy niczego zabierać, ciociu. Pan Rhodes zagwarantuje Lobenguli suwerenność i zapewni mu ochronę. Czytałem twój list do "The Cape Times", w którym wyrażałaś swoje zaniepokojenie atakami Matabele na ziemie Maszona. Kiedy brytyjska flaga załopocze nad plemionami Szona, będą chronione przez nasz wymiar sprawiedliwości. Niemcy, Portugalczycy i Belgowie zbierają się jak sępy doskonale wiesz, ciociu, że tylko jednemu narodowi można powierzyć tę misję.
Argumenty Jordana były wyważone i przekonujące, w jego sposobie mówienia nie czuło się przebiegłości, a jego zaufanie dla Cecila Johna Rhodesa było wzruszające i zaraźliwe, często wracał do Słów, które najbardziej chwytały ze serce.
363
Ciociu, widywałaś matabelskich wojowników wracających z kraju Maszona i pozwiązywane dziewczęta, które ze sobprowadzili. Pomyśl o spustoszeniu, jakie za sobą zostawili, o płonących wioskach, o zamordowanych dzieciach i starcach, o zabitych wojownikach Szony. Nie możesz odmówić tym ludziom ochrony, którą my chcemy zapewnić.
Tej nocy rozmawiała z Clintonem, leżąc koło niego w ciemności na wąskim łóżku, na twardym wypełnionym słomą materacu; jego odpowiedź była krótka i prosta:
Moja droga, zawsze było to dla mnie jasne jak afrykańskie słońce, że Bóg chciał, żeby temu kontynentowi zapewnił ochronę naród, który jako jedyny na świecie pragnie szczęścia dla jego tubylczych plemion.
Clinton, pan Rhodes nie jest narodem brytyjskim.
Ale jest Anglikiem.
Ten pirat Edward Teach, alias "Czarna Broda", również. Przez kilka długich minut leżeli w milczeniu, po czym Robyn
powiedziała:
Clinton, czy zauważyłeś, że coś dziwnego dzieje się z Saliną? Jego zainteresowanie było natychmiastowe.
Czy jest chora?
Obawiam się, że tak i to nieuleczalnie. Chyba się zakochała.
Boże miłosierny. Usiadł na łóżku. W kim ona może być zakochana?
A ilu młodych chłopców jest obecnie w Khami?
Rano, po drodze do przychodni w kościele, Robyn weszła do kuchni. Minionego wieczora Clinton ubił świnię, a teraz Saliną i Jordan robili kiełbasę. On kręcił korbą maszynki do mielenia mięsa, a ona wciskała kawałki wieprzowiny do jej otworu. Byli tak zajęci i rozmawiali tak wesoło, że nie zauważyli jej obecności.
Byli uroczą parą, naprawdę piękną, Robyn patrząc na nich miała uczucie nierzeczywistości, po którym zaraz zjawił się niepokój nic w życiu nie jest tak idealne.
Saliną zobaczyła ją i zadrżała zaskoczonapotem, nie wiadomo dlaczego, zaczerwieniła się, a jej chochłikowate, spiczaste uszy płonęły.
Och mamo, przestraszyłaś mnie.
Robyn zazdrościła swojej córce jej niewinnego uczucia i nagle w jej wyobraźni pojawił się jakże inny obraz zobaczyła Mungo
364
St. Johna, szczupłego, z ciałem pokrytym bliznami, pozbawionego skrupułów przestraszyła się, a jej głos zabrzmiał szorstko.
Jordan, zastanowiłam się. Kiedy przyjedzie pan Rudd, pójdę z wami do kraalu Lobenguli i przedstawię mu waszą propozycję.
Po długiej i nieopłacalnej wyprawie handlowej nad Zambezi Mungo i Louise wrócili do kraalu w GuBulawayo, gdzie kazano im czekać przez siedem miesięcy. Zwlekanie Lobenguli było jednak korzystne dla Mungo St. Johna.
Robyn Codrington nie chciała wstawić się za nim u króla, w wyniku czego stał się jedną z wielu osób proszących o koncesje i mieszkających w okolicy królewskiego kraalu.
Król nie pozwoliłby mu odjechać, nawet gdyby tamten tego chciał. Wydawało się, że Lobengula lubi z nim rozmawiać i z zainteresowaniem słucha jego relacji z wojny secesyjnej i morskich podróży. Mniej więcej co tydzień wzywał go do siebie na trwającą kilka godzin audiencję i, przez tłumacza, zadawał mu setki pytań. Fascynowała go niszcząca siła armat i domagał się szczegółowych opisów zburzonych domów i porozrywanych ludzkich ciał. Morze było kolejnym źródłem jego wielkiego zainteresowania. Próbował pojąć ogrom jego wód, siłę wiatru i szalejącego sztormu. Jednak kiedy Mungo delikatnie wspominał o koncesji gruntowej czy handlowej, Lobengula uśmiechał się i odsyłał go.
Wezwę cię później, Jedno Bystre Oko, kiedy przemyślę lepiej twoją sprawę. Jeśli natomiast brakuje ci czegoś do jedzenia lub picia, zaraz moje kobiety przyniosą to do twojego obozu.
Kiedyś zezwolił mu na polowanie, pod warunkiem że nie przekroczy rzeki Shangani i nie zabije słonia ani nosorożca. Podczas tej wyprawy Mungo zastrzelił olbrzymiego strusia, po czym wysuszył jego skórę zachowując nienaruszone upierzenie.
Trzy razy król pozwolił mu wrócić do misji Khami, kiedy Mungo narzekał na ból w nodze. Drapieżny instynkt podszeptywał mu, że powinien niepokoić i ekscytować Robyn. Za każdym razem udawało mu się przeciągać wizytę do kilku dni i stopniowo umacniać swoją pozycję, tak że kiedy znów poprosił ją, żeby wstawiła się za nim u Lobenguli, myślała o tym cały dzień, zanim, po raz kolejny, odmówiła.
365
Nie mogę napuścić kota na myszy, generale St. John.
Droga pani, już wiele lat temu uwolniłem swoich niewolników.
Bo pana zmuszono zgodziła się. Ale kto będzie pana kontrolował tutaj, w kraju Matabele?
Pani Robyn, i z wielką radością poddam się tej kontroli. Zaczerwieniła się i odwróciła głowę, aby ukryć rumieńce.
Jest pan arogancki, sir.
I zostawiła go, by mógł odnowić znajomość i regularne spotkania z bliźniaczkami. Jego nieobecność nie osłabiła ich fascynacji. Stały się jego bezcennymi sojusznikami. Nikt inny nie byłby w stanie wyciągnąć od Juby informacji, których potrzebował. Mungo wyraził swoje niedowierzanie co do istnienia diamentów. Oświadczył dziewczętom, że przekonają go, tylko jeśli powiedzą, gdzie Loben-gula trzyma swój skarb.
Juba nie spodziewała się zagrożenia ze strony tak niewinnie wyglądającej parki, a późnym popołudniem, wypiwszy galon swojego sławnego piwa, zawsze stawała się wesoła i gadatliwa.
Ningi trzyma diamenty pod swoim posłaniem poinformowała go Vicky następnego dnia.
Kto to jest Ningi?
Siostra króla, jest prawie tak gruba jak Król Ben.
Ningi była najbardziej zaufaną osobą ze wszystkich ludzi Lobenguli a jej chata w centrum zakazanej strefy kobiet była najbezpieczniejszym miejscem w całym kraju Matabele.
Teraz wam wierzę. Jesteście bardzo mądrymi dziewczynkami powiedział Mungo, a one nie posiadały się z dumy. Nie było niczego, o co nie mógłby ich poprosić.
Vicky, potrzebuję trochę farby. To tajemnica. Opowiem wam o tym później, jeśli dla mnie zdobędziecie farbę.
Jaki kolor? Lizzie wpadła mu w słowo. Ja ją zdobędę.
Czerwoną, białą i żółtą.
Ostatecznie, Lizzie stała na czatach, kiedy Vicky szturmowała pudełko z farbami należące do Cathy. Potem dostarczyły mu swój łup i znów mogły pławić się w pochwałach.
W jego planie ważniejszy od samego zdobycia diamentów był sposób uniknięcia konsekwencji. Nikt nie mógł nawet mieć nadziei na dotarcie do granicy bez zgody króla; do pokonania były setki kilometrów przez zupełne odludzie patrolowane przez graniczne
366
impi. Nie mógł po prostu zabrać łupu i zbiec. Musiał użyć podstępu, a może nawet uciec się do magii i wykorzystać strach Matabelów przed ciemnością.
Planował więc wszystko bardzo drobiazgowo i czekał na odpowiedni moment z cierpliwością skradającego się lamparta, wiedział bowiem, że jest to jego ostatnia próba. Jeśliby mu się nie udało, jego biała skóra ani nawet status królewskiego gościa nie mogłyby go tym razem uratować.
Jeśliby mu się nie udało, Czarni roztrzaskaliby mu czaszkę, a potem zrzucili jego ciało z urwiska na pożarcie sępom, lub do wezbranej rzeki, gdzie krokodyle rozdarłyby je na kawałki swoimi żółtymi zębami. Louise czekałby podobny los. Zdawał sobie z tego sprawę, ale chciał podjąć to ryzyko.
Był na tyle ostrożny, aby ukryć przed nią swoje przygotowania było to o tyle łatwiejsze, że od pewnego czasu ona praktycznie z nim nie rozmawiała. Mimo że mieszkali w tej samej chacie wybudowanej specjalnie dla nich w lesie niedaleko kraału i mimo że jedli te same posiłki wołowinę, zsiadłe mleko i placki kukurydziane, które król posyłał im każdego wieczora Louise spędzała dni samotnie, wyjeżdżając rano na jednym z mułów i wracając dopiero po zmroku. Odgrodziła swój słomiany materac zasłoną zrobioną z postrzępionego brezentu z ich wozu, Mungo tylko raz próbował przejść na drugą stronę.
Nigdy więcej syknęła. Nigdy więcej! I pokazała mu nóż, który trzymała pod spódnicą.
Dzięki temu nikt nie przeszkadzał mu w ciągu dnia, a wieczorem chował cały ekwipunek pod swój materac. Z wydrążonego kawałka pnia drzewa zrobił sobie maskę odrażającą, wykrzywioną, z wytrzeszczonymi oczami i białymi zębami w otwartych ustach, a potem pomalował ją farbami Cathy.
Ze skóry upolowanego przez siebie strusia uszył pelerynę sięgającą mu od szyi do kostek, a na nogi i ręce zrobił sobie groteskowe rękawice z czarnej koźlej skóry. Cały ten kostium mógł przerazić nawet najodważniejszego wojownika. Ubrany w niego Mungo był ucieleśnieniem Tokoloshe z mitologii Matabelów.
.Robyn wielokrotnie podawała mu laudanum, żeby uśmierzyć nieznośny ból w nodze, ale on zachował wszystkie dawki. Wybrał jedno ze świąt i odczekał trzy pierwsze noce obchodów, aby mieć
367
pewność, że wszyscy mieszkańcy kraalu, zmęczeni trzema dniami i nocami picia piwa i dzikich tańców, usnęli tam, gdzie się przewrócili.
Wieczorem do zsiadłego mleka Louise wlał laudanum, kwaśny napój dobrze zamaskował smak narkotyku. Godzinę po zapadnięciu nocy podszedł do jej łóżka, odsunął zasłonę i przez chwilę wsłuchiwał się w jej równy oddech, potem pochylił się i poklepał ją lekko po policzkach. Nie poruszyła się, rytm jej oddechu również się nie zmienił.
Szybko ubrał się w swoją pierzastą pelerynę, nie włożył jeszcze maski ani rękawic, ale poczernił twarz i kończyny smarowidłem z pokruszonego węgla drzewnego i tłuszczu. Potem, trzymając maskę i długi kawałek liny pod pachą i ciężką assegai w drugiej ręce, wyszedł z chaty.
W lesie nie było nikogo żaden Matabele nie przyszedłby do miejsca pełnego, o tej porze, duchów więc szybko znalazł się przy pierwszej linii drzew, skąd obserwował otaczającą kraal palisadę.
Świecący księżyc pozwolił mu wybrać odpowiednią drogę, ale jego światło nie było na tyle silne, aby zdradzić go nawet przed czujnymi oczami. Tej nocy będzie bardzo mało otwartych oczu. Mimo to jednak skulił się, kiedy przechodził przez nieosłonięty teren; dzięki swojej pelerynie wyglądał jak hiena, więc nie wzbudziłby wielkiego zainteresowania.
Zatrzymał się przy zewnętrznej palisadzie, aby się rozejrzeć, a później zarzucił konopną linę przez ścianę z pali o zaostrzonych końcach.
Wspiął się ostrożnie, oszczędzając chorą nogę i spojrzał na kraal.
Było zupełnie pusto, ale niewielkie ognisko płonęło przed zamkniętą bramą.
Mungo zjechał po linie i szybko ukrył się w cieniu najbliższej chaty, tam wciągnął rękawice i nałożył na głowę ciężką maskę, a potem podczołgał się do wewnętrznej palisady otaczającej chaty kobiet.
Już wcześniej, ze szczytu najbliższego wzgórza, dokładnie obejrzał przez teleskop układ enklawy królewskich żon.
Domy tworzyły tam dwa koła, jak współśrodkowe okręgi na tarczy strzelniczej w środku znajdowała się największa chata.
368
Skomplikowane wzory na ścianach świadczyły o jej specjalnym znaczeniu. Jego przypuszczenie, że jest to rezydencja siostry króla, potwierdziło się, kiedy zobaczył przez teleskop wielkie, błyszczące cielsko Ningi, gdy z towarzyszącym jej tuzinem służących wyłaniała się wczesnym rankiem przez niskie drzwi.
Dotarł do bramy w wewnętrznej palisadzie i obserwował ją zza ściany najbliższej chaty. Znowu miał szczęście. Był przygotowany na użycie assegai, ale obaj wartownicy spali wyciągnięci i przykryci futrami, żaden z nich nie poruszył się, kiedy Mungo przechodził nad ich leżącymi ciałami.
Ze środka jednej z chat dobiegało miarowe chrapanie którejś z królewskich żon, w innej jakaś kobieta kaszlała i mruczała przez sen; bał się, ale szedł dalej.
Drzwi chaty Ningi były zamknięte. Ostrzem dzidy, jak piłą, przeciął linę, która stanowiła jedyne zamknięcie. Zgrzyt i szelest, jaki powstawał, w jego uszach brzmiał jak grzmoty podczas burzy; czekając na jakiś odgłos z wewnątrz poczuł mrowienie na całej skórze było cicho. Kiedy cofnął się, aby wyjąć spod peleryny pęcherze napełnione kozią krwią, poczuł, jak bardzo jest spocony. Naciął pęcherze i polał drzwi cuchnącą i krzepnącą cieczą. Dowiedział się od bliźniaczek, które były alfą i omegą w dziedzinie sił nadprzyrodzonych, że Tokoloshe zawsze spryskuje drzwi, przez które przechodzi. Była to jedna z bardziej pozytywnych cech tego stworzenia. Teraz, ściskając dzidę w prawej dłoni, Mungo zajrzał do chaty, kucnął w drzwiach i czekał, aż jego oczy przyzwyczają się do panującej tam ciemności.
Ognisko pośrodku chaty prawie się już wypaliło. Jego słabe światło pozwalało odróżnić tylko dwie postacie, zwinięte jak psy i śpiące na swoich posłaniach oraz olbrzymie cielsko księżniczki przykrytej futrami.
Wsłuchując się w całą gamę dźwięków, jakie wydawała z siebie chrapiąca księżniczka, Mungo podszedł do pierwszej ze służących.
Zanim zdążyła się poruszyć, włożył jej do ust knebel z koźlej skóry i związał jej nogi i ręce rzemieniem. Nie walczyła nawet, patrzyła wielkimi, wytrzeszczonymi oczyma tylko na jego przerażającą maskę. Związał i zakneblował również drugą kobietę, a potem podszedł do posłania Ningi znajdującego się na specjalnym podwyższeniu.
24 Twarda ludzie
369
Chrapała i pomrukiwała, kiedy wiązał jej nogi i ręce. Dopiero gdy włożył jej do ust knebel, zaczęła sapać, jęczeć, i ocknęła się z pijackiego snu.
Udało mu się zrzucić ją z podwyższenia, a ona z hukiem spadła na glinianą podłogę. Zaciągnął ją do miejsca, w którym leżały jej związane służące. Było to ciężkie zadanie, ponieważ księżniczka ważyła co najmniej sto pięćdziesiąt kilogramów.
Dorzucił drewna do ogniska i kiedy zapłonęło jaśniej, zaczął skakać i tańczyć dookoła swoich jeńców i straszyć ich pokazując im odrażającą maskę. W blasku ogniska widać było pot spływający strumykami po ich kulących się ze strachu ciałach.
Nagle rozległ się zduszony huk przepełniona strachem Ningi nie wytrzymała i opróżniła jelita. Smród gorącego kału wypełnił chatę. Mungo zarzucił kaross z futer na kobiety i natychmiast zamarły w bezruchu, ich pomruki i stłumione jęki nagle ustały.
Działał szybko. Wrócił do łóżka Ningi, zrzucił z niego wszystkie skóry, a pod nimi zobaczył małe bambusowe drzwiczki. Otworzył je i w płytkim zagłębieniu znalazł tuzin glinianych naczynek.
Kiedy sięgał po pierwsze i wyciągał je na powierzchnię, zaczęły trząść mu się ręce. Pot spływał mu na oczy i zamazywał obraz, ale Mungo od razu spostrzegł charakterystyczny mydlany blask.
Nie mógł zabrać wszystkiego. Było tego za dużo, żeby wszystko wynieść, a potem ukryć. Poza tym instynkt ostrzegał go, że im więcej weźmie, tym bardziej bezlitosne będzie poszukiwanie i pościg.
Wysypał zawartość wszystkich dwunastu naczyń na jedną błyszczącą kupkę obok ogniska, w którego niepewnym świetle starał się wybrać największe i najjaśniejsze diamenty z setek tych, które kusiły go migotliwymi uśmiechami. Trzydzieści z nich napełniło woreczek, który przyniósł ze sobą. Przywiązał go z powrotem do pasa, złapał dzidę i wybiegł z chaty.
Strażnicy przy wewnętrznej palisadzie ciągle spali, więc przemknął się koło nich cicho. Dochodząc do zewnętrznej palisady zdjął pelerynę, rękawice i maskę, i wrzucił wszystko do opuszczonego ogniska. Potem przykrył gałęziami rano zostanie tylko popiół.
Wspiął się szybko po linie, a potem wciągnął ją za sobą. 370
Schodząc z drugiej strony palisady zostawiał za sobą królewski kraał cichy i odrętwiały.
Wykąpał się w sadzawce niedaleko obozu, spłukując z siebie węgiel i tłuszcz, potem odnalazł koszulę i spodnie, które zostawił w wydrążonym drzewie.
Gdy dotarł do własnej chaty, uklęknął przy Louise i położył rękę, wciąż zimną od wody, na jej policzku. Westchnęła i odwróciła się na drugi bok. Chciało mu się śmiać, chciał wykrzyczeć cały swój triumf. Zamiast tego ukrył woreczek drogocennych kamieni pod materacem i wsunął się pod koc. Nie spał już przez resztę nocy, a o świcie usłyszał gwar dochodzący z kraalu, wrzaski kobiet i krzyki mężczyzn, za pomocą których próbowali ukryć strach przed duchami i demonami.
To jest bardzo okrutne powiedziała Robyn gorzko.
Nomusa, jesteś mądrą kobietą, najmądrzejszą, jaką znam, ale ty nie rozumiesz duchów i demonów Matabele odpowiedział Lobengula.
Wiem tylko, że na świecie jest bardzo dużo złych ludzi, ale bardzo mało złych duchów.
To, co przyszło do chaty mojej siostry, zjawiło się z powietrza. Moi ludzie czujnie strzegli wszystkich bram do kraalu; przysięgli, że byli na swoich stanowiskach od zmroku aż do świtu, w rękach trzymali dzidy w pogotowiu, a ich oczy były szeroko otwarte. Nic koło nich nie przechodziło.
Nawet twoi najlepsi ludzie mogą się zdrzemnąć, a potem kłamać, żeby się chronić.
Nikt nie ważyłby się kłamać przed królem. To przyszło z powietrza i opryskało drzwi chaty Ningi zgniłą, cuchnącą krwią. Lobengula aż wzdrygnął się na samą myśl o tym. Na kościsty tyłek Chaki, to sztuczka Tokoloshe. Człowiek nie może tego zrobić.
Chyba że przyniesie sobie krew w garnku, a potem rzuci nim o drzwi.
Nomusa Lobengula potrząsnął głową z ubolewaniem. Moja siostra i jej służące widziały tego włochatego potwora, czarnego jak noc i śmierdzącego grobem, którego skóra ociekała nie. potem, ale krwią. Jego oczy wyglądały jak księżyc w pełni,
371
a głos brzmiał jak ryk lwa i krzyk orła; nie miał rąk ani nóg, tylko włochate poduszki Lobengula znów zadrżał.
I ukradł diamenty powiedziała Robyn. Na co może demon potrzebować diamentów?
Kto może wiedzieć, czego potrzebuje demon do swoich czarów albo żeby zadowolić swojego pana?
Ludzie pragną diamentów.
Nomusa, dla czarnego człowieka diamenty nie mają żadnej wartości, więc nie mógł to być czarny człowiek. Z drugiej strony, gdyby to biały człowiek wszedł do chaty mojej siostry, nie zadowoliłby się kilkoma kamieniami. Biały człowiek zabrałby wszystkie. Tak więc nie mógł to być ani biały człowiek, ani czarny to mógł być tylko demon.
Lobengulo, Wielki Królu, nie możesz dopuścić do rozlewu krwi niewinnych.
Nomusa, królewski kraal znajduje się pod działaniem sił nadprzyrodzonych. Jakiś zły człowiek lub wielu złych ludzi sprowadziło czarnego demona, a ja nie byłbym królem, gdybym pozwolił im dalej żyć. Musimy pozbyć się tego brudu, a moje ptaki będą miały ucztę.
Lobengulo...
Nie mów nic więcej, Córko Miłosierdzia, słowa nie mogą zmienić mojego postanowienia, a ty, twoja rodzina i wszyscy goście mają przyjść i zobaczyć, jak wymierza się sprawiedliwość.
Matabelowie schodzili się do GuBulawayo przez dziesięć dni; przychodzili dużymi grupami, wojownicy i dziewczęta, indunowie i płodne matrony, małe dzieci i śliniący się, bezzębni starcy nadciągali całymi tysiącami i dziesiątkami tysięcy. W dniu wyznaczonym przez Lobengulę cały naród zebrał się w jednym miejscu nie kończące się rzędy, morze czarnych ciał, które wylewało się poza wielką zagrodę dla bydła.
Cała ta wielka masa ludzi była dziwnie nieruchoma i cicha, tylko pióropusze lekko poruszał słaby, niespokojny wiatr. Wisiała nad nimi gruba warstwa strachu, tak wyczuwalna, iż wydawało się, że pochłania ciepło słońca i przyciemnia jego promienie.
Panująca cisza przygniatała ich i nie pozwalała oddychać. Dopiero gdy czarna wrona przeleciała nisko nad zwartymi rzędami
372
i zaskrzeczała swoim ochrypłym głosem, podnieśli głowy, a z ich płuc wydobyło się ciche westchnienie.
Przed bramami kraalu, przodem do oczekującego tłumu zasiedli najstarsi indunowie Matabelów: Somabula, Babiaan i Gandang oraz inni książęta Kumało; za nimi, opierając się plecami o palisadę, siedzieli biali goście Lobenguli, było ich niemal stu: Niemcy i Francuzi, Holendrzy i Anglicy* myśliwi i naukowcy, biznesmeni, awanturnicy, misjonarze i kupcy. Ubrani w najlepszej jakości ubrania lub w odświętne mundury, czekali w milczeniu.
Były tam tylko dwie białe kobiety, ponieważ Robyn zdecydowanie sprzeciwiła się przyprowadzeniu córek z Khami na "ceremonię wywęszania", a Lobengula zrobił dla niej wyjątek.
Król pozwolił obu kobietom usiąść. Robyn zajęła miejsce obok wejścia do kraalu, Clinton stał nad nią, a po jej bokach zasiedli wysłannicy pana Rhodesa. Pan Rudd, z czerwoną twarzą i kapeluszem na głowie, siedział po jednej stronie, a Jordan Ballantyne po drugiej. Trochę dalej, na stołku powiązanym rzemieniami siedziała Louise St. John. Jej grube czarne warkocze sięgały do pasa prostej białej sukienki, a oczy siedzących obok niej mężczyzn ukradkiem studiowały jej egzotyczną urodę. Za jej plecami stał Mungo St. John, opierał się lekko na lasce i uśmiechał do siebie, widząc zazdrosne spojrzenia innych mężczyzn.
Tłum zakołysał się jak czarne uśpione morze pod wpływem silnego podmuchu wiatru, a pióropusze zatańczyły jak piana na jego falach. Wszyscy podnieśli wysoko prawe nogi i tupnęli nimi o twardą ziemię rozległ się krótki, urwany huk brzmiący jak salwa z wielu dział. Potem ich gardła ryknęły królewskie powitanie.
Wielki Czarny Słoń Matabele wchodził przez bramę, a za nim szły jego żony prowadzone przez Ningi kołysząc się, szurając nogami i śpiewając pieśń pochwalną.
Trzymając w dłoni królewską dzidę, Lobengula kroczył w kierunku glinianego podium, gdzie umieszczono krzesełko kąpielowe, które było tronem jego ojca. Gandang i Babiaan, jego bracia, podeszli, aby pomóc mu wejść na schody.
Z tego miejsca Lobengula spojrzał na swój naród, a siedzący najbliżej mogli zobaczyć ogromny smutek w jego oczach. Zaczynajmy powiedział i opadł na krzesło.
373
Zza palisady dało się słyszeć zawodzenie połączone z dzikimi wrzaskami i maniakalnym śmiechem; nagle przez bramę weszła procesja starych kobiet, podrygujących czarownic i chichoczących nekromantek.
Na ich szyjach i u pasa wisiały oznaki ich czarnej profesji: czaszki pawianów i małych dzieci, skóry pytonów i iguan, skorupy żółwi, zakorkowane rogi, grzechoczące strąki fasoli, kości i inne szczątki ludzi, zwierząt i ptaków.
Jęcząc i pohukując zebrały się przed tronem Lobenguli.
Siostry ciemności, czy czujecie złe duchy?
Czujemy ich oddechy ... są tutaj! Są tutaj!
Jedna z czarownic rzuciła się na wysuszoną ziemię, u jej bezzębnych dziąseł zbierała się piana, przewracała oczami, a jej członki drgały spazmatycznie. Jedna z sióstr sypnęła jej w twarz czerwonym proszkiem z rogu wiszącego u pasa, tamta wrzasnęła i podskoczyła wysoko.
Siostry ciemności, czy znajdziecie tych, którzy czynią zło? zapytał Lobengula.
Znajdziemy ich, Wielki Byku Kumało. Znajdziemy i oddamy w twoje ręce, synu Mzilikaziego.
Zaczynajcie! rozkazał Lobengula. Czyńcie swoją powinność!
Kilka z nich zaczęło skakać i wirować wymachując swoimi różdżkami. Jedna wywijała ogonem żyrafy, inna nadmuchanym pęcherzem szakala na kiju, jeszcze inna wyciągniętym i wysuszonym na słońcu członkiem lwa. Właśnie za pomocą tych różdżek miały wskazać tych, którzy przyciągali złe duchy.
Kilka z nich chyłkiem odsunęło się na bok, inne na czworakach rozchodziły się między rzędami ludzi, obwąchując ziemię jak psy szukające zapachu zwierzyny.
Jedna z czarownic szła wzdłuż rzędu białych gości, podskakując jak podstarzały pawian, jej wysuszone piersi obijały się o obwisły brzuch, na jej skórze utworzyła się szara skorupa z brudu, a amulety grzechotały i pobrzękiwały. Zatrzymała się przed Mungo St. Johnem, podniosła wysoko nos, powąchała powietrze i nagle zawyła jak suka podczas rui.
Mungo wyjął z ust ręcznie zwijane cygaro z tutejszego tytoniu i dokładnie oglądał zbierający się na końcu popiół. Starucha
374
podeszła bliżej i przyjrzała się jego twarzy, on włożył cygaro z powrotem do ust i spojrzał na nią bez większego zainteresowania.
Podskoczyła i przysunęła głowę na kilka centymetrów ku jego twarzy, aby powąchać oddech, potem tańcząc odsunęła się po chwili znów do niego wróciła, podniosła długi ogon żyrafy wysoko nad głowę, wrzasnęła jak rzucająca się na zdobycz sowa i ruszyła na niego próbując uderzyć go nim w twarz.
Nagle zamarła. Mungo wyjął cygaro z ust i zrobił doskonałe kółko z dymu, które rozbiło się o twarz wiedźmy i rozpłynęło w postaci drobnych wstążeczek.
Zachichotała dziko i ruszyła dalej; zatrzymała się przy Robyn Codrington.
Śmierdzisz jak hiena, która cię spłodziła powiedziała jej Robyn w języku Matabele, a czarownica znów zawirowała i podbiegła do Juby stojącej w pierwszym rzędzie szlachetnych matron. Zamierzyła się swoją witką i spojrzała prowokująco na Robyn.
Robyn zbladła i rzuciła się na kolana.
Nie szepnęła. Proszę, oszczędź ją.
Wiedźma opuściła rękę i wróciła do Robyn krocząc dumnie, potem znów wrzasnęła, zawirowała i podbiegła do Juby, tym razem uderzyła, a ogon świsnął i smagnął czarne ciało w ostatniej chwili czarownica zmieniła cel i uderzenie spadło na wystraszoną twarz młodej kobiety stojącej obok Juby.
Czuję zło wrzasnęła czarownica, a kobieta upadła na kolana. Czuję krew.
Wiedźma biła nieosłoniętą twarz kobiety, dopóki łzy nie zaczęły spływać po jej policzkach.
Oprawcy podeszli do wybranej ofiary i rzucili ją na ziemię. Jej nogi były zdrętwiałe, więc kobieta nie protestowała, kiedy wlekli ją przed oblicze Lobenguli, ten spojrzał na nią, smutnym i wyrażającym bezradne współczucie wzrokiem, a potem podniósł palec wskazujący prawej ręki.
Jeden z katów zamachnął się maczugą i uderzył kobietę w tył głowy. Kość czaszki chrupnęła, a oczy pod wpływem uderzenia wypadły z niej jak przejrzałe winogrona. Kiedy osunęła się na ziemię, w jej głowie widać było nie krwawiące zagłębienie wielkości pięśoi. Czarownica poszła polować dalej, a Juba spojrzała na
375
Ul
O
ET r- o* o. 3 B- a.
"-5 "S.
U)
1
lu
s
*
g
^r* e-
n
1
S Ł
I
a
I
g-JŁ S
I
p*
U
Potrząsnął głową.
Przychodzi mi do głowy tylko jedna myśl, mogła pojechać do Khami, chyba zaczynała się przyjaźnić z pani najstarszą córką.
Wyślę kogoś do misji.
Może pani poprosić króla, żeby pozwolił mi również pojechać.
Król jest teraz ze swoimi żonami; nikt, nawet ja, nie waży się mu tam przeszkadzać.
Jak długo to potrwa?
Dzień, tydzień, nikt tego nie wie. Dam panu znać, jeśli sama będę coś wiedziała.
Tej nocy Mungo znowu czekał, a nad ranem, kiedy siedział przy ognisku zmęczony i z podkrążonymi oczyma, przysłuchując się ciszy i próbując odnaleźć w niej tętent konia lub głos Louise do głowy przyszła mu myśl, która zmroziła mu krew i ścisnęła żołądek.
Wstał od ogniska, wbiegł do chaty i wsunął ręce pod materac. Poczuł wielką ulgę, kiedy jego palce zacisnęły się na woreczku, wyciągnął go i otworzył. Wysypał błyszczące kamienie na otwartą dłoń. Były wszystkie, ale razem z nimi znalazł coś, czego nie było tam wcześniej. Był to złożony kawałek papieru zaniósł go do ogniska, aby w jego blasku odczytać treść listu.
"Zanim odnajdziesz tę wiadomość, już będziesz wiedział, że odeszłam. Nawet teraz, gdy to piszę, myśl o tych biednych ludziach, którzy zginęli, aby zapłacić za twoją chciwość, nie daje mi spokoju. Razem z nimi umarły resztki mojej miłości do ciebie.
Zostawiam ci te zbrukane krwią kamienie mając pewność, że są przeklęte.
Nie szukaj mnie. Nikogo za mną nie wysyłaj. Nie myśl już o mnie." Nie podpisała.
Ludzie Rudda byli właśnie przy śniadaniu, które spożywali w nie mającym bocznych ścian namiocie jadalnym.
Był świeży i chłodny poranek. Przy stole prowadzono uczoną, intelektualną rozmowę, jednocześnie żywą i dowcipną. Dla Robyn była to wielka rozkosz.
378
Siedziała na honorowym miejscu, które oddał jej Rudd. Najwyraźniej od pierwszego spotkania bardzo przypadła mu do gustu, ponieważ wszystkie uwagi kierował właśnie do niej.
To obfite, typowo angielskie śniadanie zostało przygotowane pod fachowym okiem Jordana świeże jajka i szynka, solone śledzie i wieprzowe kiełbaski z puszki, krewetki i pasta z piklingów, ze świeżo zrobionym, żółtym masłem i gorącymi bułeczkami.
Rudd poddał się spontanicznemu nastrojowi i poprosił o podanie butelki szampana, który całą noc wisiał w mokrym worku, aby się ochłodził.
Podniósł kieliszek i patrząc na Robyn powiedział:
Jestem pewien, że uda nam się przeżyć w tych niegościnnych
warunkach i na skromnym wikcie, dopóki dobry król nie podejmie
jakiejś decyzji.
Mimo wstawiennictwa Robyn, Lobengula nie ratyfikował jeszcze ich koncesji. Jego najstarsi mdunowie udali się na tajną naradę kilka tygodni temu, ale jak dotąd nie doszli do żadnego porozumienia sam Lobengula natomiast unikał nagabywań Rudda chodząc do swoich żon, gdzie nikt nie śmiał mu przeszkadzać.
To może potrwać jeszcze kilka miesięcy. Robyn podniosła swój kieliszek. Nie wydaje mi się, żeby Lobengula podjął decyzję w tak ważnej sprawie nie radząc się wyroczni Umlimo ze Wzgórz Matopos.
Nagle Clinton spojrzał w kierunku rzeki, zmarszczył brwi i szepnął do Robyn.
To ten łajdak St. John, czego on tutaj szuka?
Mungo St. John zsiadł z muła na skraju obozu, ale nie podszedł do siedzących pod namiotem ludzi. Robyn podniosła się szybko.
Proszę mi wybaczyć, panowie. Żona generała St. Johna zaginęła, a on oczywiście bardzo się o nią martwi.
Dziękuję, że pani przyszła powiedział Mungo, kiedy podeszła do niego. Nie mam nikogo, do kogo mógłbym się zwrócić, poza panią, Robyn.
Starała się nie zwracać uwagi na bardzo osobisty sposób, w jaki się do niej zwrócił, ani na niewielkie podniecenie, jakie czuła zawsze, gdy on wymawiał jej imię.
Ma pan jakieś wiadomości? zapytała.
379
Znalazłem list, który Louise dla mnie zostawiła.
Proszę mi go pokazać. Robyn wyciągnęła rękę.
Bardzo mi przykro, ale dotyczy on bardzo osobistych i, obawiam się, krępujących spraw odpowiedział. Ważne w nim jest to, że Louise zamierza opuścić kraj Matabele drogą na południe.
To szaleństwo szepnęła Robyn. Bez zgody króla, bez eskorty. Ta droga jest bardzo niewyraźna, prowadzi przez dzikie tereny, na których aż roi się od lwów, poza tym nie uda jej się ominąć granicznych impi... oni mają rozkaz zabijać każdego, kto nie ma pozwolenia od Lobenguli.
Ona doskonale o tym wie powiedział Mungo.
Więc co w nią wstąpiło?
Pokłóciliśmy się. Poszło o uczucie, które ja ciągle mam ... dla ciebie.
Robyn cofnęła się, jej policzki zbladły, a oddech uwiązł w gardle.
Generale St. John, zabraniam panu mówić tak do mnie.
Sama mnie o to pytałaś, Robyn, a kiedyś, dawno temu, powiedziałem ci, że nigdy nie zapomnę tej nocy na "Huronie".
Proszę przestać! Proszę natychmiast przestać! Jak może pan tak mówić, kiedy życie pańskiej żony jest zagrożone.
Louise nigdy nie była moją żoną powiedział cicho patrząc prosto w jej zielone oczy tym swoim przenikliwym wzrokiem. Była moją towarzyszką podróży, ale nie żoną.
Robyn zakręciło się w głowie, rumieniec wrócił na jej policzki, a wraz z nim dziwna, niezrozumiała, pogańska radość.
Powiedziałeś mi ... kiedyś, że byłeś żonaty.
Byłem, Robyn, ale nie z Louise. Ta kobieta umarła wiele lat temu w Nawarze we Francji.
Robyn nie panowała już nad swoimi uczuciami. Była żoną odważnego, dobrego człowieka w pewien sposób świętego a przed nią stał mężczyzna będący ucieleśnieniem zła, prawdziwy wąż z Rajskiego Ogrodu, którego podziwiała za to, że jest wolny jednak nie wiedziała od czego, a nawet bała się o tym pomyśleć.
Pójdę do króla powiedziała drżącym głosem. Poproszę go, żeby wysłał ludzi za pańską ... za tą kobietą. Poproszę go również o "drogę" dla pana, generale, a najlepszym podziękowaniem dla mnie będzie, jeśli niezwłocznie skorzysta pan z jego pozwolenia i już nigdy nie powróci do kraju Matabele.
380
Nie można zaprzeczyć temu, co jest między nami, Robyn, to uczucie nigdy nie umrze.
Nie życzę sobie więcej pana widywać. Wysiłkiem całej swojej woli udało jej się uspokoić głos i spojrzeć w jego jedyne oko.
Robyn...
Wyślę do pana posłańca z odpowiedzią króla.
Robyn...
Proszę. Jej głos znów się załamywał. W imię Boga, proszę mnie zostawić w spokoju.
Dopiero dwa dni później Robyn posłała Jordana Ballantyne'a do obozu Munga.
Pani doktor Codrington prosi, abym przekazał panu, że król wysłał już za pańską żoną jednego ze swoich zaufanych indunów wraz z drużyną wojowników. Mają rozkaz chronić ją przed oddziałami granicznymi i odeskortować do rzeki Shashi.
Dziękuję, młody człowieku.
Ponadto prosiła, żebym panu powiedział, że król dał panu "drogę". Może pan natychmiast wyruszyć za swoją żoną.
Jeszcze raz dziękuję.
Generale St. John, nie pamięta mnie pan?
Obawiam się, że nie. Mungo zmarszczył brwi patrząc na Jordana siedzącego na grzbiecie niespokojnej klaczy krwi arabskiej.
Jordan, syn Zougi Ballantyne'a. Spotkaliśmy się dwa lata temu w Kimberley.
Ach! Oczywiście, proszę mi wybaczyć. Zmienił się pan.
Generale, wiem, że nic mi do tego, ale wiem również, że jest pan zaufanym przyjacielem mojego ojca, i dlatego moim obowiązkiem jest powiadomić pana, że pojawiły się bardzo nieprzyjemne plotki po pańskim wyjeździe z Kimberley.
Nie wiedziałem o tym powiedział Mungo obojętnie. W gruncie rzeczy, najbardziej gorzką prawdą życiową jest to, że im wyżej człowiek wybija się ponad tłum, tym bardziej zaciekle mali, podli ludzie próbują go zniszczyć.
Wiem o tym, generale. Sam jestem związany z wielkim człowiekiem. Wracając do tematu, pewien policjant, Bastaard, nazwiskiem Naaiman, Hendrick Naaiman, twierdzi, że brał pan
381
udział w spotkaniu N.H.D. i że, kiedy zdał pan sobie sprawę, że to pułapka, próbował pan go zastrzelić. Mungo wykonał niecierpliwy ruch.
Dlaczego ktoś posiadający moje dobre imię i mój majątek miałby ryzykować to wszystko wplątując się w N.H.D?
Dokładnie to samo mówi pan Rhodes, sir. Już niejednokrotnie dawał wyraz wiary w pańską niewinność.
Jak tylko odnajdę moją żonę, natychmiast udam się do Kimberley i porozmawiam z tym całym Naaimanem.
Generale St. John, to nie będzie ani konieczne, ani możliwe. Naaiman został zabity kilka miesięcy temu podczas pijackiej bójki w knajpie. Nie może teraz świadczyć przeciwko panu. A bez świadka lub oskarżyciela pańska niewinność jest niekwestionowana.
A niech to... Mungo zmarszczył brwi, aby ukryć olbrzymią ulgę. Z radością wykorzystałbym szansę, aby wepchnąć mu te słowa z powrotem do gardła, teraz już na zawsze w głowach niektórych ludzi pozostaną wątpliwości.
Tylko w głowach małych i podłych ludzi. Jordan musnął ręką rondo kapelusza. Nie będę pana dłużej zatrzymywać, na pewno chce pan jak najszybciej wyruszyć i odszukać żonę. Życzę powodzenia i niech Bóg pana prowadzi. Jestem pewien, że się jeszcze spotkamy, generale.
Mungo St. John patrzył za odjeżdżającym Jordanem. Miał niewiarygodne szczęście w końcu zniknęła gdzieś bezlitosna, prześladująca go sprawiedliwość; miał pozwolenie na opuszczenie kraju Matabele i ogromne bogactwo, które mógł ze sobą zabrać.
Godzinę później odwiedził handlarza, u którego wymienił wóz i drobiazgi, których nie będzie już potrzebował, na dobrą strzelbę i sto naboi, zasiadł wygodnie na szerokim grzbiecie muła i skierował się na południe, jadąc skrajem granitowych Wzgórz Indunów.
Mungo nie rozglądał się ani w lewo, ani w prawo: jego oko patrzyło prosto przed siebie na południe, dlatego też nie widział szczupłej sylwetki stojącej wysoko nad nim na stoku. Robyn osłaniała oczy i patrzyła za nim, dopóki obłoczek kurzu wzniecony przez kopyta jego muła nie zniknął w mimozowym lesie.
382
Louise St. John jechała naprzód; coś podpowiadało jej, że musi omijać kraale położone wzdłuż drogi. Myśli kotłowały jej się w głowie. Dopóki nie minęła ostatniego wielkiego kraalu i nie zostawiła za plecami gościnnego, porośniętego trawą płaskowyżu, nie miała nawet okazji, żeby żałować pospiesznego działania ani żeby zdać sobie sprawę ze swojej samotności.
Teren stawał się coraz bardziej dziki, gęsto porośnięty lasem; wiedziała, że aż roi się tu od drapieżnych zwierząt i bezlitosnych granicznych impi.
Rozpaczliwie pragnęła uwolnić się od Mungo St. Johna i wszystkiego, co dla niej znaczył. Ani razu nie przyszła jej do głowy myśl, żeby wrócić mimo iż wiedziała, że zawsze znajdzie schronienie w misji Khami, wiedziała, że Robyn Codrington zwróciłaby się w jej imieniu do króla i poprosiłaby go o eskortę do granicy.
Nie mogła wrócić, nie mogła znieść myśli o tym, żeby znów być blisko Munga. Miłość, którą niegdyś go darzyła, przekształciła się w obrzydzenie. Żadne ryzyko nie było za wysokie, żeby powstrzymać ją od ucieczki. Musiała to zrobić. Nie było już dla niej powrotu.
Ostatnią noc spędziła leżąc w pobliżu drogi zrytej koleinami wozów, te bruzdy były jedyną rzeczą, jaka łączyła ją z cywilizacją i z samym życiem, były jej nicią w labiryncie matabelskiego Minotaura. Kiedy próbowała odtworzyć w pamięci mapę znajdującą się na frontyspisie Odysei myśliwego Zougi Ballantyne'a, wsłuchiwała się w odgłos muła skubiącego trawę i odległy ryk polującego lwa. Relacja z wypraw Zougi fascynowała ją, zanim jeszcze spotkała jej autora, szczegółowo studiowała zamieszczoną przez niego mapę.
Oceniała, że od miejsca, w którym się znajdowała, rzeka Tati powinna być nie dalej jak sto pięćdziesiąt kilometrów na zachód. Nikt nie będzie podejrzewał jej o udanie się właśnie w tym kierunku. Żadne impi nie strzegą tego omijanego przez podróżników, odludnego terenu, a poza tym rzeka Tati była granicą między Matabele i krajem Khamy. Wszystko świadczyło o tym, że król Khama jest szlachetnym i prawym człowiekiem, jego kraj znajdował się pod zwierzchnictwem Korony Brytyjskiej, a nad respektowaniem prawa czuwał Sidney Shippard stale mieszkający w kraalu Khamy.
G*dyby udało jej się dotrzeć do Tati, a później iść wzdłuż jej
383
biegu na południe, spotkałaby ludzi Khamy, którzy zabraliby ją do , Sir Sidneya, a on pomógłby jej dostać się do Kimberley.
Myśl o tym mieście pozwoliła jej zdać sobie sprawę z prawdziwej przyczyny jej pośpiechu. Po raz pierwszy uświadomiła sobie palące pragnienie, aby być z człowiekiem, któremu mogła zaufać, którego męstwo mogło ją osłonić i uczynić znowu silną, aby być z mężczyzną godnym miłości, do której Mungo St. John już dawno stracił prawo. Musi dotrzeć do Zougi i to jak najszybciej tylko tego była pewna w całym swoim wewnętrznym chaosie i rozpaczy, jednak aby tego dokonać, musiała pokonać sto pięćdziesiąt kilometrów zupełnej głuszy.
Wstała o świcie, przysypała ognisko piaskiem, osiodłała muła, wsunęła strzelbę do pokrowca, przypięła butlę z wodą i koc do łęku i usiadła na siodle. Mając za plecami nieziemsko czerwone wschodzące słońce, jechała prosto przed siebie, ale kiedy po pięćdziesięciu krokach obejrzała się, nie potrafiła dostrzec żadnych, już wcześniej niewyraźnych, śladów wozów na drodze.
Jechała przez krainę odznaczającą się surowym, ponurym dostojeństwem. Linia horyzontu nigdy się nie zamykała, niebo wydawało się wyższe i miało mlecznoniebieski kolor. Słońce prażyło nielitościwie. Teren był zupełnie pozbawiony życia, nie widziała tam żadnych zwierząt. Nocą niebo pokrywały punkciki zimnego, jasnego światła gwiazd, a ona kurczyła się przygniatana samotnością i ogromem tego wszystkiego.
Trzeciego wieczora zdała sobie sprawę, że się zgubiła. Straciła orientację, nie wiedziała, gdzie się znajduje, była jedynie pewna kierunków geograficznych wyznaczonych przez zachodzące słońce, a mentalny szkic mapy, który wcześniej wydawał jej się tak klarowny i jasny, nagle stał się rozmazany i mglisty.
Pięciolitrowa butla na wodę była pusta. Jeszcze przed południem wypiła ostatnie, gorące jak krew krople. Nie widziała żadnych zwierząt, które mogłaby upolować, a ostatni czerstwy kukurydziany placek zjadła wczorajszego wieczora. Jej muł był zbyt zmęczony i spragniony, żeby jeść. Stał pod dzikim figowcem, który wybrała na miejsce nocnego postoju; spętała go, ale wiedziała, że nigdzie nie odejdzie. Ostry kamień zranił mu strzałkę lewej przedniej nogi. Kulał bardzo wyraźnie, a ona nie miała pojęcia, jak daleko jest jeszcze do Tati, ani nawet w jakim kierunku powinna iść.
384
Włożyła sobie pod język okrągły, biały kamyk, aby napić się własnej śliny, i położyła się przy ognisku. Sen nadszedł jak nagła śmierć zerwała się gwałtownie, jakby musiała się wydostać z głębin samego piekła.
Obudziło ją niespokojne parskanie muła i tupanie kopytami w kamienistą ziemię. Księżyc był już wysoko okrągły i żółty. Podniosła się chwytając się pnia figowca i rozejrzała dookoła. Coś poruszyło się prawie poza zasięgiem jej wzroku, coś dużego i upiornie bladego. Kiedy się temu przyglądała, poczuła cierpki, amoniakalny zapach drapieżnego kota. Przerażony muł zarżał i zaczął galopować, pęta na przednich nogach utrudniały mu to i spowalniały go, a wielkie blade zwierzę podeszło do niego lekko, uniosło się jak biały nietoperz na tle oświetlonego księżycem nieba i opadło na jego grzbiet.
Muł wydał z siebie tylko jeden ryk, potem lwica złapała go zębami za szyję zatopiła pazury w jego ciele, po czym odciągnęła mu głowę do tyłu, a Louise usłyszała wyraźny odgłos łamanego karku.
Muł runął na twardą ziemię, a lwica natychmiast położyła się na drżącym jeszcze i spazmatycznie wierzgającym nogami ciele i zaczęła rozrywać miękką skórę w pobliżu odbytu, dostając się w ten sposób do otrzewnej i dalej do nerek, śledziony, wątroby i jelit.
Za nią Louise dostrzegła inne koty wychodzące z ciemności, zachowała tylko tyle przytomności umysłu, aby złapać strzelbę i wdrapać się na drzewo.
Przywarła do gałęzi i słuchała odgłosów uczty odbywającej się na dole, pomrukiwań i warczenia tuzina lwów oprawiających ciało zabitego muła, ich chłeptania, kiedy zlizywały mięso z jego kości ostrymi jak heble językami, gardłowego mruczenia i siorbania.
W miarę jak stawało się coraz widniej, cichły upiorne odgłosy. Wielkie koty najadły się do syta i ukryły w krzakach. Louise spojrzała w dół i zobaczyła parę nieprzejednanych żółtych oczu.
Pod drzewem stał dumny lew z potężną grzywą. Wydawał się wielki jak koń zaprzęgowy, w słabym świetle kolor jego sierści był niebieskawoszary. Spoglądał na nią, a ona patrzyła na niego. Jego czarna grzywa zjeżyła się z podniecenia, tak że lew zdawał się wypełniać całe pole jej widzenia.
25 Twardzi ludzie
385
Nagle stanął na tylnych łapach i próbował jej dosięgnąć, długie, zakrzywione, żółte pazury wysunęły się z wielkich poduszek jego łap i wydrapały równoległe bruzdy w korze figowca, z których zaczął sączyć się sok w postaci białych, mlecznych kropelek.
Lew otworzył paszczę, a ona zajrzała do głębokiej, różowej jamy jego gardła. Długi, aksamitny język zwijał się jak mięsisty płatek jakiejś .dziwacznej orchidei, każdy z białych i ostrych jak ostrze dzidy zębów miał długość palca wskazującego dorosłego mężczyzny.
Lew zaryczał. Potężny dźwięk uderzył ją jak pięść. Wdarł się do jej uszu i zmroził każdy mięsień jej ciała. Następnie zwierz zaczął wspinać się po pniu drzewa. Posuwał się; równymi susami, żółte pazury zdzierały płaty mokrej kory z pnia, z jego gardła ciągle wydobywały się bolesne dźwięki, a jego żółte oczy nadal wpatrywały się w nią zimno i bezlitośnie.
Zaczęła krzyczeć, drzewo zatrzęsło się, gałęzie kołysały się i pękały, kiedy wielkie brązowe cielsko przeciskało się przez nie z szybkością i siłą, w jaką nigdy wcześniej by nie uwierzyła. Skierowała w dół długą lufę strzelby, nie celując pociągnęła za cyngiel i nic się nie stało, poza tym, że lew był coraz bliżej.
Ze strachu zapomniała odbezpieczyć broń. Było już prawie za późno; lew wyciągnął olbrzymią łapę i uderzył nią lufę. Z trudem udało jej się utrzymać strzelbę, kciukiem przesunęła bezpiecznik, wetknęła lufę zwierzęciu do pyska i znów pociągnęła za cyngiel ryk prawie zagłuszył odgłos strzału.
Pod wpływem szarpnięcia puściła strzelbę, która obijając się o gałęzie spadła na ziemię, i pozbawiła się jakiejkolwiek możliwości obrony. Lew ciągle jeszcze trzymał się pnia, ale jego włochata głowa wisiała bezwiednie na grubej szyi, fontanna jasnej krwi tryskała z jego otwartego pyska, a oblewane nią błyszczące kły zmieniły kolor na czerwony.
Wolno rozluźniał się kurczowy chwyt jego łap i zwierzę spadło wiło się spazmatycznie w powietrzu i uderzyło w ziemię u stóp drzewa. Leżąc na boku, wyciągnęło łapy i wygięło się w łuk. Wydało z siebie ostatni oddech i udusiło się własną krwią, która zabulgotała mu w gardle rozluźniło się i wtedy jakby zapadło w spokojny sen.
386
Louise ostrożnie zeszła z drzewa i, trzymając się jak najdalej od lwiego ścierwa, podniosła strzelbę. Kolba była pęknięta przez całą długość, a zamek zaciął się na dobre. Kilka minut walczyła z nim bezskuteczne, a potem rzuciła broń na ziemię.
Z przerażenia nie mogła oddychać, czuła parcie na pęcherz, ale nie zatrzymała się, aby go opróżnić. W pośpiechu złapała małą płócienną torbę z krzesiwem, składanym nożem i kilkoma osobistymi drobiazgami. Chcąc jak najszybciej opuścić to miejsce, zostawiła w nim bandolier z amunicją, koc i pustą butlę po wodzie. Odeszła chwiejnym krokiem.
Obejrzała się tylko raz. Nad martwym lwem stały już dwa szakale. Na niebie pojawił się pierwszy sęp lecący dostojnie w kierunku drzewa, potem zasiadł, ze zgarbioną szyją, na najwyższej gałęzi i kołysał głową w oczekiwaniu na swoją kolej.
Louise zaczęła biec, niepewnie stawiając stopy na popękanej ziemi. Była przerażona, uciekając co jakiś czas rzucała ponad ramieniem rozpaczliwe spojrzenie, kolce krzaków darły jej skórę. Szaleńcza ucieczka wyczerpała ją doszczętnie, upadła twarzą do ziemi, jej ciało dygotało szarpane spazmatycznym szlochem, na jej policzkach łzy strachu i rozpaczy mieszały się z potem.
Dopiero koło południa udało jej się odzyskać siły i zapanować nad strachem.
Ruszyła dalej.
Po południu złamał jej się obcas i boleśnie skręciła nogę. Kuśtykała dalej, ale wraz z zapadnięciem ciemności znów opanował ją strach.
Wspięła się na drzewo. Niewygodna pozycja na twardej gałęzi, zimno i przerażenie nie pozwalały jej spać. O świcie zeszła na dół. Skręcona kostka spuchła i przybrała głęboki czerwonosiny kolor. Wiedziała, że jeśli teraz zdejmie but, to już go z powrotem nie włoży. Ścisnęła nogę paskami cholewy? a potem ucięła gałąź, którą mogłaby się podpierać.
Południe było nieznośnie gorące i bezwietrzne. Błona śluzowa w jej nosie wyschła i nabrzmiała, więc Louise musiała oddychać przez usta. Jej wargi popękały i zaczynały krwawić. Słony smak krwi drażnił język. Kula z surowej, nieobrobionej gałęzi zdzierała jej skórę spod ramienia i boku. Język spuchł i sprawiał wrażenie pakułowego knebla wciśniętego do jej ust.
387
Tej nocy nie miała nawet siły, żeby wdrapać się na drzewo. Siedziała u jego podstawy, a kiedy zasnęła z wyczerpania, zaczęły ją męczyć sny o rwących górskich potokach obudziła się bełkocząc i kaszląc.
O świcie znów jakoś udało jej się podnieść. Każdy krok wymagał od niej ogromnego wysiłku. Podpierając się na kiju, wpatrywała się nabiegłymi krwią oczami w miejsce, w którym chciała postawić stopę, potem wyrzucała nogę do przodu i próbowała odzyskać równowagę, a następnie przyciągała ranną kończynę.
Pięćset cztery. Liczyła każdy krok, a potem przygotowywała się do następnego. Po każdym tysiącu zatrzymywała się i rozglądała dookoła.
Po południu, podczas odpoczynku zobaczyła grupę ludzkich postaci. Jej radość była tak wielka, że przez chwilę zasłaniała jej obraz, który ściemniał i stał się niewyraźny. Próbowała krzyczeć, ale z jej suchego, popękanego i spuchniętego gardła nie wydostał się żaden dźwięk.
Podniosła kulę i machała nią do nadchodzących postaci teraz dopiero zdała sobie sprawę, że to miraż i jej własne halucynacje zrobiły jej tę sztuczkę. Postacie zmieniły się w stado dzikich strusi, które szybko rozbiegły się po równinie.
Nie potrafiła wyrazić swojego rozczarowania jej łzy wyschły już dawno temu. O zmierzchu upadła twarzą do ziemi, jej ostatnią świadomą myślą było: "To koniec. Już nie mogę."
Poranny chłód zbudził ją jednak, z bólem podniosła głowę i zobaczyła przed sobą źdźbło trawy wygięte pod ciężarem kropel rosy, drżących niepewnie i błyszczących jak drogocenne kamienie. Wyciągnęła rękę i dotknęła ich maleńkie kropelki natychmiast spadły na suchą ziemię, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu.
Doczołgała się do następnej roślinki, i tym razem płynne diamenciki nie zmarnowały się i wpadły do jej czarnych, spuchniętych ust. Przyjemność była tak wielka, że aż graniczyła z bólem. Słońce szybko osuszyło rosę, ale Louise zdołała odzyskać siły na tyle, aby podnieść się i iść dalej.
Tej nocy wiał słaby, ciepły wiatr, który nie pozwalał jej spać i nie zostawił rosy na liściach wiedziała już, że nie przeżyje następnego dnia. Najłatwiej byłoby umrzeć tam, gdzie leżała, zamknęła więc oczy potem znów je otworzyła i z dużym trudem usiadła.
388
Wydawało jej się, że przejście tysiąca kroków zajmuje jej całą wieczność, znów miała halucynacje. Przez chwilę szedł z nią jej dziadek. Miał na sobie wojenny pióropusz z lotek orła oraz zdobione paciorkami i chwastami skórzane spodnie. Kiedy próbowała z nim rozmawiać, uśmiechnął się smutno i zniknął.
Innym razem przejechał koło niej Mungo St. John na Spadającej Gwieździe. Nie patrzył w jej stronę, a kopyta wielkiego złotego ogiera bezgłośnie uderzały o ziemię. Oddalili się szybko i zniknęli w obłokach kurzu. Nagle ziemia otworzyła się pod jej stopami i Louise upadła, lekko jak piórko gęsi, jak płatek śniegu, wirując, coraz niżej i niżej, aż bolesne uderzenie przywróciło ją do rzeczywistości.
Leżała twarzą do ziemi na podobnym do cukru białym piasku. Przez chwilę wydawało jej się, że to woda, nabrała pełną garść i podniosła ją do ust suche, ostre ziarenka smakowały jak sól. Rozejrzała się dookoła i z poczuciem gorzkiego triumfu stwierdziła, że w końcu dotarła do rzeki Tati, i leżała teraz w jej wysuszonym korycie. Piasek, biały jak sól, sięgał od brzegu do brzegu, a Louise umierała z pragnienia leżąc w korycie rzeki.
"Sadzawka pomyślała. Musiała się tu zachować jakaś sadzawka." Szła na czworakach po piasku w kierunku najbliższego zakrętu w biegu rzeki.
Stamtąd rozciągał się następny widok na wysokie brzegi i nieliczne drzewa a biały, błyszczący piasek tylko szydził z niej. Wiedziała, że nie starczy jej sił, aby dotrzeć do kolejnego zakrętu. Wzrok znów odmawiał jej posłuszeństwa; zmarszczyła brwi, aby lepiej przyjrzeć się stertom brązowych kul leżących pośrodku koryta rzeki. Z trudem uprzytomniła sobie, że były to odchody słoni, a obok nich znajdowały się kopce z piasku przypominające budowane na plaży zamki.
Nagle przypomniał jej się opis robionych przez słonie wykopów zamieszczony w książce Zougi Ballantyne'a poczuła nowy przypływ energii, która pozwoliła jej dojść do najbliższego z piaskowych zamków. Słonie rozgarnęły piasek na boki robiąc sięgające do pasa zagłębienie. Wślizgnęła się do niego i zaczęła szaleńczo pogłębiać gołymi rękoma. W ciągu kilku minut połamała paznokcie, opuszki jej palców zaczęły krwawić, piasek uparcie zasypywał otwór, ale ona niestrudzenie kopała dalej.
389
Biały piasek nagle zmienił kolor, stał się wilgotny i twardy, w końcu na dnie coś zaczęło błyszczeć. Oderwała kawałek materiału ze swojej zniszczonej spódnicy i wcisnęła go w zagłębienie, po chwili podniosła go do ust i zakrwawionymi palcami wycisnęła kroplę wody na popękany język.
Oczami wyobraźni Zouga niejednokrotnie widział już tę scenę.
Przekroczył rzekę Shashi godzinę przed południem, gorącego, bezwietrznego dnia. Nad horyzontem widział okrągłe, srebrne chmurki, a pod nimi obfitujące w zwierzynę lasy i stepy kraju Matabele.
Siedział na dorodnym siwym koniu, po jego prawej stronie jechał jego najstarszy syn, dorosły mężczyzna, wysoki i silny, taki, który sprawia radość ojcowskiemu sercu.
Tam jest, ojcze. Ralph zerwał z głowy kapelusz i ukłonił się nisko. Oto twoja północ. Teraz ją zdobędziemy.
Zouga roześmiał się razem z nim pokazując białe i równe zęby, a jego złota broda lśniła w słońcu.
Jeszcze nie teraz, mój chłopcze. Teraz przyjechaliśmy się tylko oświadczyć, następnym razem weźmiemy ją jak pannę młodą.
Trzy miesiące wcześniej Zouga przyjechał do Kimberley, gdzie, zgodnie z poleceniem Rhodesa, miał zająć się planowaniem wyprawy.
Planował utworzenie dwóch formacji, po dwustu ludzi w każdej, których zadaniem byłoby zdobycie i utrzymanie kraju Maszona, strzeżenie granic farm i wyznaczenie działek pod wydobycie złota. Miał je wspierać oddział policji Sir Sidneya Shipparda z kraalu Khamy i oddział policji Rhodesa, który zamierzał stworzyć. Zouga sporządził szczegółową listę broni i potrzebnego wyposażenia sto szesnaście stron spisów i planów którą Rhodes zatwierdził zamaszystym podpisem i krótkim nakazem: Wykonać!
Cztery dni później do Kimberley przyjechał Ralph z dwoma tuzinami wozów. Zouga przesiedział z nim całą noc w swoim apartamencie w nowym hotelu należącym do Diamentowej Lii.
Ralph aż zagwizdał z podniecenia.
To wielkie przedsięwzięcie, tylu ludzi, tyle sprzętu.
Potrafisz to zrobić, Ralph?
Chcesz, żebym zebrał ludzi, kupił sprzęt i przywiózł do
390
Kimberley, załatwił wozy i woły do transportu tego wszystkiego, konie dla ludzi, broń i amunicję, maszynę parową do zasilania lamp; potem mam wybudować drogę, żeby to wszystko przewieźć do jakiegoś miejsca zaznaczonego na mapie, które nazywasz Górą Hampden, gdzieś w zupełnej głuszy, i chcesz, żeby wszystko było gotowe w ciągu dziewięciu miesięcy?
Zrozumiałeś mnie doskonale Zouga uśmiechnął się. Potrafisz to zrobić?
Daj mi tydzień powiedział Ralph, a pięć dni później był już z powrotem.
Obawiam się, że mnie to przerasta, ojcze powiedział, a widząc rozczarowane spojrzenie Zougi, uśmiechnął się łobuzersko. Potrzebny mi partner, Frank Johnson.
Johnson był jeszcze jednym operatywnym młodym człowiekiem i, podobnie jak Ralph, znanym z tego, że wszystkiego potrafi dokonać.
Czy zastanowiliście się już nad ceną?
Zrobimy to za osiemdziesiąt osiem tysięcy dwieście osiemdziesiąt pięć funtów i dziesięć szylingów. Ralph podał mu umowę. Zouga przeczytał ją uważnie, a potem spojrzał na syna i zapytał:
Powiedz mi, Ralph, po co jeszcze te dziesięć szylingów?
Jak to, ojcze? Spojrzenie Ralpha było rozbrajające. Tyle powinien wynosić nasz zysk z kontraktu.
Zouga zatelegrafował do Rhodesa rezydującego w hotelu "Cla-ridge" w Londynie i poinformował go o cenie, a już następnego dnia Rhodes odtelegrafował i wyraził zgodę.
Teraz musieli tylko namówić Lobengulę do ratyfikacji koncesji Zouga, z polecenia Rhodesa, jechał właśnie do GuBulawayo, aby dowiedzieć się od Rudda, jakie są przyczyny zwłoki.
Ralph od razu zdecydował się pojechać z ojcem.
Jeśli pan Rhodes pozwala nam jechać, trzeba korzystać. Mam pewien nie sfinalizowany interes w kraju Matabele, w misji Khami. W jego oczach pojawiło się dziwne u niego rozmarzone spojrzenie. Muszę to zrobić właśnie teraz. Póki mam jeszcze okazję.
Tak więc, ramię przy ramieniu Zouga i Ralph popędzali swoje konie wspinające się na brzeg rzeki Shashi i wjeżdżali do kraju Matabele.
391
Zatrzymamy się tu na kilka dni, ojcze powiedział Ralph. Zouga wciąż nie mógł pogodzić się z tym, że Ralph podejmował decyzje bez pytania go o zgodę. Trawa jest tu dobra, pozwolimy wypocząć wołom, a sami pójdziemy na polowanie, tu w okolicach dopływu Tati jest jeszcze dużo zwierzyny.
Od początku ich długiej, wspólnej wyprawy, Zougę bardzo niepokoiła potrzeba współzawodnictwa, którą przejawiał jego syn i która zmieniała najbardziej przyziemne zadanie w walkę. Przez ten czas kiedy nie mieszkali razem, zdążył już zapomnieć cechy osobowości swojego syna i teraz ta skłonność do rywalizacji wydawała mu się szczególnie uciążliwa.
Jego niewyczerpana energia męczyła Zougę, w czasie tej wyprawy z braku innego przeciwnikaon sam stał się rywalem dla syna.
Strzelali do ptaków perliczek i kuropatw, Ralph przeliczał upolowane zwierzęta i wznosił okrzyki radości, kiedy udało mu się zabić ich więcej niż ojcu. Wieczorami grali w kości lub siedzieli nad zatłuszczonymi, pogiętymi kartami, a Ralph promieniał, gdy wygrał szylinga, lub zrzędził, kiedy przegrał.
Więc teraz, kiedy powiedział: Wybierzemy się jutro razem na polowanie, ojcze Zouga dobrze wiedział, że czeka go wczesna pobudka i długi, ciężki dzień.
Wyruszyli godzinę przed wschodem słońca.
Tom robi się malada, starzeje się, ale mam w kieszeni suwerena, który twierdzi, że zdołałby jeszcze przegonić tego twojego nowego ogierka powiedział Ralph.
Nie mogę pozwolić sobie na wyrzucenie tylu pieniędzy odpowiedział Zouga.
Dzięki zawodowym wyprawom łowieckim był w dobrej kondycji, ale obawiał się tempa narzuconego przez syna. Niepokoiło go coś jeszcze. Kiedy Ralphowi zależało na ilości zabitej zwierzyny, potrafił być bezwzględny.
Zouga był myśliwym przez większą część swojego życia. Polował na słonie, ponieważ zawsze fascynowały go te piękne i szlachetne zwierzęta. Była to swego rodzaju miłość, która powoduje, że człowiek pragnie poznać, zrozumieć, a w końcu całkowicie zawładnąć jej obiektem.
392
Przez kilka ostatnich sezonów z konieczności polował z wieloma ludźmi, ale nigdy nie spotkał człowieka polującego jak jego syn. Wydawało się, że zwierzęta są pionkami w jednej z gier Ralpha i że dla niego liczy się jedynie wynik. "Nie chcę być sportowcem, ojcze. Zostawiam to tobie. Ja chcę tylko wygrywać."
Nie mogę pozwolić sobie na wyrzucenie tylu pieniędzy powtórzył Zouga próbując ostudzić zapał Ralpha.
Nie stać cię na postawienie suwerena? Ralph odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się rozbawiony. Tato, przecież właśnie sprzedałeś swój wielki diament za trzydzieści tysięcy funtów.
Ralph, odpocznijmy sobie dzisiaj. Wystarczy nam jedna żyrafa lub bawół.
Starzejesz się, tato. Tylko jeden suweren. Jeśli nie możesz zapłacić od razu, zaciągniesz u mnie kredyt.
Późnym rankiem znaleźli ślady stada żyraf idących wolno na wschód wzdłuż brzegu rzeki.
Naliczyłem szesnaście. Ralph pochylił się, aby lepiej przyjrzeć się wielkim śladom w piaszczystej ziemi. Są co najwyżej godzinę drogi przed nami powiedział i wbił obcasy w boki Toma.
Gęsty las był poprzecinany polanami, na których wiły się drobne strumyki spływające ze wzgórza do rzeki Shashi. O tej porze roku były wysuszone, ale nie to było główną przyczyną braku zwierzyny.
Kiedy Zouga po raz pierwszy jechał tą drogą, kierując się na południe od kraalu starego króla Mzilikaziego, stada zwierząt pasły się na każdej z tych polan. W ciągu jednego dnia naliczył ponad sto olbrzymich szarych hipopotamów, a zebry i antylopy gnu były tak liczne, że nikt nie potrafiłby ich zliczyć.
W tamtych czasach po każdym strzale nad galopującym stadem pojawiał się obłok kurzu oznaczający upadające zwierzę, a dzisiaj nie zobaczyli jeszcze ani jednego zwierzęcia, mimo że szukali już od rana. Zouga rozmyślał o tym jadąc obok syna. Oczywiście, ten teren przecinała bezpośrednia droga do kraalu Lobenguli, którą podróżowało coraz więcej ludzi i przejeżdżało coraz więcej wozów. Istniały nadal miejsca, gdzie stada były tak gęste jak trawa, na której się pasły. Sam jednak nie wiedział, co z nich zostanie, kiedy droga zostanie przedłużona i sięgnie aż do Maszony, a za nią wkroczy kolej żelazna.
393
Może jego wnuki będą musiały żyć w kraju, którego każdy zakątek będzie jałowy jak ta ziemia nie zazdrościł im tego. Zaduma nie przeszkodziła oczom zawodowego myśliwego dostrzec maleńkiej plamki daleko powyżej linii lasu.
Przez chwilę wahał się, czy powinien mówić o tym Ralphowi. To była głowa żyrafy, podniesiona ciekawsko wysoko ponad drzewko mimozy, które oskubywała.
Po raz pierwszy poczuł, że robi mu się niedobrze na myśl o krwawej rzezi, jaka powinna teraz nastąpić. Zdecydował, że spróbuje odwrócić uwagę syna od stada wielkich nakrapianych zwierząt pasących się w mimozowym lesie. Ale w tym samym momencie Ralph zawołał wesoło:
Tutaj są! A niech mnie szlag! Są ostrożne jak dziewice, już zaczynają uciekać.
Kiedyś Zouga potrafił podjechać do stada na odległość stu osiemdziesięciu metrów i nie zostać przez nie zauważonym. Teraz znajdowali się półtora kilometra od stada, a zwierzęta zaczynały już uciekać.
Chodź, tato, dopadniemy je, gdy będą przechodziły przez Shashi.
Jeźdźcy wdarli się między kwitnące drzewka mimozy.
Jazda! krzyknął Ralph. Kapelusz zsunął mu się z głowy i wisząc na rzemieniu obijał się o plecy, a jego długie, ciemne włosy rozwiewały się na wywołanym pędem wietrze. Na Boga, tatko, będziesz się musiał nieźle napracować, żeby zdobyć tego suwerena ostrzegał śmiejąc się.
Wypadli z lasu na kolejną równą polanę. Przed sobą widzieli całe stado wielkich, bezbronnych zwierząt, ale nie to zwróciło uwagę Zougi. Zatrzymał konia i wykręcił mu głowę.
Ralph krzyknął zostaw je!
Ralph spojrzał na niego przez gęste kłęby kurzu, jego twarz była rozpalona.
Wojownicy krzyknął Zouga. Drużyna wojowników, Ralph. Wracaj!
Przez chwilę wydawało się, że nie posłucha, ale zdrowy rozsądek zwyciężył. Szaleństwem byłoby rozdzielenie się, kiedy zbliżał się do nich oddział wojowników. Ralph wrócił do Zougi, pozwalając przerażonym żyrafom uciec w kierunku rzeki.
394
Co o nich sądzisz? zapytał zasłaniając oczy przed słońcem i patrząc przez drgające powietrze na przypominającą ławicę kijanek w strumieniu, wijącą się czarną linię, która przesuwała się w ich kierunku. Ludzie Khamy? Wojownicy Bamangweto? Jesteśmy zaledwie kilkanaście kilometrów od granicy.
Lepiej nic nie robić, dopóki się nie upewnimy powiedział Zouga ponuro. Pozwólmy koniom odetchnąć. Może będziemy musieli wiać.
Ralph przerwał mu nagle.
Długie, czerwone tarcze! To Krety, żołnierze Bazo Ralph popędzał konia w kierunku nadchodzącego impi. I dam głowę, że on sam idzie na ich czele.
Zanim Zouga przyjechał, Ralph zdążył zsiąść z konia i podbiec, by uściskać starego przyjaciela, a teraz wyśmiewał się z niego złośliwie.
Patrzcie tylko, krety ryjące pod wzgórzem wracają z wyprawy bez kobiet ani bydła. Czy ludzie Khamy pożegnali was żelazem?
Radosny uśmiech spłynął z twarzy Bazo, który poczuł się urażony i potrząsnął srogo swoim pióropuszem.
Nigdy, nawet w żartach, Henshaw, nie wolno ci chichotać jak dziewczyna. Gdyby król wysłał nas do Khamy mówiąc to przebił powietrze swoją assegai jego kraal ociekałby teraz krwią. Przerwał rozpozna wszy Zougę.
Baba). powiedział. Bakela, pozdrawiam cię, a moje oczy jaśnieją z radości.
Długo się nie widzieliśmy, Bazo; teraz masz na głowie przepaskę induny, a u boku swoje własne impi. Upolujemy coś i urządzimy dzisiejszego wieczoru ucztę.
Ach, Bakela, bardzo żałuję, ale muszę wykonać królewski rozkaz. Właśnie wracam do GuBulawayo, aby poinformować króla o śmierci tej kobiety.
Jakiej kobiety? zapytał Zouga bez większego zainteresowania.
Białej kobiety. Opuściła GuBulawayo bez królewskiego pozwolenia, i król kazał ją odszukać. Nagle wykrzyknął: Hau! Przecież ty znasz tę kobietę, Bakela.
To chyba nie moja siostra, Nomusa? Zapytał z ożywieniem. Ani żadna z jej córek?
. Nie, żadna z nich.
395
W kraju Matabele nie ma żadnej innej białej kobiety.
To kobieta Jednego Bystrego Oka. Ta sama, która ścigała się z tobą na koniu w Kimberley, i wygrała. A teraz nie żyje.
Nie żyje? Krew odpłynęła z twarzy Zougi, która nagle zrobiła się ziemista i żółta. Nie żyje? szepnął, przechylił się na siodle i, gdyby nie chwycił się łęku, spadłby na ziemię. Louise ... nie żyje.
Zouga odnalazł opisane przez Bazo drzewo figowe idąc po śladach impi.
Zostawili bardzo wyraźne ślady i Zouga dotarł do drzewa już wczesnym popołudniem.
Sam nie wiedział, po co zadaje sobie ten ból. Nie było przecież żadnych wątpliwości, że ona nie żyje. Bazo pokazał mu żałosne szczątki, jakie po niej zostały. Uszkodzoną strzelbę i bandolier, pustą butlę na wodę i strzępy ubrań poszarpanych przez hieny.
Na ziemi pod drzewem nie potrafił odnaleźć żadnych śladów Louise piach był tak dokładnie udeptany łapami szakali oraz hien i zamieciony skrzydłami i szponami setek sępów. Śmierdziało tam jak w kurniku, wszystko było pokryte odchodami sępów, a drobne piórka szybowały bez celu niesione podmuchami słabego wiatru.
Z wyjątkiem kilku kości i kępek włosów ciało w całości zostało pożarte. Hieny zjadłyby nawet jej skórzane buty i pas, a pozostawione przez nie strzępy koca i ubrań były poplamione krwią.
Nie było trudno zgadnąć, co się stało. Louise została napadnięta przez stado lwów. Zanim została ściągnięta z muła, udało jej się wykonać jeden strzałw komorze nabojowej uszkodzonej strzelby znajdowała się pusta łuska i zabić jednego z wielkich kotów.
Zouga widział w wyobraźni każdą chwilę jej cierpienia, prawie słyszał jej krzyk, kiedy olbrzymie szczęki miażdżyły jej kości, a żółte pazury rozdrapywały ciało. Zrobiło mu się niedobrze i słabo. Chciał pomodlić się tam, gdzie umarła, ale nie starczyło mu sił nawet na tak niewielki wysiłek. Wydawało mu się, że opuściła go chęć życia. Nigdy wcześniej nie zdawał sobie sprawy, ile ona dla niego znaczy, jak bardzo pomagała mu pewność, że są ze sobą złączeni, nawet gdy nie byli razem, a wiara w ostateczne połączenie wyznaczała
396
jego życiu cel i kierunek. Louise stała się częścią jego marzenia, które prysnęło na małym kawałku zakrwawionej ziemi.
Dwa razy już podchodził do konia, aby na niego wsiąść i odjechać, ale za każdym razem wahał się, wracał i przesypywał palcami cuchnący piach w poszukiwaniu jakichś śladów.
W końcu spojrzał na słońce. Nie byłby w stanie dotrzeć do kolumny wozów przed zapadnięciem zmroku. Wcześniej jednak umówił się z Ralphem, że Jan Cheroot z zapasowymi końmi będzie na'niego czekał przy płyciźnie na Shashi, więc nie musiał się spieszyć. Nic go nie goniło. Bez Louise jego życie straciło smak. Nic już się nie liczyło. Podszedł do konia, przytrzymał się popręgu i usiadł na siodle. Rzucił jeszcze jedno tęskne spojrzenie na stratowaną ziemię i odwrócił głowę konia w kierunku Shashi i wozów. Nie przejechał nawet czterdziestu metrów, kiedy zauważył, że zamiast jechać do celu krążył. Nie była to jednak świadoma decyzja, żeby szukać śladów wychodzących poza najbliższe otoczenie drzewa. Wiedział, że nie ma to najmniejszego sensu, ale jego działaniem kierowała irracjonalna niechęć do opuszczenia tego miejsca.
Krążył wokół drzewa pochylając się na siodle i dokładnie badając kamienistą ziemię, potem odjeżdżał trochę dalej i znów je okrążał, za każdym razem powiększając promień zakreślanego okręgu. Nagle serce zabiło mu- mocniej, a nadzieja ożywiła jego duszę. Musiał uspokoić nerwy, zanim pochylił się jeszcze bardziej, aby się temu lepiej przyjrzeć.
Jego uwagę przyciągnęła nadłamana ciernista gałązka wisząca na krzaku mniej więcej na wysokości jego pasa. Miękkie, zielone listki przywiędły lekko, więc gałązka musiała zostać złamana jakieś dwa, trzy dni temu.
Na jednym z wygiętych kolców wisiała cieniutka bawełniana nitka. Zouga dotknął jej z nabożnym szacunkiem i podniósł ją do ust jak świętą relikwię.
Był teraz na zachód od dzikiego figowca ledwie dostrzegał jego najwyższe gałęzie ponad otaczającymi go krzewami to znaczyło, że Louise zgubiła tę nitkę podczas ucieczki spod drzewa. Wysokość, na jakiej znalazł skrawek materiału, świadczyła o tym, że poruszała się pieszo, a złamana gałąź i wisząca na niej nitka były dowodem pośpiechu.
397
Uciekła spod figowca i uparcie biegła w tym samym kierunku na zachód, do rzeki Tati i kraju Khamy.
Zouga wbił ostrogi w boki konia i pogalopował w tym samym kierunku. Nie miało sensu szukanie pozostawionych trzy dni temu śladów na kamienistej ziemi, ponieważ przez cały ten czas wiał silny wiatr.
Mógł polegać tylko na własnym szczęściu i szybkości. Widział pustą butlę na wodę i dobrze zdawał sobie sprawę, jakie są szansę Louise na przetrwanie. Dokładnie przeszukiwał trasę jej ucieczki nie pozwalając sobie na zwątpienie i starając się skoncentrować na szukaniu kolejnego znaku. Znalazł go dosłownie kilka minut przed zapadnięciem nocy. Był to obcas oderwany od podeszwy brązowego buta do jazdy konnej. Jego uwagę przyciągnął słaby blask stalowych gwoździ. Wyciągnął strzelbę i oddał trzy pojedyncze strzały.
Wiedział, że nie miała broni i nie mogła odpowiedzieć ale jego sygnał, jeśliby go usłyszała, mógł podtrzymać w niej nadzieję i dodać jej sił. Siedział przy małym ognisku czekając, aż wzejdzie księżyc a potem kontynuował poszukiwania w jego świetle, co godzinę zatrzymywał się, strzelał w wielką, gwiaździstą ciszę i nasłuchiwał uważnie, ale słyszał tylko krzyki polujących sów lub wycie szakali.
Nad ranem dojechał do szerokiego koryta rzeki Tati. Była zupełnie wyschnięta i bardziej przypominała wydmy na pustyni Kalahari niż rzekę. Nadzieja, którą karmił się całą noc, zaczęła słabnąć.
Przyglądał się porannemu niebu szukając szybujących wysoko sępów, które wskazałyby ciało, ale zamiast nich widział tylko parę stepówek szybko trzepoczących skrzydłami. Ich obecność dowodziła istnienia wód powierzchniowych gdzieś w pobliżu. Może Louise znalazła taki zbiornik to była jej jedyna szansa. Jeśli nie znalazła wody, już na pewno nie żyła. Napił się ostrożnie wody z bidonu, a koń zarżał niespokojnie, kiedy poczuł bezcenny płyn. Wkrótce i on zacznie odczuwać pragnienie.
Zouga założył, że Louise dotarła do rzeki i szła w dół jej biegu. Była częściowo Indianką i na pewno potrafiła odczytywać kierunki geograficzne na podstawie ruchu słońca, a poza tym wiedziała, że szansę na przetrwanie ma tylko idąc na południe, w kierunku miejsca, w którym Tati łączy się z Shashi. Sam również pojechał w tym kierunku, trzymając się wysokiego brzegu, z którego obserwował koryto rzeki, przeciwległy brzeg i niebo.
398
.
Słonie zostawiły w korycie głębokie doły, które zdążyły już jednak wyschnąć. Jadąc wzdłuż krawędzi brzegu wypłoszył z zarośli stado antylop. Ten gatunek potrafił przeżyć bez wody kilka miesięcy, więc ich obecność nie obudziła w nim nowej nadziei. Obserwując je, skierował oczy ku czemuś znacznie odleglejszemu.
Daleko na równinie rozciągającej się po obu stronach rzeki zobaczył pawiana. Jego człekopodobny kształt był bardzo wyraźny. Próbował odszukać resztę stada może małpy były na drzewach. Zouga zasłonił oczy, aby lepiej przyjrzeć się czarnej, poruszającej się plamce. Zwierzę wydawało się posilać zielonymi owocami dzikich pustynnych melonów, ale przy takiej odległości Zouga nie mógł być pewien.
Nagle zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie widział pawianów tak daleko na zachodzie, a poza tym nie widział reszty stada. Są to bez wątpienia zwierzęta stadne i nigdy nie chodzące samotnie. W tej samej chwili zauważył, że to, na co patrzy, jest za duże jak na pawiana, a ruchy nie przypominają sposobu poruszania się małp.
Radość rozpierała mu serce, jechał pełnym galopem, końskie kopyta wystukiwały niespokojny rytm o twardą jak żelazo ziemię, ale kiedy zatrzymał konia i zeskoczył z siodła, jego radość znikła. Louise szła na pokrwawionych kolanach. Jej ubrania były doszczętnie podarte, a przez dziury wyglądało delikatne ciało. Słońce poparzyło jej ramiona i ręce, na których porobiły się bolesne pęcherzyki. Stopy miała owinięte kawałkami spódnicy, ale krew przesączyła się już przez brudne szmaty.
Jej włosy były wysuszone, splątane i przyprószone kurzem. Wargi były wielkimi czarnymi strupami, wypalonymi i popękanymi do żywego mięsa. Powieki stały się napuchnięte, jakby pogryzione przez pszczoły, a ona patrzyła na niego jak ślepa starucha, przez wąskie szparki zalepione żółtym, zaschniętym śluzem. Jej kości i twarz pokryte skrzepłą krwią i brudem wyglądały jak obrane z ciała. Dłonie przypominały szpony, a paznokcie były zdarte aż do krwi. Chodziła na czworakach po płaskich liściach rośliny i wpychała do ust miąsz rozbitego melona. Sok spływał jej po brodzie jak strumyk szukający ujścia w skorupie zaschniętego kurzu.
. Louise. Uklęknął naprzeciwko niej. Louise. Głos uwiązł mu w gardle.
399
o o
ŚSJ-9
LL8 g
1fi
iii
5. p oo
P ^. O
s -
li
I-1
p
e. f- ?
V
1*
o>
a
O
3
S 3 "a. "
8-
w
wzrus przys]
nabiej rzony
Ni
Zaczę a w k
W
k i pi
żemr
wślizj
nikof
wątp] gasić
noczi że w
usiać
oczy
takt
wido
Cho<
się, i
i prz
2
jej 1
400
Cathy, ja nie chciałem, żeby to się stało. Próbował ją odpychać kierując się ostatnimi przebłyskami świadomości.
Ale ja chciałam powiedziała przyciskając się do niego kurczowo. Właśnie dlatego tutaj przyszłam.
Cathy.
Kocham cię, Ralph. Kocham cię, odkąd po raz pierwszy cię zobaczyłam.
Kocham cię, Cathy. Zdziwiło go, że to, co powiedział, było najszczerszą prawdą. Bardzo, bardzo cię kocham powtórzył, a potem, znacznie później, dokończył: Nie wiedziałem nawet jak bardzo, aż do tej chwili.
Nie wiedziałam, że to będzie tak szeptała. Często o tym myślałam, właściwie codziennie od dnia, w którym przyjechałeś do Khami. Czytałam nawet o tym w Biblii, tam jest napisane, że Dawid zaznał jej. Czy my też siebie zaznawaliśmy, Ralph?
Chciałbym zaznawać cię częściej uśmiechnął się do niej, jego zmierzwione włosy wciąż były mokre od potu.
Wydawało mi się, jakbym wleciała przez jakąś ciemną bramę w mojej duszy do innego, piękniejszego świata, z którego wcale nie chciało mi się wracać. Cathy mówiła zalęknionym i pełnym zdumienia głosem, jak gdyby była pierwszą z nieskończonej liczby tych, którzy mają doświadczyć tego samego. Czy ty też to czułeś, Ralph?
Leżeli przytuleni do siebie pod wełnianym kocem, rozmawiali cicho przyglądając się swoim twarzom w żółtym świetle lampy, co jakiś czas przerywali rozmowę i zasypywali się pocałunkami.
W końcu Cathy powiedziała:
Nie chcę wiedzieć, która jest godzina, ale posłuchaj śpiewu ptaków, zaraz będzie świtać. A potem pośpiesznie dodała: Och, Ralph, nie chcę, żebyś odjeżdżał.
To nie potrwa długo, obiecuję.
Weź mnie ze sobą.
Wiesz, że nie mogę
Dlaczego nie, bo to niebezpieczne, prawda?
Chciał uniknąć pytania, próbując ją pocałować. Położyła dłoń na jego ustach.
Kiedy cię tu nie będzie, ja będę powoli obumierała, ale będę 402
się za ciebie modliła. Będę się modliła, żeby nie znaleźli cię żołnierze Lobenguli.
Nie martw się o mnie zaśmiał się czule. Już niedługo znowu przejdziemy przez ciemną bramę twojej duszy.
Obiecaj szepnęła i odgarnęła mu ustami wilgotne włosy z czoła. Obiecaj mi, że wrócisz.
tc,-.. - rwirauui jc uaiej na
południe drogą do rzeki Shashi. Pierwszego ranka jechał na czele kolumny prawie pustych wozów. W południe kazał odprzęgnąć. On i Isazi przespali gorące popołudnie, a woły i konie pasły się i odpoczywały.
.*puw,Lywaiy.
O zmierzchu wyciągnęli ze stada pięć wcześniej wybranych wołów i przywiązali je do kół wozów skórzanymi lejcami, a potem zabrali się do przygotowywania samych wozów. Ralph i Isazi wybrali te zwierzęta ze względu na ich siłę i gotowość do ciężkiej pracy. Całą drogę z Kimberley przyzwyczajali je do posłusznego ciągnięcia wyjątkowo ciężkich ładunków.
Jordan podał Ralphowi dokładne rozmiary i ciężar figury ptaka zdobiącej teraz wejście do nowej rezydencji pana Rhodesa Groote Schuur. Ralph wykorzystał te dane projektując kosze do przewiezienia rzeźb. Zbudował je własnoręcznie, nie zdradzając przed nikim swoich tajemniczych planów.
Każdy z wołów miał przewieźć dwa posągi takie jak ten w Gcoote Shuur. Figury miały wisieć w sieciach uplecionych z grubej, mocnej liny po obu stronach każdego z wołów. Zaprojektował to wszystko bardzo skrupulatnie, starając się, aby siodła pasowały idealnie nie obcierały grzbietów zwierząt i nie pozwalały ładunkowi przesuwać się nawet na najbardziej nierównym gruncie i stromych zboczach.
Isazi wyprowadził już trzy potulne woły z obozu i zniknął w ciemniejącym lesie. Ralph został tylko po to, żeby powtórzyć swoje rozkazy pozostałym woźnicom.
Pojedziecie w kierunku Shashi. Jeśli zatrzymają was graniczne impi i zapytają o mnie, powiecie, że poluję na wschodzie z pozwoleniem króla i że oczekujecie mojego powrotu w każdej chwili. Rozumiecie?
403
W;
wzrus: przys)
nabiej rzony
Ni
Zaczę a w k
W ją i pi
że mi
wślizj
nikoj
wątp gasić
nocz że w
usiać oczy taki widc Cho się, i i pn
4
jej
400 \
Rozumiem, Nkosi powiedział Umfaan, teraz już awansowany z pomocnika na woźnicę.
Po przekroczeniu Shashi pojedziecie aż do studni Busz-menów, pięć dni drogi po przekroczeniu granicy. Impi Lobenguli nie pójdą za wami tak daleko. Tam na mnie zaczekacie, rozumiesz, Umfaan?
Rozumiem, Nkosi.
No to powtórz to wszystko.
W końcu, zadowolony, dosiadł Toma i spojrzał na nich z jego grzbietu.
Pospieszcie się powiedział.
Jedź w pokoju, Nkosi.
Pokłusował za wołami prowadzonymi przez Isaziego ciągnąc za sobą pęk gałęzi, aby zatrzeć pozostawione ślady. Następnego dnia po południu byli już daleko od drogi i znaleźli się w obrębie przesiąkniętych mistyczną atmosferą Wzgórz Matopos. Kiedy woły pasły się i odpoczywały, Ralph pojechał oznaczyć szlak między wysokimi granitowymi wzgórzami, wiodący przez ponure, głębokie doliny. Po zmroku przesiodłali woły i założyli im kosze.
Następnego dnia w południe Ralph zmierzył wysokość słońca starym, mosiężnym sekstansem. Nauczony doświadczeniem wziął pod uwagę błąd swojego chronometru i określił pozycję z dokładnością do piętnastu kilometrów. Z doświadczenia również wiedział, że pomiary wykonywane przez ojca były równie dokładne. Bez nich nie znalazłby kryjówek z kością słoniową, które dały początek jego rosnącej fortunie.
Porównawszy obliczenia swoje i ojca stwierdził, że znajduje się dwieście pięćdziesiąt kilometrów na zachód od dawnego miasta Matabelów zwanego Zimbabwe Cmentarzysko Królów.
Po zmroku wyruszyli w dalszą drogę, wyjął z torby plik papierów, które dał mu Zouga, jako pamiątkę na pożegnanie, kiedy wyjeżdżał z Kimberley. Przeczytał opis szlaku do Zimbabwe i samego miasta co najmniej setny raz.
Jak długo jeszcze będziemy szli przez te góry? Isazi przerwał jego zamyślenie. Właśnie piekł placki kukurydziane na małym, nie dymiącym ognisku z suchego drewna. Zwierzęta męczą się na tych skałach i stromych stokach zrzędził. Powinniśmy pojechać dalej na południe i ominąć góry po równinie.
404
A tam wojownicy Lobenguli tylko czekają, żeby wbić w małego, kościstego Zulusa swoje assegaiRalph uśmiechnął się.
Tutaj grozi nam to samo niebezpieczeństwo.
Nie Ralph potrząsnął głową. Żaden Matabele nie odważy się przyjść tutaj bez ważnego powodu. To są dla nich święte góry. Nie spotkamy tu żadnych impi, a poza tym ominiemy wszystkie większe kraale.
A w tym miejscu, do którego zmierzamy? Tam też nie będzie żadnych impfł
Lobengula zabrania nawet zaglądać do doliny, w której stoją posągi. To miejsce wybrała sobie śmierć, a Lobengula i jego kapłani rzucili na nie klątwę.
Isazi poruszył się niespokojnie i złapał się za przypięty do pasa amulet, który chronił go przed złymi duchami, straszydłami i innymi ciemnymi mocami.
Mimo wszelkich zapewnień, jakimi karmił Isaziego, Ralph przemierzał labirynt Matopos z najwyższą ostrożnością. Za dnia woły stały ukryte w jakiejś gęstej kępie krzaków na kamienistej polanie, a on ruszał naprzód, aby zbadać dalszy szlak i oznaczyć go dla Isaziego nacięciem na pniu drzewa lub złamaną zieloną gałązką na każdym zakręcie i w każdym innym trudnym miejscu.
Dzięki takim środkom ostrożności uniknął katastrofy. Trzeciego dnia znalazł dla Toma dobrą kryjówkę, a sam poszedł pieszo na szczyt wzgórza, skąd mógł przyjrzeć się następnej dolinie.
Nagle usłyszał dziwny hałas, uskoczył ze ścieżki i przeczołgał się pod rozłożyste gałęzie jakiegoś krzewu dokładnie w tej samej chwili po ścieżce przebiegł pierwszy rząd wojowników.
Z miejsca, w którym leżał, widział tylko ich nogi. Wojownicy poruszali się szybkim, zdecydowanym krokiem, który Matabelowie nazywają minza hlabathi chciwie pożerający ziemię.
Policzył ich. Przeszło obok niego dwustu ludzi, ich kroki ucichły już, ale Ralph pozostawał nieruchomy w swojej kryjówce, bał się nawet wczołgać głębiej pod gałęzie krzewu. Kilka minut później usłyszał cichy śpiew tragarzy nadchodzących z doliny i kierujących się na ścieżkę, przy której leżał. Ich głębokie głosy śpiewały pieśń pochwalną dla króla.
Biorąc pod uwagę ich słoniowaty krok i gęste rozstawienie, domyślił się, że niosą bardzo ciężką lektykę.
405
Wj
wzrusz przysy
nabieg rzonyi
Ni
Zaczęj a w ki
W ją i pi
żerne
wślizf
nikoj
wątp gasić
nocz zew
usiać
oczy
taki
widc
Cho
się,
i pn
jej 400
Pierwsza grupa okazała się więc tylko strażą przednią, a to była główna część pochodu, osobą zaś niesioną w lektyce był bez wątpienia sam Lobengula. Za nim podążał jego orszak, wysocy indunowie i inne ważne osobistości. Z kolei za nimi szli następni tragarze niosący maty do spania, futrzane kaross, naczynia z piwem, skórzane torby z mąką kukurydzianą i inne ciężary. Przeszli i zniknęli z jego pola widzenia, ale Ralph ciągle nie wychodził z kryjówki.
Nastała długa cisza, a po niej pojawiła się, niemal bezszelestnie, straż tylna następnych dwustu wojowników przebiegających obok jego kryjówki. Po pięciu minutach Ralph stwierdził, że jest już na tyle bezpiecznie, że może wyjść na ścieżkę i otrzepać wilgotne liście, które przylgnęły do jego kolan i łokci.
Ze szczytu obserwował cały orszak Lobenguli zastanawiając się, gdzie oni wszyscy zmierzali i po co. Wiedział od Cathy, że Rudd i jego ludzie byli wciąż w GuBulawayo i razem z Clintonem i Robyn próbowali przekonać króla do ratyfikowania koncesji dla Rhodesa.
Czego Lobengula szukał w tych świętych i opuszczonych górach i dlaczego zostawił tak ważnych gości w swoim kraaluł
Nie potrafił znaleźć odpowiedzi na to pytanie, musiał zadowolić się tym, że nikt go nie zauważył, i przygotować do częstszych spotkań z dużymi grupami wojowników.
Poruszał się teraz z jeszcze większą ostrożnością niż poprzednio. Podróż między granitowymi urwiskami zajęła im trzy noce. Potem zobaczyli rozległe lasy wysokich drzew kołyszących się pod nimi, w świetle księżyca wydawały się srebrnoczarne.
O świcie Ralph wspiął się na szczyt ostatniego ze Wzgórz w łańcuchu Matopos i po wschodniej stronie horyzontu prawie dokładnie tam, gdzie się tego spodziewał zobaczył zarys samotnego wzniesienia nad porośniętą lasem równiną. Dzieliło go od niego jeszcze pięćdziesiąt kilometrów, ale kształt skradającego się lwa pasował idealnie do opisu Zougi:
Wzgórze, które nazwałem Głową Lwa, góruje nad otaczającym je terenem i prowadzi podróżnika nieomylnie do wielkiego Zimbabwe.
406
Można było przejść w cieniu tych ogromnych kamiennych ścian i w ogóle ich nie zauważyć tak gęsto pokrywała je zieleń. To była dżungla lian i kwitnących pnączy, ze ściany wyrastały wijące się korzenie figowców, które kruszyły nieśmiertelny mur i tworzyły osypisko u jego stóp.
Ponad poziomem wysokich ścian górowały szczyty drzew prawdziwych gigantów, które rosły spokojnie, odkąd ostatni mieszkańcy opuścili to miejsce lub pomarli w jego korytarzach i dziedzińcach. Kiedy, jeszcze przed narodzeniem Ralpha, Zouga odkrył ten kamienny krąg, dwa dni zajęło mu szukanie wejścia do niego pod olbrzymią masą splątanej roślinności, ale teraz sporządzony przez niego szczegółowy opis poprowadził jego syna prosto do wąskiego przejścia.
Ralph stał przed monumentalnym wejściem, patrzył na bloki czarnej skały dekorujące wierzchołek ściany ponad jego głową i czuł, że rodzi się w nim strach przed klątwą.
Mimo że zachowały się jeszcze ślady po toporze Zougi, a po obu stronach otworu znajdowały się odrąbane grube gałęzie, zasłona splątanych roślin szczelnie wypełniła już wejście dowód na to, że żaden człowiek nie przeszedł tędy od ponad dwudziestu pięciu lat, kiedy był tu jego ojciec.
Stopy dawnych mieszkańców tego miejsca przez stulecia gładziły schody prowadzące do wejścia i nadały im lekko wklęsły kształt. Ralph wziął głęboki oddech, przypominając sobie po cichu, że jest chrześcijaninem pochodzącym z cywilizowanego świata. Jednak kiedy wchodził po schodach, przeciskał się miedzy łodygami pnączy i przechodził przez bramę, wciąż czuł ten sam zabobonny strach.
Znalazł się w wąskiej, wijącej się kamienistej gardzieli między wysokimi skalnymi ścianami. Szedł wzdłuż korytarza wspinając się na leżące kamienne bloki i przeciskając między tarasującymi przejście krzakami, w końcu otworzył się przed nim szeroki dziedziniec, na którym stała pokryta porostami, ogromna cylindryczna wieża z szarego granitu.
Wszystko zgadzało się z tym, co opisał ojciec łącznie z uszkodzonym murem wieży w miejscu, w którym Zouga wdarł się do środka, aby sprawdzić, czy nie ma tam jakiegoś skarbu. Wiedział, że ojciec przetrząsnął ruiny w jego poszukiwaniu i przesiał nawet
407
Wt
wzrusi przysy
nabiej rzonyi
Ni
Zaczęi awt
W ją i pi
żemn
wślizj
nikog
wątp] gasić
nocz< że w
usiać
oczy
takt
wido
Cho<
się, i
iprz
400
piasek szukając złota. Wydobył niemal tysiąc uncji żółtego metalu małe paciorki, listki, druciki i sztabki wielkości palca niemowlęcia, dla niego zostały więc tylko figury z zielonego steatytu.
Przemknęła mu przez głowę myśl, że ktoś mógł go ubiec. Według opisu Zougi kamienne sokoły powinny znajdować się na1 tym dziedziócu. Zabobonny strach zniknął w obliczu jeszcze większej) obawy, że pozbawiono go łupu.
Zaczął przeszukiwać zarośla idąc w kierunku wieży potkną] się o pierwszy z posągów i niemal się przewrócił. Kucnął nad nim, rozerwał ukrywającą go plątaninę łodyg i liści i spojrzał w ślepe, okrutne oczy ponad zakrzywionym dziobem, które tak dobrze; pamiętał z dzieciństwa. To była dokładna kopia figury, która stałaj na werandzie chaty Zougi w Kimberley. Nie miał co do tego wątpliwości, mimo że sokół leżał przykryty warstwą korzeni i łodyg. Pogładził rękami atłasowy steatyt, potem jednym palcem odnalazł dobrze znany, przypominający zęby rekina, wzór biegnący dookoła cokołu.
W końcu po ciebie dotarłem powiedział głośno, a potem rozejrzał się szybko. Echo niosło jego głos i odbijało o otaczające; ściany. Ralph zadrżał, mimo że słońce było jeszcze wysoko. Później wstał i szukał dalej.
Znalazł sześć posągów, tyle ile naliczył Zouga. Jeden był zupełnie roztrzaskany, jakby uderzeniem ciężkiego młota. Trzy inne były również uszkodzone, ale w dużo mniejszym stopniu, za to pozostałe dwa przetrwały w idealnym stanie.
To miejsce jest pełne złych mocy odezwał się niespodziewanie grobowy głos. Ralph odwrócił się.
W odległości kilku kroków od niego stał Isazi, który wolał grozę przedzierania się przez wąskie korytarze, od samotnego czekania przy bramie opuszczonego miasta.
Kiedy stąd pojedziemy, Nkosi? rzucał niespokojne spojrzenia w zakamarki krętych korytarzy. To nie jest miejsce, w którym człowiek powinien długo przebywać.
Ile czasu ci potrzeba, żeby załadować to na woły? Ralph kucnął i poklepał jeden z przewróconych posągów. Zdążymy przed zapadnięciem nocy?
Yebho, Nkosi Isazi zapewniał go żarliwie. Zanim zapadnie noc, będziemy już daleko stąd. Masz moje słowo, Nkosi. 408
Król znowu powierzył Bazo specjalną misję. Tym razem młody wojownik miał poprowadzić straż przednią swojego impi drogą wiodącą do śpiących Wzgórz Matopos.
Droga była dobrze ubita i wystarczająco szeroka, aby mogło nią przebiec w jednym rzędzie dwóch wojowników niosących tarcze, była używana od czasu, kiedy Mzilikazi, stary król, przyprowadził tu z południa swój naród.
Sam Mzilikazi wyznaczył szlak do sekretnej jaskini Umlimo w czasie suszy lub zarazy stary król szedł wysłuchać słów wyroczni. Co*roku przychodził po radę dotyczącą stad i plonów lub zapytać, gdzie powinien wysłać swoje impi, aby zwyciężyć i zdobyć największe łupy.
Lobengula, sam będąc uczniem czarowników, po raz pierwszy wszedł do jaskini Umlimo jeszcze jako młodzieniec przyprowadzony przez szalonego starca, który był jego mentorem i nauczycielem. To właśnie słowa Umlimo umieściły w jego dłoni królewską dzidę, kiedy wypadła z rąk Mzilikaziego. Wyrocznia wybrała na króla właśnie jego, a nie Nkulumane czy któregokolwiek z jego lepiej urodzonych braci. Również ona wyjednała dla niego życzliwość duchów przodków i pomogła mu przetrwać wszystkie czarne chwile jego panowania.
Teraz król, zasypywany natrętnymi żądaniami emisariuszy białego człowieka, którego nigdy nie widział, skonfundowany kawałkami papieru ze znakami, których nie potrafił odczytać, męczony wątpliwościami i dręczony sprzecznymi radami swoich najstarszych indunów znów wracał do tajemniczej jaskini.
Leżąc w lektyce na materacu z miękkich skór lamparta, kołysany w rytmie kroków tragarzy, tak że wypukłości jego czarnego cielska trzęsły się i falowały, patrzył przed siebie niespokojnymi oczyma.
Lodzi to imię było na ustach każdego białego człowieka. Gdziekolwiek się odwrócił, słyszał imię Lodzi.
Czy ten Lodzi też jest królem, tak jak ja? spytał pewnego razu białego człowieka z czerwoną twarzą; Lobengula, jak wszyscy Matabele, nie potrafił wymówić poprawnie tego imienia.
Pan Rhodes nie jest królem, jest kimś bardziej ważnym od króla odpowiedział mu Rudd.
Dlaczego Lodzi sam do mnie nie przyjdzie?
Pan Rhodes jest za wielkim morzem i wysłał nas, gorszych od siebie, abyśmy zajęli się jego sprawami.
409
wzrusj przysy
nabiej
rzonyi
Ni
Zaczęi
awt W
ją i pi i
żemn
wślizf
nikoj
wątp gasić
noc: że m
usia
ocz1
tak'
wid
Ch<
się,
ip:
jej
Jeśli mógłbym spojrzeć na jego twarz, wiedziałbym, czyjego serce też jest wielkie.
Ale Rbodes nie zamierzał przyjeżdżać. Lobengula, dzień po dniu, wysłuchiwał ponagleń jego sługusów, a nocami jego indunowie dawali mu rady, zadawali pytania i kłócili się między sobą.
Jeśli dać białemu człowiekowi palec, ten będzie chciał dłoń powiedział Gandang a mając już dłoń, zapragnie całej ręki, potem sięgnie po tors i serce, a w końcu po głowę.
Och, królu, Lodzi jest człowiekiem dumnym i honorowym. Jego słowo znaczy tyle, co twoje słowo. To dobry człowiek mówiła Nomusa, której ufał jak niewielu innym.
Daj każdemu z białych ludzi tylko trochę i daj im po równo radził Kamuza, jeden z jego najmłodszych, ale najbardziej przebiegłych indunów, który długo mieszkał wśród białych ludzi i zdążył ich poznać. W ten sposób każdy z nich stanie się wrogiem pozostałych. Poszczuj jednego psa drugim, wtedy nie zaatakuje cię cała zgraja.
Wybierz najsilniejszego z nich i zrób z niego swojego sprzymierzeńca mówił Somabula. Ten Lodzi jest przewodnikiem ich stada. Wybierz jego.
Lobengula słuchał każdego z nich po kolei i stawał się coraz bardziej zrozpaczony i skonfundowany wobec tej rozbieżności zdań. Pozostało mu tylko jedno wyjście wyprawa do Matopos.
Za jego lektyką podążali tragarze niosący podarunki dla wyroczni: zwoje miedzianego drutu, skórzane worki z solą, naczynia z paciorkami, sześć wielkich żółtych słoniowych kłów, płótno o jaskrawych barwach, noże oprawne w róg nosorożca skarb, który chciał ofiarować za słowa, które przyniosłyby mu ulgę.
Wąska ścieżka wiła się jak okaleczony wąż między wzgórzami, słońce znikło zupełnie, a niebo stało się tylko paskiem widocznym ponad wierzchołkami wysokich skalnych ścian.
Wybujałe, ciernista w-*-"------L
_____"uwili wysoKlCJ___u;xu suan.
Wybujałe, cierniste krzewy rosły po obu stronach ścieżki i łączyły
nad ełn-a/a t>--------- y tunel. Ponurego nastroju dopełniała
ychać śpiewu ptaków ani ti*^"-1
. v, ww moic isjrzewy i ______owiwzju i lączyfy
się nad głową tworząc posępny tunel. Ponurego nastroju dopełniała kompletna cisza nie było słychać śpiewu ptaków ani popiskiwań zwierząt kryjących się w gąszczu.
Bazo prowadził swoich wojowników równym tempem, jego głowa obracała się z jednej strony na drugą wypatrując niebezpieczeństw lub zagrożeń, mocno trzymał drzewce swojej assegai, mięśnie miał napięte jak sprężyny pułapki, w każdej chwili gotowe wyrzucić jego ciało do walki z wrogiem.
Przez ścieżkę przepływał strumyk wyłożony głazami, porośniętymi zielonymi glonami. Bazo przeskoczył go bez trudu. Pięćdziesiąt kroków dalej zarośla nagle rozrzedziły się, a skały utworzyły naturalne przejście wiodące do rozpadliny.
Przyjrzał się jej szybko, a potem podniósł wzrok i spojrzał na występ w skale, na którym stała mała strażnica.
Oparł o ziemię swoją długą czerwoną tarczę i zawołał:
Ja, Bazo, induna tysiąca wojowników, żądam pozwolenia na przejście. Jego głos uderzył w kamienne ściany i rozbił się na setki drobnych kawałków, które odbiły się od skał w postaci echa.
W czyim imieniu przychodzisz niepokoić duchy powietrza i ziemi? odpowiedział mu gderliwy głos starca, a na skalnym występie pojawiła się chuda jak patyk postać, miniaturowa na tle wysokiej ściany.
Przychodzę w imieniu króla Lobenguli, Czarnego Byka Matabele. Bazo, nie czekając na pozwolenie, zarzucił tarczę na plecy i wszedł przez złowieszczo wyglądające, monumentalne wejście.
Ścieżka stała się tak wąska, że jego wojownicy musieli iść pojedynczo; w szarym piasku, skrzypiącym pod ich bosymi nogami, błyszczały blaszkowate kryształki miki. Dróżka wiła się, a potem niespodziewanie urwała ponad ukrytą doliną.
Dolina była otoczona ścianami skalnymi, a ścieżka, po której szli, prowadziła do jedynego wejścia. Dno kotliny było porośnięte bujną trawą nawadnianą przez źródło tryskające ze skały w pobliżu wejścia.
Pośrodku doliny, tysiąc kroków dalej, znajdowała się maleńka wioska jakieś dwadzieścia chat ustawionych w regularny okrąg. Bazo sprowadził swoich wojowników na dół, a potem ruchem dzidy ustawił ich w dwa rzędy po obu stronach drogi wiodącej do wioski.
Czekali nieruchomo i w milczeniu, odległe głosy tragarzy stawały się coraz głośniejsze, a w końcu do doliny wkroczył królewski orszak.
410
411
Wj
wzrusj. przysy
nabiej rzonyi
Ni Zaczei
awki W
ją i p^
że mu
wślizj
niko
wąt] gasi
noc że \
usii
ocz
tak
wic
Cb
się
ip
jej;
i
Król i osoby mu towarzyszące dwa dni obozowali w pobliżu strumyka czekając na audiencję u Umlimo.
Każdego dnia jej służący przychodzili do Lobenguli, aby zabrać prezenty dla wyroczni. Była to dziwna, przerażająca grupa różnych pomniejszych czarowników i czarownic. Niektórzy z nich, opętani przez duchy, którym służyli, mieli dzikie, obłąkane oczy. Były między nimi również młode dziewczyny, ich ciała były pomalowane, a oczy puste i pozbawione wyrazu, jak wzrok palaczy haszyszu. Dzieci o mądrym, dorosłym spojrzeniu, które nie śmiały się ani nie bawiły ze sobą jak ich rówieśnicy. Zasuszeni starcy patrzący przebiegłymi oczami, rozmawiający z królem niskimi, przymilnymi głosami, zabierali podarunki i obiecywali:
Może jutro; kto wie, kiedy zstąpi na Umlimo moc dokonania przepowiedni.
Rankiem trzeciego dnia Lobengula posłał po Bazo, a kiedy ten przyszedł do ogniska w królewskim obozie, jego ojciec Gandang już tam był, ubrany w pełny strój wojenny: pióropusz, futro i ogony zwierząt wiszące powyżej łokci i kolan, będące odznakami za męstwo. Wraz z nim siedziało tam sześciu innych indunów.
Bazo, mój Toporze o twardym ostrzu, chcę, żebyś mi towarzyszył, kiedy stanę przed obliczem Umlimo, żebyś chronił mnie przed zdradą rozkazał Lobengula, a młody induna, usłyszawszy, jak wielkim zaufaniem darzy go król, poczuł, że duma rozpiera mu piersi.
Przez wioskę i dalej, pod górę z drugiej strony doliny prowadziła ich tańcząca całą drogę i bełkocząca czarownica. Dźwigający z trudem swoje ogromne cielsko Lobengula często zatrzymywał się po drodze, oddech świszczał mu w gardle, a on odpoczywał oparty na ramieniu Gandanga, zanim mógł iść dalej. W końcu dotarli do podstawy wysokiej skalnej ściany. Znajdowała się tu jaskinia. Wejście do niej miało sto kroków szerokości, było natomiast tak niskie, że z łatwością dotykało się jego sklepienia. Dawniej było ono zamknięte sześciennymi kamiennymi blokami, ale ściana zawaliła się pozostawiając ciemne wyrwy wyglądające jak brakujące zęby w szczęce starca.
Na znak ojca Bazo postawił na ziemi, przodem do wejścia jaskini, rzeźbione królewskie krzesło, na którym Lobengula usadził swoje czarne pośladki. Następnie stanął za plecami króla, trzymając w ręce swoje assegai wymierzoną prosto w mroczne wejście do jaskini. 412
Nagle z wnętrza pieczary dobiegł ryk rozwścieczonego lamparta, dźwięk był tak głośny, bliski i prawdziwy, że grupa odważnych, starych wojowników zerwała się do ucieczki. Stara czarownica zachichotała, a po brodzie popłynęła jej ślina.
Znów zapadła cisza, tym razem jednak pełna obaw przed czymś, co obserwowało ich z mrocznej głębi jaskini.
Potem usłyszeli głos, głos dziecka, słodki i czysty. Nie dobiegał on z jaskini, ale rozbrzmiewał nad głową króla. Wszyscy podnieśli oczy, jednak niczego nie zobaczyli.
Gwiazdy będą świecić na wzgórzach, a Czarny Byk nie ugasi ich blasku.
Indunowie zbliżyli się do siebie, jakby dodając sobie w ten sposób otuchy i znów zapadła cisza. Bazo poczuł, że dygocze, pot spływał mu między łopatkami łaskocząc go jak wędrujący po skórze owad. Usłyszawszy kolejny głos gwałtownie poruszył głową. Tym razem dźwięk dochodził spod ziemi u stóp Lobenguli i brzmiał jak głos pięknej, uwodzicielskiej kobiety.
Słońce będzie świecić o północy, a Wielki Słoń nie zaćmi go. Znów zapadła wymowna cisza, a potem coś zaskrzeczało na
skale wysoko ponad nimi, był to chrapliwy głos przypominający krakanie wrony.
Rozważ mądrość lisicy przed mądrością lisa, Lobengulo, królu...
Głos urwał nagle, a z wnętrza pieczary dobiegły odgłosy szamotaniny. Starucha, która do tej pory tylko przytakiwała i szczerzyła zęby leżąc u stóp Lobenguli, podniosła się i krzyknęła coś w nie znanym nikomu języku.
W grocie coś się poruszyło wywołując konsternację u Lobenguli i jego indunów, ponieważ mimo że odwiedzali jaskinię ponad sto razy, nigdy nie widzieli Umlimo, nigdy nawet nie otrzymali choćby najmniejszego znaku świadczącego o jej obecności.
To wykraczało poza rytuał i zwyczaj. Starucha rzuciła się do przodu z wrzaskiem. Teraz dopiero mogli się przekonać, co działo się w mroku jaskini. Wyglądało to tak, jakby dwoje służących Umlimo próbowało powstrzymać mniejszą i bardziej zwinną postać. Nie udało im się i odepchnęła ich przypominające szpony ręce, i podbiegła do krawędzi jaskini, gdzie światło porannego słońca w końcu ukazało Umlimo.
Była tak piękna, że wszyscy, nawet król, westchnęli i patrzyli
413
zauroczeni. Jej skóra była natłuszczona i wyglądała jak czarny bursztyn.
Kończyny miała długie i delikatne jak szyja czapli, stopy i ręce o pięknym kształcie. Dziewczyna była w najlepszym okresie swojej młodości, jej ciało nie było jeszcze zniszczone rodzeniem dzieci, brzuch był zaokrąglony jak dojrzewający owoc, a biodra wąskie, jak u chłopca. Miała na sobie tylko pojedynczy sznur karmazyno-wych paciorków otaczający jej talię i związany na wysokości głębokiego pępka. Jej biodra tworzyły szeroką misę mieszczącą w sobie znamię jej kobiecości, które gnieździło się tam jak małe, włochate zwierzątko obdarzone własnym życiem. Głowa spoczywała na długiej szyi, włosy obrysowywały doskonały kształt jej czaszki i odsłaniały małe uszy. Miała orientalne rysy twarzy, jej duże oczy były lekko skośne, kości policzkowe wysokie, a nos delikatny i prosty jej usta były wykrzywione udręką, a oczy, patrzące na młodego indunę stojącego za królem, zalane łzami.
Powoli podniosła rękę i wyciągnęła ją w jego kierunku; wnętrze jej długiej, delikatnej dłoni było różowe i miękkie, a sam gest nieskończenie smutny.
Tanase! szepnął Bazo, wpatrując się w nią. Trzęsły mu się ręce, a ostrze dzidy grzechotało o brzeg tarczy.
To była kobieta, którą wybrał i którą mu tak okrutnie odebrano. Odkąd odeszła, Bazo nie szukał innej na jej miejsce; choć król łajał go za to, a ludzie szeptali, że zachowuje się dziwnie, on żył wspomnieniami po tej przemiłej, pięknej dziewczynie. Chciał do niej podbiec, chwycić ją, zarzucić na ramię i uciec z nią daleko, zamiast tego stał jak sparaliżowany, a w jego oczach odbijał się jej ból.
Mimo że stała przed nim, wydawała się daleka. Była dzieckiem duchów, strzeżonym przez straszliwych służących i pozostającym poza zasięgiem jego kochających rąk i stałego w uczuciach serca. Teraz pojawili się za nią jej służący utyskując i skamląc. Tanase powoli opuściła rękę, choć jeszcze przez chwilę jej całe ciało pragnęło znaleźć się w objęciach Bazo, potem jej śliczna głowa opadła jak więdnący kwiat na długiej, pełnej wdzięku łodydze szyi i pozwoliła im wziąć się za ręce.
Tanase! Bazo wymówił jej imię po raz ostatni, a jej ramiona zadrżały na dźwięk jego głosu.
Nagle stało się coś strasznego. Wstrząsnęły nią spazmatyczne 414
konwulsje, nerwy i mięśnie po obu stronach kręgosłupa na przemian kurczyły się i rozciągały, a następnie jej plecy wygięły się do tyłu jak łuk myśliwego.
Opętał ją duch wrzasnęła stara wiedźma. Niech ją weźmie!
Puścili jej ręce i odsunęli się od niej.
Wszystkie mięśnie jej ciała były napięte i odznaczały się wyraźnie na powierzchni błyszczącej skóry, kręgosłup był tak wygięty, że podstawa czaszki prawie dotykała nóg.
Jej twarz była wykrzywiona potwornym bólem, było widać tylko białka oczu. Wargi były rozciągnięte, odsłaniając równe, białe zęby, a w kącikach ust zbierała się gęsta piana.
Mimo że usta pozostały nieruchome, z jej gardła wydobył się głos. Był to głęboki, męski bas donośny głos wojownika, w którym nie było nawet śladu męki dziewczyny, której usta wypowiadały przerażające słowa:
Sokoły! Kamienne gniazdo zostało otwarte. Sokoły odlatują. Zatrzymaj je!
Głos nagle zmienił się w dziki wrzask, a Tanase upadła na ziemię wijąc się jak rozgnieciony robak.
Żaden czarny, ani Matabele, ani Rozwi, ani Karanga nie odważyłby się zbezcześcić gniazda sokołów powiedział Loben-gula, a siedzący przed nim w kole indunowie przytaknęli. Tylko biały człowiek może być na tyle bezczelny, żeby złamać królewskie prawo i sprowadzić na siebie gniew duchów.
Przerwał i zażył tabaki drobny rytuał, który pozwolił oddalić chwilę podjęcia decyzji.
Jeśli wyślę impi do Zimbabwe, a ono złapie białego człowieka plądrującego święte miejsce na gorącym uczynku, to czy powinienem przeszyć żelazem jego serce? Lobengula odwrócił się do Somabuli, który podniósł siwą głowę i spojrzał smutnym wzrokiem na swojego króla.
Jeśli zabijesz jednego, przyjdą inni rojąc się jak mrówki powiedział. Robiąc ucztę sępom, ściągniesz na siebie stado lwów.
Król westchnął i spojrzał na Gandanga:
Mów, synu mojego ojca.
415 ,
.A
Somabula jest mądry, a jego słowa ważą tyle co wielkie głazy. Jednak słowa króla są jeszcze cięższe, a te zostały już wypowiedziane; ci, którzy sprofanowali święte miejsce, muszą umrzeć. Takie jest prawo Lobenguli. Król wolno pochylił głowę.
Bazo! powiedział cicho, a młody induna uklęknął na jedno kolano przed krzesłem króla.
Niech jeden z czarowników zaprowadzi twoje impi do gniazda sokołów. Jeżeli kamiennych ptaków już tam nie będzie, wytrop je. Znajdź tego, który je wykradł. Jeśli zrobił to biały, zabierz go tam, gdzie nie zobaczą cię żadne inne oczy, nawet oczy najbardziej zaufanych z twoich wojowników. Zabij go i pogrzeb w nikomu nie znanym miejscu. Nie mów o tym nikomu poza twoim królem. Czy słyszysz słowa Lobenguli?
Słyszę, Wielki Królu, a usłyszeć znaczy wykonać.
Tylko Holender, wół o najwęziej rozstawionych rogach, pozwolił przeprowadzić się przez wąskie skalne korytarze do wnętrza ruin świątyń. Na jego silnym, nakrapianym grzbiecie wywieźli wszystkie posągi, nawet te uszkodzone, a potem przepakowali je na grzbiety pozostałych, czekających na zewnątrz.
Dzięki niezwykłej sprawności Isaziego udało im się skończyć pracę już wczesnym popołudniem i z nie ukrywaną ulgą Zulus poprowadził woły przez Jas na południe.
Ralph również poczuł wielką ulgę. Od przypadkowego spotkania z impi Matabelów był bardzo niespokojny. Pozwolił Isaziemu poprowadzić zwierzęta, a sam cofnął się w kierunku ruin miasta, dokładnie badając ziemię i szukając jakichkolwiek znaków świadczących o tym, że ktoś za nimi idzie, lub zdradzających obecność innych istot ludzkich na tym terenie. Nie musiała to koniecznie być drużyna wojowników zbieracze miodu czy myśliwi też mogli zanieść wiadomość do kraalu Lobenguli i zaalarmować graniczne impi.
Wiedział, co będzie musiał zrobić, jeśli spotka wędrowca lub samotnego myśliwego, więc już teraz rozpiął futerał, w którym znajdowała się strzelba. Te lasy obfitowały w zwierzynę. Widział stada paskowanych kudu o dużych uszach i śrubowatych rogach, czarnych antylop z białymi brzuchami i rogami zakrzywionymi jak 416
szable, widział również wielkie, czarne bawoły i zebry z czujnie nastawionymi uszami i nastroszonymi, czarnymi grzywami nic nie zdradzało obecności człowieka.
Zawrócił i odnalazł ślady zaprzęgu wołów po drugiej stronie ruin dopiero w odległości ośmiu kilometrów od nich. Uspokoiło go to tylko w niewielkim stopniu, kiedy jechał wzdłuż wyraźnych śladów, złe przeczucia powróciły. Zbyt łatwo było ich znaleźć.
O zmierzchu dołączył do Isaziego i zaprzęgu. Pomógł mu zdjąć ciężki ładunek z grzbietów zwierząt, a potem sprawdził, czy nie porobiły im się odparzenia lub otarcia, następnie spętał je i pozwolił im się paść. W nocy budził się często i nasłuchiwał ludzkich głosów ale słyszał tylko wycie szakali.
Rankiem wjechali na szeroką, trawiastą równinę, na której pasły się wielkie stada zebr, a odległe drzewa odznaczały się ciemniejszą linią na horyzoncie. Dzikie zwierzęta podniosły głowy, aby przyjrzeć się przechodzącej karawanie, i dały wyraz swojemu zainteresowaniu ostrymi, niemal psimi szczęknięciami.
W połowie drogi przez równinę, Ralph skręcił nagle na wschód, a mniej więcej w południe weszli do lasu idąc cały czas w tym samym kierunku. Kiedy zapadł zmrok rozbili obóz.
Isazi zrzędził i narzekał na zmarnowany dzień oraz zboczenie z trasy wiodącej nad rzekę Limpopo, gdzie miał na nich czekać Umfaan.
Po co to zrobiliśmy?
Żeby utrudnić tropienie tym, którzy idą za nami.
I tak mogą pójść po śladach, które zostawiliśmy zaprotestował Isazi.
Zajmę się tym jutro rano zapewnił go Ralph, a o świcie pozwolił mu znów ruszyć na południe.
Jeśli do ciebie nie dołączę, nie czekaj na mnie. Jedź sam do wozów i tam na mnie zaczekaj... daleko za granicą kraju Matabe-le rozkazał i ruszył wzdłuż zostawionych wczoraj śladów.
Dojechał do miejsca, w którym poprzedniego ranka tak nagle zmienili kierunek. Znów zainteresowały się nim zebry. Z tej odległości nie potrafił rozróżnić ich pasów. Stada wyglądały jak srebrnoszare masy poruszające się po żółtej równinie.
Będzie ci się to podobało, Tom. Ralph poklepał konia po szyi i pokłusował w kierunku najbliższego stada zebr. Było w nim
27 Twurdzi ludzie
417
ponad sto zwierząt, które pozwoliły jeźdźcy i jego koniowi zbliżyć się na odległość kilkuset kroków, zanim zaczęły uciekać.
Za nimi, Tom! zawołał Ralph i koń pogalopował w kierunku wrzeszczącej chmury pyłu, szybko zyskując przewagę nad szeregami pucołowatych pasiastych przeżuwaczy. Ralph tak nimi manewrował, że wkrótce udało mu się włączyć następne stado do uciekającej przed nim grupy a potem jeszcze jedno, tak że w końcu miał przed sobą tabun dwóch lub trzech tysięcy biegnących w popłochu zwierząt.
Zajechał je z jednej strony i pognał całe stado tam, którędy
wczoraj przechodził jego zaprzęg. Tysiące szerokich kopyt tratowało
ziemię i wzniecało tumany kurzu. Kiedy zbliżali się do przeciwległego
krańca równiny, Ralph zmusił Toma do wyprzedzenia stada, zajechał
mu drogę krzycząc i wywijając nad głową kapeluszem. Gęsta masa
ciał zawirowała jak kipiący odmęt, a w niebo wzbiły się kłęby pyłu.
Zwierzęta zawróciły i znów, ku uciesze Toma, biegły przez step.
Ralph gnał je na północ, aż do linii lasu. Tam skręciły gwałtownie
i galopując wzdłuż tej linii, zryły pas ziemi o szerokości czterystu
metrów.
Ralph pędził je to w jedną, to w drugą stronę, celowo zmuszając do przecinania pozostawionych poprzedniego dnia śladów. Wkrótce jednak krok Toma stał się krótszy, a po bokach zaczął spływać mu pot.
Ralph rozsiodłał konia w cieniu drzew, zaraz na brzegu lasu. Widział stamtąd galopujące jeszcze bezcelowo zebry, parskające i tratujące pokaleczoną ziemię, najwyraźniej oburzone tak niegodziwym traktowaniem.
Każdy, nawet Buszmen, zgubi tutaj ślad powiedział do Toma podnosząc po kolei każde z jego kopyt.
Scyzorykiem podważył i zdjął mu podkowy, po czym wrzucił je do torby przy siodle.
Bez podków ślady zostawiane przez Toma były niemal identyczne z tropami zebry. Mógł okuleć, zanim dotrą do studni Buszmenów, ale teraz, mając pewność, że nie będą ścigani, nie musieli się spieszyć. Jak tylko dotrą do wozów, znów go podkuje i Tom nie dozna żadnych trwałych okaleczeń.
Ralph wytarł konia kocem i pozwolił mu odpoczywać jeszcze przez godzinę. Osiodłał go i przejechał miedzy stadami zebr, żeby 418
wmieszać i ukryć tam jego ślady, potem ruszył na zachód w kierunku przeciwnym do tego, który obrał Isazi. Zostawił fałszywy ślad prowadzący do lasu, a potem zawrócił dużym kołem i pojechał na południe, by dogonić swojego zuluskiego woźnicę.
Ralph zbudził się o świcie, wreszcie czuł się bezpieczny. Nie mógł się oprzeć pokusie wypicia filiżanki kawy, zaryzykował więc rozpalenie małego ogniska i rozkoszował się mocnym, gorącym naparem.
Kiedy wyruszył, słońce było już wysoko nad lasem. Pozwolił Tomowi kłusować w jego własnym tempie, aby oszczędzać jego nie podkute kopyta, zsunął kapelusz na tył głowy i pogwizdywał sobie, powtarzając bezustannie początek amerykańskiego hymnu.
Ranek był świeży i chłodny. Ralph dumny z tego, co zrobił, już teraz planował sprzedaż posągów. Wyśle listy do Muzeum Brytyjskiego i do Instytutu Smithsona w Waszyngtonie.
Gdzieś po jego prawej stronie odezwała się kukułka, która jakby witając kogoś zawołała: "Pete-mój-stary!"
Tom poruszył uszami, a Ralph pogwizdywał dalej wesoło siedząc niedbale na siodle.
Stary J.B. Robinson, milioner z Kimberley, który zrobił majątek na złotodajnych polach Witwatersrand, na pewno kupi przynajmniej jednego ptaka tylko dlatego, że Rhodes ma już takiego. Nie zniósłby...
Na trawiastej polanie przed Ralphem rozległo się chrapliwe wołanie kuropatwy "Kwali! Kwali!" tylko dwa razy. Zabrzmiało to w jego uchu jak fałszywa nuta. Te ptaki zwykle powtarzają wołanie pięć lub sześć razy, nigdy dwa.
Ralph zatrzymał Toma i stanął na strzemionach. Dokładnie badał każdy skrawek pasa wysokiej trawy. Nagle wystartowało z niej całe stado ptaków i hałaśliwie wzbiło się w powietrze.
Ralph uśmiechnął się i opadł na siodło. Tom wszedł na łatę wysokiej, falującej trawy, która nagle wypełniła się czarnymi postaciami, tańczącymi pióropuszami i czerwonymi tarczami. Byli otoczeni całym rojem błyszczących w słońcu ostrzy dzid.
Ruszaj, Tom! krzyknął Ralph i wbił ostrogi w boki konia. W tym samym czasie wyjął strzelbę i przycisnął ją do boku.
Tom gwałtownie skoczył do przodu. Jeden z wojowników rzucił
419
się w ich kierunku, aby złapać konia za uzdę. RaJph strzelił do niego. Ciężka ołowiana kula trafiła Matabele w szczękę i wyrwała mu całą żuchwę; przez chwilę zęby i biała kość jaśniały w roztrzaskanej twarzy, a potem oblała je jasnoczerwona krew.
Tom ruszył w kierunku pozostawionej przez zabitego wo-j jownika przerwy w otaczającym ich tłumie, ale kiedy przez nią i przechodził, jeden z wojowników rzucił się na niego i rycząc jak lew, zadał mu cios.
Z przerażeniem Ralph zobaczył, jak stalowe ostrze przeszywa
bok Toma, zaledwie kilka centymetrów od czubka jego buta.
Chciał uderzyć Matabele nie naładowaną strzelbą, ale ten pochylił
się i uniknął ciosu. Kiedy Ralph miotał się na siodle, zaatakował
następny wojownik, który wbił ostrze dzidy w szyję konia.
Udało im się przedrzeć przez linię Matabelów, ale pozycja wystającego z szyi Toma drzewca dzidy sugerowała, że ostrze utkwiło w jego płucach. Jednak stary, dzielny koń zaniósł jeszcze swojego pana przez całą polanę aż do pierwszych drzew lasu.
Tutaj z końskiego nosa wystrzelił podwójny strumień pienistej krwi, która ochlapała buty jeźdźca. Tom umarł w pełnym galopie. Zarył nosem w ziemię i przekoziołkował wyrzucając Ralpha daleko do przodu.
Ralph upadł ciężko, miał wrażenie, że popękały mu żebra i wypadły wszystkie zęby. Zdołał jednak doczołgać się do leżącego obok karabinu i załadować go.
Kiedy podniósł głowę, już prawie przy nim byli zwarta linia biegnących, czerwonych tarcz, a pod nimi tupiące bose stopy; uwiązane na kostkach grzechotki wojenne w połączeniu z okrzykami wojowników brzmiały jak ujadanie psów gończych.
Jeden z wysokich indoda podniósł tarczę, aby przygotować się do zadania ciosu, ostrze assegai zabłysło nad jego głową, a po chwili zaczęło opadać w kierunku celu i w tej pozycji zastygło.
Henshaw! Imię wyrwało się z jego zaciśniętego gardła. Bazo w ostatniej chwili przekręcił nadgarstek i uderzył Ralpha bokiem ciężkiego ostrza w głowę, powyżej skroni. Ralph zarył twarzą w piaszczystą ziemię i leżał nieruchomo, jak martwy.
420
Zdjąłeś koniowi podkowy. Bazo skinął głową z podziwem. To była niezła sztuczka. Gdybyś dzisiaj spał krócej, pewnie wcale byśmy cię nie dogonili.
Tom nie żyje odparł na to Ralph.
Siedział oparty o pień drzewa. Po upadku z konia miał obtarty i zaczerwieniony policzek, włosy powyżej skroni były sklejone zakrzepłą, czarną krwią, a jego ręce i nogi były związane grubym rzemieniem. Z powodu zbyt mocnego ucisku miał nabrzmiałe i sine dłonie.
Tak! zgodził się Bazo, znów skinął głową i spojrzał na martwego konia leżącego pięćdziesiąt kroków dalej. To był dobry koń, a teraz nie żyje. Znów spojrzał na Ralpha. Indoda, którego dzisiaj pogrzebiemy, też był dobrym człowiekiem, a teraz nie żyje.
Dookoła nich znajdowały się rzędy wojowników, wszyscy ludzie Bazo siedzieli na swoich tarczach i uważnie słuchali każdego słowa.
Twoi ludzie rzucili się na mnie bez ostrzeżenia, jakbym był złodziejem albo mordercą. Broniłem się, jak każdy człowiek w podobnej sytuacji.
Nie jesteś więc złodziejem, Henshaw? przerwał mu Bazo.
O co ci chodzi? zapytał Ralph.
O ptaki, Henshaw. O kamienne posągi.
Nie wiem, o czym mówisz sprzeciwił się zdecydowanie, odepchnął się od drzewa i patrzył arogancko na Bazo.
Wiesz, Henshaw. Doskonale wiesz o ptakach, rozmawialiśmy o nich wielokrotnie. Wiesz również o poleceniu króla, które nakazuje zabić każdego, kto bezcześci święte miejsca ... sam ci o tym mówiłem.
Ralph nadal się buntował.
Twoje ślady prowadzą prosto do Cmentarzyska Królów, ptaki zniknęły. Gdzie one są, Henshaw?
Ralph jeszcze przez chwilę prowadził swoje przedstawienie, potem wzruszył ramionami, uśmiechnął się i oparł o drzewo.
Odfrunęły, Bazo, daleko. Tam już nie możecie za nimi pójść. Tak brzmiała przepowiednia Umlimo i żaden śmiertelnik nie mógł jej zapobiec.
Usłyszawszy imię wyroczni Bazo posmutniał nagle.
421
Tak, to była część przepowiedni zgodził się. A teraz nadszedł czas, aby wykonać polecenie króla. Wstał i zwrócił się do siedzących wojowników.
Wszyscy słyszeliście słowa króla powiedział. To, co trzeba zrobić, trzeba zrobić potajemnie. Sam muszę tego dokonać i nikt nie może tego widzieć. Nikomu nie wolno o tym mówić ani nawet szeptać. Słyszeliście słowa króla.
Słyszeliśmy słowa króla odpowiedział mu chór głębokich, donośnych głosów.
Idźcie! rozkazał. Zaczekajcie na mnie przy wielkim Zimbabwe i zetrzyjcie z oczu to, co dzisiaj widzieliście.
Wojownicy zerwali się i oddali mu cześć. Podnieśli ciało martwego współplemieńca i położyli je na lektyce zrobionej z tarcz. Po chwili podwójna kolumna wojowników przebiegała już polanę kierując się w stronę lasu.
Bazo obserwował ich opierając się o tarczę, potem odwrócił się do Ralpha, wolno i niechętnie.
Jestem poddanym mojego króla i muszę wykonać jego rozkaz powiedział cicho. To, co dzisiaj zrobię, zostawi krwawiącą ranę w moim sercu, która nigdy się nie zagoi. Pamięć o tym nie pozwoli mi spokojnie zasnąć, a każdy posiłek będzie dla mnie ciężki i gorzki. Powoli podszedł do Ralpha i stanął nad nim. Nigdy nie zapomnę tego wydarzenia, Henshaw, mimo że nie będę mógł o nim rozmawiać, ani z ojcem, ani z ulubioną żoną. Muszę zamknąć je w najciemniejszym zakamarku mojej duszy.
Jeśli więc musisz to zrobić, zrób to szybko prowokował go Ralph, starając się nie okazywać strachu i próbując patrzeć na niego chłodnym, spokojnym wzrokiem.
Tak Bazo skinął głową i podniósł dzidę. Wstaw się za mną u twojego Boga, Henshaw powiedział i wbił stalowe ostrze.
Ralph krzyknął czując piekący ból, z rany trysnęła mu krew i rozlała się na wysuszoną ziemię.
Bazo uklęknął koło niego, nadstawił złożone ręce i napełnił je krwią. Potem ochlapał nią ramiona i tors. Posmarował drzewce i ostrze assegai.
Następnie wstał, oderwał z drzewa pasek kory, zerwał kilka zielonych liści i wrócił do Ralpha. Przycisnął do siebie brzegi 422
głębokiej rany w jego przedramieniu, położył na niej liście, a potem związał wszystko paskiem kory.
Krwawienie było coraz słabsze, a w końcu ustało zupełnie. Bazo rozciął rzemienie pętające nogi i ręce Ralpha i odsunął się.
Potem wskazał poplamione krwią ramiona i broń.
Komu przyjdzie teraz do głowy, że mogłem zdradzić mojego króla? zapytał cicho. Jednak miłość do brata jest silniejsza niż lojalność wobec króla.
Ralph wyprostował się i oparł o drzewo, przycisnął zranioną rękę do piersi i patrzył na młodego indunę.
Idź w pokoju, Henshaw szepnął Bazo. Ale módl się za mnie do twojego Boga, ponieważ zdradziłem mojego króla i zbru-kałem swoje dobre imię.
Wstał i pobiegł przez porośniętą żółtą trawą polanę. Nie zatrzymał się po drugiej stronie, nie obejrzał się nawet, tylko wskoczył między drzewa, jakby chciał uciec od tego, co zrobił.
Dziesięć dni później, w butach z przetartymi cholewami, w postrzępionych przez wysoką trawę i ciernie spodniach, z rozpalonym ramieniem przywiązanym do piersi paskiem kory i wycieńczoną z głodu twarzą, Ralph dotarł do wozów czekających na niego przy studniach Buszmenów. Isazi zawołał po Umfaana, a potem wybiegł naprzeciw swojemu panu.
Isazi zapytał chrapliwym głosem ptaki, kamienne ptaki?
Są bezpieczne, Nkosi.
Ralph uśmiechnął się chytrze, a na jego wysuszonych ustach pojawiły się kropelki krwi.
Sam dobrze wiesz, Isazi, że jesteś mądrym człowiekiem. Teraz muszę ci również powiedzieć, że jesteś piękny, piękny jak sokół w lociepowiedział, zachwiał się i, aby odzyskać równowagę, wsparł się na ramionach małego Zulusa.
Lobengula siedział po turecku, sam w swojej wielkiej chacie. Jego oczy były wpatrzone w stojące przed nim duże naczynie z czystą, źródlaną wodą.
Dawno temu, kiedy mieszkał z Saalą w jaskini w Matopos, stary
423
czarownik uczył go, jak zobaczyć przyszłość w naczyniu z tykwy. Bardzo rzadko, po wielu godzinach wpatrywania się w kryształową wodę, udawało mu się zobaczyć jakieś strzępki przyszłych wydarzeń, które i tak były zawsze niewyraźne i niejasne. Kiedy opuścił Matopos, jego niewielki dar zniknął zupełnie, choć czasami, również teraz, kiedy był zdesperowany, król próbował znaleźć odpowiedź w tykwie ale, podobnie jak tej nocy, nic się nie ruszało pod powierzchnią kryształowej wody. Ciągle go coś rozpraszało, tej nocy były to słowa Umlimo.
Słowa wyroczni zawsze były niejasne, a jej rady zagadkowe. Często się powtarzały już co najmniej pięć razy prorokini mówiła o "gwiazdach świecących nad wzgórzami" i "słońcu płonącym o północy". Bez względu na to jak wytrwale Łobengula i jego najstarsi indunowie roztrząsali jej słowa i próbowali wydobyć uwięziony w nich sens, zawsze byli bezradni.
Odstawił tykwę i położył się na derce, aby spokojnie przemyśleć trzecią przepowiednię tę, którą wypowiedział chrapliwy głos ze skały nad jaskinią.
Rozważ mądrość lisicy przed mądrością lisa.
Badał dokładnie każde słowo, potem zastanawiał się nad całością, rozważał ją z różnych punktów widzenia.
Wniosek był jeden wszystko wskazywało na to, że tym razem wyrocznia dała jednoznaczną radę. Teraz musiał sam zdecydować, która z kobiet jest tą lisicą.
Najpierw wziął pod uwagę wszystkie żony nie było wśród nich takich, które interesowały się czymkolwiek innym z wyjątkiem rodzenia i karmienia dzieci oraz świecidełkami i wstążkami, które kupcy przywozili do GuBulawayo.
Ningi, jego siostra kochał ją ciągle jako kogoś, kto łączył go z matką, którą ledwie pamiętał. Ale Ningi, gdy nie piła, była ociężała, tępa, zła i okrutna. Kiedy zaś wypiła, była po pierwsze gadatliwa i głupia, a po drugie nie potrafiła powstrzymać moczu i często zapadała w śpiączkę. Rozmawiał z nią przez ponad godzinę poprzedniego dnia. Niewiele z tego, co powiedziała, miało jakikolwiek sens, a jeszcze mniej dotyczyło sprawy emisariuszy pana Lodzi. W końcu wrócił do tego, co już od dawna uważał za klucz do rozwiązania zagadki Umlimo.
Straże! krzyknął nagle i w tej samej chwili usłyszał 424
szybkie kroki. Jeden z jego wartowników schylił się przechodząc przez niskie wejście i zaraz potem wyprostował.
Idź do Nomusy, Córki Miłosierdzia, niech zaraz do mnie przyjdzie powiedział.
Zważywszy że od dawna słyszę głosy osób, które pragną otrzymać koncesje gruntowe i prawo do pozyskiwania złota na moim terytorium, ustanawiam:
Punkt Pierwszy zapłatę w wysokości stu funtów miesięcznie na rzecz obdarowującego, dokonywaną przez nowego właściciela po wieczne czasy.
Punkt Drugi dostarczenie obdarowującemu tysiąca strzelb marki Martini-Henry, łącznie z dziesięcioma tysiącami sztuk amunicji tej samej marki.
Punkt Trzeci dostarczenie obdarowującemu uzbrojonej łodzi parowej do patrolowania żeglownych odcinków rzeki Zambezi.
Ja, Łobengula, Król Matabele, Wódz Maszony, Monarcha wszystkich terytoriów na południe od rzeki Zambezi i na północ od rzek Shashi i Limpopo, przyznaję:
Zupełne i wyłączne prawo do wszelkich złóż naturalnych w moim królestwie, moich księstwach i dominiach, łącznie z prawem dokonania koniecznych przedsięwzięć, aby zapewnić sobie zysk z pozyskiwania wspomnianych metali i minerałów.
Dokument, podyktowany przez Rudda, został spisany przez Jordana Ballantyne'a.
Robyn Codrington odczytała tekst Lobenguli, wytłumaczyła mu wszystko, a potem pomogła przystawić pieczęć Wielkiego Słonia. W końcu poświadczyła znak, który król nakreślił obok pieczęci.
Do licha, Jordan, nikt nie potrafi tak jeździć konno jak ty. Kiedy zostali sami, Rudd nie próbował nawet ukrywać radości z triumfu. Teraz liczy się szybkość. Jeśli zaraz wyjedziesz, możesz dojechać do Khami przed zapadnięciem nocy. Weź trzy najlepsze konie z tych, które nam zostały, i pędź jak wiatr, mój chłopcze. Zawieź koncesję do pana Rhodesa i powiedz mu, że już jestem w drodze.
425
j
Bliźniaczki zbiegły ze schodów misji Khami i kiedy zeskoczył i z konia, były już koło niego. I
Na szczycie schodów stała Cathy wysoko trzymając lampę, a obok niej Salina z rękami złożonymi na piersiach i oczami błyszczącymi z radości. '
Witaj, Jordanie zawołała. Tak bardzo wszyscy za tobą tęskniliśmy.
Jordan wszedł na schody.
Mogę zostać tylko na jedną noc powiedział jutro o świcie muszę wyruszyć na południe.
Był taki piękny wysoki, wyprostowany i szlachetny; mimo że ramiona miał szerokie, a ręce i nogi dobrze umięśnione, był szczupły i lekki jak tancerz; kiedy patrzył na Salinę, jego twarz stawała się delikatna jak twarz poety.
Tylko jedną noc szepnęła. Wobec tego będziemy musieli ją dobrze wykorzystać.
Na kolację zjedli wędzoną szynkę i pieczone słodkie ziemniaki, potem siedzieli na werandzie, Salina śpiewała dla nich, a Jordan palił cygaro i słuchał z widoczną przyjemnością, czasami włączając się do chóru domowników.
Jak tylko skończyła, Vicky zerwała się na równe nogi.
Moja kolej obwieściła. Lizzie i ja napisałyśmy wiersz.
Nie dzisiaj powiedziała Cathy.
Cathy jęknęły bliźniaczki zgodnie. Przecież to ostatnia noc Jordana.
Właśnie dlatego Cathy podniosła się. Chodźcie. Próbowały przymilać się jeszcze, żeby odwlec nieprzyjemną
chwilę, aż w końcu Cathy syknęła na nie tak, że obie natychmiast wstały, pośpiesznie ucałowały kuzyna i szybko znikneły z werandy, razem z Cathy, która poodążyła zaraz za nimi.
Jordan zaśmiał się czule i wyrzucił niedopałek cygara przez balustradę otaczającą werandę.
Cathy ma oczywiście rację powiedział. Jutro spędzę dwanaście godzin w siodle, czas do łóżka.
Salina nie odpowiedziała, poszła na koniec werandy, oparła się o barierkę i patrzyła na oświetloną gwiazdami dolinę.
Po chwili Jordan podszedł do niej i zapytał cicho:
Uraziłem cię czymś?
Nie odpowiedziała szybko. Jest mi tylko trochę smutno. Kiedy tu jesteś, wszyscy tak dobrze się bawimy.
Nic nie odpowiedział, a po chwili Salina zapytała:
Co teraz będziesz robił, Jordanie?
Dowiem się, jak dotrę do Kimberley. Jeśli pan Rhodes jest już w Groote Schuur, pojadę tam, ale jeśli jest jeszcze w Londynie, pewnie będzie chciał, żebym się tam z nim spotkał.
Jak długo to potrwa?
Z Kimberley do Londynu i z powrotem? Cztery miesiące, jak dobrze pójdzie.
Opowiedz mi o Londynie. Czytałam o tym mieście i marzyłam o nim.
Mówił cicho, ale wyraźnie i płynnie, Salina śmiała się i komentowała jego opisy i anegdoty, a minuty zamieniały się w godziny, w końcu Jordan przerwał:
Ja tak sobie gadam, a to już prawie północ. Salina próbowała jeszcze go zatrzymać.
Obiecałeś, że opowiesz mi o domu pana Rhodesa w Groote Schuur.
To będzie musiało zaczekać do następnego razu, Salino.
A będzie następny raz? zapytała.
Ależ na pewno odparł w dość lekceważący sposób.
Pojedziesz do Anglii i do Kapsztadu, upłynie wiele czasu, zanim wrócisz do Khami.
Czas nie przyćmi naszej przyjaźni, Salino. Popatrzyła na niego, jakby ją uderzył.
Czy tylko tyle, Jordan, czy jesteśmy tylko przyjaciółmi? Wziął ją za ręce.
Najserdeczniejszymi, najlepszymi przyjaciółmi potwierdził. Była blada, a uścisk jej dłoni tak mocny, jak uścisk tonącego.
Zdołała wydusić z siebie w końcu jakieś słowa, ale mówiła z tak ściśniętym gardłem, że nie miała pewności, czy ją rozumie.
Zabierz mnie ze sobą, Jordanie.
Salino, nie wiem, o czym mówisz.
Nie chcę cię stracić, zabierz mnie. Proszę, weź mnie ze sobą.
Ale... nie wiedział, co odpowiedzieć ale co ty będziesz robiła?
427
>i
Cokolwiek mi każesz. Będę twoją niewolnicą, kochającą cię niewolnicą ... na zawsze.
Delikatnie wyswobodził dłonie z jej uścisku.
Nie możesz tak po prostu odejść i zostawić mnie tu, Jordanie. Kiedy przyjechałeś do Khami, wydawało mi się, że słońce wzeszło specjalnie dla mnie, a jeśli teraz odjedziesz, zabierzesz ze sobą jego blask. Kocham cię, Jordanie, słodki Jezu, wybacz mi, ale kocham cię bardziej niż życie.
Salino, przestań! Proszę, przestań. Błagał ją, a ona znów kurczowo złapała go za ręce. Nie mogę pozwolić ci odejść i nie powiedzieć ci tego: kocham cię, Jordanie, i zawsze będę cię kochać.
Salino powiedział niepewnym głosem ja kocham kogoś innego.
To nieprawdaszepnęła. Proszę, powiedz, że to nieprawda.
Przykro mi, naprawdę bardzo mi przykro.
Nikt nie może kochać cię tak mocno jak ja, nikt nie poświęciłby tyle co ja.
Proszę, przestań. Nie chcę, żebyś się poniżała.
Poniżała? Jordanie, to byłaby tak niska cena ... ty nic nie rozumiesz.
Salino, proszę.
Pozwól mi udowodnić, Jordanie, pozwól mi udowodnić, z jak wielką radością poświęciłabym ci wszystko. Kiedy próbował jej przerwać, położyła mu dłoń na ustach. Nie musimy czekać na ślub. Mogę ci się oddać nawet tej nocy.
Potrząsnął głową, a ona przycisnęła dłoń do jego ust nie chcąc usłyszeć słów odmowy.
Więc nie trap się jak dziewczę próżne, Że życie grzechem splamione jest.
Powtórzyła cytat drżącym głosem.
Daj mi szansę, proszę, daj mi szansę udowodnić, że potrafię cię kochać bardziej niż jakakolwiek inna kobieta. Sam zobaczysz, że jej uczucie okaże się maleńką iskierką w porównaniu z blaskiem mojej miłości.
Wziął ją za nadgarstki i oderwał jej dłonie od swoich ust, potem pochylił głowę w geście, który wyrażał ogromny żal. 428
Salino powiedział tu nie chodzi o kobietę. Spojrzała na niego. Oboje wydawali się przerażeni jego słowami,
ich znaczenie powoli dotarło do Saliny, zmroziło jej serce i pokryło szronem.
Nie o kobietę? spytała w końcu, a kiedy potrząsnął głową, dodała: Więc nie mogę mieć nawet nadziei?
Nie odpowiedział. Po chwili otrząsnęła się, jakby budząc się z głębokiego snu. . Pocałujesz mnie na pożegnanie, Jordan, ostatni raz?
To wcale nie musi być ostatni... Salina zmiażdżyła resztę słów w jego ustach tak żarłocznie, że jej zęby zostawiły delikatny smak krwi na jego języku.
Żegnaj, Jordanie powiedziała, odwróciła się od niego i przeszła przez werandę; jej krok był tak słaby i niedołężny, jakby po raz pierwszy wstała z łóżka po długiej chorobie. Zatrzymała się przy drzwiach do sypialni i spojrzała na niego.
Jej usta poruszały się, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
Żegnaj, Jordanie. Żegnaj, moja miłości.
Ralph Ballantyne wiózł strzelby, cały tysiąc, nowiusieńkie, jeszcze pokryte żółtym smarem, po pięć w każdej skrzyni i po dwadzieścia skrzyń na wozie. Oprócz tego miał dziesięć wozów amunicji wszystko na rachunek kopalń diamentów "De Beers" trzy wozy alkoholu na własny rachunek i jeden wóz mebli do domu, który budował sobie Zouga w GuBulawayo.
Kiedy przekroczył rzekę Shashi, jego zysk wynosił tysiąc funtów bezpiecznie zdeponowanych w Standard Banku w Kimberley. Gnębiła go tylko jedna myśl.
Nie mógł mieć pewności, że Bazo nie powiedział Lobenguli, kto ukradł kamienne sokoły, lub że nie rozpoznał go któryś z wojowników i, mimo zakazu króla, nie powiedział o tym swojej żonie, która powtórzyła matce, a ta z kolei swojemu mężowi. , Jeśli tylko ktoś podróżuje po kraju Matabele, wie o tym natychmiast cała społeczność", ostrzegał go kiedyś Clinton Codrington. Jednak zysk z wyprawy i perspektywa odwiedzenia misji Khami skusiły go do podjęcia ryzyka.
Już pierwszego dnia po przekroczeniu Shashi przekonał się, że jego obawy były bezpodstawne. Sam Bazo na czele swoich czer-
429
wonych tarcz zagrodził drogę jego wozom i powitał go tradycyjnym pytaniem.
Kto rzuca wyzwanie "drodze"? Kto naraża się na gniew Lobenguli? A kiedy już sprawdził ładunek na wozach i siedzieli razem przy ognisku, Ralph zapytał go cicho:
Słyszałem, że gdzieś miedzy wielkim Zimbabwe i Limpopo zginął biały człowiek. Kto to był?
Nikt nie wie o tej sprawie z wyjątkiem Lobenguli i jednego z indunów odpowiedział Bazo nie podnosząc wpatrzonych w płomienie oczu. A nawet król nie zna jego imienia, nie wie, skąd przybył ani gdzie znajduje się jego grób. Bazo westchnął i po chwili dodał: My również nie będziemy już o tym mówić.
Podniósł w końcu oczy; Ralph dostrzegł w nich coś, czego tam wcześniej nie było, spojrzenie człowieka, który już nigdy nie zaufa swojemu bratu.
Bazo odszedł jeszcze przed świtem, a Ralph skierował się na pomoc wszystkie wątpliwości zostały rozwiane i czuł się, jakby rozpoczynał nowe życie. Przy brodzie na rzece Khami czekał na niego Zouga.
Niezły czas, mój chłopcze.
Nikt nigdy nie pokonał szybciej takiej drogi zgodził się Ralph i podkręcił czarne, grube wąsy i nie pokona, dopóki pan Rhodes nie poprowadzi tędy torów.
Czy pan Rhodes przesłał pieniądze?
W złotych suwerenach odpowiedział Ralph. Mam je przy sobie.
Teraz musimy tylko nakłonić Lobengulę, żeby to przyjął.
To zostawiam już tobie, tato. Jesteś przedstawicielem pana Rhodesa.
Jednak trzy tygodnie później wozy wciąż stały na zewnątrz kraalu Lobenguli, a Zouga codziennie od wczesnego ranka do zmroku czekał przed królewską chatą.
Król jest chory.
Król jest u żon.
Może król przyjdzie jutro.
Kto wie, kiedy król zmęczy się żonami mówiono, a w końcu nawet Zouga, który dobrze znał zwyczaje afrykańskich plemion, miał już dosyć.
430
Powiedz królowi, że Bakela, Pięść, jedzie właśnie do pana Lodzi, aby poinformować go, że król odrzuca jego podarunki zakomunikował Gandangowi, który znów przyszedł usprawiedliwiać Lobengulę, po czym kazał Janowi Cherootowi osiodłać konie.
Król nie dał ci "drogi" Gandang był przerażony.
Więc powiedz Lobenguli, że jego impi mogą zabić emisariuszy pana Lodzi, ale on bardzo szybko się o tym dowie. A musicie wiedzieć, że Lodzi jest teraz w kraalu królowej za wielką wodą wygrzewa się w blasku jej łaski.
Królewscy posłańcy dogonili Zougę, zanim dotarł do misji Khami celowo jechał bardzo wolno.
Król nakazuje Bakeli, żeby natychmiast wrócił, będzie z nim niezwłocznie rozmawiał.
Powiedz Lobenguli, że Bakela śpi dzisiaj w misji Khami, a może również i jutro, i kto wie, kiedy będzie gotowy do rozmowy z królem.
Zanim dotarli do wzgórz Khami, Zouga dostrzegł szczupłą postać z długimi, ciemnymi warkoczami jadącą im na spotkanie pełnym galopem.
Kiedy się spotkali, zeskoczył z siodła, a potem pomógł jej zsiąść z konia.
Louise szepnął. Nawet nie masz pojęcia, jak wolno płyną dni, kiedy jestem daleko od ciebie.
Sam wrzuciłeś ten krzyż nam obojgu na ramiona powiedziała. Jestem już zupełnie zdrowa, dzięki Robyn, a ty ciągle chcesz, żebym więdła z tęsknoty siedząc w Khami. Pozwól mi jechać z tobą do GuBulawayo.
Jak tylko położymy dach na naszym nowym domu, a ty będziesz miała na palcu obrączkę.
Jesteś okropnie "obyczajny" zrobiła do niego minę. Kto by się spodziewał?
Ja powiedział i pocałował ją, a potem podniósł i pomógł wsiąść na gniadą klacz krwi arabskiej, którą dał jej jako prezent zaręczynowy.
Jechali trzymając się za ręce, a Jan Cheroot dyskretnie podążał za nimi.
Jeszcze tylko kilka dni zapewniał ją. Popędziłem trochę Lobengulę. Ta sprawa ze strzelbami niedługo będzie zakoń-
431
czona, a potem zdecydujesz, gdzie uczynisz mnie najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Może w katedrze w Kapsztadzie?
Najdroższy, twoja rodzina w Khami była dla mnie taka dobra. Dziewczęta stały się dla mnie bliskie jak siostry, a Robyn z takim oddaniem się mną opiekowała, kiedy byłam chora.
Czemu nie? zgodził się. Jestem pewien, że Clinton z radością udzieli nam sakramentu.
Już się zgodził, ale jest jeszcze coś: to będzie podwójny ślub.
Podwójny ślub? Kim są narzeczem?
Nigdy nie zgadniesz.
Kiedy stali przed rzeźbionym ołtarzem małego kościółka w Khami, wyglądali bardziej jak bracia niż ojciec i syn.
Zouga był ubrany w pełny mundur ze szkarłatną marynarką, uszyty dwadzieścia lat wcześniej ciągle leżał na nim idealnie. Złote galony, specjalnie wyczyszczone, aby zrobić wrażenie na Lobenguli i zaproszonych indunach, błyszczały nawet w mrocznym kościele.
Ralph miał na sobie garnitur z najlepszego i najdroższego materiału z wysokim i sztywnym kołnierzem; zawiązał też krawat, który w tak duszny czerwcowy dzień przyprawiał go o męki: drobne kropelki lśniły na czole pana młodego. Wypomadowane włosy błyszzały, a podkręcone za pomocą wosku pszczelego wąsy sterczały do góry.
Obaj byli oficjalni, zmęczeni oczekiwaniem i wpatrzeni w świece na ołtarzu, które Clinton zachował na spegalną okazję i zapalił zaledwie kilka minut temu. W końcu Ralph uśmiechnął się zuchwale i szepnął do ojca:
No, staruszku, idziemy. Nałożyć bagnety i przygotować się na przyjęcie kawalerii.
Odwrócili się, precyzyjnie jak na paradzie wojskowej, w stronę drzwi kościoła, dokładnie w chwili kiedy przechodziły przez nie panny młode.
Cathy miała na sobie zamówioną listownie sukienkę, którą
Ralph przywiózł z Kimberley. Robyn natomiast wyjęła swoją
własną suknię ślubną z obitego skórą kufra i zwęziła ją w talii, żeby
pasowała na Louise. Delikatne koronki miały teraz kolor starej
432
kości słoniowej, a ubrana w nie panna młoda niosła bukiet żółtych róż z ogrodu Clintona.
Po zakończeniu uroczystości wszyscy przeszli przez podwórze. Panny młode dreptały na wysokich obcasach, dhigie suknie plątały im się pod nogami, a one kurczowo trzymały się ramion nowo poślubionych mężów. Bliźniaczki obsypały ich garściami ryżu, po czym pobiegły na werandę, gdzie znajdował się długi stół z ustawionymi na nim górami jedzenia i rzędami butelek najlepszego szampana przywiezionego przez Ralpha.
Stojąc przy stole i wygłaszając przemówienie, Ralph obejmował Cathy jednym ramieniem, a w drugiej ręce trzymał kieliszek z szampanem.
Żono... zwrócił się do niej, a wszyscy goście wybuchnęli radosnym śmiechem i zaczęli klaskać w dłonie. Cathy przylgnęła do niego i popatrzyła na jego twarz z uwielbieniem w oczach.
Kiedy wszyscy wygłosili już swoje przemówienia, Clinton spojrzał na najstarszą córkę. Jego łysa głowa błyszczała od gorąca, podniecenia i szampana.
Zaśpiewasz nam coś, Salino? zapytał. Coś ładnego i wesołego.
Salina skinęła głową, uśmiechnęła się i zaśpiewała delikatnym głosem:
Gdziekolwiek pójdziesz, miłości ma, Za tobą pójdę tam.
Przez najwyższy górski szczyt, miłości ma, Przez oceanu bezkresne wody.
Louise odwróciła się do Zougi i uśmiechnęła do niego, jej usta rozchyliły się lekko, a skośne oczy zwęziły się. Nie odrywając wzroku od twarzy córki, Clinton wziął Robyn za rękę.
Nawet Ralph spoważniał i słuchał z zainteresowaniem, a Cathy położyła policzek na jego ramieniu.
Niestraszna mi arktyczna noc, miłości ma, Ni tropikalny skwar. Gdyż nie odstąpię cię, miłości ma, Nim śmierć zabierze mnie.
28 Twardzi ludzie
433
Salina siedziała na drewnianej ławce trzymając ręce na kolanach. Śpiewając uśmiechała się najsłodszym, pogodnym uśmiechem a po jej policzku, boleśnie wolno, spływała pojedyncza łza.
Piosenka skończyła się, przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Ciszę przerwał Ralph uderzając dłonią w blat stołu. Brawo, Salina, to było cudowne.
Potem wszyscy zaczęli klaskać, Salina uśmiechnęła się, a łza oderwała się od jej policzka i spadła jej na piersi zostawiając tam błyszczącą gwiazdkę.
Przepraszam powiedziała. Proszę mi wybaczyć.
Wstała i ciągle uśmiechając się zeszła z werandy. Cathy zerwała się natychmiast, na jej twarzy było widać zaniepokojenie, ale zanim pobiegła za siostrą, Robyn złapała ją za nadgarstek.
Zostaw ją szepnęła. To biedne dziecko potrzebuje chwili samotności. Tylko pogorszysz sytuację. Cathy opadła z powrotem na krzesło obok Ralpha.
Powinnaś się wstydzić, Louise zawołał Clinton z wymuszoną wesołością w głosie. Twój mąż ma pusty kieliszek, tak wcześnie go zaniedbujesz?
Godzinę później Ralph mówił coraz głośniej i coraz bardziej pewnym siebie głosem.
Teraz kiedy pan Rhodes dostał koncesję, możemy zacząć montować kolumnę. Cathy i ja wyruszymy jutro z pustymi wozami. Bóg jeden wie, że będzie nam potrzebna każda para kół, a już myślałem, że stary Król Ben nigdy nie weźmie ode mnie tych strzelb. Cathy po raz pierwszy chyba nie upajała się jego słowami, tylko patrzyła na schody, potem szepnęła coś do Robyn, która zmarszczyła brwi i pokręciła głową.
Mówisz, jakby to wszystko działo się dla twoich osobistych korzyści, Ralph Robyn prowokowała swojego nowego zięcia.
Mylisz się, cioteczko Ralph zaśmiał się i puścił oko do ojca. Robimy to dla chwały Boga i Imperium Brytyjskiego.
Cathy poczekała, aż wywiąże się między nimi przyjacielska sprzeczka, i wymknęła się tak cicho, że Robyn zauważyła to, gdy córka była już przy schodach. Przez chwilę wydawało się, że zaraz każe jej wrócić, ale zrobiła tylko niezadowoloną minę i zagadnęła Zougę.
Jak długo zostaniecie z Louise w GuBulawayo?
Dopóki kolumna nie dotrze do Góry Hampden. Pan Rhodes 4
nie chce żadnych nieporozumień między naszymi ochotnikami i wojownikami Lobenguli.
Jak długo będziecie w kraalu, tak długo będę wam posyłał świeże warzywa i kwiaty dla ciebie, Louise zaoferował Clinton.
Zawsze byłeś dla mnie taki dobry odpowiedziała i nagle urwała, a na jej twarzy pojawił się wyraz głębokiego zaniepokojenia.
Wszystkie oczy skierowały się tam, gdzie padało jej spojrzenie. Cathy wchodziła właśnie po schodach na werandę. Oparła się
0 jedną z białych kolumn. Jej twarz była ziemistożółta, czoło
1 podbródek zroszone kropelkami potu, a usta wykrzywione rozpaczą i grozą.
W kościele powiedziała. Ona jest w kościele.
Nagle Cathy pochyliła się wydając z siebie charczący dźwięk, który wydostał się z jej gardła razem z gęstą, żółtą cieczą plamiącą jej dziewiczo białą ślubną suknię.
Robyn pierwsza dobiegła do drzwi kościoła. Zajrzała do środka i natychmiast ukryła twarz w ramionach Clintona.
Zabierz ją stąd powiedział Zouga szorstko, potem zwrócił się do Ralpha. Pomóż mi!
Wianek z czerwonych róż spadł z głowy Saliny i leżał pod jej stopami, na podłodze w głównej nawie. Przerzuciła linę przez jedną z belek podtrzymujących dach, a potem prawdopodobnie weszła na stół, używany przez Robyn do przeprowadzania zabiegów.
Miała otwarte dłonie. Palce jej stóp były zwrócone do siebie we wzruszająco niewinny sposób, jak buciki małej dziewczynki stającej na paluszkach, z tym że zwisały one metr nad kamienną podłogą.
Lina obejmowała jej szyję i przechodziła z jednej strony pod uchem, wykrzywiając jej głowę pod nieprawdopodobnym kątem. Zouga spojrzał na jej twarz. Była napuchnięta i pokryta cętkami koloru owoców morwy.
Słaby podmuch litościwego wiatru wpadł przez drzwi i odwrócił ciało do ołtarza. Zouga widział teraz tylko błyszczące, złote włosy, które opadały na plecy. Jedynie one pozostały jeszcze piękne.
Miesiące spędzone w obozie Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego były najszczęśliwszym okresem w życiu Cathy Ballantyne.
435
Była jedyną kobietą wśród niemal siedmiuset mężczyzn i oczywiście stała się ulubienicą wszystkich. Zwracali się do niej "Psze pani" i zabiegali ojej obecność podczas wszelkich uroczystości i zabaw, które urządzali sobie oficerowie i ochotnicy w czasie długiego oczekiwania. Surowe warunki w obozie mogłyby zniechęcić każdą młodą mężatkę, ale Cathy nie znała innego życia i dlatego udało jej się zmienić glinianą chatę ze słomianym dachem w przytulny kącik z perkalowymi zasłonami w nie oszklonych oknach i matami utkanymi z wysokiej trawy leżącymi na klepisku. Przy drzwiach posadziła petunie, a wszyscy kawalerzyści współzawodniczyli o zaszczyt podlewania ich. Gotowała nad płomieniem ogniska, a wydawane przez nią obiady cieszyły się ogromnym powodzeniem wśród mężczyzn skazanych na jedzenie wołowiny z puszki i placków z własnoręcznie rozcieranej mąki kukurydzianej.
Cathy promieniała ze szczęścia, tak że z dosyć ładnej dziewczyny przemieniła się w piękną kobietę i tym bardziej była uwielbiana przez wszystkich mężczyzn. Poza tym miała Ralpha i czasami, kiedy nie mogła usnąć i leżała obok niego wsłuchując się w rytm jego oddechu, zastanawiała się, jak mogła kiedykolwiek bez niego żyć.
Ralph został majorem. Kiedyś mrugnął do niej i powiedział lekko lekceważącym tonem:
Wszyscy tu jesteśmy pułkownikami lub majorami. Czasami zastanawiam się, czy nie mianować starego Isaziego na kapitana.
Był taki przystojny w mundurze z naszywkami, w kapeluszu i z pasem typu Sam Browne, iż żałowała, że nie nosi ich częściej.
Z każdym dniem Ralph wydawał jej się wyższy, jego ciało mocniejsze, a energia niespożyta. Nawet gdy był zajęty przy wozach, zakładał heliografy lub przebywał w Kimberley na zebraniu z innymi dyrektorami Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego, nie czuła się samotna jego nieobecność pozwalała jej cieszyć się myślą o jego powrocie.
Zawsze wracał do obozu w pełnym galopie, porywał ją w ramiona i podrzucał jak małą dziewczynkę, a potem całował namiętnie w usta.
Nie przy ludziach szeptała czerwieniąc się. Wszyscy wkoło patrzą.
I zielenieją z zazdrości kończył za nią i zanosił ją do chaty. Kiedy był w domu, wszędzie go było pełno. Chodził swoim
zamaszystym krokiem rozsiewając zaraźliwy śmiech, rzucając robot-
436 ŚŚ;-.**Ś *
nikom słowa zachęty lub żartując z nimi, a czasami wściekając się na ich głupotę i lenistwo.
Jego nagłe napady złości napełniały ją strachem, choć nigdy nie były skierowane przeciw niej. Obserwowała go przerażona i jednocześnie zafascynowana twarz puchła mu i ciemniała ze złości, a głos nabierał mocy wrzasku rannego byka. Potem jego pięści lub buty wirowały w powietrzu, a wtedy ktoś padał na ziemię i wił się w kurzu.
Cathy czuła się w takich chwilach zupełnie bezbronna, biegła do domu i zasłaniała okna. Kiedy przychodził, miał jeszcze w oczach to dzikie spojrzenie, a ona z trudem powstrzymywała się, żeby do niego nie podbiec czekała, aż sam do niej podejdzie.
Na Boga, Cathy, moja mała powiedział jej kiedyś pochylając się nad nią, oparty na łokciach, gdy kropelki potu błyszczały jeszcze na jego nagim torsie, a oddech miał przyspieszony jak po wyczerpującym biegu może wyglądasz jak aniołek, ale potrafiłabyś nauczyć samego diabła jeszcze kilku sztuczek.
Mimo że modliła się później o siłę, aby poskromić swoje lubieżne, cielesne pragnienia, robiła to bez większego przekonania i rozkoszne żądze zupełnie nie chciały jej opuścić.
Było jej dobrze z Ralphem, za dnia i nocą, kiedy byli sami i w towarzystwie. Lubiła obserwować, z jakim szacunkiem traktowali go inni mężczyźni bardziej znani, bogatsi i starsi, jak na przykład pułkownik Pennefather czy doktor Leander Starr Jameson, którzy prowadzili całą wyprawę. Ale później mówiła sobie: "Przecież powinni." Ralph był już jednym z dyrektorów Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego pana Rhodesa, a na zebraniach w pokoju konferencyjnym przedsiębiorstwa "De Beers" zasiadał przy jednym stole z lordami, generałami i samym panem Rhodesem. Kiedyś powiedział jej z szerokim uśmiechem na twarzy:
To wielcy ludzie, Cathy, ale im wszystkim tak samo śmierdzą nogi jak i mnie.
Jesteś okropny skarciła go czule.
Kiedyś gdy podsłuchała dwóch rozmawiających o nim kawale-rzystów, a jeden z nich powiedział: "Ralph Ballantyne to porządny facet", czuła się dumna jak paw.
W nocy kochali się gwałtownie, nie czując wstydu ani uprzedzeń, a potem rozmawiali długo, czasami prawie do świtu, jego marzenia
437
i plany były tym bardziej urzekające, iż wiedziała, że może jJ urzeczywistnić.
Przywiezione przez Ralpha cztery karabiny maszynowe typu
Maxim zostały rozpakowane i wyczyszczone, a potem, pewnego
pamiętnego dnia, pojawił się silnik parowy z doczepionym do niego
generatorem prądu i olbrzymi reflektor, taki jak te używane przez
marynarkę wojenną wszystko na wypadek ataku Matabelów.
Tamtej nocy, leżąc w jego ramionach, Cathy zadała Ralphowi pytanie, które zadawali sobie wszyscy.
Co zrobi Lobengula?
A co on może zrobić? Zmierzwił jej włosy, tak jakby j pieścił ulubionego psa. Podpisał koncesję, wziął złoto i bron, a poza tym obiecał ojcu "drogę" do Maszony.
Mówi się, że na jego rozkaz czeka osiemnaście tysięcy ludzi po drugiej stronie Shashi.
Więc niech tu przyjdą, Cathy, moja najdroższa. Nie ma chyba wśród nas takich, którzy nie byliby zadowoleni, mogąc dać im gorzką lekcję.
Mówisz okropne rzeczy powiedziała bez przekonania.
Ale to prawda, na Boga.
Nie strofowała go już, gdy bluźnił lata spędzone w misji Khami i tamtejsze zwyczaje były jak zacierający się w pamięci sen.
Pewnego dnia, na początku lipca 1890 roku, rozbłysło lustro heliografu, niosąc przez piaszczystą, zalaną słońcem ziemię wiadomość, na którą wszyscy czekali długie miesiące. Brytyjski minister spraw zagranicznych w końcu zaakceptował okupację kraju Maszony przez przedstawicieli Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego.
Długa, niezgrabna kolumna rozwinęła się jak wąż. Na jej czele jechał pułkownik Pennefather ubrany w mundur towarzystwa, po jego prawej stronie przewodnik Frederick Selous, którego zadaniem było przeprowadzenie kolumny jak najdalej od osad Matabelów, przejście przez nisko położone, malaryczne tereny przed początkiem pory deszczowej i wprowadzenie jej na wyżynę. Flaga brytyjska powiewała im nad głowami, a trębacz ogłaszał rozpoczęcie wyprawy.
Bohaterowie, wszyscy oni to bohaterowie Ralph uśmiechnął się do Cathy. Ale tylko tacy jak ja potrafią to dostrzec.
Rękawy koszuli miał wysoko podwinięte na muskularnych ramionach, a kapelusz zawadiacko naciągnięty na jedno oko.
Kiedy wrócę, będziemy bogatsi o osiemdziesiąt tysięcy funtów powiedział, objął ją i podniósł wysoko nad ziemię.
Och, Ralph, tak bardzo chciałabym z tobą pojechać.
Wiesz, że pan Rhodes zabronił kobietom przekraczać granicę. Będziesz o wiele bezpieczniejsza w hotelu Lily w Kimberley i mając Jordana, który się o ciebie zatroszczy.
Bądź ostrożny, kochanie przestrzegała go.
Nie ma się o co martwić, Cathy. Diabeł czuwa nad swoim potomstwem.
Ci ludzie nie jadą tu kopać dziur Gandang wystąpił przed siedzących w kole indunów. Są ubrani jak żołnierze i mają ze sobą strzelby, które mogą swoim dymem rozkruszyc granitową skałę.
Co król obiecał Lodzi? zapytał Babiaan. Że mogą przyjechać w pokoju i szukać złota. Dlaczego więc maszerują przeciw nam jak armia?
Bazo wystąpił w imieniu młodych mężczyzn.
Królu, nasze assegai są ostre, a oczy płonące gniewem. Jest nas pięćdziesiąt tysięcy. Czy wrogowie króla odważą się stanąć przeciw nam?
Lobengula spojrzał na jego ładną, pełną entuzjazmu, młodą twarz.
Czasami najgorszym wrogiem jest niecierpliwe serce powiedział cicho.
A czasami, Słoniu rodu Kumało, opieszała ręka.
Na twarzy króla pojawił się cień irytacji, ale zaraz potem Lobengula westchnął.
Kto wie? zgodził się. Kto wie, gdzie znajduje się prawdziwy wróg?
Wróg znajduje się przed tobą, wielki królu, właśnie przekroczył rzekę Shashi, a teraz chce odebrać ci twoją ziemię powiedział Somabula.
Znów wstał Gandang.
Niech ruszą dzidy, Lobengulo, synu Mzilikaziego, niech
439
tt
8'
J
i ojcie
Woły zostały zagnane do prowizorycznej zagrody zbudowa z ustawionych w koło wozów. Widzieli pozycje karabinów maszyi wych Maxim i skrzynie z amunicją. Przy każdym stanowis siedzieli ludzie obsługujący broń, jednak cała scena wydawała raczej spokojna i sielska.
Moglibyśmy ich dopaść po ciemku, zaraz przed świtem, zdążyliby wtedy załadować swoich strzelb mruknął Bazo. Moglibyśmy to zrobić szybko i bez trudu.
Zaczekamy na rozkaz Lobenguli odpowiedział mu ( a potem zerwał się z miejsca.
Bazo krzyknął:
Co się stało, mój ojcze?
Gandang podniósł ossegai i wskazał południową część hory zontu niewyraźną linię wzgórz o bajkowym kształcie, dalek< ponad rzeką Shashi.
Na tych odległych wzgórzach coś mieniło się i błyszczało maleńka plamka jasnego, białego światła jak walczący świetli'3 albo jak migotanie gwiazdy porannej.
Gwiazdy szepnął Gandang z zabobonną trwogą gwiazd świecą na wzgórzach.
Mała grupka oficerów stała za statywem instrumentu. lei teleskopy były wycelowane w odległe, migoczące światełko.
Operator heliografu odczytywał głośno wiadomość, jednocześnie zapisując ją na kartce. .Jowisz radzi zachować pozycję, intencje Lobenguli jeszcze nie wyjaśnione." Jowisz był pseudonimem pana Rhodesa.
W porządku. Pennefather zamknął teleskop z głośnym trzaskiem. Potwierdzić, że wiadomość została odebrana i odczytana.' Operator pochylił się nad pryzmatem instrumentu, dokonał niewielkiej zmiany ogniskowej, przekręcił jedno zwierciadło, aby złapać promienie słońca, i drugie, aby odbić je w kierunku odległych wzgórz. Potem złapał za dźwignię i podobna do żaluzji zasłona zaczęła klekotać przesyłając kropki i kreski alfabetu Morse'a poprzez osiemdziesiąt kilometrów zupełnej głuszy.
Pennefather odwrócił się i podszedł do maszyny parowej stojącej na ogromnych żelaznych kołach. Spojrzał na Ralpha. 442
Możemy odpalać, Ballantyne?
Ralph wyjął z ust czarne, długie cygaro i zasalutował jak żołnierz.
Mamy trzydzieści atmosfer ciśnienia w kotle. Jeszcze z pół I godziny i będzie gwizdał.
W porządku Pennefather nie rozumiał, ani nie podziwiał tych demonicznych urządzeń jeżeli będziemy mieli światło przed zapadnięciem nocy.
' Gandang siedział na swojej tarczy, na ramiona zarzucił kaross ze skór małp. Zimowe wieczory były zimne, nawet tutaj na nizinach. Nie mogli rozpalić ogniska, z trudem rozróżniał twarze młodszych dowódców siedzących naprzeciwko niego.
To było coś, co wszyscy widzieliśmy, a czego nie widzieliśmy nigdy wcześniej.
Słuchacze pomruczeli zgodnie.
To była gwiazda, która spadła z nieba na wzgórza. Wszyscy ją widzieliśmy. Rano wyślę dwóch najszybszych biegaczy z wiadomością dla króla. Trzeba go powiadomić o czarach. Wstał pozwalając kaross opaść na ziemię. Teraz... Nie dokończył zdania.
Zamiast tego skulił się i nakrył głowę tarczą, a stojący wokół niego wojownicy zaczęli jęczeć i lamentować jak przestraszone dzieci.
Wieczorne gwiazdy zgasły ustąpiwszy miejsca wielkiej smudze białego światła, która sięgała z ziemi aż do nieba.
Słońce wróciło powiedział Gandang przerażonym głosem. Spełniła się przepowiednia, cała przepowiednia. Kamienne sokoły odleciały, gwiazdy świeciły na wzgórzach, a teraz słońce świeci o północy.
Fort Salisbury 20 września 1890
Moja najdroższa Cathy
Minęły dwa miesiące, odkąd pocałowałem cię po raz ostatni poza tym brakuje mi twojego gotowania!
Po adresie poznasz, że dojechaliśmy do celu. Po drodze straciliśmy
443
1:
czterech ludzi jeden się utopii, drugi zapił, trzeciego ukąsiły mamba, a czwartego pożarł lew Matabelowie nawet nas nie tknęi Lobengula dotrzymał więc słowa ku zdziwieniu nas wszystkie! Po jedynej wymianie obelg ze starym Gandangiem stojącym na czet ośmiu tysięcy rzezimieszków pozwolili nam przejść; reszta podróż, była pracowita i męcząca tylko pot i odciski!
"Wielki Selous" o mało nas nie zgubił. Potem sam musiałem m\ pokazać przejście, które Isazi i ja znaleźliśmy podczas naszegt małego najazdu na Wielkie Zimbabwe. Selous nazwał je Przejściem Opatrznościowym (to chyba opatrzność sprawiła, że tam z nim byłem), a potem wziął na siebie całą chwalę (czego mu wcale nie bronię). Pewnie napisze następną książkę o swoim bohaterskim, wyczynie!
Dojechaliśmy do Góry Hampden szóstego bieżącego miesiąca. Fantastycznie było pomyśleć, że ojciec bylpierwszym białym człowie-i kiem, który dotarł do tego miejsca.
Jednak Pennefather, w całej swojej nieograniczonej mądrością zdecydował, że jest tu za mało wody i musieliśmy się przenieść^ osiemnaście kilometrów dalej. Oczywiście ten człowiek jest tu nowy, świeżutki nabytek, prosto z Anglii, więc niby skąd ma wiedzieć, że z pierwszym deszczem to miejsce zamieni się w bagno. (Zanim to nastąpi, ja będę już daleko!)
W czasie swoich podróży widziałem wiele zapomnianych przez Boga miejsc, ale drugiego takiego jak to chyba nie ma. Tu jest pełno lwów pożarły mi już piętnaście wołów. Pastwiska są skąpe i rośnie na nich kwaśna trawa. Przypominają mi się pastwiska kraju Ma tabele, ci ludzie wiedzieli, gdzie założyć swoje państwo. Wcale nie będę zdziwiony, jeśli inni również zaczną myśleć o pastwiskach i stadach Lobenguli. Żeby tylko ten stary, przebiegły grubas rzucił wojenną dzidę i dał nam pretekst, nasz sztandar powiewałby teraz nad GuBulawayo a nie nad tym koszmarnym miejscem.
No, ale przynajmniej tylko ja mam tu whisky pełne dwa wozy i robię doskonały biznes biorąc po dziesięć funtów za butelkę. Kiedy wrócę, będziesz miała najpiękniejszy kapelusz w całym Kimberley, moje serduszko.
Jak tylko Pennefather wciągnął flagę, chłopcy mogli zabrać się do roboty co to byl za rejwach! Wszyscy rwali się do wyznaczania działek na złotonośnym terenie, o którym wszyscy tyle słyszeliśmy. 444
Niektórzy już wracają z podwiniętymi ogonami. To nie jest Eldorado, jeśli tu w ogóle jest złoto, trzeba na nie zapracować, a potem oczywiście pan Rhodes i jego Brytyjskie Towarzystwo Południowoafrykańskie zabierze im połowę. Nie przeszkadzało im to, kiedy podpisywali umowy, ale teraz zaczynają pluć sobie w brodę.
Dostaliśmy dzisiaj wiadomość, że w Londynie akcje Towarzystwa sprzedają po trzy funty i piętnaście szylingów i że w ciągu pierwszego tygodnia zdobyliśmy pięć tysięcy nowych udziałowców. Wiem tylko jedno ktokolwiek płaci taką cenę, nigdy nie widział Fortu Salisbury!
"Młody Ballantynie mówi do mnie Leander Stan Jameson miałeś cholernego nosa biorąc połowę swojego wynagrodzenia w akcjach B.T.P. po funcie za jedną. Jameson ja mu na to strasznie to dziwne, że im ciężej pracuję i więcej główkuję, tym mam większe szczęście."
A więc mam czterdzieści tysięcy akcji B.T.P., moja najdroższa. Załączam list do Aarona Fagana, mojego prawnika w Kimberley, polecający mu sprzedanie wszystkich akcji co do jednej. Zanieś mu go proszę, jak grzeczna dziewczynka. Pozbędziemy się ich z zyskiem dwóch funtów i piętnastu szylingów za jedną, a jak wrócę, kupię ci może dwa kapelusze.
Gdybyśmy tylko mieli kraj Matabele nic dziwnego, że Lobengula zostawił Maszonę Maszonom! Choć ta nazwa jest już właściwie nieaktualna, teraz w modzie jest inna Rodezja!
Co za okropna nazwa, nie mam jednak wątpliwości, że spodoba się panu Rhodesowi, a Jordan będzie nią zachwycony. Mam nadzieję, że będą chcieli odkupić moje rodezyjskie akcje nie zapomnij tylko dostarczyć listu Faganowi!
Mimo wszystko, można zarobić tu jeszcze parę groszy. Znalazłem sobie wspólnika, razem budujemy i poprowadzimy sklep i bar. Wygląda na przyzwoitego faceta, jest pracowity, więc dałem mu pięć funtów miesięcznie i dziesięć procent zysku nie ma go co psuć! Jak tylko postawimy budynek i zapełnimy półki, zostawię mu wszystko i przyjadę do ciebie.
Pan Rhodes zaproponował mi pociągnięcie linii telegrafu z Kimberley do Fortu Salisbury za dwadzieścia pięć tysięcy funtów. Coś mi mówi, że można na tym zarobić jakieś dziesięć tysięcy na czysto. Będziesz miała trzy kapelusze. Przyrzekam!
445
J
Muszę wyjechać przed dziesiątym przyszłego miesiąca, jeśli cht zdążyć przed deszczem. Jak zacznie padać, Fortem Salisburyzawładn komary, a wszystkie rzeki między tym miejscem a Shashi wyleją tak że nawet Noe by sobie z nimi nie poradził.
Jak wszystko pójdzie po mojej myśli, będę w Kimberley prze, końcem października, więc napatrz się teraz dobrze na podłogę, moji najdroższa Cathy, bo jak przyjadę, będziesz patrzyła tylko na sufit obiecuję ci to!
Twój kochający; Ralph Ballant (eks-major policji B. j
Musimy zdobyć kraj Matabele i kropka powied; Zouga Ballantyne, a Jordan spojrzał na niego znad zeszytu u. stenotypowania. i
Ojciec siedział na jednym z obitych skórą krzeseł stojącyclj przed biurkiem pana Rhodesa. Za jego plecami zielone aksamitny zasłony były rozchylone i podwiązane paskami żółtego jedwabiu Z ostatniego piętra budynku przedsiębiorstwa "De Beers" rozciąg się widok na Griąualand i na znajdującą się znacznie bliże hałdę niebieskiej ziemi z kopalń Kimberley, którą złożono tan czekając, aż słońce wydobędzie z niej plon w postaci drogocennych diamentów.
Jordan jednak nie zwracał uwagi na widok za oknem; słowa jego ojca przeraziły go. Pan Rhodes natomiast tylko zasłonił oczy i usiadł ciężko przy biurku, prosząc Zougę, aby kontynuował.
Akcje Towarzystwa spadły do sześciu szylingów w porównaniu z trzema funtami i piętnastoma szylingami w dniu, w którym nad Fortem Salisbury załopotała flaga, trzy lata temu.
Wiem, wiem Rhodes pokiwał głową. \
Rozmawiałem z ludźmi, którzy tam zostali; spędziłem j ostatnie trzy miesiące podróżując, zgodnie z pańskim poleceniem, miedzy Fortem Victoria i Salisbury. Oni tam dłużej nie zostaną, nie ! zostaną, jeśli nie pozwoli im pan wziąć tego w swoje ręce. '
Matabele Rhodes podniósł swoją siwą głowę, a Jordan pomyślał, jak bardzo ten człowiek się postarzał w ciągu tych trzech lat. Matabele powtórzył cicho.
446
Mają już dosyć ciągłego zagrożenia ze strony wojowników Lobenguli; ubzdurali sobie, że złoto, którego nie znaleźli w Maszo-nie, leży na ziemiach Lobenguli; poza tym widzieli stada jego dorodnego bydła i porównali je ze swoimi chuderlawymi zwierzakami głodującymi na skąpych pastwiskach, do których ograniczony jest ich wypas.
Proszę dalej Rhodes kiwnął głową.
Wiedzą, że telegraf i linia kolejowa dotrze do nich, tylko jeśli przetnie terytorium Matabelów. Nie mogą już znieść ciągłego zagrożenia malarią lub atakami tubylców. Panie Rhodes, jeśli chce pan utrzymać Rodezję, musi pan zniszczyć Matabele.
Zawsze o tym wiedziałem. Myślę, że wszyscy to przeczuwaliśmy. Ale musimy zachować ostrożność. Musimy liczyć się z polityką liberalnego rządu Gladstone'a. Rhodes wstał i zaczął chodzić wzdłuż półek z oprawionymi w skórę książkami.
Musimy się przygotować. Niech pan pamięta, Ballantyne, że mamy prawo tylko do poszukiwania złota. Jeżeli Lobengula nie będzie nam tego utrudniał, nie możemy wypowiedzieć mu wojny.
A jeśli Lobengula wystąpi przeciwko naszym ludziom i ich prawom?
Wtedy to co innego. Rhodes zatrzymał się przed krzesłem, na którym siedział Zouga. Wtedy musielibyśmy dokończyć za niego tę grę.
A tymczasem akcje towarzystwa spadły do sześciu szylingów przypomniał mu Zouga.
Musimy poczekać na jakiś pretekst powiedział Rhodes a teraz rozpocząć przygotowania. Nie mogę przesłać tej wiadomości przez telegraf, chciałbym, żeby pojechał pan niezwłocznie do Fortu Victoria i pomówił z Jamesonem. Rhodes odwrócił głowę w kierunku Jordana. Nie zapisuj tego polecił, a Jordan posłusznie odłożył pióro. Niech pan powie Jamesonowi, żeby wysłał do mnie kilka telegramów, w których opowie się przeciwko jakimkolwiek zbrojnym interwencjom. Kiedy to wszystko się skończy, będziemy mieli co pokazać ludziom i brytyjskiemu rządowi. A tymczasem niech rozpocznie przygotowania do wojny. Rhodes znów odwrócił się do Jordana. Zapisz moje polecenie. Sprzedać piętnaście tysięcy akcji B.T.P. za możliwie najwyższą cenę. Jameson
447
będzie potrzebował środków na wykonanie zadania. Niech pan mj to powtórzy, Ballantyne. Poprę go w każdej sytuacji, ale potrzebni jest nam pretekst. '
Ralph Ballantyne wjechał na koniu na wysoką skarpę, któn łagodnie opadała przekształcając się w plątaninę lasów i skalistycł wzgórz. Powietrze było tak czyste i rześkie, że widział linię telegrafii sięgającą aż po horyzont.
Druty wyglądały jak jedwabna nić mieniąca się czerwony! złotem w blasku słońca, tak delikatna i cienka, że wydawało si niemożliwe, aby biegła, prosto jak strzała, tysiąc kilometrów do stacji kolejowej w Kimberley. ;
Tę linię poprowadzili ludzie Ralpha. Najpierw wytyczyli trasęJ potem przeszli nią drwale i wycięli drzewa, za nimi przetoczyły sif wozy pełne wysokich słupów, a na samym końcu ogromne szpulf błyszczącego druty miedzianego.
Ralph wynajął dobrych robotników, dobrze im zapłacił i nadzorował rzadziej niż raz w miesiącu. Był dumny widząc te pobłys-kujące druty i myślał o znaczeniu swojego osiągnięcia. I
Obok niego nadzorca zaklął nagle. I
Znowu to samo! Złodziejskie sukinsyny! I wskazał miejsce, gdzie linia słupów wspinała się po stoku porośniętego lasem wzgórza. Przez chwilę Ralphowi wydawało się, że to cień chmury przyćmił blask miedzianego drutu, ale teraz gdy poprawił ostrość lornetki, zauważył, że słupy były zupełnie nagie. Jedźmy powiedział ponuro.
Kiedy dotarli do podnóża wzniesienia, zobaczyli, że jeden ze i słupów został ścięty zaraz przy podstawie i zwalił się jak drzewo. Potem ktoś ściągnął druty i zwinął je w kłębki, o czym świadczyły nie zatarte jeszcze przez wiatr ślady w postaci drobnych rowków. Powoli wjechali na wzgórze, Ralph nie musiał nawet zsiadać z konia, żeby zobaczyć ślady bosych stóp.
Było ich ze dwudziestu powiedział. Również kobiety i dzieci... wycieczka z całą rodzinką, psiakrew!
To kobiety ich do tego namawiają zgodził się nadzorca. Robią sobie z drutu bransoletki. Te czarnule przepadają za nimi.
Na szczycie wzgórza znaleźli jeszcze jeden obdarty z drutów słup. 448
Ukradli jakieś czterysta metrów drutu jęknął Ralph. astępnym razem to równie dobrze może być pięć tysięcy. Wiesz,
:to to robi?
Nadzorca wzruszył ramionami.
Tutejszy wódz Maszona nazywa się Matanka. Ich wioska znajduje się zaraz po drugiej stroni doliny. Nawet stąd widać dym z ognisk.
Ralph wyciągnął karabin z pokrowca. Był to wspaniały wielo-strzałowy winchester model 1890 z wygrawerowanym nazwiskiem właściciela i pozłacanymi elementami metalowymi. Ralph załadował pełny magazynek.
No więc jedźmy do brata Matanki.
' Naczelnik wioski był starym człowiekiem z nogami chudymi jak czapla i kępką bielutkich włosów na głowie. Drżał ze strachu i padł na kolana przed rozwścieczonym młodym białym człowiekiem trzymającym w ręce strzelbę.
Pięćdziesiąt sztuk zażądał Ralph. A następnym razem będzie sto.
Ralph i jego nadzorca wybrali najthistsze krowy ze stad Matanki i poprowadzili je przed sobą na wzgórze, a potem prosto do Fortu Victoria, który znajdował się w połowie drogi między Shashi i Fortem Salisbury.
No dobra, możesz je sam stąd zabrać powiedział Ralph do nadzorcy. Sprzedaj je na aukcji. Powinniśmy dostać po dziesięć funtów za sztukę.
To pokryje koszt wymiany drutów pięćdziesięciokrotnie tamten uśmiechnął się szeroko.
Nie mam zamiaru ponosić strat, kiedy nie muszę roześmiał się Ralph. Jedź już, ja muszę coś załatwić z do-ktorkiem.
Biuro doktora Jamesona, zarządcy ziem Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego, mieściło się w chacie z drewna i żelaza, z niechlujnie położoną strzechą, i znajdowało się naprzeciwko jedynego baru w Forcie Victoria.
A! Młody Ballantyne Jameson powitał Ralpha rozkoszując się obserwowaniem rozdrażnienia na jego twarzy. Należał do nielicznej grupy osób, które nie miały najlepszej opinii o tym młodzieńcu. Ralph był zbyt zarozumiały, odniósł za duży sukces,
29 Twardzi ludzie
449
h - 'vi
a fizycznie był dokładnie tym, czym nie był Jameson: wysoj o szerokich ramionach i ujmującej powierzchowności.
Dowcipnisie mówili, że pewnego dnia Ralph zostanie jedynj właścicielem tej połowy terenów Towarzystwa, na której Rhoć nie położył jeszcze swojej łapy. Nawet Jameson musiał przyznać, jeśli potrzebował kogoś do wykonania jakiegoś zadania nieważc jak trudnego szybko, rzetelnie i miał duże pieniądze, Rai]: Ballantyne był właściwym człowiekiem.
Jameson Ralph odpłacił mu za zniewagę opuszczaj) przy powitaniu tytuł małego doktorka i zwracając się natychmir do drugiego mężczyzny obecnego w pokoju. Generał St. John. Twarz Ralpha rozpłynęła się w uśmiechu. Jak miło pi spotkać, sir! Kiedy przyjechał pan do Fortu?
Mungo St. John pokuśtykał przez pokój, aby uścisnąć Ralphc rękę.
Dzisiaj, z samego rana.
Gratuluję nowej posady, sir.ł Potrzebny jest nam dobj żołnierz. Wszystko się tutaj sypie. Jego komplement był jedni cześnie kpiną wymierzoną w wojskowe aspiracje doktora Jameson Rhodes mianował właśnie St. Johna na stanowisko dowódcy sztabi Będzie oczywiście podlegał Jamesonowi, a zakres jego bezpośredni* odpowiedzialności obejmie policję i sprawy wojskowe w Rodezji.
Czy pańscy ludzie odnaleźli przyczynę braku łączności? -przerwał im Jameson.
Bransoletki przytaknął Ralph. Właśnie taka jesi przyczyna braku łączności. Ale mam nadzieję, że nauczyłem juf tutejszego wodza dobrych manier. Skonfiskowałem pięćdziesiąi sztuk bydła. i
Jameson zmarszczył czoło.
Lobengula uważa Matankę za swojego lennika. Do niego] należy bydło. Ci Maszona wypasają je tylko. Ralph wzruszył ramionami.
W takim razie Matanka będzie się musiał nieźle napocić, a prawdę mówiąc wolę, żeby to był on, a nie ja.
Lobengula nie puści tego płazem... Jameson urwał nagle i grynmas znikł z jego twarzy. Zaczął chodzić w tę i z powrotem za biurkiem, podskakując śmiesznie jak podekscytowany ptak.
A może pociągnął się za swoje małe i krótkie wąsy a może
450
iaśnie na to czekaliśmy. Lobengula nam tego nie przepuści, ale również nie damy sobie w kaszę dmuchać. Stanął i spojrzał Ralpha. Jak długo potrwa naprawa?
Jutro w południe wszystko będzie gotowe odpowiedział Ralph.
Dobrze, bardzo dobrze. Musimy wysłać wiadomość do GuBulawayo, do twojego ojca. Jeśli Zouga poskarży się królowi, że jego lennicy rozkradają własność przedsiębiorstwa, i poinformuje go, że ukaraliśmy Matankę konfiskując bydło, to co wtedy zrobi Lobengula?
Wyśle impi, żeby ukarać Matankę.
Ukarać?
Ściąć mu głowę, zabić jego ludzi, zgwałcić kobiety i spalić wioskę.
Dokładnie. Jameson uderzył pięścią w swoją otwartą dłoń. A wioska Matanki znajduje się na terenie Towarzystwa i pod ochroną brytyjskiego, prawodawstwa. Naszym obowiązkiem będzie więc przegnanie wojowników Lobenguli.
Wojna! powiedział Ralph.
Wojna zgodził się cicho St. John. Dobra robota, młody człowieku. Właśnie na to czekaliśmy.
Ballantyne, czy może pan przygotować wozy i dostarczyć resztę potrzebnych rzeczy dla korpusu ekspedycyjnego, powiedzmy, pięciuset ludzi? na wyprawę do GuBulawayo będziemy potrzebowali dwadzieścia pięć wozów i sześćset koni.
Na kiedy planuje pan wymarsz?
Przed początkiem pory deszczowej. Jameson wydawał się zdecydowany. Wtedy będziemy musieli wszystko zakończyć, zanim zacznie padać.
Dostarczę panu oficjalną umowę, jeszcze przed uruchomieniem telegrafu.
rzucił cugle stajennemu, który
Ralph zeskoczył z konia natychmiast do niego wybiegł.
Mimo że traktował ten dom jedynie jako siedzibę tymczasową 1 korzystał z niego, tylko kiedy przyjeżdżał nadzorować prowadzone roboty lub kontrolować swoje faktorie, był to najbardziej okazały
451
fS!\,::
budynek w całym Forcie Victoria miał nawet oszklone oL i siatki przeciw insektom.
Jego ostrogi brzęczały na schodach, gdy wchodził na werand Usłyszała go Cathy i wybiegła mu na spotkanie trzymając dzieci na ręku.
Tak szybko wróciłeś zawołała uszczęśliwiona dopinają jeszcze bluzkę po karmieniu.
Za bardzo tęskniłem za wami. Zaśmiał się, pocałował _ w usta, a potem wziął od niej dziecko i podrzucił je do góry.
Uważaj. Cathy podbiegła, aby zabrać mu synka, a] Jonathan tylko śmiał się radośnie i przebierał nóżkami z pod niecenia, a po brodzie spłynęła mu kropelka mleka.
Ty mały wstręciuchu. Ralph podniósł go wysoko, a pote oddał Cathy i położył ręce na jej biodrach. Jedziemy GuBulawayo powiedział. .
Kto? Spojrzała na niego ze zdziwieniem. i
St. John, doktorek i ja, a kiedy już tam dotrzemy, akcji B.T.P. podskoczą do pięciu funtów. Ostatnia cena, o jakiej słyszaf łem, to pięć szylingów. Jak tylko naprawią telegraf, wyślę wiadomośj do Fagana: niech mi kupi pięćdziesiąt tysięcy akcji B.T.P.
Wojownicy Bazo wyłonili się z lasu po zachodniej stronie poruszali się cicho jak cienie, byli żądni krwi jak głodne psy.
Zabić Matankę brzmiał rozkaz króla. Zabić go i wszysikici jego ludzi. '
Bazo zaatakował ich o świcie, kiedy pierwszy z nich wyszed przed chatę ziewając i przecierając oczy, potem wyłapali młodi dziewczęta i związali je liną.
Niektórzy współplemieńcy Matanki pracowali dla białego czło wieka w Kopalni Książęcej, jednej z niewielu kopalń złota, któn przynosiły jakikolwiek dochód w Maszonie. Ich praca polegała na kruszeniu i przenoszeniu skały.
Nie wtrącajcie sięzwrócił się Bazo do nadzorcy kopalni.
To sprawa króla. Żadnemu białemu człowiekowi nic się nie stanie.
Potem Matabelowie sprowadzili wszystkich Maszonów do
miejsca, w którym kruszyło się skałę, a gdy ci, przerażeni, pochowali
się pod stoły do sortowania, przeszyli ich dzidami.
452
Wojownicy Bazo przebiegli wzdłuż linii telegrafu. Maszoni | rozwijali ogromne szpule i zakładali błyszczące nici.
Żadnemu białemu człowiekowi nic się nie stanie krzyknął Bazo. Stańcie z boku, biali ludzie. Wyglądał jak szaleniec opętany żądzą zabijania. Nie o was nam chodzi, biali ludzie.
' Jeszcze nie, ale wasz dzień również nadejdzie.
Ściągnęli Maszonów ze słupów telegraficznych, ujadając jak psy rozszarpujące lisa, a ci błagali swoich białych panów o pomoc.
Sprowadzić bydło, całe stado Matanki rozkazał król, więc ludzie Bazo zebrali porozrzucane po wielu pastwiskach łaciate stada Maszonów i pognali je z powrotem na zachód. Razem z nimi zabrali kilka sztuk bydła należącego do białych, które wymieszały się ze stadami Matanki wszystkie zwierzęta wyglądały tak samo, a znaki wypalone na zadach nic nie znaczyły dla matabelskich wojowników.
Zrobili to wszystko tak szybko, że Jameson i grupa pośpiesznie zebranych ochotników ledwie dogonili ich, zanim przekroczyli granicę Rodezji. ,,.-_-
Bazo miał ze sobą trzydziestu ośmiu ludzi. Kiedy zobaczył jeźdźców, odwrócił się, aby pozdrowić Jamesona, a za jego plecami ustawił się zwarty rząd wojowników.
Sakubona, Daketela! Witam cię, doktorze! Nie obawiaj się, z rozkazu króla białym ludziom nic się nie stanie.
Rozległ się szczęk zamków jednak ochotnicy ładowali swoje karabiny. Trzydziestu ośmiu przeciw pięciuset...
Doktor wystąpił do przodu. Ralph szepnął do St. Johna:
Na Boga, ten facet to niezły kogucik, zaraz nas wszystkich w to wplącze.
Jameson jednak zachował spokój, kiedy stanął w strzemionach i zawołał:
Wojownicy Matabele, dlaczego przekroczyliście granicę?
Hau, Daketela! Bazo odpowiedział z udawanym zdziwieniem. O jakiej granicy mówisz? Cała ta ziemia należy przecież do Lobenguli. Nie ma tu żadnych granic.
Ludzie, których zabiliście, znajdowali się pod moją ochroną.
Ci ludzie byli Maszona odpowiedział pogardliwie Bazo. A Maszona to psy Lobenguli, może ich zabić lub trzymać, jak mu się podoba.
Bydło, które ukradłeś, należy do moich ludzi.
453
Całe bydło Maszona należy do króla. Nagle St. John krzyknął:
Jameson, uważaj na tych z lewej.
Kilku ludzi Bazo przecisnęło się do przodu, żeby lepiej słyszeć i widzieć. Niektórzy byli uzbrojeni w stare strzelby typu Martini-Henry, prawdopodobnie te same, którymi Rhodes zapłacił za koncesję.
Jameson odwrócił się w ich stronę.
Cofnąć się! krzyczał. Cofnąć się, mówię.
Podniósł karabin, aby wzmocnić swoje słowa, a jeden z Mata-belów instynktownie wykonał taki sam gest, niemal wywołując panikę w grupie białych ludzi.
Mungo St. John chwycił za broń i gdy tylko kolba dotknęła jego ramienia, pociągnął za spust. Strzał zagrzmiał w dusznym, rozgrzanym powietrzu, a ciężka kula ugodziła Matabele w nagi tors. Jego strzelba z łoskotem upadła na ziemię, a z piersi wytrysnął mały strumyk jasnej krwi. Wojownik odwrócił się powoli, niemal z wdziękiem, pokazując ogromną dziurę między łopatkami, przez którą wyszła kula. Potem upadł wierzgając jeszcze konwulsyjnie nogami.
Nie wolno wam tknąć białego człowieka!
Krzyk Bazo przerwał ciszę, ale nie więcej niż pół tuzina jeźdźców znało jego język. Dla wszystkich innych brzmiało to jak rozkaz do ataku. Odgłosy strzałów wymieszały się ze stukiem kopyt i rżeniem przerażonych koni, a niebieski dym z unoszącym się jasnym kurzem i falującymi pióropuszami uciekającego impi.
Wojownicy Bazo wbiegli do lasu, huk wystrzałów milkł, a w końcu zanikł zupełnie, konie również się uspokoiły. Mała grupka przerażonych wojowników siedziała patrząc na martwych towarzyszy leżących przed nimi na polanie. Wyglądali jak zabawki porzucone przez rozdrażnione dziecko.
Ralph nie wyciągnął nawet swojego pozłacanego winchestera, a w ustach spokojnie trzymał długie, nie zapalone cygaro. Mówił trzymając je w zębach i uśmiechając się ironicznie.
Naliczyłem trzydziestu trzech, doktorze powiedział głośno. Nawet nie najgorsze polowanie, jak na tak płochliwą zwierzynę. Potarł zapałkę o wysokie cholewy swoich butów i zapalił nią cygaro; potem zebrał cugle i odwrócił głowę konia w kierunku fortu.
454
Na środku zagrody dla kóz Lobengula obracał w swojej wąskiej, delikatnej dłoni mały płócienny woreczek pełen suwerenów. Było z nim tylko trzech Matabelów: Gandang, Somabula i Babiaan. Wszystkim innym kazał odejść.
Przed nim stała mała grupka białych. Zouga przyprowadził na spotkanie Louise. Nie odważyłby się zostawić jej samej w chacie po drugiej stronie palisady królewskiego kraalu, zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z nastroju wśród Matabelów po masakrze koło Fortu Victoria.
Również przed królem, ale nieco dalej, stali Robyn i Clinton Codringtonowie.
Ciągle bawiąc się woreczkiem złota, Lobengula zwrócił się do Robyn.
Widzisz, Nomusa, to są złote monety, które poradziłaś mi przyjąć od Lodzi.
Wstyd mi za to, królu szepnęła Robyn.
Powiedz mi szczerze, czy podpisując ten dokument straciłem swoją ziemię? . s,rt^,",
Nie, królu, oddałeś w ten sposób tylko złoto, które się pod nią znajduje.
Ale jak można szukać złota nie mając ziemi, którą jest przysypane? zapytał Lobengula, a Robyn milczała zakłopotana. Nomusa, powiedziałaś, że Lodzi to człowiek honoru. Dlaczego więc mi to robi? Jego ludzie panoszą się w moim kraju i nazywają go swoim. Strzelają do moich wojowników, a teraz zbierają przeciw mnie wielką armię, z wozami, strzelbami i tysiącami żołnierzy. Jak Lodzi może mi to robić, Nomusa?
Nie potrafię ci odpowiedzieć, królu. Oszukałam cię, bo sama zostałam oszukana.
Lobengula westchnął.
Wierzę ci, Nomusa. Nadal jesteśmy przyjaciółmi. Przyprowadź swoją rodzinę do kraalu, zaopiekuję się wami podczas czekającej nas burzy.
Nie zasługuję na to, królu. Słowa uwiązły jej w gardle.
Nic ci tu nie grozi, Nomusa. Masz słowo Lobenguli. Powoli odwrócił się do Zougi.
To złoto, Bakela. Czy to zapłata, jaką dostałem za krew 'moich ludzi? Rzucił woreczek Zoudze pod nogi. Weź swoje
złoto i oddaj je Lodzi.
455
Lobengulo, jestem twoim przyjacielem i mówię ci to jako przyjaciel. Jeśli nie przyjmiesz zapłaty miesięcznej, Lodzi potraktuje to jak zerwanie umowy.
Czy zabicie moich ludzi nie było zerwaniem umowy, Bake-la? Zapytał Lobengula smutnym głosem. Jeśli nie, to muszę powiedzieć, że moi ludzie tak to widzą. Moje regimenty zbierają się już na Wzgórzach Indunów; wojownicy mają na sobie wojenne pióropusze, niosą assegai i strzelby, a ich oczy pałają gniewem. Krew Matabele została przelana, Bakela, a wrogowie króla zbierają się przeciw niemu.
Wysłuchaj mnie, królu, przemyśl to, zanim wyślesz swoich ludzi do walki. Jakie oni mają pojęcie o walce z Anglikami? Zouga był zły, a blizna na jego policzku stała się czerwona jak pręga od uderzenia batem.
Moi ludzie ich pożrą powiedział Lobengula tak jak pożarli Zulusów na Wzgórzu Małej Ręki.
Po Małej Ręce było Ulundi przypomniał mu Zouga. Ziemia była czarna od zuluskich trupów, a potem Anglicy założyli łańcuchy na nogi zuluskiego króla i wysłali go na wyspę za morzem.
Bakela, już za późno. Nie mogę powstrzymać moich ludzi. I tak zbyt długo trzymałem ich na uwięzi.
Twoi ludzie są odważni, kiedy idą zabijać kobiety lub dzieci, ale nigdy jeszcze nie zmierzyli się z prawdziwymi mężczyznami.
Gandang stojący za królem aż syknął ze złości, ale Zouga brnął odważnie dalej.
Wyślij ich do domu, niech figlują z żonami i stroją się w piórka, bo jeśli każesz im walczyć, będziesz miał dużo szczęścia, jeśli dożyjesz momentu, w którym zapłonie twój kraal, a twoje stada znajdą się w rękach białego człowieka.
Tym razem wszyscy trzej indunowie syknęli, a Gandang niemal rzucił się na Zougę, ale Lobengula wyciągnął rękę, aby go powstrzymać.
Bakela jest gościem króla powiedział. Dopóki przebywa w moim kraalu, każdy włos na jego głowie jest święty. Idź, Bakela, odejdź już dzisiaj i weź ze sobą twoją kobietę. Idź do Daketeli i powiedz mu, że moje impi są już gotowe. Jeśli on przekroczy rzekę Gwelo, każę moim ludziom ruszyć do walki.
Lobengula, jeśli odejdę, zostanie zerwana ostatnia nić łącząca
456
czarnego i białego człowieka. Nie będzie już więcej rozmów. Będzie wojna.
Niech więc tak się stanie, Bakela.
To nie była łatwa podróż. Wybrali drogę przetartą przez wozy Ralpha kursujące między Fortem Victoria i GuBulawayo. Zostawili wszystkie meble i resztę dobytku w chacie na zewnątrz palisady królewskiego kraalu mieli ze sobą tylko zrolowane koce przyczepione do łęków siodeł i torbę z jedzeniem na jednym z zapasowych koni, które ciągnął za sobą Jan Cheroot.
Louise jechała jak mężczyzna siedziała na oklep i nie narzekała. Piątego dnia, nieoczekiwanie, natknęli się na kolumnę Jamesona stacjonującą w pobliżu wieży szybu kopalni żelaza, gdzie zbierali się ochotnicy z Salisbury i Fortu Victoria.
Zouga, czy Jameson ma zamiar tym pokonać impi Lo-benguli?
Mały obóz wyglądał wręcz żałośnie. Były w nim dwa tuziny wozów, na brezentowych plandekach większości z nich widać było znak firmy transportowej Ralpha. Uwagę Zougi przykuło jednak to, co było rozmieszczone w równych odstępach na obrzeżach obozowiska.
Karabiny maszynowe powiedział. Sześć, a każdy wart pięciuset ludzi. Mają też karabiny polowe, spójrz na ich rozmieszczenie.
Musisz z nimi iść?
Wiesz, że muszę.
Wjechali do obozu. Kiedy przejeżdżali obok jednego ze stanowisk strzelniczych, usłyszeli głośne powitanie, które aż zaniepokoiło wartowników.
Ojcze! Ralph zeskoczył z najbliższego wozuC
Mój chłopiec! Zouga zsiadł z konia if uściskał syna serdecznie. Powinienem się spodziewać, że będziesz tam, gdzie się coś dzieje. \
Louise pochyliła się nie zsiadając z konia, a Ralph musnął jej policzek swoim okazałym wąsem.
Ciągle nie mogę uwierzyć, że mam tak młodą i piękną macochę.
457
Jesteś moim najukochańszym synem zaśmiała się ale kochałabym cię jeszcze bardziej, gdybyś przygotował mi gorącą kąpiel.
Zza brezentowego parawanu Louise domagała się ciągle następnych wiader gorącej wody, które Zouga musiał przynosić, dopełniając metalową balię. Grube warkocze Louise były spięte na czubku głowy, a jej skóra różowa od niemal wrzącej wody, nic nie przeszkadzało jej jednak brać pełnego udziału w rozmowie prowadzonej po drugiej stronie parawanu.
Ralph i Zouga siedzieli przy stole, między nimi znajdował się niebieski emaliowany dzbanek z kawą i butelka whisky.
Mamy wszystkiego sześciuset osiemdziesięciu ośmiu ludzi.
Uprzedzałem Rhodesa, że będzie potrzebował tysiąc pięciuset. Zouga zmarszczył brwi.
Major Goold-Adams dowodzi grupą pięciuset ochotników gotowych do wymarszu z Macloutsi.
Nie uda im się dotrzeć tutaj na czas, żeby wziąć udział w walce. Zouga potrząsnął głową. A co z posiłkami i awaryjnymi dostawami broni i amunicji? Co się stanie, jeśli wpadniemy w jakąś zasadzkę? Jaką mamy szansę na pomoc?
Ralph uśmiechnął się szatańsko.
Ja tu jestem całym zaopatrzeniem, chyba nie sądzisz, że podzieliłbym się z kimś zyskami.
Dostawy? Posiłki?
Ralph rozłożył ręce w geście wyrażającym przeczenie.
Doktor twierdzi, że nie są nam potrzebne. Bóg i pan Rhodes są po naszej stronie.
Jeśli cokolwiek potoczy się nie po naszej myśli, nikt nie pozostanie żywy po tej stronie Shashi, mężczyźni, kobiety czy dzieci. Impi Lobenguli są żądne krwi. Ani król, ani indunowie nie będą w stanie ich kontrolować, kiedy rozpocznie się wojna.
I ja o tym myślałemprzyznał Ralph. Cathy i Jonathan są w Forcie Victoria, spakowani i gotowi do drogi, jest z nimi stary Isazi i jeden z moich ludzi. Mam zapasowe zaprzęgi mułów rozlokowane na całej trasie z Fortu do Shashi. Jak tylko Jameson da rozkaz do wymarszu, moja rodzina będzie w drodze na południe.
Ralph, zabiorę Louise do Fortu. Mogłaby zatrzymać się u Cathy i wyjechać z nią?
Nikt nie pyta mnie o zadanie? Louise zawołała zza
458
parawanu i ze złości plusnęła wodą. Przysięgłam być z tobą, dopóki śmierć nas nie rozłączy, Zougo Ballantyne.
Przysięgałaś również szanować mnie, kochać i być mi posłuszną przypomniał jej Zouga i puścił oko do Ralpha. Mam nadzieję, że nie męczysz się tak ze swoją żoną.
Trzeba je regularnie bić i robić dużo dzieci poradził mu Ralph. Oczywiście, że Louise może zabrać się z Cathy, ale lepiej, żebyś już teraz zabrał ją do Fortu. Lobengula strasznie zalazł doktorowi za skórę. Urwał i wskazał zbliżającego się kawalerzy-stę. Wygląda na to, że w końcu dowiedział się o twoim przybyciu.
Dyszący kawalerzysta zasalutował i zapytał:
Czy pan major Zouga Ballantyne? Doktor Jameson prosi pana do swojego namiotu, jak tylko znajdzie pan wolną chwilę.
Doktor Jameson wstał pośpiesznie zza biurka i wybiegł przed namiot, aby przywitać się z Zougą.
Ballantyne, martwiłem się o pana. Czy przyjechał pan prosto od Lobenguli? Jakie są szansę? Jakimi siłami on dysponuje? Urwał i sam siebie skarcił. O czym to ja myślę? Ma pan ochotę na drinka? Wprowadził Zougę do namiotu. Zna pan oczywiście generała St. Johna... Zouga zesztywniał, a jego twarz stała się bez wyrazu.
Zouga. Mungo St. John siedział nonszalancko na składanym, płóciennym krześle i nie zadał sobie trudu, aby podejść czy wyciągnąć rękę. Czas leci, a ty ciągle wyglądasz doskonale. Najwyraźniej małżeństwo ci odpowiada, nie miałem wcześniej okazji, żeby wam pogratulować.
Dziękuję Zouga kiwnął głową.
Oczywiście wiedział, że Mungo był dowódcą sztabu, ale nie był przygotowany na złość i gorycz wypływające z tego spotkania. Louise była kochanką tego człowieka, on pieścił jej drogocenne, delikatne ciało. Zouga starał się wyrzucić tę myśl z pamięci, ale natychmiast na jej miejsce wkradła się inna widział Louise na Śpustyni, jej skórę wypaloną przez słońce... To Mungo St. John pozwolił jej odejść, a potem nawet nie próbował jej odnaleźć.
Słyszałem, że przywiozłeś ze sobą żonę jego jedyne oko
459
błysnęło złośliwie. Musicie zjeść dziś ze mną obiad; przyjemnie będzie porozmawiać o dawnych czasach.
Moja żona ma za sobą długą, męczącą podróż. Zouga utrzymywał głos na jednym poziomie; nie chciał dać mu satysfakcji i pokazać swoich prawdziwych uczuć. A zaraz o świcie zabieram ją do Fortu Victoria.
Świetnie! przerwał im Jameson. To się dobrze składa, potrzebny mi ktoś godny zaufania, kto mógłby wysłać stamtąd wiadomość dla pana Rhodesa. Ale wróćmy do tematu, Ballantyne, co się dzieje w GuBulawayo i jak ocenia pan nasze szansę?
Lobengula czeka na pana, doktorze, jego ludzie już rwą się do walki, a pańskie siły nie prezentują się imponująco. W innych okolicznościach powiedziałbym, że walka z Matabelami bez posiłków i możliwości odsieczy to samobójstwo. Jakkolwiek...
Jakkolwiek popędzał go zniecierpliwiony Jameson.
Cztery regimenty Lobenguli, te, które wysłał przeciw Lewa-nice, królowi Barotse, są nad Zambezi i nie będzie mógł ich użyć.
Dlaczego nie?
Ospa odpowiedział Zouga. Lobengula nie odważy się ich wezwać na południe.
W takim razie mamy z głowy połowę matabelskiej armii wykrzyknął Jameson. To znak niebios, co pan na to, St. John?
Ryzyko na pewno jest wielkie, ale proszę pomyśleć o stawce. Możemy podbić cały kraj łącznie ze stadami bydła i złotem. Moim zdaniem, jeśli w ogóle mamy wyruszyć, powinniśmy zrobić to teraz.
Ballantyne, pańska siostra, ta misjonarka, jak ona się nazywa? Codrington, czy ona i jej rodzina są ciągle w Khami?
Zouga przytaknął skinieniem głowy, nieco zdziwiony, a Jameson wyciągnął ołówek i napisał nim coś na kartce. Potem podał ją Mungo St. Johnowi. Ten przeczytał wiadomość i uśmiechnął się. Wyglądał jak drapieżny ptak z tym swoim zakrzywionym nosem.
Tak powiedział. Doskonale. Następnie podał papier Zoudze. Jameson napisał na nim drukowanymi literami następującą wiadomość.
PILNE DLA JOWISZA REGIMENTY MATABELÓW GOTOWE DO ATAKU STOP KOBIETY I DZIECI W RĘKACH MATABELSKIEGO TYRANA STOP ROZKAZ NATYCHMIA-
460
STOWEGO WYMARSZU NA RATUNEK STOP PROSIMY
0 NIEZWŁOCZNĄ ODPOWIEDŹ.
Nawet Labouchere nie mógłby nam nic teraz zarzucić zauważył Zouga z grymasem na twarzy. Labouchere był wydawcą pisma "Truth", ulubieńcem wszystkich uciśnionych i jednym z elokwentnych i zaciekłych przeciwników Rhodesa. Zouga podał kartkę Jamesonowi, ale on odmówił jej przyjęcia.
Proszę to wziąć i wysłać. Domyślam się, że dzisiaj pan nie wyruszy.
Za godzinę będzie już ciemno, a moja żona jest bardzo ' zmęczona.
Doskonale zgodził się Jameson. Ale wróci pan szybko z odpowiedzią pana Rhodesa?
Oczywiście.
Chciałbym pana jeszcze o coś poprosić.
O co?
Wyjaśni to panu generał St. John. Zouga odwrócił się
1 spojrzał na niego podejrzliwie.
Zachowanie Munga nagle stało się bardzo ugodowe.
Zouga, nie ma wśród nas takiego, który nie czytał twojej Odysei myśliwego. Powiedziałbym nawet, że to Biblia tych, którzy chcą dowiedzieć się czegoś o tym kraju i jego ludziach.
Dziękuję. Zouga pozostawał nieugięty.
Uważam, że jednym z najbardziej interesujących fragmentów jest ten opisujący twoją wyprawę do wyroczni Umlimo, na te wzgórza na południe od GuBulawayo.
Matopos podpowiedział mu Zouga.
Tak, oczywiście, Matopos. Potrafiłbyś odnaleźć drogę do jaskini tej czarownicy? W końcu minęło już dwadzieścia pięć lat.
Mógłbym ją odnaleźć odpowiedział Zouga bez wahania.
Doskonale przerwał im Jameson. St. John, proszę powiedzieć dlaczego.
Ale Mungo wydawał się odchodzić od tematu.
Znasz tego starego Zulusa, który pracuje u twojego syna...
Isaziego, woźnicę Ralpha? zapytał.
Właśnie jego. Więc tak, złapaliśmy czterech Matabelów i zamknęliśmy go razem z nimi. Uznali go za swojego i rozmawiali przy nim niczego nie podejrzewając. Dowiedzieliśmy się miedzy
461
innymi, że Umlimo wezwała wszystkich szamanów na jakieś święto, na wzgórza.
Tak zgodził się Zouga. Słyszałem o tym przed opuszczeniem GuBulawayo. Umlimo przepowiedziała wojnę i obiecała matabelskim impi amulety, które mają zamienić nasze kule w wodę.
A więc to prawda. Mungo pochylił głowę, a potem w głębokim zamyśleniu dodał: Jak wielki wpływ ma ta prorokini?
Umlimo to jakby półbogini, to dziedziczny tytuł wywodzący się z czasów przed przybyciem Matabelów na te ziemie, może tysiąc albo nawet więcej lat wcześniej. Najpierw Mzilikazi, a teraz Lobengula jest w jej mocy. Słyszałem nawet, że Lobengula uczył się u niej magii.
W taki razie musi mieć duży wpływ na Matabelów.
Niewiarygodnie duży. Lobengula nie podejmie bez niej żadnej ważnej decyzji. Żadne impi nie przystąpi do walki bez jej amuletów.
A gdyby tak zginęła w dniu naszego najazdu na Matabele?
Wywołałoby to konsternację u króla i wśród jego wojowników. Musieliby działać na oślep. Jej amulety straciłyby swoją moc, a rady mogłyby odwrócić się przeciwko nim. Wybranie następnej prorokini zabrałoby co najmniej trzy miesiące, a w tym czasie Matabelowie byliby zupełnie bezbronni.
Zouga, chciałbym, żebyś wybrał sobie najbardziej wytrzymałych i najlepszych jeźdźców, jakich mamy, pojechał z nimi do jaskini tej czarownicy i zniszczył ją oraz wszystkich jej czarowników.
Will Daniel, sierżant Zougi, był Kanadyjczykiem, który spędził w Afryce dwadzieścia lat nie tracąc charakterystycznego akcentu. Walczył z murzyńskimi plemionami nad Rzeką Rybią i w Zululan-dzie. Chwalił się, że pod Ulundi zabił jednym strzałem trzech Cetewayów i zrobił sobie torebkę na tytoń ze skalpu jednego z nich. Brał udział w tłumieniu rebelii w Gazalandzie i walczył na Gołębim Wzgórzu przeciw wolnym obywatelom Republiki Transvaalskiej. Will Daniel wykuwał swoją reputację tam, gdzie lała się krew. Był postawnym mężczyzną, przedwcześnie wyłysiałym, z dużymi uszami odstającymi od jego błyszczącej głowy jak uszy dzikiego psa
462
i potężnym brzuchem. Na jego twarzy widniał szeroki uśmiech, który jednak zupełnie nie zmieniał wyglądu zimnych, małych oczu.
Nie musisz go ani lubić, ani mu ufać poradził Zoudze Mungo. Ale to robota właśnie dla niego.
Z Willem Danielem jechał Jim Thorn, połowę od niego mniejszy, ale równie nieciekawy osobnik. Mały, chuderlawy londyńczyk z rysami twarzy typowego mieszczucha tak mocno wyrytymi na jego wymizerowanej, smutnej fizjonomii, że pięćset afrykańskich słońc nie zdołałoby ich wypalić. Doktor Jameson wypuścił go z więzienia w Forcie Victoria, gdzie oczekiwał na proces za zachłostanie na śmierć Maszony pejczem ze skóry nosorożca. Jego ułaskawienie zależało od zasług podczas tej kampanii.
Możesz na nim polegać, zrobi wszystko, co mu każesz polecił go Mungo St. John.
Pozostałych trzynastu kawalerzystów było ludźmi podobnego pokroju. Wszyscy zgłosili się na ochotnika i podpisali umowę, której treść nigdy nie miała wyjść na jaw. Żadna z jej kopii nie została wysłana do pełnomocnika rządowego w Kapsztadzie ani do rządu Gladstone'a w Londynie. Przyczyną był fakt, że na jej mocy każdy z ochotników miał dostać część ziemi Lobenguli, jego stad i skarbu; w tekście celowo użyto słowa "łup".
Pierwszej nocy po wyruszeniu z obozu Will Daniel podszedł cicho do śpiącego nieco dalej od innych Zougi. Kiedy pochylił się nad nim, żylasta ręka nagle -zacisnęła się na jego szyi, a między żebrami poczuł lufę rewolweru wepchniętą z taką siłą, że płuca skurczyły mu się jak przebity balon.
Jeszcze raz się do mnie podkradniesz, to cię zabiję Zouga syknął mu w twarz; Will uśmiechnął się z podziwem, a jego zęby błysnęły w świetle księżyca.
Mówili mi, że jesteś ostry.
Czego chcesz?
Ja i chłopaki chcemy sprzedać nasze koncesje, trzy tysiące morgów każdy, to jest dziewięćdziesiąt tysięcy akrów. Możesz je dostać po setce.
Jeszcze ich nie macie.
Będziesz musiał zaryzykować, kapitanie.
Myślałem, że jest pan na warcie, sierżancie.
Zrobiłem sobie małą przerwę, sir.
463
ii
Jeśli jeszcze raz zejdziesz z posterunku, sam cię zabiję, nie zawracając sobie głowy sądem wojskowym.
Daniel popatrzył mu przez chwilę w oczy.
Tak jest powiedział i uśmiechnął się ponuro.
Zouga prowadził swój patrol na południowy zachód przez lasy, w których przed laty polował na wędrujące stada słoni. Te olbrzymy już dawno stąd zniknęły, a stada mniejszych roślinożerców zostały przerzedzone przez nowych osadników i gdy tylko zwierzęta dostrzegały małą grupkę jeźdźców, rozbiegały się we wszystkich kierunkach.
Zouga unikał dróg łączących wojskowe osady Matabelów, a kiedy musieli przejechać obok jakiejś wioski robili to w nocy. Wiedział, że wszystkie impi odpowiedziały na rozkaz króla i stawiły się w Thabas Indunas, jednak poczuł ogromną ulgę na widok granitowych kopuł Wzgórz Matopos górujących nad szczytami drzew. Po chwili znaleźli się już w labiryncie wąwozów o wysokich, stromych ścianach.
Późnym wieczorem podeszło do niego czterech ludzi, na czele z Willem Danielem i Jimem Thornem.
Przeprowadziliśmy głosowanie wśród chłopaków. Weźmiemy setkę za wszystko. Will uśmiechnął się przymilnie. Nie stać nas nawet na to, żeby się upić, kiedy wrócimy do domu, a pan ma pas pełen pieniędzy. Pewnie jest cholernie ciężki, a do tego nie zda się na wiele, jeśli jakiś matabelski snajper wsadzi panu w plecy kulkę.
Na jego twarzy ciągle gościł uśmiech, ale po oczach było widać, że nie żartuje. Jeśli Zouga nie kupi ich koncesji, może to przypłacić życiem, a oni i tak podzielą się później zawartością jego pasa.
Zouga rozważył możliwość przeciwstawienia się Willowi, ale oprócz niego było ich jeszcze czternastu. Złoto w jego pasie mogło stać się dla niego wyrokiem śmierci. Matabelowie stanowili wystarczająco duże zagrożenie.
Mam siedemdziesiąt pięć suwerenów powiedział poważnie.
W porządku zgodził się Will. Zrobił pan dobry interes, majorze.
Zouga sporządził umowę sprzedaży koncesji, podpisało się pod
464
nią dwunastu kawalerzystów, a Will Daniel i dwóch innych analfabetów postawiło krzyżyki, a potem wszyscy zasiedli do dzielenia zawartości pasa. Zouga poczuł ulgę mając ich z głowy, potem- schował umowę do torby przy siodle i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że Will Daniel miał rację. Jeśli okaże się, że ich koncesje mają pokrycie, zrobił naprawdę dobry interes. Postanowił, że gdy dołączy do kolumny Jamesona, kupi koncesje od wszystkich innych poszukiwaczy przygód, którzy będą chcieli się ich pozbyć za cenę butelki whisky.
Zouga zapomniał już, jakie dziwne wrażenie wywiera cisza na Wzgórzach Matopos: cisza jest tam czymś materialnym. Żaden ptak nie śpiewał ani nie tańczył na gałązkach gęstego poszycia otaczającego wąską ścieżkę, nie czuło się nawet najsłabszego podmuchu wiatru, który nie mógł dosięgnąć dna granitowej doliny.
Cisza i upał wpłynęły nawet na twardych, niewrażliwych mężczyzn podążających za Zougą. Jechali trzymając na udach karabiny, ze zmrużonymi oczami od blasku kryształków miki uwięzionych w granitowej skale, byli ostrożni i czujni gęste, ciemnozielone krzaki rosnące wokół napełniały ich strachem.
Czasami wąskie ścieżki, wzdłuż których jechali, urywały się nagle wtedy musieli wracać tą samą drogą i szukać innego przejścia, ale zawsze wiodącego na południowy zachód. Trzeciego dnia doczekali się nagrody.
Zouga znalazł szeroką, bitą drogę wiodącą z GuBulawayo do sekretnej jaskini Umlimo. Była na tyle szeroka i równa, że mógł pozwolić koniowi na krótki cwał. Na jego rozkaz kawalerzyści pozakładali koniom na kopyta skórzane osłony, dzięki temu było słychać jedynie skrzypienie siodeł i, od czasu do czasu, szelest łamanej gałęzi. Pochylili się w siodłach wyrywając się do przodu, jak trzymane na smyczy psy gończe, które poczuły trop. Jameson obiecał im premię w wysokości dwudziestu gwinei dla każdego i cały łup, jaki zdołają wywieźć z jaskini Umlimo.
Zouga zaczął wreszcie rozpoznawać charakterystyczne punkty niemal idealnie kuliste kamienie, jeden wielkości kopuły katedry
30 Twardzi ludzie
465
Św. Pawła i dwa mniejsze. Oceniał, że około południa dotrą do wejścia do jaskini. Zatrzymał patrol i pozwolił zjeść szybki posiłek, sam przeszedł się wzdłuż linii żołnierzy sprawdzając sprzęt i przydzielając każdemu oddzielne zadanie.
Sierżancie, pan i kawalerzysta Thorn macie trzymać się blisko mnie. Pojedziemy pierwsi; w dolinie, między chatami mogą być jacyś Matabelowie. Nie zatrzymujcie się, nawet jak będą wśród nich wojownicy, zostawcie ich dla innych. Jedźcie prosto do jaskini na końcu doliny; musimy dopaść tę czarownicę, zanim
!' zdąży uciec.
A jak ona wygląda, kapitanie?
Nie jestem pewien, może być całkiem młoda, pewnie naga.
Zostaw ją mi, stary. Jim Thorn uśmiechnął się lubieżnie i trącił Willa łokciem, Zouga puścił jego uwagę mimo uszu.
Każda kobieta, jaką znajdziecie w jaskini, będzie czarownicą. Nie zwracajcie uwagi na odgłosy dzikich zwierząt albo dziwne dźwięki, pamiętajcie, że ona jest utalentowanym brzuch om owcą. Podał im wszelkie znane sobie szczegóły i zakończył poważnie: To wszystko brzmi okrutnie, ale może w ten sposób oszczędzimy życie wielu naszych ludzi.
Znów wsiedli na konie. Droga zaczęła zwężać się, a rosnące na jej brzegach krzaki drapały jeźdźców po łydkach. Koń Zougi, niezgrabnie stąpający w skórzanych butach naciągniętych na kopyta, przecisnął się przez wąski przesmyk. Kiedy już przeń przeszedł, Zouga spojrzał w górę badając granitową skałę zamykającą im drogę. Wejściem do korytarza była ciemna, pionowa szczelina, powyżej której, w niszy, była umieszczona strażnica.
Patrząc na nią, Zouga zauważył jakiś ruch.
Uważać, tam na górze! Gdy tylko krzyknął, na szczycie skalnej ściany pojawiło się dwunastu czarnych mężczyzn, każdy z nich zrzucił coś, co wyglądało jak pęk tyczek. Spadając, wiązki rozpadły się, błysnęły stalowe ostrza, które leciały prosto na nich. W powietrzu słychać było świst, cichy jak uderzenia skrzydeł jaskółki, potem grzechotanie stali obijającej się o skałę, a w końcu głuchy odgłos ostrzy wbijających się w miękką ziemię.
Jeden z oszczepów wbił się któremuś z żołnierzy w szyję, przeszedł koło obojczyka i przeszył płuco, a kiedy ranny próbował krzyknąć, krew zabulgotała mu w gardle i spłynęła po brodzie. Jego
466
koń cofnął się, zarżał dziko i wyrzucił go z siodła; nagle w wąskim przejściu powstała panika krzyki i zamieszanie.
W całym tym chaosie Zoudze udało się zachować zimną krew i bacznie obserwować krawędź urwiska znów pojawili się na niej obrońcy, każdy z nowym pękiem oszczepów na ramieniu. Zouga puścił wodze i trzymając strzelbę obiema rękami wycelował ją pionowo do góry.
Strzelał szybko, jak mógł, i ładował następne naboje. Nie mógł dobrze wycelować, ponieważ koń tańczył pod nim jak oszalały, jednak po chwili jeden z ludzi na górze zgiął się do tyłu, zamachał ramionami, a następnie spadł w przepaść, krzycząc i wirując w powietrzu. Uderzył w skałę naprzeciwko konia Zougi, jego krzyki gwałtownie ucichły.
Pozostali obrońcy rozbiegli się, Zouga zarzucił na ramię nie naładowaną strzelbę.
Naprzód! krzyknął. Za mną! I zniknął w szczelinie dzielącej skałę od podnóża, aż po sam szczyt.
Przejście było tak wąskie, że strzemiona ocierały się o kamienne ściany, obejrzał się za siebie i zobaczył Willa Daniela przeciskającego się przez korytarz zaraz za nim. Zgubił kapelusz, po jego łysej głowie spływały strumienie potu. Kiedy ładował karabin nabojami z przewieszonego przez ramię bandolieru, uśmiechał się jak głodna hiena.
Korytarz skręcił nagle, biały piasek rozpryskiwał się pod kopytami koni, a kryształki miki błyszczały nawet w panującym tam mroku. Zouga zauważył maleńkie źródełko tryskające ze skały, jego koń podkurczył przednie nogi i bez trudu przeskoczył wąski strumyczek; nagle wydostali się z ciemnego przejścia na otwartą przestrzeń.
Dolina Umlimo leżała pod nimi, w jej centrum znajdowała się mała wioska; za nią, jakieś półtora kilometra dalej, u podstawy skalnej ściany Zouga dostrzegł wejście do jaskini, ciemne jak oczodół w wysuszonej czaszce. Wszystko było dokładnie tak, jak pamiętał.
Oddział, ustawić się w szeregu! krzyknął.
Z wąskiej szczeliny wyskakiwali kolejno jeźdźcy i ustawiali się w rzędzie przodem do doliny; z odbezpieczonymi karabinami, niecierpliwi i agresywni, zobaczyli w końcu nagrodę, dla której tyle już przeszli.
467
Amadodal krzyknął Will Daniel wskazując grupę wojowników jadących w ich kierunku.
Dwudziestu Zouga policzył ich szybko. Nie będzie z nimi problemu. Stanął na strzemionach i powiedział: Powoli naprzód!
\ \ Konie ruszyły stępa w dół trzymając się równej linii wojow-
nicy podnieśli tarcze i rzucili się do ataku.
Oddział stać! Zouga wydał rozkaz, kiedy Matabelowie znaleźli się sto kroków od nich. Obrać cel!
Pierwsza salwa, oddana przez doświadczonych żołnierzy, ścięła linię nacierających wojowników, jak kosa żniwiarza; przewracali się potykając o własne tarcze, z głów spadały im pióropusze, assegai wbijały się w ziemię, tylko garstce wojowników udało się uniknąć ku] biegli dalej nie zatrzymując się nawet.
Strzelać, gdy będziecie gotowi! krzyknął Zouga, potem spojrzał nad celownikiem na biegnącego Matabele; opanowany niechęcią zabicia tak odważnego wojownika, obserwował, jak z każdym krokiem przeciwnik staje się większy.
Jee\ Jee\ krzyknął Matabele prowokująco i podniósł tarczę odsłaniając ramię przygotowane do rzucenia dzidy. Kula trafiła go w ramię, wojownik odwrócił się ciężko i upadł na bok, a jego ciało przyturlało się pod nogi konia Zougi.
Pół tuzina Matabelów, przerażonych siłą ataku białych, uciekało w kierunku wioski. Pozostali leżeli porozrzucani przed linią jeźdźców.
Za nimi! powiedział Zouga cicho, jakby z kimś rozmawiał. Naprzód! Do ataku!
Sierżancie Daniel, kawalerzysto Thorn, do jaskini!
Puścił się galopem. Przekręcił głowę konia, aby ominąć grupę ciał. Na jego trasie znalazło się ciało jednego z Matabelów, znów zmienił kierunek biegu konia, dzięki czemu Thorn i Daniel znacznie go wyprzedzili.
Nagle Matabele podniósł się zwinnie i wyrósł prosto przed pędzącym koniem Zougi. Udawanie martwych było starą sztuczką Zulusów i Zouga powinien być na nią przygotowany. Jednak karabin trzymał w lewej ręce chciał przełożyć go do prawej, jednocześnie próbując ominąć wojownika.
468
Matabele wyciągnął uzbrojone w dzidę ramię i pozwolił rozpędzonemu koniowi nadziać się na szerokie srebrzyste ostrze. Wbiło mu się głęboko w klatkę piersiową między przednimi nogami, koń zachwiał się i zwalił na bok.
Zouga z trudem zdążył uwolnić stopy ze strzemion i zeskoczyć, zanim zwierzę runęło ciężko na ziemię wierzgając przez chwilę nogami.
Zouga upadł bardzo niefortunnie, ale udało mu się podnieść i uderzeniem karabinu odepchnąć wymierzone w jego brzuch, ociekające krwią assegai. Ostrze brzęknęło o lufę strzelby, a potem obaj mężczyźni rzucili się na siebie, przywarli torsami i siłowali zawzięcie.
Matabele pachniał dymem i tłuszczem, jego ciało było twarde jak hebanowa rzeźba i śliskie jak świeżo złowiona ryba. Zouga zdawał sobie sprawę, że nie utrzyma go dłużej niż kilka sekund wbił mu w gardło lufę karabinu, a kółkiem ostrogi kopnął w kostkę.
Wojownik przewrócił się do tyłu, Zouga upadł na niego łamiąc mu kark lufą karabinu. Powieki Matabele zamknęły się zakrywając nabiegłe krwią oczy, a jego ciało stało się nagle wiotkie i bezsilne.
Zouga podniósł się i rozejrzał szybko. Jego ludzie byli już w wiosce, rozlegały się pojedyncze strzały. Kawalerzyści dobijali właśnie resztki odważnego, acz bezbronnego plemienia. Widział, jak jeden z jego ludzi goni nagą, pomarszczoną staruchę, której wyschnięte piersi podskakiwały, a chude nogi uginały się ze strachu. Jeździec przejechał po niej, a potem cofnął konia, aby ją stratował krzyczał i klął w podnieceniu, a później strzelił w leżące na ziemi zmiażdżone, kościste ciało.
Powyżej wioski Zouga zobaczył dwu jeźdźców jadących w pełnym galopie w kierunku skalnej ściany. Dotarli tam, zeskoczyli z koni i zniknęli w jaskini.
Dzielił go od nich kilometr. Biegnąc załadował karabin. Stoczona walka bardzo go osłabiła, a wysokie buty krępowały każdy krok. Wdrapanie się na stok, do miejsca, w którym Daniel i Thorn zostawili konie, zabrało mu wiele długich minut.
Brakowało mu powietrza, oparł się o skałę zaglądając do czarnego, przerażającego wnętrza jaskini, próbował uregulować oddech. Z groty dochodziło wiele różnych dźwięków, krzyki
469
mężczyzn, ryki i ujadanie dzikich zwierząt, wrzaski cierpiącej kobiety i strzał z broni palnej.
Zouga wszedł do środka, niemal natychmiast potknął się o martwe ciało. Był to stary człowiek, jego włosy były białe jak mąka, a skóra pomarszczona jak suszona śliwka. Zouga przestąpił go i wszedł w kałużę ciemnej, zastygającej krwi.
Jego oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności, patrzył na zmumifikowane ciała ułożone pod ścianami jaskini. Gdzieniegdzie spod wysuszonej i cienkiej jak pergamin skóry wystawały białe kości, a niektóre ramiona wzniesione były w powitalnym lub błagalnym geście.
Zouga przeszedł przez stos starych zwłok i zobaczył przed sobą źródło rozproszonego światła. Przyspieszył kroku, kiedy jego uszu dobiegła następna fala wrzasków, tym razem połączona z nieludzkim śmiechem dochodzącym ze skalnego sufitu i ścian.
Obszedł występ skalny i spojrzał w dół na naturalny amfiteatr na dnie jaskini. Był oświetlony płomieniami migoczącego pomarańczowego światła, a od góry pojedynczą wiązką światła słonecznego wpadającą przez wąską szczelinę w sklepieniu. Nad ogniskiem unosił się dym, który zabarwiał słoneczną smugę na niebiesko jak reflektor w teatrze, dodawała ona dramatyzmu walczącym ze sobą na scenie amfiteatru postaciom.
Zouga zbiegł po schodach i dopiero na dole zorientował się, co się dzieje.
Między Danielem i Thornem znajdowało się ciało młodej czarnej dziewczyny rozciągnięte na skalnej podłodze. Była naga, leżała na plecach, ręce i nogi miała szeroko rozpostarte. Jej natłuszczona skóra błyszczała jak sierść pantery, nogi były długie i zgrabne. Walczyła z desperacją dzikiego zwierzęcia w pułapce. Głowę miała owiniętą futrzaną peleryną, która tłumiła krzyk, Jim Thorn klęczał na jej ramionach i wykręcał do tyłu ręce rycząc okrutnym śmiechem, o wiele za głośnym i nie pasującym do jego chuderlawego ciała.
Will Daniel leżał na dziewczynie, jego twarz była spuchnięta i czarna od zaschniętej krwi. Jego bryczesy były ściągnięte do kolan. Chrząkał i sapał jak knur przy żłobie. Jego białe pośladki były pokryte rzadkimi, czarnymi, kręcąconymi włoskami. Ocierał się o dziewczynę brzuchem jak praczka trąca bieliznę na tarze.
470
Zanim Zouga zdołał do niego dobiec, ciało Willa Daniela znieruchomiało, a potem szarpnęło się spazmatycznie kilka razy, po czym mężczyzna zsunął się z delikatnego ciała dziewczyny, zakrwawiony od kolan aż do pępka obwisłego, owłosionego brzuszyska.
Na Boga, Jim sapnął do swojego niskiego przyjaciela tak dobrze sobie jeszcze nigdy nie użyłem. Właź na tę sukę, twoja kolej. Zobaczył Zougę wyłaniającego się z mroku, uśmiechnął się do niego szeroko. Kto późno przychodzi sam sobie szkodzi, majorze.
Zouga podbiegł do niego i kopnął go obcasem w uśmiechniętą
' twarz. Jego dolna warga pękła jak otwierający się pąk róży,
upadł na kolana wypluwając białe okruchy zębów i naciągając
spodnie.
Zabiję cię za to! Will szarpał za nóż wiszący u nie zapiętego pasa, ale Zouga wbił mu w brzuch lufę karabinu i Daniel zgiął się wpół, po czym Zouga uderzył kolbą w skroń Jima Thorna, kiedy ten sięgał po swój porzucony karabin.
Wstawaj Zouga spojrzał zimnym wzrokiem; Jim Thorn podniósł się na chwiejnych nogach masując opuchliznę nad uchem.
Jeszcze cię dostanę syknął Will Daniel trzymając się za obolały brzuch, a Zouga skierował w jego stronę lufę karabinu.
Wynosić się powiedział cicho. Wynosić się stąd. Weszli ciężko po stopniach amfiteatru, a wychodząc z jaskini,
Will Daniel krzyknął jeszcze:
Nie zapomnę tego, majorze Ballantyne. Jeszcze się spotkamy. Zouga odwrócił się do dziewczyny. Ściągnęła już z głowy kaross
i kucnęła na kamiennej podłodze. Próbowała zatamować rękami krwotok powstały na skutek przerwania błony dziewiczej. Spojrzała na Zougę wzrokiem lamparta, który nie może uwolnić się ze szczęk pułapki.
Zouga poczuł wszechogarniające współczucie, wiedział jednak, że w żaden sposób nie może jej pomóc.
Ty, która byłaś Umlimo, już nią nie jesteś powiedział w końcu, a ona odchyliła głowę do tyłu i splunęła na niego. Spieniona ślina opryskała mu buty, ale był to dla niej tak duży wysiłek, że dziewczyna jęknęła cicho i chwyciła się za podbrzusze. Po jej udzie spłynął nowy strumyczek jasnej, tętniczej krwi.
471
Przybyliśmy tu, aby zniszczyć Umlimo. Dar duchów został ci odebrany. Możesz odejść, dziecko. Odejdź w pokoju.
Jak ranne zwierzę, weszła na czworakach do labiryntu ciemnych tuneli, zostawiając na kamiennej podłodze kilka kropel krwi.
Odchodząc odwróciła się do niego.
W pokoju, mówisz, biały człowieku. Tu już nigdy nie będzie pokoju.
A potem zniknęła w ciemnościach.
Pora deszczowa nie nadeszła jeszcze, ale jej heroldowie szybowali już wysoko po niebie rzędy cumulusów podobnych do kapeluszy monstrualnie wielkich grzybów. Srebrne, niebieskie i purpurowe, unosiły się nad Wzgórzami Indunów. Upał zawisł między niebem a ziemią.
Na stokach znajdowali się wojownicy, stłoczeni na podobieństwo mrówek na powierzchni mrowiska; siedzieli na tarczach, w gęstych rzędach, a przed nimi, na kamienistej ziemi leżały assegai i karabiny tysiące ludzi, wszyscy czekali i spoglądali w kierunku leżącego u stóp wzgórza królewskiego kraalu.
Odezwał się pojedynczy bęben, a ogromna czarna masa wojowników poruszyła się jak wyłaniający się z głębin potwór morski.
Wielki Słoń nadchodzi! Już idzie! szeptali wszyscy. Przez bramę w palisadzie wyszła mała procesja, dwudziestu
mężczyzn ubranych w odświętne stroje, dwudziestu mężczyzn idących z dumnie podniesionymi głowami, książęta rodu Kumało, a na ich czele ogromna, ciężka postać króla.
Lobengula odrzucił wszystkie europejskie ozdoby mosiężne guziki, lusterka, wyszywany złotą nitką płaszcz i włożył tradycyjne szaty króla Matabele.
Na głowie miał opaskę, we włosach pióra czapli. Jego peleryna była zrobiona z lamparcich skór złota z czarnymi plamkami. U jego opuchniętych kostek, zniekształconych przez podagrę, wisiały grzechotki wojenne. Król przezwyciężył straszliwy ból i szedł długimi, dostojnymi krokami, a oczekujące na niego tłumy aż westchnęły z zachwytu nad świetnością jego postaci.
Powitajcie Wielkiego Byka, którego kroki wstrząsają ziemią. W prawej ręce niósł małą dzidę z sekwoi symbol władzy
472
królewskiej. Podniósł ją wysoko, a wszyscy wojownicy zerwali się na równe nogi, ich długie tarcze zakwitły na stokach wzgórza pokrywając je jak egzotyczne, zabójcze kwiaty.
Bayetel Rozległo się powitanie, jak ryk morskiej fali rozbijającej się o skalisty brzeg.
Bayetel Lobengulo, synu Mzilikaziego.
Potem nastąpiła cisza, Lobengula szedł wolno wzdłuż szeregów swoich wojowników, w jego oczach widać było smutek ojca, który wysyła synów na wojnę wiedząc, że muszą zginąć. Właśnie tej .chwili najbardziej się obawiał już od momentu, w którym objął władzę. To było przeznaczenie, którego starał się uniknąć, ale ono okazało się od niego silniejsze.
Znów podniósł dzidę i wskazał nią na wschód.
Wróg, który nadchodzi, jest jak dzida zadrżała w jego ręce jak lampart w zagrodzie dla kóz, jak białe termity w słupie podtrzymującym dach chaty. Nie odejdzie, dopóki nie zostanie zniszczony.
Regimenty Matabelów ryknęły, jak trzymane na smyczy psy, rwąc się do ataku. Lobengula zatrzymał się na środku i zrzucił pelerynę z prawego ramienia.
Odwrócił się wolno na wschód, gdzie, daleko za horyzontem, zbierała się armia Jamesona, i znów wyciągnął uzbrojone w dzidę ramię. Przybrał pozycję oszczepnika i stał tak nieruchomo, a dziesięć tysięcy piersi wciągnęło powietrze i powstrzymało oddech w płucach.
Potem, z paraliżującym krzykiem, krzykiem człowieka miażdżonego żelaznym kołem swojego przeznaczenia, Lobengula cisnął dzidą na wschód, a dziesięć tysięcy gardeł wzmocniło jego okrzyk.
Jee\ Jee\ wołali, wbijając w powietrze szerokie ostrza i przeszywając nimi niewidzialnego wroga.
Potem impi ustawiły się w jedną kolumnę. Prowadzone przez swoich indunów, defilowały przed królem, który je pozdrawiał: Imbezu i Inyati, Ingubu i Izimvukuzane, Krety ryjące pod wzgórzem z wysoko podniesionymi czerwonymi tarczami. Na ich czele maszerował Bazo, Topór. Kolumna wojowników odeszła na wschód, a Lobengula słyszał jeszcze ich śpiew długo po tym, jak zniknęli mu z oczu.
Z królem została tylko garstka indunów i strażników, którzy .czekali na niego przy bramie kraalu.
Lobengula stał sam na opuszczonym wzgórzu. W jego postawie
473
nie został nawet ślad dostojeństwa i dumy. Jego ogromne cielsko stało się nagle obwisłe, a oczy wilgotne od łez, których nie potrafił uronić. Stał patrząc na wschód i słuchał wojennej pieśni.
Westchnął w końcu i pokuśtykał do przodu na chorych, zniekształconych nogach.
Pochylił się, aby podnieść swoją dzidę z sekwojowego drewna, ale zanim jego palce dotknęły jej, znieruchomiał na chwilę.
Ostrze królewskiej włóczni pękło na pół. Podniósł oba kawałki, zamknął je w dłoniach, odwrócił się i zszedł powoli ze Wzgórza Indunów.
Flaga Towarzystwa była zawieszona wysoko nad obozowiskiem na lekko wygiętym maszcie.
Wisiała bez ruchu w otępiającym upale przez cały ranek, ale teraz, kiedy nad brzegiem rzeki pojawił się patrol, flaga zaczęła powiewać unoszona nieregularnymi podmuchami słabego wiatru, jakby chcąc przyciągnąć czyjąś uwagę, potem przez chwilę pokazała się w pełnej krasie i znów opadła, zmęczona.
Na czele patrolu znajdował się Ralph Ballantyne, który odwrócił się do jadącego obok ojca.
Ten sztandar mówi sam za siebie powiedział.
Na tle z krzyży św. Jerzego, św. Andrzeja i św. Patryka, które tworzą flagę brytyjską, został umieszczony znak Towarzystwa: lew trzymający w pazurach kieł słonia, a poniżej litery B.T.P. Brytyjskie Towarzystwo Południowoafrykańskie.
Najpierw sługusy Rhodesa, a dopiero później poddani królowej.
Jesteś cynicznym łotrem, Ralph. Zouga z trudem powstrzymywał się od śmiechu. Czyżbyś sugerował, że w naszym Towarzystwie można znaleźć choćby jednego, który jest tu dla korzyści osobistych, a nie chwały Imperium?
Ależ skąd. Tym razem Ralph chichotał cicho. A propos, tato, ile koncesji już podkupiłeś? Gubię się w rachunkach, trzydzieści czy trzydzieści pięć?
To jest marzenie, dla którego poświęciłem całe życie, Ralph. Ono spełnia się teraz, na naszych oczach, a kiedy już się ziści, dostanę tylko sprawiedliwą nagrodę, i nic więcej.
474
Nierówny kwadrat obozowiska znajdował się dwieście pięćdziesiąt metrów od stromego brzegu rzeki Shangani, w samym środku pokrytej wyschniętą gliną równiny. Jej powierzchnia była płaska i jałowa jak kort tenisowy. Glina popękała tworząc brykiety o pozawijanych krawędziach. Po takiej powierzchni Zouga prowadził patrol do obozu.
Spędzili dwa dni patrolując drogę w górę rzeki. Zouga z zadowoleniem zauważył, że podczas jego nieobecności St. John skorzystał z jego rady i kazał wyciąć krzaki rosnące wokół . obozu. Teraz atakujący wojownicy będą musieli przebyć dwieście pięćdziesiąt metrów jałowej gliny pod czujnym, cyklopowym okiem maximów.
Cwałowali w kierunku obozu, a tam grupa ludzi odpięła łańcuchy przymocowane do kół jednego z wozów i odsunęła je na bok, aby wpuścić ich do środka. Jakiś sierżant w mundurze Towarzystwa zasalutował i zwrócił się do Zougi:
Pozdrowienia od generała St. Johna, sir. Czy mógłby się pan natychmiast u niego stawić?
Założę się, że chciałbyś się czegoś napić. Mungo St. John spojrzał na kurz oblepiający, jak mąka, brodę Zougi i na ciemne plamy od potu na jego koszuli. Zouga kiwnął głową i nalał sobie drinka z butelki, która stała na jednym z rogów rozwiniętej mapy.
Matabelskie impi już są w drodze powiedział i pozwolił whisky zmyć wyściełający mu gardło pył. Udało mi się rozpoznać większość z nich: Inyati Gandanga, Insukamini Manondy... Wymieniał nazwiska indunów i nazwy ich impi spoglądając w notatki. Mieliśmy potyczkę z Kretami i trzeba było zrobić trochę hałasu, ale dotarliśmy aż nad Bembesi.
Gdzie są te impi, Ballantyne? Do cholery, człowieku, przeszliśmy już sto dwadzieścia kilometrów od Wzgórza Iron Minę i nie widzieliśmy nawet śladu po tych ludziach Jameson był wyraźnie rozdrażniony.
Są wszędzie dookoła, doktorze. Tysiąc lub więcej na drzewach po drugiej stronie rzeki. Przeciąłem własne ślady i mogę powiedzieć, że krążyły za nami co najmniej dwa inne impi. Prawdopodobnie są teraz na Wzgórzach Longiwe i obserwują każdy nasz ruch.
Musimy zmusić ich do walki powiedział Jameson ziryto-
475
wanym głosem. Każdy dzień tej kampanii kosztuje akcjonariuszy grube pieniądze.
Nie zaatakują nas tutaj, nie na otwartym terenie.
Wiec gdzie?
Zaatakują na sposób Zulusów, z zaskoczenia. Zaznaczyłem na mapie cztery miejsca, w których będą mogli podejść nas z obu stron lub zastawić pułapkę.
Chcesz, żebyśmy weszli im prosto w łapska, zamiast wyciągnąć ich z tych krzaków? zapytał Mungo.
Nie wyciągniemy ich. Myślę, że tutaj dowodzi nimi Gandang, przyrodni brat króla. Jest zbyt przebiegły, żeby wyjść do nas na otwartym terenie. Jeśli chcemy walczyć, musimy zaakceptować ich warunki.
Kiedy wąż pozostaje zwinięty, z głową odchyloną do tyłu i szeroko otwartym pyskiem, pokazując jad wiszący na długich zębach jak kropelki rosy mądry człowiek nie wyciągnie do niego ręki. Gandang mówił cicho, a inni indunowie podnieśli głowy przysłuchując się jego słowom. Mądry człowiek zaczeka, aż wąż rozwinie się i zacznie odchodzić, wtedy on nadepnie mu na głowę i zmiażdży ją. Musimy poczekać. Musimy poczekać, aż wejdą do lasu. Kiedy wozy będą jechać pojedynczo, w rozwiniętym szyku, a woźnice nie będą się widzieć, rzucimy się na nich i potniemy całą kolumnę na kilka kawałków, a potem połkniemy je wszystkie.
Moi ludzie mają już dosyć czekania odezwał się Manonda siedzący po drugiej stronie ogniska, naprzeciwko Gandanga. Manonda był dowódcą elitarnego impi Insukamini i mimo że głowę przyprószyło mu już srebro, w jego sercu wciąż płonął ogień. Był znany z odwagi często graniczącej z szaleństwem, nigdy nie zwlekał z przyjęciem wyzwania. Ci biali barbarzyńcy przemierzają nasze ziemie, a my kręcimy się koło nich jak chichoczące, wstydliwe panienki, które chronią swoje dziewictwo. Moi ludzie są zmęczeni czekaniem, Gandang, i ja również.
Jest czas na ostrożność, Manonda, mój kuzynie, i jest czas na odwagę.
Czas na odwagę jest wtedy, kiedy wróg cynicznie śmieje ci się w oczy. Jest ich sześciuset, sam liczyłeś, Gandang, nas jest sześć
476
tysięcy. Manonda, z kpiącym uśmiechem na ustach, powiódł oczami po twarzach słuchających mężczyzn. Wszyscy mieli na głowach opaski oznaczające sprawowane, wysokie stanowisko. Ci, którzy się wahają, powinni się wstydzić. Tak mówi odważny Manonda. Wstydź się, Bazo. Wstydź się, Ntabene. Wstydź się, Gambo. W jego głosie słychać było pogardę, a kiedy wymieniał ich imiona, wojownicy syczeli ze złości.
Nagle rozległ się dźwięk spoza koła siedzących indunów, dźwięk, który zmroził im krew w żyłach. Usłyszeli dziwne jęki, jakby . opłakiwanie zmarłego. Płacz stawał się coraz głośniejszy, spostrzegli, że towarzyszy mu wiele innych głosów.
Gandag zerwał się na równe nogi i zapytał głośno.
Kto idzie?
Z ciemności wyłoniło się tuzin wartowników na pół ciągnących, i na pół niosących starą kobietę. Miała na sobie tylko spódnicę z niewyprawionej skóry hieny, a wokół szyi amulety i inne magiczne przedmioty. W blasku ogniska jaśniały białka jej oczu, a na obwisłych ustach zbierała się spieniona ślina. Z jej gardła wydobył się następny jęk.
Co się stało, czarownico? zapytał Gandang. Zabobonny strach wykrzywiał mu twarz i ściemniał oczy. Jakie wieści przynosisz?
Biali zbezcześcili święte miejsce. Unicestwili wybrankę duchów. Zabili kapłanów. Weszli do jaskini Umlimo na świętych wzgórzach. Krew wyroczni spryskała pradawne skały. Biada nam. Biada tym, którzy nie szukają zemsty. Zabić białych ludzi. Zabić ich wszystkich!
Czarownica odepchnęła trzymające ją ręce strażników i z przeraźliwym wrzaskiem rzuciła się w płomienie ogniska.
Jej spódnica buchnęła ogniem, włosy zapłonęły jak pochodnia. Wszyscy odsunęli się przerażeni.
Zabić białych ludzi czarownica krzyczała jeszcze, a oni patrzyli, jak jej skóra staje się czarna, a ciało odpada od kości. Upadła, a nad ognisko uniósł się snop iskier i poszybował w kierunku zwisających gałęzi. Potem było już tylko słychać spokojne trzaskanie ognia.
Bazo stał milcząc, czuł, jak gdzieś na dnie jego duszy rodzi się wściekłość. Patrząc w płomienie, na czarne, powykręcane szczątki
477
czarownicy, czuł, że jemu jest również potrzebne podobne poświęcenie tylko w taki sposób mógłby zmyć z siebie gniew i żal. W żółtych płomieniach ogniska zobaczył obraz ukochanej twarzy Tanase i poczuł, że coś rozdziera mu się w piersiach.
Jeel okrzyk wojenny dał wyraz jego gniewu. Jeel Podniósł assegai kierując ostrze w kierunku rzeki i obozu białych ludzi, który znajdował się nie dalej niż dwa kilometry od nich. Jeel Łzy na jego policzkach byty zimne jak topniejący śnieg.
Jeel Manonda zawtórował mu i podniósł dzidę przeciwko wrogowi. Zstąpiło na nich boskie szaleństwo, tylko Gandang zachował zdrowy rozsądek i obawę przed konsekwencjami.
Zaczekajcie! krzyknął. Zaczekajcie, moje dzieci i bracia. Ale wszyscy odeszli już, aby zbudzić swoich wojowników.
Zouga Ballantyne nie mógł usnąć, mimo że zmęczone nogi i plecy domagały się snu, a ziemia pod kocem nie była twardsza od tej, na której spędził tysiąc innych nocy. Leżał i słuchał chrapania i bełkotania śpiących obok niego mężczyzn, jednak niewyraźne złe przeczucia i czarne myśli spędzały mu sen z powiek.
Znów powróciły do niego wspomnienia tragedii w jaskini Umlimo. Zastanawiał się, ile czasu upłynie, zanim Lobengula i indunowie dowiedzą się o tym, co tam zaszło. Pierwsi świadkowie zbrodni mogą dotrzeć do króla nawet i za kilka tygodni, ale potem będzie musiała nastąpić jakaś zmiana taktyki matabelskich impi.
Po przeciwnej stronie obozu wystrzelona raca poszybowała z sykiem wysoko w niebo, a tam rozprysnęła się na tysiąc maleńkich, czerwonych gwiazd. Wartownicy co godzinę wystrzeliwali jedną rakietę, aby ułatwić zagubionemu patrolowi dotarcie do obozu.
Zouga wsunął rękę pod siodło, które było jego poduszką, i wyciągnął złoty zegarek myśliwski. W świetle rakiety udało mu się odczytać godzinę. Była trzecia nad ranem. Zrzucił z siebie koc i sięgnął po buty. Kiedy je wkładał, przeczucie czyhającego niebezpieczeństwa stało się jeszcze silniejsze.
Założył na siebie bandolier i sprawdził rewolwer. Potem przeszedł ponad śpiącymi i zawiniętymi w koce postaciami do rzędu koni. Gniady wałach rozpoznał go i zarżał budząc Jana Cheroota.
Wszystko w porządku Zouga powiedział cicho, a Hotentot
478
/i
ziewnął, narzucił na ramiona koc i podszedł, aby rozgrzebać popiół małego ogniska. Na węgielkach postawił niebieski emaliowany dzbanek z kawą. Czekając na gorący napój usiedli obok siebie i rozmawiali cicho jak starzy przyjaciele, którymi przecież byli.
Do GuBulawayo zostało mniej niż sto kilometrów mruknął Jan Cheroot. Zajęło nam to ponad trzydzieści lat, ale teraz mam wrażenie, że w końcu wracamy do domu.
Kupiłem prawie czterdzieści koncesji zgodził się Zouga. To niemal ćwierć miliona akrów. Tak, Janie, nareszcie wracamy do
Ś domu. Na Boga, to była długa i ciężka podróż, chociaż z wyrobiska kopalni w Kimberley do Zambezi... Zouga urwał i nasłuchiwał. Rozległ się odległy krzyk, jakby wołanie nocnego ptaka.
Maszona warknął Jan Cheroot. Generał powinien pozwolić im ukryć się w obozie.
Podczas przeprawy ze wzgórza Iron Minę podchodziło do nich wiele małych grupek Maszonów prosząc o ochronę przed Matabe-lami. Wiedzieli z gorzkiego doświadczenia, czego oczekiwać, kiedy impi maszerowały w szyku bitewnym.
Generał nie mógł podjąć takiego ryzyka Zouga potrząsnął głową. Mogą być między nimi szpiedzy Matabelów.
Mungo St. John kazał uchodźcom trzymać się z dala od obozu, więc teraz trzystu lub czterystu, głównie kobiety i dzieci, koczowało między ciernistymi drzewami na brzegu rzeki, czterysta metrów od najbliższego wozu.
Zouga zdjął dzbanek znad ogniska i nalał sobie do kubka gorącego, czarnego naparu, potem znów podniósł głowę i nasłuchiwał. Znad rzeki dobiegały niewyraźne krzyki. Z kubkiem w ręce, Zouga podszedł do najbliższego wozu i stanął na dyszlu. Spojrzał w kierunku rzeki.
W blasku gwiazd, pokryta gliną równina wydawała się upiornie jasna, linia drzew natomiast była nieprzeniknioną czernią. Nic się nie działo poza tym, że mrugnął oczami z niedowierzaniem nic, poza tym, że linia drzew zdawała się zbliżać czerń rozprzestrzeniała się po białej glinie w kierunku obozu, jak rozlana ropa lub plama krwi.
Słychać było dziwny, jednostajny dźwięk, jakby szelest skrzydeł * nadlatującej szarańczy, a czarna plama zbliżała się z przerażającą szybkością.
479
W tej samej chwili wzbiła się w niebo następna raca, a kiedy wybuchła, zalała równinę słabym, różowym światłem Zouga wypuścił z rąk kubek gorącej kawy.
Cała równina była czarna od zalewających ją impi Matabelów nie kończące się rzędy owalnych tarcz i błyszczących w świetle rakiety ostrzy dzid.
Zouga wyciągnął rewolwer z kabury i strzelił w kierunku czarnej ściany szarżujących tarcz.
Do broni ryknął, ściskając w pięści ciężki pistolet. Matabelowie nadchodzą! Do broni! a czarna, zalewająca ich fala brzęczała coraz głośniej, jak rojące się pszczoły.
Iglica jego rewolweru uderzyła w pusty magazynek, Zouga zeskoczył z dyszla i pobiegł wzdłuż linii wozów do najbliższego maxima.
W całym obozie wybuchło zamieszanie, słychać było krzyki ludzi biegnących na swoje stanowiska. Kiedy Zouga dobiegł do stanowiska strzelniczego, jeden z ludzi obsługujących maxima właśnie wyłaził spod wozu, gdzie spał. Był upiornie blady, włosy wchodziły mu do oczu. W pośpiechu wciągnął bryczesy i usadowił się na małym siedzeniu przymocowanym do tylnej nogi statywu maxima.
Jego kompan wciąż nie nadchodził, może przepadł w wirze rozespanych ciał. Zouga wetknął rewolwer za pas i klęknął obok pokracznie wyglądającego karabinu. Zdjął pokrywę z pudła z amunicją i wyjął pierwszy płócienny pas.
Nieźle ci idzie, stary! wyjąkał żołnierz, kiedy Zouga otworzył zamek i przeciągnął mosiężną końcówkę pasa przez komorę nabojową.
Ładunek pierwszy gotowy! warknął, a kanonier natychmiast opuścił dźwignię zamka.
Dzidy spadały na skórzane tarcze z głuchym dudnieniem, któremu towarzyszył chór głębokich głosów biegnących wojowników. Byli nie dalej jak kilka metrów od barykady z wozów. Zouga nawet na nich nie spojrzał skupił całą uwagę na trudnym zadaniu ładowania maxima.
Ładuj drugi! Kanonier znów opuścił dźwignię.
Gotów! powiedział Zouga i poklepał żołnierza po ramieniu. Teraz obaj podnieśli głowy. Pierwsza linia tarcz i wojennych
pióropuszy zdawała się zalewać ich jak rozbijająca się o brzeg fala.
480
Nadeszła chwila "zaciskania", którą amadoda kochali i dla której żyli; wzniesione tarcze odsłoniły uzbrojone w dzidy ręce, zgrzytnęły gotowe do ataku ostrza.
Zagrzmiały radosne dźwięki "pieśni zabijania", wojownicy wdzierali się już do obozu. Celowniczy siedział sztywno, kolanami dotykał karabinu, a ręce miał oparte o poprzeczne uchwyty. Włożył palce w kółka bezpieczników, podniósł je i przycisnął kciukami dźwignię spustu.
Lufa niemal dotykała brzucha wysokiego wojownika, który przeciskał się między wozami. Nagle wydostał się z niej snop błyskającego światła i ogłuszający warkot. Brzmiało to, jakby olbrzym pocierał stalowym prętem o arkusz blachy falistej. W tej samej chwili wojownik został dosłownie zmieciony potężną siłą
wystrzału.
Strzelec wodził lufą karabinu na prawo i lewo jak skrupulatna gospodyni zamiatająca zakurzoną podłogę, a ciągłe błyski oświetlały równinę nieziemskim światłem.
Czarna fala nie zbliżała się już zatrzymała się, mimo że jej czoło pieniło się nadal od tańczących pióropuszy, a tarcze podnosiły się i opadały z łoskotem. Fala stała, jakby zaklęta smugą błyskającego światła z lufy karabinu. Jak woda z gaśnicy zapobiega rozprzestrzenianiu się ognia, tak strumień kul kładł każdego z nadbiegających wojowników tam, gdzie zginął jego poprzednik, a za nim ukazywał się już następny. Wkrótce i on ginął tarcza upadała z łoskotem na wypaloną glinę równiny, a assegai wypuszczona z bezwładnej ręki wirowała w powietrzu.
Wszystkie ustawione na obrzeżach obozu maximy ryczały wściekle, sześćset karabinów jednostrzałowych wzmacniało jeszcze piekielną pieśń. Powietrze było niebieskie od dymu, a opary kordytu wdzierały się do gardeł i oczu wywołując łzawienie, tak że miało się wrażenie, iż kawalerzyści płaczą z powodu potwornej jatki, w jaką
zostali wepchnięci.
Matabelowie nieznacznie posuwali się do przodu, ale teraz musieli wspinać się na bezkształtną barykadę z ciał swoich współ-plemieńców. Żołnierz obok Zougi zdjął kciuki z dźwigni spustu i zakręcił korbką podnośnika ustawiając lufę kilka centymetrów .wyżej, aby utrzymać ogień na wysokości brzucha nacierających wojowników.
31 Twardzi ludzie
481
Karabin znów zaryczał, a błyszczące czarne ciała przeszywane strumieniem kul padały ciężko na ziemię.
Na Boga, oni nigdy nie przestaną! krzyknął kanonier. Lufa karabinu była już rozgrzana do czerwoności, jak świeżo
wykuta podkowa, a woda w chłodnicy wrzała gwałtownie. Mosiężne łuski wyskakiwały z komory nabojowej dzwoniąc o żelazne koło wozu i tworząc obok niego pobłyskujący stożek.
Pusty! krzyknął Zouga, kiedy koniec pasa schował się w komorze nabojowej. Strzelali krócej niż sześćdziesiąt sekund, a pierwsza skrzynia amunicji już była pusta.
Zouga kopnął ją na bok i przyciągnął następną, Matabelowie w tym czasie zbliżali się do milczącego karabinu.
Ładunek pierwszy gotowy! krzyknął Zouga.
Ładuj drugi!
Matabelowie wdzierali się w przerwę między wozami.
Gotowe!
I znów rozległ się huk przypominający trzepotanie skrzydeł czarnego anioła, a lufa przesuwała się w prawo, w lewo, w prawo, w lewo spychając atakujących wojowników w ciemność.
Uciekają krzyczał żołnierz. Patrz, uciekają!
Leżały przed nimi sterty trupów. Gdzieniegdzie jakiś umierający człowiek sięgał po upuszczoną assegai lub drżącymi rękami próbował zatkać którąś z okropnych dziur w swoim ciele.
Za linią martwych ciał było widać rannych, którzy starali się dotrzeć do linii lasu zostawiając na glinie czarne, mokre plamy. Jeden z nich oddalał się powoli, obiema rękami przytrzymując wnętrzności maxim wypatroszył go jak rybę.
Nad pobojowiskiem budził się ranek dając niebu cudowny, różowy odcień.
Te czarne sukinkoty mają już dosyć. Strzelec zachichotał nerwowo chcąc ukryć przerażenie widokiem, który rozciągał się przed jego oczami.
Jeszcze tu wrócą powiedział Zouga cicho, przyciągnął następne pudło z amunicją i zdjął pokrywę.
Całkiem nieźle ci to szło strzelec zachichotał znowu patrząc szeroko otwartymi oczyma na sterty trupów.
Proszę wymienić wodę w chłodnicy, żołnierzu rozkazał mu Zouga. Karabin się przegrzewa; zatka się, jeśli znowu uderzą.
482
Sir! Kanonier zdał sobie w końcu sprawę, z kim rozmawia. Przepraszam, sir.
A, idzie twój kompan.
W ich kierunku zdążał jakiś żołnierz. Był jeszcze bardzo młody, miał kręcone włosy i różowe policzki. Wyglądał bardziej na chłopca z kościelnego chóru niż na operatora karabinu maszynowego.
Gdzie byliście, kawalerzysto? zapytał Zouga.
Sprawdzałem konie, sir. To wszystko stało się tak szybko.
Słuchajcie! powiedział, kiedy chłopiec zajął miejsce przy karabinie.
Spomiędzy drzew po drugiej stronie zalanej krwią równiny docierały do nich dźwięki pieśni głębokie i donośne. To była pieśń impi Kretów.
Stańcie do broni, kawalerzysto powiedział Zouga. To jeszcze nie koniec.
Odwrócił się i poszedł długimi krokami wzdłuż linii wozów, ładując jednocześnie rewolwer.
Śpiewając, Bazo szedł wzdłuż rzędów swojego impi, wojownicy śpiewali razem z nim.
Zaraz za krawędzią lasu siedziała drużyna Bazo zbierając odwagę do następnego uderzenia. Zostali przegrupowani i wymieszani ze szczątkami impi Manondy. Jego wojownicy tworzyli pierwszą falę ataku i przeżyło ich bardzo niewielu.
Nagle ponad drzewami rozległ się hałas przypominający poryw pierwszej, letniej burzy. Chwilę później między rzędami siedzących wojowników wzbiła się w powietrze wysoka kolumna dymu, pyłu i ognia porywając ze sobą ludzkie ciała.
Ktoś krzyknął:
Zabić demona!
Wybuchł następny pocisk i jeszcze jeden fontanny ognia i dymu. Zdezorientowani wojownicy strzelali do demonów ze swoich starych strzelb marki Martini-Henry zabijając i raniąc swoich towarzyszy stojących po drugiej stronie rozrywających się pocisków.
To nie są demony krzyczał Bazo, ale jego głos ginął *w huku artyleryjskiego ognia i wśród chaosu, jaki zapanował
483
w szeregach wojowników próbujących obronić się przed czymś, czego nie rozumieli.
Chodźcie! zawołał. Był tylko jeden sposób, żeby nad nimi zapanować. Wracamy! Za mną! Naprzód!
Wszyscy ci, którzy byli na tyle blisko, żeby go usłyszeć, poszli za nim; inni, widząc, że tamci odchodzą, szybko dołączyli do reszty. Wyszli spomiędzy drzew, inne impi, słysząc pieśń wojenną, również wróciły na otwartą równinę białej gliny i natychmiast rozległ się zgiełk przypominający śmiech szaleńców, a powietrze wypełniło się świstem i trzaskaniem tysiąca batów.
Znowu nadchodzą Zouga powiedział cicho, jakby do siebie. Już piąty raz.
To szaleństwo zamruczał Mungo St. John, widząc oddziały wojowników w białych pióropuszach wybiegające z lasu, wylewające się z koryta rzeki jak kipiące mleko i podchodzące do czekających na nich karabinów.
Lufy armatek były maksymalnie opuszczone, aby uzyskać najkrótszy zasięg, lonty również zostały skrócone. Wczesny ranek sprawiał, że plując ogniem przedstawiały dziwnie piękny widok pękały jak pąki nowej odmiany bawełny zabarwionej czerwonym ogniem.
Burza drobnych pocisków przypominała deszcz monsunowy stukający w żelazny dach. Impi zbliżały się do dryfującego dymu tracąc siłę i prędkość, jak morska fala atakująca plażę.
Fala załamała się znowu, potem, bardzo blisko wozów, zatrzymała się, wahała przez chwilę i zaczęła cofać. Burza ognia trwała jeszcze długo po tym, jak ostatni wojownicy zniknęli za drzewami. Pociski maximów ze złością zdzierały z drzew płaty mokrej, białej kory, a później karabiny, jeden po drugim, milkły.
Stojący obok Zougi doktor Jameson zacierał ręce z radości.
To już koniec. Ich impi są zniszczone, roztrzaskane, zmiażdżone. Wszystko wyszło lepiej, niż nam się marzyło. Niech mi pan powie, St. John, jako żołnierz, jak pan ocenia straty?
Mungo rozważał pytanie bardzo dokładnie, wszedł nawet na jeden z wozów, żeby lepiej rozejrzeć się po polu walki. Nie zwracał uwagi na wciąż grzmiące strzały docierające zza drzew, gdzie kilku
484
czarnych snajperów przekonanych, że celowanie w górę doda ich kulom siły, mierzyło prosto w niebo.
Stojąc na wozie, Mungo zapalił cygaro. W końcu powiedział poważnie:
Nie mniej niż dwa tysiące ofiar, może nawet trzy.
Może wyślemy ludzi, żeby przeliczyli upolowane sztuki, doktorze zaproponował Zouga, a Jameson nawet nie zauważył sarkazmu.
Nie możemy pozwolić sobie na zwłokę. Powinniśmy przebyć dzienną normę; to by dobrze wyglądało w raporcie. Wyciągnął z kieszeni złoty zegarek i paznokciem kciuka otworzył wieczko. ósma zdumiał się. Jest dopiero ósma rano. Czy zdajecie sobie panowie sprawę z tego, że wygraliśmy decydującą bitwę przed śniadaniem i że już przed dziesiątą możemy wyruszyć do kraalu Lobenguli? Myślę, że nasi akcjonariusze będą z nas dumni.
A ja myślę przerwał mu Zouga że czeka nas jeszcze trochę pracy. Oni znowu wratiają.
Niemożliwe Mungo St.John był zdumiony.
Bazo kroczył wolno wzdłuż nielicznych szeregów swoich wojowników. To już nie było impi, ale żałosna grupa ocalonych. Większość z nich opatrzyła rany garściami zielonych liści, ich spojrzenia były puste, jakby przed chwilą wejrzeli do wieczności. Nie śpiewali już, siedzieli w milczeniu aie ich twarze były wciąż zwrócone w kierunku obozu białych ludzi.
Bazo doszedł do końca krótkiego szeregu i zatrzymał się pod rozłożystymi gałęziami dzikiego drzewa tekowego. Spojrzał w górę.
Manonda, dowódca niegdyś wspaniałego impi Insukamini, wisiał na jednej z głównych gałęzi. Jego szyję opasywał gruby rzemień, wojownik miał otwarte oczy zwrócone wyzywająco w kierunku obozu wrogów. Jego prawa noga, roztrzaskana powyżej kolana, była dziwnie wykręcona i dłuższa od lewej.
Bazo podniósł assegai, aby oddać cześć martwemu indunie.
Pozdrawiam cię, Manonda, który wolałeś śmierć od gorzkiego smaku klęski zawołał.
Impi Insukamini już nie istniało. Jego wojownicy leżeli wraz ' z innymi kilka metrów od obozu białych.
485
Wysławiam cię, Manonda, który wolałeś umrzeć, niż żyć jako kaleka lub niewolnik. Odejdź w pokoju, Manonda, i wstaw się za nami, gdy staniesz przed obliczem duchów.
Bazo odwrócił się i stanął przed milczącymi, czekającymi wojownikami. Promienie porannego słońca, ukazującego się nad wierzchołkami drzew, rzucały długie, czarne cienie.
Czy wasze oczy nadal płoną z gniewu, moje dzieci? Bazo zaśpiewał wysokim, czystym głosem.
Tak, nadal płoną, Baba\ odpowiedzieli mu chórem.
Dokończmy więc czekające na nas zadanie.
Tam gdzie dziesięciu amadoda uczestniczyło w pierwszym ataku, teraz tylko dwaj biegli przez przesiąkniętą krwią równinę. Tylko jeden z żałosnej garstki dotarł dalej niż do połowy. Reszta wróciła i zostawiła Bazo samego. Biegł i płakał, miał otwarte usta, pot spływał mu po nagim torsie. Nawet nie ezuł, kiedy uderzyła go pierwsza kula. To było jak nagłe odrętwienie, jakby zabrakło którejś części jego ciała. Biegł dalej przeskakując poskręcane ciała, huk wystrzałów wydawał się przytłumiony i odległy, w jego uszach dźwięczał inny, potężniejszy hałas przypominający ryk ogromnego wodospadu.
Poczuł kolejne ostre szarpnięcie, jakby wbił mu się w ciało zakrzywiony cierń, nie czuł jednak bólu. Ryk w jego głowie stawał się coraz głośniejszy, pole widzenia zwężało mu się, miał wrażenie, że biegnie wewnątrz długiego, ciemnego tunelu.
Znów targnęło nim drażniące, ale bezbolesne szarpnięcie i nagle poczuł się zmęczony. Chciał się położyć i odpocząć, ale coś gnało go w kierunku białych brezentowych plandek. Kolejne szarpnięcie, jakby ktoś trzymał go na smyczy. Ugięły się pod nim nogi, przewrócił się i upadł twarzą do wypalonej słońcem gliny.
Huk wystrzałów ucichł w końcu, ale jego miejsce natychmiast zajął inny za ścianą wozów rozległy się okrzyki radości, biali ludzie cieszyli się.
Bazo był zmęczony, śmiertelnie zmęczony. Zamknął oczy i czekał, aż ogarnie go ciemność.
Wiał gwałtowny, zachodni wiatr nad wzgórzami wisiała zimna, przejmująco wilgotna mgła guti, która skraplała się na liściach drzew i kapała z nich posępnie. Tanase mozolnie wspinała się po wąskiej ścieżce prowadzącej na przełęcz między dwoma perłowo-szarymi szczytami. Była przemarznięta, miała na sobie tylko skórzaną pelerynę, a na głowie niosła tobołek z rzeczami, jakie udało jej się uratować i zabrać z jaskini Umlimo.
Dotarła do przełęczy i spojrzała w dół, w kierunku następnej doliny wysłanej gęstym, zielonym poszyciem. Przyglądała się jej bardzo uważnie, ale powoli traciła nadzieję. Podobnie jak wszystkie poprzednie, ta również nie była zamieszkana przez ludzkie istoty.
Odkąd opuściła dolinę Umlimo, księżyc osiągnął pełnię, później zniknął zupełnie i znów zamienił się w żółty rogalik zawieszony na nocnym niebie. Przez cały ten czas próbowała odnaleźć kobiety i dzieci z plemienia Matabele. Wiedziała, że ukrywają się gdzieś tutaj, w Matopos Matabelowie zawsze tak robili, gdy groziło im niebezpieczeństwo. Był ttf jednak tak ogromny obszar, pełen wąwozów, dolin i jaskiń przypominających labirynty, że Tanase traciła już nadzieję, że kiedykolwiek ich odnajdzie.
Powoli schodziła w dół. Jej nogi były ciężkie jak ołów, miała mdłości, chciało jej się wymiotować, ale przełknęła ślinę i szła dalej. Dotarła na dno doliny i ciężko usiadła na porośniętym mchem kamieniu w pobliżu strumyka.
Dobrze znała przyczynę swoich dolegliwości; mimo że jej miesiączka spóźniała się tylko o kilka dni, wiedziała, że ohydne nasienie, które zostawił w niej biały, owłosiony, gruby jak balon gwałciciel, zadomowiło się w niej na dobre, wiedziała również, co musi zrobić.
Położyła na ziemi tobołek i wzięła się do szukania suchych gałęzi i mchu na ognisko. Z tego, co znalazła, ułożyła mały stos w miejscu osłoniętym od wiatru i kucnęła nad nim.
Przez wiele długich minut próbowała zapalić go siłą woli. W końcu westchnęła, jej ramiona opadły ciężko. Nie potrafiła wykonywać nawet tych najprostszych zadań. Biały człowiek ze złotą brodą miał rację mówiąc, że ona nie jest już Umlimo. Jest młodą kobietą bez żadnych tajemnych darów czy obowiązków jest wolna. Duchy nie będą niczego więcej od niej chcieć, teraz mogła odszukać tego, którego kochała.
Kiedy przygotowywała się do rozpalenia ognia obracając
486
V
487
suchą gałązkę za pomocą cięciwy małego łuku dwa uczucia dodawały jej sił do przejścia czekającej ją próby: miłość i równie żarliwa nienawiść.
Kiedy zawrzała zawartość glinianego naczyńka, Tanase wrzuciła do niego garść suszonej kory. Natychmiast słodki zapach trujących oparów podrażnił jej gardło.
Długi, ostry róg antylopy z obciętym końcem służył do odciągania krwi lub wprowadzania płynów do wnętrza ciała.
Tanase rozłożyła skórzaną pelerynę pod dającą osłonę skałą i położyła się na niej, płasko na plecach, ze stopami opartymi wysoko
0 granitową ścianę. Nasmarowała róg tłuszczem, wzięła głęboki oddech, zacisnęła zęby i wbiła róg w swoje ciało. Kiedy napotkał opór, poruszała nim ostrożnie, ale zdecydowanie, aż w końcu ostrze znalazło otwór i weszło głębiej, a zatrzymany oddech wyrwał się jej z płuc.
Ten potworny ból był dla niej również źródłem dziwnej, diabelskiej rozkoszy, tak jakby zadawała go tej znienawidzonej istocie, która się w niej zakorzeniła. Podniosła się na łokciach i sprawdziła temperaturę cieczy w glinianym naczyniu. Z trudem mogła utrzymać w niej palec.
Podniosła naczynie i wlała jego zawartość do czarnego otworu. Jęknęła z bólu i wygięła się w łuk, ale wlała wszystko. W ustach czuła słony smak krwi, dopiero teraz zorientowała się, że przygryzła sobie wargę. Sięgnęła po róg i wyrwała go z siebie, potem zwinęła się na skórzanej pelerynie, przycisnęła kolana do brzucha i jęczała trawiona ogniem płonącym w jej macicy.
W nocy chwyciły ją potworne bóle, czuła, że jej brzuch staje się twardy jak kula armatnia.
Chciała znaleźć w sobie jakąś kopię tego białego łajdaka, który ją zgwałcił, aby móc zemścić się na niej. Możliwość okaleczenia
1 spalenia tej istoty sprawiłaby jej ogromną radość, ale nie było w niej nic, na co mogłaby przelać swoją nienawiść. Tak więc mimo oczyszczenia ciała ciągle była w niej dzika, niepohamowana nienawiść, którą poniosła dalej w głąb Matopos.
Prowadziły ją radosne krzyki i śmiech bawiących się dzieci. Tanase skradała się wzdłuż brzegu rzeki zasłonięta ścianą gęstych trzcin. Dostrzegła dziewczęta posłane po wodę. Duże, czarne, gliniane naczynia stały w rzędzie na piaszczystym brzegu, były
488
zatkane zielonymi liśćmi, aby woda nie wylewała się, gdy dziewczęta będą je niosły na głowach.
Napełniwszy naczynia, nie potrafiły oprzeć się pokusie chłodnej, świeżej wody, ściągnęły spódnice i bawiły się radośnie w rzece. Najstarsze przemieniały się już w kobiety; nagle jedna z nich zauważyła kogoś w zaroślach i krzyknęła, aby ostrzec inne.
Tanase udało się dogonić najmłodsze i poruszające się najwolniej dziecko, przyciskała teraz wierzgające, czarne i mokre ciałko do swojego łona, uspokajała i czekała, aż dziewczynka przestanie wyrywać się i płakać.
Nie bój się, maleńka szeptała. Należę do waszego plemienia.
Pół godziny później dziewczynka szczebiotała wesoło i prowadziła Tanase trzymając ją za rękę.
Matki wyszły z jaskiń, aby powitać gościa, i rzuciły się na nią jak rój pszczół.
Czy to prawda, że odbyły się już dwie wielkie bitwy? pytały ją.
Słyszałyśmy, że impi zostały rozbite nad Shangani, a to co zostało, biali wyrżnęli jak bydło na brzegach Bembesi.
Prosimy, powiedz, że nasi synowie i mężowie żyją błagały ją.
Mówią, że król zbiegł ze swojego kraalu i że jesteśmy dziećmi bez ojca. Czy to prawda?
Nic nie wiem powiedziała im Tanase. To ja przyszłam się czegoś dowiedzieć. Czy ktoś może mi powiedzieć, gdzie jest Juba, najstarsza żona Gandanga, brata króla?
Wskazały jakieś miejsce na wzgórzach, Tanase poszła dalej i znalazła następną grupę ukrywających się kobiet. Ich dzieci nie śmiały się ani nie bawiły, miały patykowate kończyny i spuchnięte brzuszki.
Nie mamy co jeść żaliły się przed nią kobiety. Niedługo pomrzemy z głodu.
I wysłały ją dalej na północ, zagubioną, próbującą nie dostrzegać męki zwyciężonego plemienia. Pewnego dnia weszła do mrocznego, zadymionego wnętrza jaskini, a jakaś znajoma postać wstała, by ją powitać.
Tanase, moje dziecko, moja córeczko.
Dopiero teraz Tanase rozpoznała Jubę, ponieważ jej kiedyś tak * ogromne ciało było wychudzone, a piersi zwisały jak puste worki.
489
Juba, matko zawołała Tanase i rzuciła się jej w objęcia. Długo jeszcze płacz nie pozwalał jej wydobyć z siebie głosu.
Matko, czy masz jakieś wieści od Bazo?
Juba odsunęła ją lekko od siebie i spojrzała na jej twarz. Kiedy Tanase zobaczyła pustoszący smutek w oczach Juby, krzyknęła z przerażenia.
Przecież on żyje!
Chodź, córko szepnęła Juba i poprowadziła ją w głąb jaskini, wzdłuż naturalnego korytarza. W zimnym powietrzu czuło się zapach cmentarza i fetor rozkładających się ciał.
Dotarły do następnej części jaskini oświetlonej tylko światełkiem płonącego knota pływającego w misce oleju. Pod przeciwległą ścianą znajdowały się nosze. Na nich leżało wyniszczone ciało, a całe pomieszczenie wypełnione było zapachem śmierci.
Tanase uklękła przy noszach i zdjęła liście, którymi opatrzona była jedna z cuchnących ran.
On żyje powiedziała. Bazo żyje.
Jeszcze żyje zgodziła się Juba. Jego ojciec i ci z jego ludzi, którzy uniknęli kul białego człowieka, przynieśli mojego syna na tarczy. Prosili, żebym go uratowała, ale wszyscy są bezsilni.
On nie umrze powiedziała stanowczo Tanase. Nie pozwolę mu umrzeć. Pochyliła się nad wyniszczonym ciałem i przycisnęła usta do gorącej skóry. Nie pozwolę ci umrzeć szepnęła.
Wzgórza Indunów były opuszczone; nie pasły się na nich żadne zwierzęta, ponieważ stada już dawno zostały stamtąd wyprowadzone, aby uchronić je przed najeźdźcami. Nad wzgórzami nie krążyły sępy ani wrony, ponieważ maximy urządziły im wspaniałą ucztę zaledwie czterdzieści kilometrów na wschód od brodu na Bembesi.
Królewski kraal w GuBulawayo prawie opustoszał. Chaty kobiet były puste. Nie słyszało się płaczu dzieci ani śpiewu dziewcząt czy zrzędzenia starców. Wszyscy ukryli się w magicznych Wzgórzach Matopos.
Baraki wojowników były opuszczone. Dwa tysiące poległo nad Shangani, trzy tysiące nad Bembesi a nikt nie zliczy tych, którzy uciekli, by umrzeć jak zwierzęta w jaskiniach czy zaroślach.
Ci, którzy przeżyli, rozproszyli się. Jedni dołączyli do kobiet na wzgórzach, inni przystali do renegatów, którzy zaoferowali im schronienie.
Ze wszystkich impi Matabelów tylko jedno pozostało nienaruszone regiment Inyati induny Gandanga, przyrodniego brata króla. Tylko Gandangowi udało się oprzeć szaleństwu i nie wepchnąć swoich ludzi pod lufy maximów, a teraz czekał ze swoim impi zebranym na wzgórzach na pomoc od kraalu na rozkazy króla.
W całym GuBulawayo została tylko garstka ludzi. W tej grupie było dwudziestu sześciu białych, głównie kupców i poszukiwaczy złota proszących o koncesje, którzy znaleźli się w kraalu, kiedy Jameson wyruszył ze Wzgórza Iron Minę. Razem z nimi byli Codringtonowie Clinton, Robyn i bliźniaczki. Lobengula obiecał udzielić im schronienia na czas wojny, a teraz poprosił ich na ostatnią audiencję.
Pomiędzy dwoma nowo wybudowanymi, murowanymi domami, które zastąpiły chatę Lobenguli, znajdowały się cztery zaprzężone królewskie wozy.
Koło nich stał niewielki orszak: dwie najstarsze żony Lobenguli, czterech indunów i mniej więcej tuzin niewolników i służących.
Sam król siedział na koźle pierwszego wozu, na którym znajdowały się wszystkie skarby Lobenguli: sto wielkich kłów słoniowych, zapieczętowane naczynia z diamentami, płócienny worek oznaczony napisem "The Standard Bank Ltd" zawierający suwereny zapłacone w ciągu czterech lat przez Brytyjskie Towarzystwo Południowoafrykańskie, od kiedy uzyskało koncesję cztery tysiące suwerenów, mniej niż jeden za każdego zabitego wojownika.
W pobliżu wozów zebrali się biali, Lobengula patrzył na nich z góry. Król bardzo się zestarzał w ciągu tych kilku tygodni, od kiedy rzucił dzidą wojenną na Wzgórzach Indunów. Wokół jego ust i oczu powstały głębokie zmarszczki. Miał przekrwione oczy i pusty wzrok, jego włosy były zupełnie siwe, ciało zniekształcone grubą i nierównomierną warstwą tłuszczu, oddech ciężki i nieregularny, jak oddech konającego zwierzęcia.
Powiedzcie swojej królowej, biali ludzie, że Lobengula
dotrzymał słowa. Żadnemu z was nie stała się krzywda powiedział
^ chrapliwym głosem. Daketela i jego żołnierze będą tutaj jutro.
Jeśli wyjdziecie im naprzeciw, możecie ich spotkać jeszcze przed
490
491
zapadnięciem zmroku. Lobengula przerwał, aby złapać oddech, i dodał. Idźcie już. Nie mam wam nic więcej do powiedzenia.
Odchodząc, wszyscy milczeli i czuli się upokorzeni. Została tylko Robyn i jej rodzina.
Bliźniaczki stały po jej obu stronach. Mając po dwadzieścia jeden lat, dorównywały jej wzrostem. Miało się wrażenie, że wszystkie trzy są siostrami z ich bystrym spojrzeniem i błyszczącymi, zdrowymi włosami.
Za nimi stał Clinton, przygarbiony i łysy, ubrany w starą, poprzecieraną na łokciach i mankietach marynarkę, wyglądał na ojca zarówno Robyn, jak i bliźniaczek.
Król spojrzał na nich z żalem w oczach.
To już ostatni raz, kiedy czynisz mnie szczęśliwym, Nomu-sa powiedział.
Och, królu, moje serce płonie, kiedy myślę o tym, co się stało i jakich rad ci udzieliłam.
Lobengula podniósł rękę, aby zamknąć jej usta.
Nie obwiniaj się, Nomusa. Byłaś mi wiernym przyjacielem przez wiele lat, a to, co zrobiłaś, zrobiłaś w dobrej wierze. Ani ty, ani ja nie mogliśmy nic zrobić. To wszystko już dawno zostało przepowiedziane.
Robyn podbiegła do wozu, a Lobengula pochylił się, aby wziąć ją za rękę.
Módl się do swoich trzech bogów, którzy wydają mi się jednym, Nomusa.
Sam możesz się pomodlić, on cię wysłucha, jesteś dobrym człowiekiem.
Nikt nie jest tylko dobry albo tylko zły westchnął król. Nomusa, wkrótce nadejdzie tu Daketela i jego żołnierze. Powtórz mu, co powiedział Lobengula: "Jestem pokonany, biali ludzie, moje impi są pożarte. Pozwólcie mi odejść, nie ścigajcie mnie, bo jestem już stary i chory. Chcę tylko znaleźć miejsce, gdzie będę mógł opłakiwać moich ludzi i umrzeć w pokoju."
Powiem im to, Lobengulo.
A oni cię wysłuchają?
Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy, opuściła głowę:
Wiesz, że nie wysłuchają.
Moi biedni ludzie szepnął Lobengula. Zaopiekujesz się nimi, kiedy odjadę, Nomusa?
492
Przyrzekam ci to, królu powiedziała Robyn żarliwie. Zostanę w misji Khami aż do śmierci i poświęcę swoje życie twojemu ludowi.
Lobengula uśmiechnął się, a w jego oczach znów pojawił się ten, tak niegdyś częsty, figlarny błysk.
Udzielam ci mojego pozwolenia, którego odmawiałem przez te wszystkie lata. Jeśli któryś z moich ludzi mężczyzna, kobieta czy dziecko poprosi cię o polanie jego głowy wodą i wykonanie nad nim znaku krzyża twoich trzech bogów, możesz to uczynić.
Robyn nic mu nie odpowiedziała.
Zostań w pokoju, Nomusa powiedział Lobengula, a jego wóz wytoczył się wolno przez bramę w palisadzie.
Ginton Codrington zatrzymał muła na szczycie wzniesienia górującego nad kraalem i wziął Robyn za rękę. Siedzieli w milczeniu na koźle wozu i patrzyli na wolno opadający kurz za kołami królewskich wozów.
Nigdy nie dadzą mu spokoju powiedziała cicho Robyn.
Tutaj stawką jest sam Lobengula zgodził się Clinton. Bez niego zwycięstwo nie będzie pełne.
Co oni z nim zrobią? zapytała Robyn smutno. Jeśli go złapią.
Wygnanie, zapewne powiedział Clinton. Może Święta Helena, tam zesłali Cetewayó.
Biedny, tragiczny człowiek szepnęła Robyn. Uwięziony między dwiema epokami, na pół dziki, na pół cywilizowany, na pół okrutny despota, na pół wrażliwy marzyciel. Biedny Lobengula.
Ojcze, spójrz! krzyknęła nagle Vicky wskazując drogę wiodącą na wschód. Wznosiła się nad nią gęsta chmura kurzu, z której wyłoniła się grupa jeźdźców z medalami i karabinami połyskującymi w słońcu.
Żołnierze szepnęła Lizzie.
Żołnierze powtórzyła Vicky radośnie. Setki żołnierzy. Bliźniaczki wymieniły znaczące spojrzenia.
Clinton podniósł lejce, ale Robyn powstrzymała go mocniejszym uściskiem dłoni.
Poczekaj powiedziała. Chcę to zobaczyć. W pewien
493
sposób będzie to dla mnie koniec jakiejś epoki ... okrutnej, ale niewinnej.
Lobengula pozostawił jednego ze swoich zaufanych fndunów w kraalu z poleceniem podpalenia go, jak tylko ostatni wóz zniknie za horyzontem. W murowanym budynku za nową rezydencją królewską znajdowały się resztki amunicji martini-henry, za którą sprzedał swoją ziemię i ludzi. Było tam również dwadzieścia beczek czarnego prochu.
Patrzcie! powiedziała Robyn, kiedy słup dymu i ognia wzbił się w powietrze.
Dopiero wiele sekund później usłyszeli huk, a wirujący słup dymu rozwinął się jak kwiat i przykrył swoim baldachimem zniszczony kraal.
Dom Lobenguli, który był dla niego źródłem radości i dumy, teraz zamienił się w ruinę, bez dachu i z zapadniętymi ścianami.
Płonęły chaty w strefie kobiet, widzieli, jak płomienie przeskakują palisadę i rzucają się na dachy stojących za nią domów. W ciągu kilku minut całe GuBulawayo objęły buchające płomienie.
Teraz możemy jechaćpowiedziała cicho Robyn, a Clinton szarpnął lejce.
Grupa zwiadowców składała się z trzydziestu jeźdźców; w miarę jak zbliżali się, stawało się oczywiste, kim jest wysoki, wyprostowany mężczyzna na czele.
Dzięki Bogu nic wam się nie stało! zawołał Zouga. Było mu bardzo dobrze w mundurze z mosiężnymi naszywkami błyszczącymi w słońcu.
Nigdy nic nam nie groziło odpowiedziała mu Robyn. I ty doskonale o tym wiedziałeś.
Gdzie jest Lobengula? Zouga puścił jej szyderstwo mimo uszu. Robyn pokręciła głową.
Już raz zdradziłam Lobengulę...
Jesteś Angielką przypomniał jej Zouga. Powinnaś być wierna królowej.
Tak, jestem Angielką zgodziła się chłodno i wstydzę się tego dzisiaj. Nie powiem ci, gdzie jest król.
Jak sobie życzysz. Zouga spojrzał na Clintona. Zdajesz sobie sprawę, że nie będzie pokoju, dopóki nie dostaniemy Lobenguli.
Clinton pochylił głowę.
Król udał się na północ z żonami i regimentem Inyati.
Dziękuję. Po chwili dodał Dam wam eskortę. Pojedziecie z nią do głównej kolumny. Sierżancie!
Z szeregu wystąpił młody kawalerzysta z potrójnym szewronem na rękawie. Był bardzo przystojny, miał lekko zaróżowione policzki i szerokie ramiona.
Sierżancie Acutt. Proszę wziąć sześciu ludzi z końca kolumny i zaopiekować się tymi osobami.
Zouga pożegnał się szorstko z siostrą i szwagrem, a potem rzucił rozkaz:
Oddział, galopem naprzód!
Pierwsze dwa tuziny kawalerzystów pojechały w kierunku GuBulawayo, a sierżant i jego sześciu ludzi, rozstawionych po obu stronach wozu Codringtonów, ruszyli w drogę powrotną do głównej kolumny.
Vicky odwróciła głowę i spojrzała młodemu sierżantowi prosto w oczy. Wolno wzięła głęboki oddech wypychając do przodu piersi okryte wyblakłą bawełną jej sukienki. Sierżant przyglądał jej się uważnie, a na jego twarzy pojawił się ciemnoczerwony rumieniec.
Vicky zwilżyła usta koniuszkiem różowego języka i zmrużyła oczy. Jej spojrzenie ugodziło go z odległości pięciu metrów, a sierżant Acutt o mało nie spadł z siodła.
Victoria! warknęła Robyn nawet nie patrząc na córkę.
Tak, mamo. Victoria pospiesznie opuściła ramiona, aby zmienić zuchwałą pozycję, i przybrała poważny wyraz twarzy.
TREŚĆ TELEGRAMU ODEBRANEGO W FORCIE VIC-TORIA 10 LISTOPADA 1893 I PRZESŁANEGO HELIOGRA-FEM DO GUBULAWAYO:
DO JAMESONA STOP RZĄD JEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI ODMAWIA UZNANIA MATABELE ZA KOLONIĘ LUB WŁĄCZENIA GO POD JURYSDYKCJĘ PEŁNOMOCNIKA RZĄ-
494
495
Iff
DOWEGO STOP SEKRETARZ SPRAW ZAGRANICZNYCH JEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI UWAŻA ŻE TOWARZYSTWO POWINNO SPRAWOWAĆ RZĄDY NA NOWYM TERYTORIUM STOP MASZONA I MATABELE WCHODZĄ WIĘC W SKŁAD ZIEM TOWARZYSTWA STOP OSTATNIE NOTOWANIA AKCJI 8 FUNTÓW STOP GRATULACJE DLA PANA PAŃSKICH OFICERÓW I ŻOŁNIERZY OD JOWISZA
DLA JAMESONA PILNE I TAJNE ZNISZCZYĆ WSZYSTKIE KOPIE STOP MUSIMY MIEĆ LOBENGULĘ STOP NIE ISTNIEJE ZBYT DUŻE RYZYKO LUB ZBYT WYSOKA CENA STOP JOWISZ
Wielebny ojcze Codrington, zamierzam posłać znaczące siły w celu sprowadzenia Lobenguli. Jameson stał przy wejściu do swojego namiotu i spoglądał na ruiny królewskiego kraalu. Już wysłałem do niego tę wiadomość. Jameson wrócił do biurka i przeczytał:
Aby położyć kres bezsensownemu rozlewowi krwi, musi pan natychmiast wrócić do GuBulawayo. Gwarantuję pełne bezpieczeństwo i dobre traktowanie.
Czy król przysłał już wiadomość? zapytał Clinton. Odmówił zajęcia miejsca i stał sztywno przed składanym stolikiem, który służył Jąmesonowi za biurko.
Proszę. Doktor podał mu brudny, pogięty kawałek papieru. Clinton szybko przeczytał treść wiadomości.
Mam zaszczyt poinformować pana, że dostałem pański list i zapoznałem się z tym, co pan pisze. Przybędę...
Napisał to ten hukaj Jacobs mruczał Clinton wodząc oczyma po prawie nieczytelnym, pełnym błędów liście. Znam ten charakter pisma.
496
.
Czy sądzi pan, że to prawda? zapytał Mungo^t. John. Czy sądzi pan, że Lobengula wróci? "~
Clinton nie odwrócił głowy w kierunku bujającego się na płóciennym krześle Munga.
Doktorze Jameson, nie wybaczam panu pańskich czynów ani czynów pańskiego haniebnego Towarzystwa. Przyjechałem tu na pańską prośbę i zrobię wszystko, aby naprawić szkody wyrządzone Matabelom. Jednakże kategorycznie odmawiam rozmawiania z tym pańskim pachołkiem.
Jameson zmarszczył brwi.
Wielebny ojcze, chciałbym, żeby pamiętał pan, iż mianowałem generała St. John na stanowisko Administratora i Najwyższego Sędziego w Matabele...
Clinton przerwał mu obcesowo.
Jest pan oczywiście świadom faktu, że pański Najwyższy Sędzia był kiedyś handlarzem niewolników, traktującym jak towar ludzi, nad którymi daje mu pan teraz nieograniczoną władzę?
Tak, dziękuję, ojcze, wiem, że generał St. John prowadził kiedyś legalny handel niewolnikami, wiem również, że będąc oficerem Marynarki Wojennej jej królewskiej wysokości zaatakował pan jego statek, za co został pan postawiony przed sądem wojskowym, wtrącony do więzienia i usunięty ze służby. Proszę więc nam nie utrudniać. Jeśli nie życzy sobie pan rozmawiać z generałem St. John, może się pan zwracać do mnie.
Siedzący na krześle Mungo skrzyżował swoje pedantycznie wyglansowane buty do jazdy konnej i uśmiechnął się leniwie, a jego oko błysnęło jak obnażone ostrze.
Doktorze Jameson, zechce pan zapytać świętobliwego ojca, czy uważa, że Lobengula się podda?
A pan by się poddał? spytał Clinton nawet nie patrząc w stronę St. Johna.
Nie odpowiedział Mungo i znacząco skinął głową w kierunku Jamesona.
Wielebny ojcze, generał St. John poprowadzi żołnierzy z rozkazem sprowadzenia Lobenguli. Chciałbym, żeby pan mu towarzyszył powiedział Jameson.
Dlaczego ja, doktorze?
Mówi pan biegle ich językiem.
32 Twardzi ludzie
497
Innfc/fównież, na przykład Zouga Ballantyne. Też jest
Pański szwagier ma inne ważne sprawy na głowie.
Ma pan na myśli rozkradanie królewskich stad znów przerwał mu Clinton.
Wszystkim było już wiadomo, że Zouga Ballantyne otrzymał zadanie zebrania wszystkich ogromnych stad Matabelów i sprowadzenia ich do GuBulawayo, gdzie miały zostać rozdzielone wśród ludzi Jamesona. Ten jednak, jakby nie dosłyszał uwagi, mówił dalej.
Poza tym, wielebny ojcze, pan i pańska żona byliście przez wiele lat zaufanymi przyjaciółmi Lobenguli; lubi was. A skoro major Ballantyne przekazał mu nasze ultimatum, Lobengula uważa go za wroga.
Nie bez przyczyny Clinton mruknął sucho. Mimo wszystko, doktorze, nie zostanę waszym Judaszem.
Pańska obecność mogłaby zapobiec-kolejnemu krwawemu konfliktowi, w którego wyniku zginęłyby setki, jeśli nie tysiące Matabelów. Wydaje mi się, że niedopuszczenie do tego jest chrześcijańskim obowiązkiem księdza.
Clinton wahał się, a Mungo zwrócił się do Jamesona:
Proszę zaznaczyć, doktorze, że kiedy Lobengula się podda, wielebny Codrington będzie mógł go ochraniać i upewnić się, że król jest dobrze traktowany. Daję mu moje słowo.
Dobrze Clinton zakończył smutno. Udam się z pańską kolumną pod warunkiem, że pojadę tam jako doradca króla.
Jadą powiedział Gandang cicho. Wciąż za nami jadą. Lobengula podniósł oczy i spojrzał na niebo. Krople deszczu, ciężkie i twarde jak nowo wybite, srebrne szylingi, rozbijały się o jego policzki i czoło.
Deszcz powiedział Lobengula. Kto powiedział, że zostawią nas, kiedy zacznie padać?
Ja, mój królu, myliłem się przyznał Gandang. Kiedy wyruszyli z GuBulawayo, Jedno Bystre Oko miał czterystu ludzi, cztery strzelby na trzech nóżkach, które trajkoczą jak stare baby. Miał też wozy i jedną dużą armatę.
Wiem o tym powiedział król.
498
Kiedy nadeszły deszcze, myślałem, że zawrócili, ale zwiadowcy przywieźli złe wieści. Jedno Bystre Oko odesłał połowę swoich ludzi, wozy i dwie z tych małych, trójnożnych strzelb. Zmusiło go do tego grząskie błoto, ale ... Gandang zamilkł.
Nie oszczędzaj mi niczego, bracie, mów wszystko.
Jedzie dalej z połową swoich ludzi i dwoma karabinami ciągniętymi przez konie. Poruszają się bardzo szybko, nawet w błocie.
Jak szybko? król zapytał cicho.
Są dzień marszu za nami, jutro wieczorem będą obozować dokładnie w tym miejscu.
Król naciągnął na ramiona stary, podarty płaszcz. Było bardzo zimno, a Lobengula nie miał siły, aby schronić się pod płótnem plandeki swojego wozu. Patrzył na rzekę. Rozbili obóz nad Shangani, prawie dwieście pięćdziesiąt kilometrów od miejsca, w którym miała miejsce pierwsza bitwa tej wojny.
Ukryli się w gęstym lesie, tak gęstym, że trzeba było wyciąć kilka drzew, aby mógł tam wjechać wóz Lobenguli. Teren był płaski, urozmaicony tylko glinianymi kopcami termitów jedne były wielkie jak domy, inne małe jak beczki piwa, jednak wystarczająco wysokie, aby zniszczyć osie kół.
Niebo, szare i ciężkie jak brzuch ciężarnej maciory, wisiało nad szczytami drzew. Wkrótce znów będzie padać, te wielkie krople były tylko zapowiedzią tego, co ma nastąpić. Strumyk błotnistej wody, koloru żółci pijaka, płynący środkiem wyschniętego koryta, za kilka minut zamieni się w ryczącą rzekę.
Stu pięćdziesięciu ludziwestchnął król. A ilu my mamy?
Dwa tysiące odpowiedział Gandag. Jutro albo pojutrze dołączy do nas Gambo z jeszcze jednym tysiącem.
Dlaczego nie możemy z nimi walczyć?
Z ludźmi poradzilibyśmy sobie bez problemu. To te strzelby na trzech nogach, królu ... nie pokona ich nawet dziesięć tysięcy wojowników, nawet gdyby każdy miał wątrobę lwa. Ale jeśli król rozkaże, pójdziemy.
Nie! Im chodzi o złoto powiedział nagle Lobengula. Biali ludzie nie dadzą mi spokoju, dopóki nie dostaną mojego złota. Poślę je im. Może wtedy pozwolą mi odejść' Gdzie jest Kamuza? On mówi językiem białych. Wyślę go do nich.
499
Kamuza natychmiast stawił się na rozkaz. Stał cierpliwie w rzęsistym deszczu obok przedniego koła królewskiego wozu.
Zanieś białym ludziom te woreczki ze złotem, Kamuza, mój zaufany induno, i powiedz im tak: "Pożarliście moje regimenty i zabiliście moich ludzi, spaliliście moje kraale i wygoniliście kobiety i dzieci na wzgórza, gdzie żywią się korzeniami jak dzikie zwierzęta, schwytaliście moje stada, a teraz oddaję wam moje złoto. Biali ludzie, macie już wszystko, czy pozwolicie mi teraz opłakiwać w spokoju mój nieszczęsny naród?"
Dziesięć worków z białego płótna pełnych złota było ciężkim ładunkiem dla jednego człowieka. Kamuza uklęknął i włożył je do skórzanego worka na ziarno.
Wedle rozkazu, Wielki Słoniu.
Pośpiesz się, Kamuza, są już niedaleko.
Will Daniel wsiadł na konia i naciągnął na oczy kapelusz, aby osłonić główkę fajki przed deszczem. Miał na sobie gumowy płaszcz, w którym wyglądał jak opasły potwór.
Na wodzach trzymał dwa konie, jeden z nich był zwierzęciem pociągowym i ciągnął ładunek przykryty białym płótnem. Daniel nie był już sierżantem. Po jego wyczynie w dolinie Umlimo Zouga dopilnował, żeby zdegradowano go do rangi kawalerzysty, a jako dodatkowe upokorzenie dano mu funkcję ordynansa jednego z oficerów. Obładowany koń miał na grzbiecie rzeczy kapitana Covenry.
Drugi koń należał do starego towarzysza broni Willa Jima Thorna. Ten zacny człowiek kucał właśnie za rosnącym nie opodal ciernistym krzakiem i klął monotonnie.
Cholerna, śmierdząca woda, pieprzony deszcz, co za cholerny kraj...
Hej, Jimmo, zaraz ci się tyłek zapali. To już dzisiaj dwunasty raz.
Za piknij swoją obleśną gębę, Daniel krzyknął Jim, a potem znów wpadł w swój monotonny trans.A niech to wszystko szlag...
Pospiesz się, Jim, przyjacielu. Will podniósł rondo kapelusza, aby się rozejrzeć. Nie możemy zostawać z tyłu, spod każdego krzaka może wypełznąć chmara tych czarnych dzikusów.
Jim Thorn wyszedł zza krzaków zapinając pasek i już krzywiąc
500
się z powodu kolejnego ataku bólu brzucha. Wskoczył na siodło i trzy konie ruszyły grzęznąc w głębokich, żółtych koleinach wyżłobionych przez koła wozów, na których znajdowały się dwa karabiny maszynowe typu Maxim.
Stracili już z oczu tył wijącej się między ociekającymi drzewami kolumny. Korzystali z okazji i unikali wzroku oficerów, którzy mogliby kazać im pomagać przy wyciąganiu zapadających się
w błoto kół wozu.
Uważaj, Will! zawołał nagle Jim Thorn. Próbował wyciągnąć karabin, a jego przeciwdeszczowa peleryna zatrzepotała jak skrzydła spłoszonego koguta. Uważaj, dzikusy!
Spomiędzy gęstych krzaków rosnących wzdłuż śladów kół wyszedł matabelski wojownik i stał teraz dokładnie przed nimi. Podniósł ręce, aby pokazać, że nie jest uzbrojony.
Czekaj, Jimmo! zawołał Will Daniel. Zobaczmy, czego
chce ten bękart.
Coś mi się tu nie podoba. Mówię ci, to pułapka. Jim badał nerwowo zarośla. Zabijmy tego czarnego dupka i zmywajmy się.
Przychodzę w pokoju zawołał Matabele po angielsku. Był ubrany tylko w futrzaną spódniczkę, krople deszczu błyszczały na jego umięśnionym torsie. Na głowie miał opaskę induny.
Obaj mężczyźni wyciągnęli już broń i mierzyli do niego z karabinów opartych na biodrach.
Mam wiadomość od króla.
No to mów warknął Will.
Lobengula powiedział: "Bierzcie moje złoto i wracajcie do
GuBulawayo".
Złoto? zapytał Jim Thorn. Jakie złoto?
Kamuza wszedł w krzaki, wyciągnął skórzany worek i przyniósł
żołnierzom.
Will Daniel śmiał się z podniecenia, kiedy wyciągnął małe
płócienne woreczki. Zabrzęczały cicho w jego dłoniach.
Na Boga, to najsłodsza muzyka, jaką słyszałem!
Czy to wam wystarczy, biali ludzie? zapytał Kamuza. Oddacie złoto waszemu wodzowi?
Nie przejmuj się, przyjacielu. Will Daniel poklepał go czule po ramieniu. Wasze złoto trafi do właściwej osoby, masz słowo Williama Daniela.
501
M Ba. Mi
Mi
Jim Thorn otworzył torby przy siodle i wkładał do nich płócienne worki.
Boże Narodzenie i imieniny naraz mrugnął do Willa.
Biali ludzie, czy teraz wrócicie do GuBulawayo? zapytał Kamuza niespokojnym głosem.
Nie martw się już o to zapewnił go Will i wyciągnął z torby bochenek czerstwego chleba. Mam dla ciebie prezent, bonsela, prezent, rozumiesz?A potem do Jima:Jedźmy już, panie Thorn. Teraz tak będę się do pana zwracał, jest pan przecież taki bogaty.
Niech pan prowadzi, panie Daniel Jim uśmiechnął się szeroko i obaj odjechali zostawiając Kamuzę na błotnistej ścieżce z bochenkiem starego chleba w rękach.
Ginton Codrington szedł ślizgając się i grzęznąc w błocie na brzegu Shangani. Niskie chmury przyniosły przedwczesny mrok, a lasy na przeciwległym brzegu były przejmująco wilgotne i ciemne.
Rozległ się ponury grzmot, jakby ogromne głazy toczyły się po dachu nieba. Przez kilka sekund padał ulewny deszcz, który potem znów zamienił się w mżawkę. Clinton zadrżał, postawił kołnierz płaszcza i poszedł w kierunku wozów z karabinami stojących na przedzie kolumny.
Pomiędzy wozami rozciągnięto brezentową płachtę, pod którą schroniła się mała grupka oficerów. Mungo St. John spostrzegł zbliżającego się Clintona.
Aaa, pastor! powitał go. Mungo dowiedział się, że taki sposób zwracania się do niego ogromnie go irytował. Nie spieszył się pan.
Ginton nic nie odpowiedział; stał zgarbiony na deszczu, a żaden z oficerów nie poruszył się, aby zrobić dla niego miejsce.
Major Wilson z dwunastoma ludźmi idzie na zwiady na drugą stronę rzeki. Chciałbym, żeby pan z nimi poszedł. Będzie im potrzebny tłumacz, jeśli spotkają wrogów.
Za mniej niż dwie godziny będzie już ciemno zauważył spokojnie Ginton.
Więc będziecie musieli się pospieszyć.
Zaraz przejdzie kolejna ulewa upierał się Ginton. To może rozbić pańskie siły.
502
Pastorze, niech pan się martwi o zbawienie i pozwoli nam zająć się wojną. Mungo odwrócił się do oficerów. Czy jest pan gotowy, Wilson?
Allan Wilson był prostodusznym Szkotem z długimi, czarnymi wąsami i akcentem przywodzącym na myśl wrzosowiska i zielone
wzgórza.
Czy otrzymam od pana szczegółowe rozkazy, sir? spytał szorstko. Jak tylko wyruszyli z GuBulawayo, mówiło się o chłodnych stosunkach między nim i St. Johnem.
Niech pan wykorzysta zdrowy rozsądek, człowieku warknął St. John. Jeśli pan złapie Lobengulę, niech pan go wsadzi na konia i wraca tutaj. Jeśli was zaatakują, niech się pan wycofa. Jeśli pozwolicie im odciąć sobie drogę, przed świtem nie będę mógł przekroczyć rzeki i pomóc wam. Wszystko zrozumiane?
Tak jest, generale. Wilson dotknął ronda kapelusza. Proszę za mną, wielebny ojcze powiedział do Clintona. Nie mamy dużo czasu.
Burnham i Ingram, dwaj Amerykanie, prowadzili patrol wzdłuż stromych brzegów Shangani; Wilson i Ginton szli zaraz za nimi.
Koścista, przygarbiona postać Clintona w starym płaszczu nieprzemakalnym i zniszczonym, bezkształtnym kapeluszu naciągniętym na uszy nie pasowała do grupy umundurowanych i uzbrojonych mężczyzn. Kiedy zbliżył się do Mungo St. Johna stojącego na brzegu ze złożonymi z tyłu rękami, Clinton pochylił się na siodle pożyczonego konia i powiedział tak cicho, żeby tylko Mungo mógł go usłyszeć:
Niech pan przeczyta piętnasty wiersz z jedenastego rozdziału Drugiej Księgi Samuela.
Potem wyprostował się i zebrał cugle starego wałacha, którego otrzymał od Towarzystwa.
W tym miejscu Shangani miała sto osiemdziesiąt metrów szerokości, kiedy przeprawiali się przez nią, błotnista woda sięgała im do strzemion. Wdrapali się na przeciwległy brzeg i wjechali do gęstego lasu niemal natychmiast znikając z oczu. .
Przez wiele długich minut Mungo St. John stał i patrzył na
brzeg, nic sobie nie robiąc z dokuczliwej mżawki. Zastanawiał się
* nad sobą, zastanawiał się, dlaczego wysłał na drugą stronę tę
503
bezbronną grupkę. Pastor oczywiście miał rację, zaraz znowu zacznie padać. Niebo było ciężkie od chmur. Matabelowie mieli nad nimi przewagę. Pastor widział, jak impi Inyati pod wodzą swojego doświadczonego i przebiegłego wodza Gandanga, eskortowało wozy z GuBulawayo.
Jeśli chciał zbadać teren po drugiej stronie, powinien był wykorzystać resztki dziennego światła i przeprawić przez rzekę cały oddział. Taki powinien być właściwy taktycznie rozkaz. W ten sposób patrol mógłby w każdej chwili schronić się pod skrzydłami maximów albo on mógłby wyruszyć, aby pomóc im, jeśli wpadną w tarapaty.
Zawładnął nim jakiś demon, kiedy wydawał dyspozycje. Może Wilson w końcu przekroczył granice jego cierpliwości. Ten człowiek polemizował z nim przy każdej okazji i robił wszystko, aby zniszczyć jego autorytet wśród oficerów, którym i tak nie podobało się to, że ich dowódcą jest Amerykanin. To głównie przez Wilsona wyprawa była tak nieliczna, a jej członkowie podzieleni. St. John cieszył się, że pozbył się w końcu tego aroganckiego, tępego Szkota. Może noc spędzona w towarzystwie regimentu Inyati zmiękczy go trochę; w przyszłości będzie bardziej uległy jeśli ma jeszcze przed sobą jakąś przyszłość. Mungo odwrócił się w kierunku dającego schronienie brezentu rozpiętego między dwoma wozami.
Nagle coś przyszło mu do głowy i zawołał:
Kapitanie Borrow.
Tak?
Ma pan Biblię, prawda? Może mi ją pan pożyczyć? Ordynans St. Johna parzył właśnie kawę, wziął od Munga jego
mokry płaszcz i położył mu na ramionach szary wełniany koc. Mungo usiadł przy małym ognisku, na którym parzyła się kawa i wolno przeglądał małą, oprawioną w skórę księgę. Odnalazł cytat i odczytał go w skupieniu:
W liście napisał: postawcie Unoszą tam, gdzie walka będzie najbardziej zażarta, potem odstąpicie go, aby został ugodzony i zginął.
Mungo potrafił zadziwić jeszcze siebie samego. W jego duszy wciąż jeszcze były nieodkryte miejsca.
504
Wyjął z ogniska płonącą szczapę i zapalił nią cygaro, potem zanurzył jej tlący się koniec w czarnej kawie, aby poprawić smak
naparu.
No, no, pastorze! zamruczał głośno. Ma pan lepszy
instynkt, niż myślałem.
Potem pomyślał o Robyn Codrington, starając się zachować
obiektywizm i nie dać się ponieść emocjom.
"Czy ja ją kocham? zapytał sam siebie i natychmiast odpowiedział. Nigdy nie kochałem żadnej kobiety i, na miłość boską, nigdy nie pokocham. Czy więc jej pragnę? Tym razem 'znowu się nie wahał. Tak, pragnę jej tak bardzo, że wysłałbym na śmierć każdego, kto stanie na mojej drodze. Dlaczego jej pragnę? zastanawiał się. Jeśli nigdy nie kochałem kobiety, dlaczego pragnę jej. Nie jest już młoda, a Bóg wie, że miałem już setki lepszych. Dlaczego jej pragnę? uśmiechnął się do siebie. Pragnę jej, ponieważ jest jedyną, której dotąd nie udało mi się zdobyć i której nigdy nie będę miał."
Zamknął Biblię z głośnym trzaskiem i spojrzał w kierunku cichego lasu po drugiej stronie rzeki.
Dobra robota, pastorze. Zauważył pan to już przede mną.
Ślady wozów Lobenguli były wyraźne i dobrze widoczne nawet przy słabnącym świetle, więc Wilson narzucił szybsze tempo.
Stary siwek Clintona był już zmęczony dwutygodniowym, wyczerpującym marszem. Zwalniał coraz bardziej, a po ośmiu kilometrach zrównał się z zamykającym kolumnę koniem kapitana Napiera. Twarz Clintona była pochlapana kropelkami błota wyrzuconego przez kopyta jadących przed nim koni i wyglądała, jakby cierpiał na jakąś tajemniczą chorobę.
Nagle drzewa przerzedziły się, a po obu stronach wyrosły niskie,
nagie wzgórza.
Proszę popatrzeć, ojcze zawołał Wilson wskazując wzgórza. Są ich tu setki.
Kobiety i starcy mruknął Clinton. Na stokach wzgórz stały milczące i bacznie przyglądające się im postacie. Wojownicy
. towarzyszą królowi.
Dwunastu jeźdźców jechało dalej nawet się nie zatrzymując.
505
Nagle ogłuszający grzmot wstrząsnął niebem ponad niskimi, skłębionymi chmurami.
Wilson podniósł prawą rękę.
Oddział, stać!
Siwek Clintona zatrzymał się, jego głowa wisiała ciężko, a żebra wznosiły się i opadały. Clinton był równie wdzięczny jak jego koń. Nigdy nie był dobrym jeźdźcem i nie był przyzwyczajony do tak wyczerpujących podróży.
Wielebny ojcze, proszę do przodu! Żołnierze podali rozkaz do tyłu, po czym Clinton wolno ruszył w kierunku WUsona.
W tej samej chwili lunął deszcz, a Clintonowi zdawało się, że ktoś rzucił mu w twarz garść żwiru. Przetarł oczy prawą dłonią.
Tutaj są! powiedział Wilson krótko.
Clinton dostrzegł teraz brudne i zniszczone płótno wozu wystające zza krzaków dwieście kroków przed nimi.
Wie pan, co powiedzieć, ojcze. Szkocki akcent Wilsona wydawał się jeszcze silniejszy i zupełnie nie pasował ani do okoliczności, ani do miejsca.
Clinton podjechał jeszcze kilka kroków i wziął głęboki oddech.
Lobengulo, królu Matabele, to ja, Hlopi. Ci ludzie chcą, abyś wrócił do GuBulawayo na pertraktacje z Dakatelą i Lodzim. Słyszysz mnie, królu?
Ciszę zakłócał tylko szelest poruszanej wiatrem gałęzi i stukanie deszczu w rondo starego kapelusza Clintona.
Potem usłyszał bardzo wyraźny trzask przypominający ładowanie karabinu, a głos młodego mężczyzny dochodzący z krzaków w pobliżu wozu zapytał cicho:
Mamy strzelać, Baba, Ojcze?
Bardziej zdecydowany i głębszy głos odpowiedział:
Jeszcze nie. Niech podejdą bliżej, nie możemy sobie pozwolić na żaden błąd.
Ich głosy zagłuszył kolejny pomruk burzy, a Clinton w tym czasie zawrócił swojego siwka.
To pułapka, majorze. W pobliżu wozów są uzbrojeni Matabelowie. Słyszałem, jak rozmawiają.
Czy sądzi pan, że jest z nimi król?
Nie wydaje mi się, jestem za to pewien, że zachodzą nas właśnie od tyłu.
506
Dlaczego pan tak myśli?
Tak walczą Zulusi, zachodzą od tyłu, a potem zaciskają pętlę.
Co pan radzi, ojcze?
Clinton wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
Ja już udzieliłem swoich rad na brzegu rzeki... Przerwało mu wołanie z końca kolumny.
Mamy za plecami wojowników krzyknął jeden z Amerykanów; jego akcent nie zmyliłby nikogo.
Ilu? zawołał Wilson.
Mnóstwo, widać ich pióropusze.
Oddział, w tył zwrot! rozkazał Wilson. Galopem naprzód! Kiedy konie ruszyły z powrotem po grząskiej ścieżce, deszcz,
który już od dawna zapowiadał swoje nadejście, lunął na nie jak lodowata, srebrna kaskada. Smagał twarze żołnierzy, dostawał się im do oczu i bębnił w ich płaszcze.
To nam umożliwi odwrót mruknął Wilson, a Clinton chłostał szyję swojego starego siwka wolnym końcem cugli, ponieważ koń znów zaczął zwalniać.
Przez gęste, srebrne lance deszczu dostrzegł nad krzewami pióropusze wojenne, Matabelowie biegli, aby odciąć im drogę. W tym momencie koń Gintona potknął się i zrzucił pastora z siodła.
Jee\ usłyszał wojenny okrzyk i chwycił konia kurczowo za szyję, kiedy ten pochylił się, aby odzyskać równowagę.
Szybciej, ojcze! krzyknął któryś z kawalerzystów przejeżdżających obok niego w deszczu i błocie.
Po chwili jego koń znów galopował. Clinton zgubił strzemię i podskakiwał boleśnie na mokrym siodle trzymając się tylko łęku ale udało się. W krzakach nie było już tarcz ani pióropuszy, otaczały ich tylko wirujące serpentyny deszczu i mrok zapowiadający rychłe nadejście nocy.
Czy chce mi pan powiedzieć, kapitanie Napier, że major
Wilson rozmyślnie nakazał spędzić noc na drugim brzegu, mimo
mojego jasnego rozkazu, aby wrócić przed zapadnięciem nocy?
zapytał Mungo St. John. Deszcz zgasił wszystkie ogniska i jedynym
światłem był blask lampy naftowej.
Szarpany wiatrem brezent nad głowami obu oficerów łopotał
507
i spryskiwał ich pojedynczymi kroplami deszczu. Płomień lampy palił się niepewnie w szklanym kloszu oświetlając od dołu twarz kapitana Napiera i nadając jej niesamowity wygląd.
Byliśmy już tak blisko Lobenguli, generale, słyszeliśmy głosy dochodzące z jego obozu. Major Wilson uważał, że odwrót byłby nie uzasadniony. Poza tym, sir, w krzakach roi się od Matabelów. Patrol będzie miał większe szansę przetrwania czekając na świt w gęstych zaroślach.
Więc to wszystko pomysł Wilsona, tak? upewniał się Mungo włożywszy na twarz poważną maskę. W głębi duszy jednak był zadowolony, że tak dobrze ocenił charakter porywczego Szkota.
Musi pan wzmocnić patrol, sir. Trzeba wysłać przynajmniej jednego maxima teraz, natychmiast.
Niech pan uważnie posłucha, kapitanie powiedział Mungo. Czy słyszy pan coś?
Nawet ulewny deszcz i silny wiatr nie mogły zagłuszyć wyraźnego szmeru podobnego do szumu zamkniętego w morskiej muszli.
To rzeka, kapitanie wyjaśnił mu Mungo. Podnosi się poziom wody.
Przed chwilą przeprawiłem się przez nią. Jeśli wyda pan rozkaz teraz, będzie można jeszcze przedostać się na drugą stronę. Nie wolno nam czekać. Do rana rzeka może już wylać.
Dziękuję za radę, kapitanie Napier, ale nie zamierzam stracić maximów.
Generale, można by chociaż zdjąć ze statywu jeden z karabinów i przenieść go na drugą stronę w kocu.
Dziękuję, kapitanie. Wyślę Borrowa, dwudziestu ludzi i oba maximy, ale dopiero o świcie, kiedy będzie wystarczająco widno, żeby zobaczyć bród i bezpiecznie przeprawić się na drugą stronę.
Generale St. John, wydał pan właśnie wyrok śmierci na tych ludzi.
Kapitanie Napier, jest pan przemęczony. Oczekuję od pana przeprosin, kiedy pan wypocznie.
Clinton siedział oparty plecami o drzewo. Trzymał rękę pod płaszczem chroniąc Biblię przed padającym deszczem. Pragnął ponad wszystko wystarczająco silnego światła, aby móc czytać.
508
Wokół niego na błotnistej ziemi leżeli, zawinięci w płaszcze i gumowe materace, pozostali członkowie maleńkiego patrolu. Clinton był przekonany, że podobnie jak on nikt nie zmruży oka tej nocy.
Przyciskając Biblię do serca, Clinton poczuł bliskość śmierci; ze zdumieniem spostrzegł również, że wcale się jej nie boi. Kiedyś, dawno temu, kiedy jeszcze nie wiedział, jak łatwo znaleźć pocieszenie w Bogu, bał się jej, a teraz wolność od lęku była dla niego błogosławionym darem.
Siedząc w ciemności, myślał o miłości o miłości Boga, swojej żony i córek to była jedyna rzecz, jakiej mogło mu brakować.
Myślał o Robyn takiej, jaką po raz pierwszy zobaczył na pokładzie "Hurona", z rozwianymi włosami i błyszczącymi zielonymi oczami.
Pamiętał ją leżącą w przesiąkniętej potem i zmiętej pościeli, kiedy rodziła mu pierwszą córkę. Pamiętał również gorące ciało córki, kiedy ta wyśliznęła się z brzucha Robyn prosto w jego oczekujące ręce.
Pamiętał pierwszy krzyk dziecka i to, jak piękna była Robyn, kiedy uśmiechnęła się do niego wyczerpana, zmęczona i dumna.
Myślał również o innych rzeczach o tym, że nigdy nie zobaczy swojego wnuka, i o tym, że Robyn nigdy nie kochała go tak bardzo jak on ją. Nagle usiadł prosto, pochylił głowę przysłuchując się czemuś i patrzył w zupełną czerń w kierunku miejsca, z którego nadchodził dźwięk.
Nie, to nawet nie był dźwięk jedynym prawdziwym dźwiękiem był szelest deszczu. To było jak drganie powietrza. Ostrożnie wsunął swoją drogocenną księgę do wewnętrznej kieszeni płaszcza, potem złożył ręce w trąbkę i przytknął ją do wilgotnej ziemi, słuchając uważnie z uchem przyklejonym do powstałego w ten sposób wzmacniacza.
Drganie przypominało wibracje wywołane przez biegnące stopy zrogowaciałe, bose stopy tysiące stóp biegnących w rytmie charakterystycznym dla impi. Brzmiało jak puls ziemi.
Clinton wstał i szedł na czworakach po omacku do miejsca, w którym przed zapadnięciem nocy widział, jak major Wilson kładzie się spać pod wełnianym pledem. Kiedy jego palce dotknęły szorstkiego koca, Clinton zapytał cicho:
509
fcfc
Czy to pan, majorze?
Co się stało, ojcze?
Oni są tutaj, wszędzie dookoła.
Świt zaczął leniwie wdzierać się pod niski dach chmur ponad ich głowami. Czekali w pełnej gotowości; osiodłane konie były jedynie zgarbionymi sylwetkami lekko ciemniejszymi od otaczającej ich nocy. Były ustawione w kole, żołnierze stali po jego wewnętrznej stronie z opartymi na siodłach karabinami i oczami utkwionymi w gęstych zaroślach, a szare światło opadało delikatnie i rozświetlało ich ciemne, mokre otoczenie.
Clinton klęczał w błocie pośrodku koła. Jedną ręką trzymał cugle swojego siwka, a drugą przyciskał Biblię do piersi. Jego spokojny głos słyszeli wszyscy czekający w zaklętym kole.
Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się Imię Twoje.
Światło było coraz mocniejsze; widzieli już kształty najbliższych krzewów. Jeden z koni, może pod wpływem napięcia panującego wśród oczekujących mężczyzn, zarżał i strzygł uszami.
Bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi.
Teraz wszyscy usłyszeli to, co zaniepokoiło konia. Ciche i niewyraźne jeszcze bębnienie zbliżające się od strony rzeki.
Bo Twoje jest Królestwo, Potęga i Chwała.
Rozległ się metaliczny trzask zamków, a potem pół tuzina niskich głosów powtórzyło za Clintonem ciche Amen. Nagle ktoś krzyknął:
Konie! Tam są konie!
Potem, kiedy rozpoznali kształt kapeluszy na tle szarego nieba, wyrwał im się z gardeł niepewny okrzyk radości.
Kto idzie? zapytał Wilson.
Borrow, sir, kapitan Borrow.
Na miłość boską, jesteście tu mile widziani. Wilson
zaśmiał się, kiedy kolumna żołnierzy wyjechała spomiędzy drzew. Gdzie jest generał St. John; gdzie są maximy?
Kiedy Borrow zsiadł z konia, oficerowie uścisnęli sobie ręce, ale uśmiech Wilsona pozostał nie odwzajemniony.
Generał jest wciąż na południowym brzegu.
Wilson spojrzał na niego z niedowierzaniem, a uśmiech zgasł na jego twarzy.
Mam dwudziestu ludzi i strzelby, żadnych maximów kontynuował Borrow.
Kiedy przeprawi się reszta?
Nasze konie musiały płynąć. Rzeka ma już dziewięć metrów głębokości Borrow zniżył głos, aby nie niepokoić żołnierzy. Nikt więcej nie przyjdzie.
Widzieliście wroga? zapytał Wilson.
Słyszeliśmy ich, wszędzie wkoło. Mówili do siebie, kiedy przejeżdżaliśmy. Cały czas dotrzymywali nam kroku.
A więc są między nami i rzeką, i nawet jeśli uda nam się przedrzeć do rzeki, nie zdołamy się przez nią przeprawić. Czy mam rację?
Obawiam się, że tak, sir.
Wilson zdjął z głowy kapelusz i uderzył nim w udo, aby strącić krople deszczu. Potem, z namaszczeniem, włożył go z powrotem.
Wygląda więc na to, że mamy tylko jedno wyjście, i to takie, o jakie Matabelowie nigdy by nas nie podejrzewali. Odwrócił się do Borrowa. Otrzymaliśmy rozkaz schwytania króla, a teraz zależy od tego nasze życie. Musimy mieć Lobengulę jako zakładnika. Musimy iść do przodu, natychmiast. Podniósł głos. Oddział, na koń! Kłusem naprzód!
Jechali blisko siebie, w napięciu i ciszy. Siwek Clintona wypoczął przez noc i szedł równo w trzecim rzędzie.
Po prawej stronie Clintona jechał młody kawalerzysta.
Jak ci na imię, synu? zapytał go cicho.
Dillon, proszę pana to znaczy proszę ojca. Miał gładkie policzki i rześkie spojrzenie.
Ile masz lat, Dillon?
Osiemnaście, proszę ojca.
Oni są wszyscy tacy młodzi, pomyślał Clinton. Nawet major
510
511
Allan Wilson miał zaledwie trzydzieści lat. Gdyby tylko pomyślał, gdyby tylko...
Ojcze!
Clinton szybko podniósł wzrok, był głęboko zamyślony. Już dawno wyjechali spomiędzy gęstych zarośli i zbliżali się do miejsca, z którego wycofali się wczorajszego wieczoru.
Opuszczone wozy stały w pobliżu szlaku, ich plandeki wyglądały jak prostokąty z jasnego płótna wetknięte między mokre krzaki.
Wilson znów zatrzymał patrol i poprosił do siebie Clintona.
Proszę im powiedzieć, że nie chcemy walczyć wydał polecenie.
Przecież tam nikogo nie ma.
Proszę, mimo wszystko, sprawdzićnalegał Wilson. Jeśli wozy są rzeczywiście opuszczone, pojedziemy dalej, aż dogonimy króla.
Clinton ruszył do przodu wołając:
Lobengulo, nie obawiaj się. To ja, Hlopi. Odpowiedziało mu tylko trzepotanie podartego płótna.
Wojownicy kraju Matabele, dzieci Mashobane, nie chcemy walczyć zawołał znowu Clinton; tym razem odpowiedział mu ludzki głos wyniosły, zły i dumny. Dochodził z mroku i deszczu i wydawało się, że jest nim przesiąknięte całe powietrze, ponieważ nie było nikogo widać.
Hau, biali ludzie! Nie chcecie walczyć, ale my chcemy, bo nasze oczy płoną gniewem, a stalowe ostrza spragnione są krwi.
Ostatnie słowo zginęło w ogłuszającym ryku, nad krzakami pojawiła się niebieska mgiełka dymu, a powietrze rozerwał huk wystrzałów.
Minęło już ponad dwadzieścia pięć lat, odkąd znalazł się w podobnej sytuacji, jednak potrafił jeszcze odróżnić strzał oddany ze współczesnej broni od gwizdu kuli wyrzuconej z karabinu ładowanego przez lufę.
Do tyłu! Wycofujemy się! krzyczał Wilson, a konie stanęły dęba i wierzgały nogami. Większość kul przelatywała kawalerzystom nad głowami. Jak zawsze, Matabelowie podnieśli lufy do góry, ale ponieważ było ich ponad stu, pojedyncze zabłąkane kule zbierały plon.
Jedna trafiła kogoś w twarz i oderwała mu część nosa. Żołnierz chwiał się na siodle przyciskając ręce do twarzy, a spomiędzy
palców tryskała mu krew. Jego towarzysz złapał go, zanim tamten upadł, i podtrzymywał go ręką.
Koń młodego Dillona został trafiony w szyję i zrzucił jeźdźca w błoto. Chłopak podniósł się szybko trzymając w rękach karabin, Clinton galopował po niego krzycząc:
Odetnij torby z amunicją. Przyda się każda kula.
Już prawie był przy nim, kiedy Wilson zajechał mu drogę, jakby grali w polo.
Pański wałach już ledwie zipie, ojcze. Nie weźmie dwóch. Niech pan ucieka.
. Próbowali schronić się w krzakach, w których spędzili noc, ale Matabelowie podeszli na tyle blisko, że udało się im zabić cztery konie. Zwierzęta upadły wierzgając nogami i odsłoniły w ten sposób stojących za nimi mężczyzn, z których trzech zostało trafionych. Jeden z nich, młody chłopak z Kapsztadu, miał roztrzaskaną kość powyżej łokcia. Jego ręka wisiała na postrzępionym pasku mięsa, Clinton zrobił dla niego temblak z rękawa własnej koszuli.
No, ojcze, teraz nas dopadli. Kawalerzysta uśmiechnął się, jego pochlapana krwią twarz wyglądała jak jajo drozda.
Nie możemy tu zostać zawołał Wilson. Dwóch rannych na konia. Pójdą w środku razem z tymi, którzy stracili swoje własne konie. Reszta pojedzie w zwartym kole, aby ich osłonić.
Clinton pomógł chłopakowi z Kapsztadu wsiąść na siwka, za nim posadzono jednego z ochotników Borrowa. Ostre odłamki kości goleniowej wystawały z jego nogi.
Ruszyli, bardzo wolno, niemal spacerowym krokiem, towarzyszył im huk wystrzałów i dym unoszący się nad zaroślami. Clinton prowadził swojego siwka podtrzymując zdrową nogę żołnierza, aby ten nie zsunął się z siodła. Na jego ramieniu wisiały karabiny obu mężczyzn.
Ojcze! Clinton spojrzał do góry i zobaczył nad sobą twarz Wilsona. Mamy trzy konie, na tyle wypoczęte, że można spróbować uciec do rzeki. Kazałem Burnhamowi i Ingramowi wrócić do obozu i poinformować St. Johna o naszym położeniu. Może pan jechać z nimi.
Dziękuję, majorze odpowiedział bez wahania. Jestem marynarzem i pastorem, a nie jeźdźcem. Poza tym wydaje mi się,
' że mam tu coś do zrobienia. Niech pojedzie ktoś inny.
512
33 Twardzi ludzie
513
Wilson skinął głową.
Wiedziałem, że pan tak powie.
Wrócił na czoło posępnego pochodu. Kilka minut później Clinton usłyszał tętent galopujących koni, podniósł oczy i zobaczył trzech jeźdźców zanurzających się w rosnących wokół krzakach.
Rozległ się ryk rozwścieczonych głosów Jee\ kiedy Matabelowie próbowali ich zaatakować, ale po chwili Clinton zobaczył ich kapelusze podskakujące nad zaroślami. Zawołał za nimi:
Niech was Bóg prowadzi, chłopcy!
Później, kiedy szedł mozolnie po błocie, które oblepiało mu buty, zaczął się cicho modlić.
Po zewnętrznej stronie kolumny padł następny koń zrzucając swojego jeźdźca, poderwał się szybko i stał na trzech nogach, drżąc żałośnie na deszczu, jego przednia noga wisiała bezwładnie jak skarpetka na sznurku. Kawalerzysta wrócił do niego, wyciągnął rewolwer z kabury i strzelił zwierzęciu między oczy.
To zmarnowana kula zawołał Wilson. Nie wolno nam tego robić.
Wolno jechali dalej, po chwili Clinton zauważył, że nie poruszali się już wzdłuż śladów pozostawionych przez wozy. Wydawało mu się, że Wilson prowadzi ich coraz bardziej na wschód, nie był jednak tego pewien, ponieważ słońce było ukryte pod grubą warstwą niskich, szarych chmur.
Po chwili kolumna zatrzymała się gwałtownie i w tej samej chwili zamilkła natarczywa kanonada muszkietów dochodząca z zarośli.
Wilson wprowadził ich do pięknego przypominającego park zagajnika z zieloną trawą rosnącą między dostojnymi drzewami. Niektóre z nich miały pięćdziesiąt metrów wysokości, a ich grube pnie były pomarszczone i powyginane, jakby wykonane rękami garncarza.
Luźno rosnące drzewa pozwalały zajrzeć głęboko w las. Tam, rozciągnięta dokładnie naprzeciwko patrolu, stała armia Lobenguli. Jak liczna? trudno powiedzieć, ponieważ ostatnie szeregi były ukryte w lesie. Mała grupka białych ludzi przypatrywała się im bezradnie, a wojownicy rozpoczęli jikela okrążanie, zuluski manewr, który wykorzystywali już od czasów Chaki.
Rozpościerali "rogi" młodzi i najszybsi wojownicy zachodzili patrol z obu stron, jak czarny ogień trawiący las, jak sieć zamykająca
się wokół ławicy sardynek; biegli dopóki końce "rogów" nie spotkały się za grupą białych ludzi potem wszelki ruch zamierał. Naprzeciwko patrolu znalazła się teraz "pierś byka"najstarsi i najbardziej zaprawieni w boju wojownicy; kiedy "rogi" zaciskają się, "pierś" odcina przeciwnikowi drogę ucieczki i miażdży go, jednak w tej chwili wojownicy czekali w milczeniu. Mieli czarno-białe tarcze, pióropusze ze strusich piór i spódniczki z ogonów cywet. W panującej ciszy Wilson nie musiał nawet podnosić głosu, żeby usłyszeli go wszyscy żołnierze.
No, panowie. Nie pojedziemy dalej, przynajmniej na razie. Proszę teraz zsiąść z koni i utworzyć koło.
Po cichu ustawiono zwierzęta w okrąg, tak że każde dotykało zadu konia stojącego przed nim. Za każdym koniem stał kawalerzysta z opartym na siodle karabinem i celował w ścianę czarno-białych tarcz.
Ojcze! zawołał Wilson cicho, a Clinton zostawił pośrodku koła rannych, którymi się opiekował, i podszedł do niego.
Chciałbym, żeby pan tłumaczył, jeśli zechcą pertraktować.
Oni już nie będą rozmawiać zapewnił go Clinton i w tej chwili rozstąpiły się szeregi "piersi" ukazując wysokiego indunę. Wyglądał imponująco nawet z odległości dwustu kroków.
Gandang powiedział cicho Clinton. Przyrodni brat króla.
Przez kilka długich sekund Gandang przypatrywał się koniom stojącym w strugach deszczu i ponurym białym twarzom widocznym ponad siodłami. Potem podniósł assegai w geście przywodzącym na myśl powitanie gladiatora i trzymał ją w górze, a serce Clintona zabiło w tym czasie tuzin razy.
Zaczynajmy! Induina wydał rozkaz i opuścił ramię. Natychmiast "rogi" zaczęły się zaciskać jak dusiciel na szyi ofiary.
Zachować spokój! zawołał Wilson Wstrzymać ogień! Nie wolno nam zmarnować ani jednej kuli, panowie!
Wojownicy podnieśli ostrza dzid, rozległ się głęboki i dźwięczny okrzyk wojenny.
Jee\ Jeel
Teraz srebrzyste ostrza bębniły w sztywną skórę ich tarcz, a wystraszone konie żołnierzy tupały nogami i podrzucały głowy.
Zaczekajcie, panowie!
514
515
Pierwszy szereg był już czterdzieści metrów od nich, wyłaniał się z delikatnej szarej mgiełki.
Wybrać cel! Wybrać cel!
Piętnaście metrów, wojownicy śpiewali i bębnili zgodnie z rytmem swoich tupiących, bosych stóp.
Ognia!
Rozległ się huk, odstępy między oddanymi strzałami świadczyły o tym, że każdy z nich był dokładnie wycelowany. Pierwszy rząd atakujących wojowników runął na mokrą ziemię.
Szczękały zamki karabinów. Ogień nie ustawał, a echo przynosiło głuchy dźwięk kul wbijających się w nagie czarne ciała.
W dwóch miejscach wojownikom udało się wedrzeć do środka koła. Przez kilka sekund było słychać strzały rewolwerów przytkniętych bezpośrednio do piersi lub brzuchów Matabelów. Potem czarna fala straciła siłę, zawahała się, a w końcu wycofała. Wojownicy uciekli do lasu zostawiając swoich martwych przyjaciół porozrzucanych na wilgotnej trawie.
Udało się, rozgoniliśmy ich! ktoś krzyknął i natychmiast dołączyły się do niego inne rozradowane głosy.
Trochę za wcześnie na świętowanie mruknął Clinton oschle.
Niech sobie pokrzyczą Wilson ładował pistolet. To im pomoże nie stracić ducha. Spojrzał na Clintona. Nie przyłączy się pan do nas? Był pan przecież kiedyś żołnierzem.
Clinton pokręcił głową.
Po raz ostatni zabiłem człowieka ponad dwadzieścia pięć lat temu, ale chętnie zajmę się rannymi i zrobię wszystko, co mi pan każe.
Proszę podejść do każdego i zebrać resztki amunicji. Napełni pan nią bandoliery i rozdzieli w razie potrzeby.
Clinton wrócił do środka koła, były tam trzy ofiary: jeden martwy kawalerzysta dostał w głowę, drugi ze złamanym biodrem i trzeci z ostrzem dzidy wbitym w klatkę piersiową.
Wyjmijcie mi to! krzyczał bezskutecznie szarpiąc za drzewce. Wyjmijcie mi to! Już nie mogę!
Clinton uklęknął obok niego i zbadał pozycję ostrza. Czubek musi znajdować się w pobliżu serca.
Lepiej to zostawić poradził.
Nie! Nie! krzyczał ranny, pozostali żołnierze odwrócili
516
głowy i spojrzeli na niego, ich twarze były porażone jego histerycznym wrzaskiem. Wyjmijcie mi to!
Może to było lepsze rozwiązanie lepsze niż powolna śmierć odbierająca odwagę innym.
Przytrzymajcie mu ramiona powiedział cicho Clinton, a jeden z kawalerzystów uklęknął za umierającym. Clinton chwycił wystające drzewce. To była wspaniała broń, ozdobiona wzorami, owinięta włosiem z ogona słonia i miedzianym drutem.
Pociągnął, szerokie ostrze wyszło z głośnym cmoknięciem, jakie wydają buty w grząskim błocie. Kawalerzysta krzyknął jeszcze tylko raz, a za wyciągniętym ostrzem trysnął z jego serca strumień jasnej krwi.
Fale wojowników wróciły czterokrotnie jeszcze przed południem. Za każdym razem wydawało się, że Matabelowie zmiażdżą koło czekających mężczyzn, jednak rozbijali się o nie, jak fala o skałę, i wycofywali do lasu.
Po każdym ataku koło zacieśniało się trochę, aby zamknąć przerwy zostawione przez zabitych lub rannych żołnierzy i konie, które padły. Wtedy znów do akcji wkraczali matabelscy strzelcy, szybko i cicho jak cienie przeskakiwali od drzewa do drzewa. Ich wystające zza pni drzew ramiona, małe chmurki dymu nad łatami zielonej trawy lub czarne głowy pojawiające się nad gniazdami tennitów, kiedy wojownicy podnosili się, aby oddać strzał, nie były łatwym celem.
Wilson obszedł koło rozmawiając spokojnie z każdym żołnierzem i poklepując pyski zaniepokojonych koni, po czym wrócił do środka.
Radzi pan sobie, pastorze?
Tak, dziękuję.
Zabici leżeli przykryci kocami wyjętymi spod siodeł. Było już ich dwunastu, a zaledwie minęło południe i czekało ich jeszcze siedem godzin dnia.
Żołnierz, który dostał w twarz podczas pierwszego ataku, był nieprzytomny, mówił coś do siebie niewyraźnie i trudno było doszukać się w tym sensu. Clinton owinął mu głowę czystym białym bandażem, który natychmiast przesiąkł krwią i błotem.
517
Dwóch innych leżało nieruchomo, jeden charczał głośno przez dziurę w gardle, w której pieniła się krwista ślina, drugi był blady i cichy, kaszlał tylko sucho od czasu do czasu. Kula trafiła go w dolną część kręgosłupa, jego nogi były bezwładne i bez czucia. Pozostali, zbyt ciężko ranni, żeby stać w kole, rozpakowywali pudełka z amunicją i napełniali nią bandoliery.
Wilson usiadł obok Clintona.
Amunicja? zapytał cicho.
Czterysta naboi odpowiedział Clinton.
Mniej niż po trzydzieści dla każdego Wilson obliczył szybko. Wyłączając rannych, oczywiście.
Niech pan na to spojrzy w ten sposób, majorze, przynajmniej już nie pada.
Wie pan co, pastorze? Nawet nie zauważyłem. Wilson uśmiechnął się blado i spojrzał na niebo. Ogromny brzuch chmur podniósł się trochę ukazując niewyraźny zarys słońca, które nie dawało ciepła i było tak słabe, że mogli na nie patrzeć nie narażając oczu na ból.
Jest pan ranny, majorze Clinton wykrzyknął nagle. Aż do tej chwili nie zdawał sobie z tego sprawy. Proszę mi pozwolić to obejrzeć.
Już prawie nie krwawi. Proszę to zostawić. Wilson potrząsnął głową. Bandaże przydadzą się dla innych.
Przerwał mu krzyk jakiegoś kawalerzysty dochodzący z zewnętrznego koła.
Znowu tu jest! Nastąpił strzał, a potem ten sam głos zaklął z pasją.
Skurwysyn, ten pieprzony skurwysyn...
Co się stało, żołnierzu?
Ten induna. Znowu się ruszył. Ma diabelskie szczęście, właśnie wywaliłem na niego cały magazynek.
Kiedy to mówił, stary siwek Clintona, trafiony w szyję, rzucił głową i upadł na kolana. Spróbował jeszcze raz się podnieść, po czym przewrócił się na bok.
Biedak! zamruczał Clinton i natychmiast kolejny koń stanął dęba wierzgając szaleńczo przednimi kopytami, a potem runął na grzbiet.
Coraz lepiej strzelają powiedział cicho Wilson.
Przypuszczam, że to robota Gandanga zgodził się Clin-
ton. Chodzi od jednego do drugiego strzelca i pokazuje, jak należy celować.
Trzeba znów zmniejszyć koło.
Zostało im już tylko dziesięć koni. Pozostałe leżały tam, gdzie zostały zabite, a ich jeźdźcy wyciągnięci leżeli na brzuchu, czekali cierpliwie na pewny strzał do jednej z setek postaci ukrywających się za drzewami.
Zamykamy koło. Wilson wstał i mówił gestykulując. Wszyscy cofnąć się do środka...
Urwał gwałtownie, zrobił pół obrotu i złapał się za ramię, ciągle jednak utrzymując się na nogach.
Znowu pana trafili! Clinton rzucił się, aby mu pomóc, i w tej samej chwili runął na błotnistą ziemię.
Spojrzał na swoje roztrzaskane kolana. To musiała być jedna z tych starodawnych strzelb na słonie, których Matabelowie wciąż używali. Z tej broni strzelało się ćwierćfuntowymi kulami z miękkiego ołowiu. Taka właśnie kula przeszyła mu oba kolana.
Miał urwane nogi; jedna znalazła się pod jego pośladkami, tak że siedział na swoim własnym ubłoconym bucie. Druga była zupełnie odwrócona czubek jego buta wbił się w błoto, a srebrzysta ostroga sterczała zwrócona w kierunku ogromnego brzucha skłębionych chmur.
Gandang uklęknął i wyrwał karabin z rąk młodego indody.
Nawet pawian pamięta to, czego się go uczy. Induna uniósł się gniewem. Jak często mam ci powtarzać, żeby tego nie robić?
Skarcony przez Gandanga, młody wojownik oparł strzelbę o rozwidloną u góry gałąź i strzelił.
Karabin szarpnął gwałtownie, a wojownik krzyknął radośnie. Duży koń z siodłowato wygiętym grzbietem upadł na kolana, przez chwilę próbował jeszcze wstać, a potem przewrócił się na bok.
Widzieliście, moi bracia zawył wojownik. Widzieliście, jak zabiłem tego wielkiego konia?
Ręce Vamby trzęsły się, kiedy ładował karabin, następnie znów oparł go o drzewo.
Strzelił, tym razem trafiając gniadego wałacha, który stanął dęba, po czym runął na grzbiet.
518
519
__Jee\ zawołał śpiewnie Vamba wywijając nad głową
dymiącym jeszcze karabinem. Jego okrzyk wojenny podjęli inni pochowani w zaroślach strzelcy i wzmocnili go ogłuszającą salwą.
"Prawie koniec pomyślał Gandang widząc jak upada kolejny kawalerzysta. Została ich tylko garstka. Wkrótce nadejdzie pora na okrążanie. Dzisiejszej nocy odniesiemy zwycięstwo w imieniu mojego brata króla. Jedno małe zwycięstwo wśród tak wielu klęsk, i z takim trudem wywalczone".
Gandang wyskoczył z kryjówki za pniem drzewa, aby podbiec do następnego snajpera, który strzelał na oślep tak szybko, jak szybko ładował. W połowie drogi poczuł nagły, rwący ból w ramieniu, natychmiast rzucił się na ziemię i doczołgał do drzewa, aby schronić się za jego pniem i obejrzeć ranę. Kula weszła z boku, a wyszła z tyłu ramienia. Z łokcia kapała mu krew, jak gęsty, czarny syrop. Indusza nabrał garść błota i zalepił rany, aby zatamować krwawienie.
Potem powiedział pogardliwie do klęczącego obok niego wojownika:
Strzelasz jak baba łuskająca kukurydzę i wyrwał mu z rąk karabin.
Clinton podciągnął się na łokciach do tyłu, jego nogi wlokły się za nim po błocie. Ze skórzanych pasków zrobił opaski zaciskające i rany prawie już nie krwawiły. Ciągle był w szoku, więc ból wydawał mu się całkiem znośny. Jednak kiedy się poruszał, chrzęst pokruszonych i ocierających się o siebie kości wywoływał u niego mdłości.
Dotarł do niewidzącego chłopca z pokiereszowaną twarzą, zatrzymał się, aby uspokoić oddech, i powiedział:
Inni piszą listy, ktoś może je później odnajdzie. Masz kogoś bliskiego? Mógłbym napisać za ciebie.
Chłopiec milczał, wydawało się, że nic nie słyszy. Godzinę wcześniej Clinton kazał mu połknąć jedną z drogocennych tabletek laudanum z apteczki, którą dała mu Robyn, zanim wyruszył z GuBulawayo.
Słyszysz mnie?
Tak, ojcze. Zastanawiałem się. Jest taka dziewczyna. Clinton otworzył notatnik i poślinił koniuszek ołówka. Chłopiec
znowu się zamyślił i wybełkotał nieśmiało:
No więc, Mary. Pewnie dowiesz się z gazet, że mieliśmy tu dzisiaj niezłą pukaninę. Już prawie koniec, a mnie właśnie przypomniał się ten dzień nad rzeką...
Clinton pisał szybko, żeby nadążyć za potokiem słów.
Muszę się już pożegnać, Mary. Trzymamy się dzielnie. Chcemy po prostu dobrze zrobić swoje, a kiedy przyjdzie pora...
Niespodziewanie Clinton spostrzegł, że litery rozmazują mu się przed oczami. Spojrzał na bladą twarz chłopca. Jego oczy były zasłonięte przesiąkniętymi krwią bandażami, usta drżały, a kiedy skończył, przełknął głośno ślinę.
Jak ona się nazywa, chłopcze? Muszę to zaadresować.
Mary Swayne. "Czerwony Dzik" w Falmouth.
Była więc kelnerką, pomyślał Clinton wkładając złożoną kartkę do kieszeni chłopca. Pewnie będzie się śmiała, jeśli dostanie ten list, i będzie go pokazywać wszystkim stałym klientom.
Ojcze, ja skłamałem szepnął chłopiec. Boję się.
Wszyscy się boimy. Clinton uścisnął mu dłoń. Powiem ci coś. Jeśli chcesz, mógłbyś ładować dla Dillona. On widzi i może strzelać, ale ma tylko jedną rękę, ty masz obie.
Świetny pomysł, ojcze. Dillon uśmiechnął się. Dlacze-gośmy o tym wcześniej nie pomyśleli!
Clinton położył bandolier na nogach ociemniałego chłopca. Było w nim tylko piętnaście naboi. W tej samej chwili usłyszeli dochodzące spomiędzy drzew śpiewanie.
To była pieśń Inyati, bardzo piękna, a echo niosło ją po całym lesie. Clinton odwrócił głowę i wolno powiódł oczami wokół koła.
Wszystkie konie były martwe; leżały między zniszczonym ekwipunkiem, pustymi mosiężnymi łuskami, porzuconymi karabinami i pomiętymi kawałkami papieru, w które była zapakowana amunicja. W tym całym zamieszaniu tylko rząd trupów wydawał się spokojny. "Jak długi jest ten rząd, pomyślał Clinton, o Boże, cóż za okrutne szafowanie ludzkim życiem."
Podniósł oczy, chmury zaczęły się w końcu przerzedzać. Między rzędami monumentalnych cumulusów pojawiły się doliny pięknego błękitnego nieba. Zachodzące słońce ozdobiło chmury różowymi
520
521
cieniami, ale w głębi skłębione masy miały kolor palonego anty-monitu i zaśniedziałego srebra.
Już cały dzień walczyli na tym skrawku błotnistej ziemi. Za godzinę będzie ciemno. Na wieczornym niebie pojawiły się ruchome, czarne plamki, które krążyły wolno jak leniwy wir na rzece sępy były jeszcze wysoko, czekały i obserwowały z nieskończoną, afrykańską cierpliwością.
Clinton spuścił wzrok, Wilson obserwował go z drugiej strony koła.
Siedział oparty o jednego z martwych koni. Jego prawa ręka zwisała bezwładnie, opatrunek na ranie w brzuchu był karmazynowy od przesączającej się krwi, ale na nogach majora wciąż leżał rewolwer.
Mężczyźni patrzyli na siebie, a pieśń szybowała w górę, opadała i znów się wznosiła.
Zaraz znów zaatakują, po raz ostatni powiedział Wilson.
Clinton przytanął, potem podniósł głowę i również zaczął śpiewać:
Bliżej, mój Boże, do Ciebie Bliżej do Ciebie.
Jego głos był zadziwiająco czysty i szczery, Wilson śpiewał z nim przyciskając opatrunek do rany w brzuchu.
Ciemność zabiera mnie, Mym odpoczynkiem grób.
Głos ociemniałego chłopca załamywał się i drżał. Dillon był obok niego; mimo że jego łokieć i kolano były przestrzelone, leżał na ziemi z karabinem opartym na skrzyżowanych nogach, gotowy do oddania strzału. Śpiewał matowym i niemelodyjnym głosem, ale patrzył na Clintona i uśmiechał się.
Aniołowie zapraszają mnie.
Ośmiu żołnierzy, wszyscy, którzy przeżyli, każdy trafiony więcej niż raz, śpiewało w samym środku ogromnego lasu, słabymi,
522
metalicznymi głosami, zagłuszanymi przez miażdżące dźwięki pieśni regimentu Inyati.
Powietrze rozerwał potężny grzmot bębnienie dwóch tysięcy dzid w czarno-białe tarcze. Huk narastał i przesuwał się w kierunku
ich małego koła.
Allan Wilson podniósł się, ale z powodu rany w brzuchu nie mógł stać prosto, a jego ręka wisiała bezwładnie.
Dillon wciąż śpiewał chwytał załadowane karabiny, strzelał i śpiewał. Ociemniały chłopiec załadował nabój i podał Dillonowi gorący karabin. Chciał załadować następny, jego palce rozpaczliwie przeszukiwały bandolier i wtedy zdał sobie sprawę z tego, że jest pusty.
r Skończyły się krzyknął. Nie ma więcej!
Dillon wstał i rzucił się w kierunku fali tarcz i pióropuszy skacząc na zdrowej nodze i wymachując kolbą karabinu, jednak jego ciosom brakowało impetu. Nagle karabin wypadł mu z rąk, a między jego łopatkami pojawiło się długie, szerokie ostrze.
Nie chcę umierać krzyczał ociemniały chłopiec. Ojcze, proszę, trzymaj mnie.
Clinton objął go i ścisnął z całej siły.
Będzie dobrze, chłopcze powiedział. Wszystko będzie dobrze.
Ich ciała były rozebrane do naga. Skóra, której nigdy nie dotykało słońce, była śnieżnobiała i dziwnie gładka, jak delikatne płatki lilii. Tę nieskazitelną biel kalały rany o barwie rozmiażdżonych
owoców morwy.
Na polu bitwy zebrał się tłum wojowników, niektórzy mieli już na sobie części zagrabionego umundurowania, wszyscy dyszeli jeszcze po ostatnim, dzikim ataku.
Spomiędzy zwartych szeregów wystąpił stary wojownik, w ręce miał assegai, którą trzymał jak rzeźnik nóż. Pochylił się nad nagim ciałem Clintona Codringtona. Nadeszła pora, aby uwolnić duchy białych ludzi, wypuścić je z martwych ciał i pozwolić odlecieć, aby nie zostały na ziemi i nie dręczyły żywych. Nadeszła pora na rytualne usunięcie wnętrzności. Wojownik przyłożył ostrze dzidy do brzucha Clintona, trochę powyżej żałośnie skurczonych genitaliów, i koncentrował się przed wykonaniem głębokiego cięcia.
523
Stój! Powstrzymał go donośny głos. Wojownik odsunął się i z szacunkiem oddał cześć nadchodzącemu Gandangowi. Induna zatrzymał się pośrodku pola bitwy i spojrzał na nagie ciała wrogów. Miał kamienną twarz, ale oczy zdradzały ogromną rozpacz. Zostawcie ich powiedział cicho. To byli bohaterowie, prawdziwi twardzi ludzie.
Potem odwrócił się i odszedł tam, skąd przyszedł, a jego wojownicy ustawili się za nim i pomaszerowali na północ.
Lobengula doszedł już do granicy swoich ziem. Przed nim rozciągała się głęboka dolina rzeki Zambezi piekielne miejsce pełne zwietrzałych skał, gęstych zarośli, dzikich zwierząt i palącego słońca.
W oddali dostrzegł wijącą się jak serpentyna linię nadrzecznych krzaków, które wyznaczały bieg matki wszystkich rzek. Na zachodzie, nad horyzontem wisiała olbrzymia chmura w miejscu, w którym Zambezi osuwała się z krawędzi skalnej i spadała z hukiem do wąskiego jaru, sto metrów niżej.
Lobengula siedział na koźle i przyglądał się temu dzikiemu, majestatycznemu widokowi obojętnymi oczyma. Wóz ciągnęło dwustu wojowników. Wszystkie woły już padły teren był zbyt nierówny i kamienisty.
Wcześniej uciekinierzy zostali zaatakowani przez muchy tse-tse, które rzuciły się na cętkowane ciała pozostałych wołów i nękały członków orszaku Lobenguli. W ciągu kilku tygodni zdechło ostatnie z zaatakowanych przez owady zwierząt, a ludzie, bardziej odporni na ukąszenia muchy, zajęli miejsca w zaprzęgu i ciągnęli swojego króla, wiernie towarzysząc mu w bezcelowej, skazanej na niepowodzenie ucieczce.
Teraz odpoczywali oparci na jarzmach i, zniechęceni rozciągającym się widokiem, spoglądali na Lobengulę.
Zostaniemy tu na noc powiedział król i natychmiast wyczerpany i głodny tłum podążający za wozem zabrał się do rozbijania obozu: młode dziewczęta do przynoszenia wody w glinianych naczyniach, mężczyźni do budowania prowizorycznych szałasów i rąbania drewna na ogniska, a kobiety do przyrządzania jedzenia z resztek ziarna i ostatnich skrawków suszonego mięsa.
524
Muchy zabiły również całe bydło rzeźne, które ze sobą prowadzili, a dzikie zwierzęta były tu nieliczne i płochliwe.
Gandang podszedł do wozu i pozdrowił swojego przyrodniego
brata.
Twoje łoże będzie wkrótce gotowe, Nkosi Nkulu.
Ale Lobengula patrzył rozmarzonymi oczyma na wysokie, skaliste kopje górujące nad obozowiskiem. Korzenie ogromnych drzew rozsadziły czarne głazy, a ich powykręcane gałęzie, obwieszone włochatymi pąkami, wznosiły się w kierunku obojętnego nieba, jak ręce kaleki.
Czy tam na górze jest jaskinia, mój bracie? spytał Lobengula cicho. W skale, na wierzchołku wzgórza znajdowała się ciemna szczelina. Chciałbym tam pójść.
Dwudziestu mężczyzn niosło Lobengulę w lektyce z grubych pali obciągniętych skórami. Król krzywił się i postękiwał, gdy za bardzo potrząsali jego opuchniętym od artretyzmu ciałem, ale jego oczy nawet na chwilę nie oderwały się od szczytu wzgórza.
Kiedy zbliżali się już do wierzchołka, Gandang zatrzymał tragarzy i kazał im postawić lektykę na kamienistym zboczu. Potem zarzucił tarczę na ramię, wziął do ręki dzidę i ruszył dalej sam.
Jaskinia była wąska, ale głęboka i ciemna. Wejście do niej było zaśmiecone szczątkami i przeżutymi kośćmi zwierząt pawianów, gazeli i kozic. Wewnątrz jaskini cuchnęło jak w klatce drapieżnego zwierzęcia. Kiedy kucnął u wejścia i zajrzał do środka, usłyszał zjadliwe warczenie lamparta i zobaczył blask jego dzikich, złocistych oczu. Wszedł wolno do środka, zatrzymał się, aby przyzwyczaić oczy do panującego w jaskini mroku. Lampart znów go ostrzegł przerażającym, pełnym złości rykiem. Zwierzę podeszło bliżej i położyło się płasko na półce skalnej na wysokości jego głowy. Widział kształt jego szerokiego, podobnego do głowy żmii łba i przymrużone ze złości oczy.
Induna ukucnął ostrożnie, nie chciał bowiem prowokować zwierzęcia, dopóki nie był przygotowany do odparcia jego ataku. Podniósł assegai i ustawił jej ostrze dokładnie naprzeciw gardzieli rozwścieczonego lamparta, potem potrząsnął tarczą i zawołał:
Chodź tu, ty diabelskie nasienie! W kolejnym napadzie szału lampart rzucił się na cętkowaną, obciągniętą skórą tarczę. W tej samej chwili Gandang podniósł dzidę i pozwolił ogromnemu
525
cielsku nadziać się na stalowe ostrze; potem nakrył się tarczą, a okrutne, zakrzywione pazury ześliznęły się bezradnie po twardej jak żelazo skórze.
Ostrze wciąż tkwiło w piersi lamparta. Zwierzę kaszlnęło krztusząc się własną krwią, a potem zerwało się na równe nogi i wybiegło z jaskini. Kiedy Gandang ostrożnie wyszedł za nim, lampart leżał na krawędzi skały w kałuży własnej krwi. To był wspaniały, stary samiec, a jego skóra prawie nienaruszona. Czarne rozety na jego grzbiecie nie były dużo ciemniejsze od bursztynowego tła, które stopniowo jaśniało i na podbrzuszu przechodziło w kolor jasnokremowy. To było szlachetne zwierzę, a jego futro może nosić tylko król.
Droga jest już bezpieczna, królu zawołał Gandang, a tragarze wnieśli lektykę na górę i postawili ją delikatnie na półce skalnej.
Król pozwolił tragarzom odejść. Zostali sami, on i jego przyrodni brat, na wzgórzu, wysoko ponad okrutną, barbarzyńską ziemią. Lobengula spojrzał na martwego lamparta, a potem na wejście do jaskini.
To będzie odpowiedni grobowiec dla króla powiedział zamyślony. Potem obaj milczeli przez długą chwilę.
Ja już umarłem powiedział w końcu Lobengula i podniósł rękę, aby zamknąć usta Gandangowi, który chciał temu zaprzeczyć. Chodzę i mówię, ale moje serce jest martwe.
Induna milczał, nie potrafił spojrzeć królowi w oczy.
Gandangu, mój bracie. Pragnę tylko spokoju. Czy podarujesz mi go? Czy, kiedy ci rozkażę, podniesiesz dzidę i, wbijając ją w me martwe serce, pozwolisz mojemu duchowi odnaleźć ten spokój?
Mój królu, mój bracie, nigdy nie odmówiłem wykonania twojego rozkazu. Twoje słowo zawsze było centrum mojego istnienia. Możesz mnie poprosić o wszystko, wszystko z wyjątkiem tego. Nigdy nie podniosę ręki przeciwko tobie, synu Mzilikaziego, mojego ojca, wnuku Mashobane mojego dziadka.
Lobengula westchnął.
Och, Gandangu, jestem już taki zmęczony. Jeśli nie chcesz uwolnić mnie od smutku, przynajmniej poślij po mojego szamana.
Czarownik przyszedł i z poważnym wyrazem twarzy wysłuchał polecenia króla; potem wstał i podszedł do martwego lamparta.
526
Obciął jego długie, białe i sztywne wąsy, a później spalił je na proszek nad ogniskiem w maleńkim glinianym naczyńku. Następnie wlał do niego i dokładnie rozmieszał zielony płyn, który nosił u pasa w zakorkowanym rogu.
Na kolanach, z twarzą przy ziemi, pełzał w kierunku króla jak służalczy kundel. Postawił przed nim naczynie, a kiedy jego pomarszczone, podobne do szponów palce puściły śmiertelną czarę, Gandang podniósł się cicho i wbił assegai między kościste łopatki szamana, a srebrzyste ostrze wyszło z jego gołębiej klatki piersiowej.
Potem podniósł kościste ciało czarownika i zaniósł je w głąb jaskini. Kiedy wrócił, znów uklęknął przed Lobengula.
r Miałeś rację Lobengula skinął głową. Nikt z wyjątkiem ciebie nie powinien znać powodu mojej śmierci.
Podniósł naczynie i przez chwilę trzymał je w swoich delikatnych dłoniach.
Teraz ty będziesz ojcem mojego biednego ludu. Zostań w pokoju, mój bracie powiedział, podniósł naczynie do ust i opróżnił je jednym haustem.
Potem położył się w swojej lektyce i naciągnął na głowę kaross ze skór.
Odejdź w pokoju, ukochany bracie powiedział Gandag. Jego twarz pozostawała niewzruszona jak twardy granit, ale ciężkie łzy spływały mu po policzkach i kapały na umięśniony, pokryty bliznami tors.
Ciało Lobenguli, zawinięte w wilgotną skórę lamparta, umieszczono, w pozycji siedzącej, na podłodze jaskini. Potem rozłożono na części jego wozy, zaniesiono wszystkie elementy na górę i poukładano za jego plecami.
Po bokach króla ułożono stosy kłów słoniowych, a u jego stóp Gandang położył królewską dzidę, dzbanki na piwo, talerze, noże, lusterka, róg z tabaką, jego paciorki i ozdoby, dwa worki jeden z solą, a drugi z ziarnem na drogę i zapieczętowane naczynia z diamentami, którymi król zapłaci za wejście do krainy duchów.
Pod nadzorem Gandanga zamknięto wejście do jaskini ciężkimi głazami, a potem wszyscy zeszli na dół śpiewając smutno pieśń pochwalną dla Lobenguli.
527
Nie mieli bydła na stypę ani ziarna do przyrządzenia piwa. Gandang zwołał do siebie wszystkich wodzów pogrążonego w smutku narodu.
Góra się zawaliła powiedział krótko. Skończyła się cała epoka. Zostawiłem żonę, syna i ziemię, którą kocham. Bez tego jestem nikim. Chcę wrócić. Nikt nie musi za mną iść. Każdy powinien wybrać swoją własną drogę, moja prowadzi na południe, do GuBulawayo i magicznych Wzgórz Matopos; będę rozmawiać z tym człowiekiem Lodzi.
Rano, kiedy Gandang wyruszał na południe, spojrzał na wlokące się za nim resztki narodu Matabelów. To nie było już plemię wielkich wojowników, ale zdezorientowany i rozbity żałosny ludek.
Robyn Codrington stała na zacienionej werandzie misji Khami. Padało tego ranka, więc powietrze było rześkie i czyste, a wilgotna, ogrzewana promieniami słońca ziemia pachniała jak świeżo upieczony chleb.
Na rękawach miała naszyte żałobne opaski.
Po co tu przyjechałeś? spytała cichym, smutnym głosem, kiedy mężczyzna wchodził na schody werandy.
Nie miałem wyboru odpowiedział Mungo St. John. Stanął na najwyższym stopniu i przyglądał się Robyn bez śladu
kpiny na twarzy.
Jej cera była czysta i świeża, nie było na niej różu ani pudru. Pod zielonymi oczami nie porobiły się jeszcze worki, jej wydatny podbródek rysował się wciąż wyraźnie, a zaczesane do tyłu i ozdobione srebrem włosy wyglądały bardzo niewinnie. Miała małe piersi i wąskie biodra, jej ciało pozostało subtelne i delikatne; kiedy zdała sobie sprawę z kierunku jego spojrzenia, zacisnęła mocno usta.
Byłabym wdzięczna, sir, gdyby zechciał pan powiedzieć, czego pan chce, i jak najszybciej odszedł.
Robyn, bardzo mi przykro z powodu twojego męża, ale może lepiej, że wszystkie niejasności zostały rozwiane.
W ciągu czterech miesięcy od powrotu wyprawy znad Shangani pojawiły się tuziny plotek.
Tamtego pamiętnego ranka żołnierze z kolumny Mungo St. Johna, odciętej przez występującą z brzegów rzekę, usłyszeli
528
odgłosy strzałów dochodzące z przeciwległego brzegu. Niemal w tej samej chwili zostali zaatakowani przez Matabelów i zmuszeni do wycofania się. Po kilku tygodniach nieprzerwanej walki w ulewnym deszczu, po stracie połowy koni i porzuceniu karabinów maszynowych, nękające ich impi pozwoliły im w końcu odejść.
Nikt nie wiedział, co stało się z patrolem Allana Wilsona, potem dotarła do GuBulawayo wiadomość, że udało im się przerwać linię Matabelów, dotrzeć do Zambezi i na tratwach przeprawić się do portugalskiej osady Tete, prawie pięćset kilometrów w dół rzeki. Zaprzeczyli temu Portugalczycy, a wszelkie nadzieje rozwiały się. Znów zapłonęły, kiedy do GuBulawayo dotarł pewien induna chcący się poddać, zasugerował on, że biali ludzie dostali się do niewoli regimentu Inyati plotka, dementi, jeszcze jedna plotka, tak przez cztery niespokojne miesiące, a teraz Mungo St. John we własnej osobie stał przed Robyn.
To pewne powiedział. Nie chciałem, żebyś dowiedziała się o tym od byle kogo.
Nie żyją rzekła bezbarwnym tonem.
Wszyscy. Dawson odnalazł miejsce i zwłoki.
Przecież nie mógłby ich rozpoznać ani nawet policzyć ciał. Nie po tylu miesiącach, nie po hienach i sępach...
Robyn, proszę. Mungo wyciągnął do niej rękę, ale ona cofnęła się gwałtownie.
Nigdy w to nie uwierzę, Clinton mógł uciec.
Tam w buszu Dawson spotkał najstarszego indunę Matabelów. Wraca z całym plemieniem do GuBulawayo, żeby się poddać. To on przedstawił Dawsonowi przebieg całej bitwy i powiedział, w jaki sposób zginęli.
Clinton mógł przecież... Była blada, nieustępliwie kręciła głową.
Robyn, to był Gandang. On doskonale znał twojego męża. Nazywał go Hlopi: człowiek o siwej głowie. Widział go między innymi ciałami. To jest pewne. Musisz przestać karmić się tą nadzieją.
Możesz już odejść powiedziała i nagle zaczęła płakać. Stała wyprostowana gryząc dolną wargę, aby powstrzymać łzy, jednak jej twarz mimowolnie wykrzywiała się, a obrzeża powiek zaróżowiły z rozpaczy.
34 Twardzi ludzie
529
Nie mogę cię tak zostawićpowiedział i wszedł na werandę.
Nie zbliżaj się do mnie syknęła przez łzy i cofnęła się przed nim. Proszę, nie dotykaj mnie.
Szedł za nią, szczupły i smukły jak lampart; jednak na jego okrutnej, śniadej twarzy pojawił się wyraz, jakiego nigdy przedtem nie widziała, a jego jedyne zdrowe oko wyrażało głęboką i czułą troskę.
Nie, proszę, nie... Podniosła obie ręce, jakby chciała się przed nim zasłonić, i odwróciła głowę. Robyn dotarła już do końca werandy, stała oparta plecami o drzwi sypialni, w której niegdyś sypiały Cathy i Salina. Zaczęła się modlić, ale łzy tłumiły jej słowa.
Och, Panie Jezu, dodaj mi sił...
Jego ręce opadły na jej ramiona; były twarde jak kość, a przez cienką bawełnianą bluzkę poczuła, że są również zimne. Zadrżała i westchnęła ciężko.
Miej litość. Błagam cię. Zostaw mnie.
Ujął ją za podbródek i odwrócił jej głowę, tak by spojrzała mu w oczy.
Czy już nigdy nie dasz mi spokoju? wybełkotała. Potem jego wargi przylgnęły do jej ust i nie pozwoliły nic więcej
powiedzieć. Wolno ciało Robyn rozluźniało się coraz bardziej, a w końcu przywarło do niego. Załkała jeszcze raz i w końcu znalazła ukojenie w jego twardych, umięśnionych ramionach. Chwycił ją jedną ręką pod kolanami, a drugą pod pachami, potem podniósł jak śpiące dziecko i przycisnął do piersi.
Otworzył kopnięciem drzwi do sypialni, wniósł ją do środka i obcasem zamknął je za sobą.
Na łóżku było tylko chroniące przed kurzem prześcieradło, żadnych poduszek ani kołder. Położył ją i uklęknął przy niej.
On był święty załkała a ty posłałeś go na śmierć. Jesteś diabłem.
Potem drżącymi, rozszalałymi palcami, zachłannymi jak palce tonącego człowieka, rozpięła mu koszulę.
Jego tors był twardy i gładki, a oliwkowa skóra pokryta ciemnymi, kręcącymi się włoskami. Przycisnęła do niej rozchylone usta i głęboko wdychała jego męski zapach.
Przebacz mi powiedziała łkając. O Boże, przebacz mi.
530
Ze swojego kącika obok spiżarni Jordan Ballantyne widział całą ogromną kuchnię Groote Schuur.
Trzech kucharzy pracowało przy opalanych antracytem, rozżarzonych piecach, jeden z nich biegł właśnie do Jordana niosąc emaliowany garnek i srebrną łyżkę. Jordan spróbował nią sos barnaise, którym miał być polany galioen. Jest to ryba zamieszkująca niespokojne wody opodal Przylądka Dobrej Nadziei; jej dziwaczny kształt można by przyrównać do hiszpańskiego galeonu, a jej lekko zielonkawe mięso było jednym z wielkich afrykańskich specjałów.
Doskonały Jordan skinął głową z aprobatą. Parfait, Monsieur Galliard, comme toujours. Niewysoki Francuz promieniejąc z radości wrócił do pracy, a Jordan podszedł do ciężkich tekowych drzwi wiodących do znajdujących się pod kuchnią piwnic z winem.
Tamtego popołudnia Jordan osobiście przelał portwajn do butelek dziesięć flaszek czterdziestoletniego Vilanova de Gaia, rocznik 1853 o pięknym kolorze dzikiego miodu. A teraz malajski kelner, w długiej, białej sukni z karmazynową szarfą i w czerwonym fezie na głowie, wszedł na kamienne schody niosąc na srebrnej tacy pierwszą karafkę Waterforda.
Jordan nalał odrobinę wina do srebrnego taste-vin, który nosił na szyi na łańcuszku, wypił i rozprowadził płyn po języku, a potem gwałtownie wciągnął powietrze przez lekko rozchylone usta.
Miałem rację zamruczał. Co za szczęśliwy zakup.
Jordan otworzył ciężki, oprawiony w skórę rejestr win i z radością spostrzegł, że po dzisiejszym dniu zostanie jeszcze dwanaście tuzinów butelek Vilanova de Gaia. W kolumnie na uwagi napisał: ,Jfiezwykłe. Zachować na najważniejsze okazje", a potem zwrócił się do kelnera.
No więc, Ramallah, do zupy podamy Sherry Finos Palma lub Maderę do wyboru, a do ryby Chablis lub Kruga rocznik 1889. Jordan szybko przejrzał jeszcze menu i powiedział: Zaraz zaczną schodzić się goście, mógłbyś dopilnować, żeby wszyscy usiedli na swoich miejscach.
W sali jadalnej stało dwunastu kelnerów. Odwróceni plecami do pokrytych dębową boazerią ścian, ze złożonymi z przodu rękami
531
w nieskazitelnie białych rękawiczkach, stali nieruchomo jak strażnicy. Jordan przechodząc rzucał każdemu krytyczne spojrzenie szukające plam na śnieżnobiałych szatach lub niechlujnie zawiązanych szarf.
Zatrzymał się u szczytu długiego stołu. Spojrzał na posrebrzaną zastawę, którą pan Rhodes otrzymał od dyrektorów Towarzystwa, i na kieliszki o brzegach z dwudziestodwukaratowego złota stojące na długich nóżkach. Tego wieczora na stole były dwadzieścia dwa nakrycia. Długo zastanawiał się, w jakiej kolejności posadzić gości, w końcu zdecydował, że doktor Jameson usiądzie naprzeciwko pana Rhodesa, a sir Henry Loach pełnomocnik rządowy, po prawej stronie gospodarza. Z zadowoleniem pokiwał głową i wyjął hawańskie cygaro ze srebrnej szkatułki. Sprawdził jego jakość wąchając i obracając w palcach przy uchu ono również było doskonałe; odłożył je i rozejrzał. się jeszcze raz po jadalni.
On sam ułożył kwiaty ogromne naręcza pochodzące ze stoków Góry Stołowej a na środku stołu postawił wazon z żółtymi angielskim różami z ogrodów Groote Schuur.
Za podwójnymi drzwiami rozległo się stąpanie wielu nóg po marmurowej podłodze korytarza i wysoki, niemal kłótliwy głos, który Jordan tak dobrze znał.
Będziemy musieli jakoś załatwić to z tym facetem. Jordan uśmiechnął się słysząc te słowa, "facetem" był na pewno Kruger, prezydent Republiki Burskiej, a "załatwić" nadal było jednym z centralnych słów w słowniku pana Rhodesa. Zanim drzwi otworzyły się, aby wpuścić znamienitych i sławnych mężczyzn ubranych w ciemne smokingi, Jordan wyślizgnął się z jadalni i wrócił do swojego kącika, podniósł jednak odrobinę zasłonę obok biurka, aby lepiej słyszeć prowadzoną przy stole rozmowę.
Był tak blisko centrum tego wszystkiego, że czuł, jak bije serce historii, a świadomość tego, że może potajemnie i w bardzo subtelny sposób zmienić jej kierunek, pozwalała mu zdać sobie sprawę, jak wielka jest jego władza. Tu słówko, tam drobna uwaga, nawet coś tak trywialnego jak posadzenie obok siebie dwóch potężnych ludzi. Czasami, kiedy byli sami, pan Rhodes pytał: "Co o tym sądzisz, Jordanie?" a potem przysłuchiwał się uważnie jego odpowiedzi.
532
To podniecające życie stało się dla Jordana narkotykiem, prawie nie było dnia, żeby nie wypił ogromnego pucharu uderzającego do głowy napoju. Były chwile, które cenił szczególnie, i wspomnienia, które pieczołowicie przechowywał. Po posiłku goście pili portwajn i palili cygara, a Jordan mógł w samotności rozkoszować się swoimi skarbami.
Wspominał chwilę, kiedy wypisywał za pana Rhodesa legendarny już czek. Opiewał on na sumę 5 338 650 funtów największa suma w historii, na jaką kiedykolwiek wystawiono czek. Za te pieniądze kupili Centralne Towarzystwo Kimberley.
Wspominał galerię w parlamencie, na której siedział patrząc, jak pan Rhodes wstaje, aby wygłosić swoje exposi zostawszy premierem Kraju Przylądkowego, jak spogląda na niego i uśmiecha się, a dopiero potem zaczyna przemawiać.
Wspominał również szaloną podróż z Matabele, kiedy wiózł dla pana Rhodesa koncesję opatrzoną pieczęcią Lobenguli, i chwilę, w której jego bohater uścisnął go mocno, a swoimi błękitnymi oczyma powiedział więcej niż tysiąc starannie wybranych słów.
Wspominał, jak jechał obok powozu pana Rhodesa do Pałacu Buckingham, obiad u królowej i to, że z ich powodu statek pocztowy "Union Castle" wypłynął z dwudziestoczterogodzinnym opóźnieniem.
Dzisiejszy ranek również znajdzie się między jego drogocennymi wspomnieniami. Dziś właśnie odczytał głośno telegram od królowej Wiktorii do "Naszego drogiego Cecila Johna Rhodesa", w którym monarchini informowała go, iż został mianowany jednym z jej osobistych doradców.
Było już po pomocy, a w jadalni pan Rhodes wypraszał gości w charakterystyczny dla niego sposób.
No, panowie, życzę wszystkim dobrej nocy.
Jordan szybko wstał od biurka i wślizgnął się do przejścia dla służby.
Otworzył drzwi na końcu korytarza i z niepokojem obserwował, jak tęga, wzruszająco niezgrabna postać wspina się po schodach. Mimo że gościom bardzo odpowiadały wybrane przez Jordana trunki, krok pana Rhodesa był dosyć pewny. Zachwiał się co prawda na szczycie marmurowych schodów, ale szybko odzyskał równowagę, a Jordan z ulgą pokręcił głową.
533
Kiedy wyszedł ostatni służący, Jordan zamknął piwnicę na wino i spiżarnię. Na jego biurku leżała srebrna taca, a na niej kieliszek Vilanova de Gaia i dwa herbatniki grubo posmarowane kawiorem. Jordan niósł tacę przez korytarze uśpionej rezydencji. W wysokim hallu wejściowym paliła się tylko jedna świeca. Stała na masywnym, rzeźbionym tekowym stole.
Jordan szedł wolno po czarno-białej szachownicy pokrywającej podłogę, jak kapłan zbliżający się do ołtarza, a potem nabożnie postawił tacę na stole. Spojrzał w górę, na rzeźbiony posąg umieszczony w niszy, wysoko nad jego głową. Drżącymi ustami cicho wypowiadał słowa modlitwy do bogini Panes.
Kiedy skończył, stał jeszcze przez chwilę w niepewnym blasku świecy i przyglądał się posągowi, którego głowa zwrócona była na północ, ku ziemi zwanej teraz Rodezją.
Jordan patrzył na figurę ptaka, jak wyznawca wpatrujący się w swego boga. Nagle usłyszał dochodzące z ogrodu, w którym rosły posadzone przez gubernatora van der Stela niemal dwieście lat temu ogromne dęby smutne, pełne grozy pohukiwanie sowy. Jordan ocknął się z zadumy i odszedł od stołu zostawiając na nim przyniesione dary. Potem odwrócił się i wszedł na górę po marmurowych schodach.
W swoim małym pokoiku Jordan szybko zdjął z siebie przesiąknięte zapachami kuchni ubrania. Obmył ciało zimną wodą podziwiając swoją gibkość w ogromnym lustrze wiszącym na przeciwległej ścianie. Wytarł się dokładnie szorstkim ręcznikiem, a później natarł dłonie wodą kolońską.
Wyszczotkował włosy, tak że jego loki lśniły jak zwoje szczerozłotego drutu, następnie wsunął ramiona w rękawy niebieskiego aksamitnego szlafroka, zawiązał pasek, wziął lampę i wyszedł na korytarz.
Cicho zamknął drzwi swojej sypialni i nasłuchiwał przez kilka sekund. W domu było cicho, wszyscy goście już spali. Jordan stąpał bosymi stopami po grubym dywanie, na końcu korytarza zapukał cicho do podwójnych drzwi dwa razy, potem znów dwa razy. Odpowiedział mu głos.
Wejdź!
534
stad.
pasterskim. Nie możecie odebrać im ich
. ' .Jobbyn Ballantyne mówiła zdecydowanym, spokojnym głosemŚ^".t ," zielone ^zy zdradzały ogromną złość.
- Nie usiądziesz, Robyn? r^Mungo St. John wskazał jej krzesło z surowego drewna, jeden z niewielu mebli w małej chacie zbudowanej z suszonych na słońcu cegieł, która była rezydencją Administratora Matabele. Będzie ci wygodniej, a ja będę czuł się mniej skrępowany.
"Już chyba nie może być bardziej nieskrępowany" pomyślała Robyn. Mungo bujał się na krześle trzymając skrzyżowane nogi na biurku. Był w samej koszuli, bez krawata i w rozpiętej kamizelce.
Dziękuję, generale. Nie usiądę, dopóki nie otrzymam odpowiedzi.
Towarzystwo poniosło wszelkie koszty związane z prowadzeniem wojny. Nawet ty musisz zrozumieć, że należy nam się odszkodowanie.
Zabraliście już wszystko. Zouga przyprowadził wam ponad sto dwadzieścia pięć tysięcy sztuk bydła Matabelów.
Wojna kosztowała nas sto tysięcy funtów.
Dobrze. Robyn skinęła głową. Jeśli nie chcesz słuchać humanitarnego głosu, to może przekona cię inna kalkulacja kosztów. Matabelowie są rozproszeni i zdezorientowani, zniszczyliście strukturę plemienia; szerzy się wśród nich ospa...
Podbite narody zawsze cierpiały nędzę, Robyn. Usiądź wreszcie, już mnie boli kark.
Jeśli nie zwrócisz im części bydła, przynajmniej tyle, żeby wystarczyło im mleka i mięsa, wkrótce będziesz musiał zwalczać głód, a to będzie kosztowało cię dużo więcej niż ta twoja zgrabna wojenka.
Uśmiech zniknął z twarzy Mungo St. Johna, generał pochylił głowę i z uwagą przyglądał się popiołowi na czubku cygara.
Proszę o tym pomyśleć. Kiedy rząd dowie się o rozmiarach głodu, zmusi wasze sławne Towarzystwo do żywienia Matabelów. Ile kosztuje transport zboża z Kapsztadu? Sto funtów za jeden ładunek? Czy może już więcej? Jeśli zaczną masowo umierać ludzie, ja sama dopilnuję, żeby wszystkie organizacje humanitarne zmusiły Rząd Jej Królewskiej Wysokości do odebrania wam praw do Matabele i utworzenia na tych ziemiach kolonii należącej do Korony.
535
Mungo wziął z biurka butelkę i usiadł prostoll J^26^
Kto mianował cię orędowniczką tych dzikusów?^" ale ona pominęła jego uwagę milczeniem.
Proponowałabym, generale, żeby podzielił się pan "ymi przemyśleniami z panem Rhodesem, zanim zapanuje głód.
Była z siebie dumna widząc, z jakim trudem Mungo odzyskuje panowanie nad swoimi nerwami.
Możliwe, że masz rację, Robyn. Na jego twarzy znów pojawił się kpiący uśmiech. Opowiem o tym dyrektorom Towarzystwa.
Natychmiast nalegała.
Natychmiast poddał się i rozłożył ręce w geście wyrażającym udawaną bezradność. Życzysz sobie jeszcze czegoś ode mnie?
Tak odpowiedziała. Chcę, żebyś się ze mną ożenił. Podniósł się powoli i spojrzał na nią.
Może w to nie uwierzysz, moja droga, ale nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności. Mimo to, jestem trochę zdezorientowany. Prosiłem cię o rękę tamtego dnia, w Khami. Dlaczego zmieniłaś zdanie?
Potrzebny mi ojciec dla tego bękarta, którego mi zrobiłeś. Został poczęty cztery miesiące po śmierci Clintona.
Syn powiedział. To będzie syn. Okrążył biurko i podszedł do niej.
Pewnie wiesz, że cię nienawidzę powiedziała. Uśmiechnął się do niej mrużąc oko.
Wiem, i chyba dlatego tak cię kocham.
Nigdy więcej tego nie mów syknęła.
Ależ to prawda. Sam nie zdawałem sobie z tego sprawy. Zawsze wydawało mi się, że jestem odporny na tak przyziemne uczucie jak miłość. Oszukiwałem się. Teraz ty i ja musimy odważnie spojrzeć prawdzie w oczy. Kocham cię.
Nie chcę od ciebie niczego poza nazwiskiem, a ode mnie nie dostaniesz niczego poza nienawiścią i pogardą.
Najpierw za mnie wyjdź, moja miłości, a później zastanowimy się, kto dostanie co i od kogo.
Nie dotykaj mnie powiedziała, a Mungo pocałował ją namiętnie w usta.
536
Objechanie ^ys^ich ziem> ^tóre Zouga dostał za zakupione wcześniej kgg^^ zabrało ^ dziesięć dni. . . e^, posiadłość rozciągała się na wschód od rzeki Khami 1 ^f^Sła niemal do Bembesi, do GuBulawayo. Było to terytorium . ^ ilości hrabstwa Surrey, z ogromnymi łąkami, pięknymi lasami i niskimi wzgórzami. Płynęło przez nie tuzin małych rzek i strumyków zapewniając wodę stadom bydła, które już się tam pasły.
Pan Rhodes mianował Zougę kuratorem wszelkich dóbr wroga z prawem do zajęcia królewskich stad Lobenguli. Stu kawale-rzystów, którzy zgłosili się do wykonania tego zadania, przyprowadziło już prawie sto trzydzieści tysięcy sztuk najlepszego bydła.
Połowa stała się własnością Towarzystwa, co oznaczało, że sześćdziesiąt pięć tysięcy zostanie rozdzielonych wśród ludzi, którzy wraz z Jamesonem i St. Johnem podbili GuBulawayo. Jednak w ostatniej chwili pan Rhodes zmienił zdanie i zatelegrafował do St. Johna wydając rozporządzenie, aby zwrócić czterdzieści tysięcy sztuk plemieniu Matabelów.
Ochotnicy byli wściekli straciwszy więcej niż jedną trzecią prawnie należącego im się łupu. Wkrótce po prowizorycznych barach zaczęły krążyć plotki, że Towarzystwo zwróciło bydło Matabelom pod wpływem gróźb lekarki z misji Khami. Plotkę uwiarygodnił fakt, że ten sam telegram zawierał polecenie przyznania misji sześciu tysięcy akrów ziemi. W taki właśnie sposób pan Rhodes "załatwiał" pobożnisiów, a ochotnicy nie mieli najmniejszego zamiaru się z tym godzić.
Pięćdziesięciu kawalerzystów, wszyscy pijani, pojechało spalić misję i powiesić wiedźmę odpowiedzialną za ich stratę. Zouga Ballantyne i Mungo St. John spotkali ich u stóp wzgórza. Rozbawili ich kilkoma pikantnymi dowcipami, a potem pojechali z nimi z powrotem do miasta i postawili każdemu tuzin kolejek whisky.
Mimo konieczności zwrotu części stad Matabelom rynek był przesycony bydłem i cena spadła do dwóch funtów za sztukę. Wykorzystując połowę dochodów za sławny diament Ballantyne'a, Zouga kupił dziesięć tysięcy sztuk i umieścił je na swojej nowej posiadłości.
Teraz Zouga i Louise jechali razem, a za nimi na wozie podążał
537
małe stada
Jan Cheroot z namiotem i sprzętem obozowym.' wypasane przez Matabelów, których Zouga sam
Z racji stanowiska mógł wybrać sobie najlepsze J* potem rozdzielił je na stada umieszczając w każdym bydło '*.-Ś samej maści.
Ralph podpisał z nim kontrakt na przywiezienie z wszystkich materiałów potrzebnych do budowy nowego domu i gospodarstwa. Z tą samą dostawą przybędzie dwadzieścia byków czystej krwi rasy Hareford, którymi Zouga chciał pokryć swoje krowy.
To jest miejsce, o jakim zawsze marzyłam zawołała Louise z wyraźnym zachwytem w głosie.
Skąd ta pewność? Tak wcześnie? zaśmiał się Zouga.
Ależ kochanie, tu jest pięknie. Mogę spędzić resztę życia patrząc na ten widok.
Pod nimi ziemia gwałtownie opadała w kierunku głębokiego, ozdobionego bogatą roślinnością rozlewiska rzeki.
Przynajmniej nie zabraknie nam wody, a na nisko położonych terenach będą doskonale rosły warzywa.
Ależ jesteś prozaiczny strofowała go. Spójrz na te drzewa.
Wznosiły się nad ich głowami jak sklepienie gotyckiej katedry, były przepełnione brzęczeniem pszczół i wesołym śpiewem ptaków, a jesienne liście mieniły się tysiącami odcieni złota i czerwieni.
Podczas upałów dadzą dużo cienia zgodził się Zouga.
Wstydź się zachichotała. Jeśli nie widzisz ich piękna, spójrz na Thabas Indunas.
Wzgórza Indunów były przykryte grubą warstwą srebrzystych chmur. Pomiędzy wzniesieniami znajdowały się rozległe, zielone łąki, na których pasły się stada Zougi i dzikie zwierzęta zebry i antylopy gnu.
Są wystarczająco blisko Zouga skinął głową. Kiedy Ralph dociągnie wreszcie linię kolejową do GuBulawayo, tylko kilka godzin będzie nas dzieliło od stacji kolejowej i wszystkich udogodnień cywilizacji.
Więc wybudujesz w tym miejscu nasz dom?
Nie, dopóki nie dasz mu nazwy.
538
Jak chciałbyś go nazwać, drogi mężu? -
Może King's Lynn; tam spędziłem dzieciństwo.
Doskonale.
~ Kin&'s Lyon- Zouga smakował nazwę nowego domu. Tak, podoba mi się. Teraz bijesz miała dom, którego zawsze pragnęłaś.
Louise
go za rękę i poszli razem pod drzewami w kierunku
S Mężczyzna i kobieta szli wzdłuż krętej ścieżki wiodącej przez DJadrzeczne zarośla.
/ Mężczyzna niósł na ramieniu tarczę i assegai o szerokim Cfostrzu przymocowanym do niej za pomocą rzemieni. Jego prawa ręka była krótsza i zdeformowana, jakby kość źle zrosła się po /łamaniu.
Na jego masywnych kościach nie było zbędnego ciała, a skórze brakowało zdrowego połysku. Miała matowy, pozbawiony życia kolor sadzy, tak jakby mężczyzna dopiero co wstał z łóżka po długiej chorobie. Na jego torsie i plecach błyszczały satynowe rozety świeżo zagojonych ran postrzałowych, wyglądające jak nowo wybite monety z czystego kobaltu.
Idąca za nim kobieta była jeszcze bardzo młoda. Miała lekko skośne oczy i rysy egipskiej księżniczki. Duże piersi nabrzmiały od nadmiaru pokarmu. Jej mały synek był mocno przypięty taśmą do pleców na tyle mocno, żeby długie, zamaszyste kroki matki nie wstrząsały jego drobnym ciałkiem.
Bazo podszedł do brzegu rzeki i zwrócił się do żony.
Odpoczniemy tutaj, Tanase.
Kobieta rozwiązała węzeł i położyła dziecko na kolanach. Wzięła jeden z nabrzmiałych sutków między kciuk i palec wskazujący i masowała go, dopóki z brodawki nie trysnęło mleko. Potem przyłożyła do piersi usta dziecka, a chłopczyk natychmiast zaczaj ssać, sapiąc i pochrząkując cicho.
Kiedy dotrzemy do najbliższej wioski? zapytała.
Kiedy słońce znajdzie się tam Bazo wskazał palcem punkt na niebie. Nie jesteś jeszcze zmęczona? Idziemy już tak długo.
539
Nigdy się uk zmęczę, będę szła, dopóki każdy mężczyzna, każda kobieta i każde.dziecko w Matabele nie poznają słowa przepowiedni odpowiedziała i zaczęła kołysać dziecko nucąc mu:
"Nazywasz się Tungata, "ponieważ będziesz szukał. Nazywasz się Zebiwe, ponieważ to, czego będ^esz mk*1* zostało skradzione tobie i twoim ludziom. Pij moje słowa, JjgJJj** Zebiwe' tak Jak pijesz moje mleko. Pamiętaj o nkh przez caic,^6' Tun8ata' i powtórz je swoim dzieciom. Pamiętaj rany w piersi ^^f ojca i w sercu twojej matki i naucz swoje dzieci nienawidzić. *
Przystawiła dziecko do drugiej piersi i znów zaczęła śpit v" Kiedy dziecko najadło się i sennie opuściło główkę, przypiek je v^ pleców. Potem przeprawili się przez rzekę i ruszyli dalej. <
Dotarli do wioski godzinę przed zachodem słońca. W małych1' porozrzucanych chatkach mieszkało mniej niż stu ludzi. Z daleka zauważyli zbliżającą się parę, więc kilku mieszkańców wyszło, aby powitać ją z szacunkiem i wprowadzić do osady.
Kobiety przyniosły im pieczone placki kukurydziane i gęste kwaśne mleko w naczyniach z tykwy. Dzieci podchodziły do nich i szeptały między sobą:
To są wędrowcy, to są ludzie ze Wzgórz Matopos. Kiedy się najedli, a słońce zaszło, wieśniacy rozpalili ognisko.
Tanase stała w blasku ognia, a wszyscy siedzieli wokół niej milczący i skupieni.
Nazywają mnie Tanase powiedziała. Kiedyś byłam Umlimo.
Słuchacze wydali z siebie pełne trwogi i szacunku westchnienie.
Byłam Umlimo powtórzyła Tanase ale odebrano mi moce duchów.
Znów westchnęli i poruszyli się jak martwe liście pod wpływem podmuchu słabego wiatru.
Teraz ktoś inny został Umlimo i mieszka na wzgórzach, bo Umlimo nigdy nie umiera.
Odpowiedziało jej wyrażające zgodę mruczenie.
Teraz jestem tylko głosem Umlimo. Jestem posłanniczką przynoszącą jej słowo. Słuchajcie uważnie, moje dzieci, oto przepowiednia Umlimo.
Zamilkła na chwilę, nastała pełna religijnej trwogi cisza.
540
Kiedy w południe słońce zasłonią skrzydła, a drzewa na wiosnę będą nagie, wojownicy Matabele będą ostrzyć stal swoich dzid.
Tanase znów zamilkła i przez chwilę obserwowała płomyki odbite w patrzących na nią oczach.
Kiedy bydło legnie z wykręconymi głowami i nie będzie mogło się podnieść, nadejdzie czas, żeby zadać cios.
Rozpostarła ramiona i krzyknęła:
Oto przepowiednia. Słuchajcie jej, dzieci Mashobane, słuchaj-* de głosu Umlimo, albowiem Matabelowie raz jeszcze będą wielkim narodem.
O świcie wędrowcy z dzieckiem, które nazwali "Szukający tego, co zostało skradzione", wyruszyli w kierunku następnej wioski.
Wiosną 1896 roku, na brzegach jeziora znajdującego się w pobliżu ^południowego końca Wielkiego Ryftu potężnego uskoku geologicznego, który rozciął tarczę kontynentu afrykańskiego jak uderzenie topora, miało miejsce dziwne zjawisko.
Z jaj schistocera gregaria pustynnej szarańczy, zagrzebanych w ziemi wokół jeziora, wylęgły się ogromne ilości bezskrzydłych poczwarek. Samice składają jaja w samotniczym okresie cyklu życia szarańczy, jednak tym razem ich potomstwo było tak liczne, że larwy chodziły po sobie, mimo iż zajmowały obszar prawie osiemdziesięciu kilometrów kwadratowych.
Trwające ciągle pobudzenie spowodowane przez nieustanny kontakt z innymi poczwarkami wywołało dziwne zmiany u tej ogromnej masy insektów. Ich kolor zmienił się z szarobrązowego na pomarańczowo-czarny. Nastąpiło przyspieszenie poziomu metabolizmu, wskutek czego larwy stały się hiperaktywne i bardzo nerwowe. Ich odnóża stawały się coraz dłuższe i silniejsze, a stadny instynkt coraz potężniejszy. Przemieszczały się w zwartej masie wyglądającej jak jeden monstrualnie wielki organizm. Znalazły się już w stadnym okresie cyklu rozwojowego i, kiedy w końcu po raz ostatni* wyliniały, a ich skrzydła wyschły, cały rój spontanicznie wzbił się w powietrze.
541
Podczas pierwszego lotu wykorzystały wysoką temperaturę swych ciał, bardzo też pracowały skrzydłami. Zatrzymał je dopiero wieczorny chłód, owady obsiadły gałęzie drzew łamiąc swoim ciężarem niektóre z nich. Przez całą noc posilały się żarłocznie, a rano upał kazał im lecieć dalej.
Ogromna, gęsta chmura szarańczy wydawała z siebie dźwięk podobny do ryku huraganu. Drzewa, które zostawiała za sobą,były zupełnie ogołocone z delikatnych, wiosennych liści. Kiedy owady przelatywały, ich skrzydła przysłaniały słońce i przykrywały ziemię czarnym cieniem.
Leciały na południe, w kierunku rzeki Zambezi.
Od Suddu, gdzie dzieciątko Nil wije się między otchłannymi trzęsawiskami, na południe przez rozległe sawanny wschodniej i środkowej Afryki, aż do Zambezi i dalej, wędrowały ogromne
stada bawołów.
Prymitywne plemiona nigdy nie stanowiły dla nich zagrożenia, tubylcy woleli polować na łatwiejszą zwierzynę; tylko kilku Europejczyków uzbrojonych w wyrafinowaną broń odważyło się wybrać na te odległe tereny, a podążające za bawołami lwy nie potrafiły zahamować naturalnego przyrostu stad.
Trawiaste sawanny były czarne od ogromnych, ciężkich ciał tych zwierząt. Dwudziesto-, trzydziestotysięczne stada były tak gęste, że znajdujące się na końcu zwierzęta dosłownie przymierały głodem, ponieważ pastwiska były ogołocone, zanim one zdążyły tam dotrzeć. Osłabione i głodne, były doskonałym celem dla nadchodzącej z północy zarazy.
Była taka sama epidemia jak ta, którą Bóg Mojżesza zesłał na egipskiego faraona zaraza bydlęca, peste bovine, choroba zakaźna atakująca przeżuwacze. Zainfekowane zwierzęta były oślepione gęstym śluzem wyciekającym im z oczu. Spływająca z ich pysków i nozdrzy wydzielina skaziła pastwiska i szybko zarażała inne zwierzęta.
Ich ciała wyniszczała biegunka, a kiedy padły, konwulsje wykręcały im głowy, tak bardzo że pyskami dotykały swoich grzbietów i nie mogły już się podnieść.
Choroba potrafiła uśmiercić stado dziesięciu tysięcy czarnych rogatych zwierząt między świtem i zmrokiem. Zwierzęta padały
542
masowo, a leżące ścierwa ściśle przylegały do siebie. Charakterystyczny zapach choroby mieszał się z fetorem rozkładających się ciał, a sępy nie były w stanie pożreć nawet tysięcznej części tego potwornego żniwa śmierci.
Roznoszona przez sępy i ryczące z bólu stada, choroba rozprzestrzeniała się szybko na południe i docierała już do rzeki Zambezi.
Na brzegu tej potężnej rzeki, przy ognisku stała Tanase i po raz kolejny powtarzała przepowiednię Umlimo:
Kiedy w południe słońce zasłonią skrzydła, a drzewa na wiosnę będą nagie...
Kiedy bydło legnie z wykręconymi głowami i nie będzie mogło się podnieść...
Wykrzykiwała te słowa, a Matabelowie słuchali z nową nadzieją w sercach i spoglądali na ostrza swoich dzid.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Wilbur Smith Oblicza terroru
ludzie bezdomni 4
Lee Smith Fifth Element
53 2 Maj 2000 Ludzie wśród gruzu
ludzie
Ludzie (2)
więcej podobnych podstron