lopienska ulica brzeska










Barbara Łopieńska - Ulica Brzeska









Barbara N. Łopieńska




Ulica Brzeska

 
 

Koszałowa spod osiemnastego nigdy nie przyznaje się, że mieszka na
Brzeskiej. Powie, że na Świerczewskiego, albo co innego znów wymyśli. A
Stachowska mówi tak: los mnie rzucił na Brzeską.

Ulica w środku Pragi. Mieszkańcy nieparzystej strony płacą nawet pierwszą
strefę komornego, bo to właściwie centrum. Ulica niewielka, położona na tyłach
bazaru Różyckiego, w pobliżu dwóch dworców: Warszawa Wschodnia i Wileńska.
Dużo tu zakładów fryzjerskich, małych prywatnych sklepików, około
dwudziestu warsztatów branży metalowej (pan Wacław śle pozdrowienia), jeden
z dwóch w Warszawie komisów starych mebli, nieczynny młyn, mała biblioteka
(najlepiej idzie Grzesiuk i reportaże sądowe) i sklep z końskim mięsem, którego
Grolakowa spod piątego nie jadła nawet w czasie okupacji.

- A ja jadłem - mówi Grolak. - Z kluseczkami. Bardzo smaczne. Koń zwierzę
wypracowane, trochę twarde. Może wyścigowy byłby miększy.

Jest tu jeszcze "Rybacka" i smażalnia ryb, od miesięcy w remoncie,
zwana w skrócie przez mieszkańców mordownią na stojąco. W
"Rybackiej" można usiąść elegancko, jak nie w środku, to tuż obok
na parapecie sklepu z dywanami. Kilkanaście lat temu na Brzeskiej było siedem
restauracji. Właściciel knajpy "U Marynarza" słynął ze swej tuszy,
nie mieścił się do samochodu i miał specjalną dorożkę. To pamiętają
wszyscy mieszkańcy Brzeskiej.

Teraz została ta jedna "Rybacka", więc jasne, że jest w niej tłok.

- Popatrz, Tadziu, ten Kazik spod trzynastego taki porządny chłopak, a
osiem lat dostał za postraszenie nożem starej Ludwikowej.

- Najgorzej, kurna, nie lubię rencistów.

Tak sobie rozmawiają w "Rybackiej".

Na Brzeskiej stoi dwadzieścia jeden kamienic - wszystkie wybudowane przed
pierwszą wojną światową. U Zientarowej są przedwojenne szyby. Zientarowa
poznaje po kicie. Nikt nie ma centralnego ogrzewania ani ciepłej wody. Jeśli
oficyna ma gaz, to front nie ma, a jak ma front, to nie ma oficyna. Mniej więcej
co piętnaste mieszkanie wyposażone jest w łazienkę i WC. Ubikacje są w podwórkach.
Na trzecim podwórku pod trzynastym spust urwał się kilka lat temu.

Na ulicy Brzeskiej mieszka (według ksiąg meldunkowych) dwa tysiące pięćset
czternaście osób. Ząbkowa z trzynastki powie krótko:

- Dziesięć procent mieszka tu ludzi porządnych. Reszta to kurwy i złodzieje.

Przed wojną była to ulica kolejarzy, tramwajarzy, handlarzy i dorożkarzy.
Pod piętnastym była krowiarnia, a pod piątym ze dwadzieścia stajni. Kwitło
przedsiębiorstwo pana Żółtka - co wóz jechał, to Żółtek. Pieniążkowa
miała zakład fryzjerski, który zabrali jej dobrowolnie po wojnie. Bo taki
Strzelecki na przykład do dziś się utrzymał.

Fakt, że przed wojną były na Brzeskiej kocie łby, szamba, rynsztoki i
gazowe latarnie. Ale jak Czekalski popatrzy po tych domach, to właściwie nic a
nic się nie zmieniły.

- Tyle że między ludźmi było więcej krępacji - mówi. - A teraz wsadzi
nóż i już.

Mieszkańcy dobrze pamiętają Złotą Rączkę, która była piękna, bogata
i opiekowała się złodziejami. Sama nigdy nie kradła. Gucio natomiast
specjalizował się w pijanych, ale tylko przyjezdnych. Trzej bracia Gucia także
trudnili się rozbojem - jeden z nich dorabiał sobie jako kolejarz. Żaden
policjant nie wchodził na podwórko pod piętnastym, bo Gucio z braćmi rzucali
siekierami. Wszyscy czterej umarli na gruźlicę.

Żona Czekalskiego była chiromantką. To ona właśnie wywróżyła złodziejowi
teatralnemu spod siedemnastego wielki kataklizm. Ma teraz siedemdziesiąt dziewięć
lat i do dziś jej ten dar pozostał.

Wojna na Brzeskiej nie wyglądała tak tragicznie. Nie to, co na lewym brzegu
Wisły. Jak się chciało coś kupić, jechało się na Brzeską.

Czekalski właził ze szwagrem na dach i obserwowali powstanie.

- Po powstaniu przed bramą stał oficer z armatą. Ani jednego samolotu na
Brzeską nie puścił - wspomina Czekalski. - Kiedy tylko odszedł, pocisk z
samolotu spadł tam, gdzie przedtem stał.

Pociski spadły jeszcze na dom pod 29/31 - wszystkie niewypały i wszystkie
wyniósł świętej pamięci Wacław Gajewski - i na dom pod siedemnastym - też
niewypał. Mieszkańcy bali się go dotknąć i dopiero cztery handlarki z
bazaru położyły niewypał na prześcieradle, każda wzięła za róg i tak go
wyniosły. Bo kobiety są tu dzielne.

W ten sposób Brzeska ocalała - żaden dom nie został zburzony. I choć to
głupio brzmi, dzisiaj mieszkańcy mówią: To jest największe nieszczęście
Brzeskiej.

Z przygórka pod suterenę


Wejdziesz: na prawo śmietnik, na lewo Matka Boska, przejdziesz drugie podwórko
i w trzecim święty obraz. Do zeszłego roku Heniek mieszkał tu w suterenie. A
na ostatnim piętrze mieszkała Grabałowa z dwiema córkami. Starsza córka
wyszła za Julka. Julek lubił żonę katować. Raz zamknął ją w domu i nie
udało jej się spuścić po sznurze od bielizny. Spadła z trzeciego piętra
wprost pod okno sutereny Heńka, kiedy odrabiał matematykę. Kiedy zamiatał
swoją suterenę, spadła mu z przygórka Dąbrowska.


- Słyszała pani kiedyś ten huk, jak człowiek spada? - pyta.


Heniek był świadkiem wielu nieszczęść. Na trzecim piętrze o ósmej rano
powiesił się w oknie mężczyzna. Kiedy Heniek wracał o piętnastej ze szkoły,
jeszcze wisiał. A w suterenie obok powiesił się Mrozowicz - nie mógł ścierpieć,
że go posadzą. Mrozowiczowa wyszła po raz drugi za mąż i stała się damą:
pasowany płaszcz w kliny z czarnej krepy, srebrny lis, kapelusz i na kapelusz
apaszka.


Tak jak wszystkie eleganckie kobiety z Brzeskiej.

Kiedy Heniek został sierotą, sąsiadki gotowały w jego suterenie flaki na
bazar. Maroniowa przywoziła z rzeźni dwieście kilo flaków z fekaliami, płukała
w zlewie, ściągała błony i gotowała od osiemnastej do trzeciej rano na
wolnym ogniu. Potem wystawiała flaki na klatkę schodową, żeby odparowały, siekała i doprawiała margaryną z
zasmażką z mąki. Zdarzało się, że nie sprzedane flaki puchły. Wtedy
Maroniowa gotowała je kilka razy i niosła na bazar. Takich flaków nigdy Heńkowi
nie dała. - Dziś, Heniuś, flaki nie dla nas - mówiła.

I tak Heńkowi udało się skończyć szkołę i filozofię na uniwersytecie.

W suterenie obok mieszkali: Gębowicz ze szklanym okiem, który niedawno
został świadkiem Jehowy, przestał pić i teraz nawraca na Brzeskiej; Pagórkowa,
która przez trzydzieści lat nie była po drugiej stronie Wisły; Pusia z
Pusiem, którzy zaprosili całą Brzeską na poświęcenie swojego grobu, oraz
Malinowska z wnuczką.

Ta wnuczka to była jedyna osoba z Brzeskiej, którą Heniek widywał czasem
w lewobrzeżnej Warszawie.

Bo oni chrzczą się u Świętego Floriana, umierają w Przemienieniu Pańskim.

Mieszkają w takich mieszkaniach, że w co drugim na jedną osobę przypada
3-5 metrów kwadratowych. Dwie osoby do dziś mieszkają w suterenie. Kilka
kobiet zostawiło w sekretariacie naczelnika dzielnicy swoje nowo narodzone
dzieci. Naczelnikowi jest naprawdę bardzo przykro. Gdyby od niego zależało,
gdyby mógł, to wszystkie moce przerobowe Warszawy rzuciłby na Pragę. Wśród
naczelników innych dzielnic czuje się nieswojo. Po zebraniach z mieszkańcami
centrum Pragi czuje się wręcz chory. Kiedy pytają, co będzie z Brzeską, mówi:
- I na Brzeską przyjdzie taki czas. Tyle tylko może im powiedzieć.

W latach 1971-1975 Wydział Spraw Lokalowych załatwił dwudziestu trzem
rodzinom z Brzeskiej mieszkania kwaterunkowe w nowym budownictwie, a dwadzieścia
dziewięć rodzin dostało mieszkania w starym, z niepełnowartościowym wyposażeniem
technicznym. Setki czekają. Jedni się wyprowadzają, drudzy wprowadzają.
Wprowadzają się ludzie eksmitowani z innych rejonów miasta. Rocznie około
dwudziestu pięciu osób.

Eksmisja jest karą za, oględnie mówiąc, złe sprawowanie lokatora.
Dostaje on takie mieszkanie, żeby pożałował. Takie mieszkania są na
Brzeskiej.
Mieszka tu trzydziestu lokatorów dzikich i około pięćdziesięciu, którzy
nie płacą komornego. Ściągnąć z pensji nie można, bo nigdzie
nie pracują. Jedna pani z administracji poszła do jednego pana pod osiemnasty,
ale nic nie załatwiła, bo kiedy otworzył drzwi, przestraszyła się i uciekła.
Tych z Brzeskiej, którzy mają nawet wyroki sądowe, nigdzie już przenieść
nie można. Byłaby to nagroda. Gorszych mieszkań niż na Brzeskiej już
nigdzie nie ma. 
Tak to polityka gospodarowania mieszkaniami umacnia z roku na
rok złe tradycje ulicy Brzeskiej - od kilkudziesięciu lat słynącej z tego,
że o każdej porze nocy można tam dostać wódkę, choć z drugiej strony
lepiej tam nocą nie łazić.

Wszyscy grzeszni

- Dyrektorów i inżynierów tu nie ma - mówi pan Gęsik, listonosz z
Brzeskiej. Już dwadzieścia siedem lat nosi listy, więc wie. Mieszkańcy
Brzeskiej nie dostają zbyt dużo listów, ale pan Gęsik bardzo o nich dba. W
sklepie rozmienia tysiączłotówki, bo renciści ich nie chcą, a jedną
adresatkę nauczył pisać. Chciał nauczyć jeszcze kilkanaście osób, nawet
kupił im zeszyty, ale tylko tę jedną mu się udało.
Pan Gęsik nosi na Brzeską głównie renty i wezwania do sądu. Codziennie
około czterdziestu wezwań. Więc, jak mówi, widać, że jeszcze nie wszyscy
siedzą.
Spod piątego siedzi piętnastu (jednemu Czekalski zabił okna dyktą, jak
wyjdzie, to sobie odbije), spod trzynastego ze dwudziestu, z szóstki tylko
czterech, a z dziesiątki też zaledwie kilku.
Ale właśnie wyprowadzają Hankę spod osiemnastego. Niefart miała ta
Hanka. U Hanki jest taki jakby domek (pani rozumie: mężczyzna mieszka -
kobiety przychodzą; kobieta mieszka - mężczyźni przychodzą). No i właśnie
przyszła do niej znajoma po zapalniczkę i trzech ją zgwałciło.
- Idź, ty! - popycha Hankę milicjant, Hanka z uśmiechem patrzy mu w oczy.
Hankę odprowadza cała kamienica. Jest też Majewska z pięcioletnim Jasiem
i Flankowa z dwutygodniową wnuczką.
- No i jak ci się, Jasiu, podoba ta kurwa? - zagaduje Flankowa i pokazuje
wnuczkę w wózku.
- Co też pani! Pani Flankowa! Przecież to kruszyneczka jeszcze, aniołeczek
taki.
- Będzie kurwa. Flankowa zna życie.
I tak się rozstają, bo właściwie nie lubią za bardzo. Podobnie jak
wszyscy lokatorzy spod osiemnastego.
- Bo tu na Brzeskiej każdy grzeszy - wyjaśnia mi Kowalska. - Wypruje pani
serce, położy - każdy nadepnie.
Więc, żeby nie było wiadomo, że to ona właśnie opowiada mi o swojej
kamienicy, żeby jej się nic złego nie przytrafiło, zrobimy tak: ona mi powie
inteligentnie, a ja sobie rozwinę. I mówi.
- Niedługo potem jak wyciągnęli z ubikacji na podwórku nieboszczyka, a
Flankowa tak pobiła swego syna, że zmarł, Irka zaprosiła na imieniny lokatorów
z tego domu. Trzy dni nie było widać Irki na podwórku i okazało się, że leży
nieboszczka Irka w mieszkaniu, obok jej dziecko z watą w krtani i pies - wilk w
nogach. No, przecież gdyby ich zabił ktoś nie z tego domu, to wilk by szczekał.
A nie zawarczał nawet. I co teraz jest? Z tego wszystkiego zwariował mąż
Hanki. Mówią, że wiedział, kto zabił Irkę. Zerwał się w nocy i poleciał.
Ci, co sprzedają wódkę w bramie, mówią, że skręcił w Ząbkowską. Miał
na sobie szarą marynarkę w supełki, buty brązowe, wykrzywione...
- Pani zaznaczy, że silny mężczyzna z głową krzywą na prawą stronę -
prosi teść Kowalskiej.
- Kiedy znaleźli trupa pod siódmym - mówi dalej Kowalska - mówimy do
Hanki, jego żony: leć, może to twój mąż. A ona na to: jak mój mąż, to
po co mam lecieć? Ale to nie był on. Trup w piwnicy pod trzynastym też nie był
do niego podobny. Do dziś męża Hanki nie znaleźli, a Hankę właśnie
wyprowadzili do radiowozu.
- Ja po dziesiątej wieczór w ogóle po Brzeskiej nie chodzę - wtrąca teść
Kowalskiej.
- Bo teść jest bojący - chichocze Kowalska.

Koło zlewu

Ile było na Brzeskiej morderstw i samobójstw, nie udało się ustalić. To
wie tylko milicja.
Trudno też doliczyć się melin, ponieważ są różne formy sprzedaży. W
melinie właściwej wódka stoi w dzbanku koło zlewu. Pół litra - 120 złotych.
Można też kupić setkę i do tego chleb z cebulką. Bardzo smaczne. Są również
ruchome punkty sprzedaży, najczęściej w bramach, prowadzone przez przedsiębiorców
z innych części miasta. Punkt czynny jest od dwudziestej trzeciej do świtu.
Meliny świadczą usługi dla miejscowej ludności oraz całej Warszawy.
- Przyjeżdżają eleganckie, widać inteligentne panowie - mówi jedna z
dozorczyń. - Tego w kożuchu żal mi się zrobiło i mówię: pan tam nie
idzie. Machnął ręką i poszedł. Stał potem na klatce bez kożucha.
Codziennie rano dozorczyni znajduje na klatce schodowej jakiś pusty portfel
czy portmonetkę.
- To jest nerwowe życie dla starszych ludzi - żali się lokator
Czekalski,
który ma siedemdziesiąt dziewięć lat i wieczorem musi odprowadzać do
przystanku tramwajowego kolegów swojej wnuczki. Czekalski chciał nawet napisać
do ministerstwa, żeby się
w to wszystko wtajemniczyli, ale nie wiedział, do którego.
W Poradni Przeciwalkoholowej leczy się stu siedemnastu alkoholików z
Brzeskiej, czyli ponad pięć procent wszystkich mieszkańców. Są to ci, którzy
dobrowolnie zgłosili się do poradni.
Liczba melin jest właściwie od pewnego czasu stała. Co prawda w domu pod
osiemnastym, znanym pod nazwą Monopol, jest teraz
mniej (Danusię porznęli nożem, Flankowa chora, Krystyna sama się zatruła i
umarła), ale za to gdzie indziej powstają nowe. Jedną
odkrył przypadkowo teść Kowalskiej. Szukał magla.
- Pan siada, pan się napije - powitał go gospodarz. Klienci obsługiwali się
sami. Gospodarz leżał na łóżku, ciężko chory na gruźlicę. Ale wypił
setkę i zaśpiewał.
- I wie pani co? Ja go cenię. Bo jest Polak - mówi teść Kowalskiej.
Około sześćdziesięciu mieszkańców Brzeskiej choruje na gruźlicę (około
trzech procent wszystkich mieszkańców). Szesnastu to chorzy prątkujący. Jest
ich na Brzeskiej dziesięć razy więcej niż na jakiejkolwiek ulicy o tej samej
liczbie mieszkańców na Mokotowie lub Żoliborzu. Albo inaczej: jest ich tylu,
że gdyby ten sam procent mieszkał w mrowiskowcu "Za Żelazną Bramą",
wówczas na każdą windę przypadałby jeden prątkujący, a dwóch jeszcze
pozostawałoby w rezerwie.
Tych szesnastu z czynną gruźlicą na Brzeskiej zarejestrowała poradnia,
ale kierownik Dzielnicowej Stacji Radiofotograficznej




twierdzi, że około trzystu osób z Brzeskiej w ogóle nie zgłasza się na
prześwietlenia. Zdarza się; że w zamian przysyłają
listy - na
przykład: "W obecnych czasach gruźlica nie stanowi tak wielkiego
niebezpieczeństwa jak dawniej. Żadnych chorób się nie boję, bo umiem z nimi
postępować. Nie jestem naiwny (głupi), bym nie wiedział, co mnie boli".
Ci, którzy się zgłosili, nie bardzo dają się leczyć. A jeden z pacjentów,
z czynną od pięciu lat gruźlicą, był w tym samym czasie jedenaście razy w
szpitalu z powodu delirium. Do tych samych lekarzy z poradni na Jagiellońskiej
przychodzi już drugie pokolenie gruźlików z Brzeskiej.

W drugim pokoleniu


Zakrzewska spod osiemnastego znana jest z tego, że jak wypije, na mózg jej
się rzuca, chodzi po piętrach i krzyczy: Nie kraść, kurna! Pracować!


Poprosiła sąsiadów na kolację. Po kolacji goście pobili ją i okradli.
Zupełnie tak samo jak miesiąc wcześniej. Nie zgłosi przecież sąsiadów na
milicję, ale trzeci raz już ich chyba nie poprosi. Co innego, gdyby miała męża.


A męża nie ma, bo poszedł do innej.


- Pies go chap! - Zakrzewska mówi, że Polska Ludowa go zepsuła. Dali mu
wczasy, wyjechał, jak przyjechał, nie ten człowiek, co był.


- Jakie ja mam życie? - powiedział.


- Ja mam ci stworzyć życie? Tyś mężczyzna, ty powinieneś mi życie
stworzyć.
Handlowała, a on miał za dużo pieniędzy i po dwa dni go nie było, tego
jej Józka. Na jedne wczasy, na drugie i już nie idzie między nimi, jak
potrzeba. Już jemu nie idą takie wałówy - tylko chleb i smalec.


- Idę do pracy - powiedziała Zakrzewska.


- A idź! - on na to. - Każda idzie do pracy, żeby się łajdaczyć.


Złożyła płuca, krew, mocz i przyjęli ją na konduktorkę.


- Poszłaś, ty szmato - mówił. I jej bluzga, a ona cierpi. On, strażnik,
wielki pan, a ona znowuż zna się na swoim. Każdy chuligan pokazał jej bilet
- ona do nich grzecznie, oni do niej grzecznie. Najwyżej któryś śliną jej
prysnął.


Zakrzewska ma tylko jedną córkę - Krysię.


- Jakie ja mam życie! - mówi teraz do Krysi jej mąż. I już między nimi
nie idzie, jak potrzeba. On jej bluzga, a Krysia cierpi.


- Zupełnie jak ja kiedyś - mówi Zakrzewska. Ale się nie wtrąca.


W sprawy mieszkańców nie wtrąca się również komitet osiedlowy. W
komisji rozjemczej nie ma za dużo roboty, bo mieszkańcy załatwiają
porachunki między sobą osobiście. A jeśli który się zgłosi, to ze sprawą
kwalifikującą się od razu do sądu. W komitecie osiedlowym działa pni Dębska.
Pani Dębska, gdyby mogła, wyprowadziłaby się stąd jednym tchem. Mieszka z mężem
i dwiema córkami na dziewiętnastu metrach i już kilka lat temu złożyła
podanie o zamianę mieszkania. Dołączyła zaświadczenie o pracy społecznej.


- I to mi zaszkodziło - mówi pani Dębska. Przecież oni właśnie na
Brzeskiej chcą mieć społeczników. A tu ludzie nie chcą nawet wchodzić w skład
trójek klasowych, bo się boją chodzić po domach. A pani Dębska działa
jeszcze w Towarzystwie Przyjaciół Dzieci i prowadzi świetlicę pod
siedemnastym.


Świetlica czynna jest od szesnastej do osiemnastej. Było już kilka włamań,
więc pani Dębska bierze codziennie na plecy świetlicowy telewizor i zanosi do
domu.


Większość dzieci z Brzeskiej żyje na własną rękę. Głodne i nie
ubrane, za to z wszelkiego rodzaju insektami. Ponieważ w domach dziecka brakuje
miejsc, mieszkają z rodzicami, którym prawa rodzicielskie zostały odebrane już
kilka lat temu. Kilkanaście rodzin z Brzeskiej w ogóle nie zgłasza się z
dziećmi do poradni na szczepienia i wizyty kontrolne. Nie wpuszczają do domu
lekarza. Kilkakrotnie wzywane do poradni dziecko Jabłońskich zmarło w domu.
Zdaniem pani Dębskiej sześćdziesiąt procent dzieci z Brzeskiej potrzebuje
opieki ze strony państwa. Na przykład Zenek spod piątego.


Ojciec Zenka pił i nie pracował. Zajmował się głównie psem. Całe dnie
stał z nim w bramie.


- Ja mogę nie zjeść, ale pies musi mieć - mawiał. W Wielką Sobotę
przyszedł do domu i powiedział do żony:


- Wiesz co? Ja się chyba powieszę.


- A wieszaj się! - żona na to.


Więc się powiesił. Żona oglądała telewizję. Zorientowała się dopiero
po programie. Wisiał na klamce w tym samym pokoju - jeden tylko mieli. Dwa
miesiące później umarła. Teraz Zenek opiekuje się psem i pies w dalszym ciągu
dobrze się miewa.


Zenek jest niedorozwinięty. Oprócz niego jeszcze trzydzieścioro czworo
dzieci z Brzeskiej nie rozwija się prawidłowo. Tyle przynajmniej zarejestrowała
Poradnia Zdrowia Psychicznego dla Dzieci i Młodzieży w Przychodni Rejonowej na
Pradze. Jest ich w rzeczywistości znacznie więcej; ale rodzice nic nikomu nie
mówią, bo się wstydzą.


Tak już jest na Brzeskiej, od kilkudziesięciu lat, że można mieć żonę
na rogu, męża pijaczka, ale dzieci muszą być normalne.


Zielińska spod jedenastego ma dzieci normalne, ale chowa je ulica. Zielińska
chciała być lekarz chirurg - tak mówi. A teraz ręce jej się trzęsą jak
zsiadła polewka. Od tego dozorstwa na Brzeskiej. Przedtem mieszkała w Ząbkach,
gdzie miała nienadzwyczajne warunki: trzy dwadzieścia na dwa dwadzieścia -
ona, mąż i dwoje dzieci. Czekali na mieszkanie już osiem lat, jeszcze dwanaście
im pozostało. Więc przyszła na Brzeską, choć musi zmywać piętnaście
klatek.


- Więcej gorzkich jabłków zjadłam jak słodkich. A Małgośka też będzie
łobuzica. Szkoda zachodu - mówi Zielińska i Małgośce jest przykro. Już ma
się rozpłakać, bo chociaż to prawda, że się nie uczy, z wierszyków
przecież ma same piątki.


Żebym nie pomyślała, że kłamie, Małgośka mówi:



Słońce jasne 


nad Wisłą i Odrą 


nad polem nad zbożem 


nad chyżym okrętem 



co płynie przez morza







Nazwiska, na prośbę mieszkańców Brzeskiej, zostały zmienione.

 


(1976)


 


Barbara N. Łopieńska "Łapa w łapę i inne reportaże",
2004 r.



Barbara Łopieńska











Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ulica plac cmentarz komorowski
lopienska lubienski
Rafał Brzeski Agentura Wpływu (cz2)
Rafał Brzeski
kura ulica
lopienska kiers
Lovecraft, H P Ulica
lopienska co mamy na zabkach
lopienska korkociag w dol

więcej podobnych podstron