Wojciech Eicheiberger
Andrzej Samson
w rozmowie Anną Sosnowską
dobra miłość
co robić, by nasze dzieci
miały udane życie
Spis treści
Przykład czy słowo.................................................4
Autorytet czy kontrola............................................24
Jeden głos czy dwa głosy..........................................48
Własna korzyść czy poświęcenie....................................66
Kochać czy wymagać................................................84
Karać czy nagradzać..............................................106
Ciało czy umysł..................................................117
Dar czy dług.....................................................133
Zasada walizki...................................................142
Po co jest nasza książka?
Dla mnie ta książka to przede wszystkim dziesiątki godzin
pasjonujących rozmów z Andrzejem i Wojtkiem. Rozmów, które były nie
tylko spotkaniem z ich wiedzą o wychowywaniu dzieci, ale też
odszyfrowywaniem siebie. Pełnym emocji i zaskoczeń powrotem do
własnych doświadczeń z dzieciństwa. Przy okazji zdałam sobie sprawę,
jak wielu ludzi wokół mnie ma dzieci, a jak niewielu ma z nimi
dobry, serdeczny kontakt. Zastanawiałam się, dlaczego w relacji
rodzice-dzieci „chcieć” tak często nie znaczy „móc”. I czemu tylu
dorosłych, pomimo najlepszych chęci, bezwiednie krzywdzi swoje
dzieci, a potem cierpi z powodu chłodnych relacji i konfliktów w
rodzinie.
Myśląc o tym starałam się, by nasza książka stała się pomocą w byciu
rodzicem, który nie żałuje, nie cierpi, nie krzywdzi. Korzystając z
doświadczeń Andrzeja i Wojtka poszukiwałam więc odpowiedzi na
pytania, co robić, by nasze dzieci miały udane życie i naprawdę nas
kochały. A także jak nie powielać błędów wychowawczych, których sami
doświadczyliśmy w dzieciństwie, i których konsekwencje nosimy w
sobie w dorosłym życiu w postaci kompleksów, lęków i niewiary we
własne możliwości. Nasza książka powstała również po to, by pomóc
rodzicom nie tylko lepiej rozumieć dzieci, ale i siebie. Bo poza
informacjami o dzieciach i dzieciństwie jest tu też sporo wnikliwej
wiedzy o świecie dorosłych.
Polecam ją z pełnym przekonaniem. To książka, którą sama chciałabym
przeczytać.
Anna Sosnowska
O czym jest nasza książka?
Karać czy nagradzać, ufać czy kontrolować, rozmawiać czy pouczać,
kochać czy wymagać? To pytania stawiane sobie przez rodziców od
zawsze i zawsze ważne. W zależności od momentu historycznego,
poziomu ekonomicznego i stanu wiedzy udzielano na nie bardzo różnych
odpowiedzi. Najpierw przez długie wieki lekceważono dzieciństwo i w
ogóle nie poświęcano mu żadnej uwagi. Potem nadszedł czas, gdy w
dziecku widziano głównie wcielenie zła, a proces wychowawczy
rozumiano jako wypędzanie z dziecięcej duszy diabła. W Średniowieczu
z kolei dziecko uznawano za miniaturę dorosłego, dodajmy dla
jasności, że miniaturę nieudaną, więc również nie zaprzątano sobie
nim głowy. Wreszcie nadeszła epoka panowania tzw. czarnej
pedagogiki, czyli kultu twardej ręki, surowości i upokorzeń. I
bardzo długo zimny wychów uważano za najlepszy sposób, by
wyprowadzić dziecko „na ludzi”.
Prawdę mówiąc, smutne dziedzictwo takiego myślenia nadal jest obecne
w wielu rodzinach. Dlatego uznaliśmy, że nadszedł czas, by na
fundamentalne rodzicielskie dylematy udzielić odpowiedzi tu i teraz.
W takim świecie, w jakim żyjemy, i zgodnie z wiedzą, jaką dysponuje
współczesna psychologia i psychoterapia. A także zgodnie z
doświadczeniem, w jakie wyposażyły nas lata pracy terapeutycznej i
osobiste przeżycia rodzicielskie. Zabieramy głos jako kontynuatorzy
głębokiej refleksji wychowawczej, zapoczątkowanej przez Zygmunta
Freuda, który dowiódł, że lekceważone przez wieki dzieciństwo to
fundament dorosłości. Jeśli zostanie on źle uformowany, kuleć będzie
całe dorosłe życie człowieka. Wiele z tego, o czym mówimy w tej
książce, jeszcze na początku XX wieku byłoby uznane za objaw
szaleństwa, a kilka wieków wcześniej — za groźną herezję. Dziś
jednak przyszedł czas na powiedzenie prawdy o tym, czym jest okres
dzieciństwa w życiu człowieka i jaki ma wpływ na całe jego
późniejsze życie. A ma ogromny.
Za wszystko, co zostało tu napisane, bierzemy całkowitą
odpowiedzialność. Pragniemy też podziękować naszym pacjentom,
dorosłym i dzieciom, od których bardzo wiele się nauczyliśmy i wciąż
uczymy.
Wojciech Eichelberger i Andrzej Samson
Rozdział 1
Przykład czy słowo
Anna Sosnowska:
- Co w wychowaniu dziecka odgrywa większą rolę: to, co mówimy, czy
to, co robimy?
Wojciech Eichelberger: Wielu rodziców uważa, że wychowanie zaczyna
się dopiero, gdy dziecko rozumie już, co się do niego mówi. Ale to
przekonanie nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Wychowanie
bowiem zaczyna się dużo, dużo wcześniej. I wbrew potocznemu
myśleniu, rola słowa w kształtowaniu dziecka wcale nie jest
dominująca.
Andrzej Samson: Dziecko od pierwszych dni swojego życia, a wręcz od
chwili przyjścia na świat, nasiąka wszystkim, co widzi, słyszy, co
dostaje do ręki, na co patrzy, a najmniej tym, co się do niego mówi.
Najmniejsze doświadczenie jest dla niego ważniejszą lekcją o życiu,
otaczającym świecie i o nim samym niż jakiekolwiek pouczenie.
WE: Często mówimy: „Muszę się wziąć za wychowanie mojego dziecka”,
mając na myśli jakieś akty intencjonalne albo tłumaczenie dziecku,
jak należy postępować, co jest dobre, a co złe. Tymczasem o wiele
większą siłę oddziaływania ma to, co mu pokazujemy, nie to, co
deklarujemy. Słowo samo w sobie jest tylko informacją, dosyć umowną
zresztą, rozkodowywaną przez mózg. Żeby mogło coś znaczyć, musi być
poparte przeżyciem, powiązane z doświadczeniem. Kiedy dziecko uczy
się słowa „ołówek”, to owszem, słyszy jego brzmienie. Ale dopiero
gdy to coś nazywane przez nas ołówkiem ogląda ze wszystkich stron,
wkłada do buzi, gryzie, maże nim, w jego głowie pojawia się idea
ołówka. I słowo zaczyna naprawdę coś dla niego znaczyć.
- Pierwsze słowa, których zazwyczaj uczą się dzieci, to „mama” i
„tata”. Co możemy zrobić, żeby skojarzenia naszego dziecka związane
z tymi słowami były jak najbardziej pozytywne?
WE: Mądrzy rodzice przede wszystkim powinni zadbać o to, by jak
najbardziej rozszerzyć doświadczenie dziecka związane z tymi
słowami. Dobrze jest np., gdy matka powtarza słowo „mama”, karmiąc
swoje dziecko, przytulając je, kołysząc. Bo właśnie w ten sposób w
umyśle dziecka powstaje bardzo złożony desygnat słowa „mama”, który
będzie odtąd zawierał w sobie wsparcie, miłość, bezpieczeństwo.
Gdybyśmy ograniczyli się tylko do wytłumaczenia dziecku, kto to jest
mama, mówiąc: to ktoś, kto karmi, dotyka i jest ciepły, byłaby to
dla niego czysta abstrakcja. Jeśli słowo „mama” wywołuje w dziecku
dobre emocje, to tylko dlatego, że było wcześniej poparte pozytywnym
doświadczeniem.
- Czy tak samo jest z normami, zasadami? Mądre słowa nie wystarczą,
by ich nauczyć?
AS: Tak samo. Jeśli to, co rodzic głosi, nie jest poparte
przykładem, nie będzie miało wpływu na kształtowanie dziecka albo
będzie miało wpływ przeciwny do zamierzonego. Począwszy od pozornie
banalnej, a bardzo niebezpiecznej sytuacji, którą nazywam treningiem
niewrażliwości. Otóż istnieje przekonanie, że dziecko powinno być
odcięte od kłopotów i złego samopoczucia rodziców, bo „nie należy
obciążać dziecka dorosłymi sprawami”. Stąd, gdy rodzic ma kłopoty
albo źle się czuje, a dziecko chce go pocieszyć, daje mu się do
zrozumienia, że nie ma żadnego problemu: „Nic mi nie jest. Wcale nie
jestem smutny, jestem poważny. Idź się bawić, nie przeszkadzaj”. Z
czasem takie dziecko przyzwyczaja się, że gdy komuś jest źle, to
trzeba to zignorować i iść się bawić. Wszystko świetnie do chwili,
gdy kilka lat później ten sam rodzic zacznie oczekiwać od dziecka
zainteresowania, troski. A dziecko kompletnie nie będzie rozumiało,
czego on od niego chce. Bo w jego doświadczeniu pozostanie już
silnie zakodowana i wytrenowana całkiem inna reakcja: obojętność. I
pretensje do losu o to, że „nasz syn jest nieczułym potworem”, będą
nie tylko spóźnione, ale i skierowane pod niewłaściwy adres.
WE: Nie można nauczyć dziecka współczucia, domagając się go:
„Współczuj mi kochanie, bo jest mi trudno”. Albo tłumacząc, na czym
polega współczucie. Dzieci można nauczyć współczucia tylko w jeden
sposób: pokazując im, co znaczy współczucie i wsparcie, czyli
współczując dziecku, gdy dzieje mu się jakaś krzywda, i wspierając
je, kiedy potrzebuje wsparcia. Tylko wtedy możemy się spodziewać, że
nasze dzieci będą skłonne reagować w podobny sposób, gdy nam
przydarzy się coś przykrego.
- Jak dziecko odbiera sytuację, w której rodzic naucza norm, lecz
sam ich nie przestrzega?
WE: Szybko uczy się zasad i wartości faktycznie wyznawanych przez
rodziców.
- Nawet jeśli rodzic usilnie powtarza, jak być powinno, a narusza
zasady trochę w konspiracji?
WE: Oczywiście. Dzieci są pod tym względem szalenie spostrzegawcze.
Jeśli rodzic odbył z synem przy stole poważną rozmowę o uczciwości,
o tym, że nie wolno oszukiwać i kłamać, a potem syn widzi, jak tata
na parkingu wkłada za szybę kwit z poprzedniego dnia, „bo nikt i tak
się nie zorientuje”, to dzieciak łapie w lot, że zasady zasadami,
ale gdy się wie, jak je z korzyścią dla siebie omijać, to można.
- I za jakiś czas zastosuje tę naukę w rozgrywce z tatą?
AS: Naturalnie. A oburzony tata będzie zachodził w głowę: „Gdzie on
się tego nauczył?! Jak to możliwe, że mój syn kłamie!”.
WE: Jeśli rodzice mają mówić dzieciom rzeczy niespójne z ich własnym
zachowaniem, to lepiej żeby nic nie mówili. Bo gdy zaczynają głosić,
jak być powinno, a ma się to nijak do ich własnego życia, dzieci nie
dość, że bezbłędnie wychwytują dysonans i uczą się hipokryzji, to
jeszcze przestają szanować wygłaszających androny rodziców. A
szacunek raz utracony, trudno ponownie zdobyć.
- Podobnie jak wiarygodność. Rodzic, który kłamie, ale żąda od
dziecka prawdomówności, ma chyba niewielkie szanse na powodzenie?
AS: Zdecydowanie niewielkie. Bardzo demoralizująco działa np. dość
często spotykana sytuacja, gdy rodzice obgadują przy dziecku jakąś
osobę, a potem, również w obecności dziecka, demonstrują wobec tej
osoby fałszywą serdeczność. Do domu ma przyjść powiedzmy ciocia Hela
i dziecko słyszy, jak matka mówi do ojca: „Znowu ta krowa zepsuje
nam całą niedzielę”. Mija trochę czasu, rozlega się dzwonek i mama
rzuca się cioci Heli na szyję z okrzykiem: „Kochana, nareszcie! Tak
długo cię nie widzieliśmy”. Dziecko najpierw patrzy na to
zdezorientowane. Czasem popełnia jeszcze błąd, uświadamiając ciocię
Helę, że mama nazwała ją krową. Ale oczywiście obrywa za to i
następnym razem już wie, że w porządku jest się wtedy, jak co innego
się robi, a co innego mówi. Nic dziwnego, że kilka lat później tacy
rodzice zorientują się, że są okłamywani. Będą mieli do swojego
dziecka pretensje. Niestety o to, czego sami je nauczyli. Bo choć
mówili dziecku, jak być powinno, to jednak dawali przykład czegoś
zupełnie innego. I przykład wziął górę. Jeśli to, co robimy, staje w
opozycji do tego, co deklarujemy, dziecko raczej będzie nas
naśladować, niż słuchać.
- Ale słowa też mają swoją siłę. Mogą czynić wiele dobrego lub
działać jak przekleństwo. Jakie słowa są szczególnie ryzykowne w
relacjach z dziećmi?
WE: Niebezpieczne są słowa deprecjonujące i poniżające. Ich
niszczycielska moc jest tym większa, im bardziej jest spójna z
doświadczeniem. Kiedy między rodzicem i dzieckiem nie ma dobrej
więzi, a pada upokarzające słowo, działa ono jak klątwa. Złe słowa
wypowiedziane przez rodzica potrafią bardzo głęboko zapaść w
nieświadomość dziecka. I potem ranią je przez resztę życia.
Mimochodem sprawdzałem relację gestów do słów na własnych dzieciach.
Przytulałem serdecznie mojego syna, mówiąc do niego jednocześnie:
„Ty wstręciuchu, ty gadzie”. I okazywało się, że mogę spokojnie
używać słów, które w innym kontekście byłyby uznane za raniące i
przykre, bo ze względu na jednoznacznie życzliwy, towarzyszący im
komunikat pozawerbalny odbierane były jako wyraz miłości i
bliskości. Mogłem się tak zachowywać, ponieważ byłem pewien więzi
istniejącej między nami. Miłość wyrażona poza słowami decydowała o
znaczeniu słów.
AS: W Polsce stanowczo zbyt często używamy wobec dzieci słów
wartościujących. Zamiast nich powinniśmy częściej informować je o
odczuciach i emocjach, które wywołują w nas ich działania. Gdy
mówimy do dziecka: „Jesteś zły, nieznośny, okropny!”, to efekt
wychowawczy takiego komunikatu jest opłakany. Wyładowujemy jedynie
swoją złość i informujemy dziecko o braku naszej akceptacji.
Interwencja wychowawcza przyniosłaby dużo lepszy skutek, gdybyśmy
wyjaśnili dziecku, że to, co robi, sprawia nam ból. Powoduje, że
jest nam przykro. Wtedy nauczyłoby się, że wszystko, co robi, odnosi
się do kogoś, wywołuje w ludziach emocje i ma swoje konsekwencje.
- Często używamy ostrych, wartościujących i to w dobrej wierze,
licząc, że to zmobilizuje dzieci do „zrehabilitowania się”.
AS: Negatywne przekazy typu: „Ależ ty jesteś beznadziejna”, „Co z
ciebie za idiota”, „Zachowujesz się jak dziwka”, „Jesteś złym
chłopcem” zapisują się w psychice dziecka jak nagranie na taśmie
magnetofonowej. Posiadanie w głowie takiego negatywnego,
destrukcyjnego scenariusza, wtłoczonego tam przez rodziców,
powoduje, że człowiek nieświadomie zaczyna go w jakiś sposób
realizować. Ciągle mu się w życiu coś nie udaje, pije albo jeszcze
inaczej niszczy siebie.
- Zgodnie ze scenariuszem staje się beznadziejny, zachowuje jak
idiota albo zostaje złym chłopcem...
AS: I nie ma w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że przecież przez
bardzo długi i ważny czas naszego życia wszystkiego o sobie
dowiadujemy się wyłącznie od naszych rodziców. Oni odpowiadają
pierwsi na najbardziej fundamentalne dla każdego człowieka pytania:
Kim jestem? Co tutaj robię? Do czego dążę? Jaka jest moja wartość?
Jakie są moje możliwości? Czasem to, co o sobie myślimy przez resztę
życia, zależy od tego, co usłyszeliśmy w dzieciństwie od naszych
rodziców. Jeśli dziecko słyszy od matki lub ojca, że jest
beznadziejne, to wiara w siebie i poczucie własnej wartości nie będą
w przyszłości jego mocną stroną.
WE: Z tego samego powodu jestem przeciwnikiem zdań wyrokujących:
„Będziesz taki, skończysz tak a tak, do tego to ty się nie
nadajesz”. Szczególnie gdy idzie za tym negatywna ocena, a na domiar
złego „przepowiednie” te są jeszcze podawane z dużym
kwantyfikatorem: ty nigdy, ty zawsze. Zamiast: „Jesteś głupi” lub
„Nigdy nie zmądrzejesz” — lepiej powiedzieć: „Robisz głupio, ale
możesz to naprawić”. A „Będziesz nikim” lepiej zastąpić zdaniem:
„Takie zachowanie nie prowadzi do niczego dobrego”. Różnica tylko
pozornie jest niewielka.
- Nie krytykujemy wtedy dziecka, tylko coś, co ono zrobiło i co może
naprawić. Nie negujemy jego wartości, tylko wyrażamy nasz sprzeciw
wobec jakiegoś postępowania.
AS: To, jakiego znaczenia nabierają słowa, czy niszczą, czy
wzmacniają, zależy też od kontekstu. Może nim być na przykład
relacja między rodzicami. Czasem zupełnie neutralne słowo nabiera
pejoratywnego znaczenia, a wtedy należy być bardzo ostrożnym z
używaniem go wobec dziecka. Znam rodzinę, w której ojciec często o
teściowej mówi z pogardą „dama”. I w tym domu „dama” jest synonimem
najwyższej odrazy, szyderstwa. Dla córki tych ludzi to słowo
straciło swój pierwotnie pozytywny sens i ma wyłącznie negatywne
konotacje. Gdyby ojciec powiedział do niej: „Ale z ciebie dama” (a
przecież obiektywnie można by uznać, że jest to jednoznacznie
pozytywny komunikat), dla tej dziewczyny byłoby to raniące. I
znaczyłoby, że jest dla ojca niewiele warta. Należy więc uważać, nie
tylko na to, co się wypowiada, ale co się rzeczywiście do dziecka
mówi, bo treść słowa i jego emocjonalna zawartość nie zawsze się ze
sobą pokrywają.
- Jaką krzywdę mogą wyrządzić dziecku złe słowa wypowiedziane przed
laty, dawno już zapomniane przez rodziców, a wciąż zapisane w
pamięci bądź nieświadomości dziecka?
WE: Ogromne. Duże nasilenie deprecjacji potrafi czasami
przekształcić się w zakodowany w podświadomości komunikat, że dana
dziewczynka czy chłopiec nie jest wystarczająco dobrym egzemplarzem,
by nadawać się do reprodukcji. Ciało potrafi się podporządkować
destrukcyjnej dyrektywie umysłu. I potem nie wiadomo, dlaczego taki
mężczyzna czy kobieta ma np. ogromne problemy z płodnością.
- Niszcząca moc słów może działać nawet wbrew dobrym intencjom
rodziców?
WE: Tak. Wśród moich pacjentek była np. kobieta, którą matka chciała
ustrzec przed zejściem na złą drogę i za najskuteczniejszą metodę
uznała straszenie swojej córki. Powtarzała jej w kółko, gdy tylko
występowała między nimi jakaś różnica zdań: „Jak będziesz postępować
po swojemu, to zostaniesz kurwą!”. Intencje matki były zapewne
dobre. Pragnęła wychować córkę na „porządną kobietę”. Ale w efekcie
dziewczyna popadła w obsesję, że wystarczy jakiś drobiazg, małe
przeciwstawienie się nakazom matki, a bezpowrotnie stoczy się do
rynsztoka. Żeby więc „nie zostać kurwą”, wykastrowała siebie
psychicznie. W jej świadomości nie pozostała najmniejsza myśl ani
pragnienie seksualne, co katastrofalnie wpłynęło na całe jej życie
osobiste. Trzeba było wielu lat terapii, by to odczarować, by mogła
stać się normalną, zdolną do przeżywania swojej seksualności
kobietą.
- Jak taki negatywny komunikat „pracuje” w psychice dziecka, a potem
w psychice dorosłej kobiety?
WE: W psychice dziewczynki, która kiedyś usłyszała od matki czy
ojca, że jeśli będzie niegrzeczna, to zostanie kurwą, mogą zadziałać
dwa mechanizmy, obydwa bardzo destrukcyjne. Albo — jak w przypadku
opisanej przeze mnie pacjentki — zacznie wypierać swoją seksualność,
wstydzić się jej, hamować ją, co w konsekwencji spowoduje ogromne
problemy emocjonalne, nieumiejętność wchodzenia w relacje, a często
skazanie siebie na samotność. Albo spełni złe proroctwo w poczuciu,
że i tak nic nie jest warta.
- Takie komunikaty najczęściej mają tylko odstraszać dzieci od złych
wyborów. Jakie jest prawdopodobieństwo, że staną się samo
spełniającą przepowiednią.
AS: Negatywne, wartościujące komunikaty nigdy nie pozostają obojętne
dla psychiki dziecka. A często wręcz nadają kierunek jego całemu
życiu. Dla dziecka rodzice są wyrocznią. Czy tego chcą, czy nie. I
czy tego chcą, czy nie same dzieci. Nawet rodzice krytykowani i
odrzucani przez dzieci pozostają znaczącymi postaciami w ich życiu.
- Czy w takim razie dobre proroctwa w stylu: „Będziesz kimś”, „Wiem,
że mnie nie zawiedziesz” mogą sprawić, że życie naszego dziecka
stanie się pasmem szczęścia i sukcesów?
AS: Pozytywne przesłanie jest lepsze od negatywnego, ale w ogóle
byłbym ostrożny z wmawianiem dzieciom, co ma się zdarzyć w ich
życiu. Miałem kiedyś takiego klienta wychowywanego przez samotną
matkę, która lokowała w nim ogromne nadzieje. W związku z tym
powtarzała mu od małego i na okrągło: „Ty to będziesz kimś”. Kiedy
poznałem tego człowieka, wykonywał już chyba czterdziesty zawód. Był
plastykiem, rzeźbiarzem, spawaczem, ślusarzem i Bóg wie kim tam
jeszcze. I ciągle zaliczał jakieś nowe kursy doskonalenia
zawodowego. Kiedy zapytałem go, po co to robi, odpowiedział: „Bo ja
wciąż nie wiem, czy już jestem kimś, czy jeszcze nie. Co się gdzieś
zakorzenię, to wydaje mi się, że to jakieś głupie, bezwartościowe,
że powinienem robić coś lepszego, że się marnuję”. Z takim
podejściem do życia ten mężczyzna nie mógł też sobie oczywiście
ułożyć życia osobistego i był straszliwie nieszczęśliwy pod każdym
względem.
WE: Bo przywiązał się do słowa „będziesz”. Gdyby matka powiedziała
mu: „Jesteś kimś”, byłoby zupełnie inaczej.
- Mówiliście o słowach wtłaczanych dzieciom do głowy tak często, że
w końcu stają się scenariuszami określającymi cały dalszy przebieg
ich życia. Czy jakiś jednorazowy komunikat może wywrzeć na psychikę
dziecka podobny wpływ?
WE: Jeśli słowa i zachowania rodziców związane są z jakąś
dramatyczną sytuacją, to tak. Pamiętam dziewczynę, której rodzice
przez długi czas starali się ją mądrze i przyjaźnie wychowywać. Była
już nastolatką, gdy na jakiejś wiejskiej zabawie wypiła za dużo i
ktoś ją zgwałcił. Gdy nad ranem zrozumiała, co zaszło, brudna i
sponiewierana udała się ufnie do rodziców, od lat deklarujących, że
na ich wsparcie może liczyć w każdej sytuacji. I mamy taki obrazek:
Dziewczyna nad ranem wchodzi do domu. Przez chwilę waha się, czy
pójść do swojego pokoju, czy do sypialni rodziców i powiedzieć im,
co zaszło. I wtedy właśnie z pokoju wychodzi ojciec. Patrzy na nią,
w mig domyśla się, co się stało, ale nadal nie mówi nic. Stoją tak
naprzeciwko siebie przez chwilę w całkowitym milczeniu, aż nagle on
się odwraca z obrzydzeniem i bez słowa znika w swojej sypialni.
Kilkusekundowe doświadczenie zdruzgotało tę dziewczynę na długie
lata, mimo że była już prawie dorosłą osobą, a rodzice zawsze dawali
jej wiele wsparcia. Ale w krytycznym momencie ojciec nie stanął na
wysokości zadania, zareagował z jakiegoś chorego aspektu siebie. Coś
się w nim odezwało takiego, że nie był w stanie podbiec do swojej
córki, zatroszczyć się o nią, zapytać co, się stało, przytulić.
Zachował się jak inkwizytor, dając córce do zrozumienia, że
zasługuje tylko na pogardę. Potem długo żyła w przekonaniu, że
zrobiła coś tak strasznego, iż nie zasługuje na jakikolwiek skrawek
szczęścia. Trudno było jej się z tego wygrzebać. Tak wielka jest moc
rodziców.
- Sytuacje, gdy dziecku dzieje się coś złego, a rodzic jeszcze mu
dokłada pod hasłem „A dobrze ci tak, jakbyś mnie słuchał, toby się
nie przydarzyło” nie należą chyba do rzadkości?
AS: Niestety nie. Kiedy chodziłem z moją córką do piaskownicy, to
wielokrotnie obserwowałem różne warianty takiego scenariusza:
Karolek biegnie. Mama krzyczy: „Nie biegnij tak, bo się
przewrócisz”. Karolek biegnie dalej, co jest normalne w jego wieku.
Przewraca się, bo wiadomo, że dziecko musi się czasem przewrócić.
Tymczasem matka dopada do płaczącego Karolka, spuszcza mu lanie i
krzyczy: „A nie mówiłam!”. Dziecko jest zdezorientowane; stała mu
się krzywda i jeszcze je biją. A matka ma złudne poczucie, że oto
dała Karolkowi cenną lekcję życia.
Kiedy tłumaczę rodzicom, żeby w takiej sytuacji podnieśli dziecko i
powiedzieli: „Nic się nie stało, biegnij dalej”, to większości z
nich w pierwszej chwili podobna reakcja w ogóle nie mieści się w
głowie.
- Niektórzy rodzice mają takie wyobrażenie, że ten dobrze wychowuje,
kto nie przeoczy żadnej okazji, w której można by dziecku zwrócić
uwagę.
AS: Wielu dorosłych uważa, że karcenie i pouczanie to dla dziecka
dobrodziejstwo i najlepszy sposób na przekazywanie wiedzy o życiu,
„doskonalenie” charakteru. Tylko że takie nieustanne strofowanie nie
tyle rozwija wiedzę, co zahamowania. Wybitny amerykański psycholog
Erick Berne, twórca analizy transakcyjnej, nazwał taką relację
dziecka wobec dorosłego „I'm not OK, you are OK. (Ja jestem nie w
porządku, ty jesteś w porządku). Co to oznacza? Ustawmy się na
chwilę w pozycji dziecka, któremu wszyscy ciągle mówią: „Źle stoisz,
stój tak jak ja”, „Jak ty wyglądasz, ubierz się tak, jak mówię”,
„Nie wierć się, patrz, jak ja grzecznie siedzę” itp. Czujemy
wdzięczność czy upokorzenie i złość? Poprawianie i strofowanie jest
oczywiście jedną z dróg wychowywania, ale zbytnia jednostajność w
stosowaniu tej metody, jak to ma miejsce w Polsce, jest bardzo
niekorzystna dla wyposażenia psychicznego dziecka.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że gdzie indziej dzieci są mniej
strofowane?
AS: Na przykład w USA zdecydowanie dominuje pedagogika nagród.
Rodzice o wiele chętniej podkreślają mocne strony dziecka niż jego
słabości. W tradycji amerykańskiego wychowania, gdy dziecku coś się
nie udało, mówi się: „Następnym razem ci wyjdzie, na pewno dasz
sobie radę, don't worry”.
WE: Niewątpliwie antycypowanie niepowodzeń własnych dzieci jest dość
powszechną cechą polskich rodziców. Bardzo często słyszy się jak
wygłaszają zdania typu: „To nie dla ciebie”, „Na pewno ci się nie
uda”, „Żeby sobie z tym poradzić, trzeba mieć dobrą pamięć” itp.
- Jakie są rezultaty obu tych podejść?
AS: Amerykanie są o wiele bardziej przebojowi, odporni na
niepowodzenia i otwarci. Wierzą w siebie, są bardziej optymistyczni
i zadowoleni z życia. Dla mnie niesłychane jest to, że w
amerykańskich szkołach dzieci w ogóle nie przejawiają czegoś takiego
jak trema. W przedszkolach i szkołach przygotowują najrozmaitsze
przedstawienia, śpiewają, popisują się na oczach dorosłych i nie ma
mowy o czymś takim jak skrępowanie czy kompleksy. Natomiast polskie
dzieci bardzo nie lubią prezentowania siebie. Jakby ktoś zakodował w
nich informację, że mają się czego wstydzić. Krępują się sytuacji
społecznych, zbytniego eksponowania własnej osoby. U nas dominuje
dyrektywa moralna, która mówi: „Nie chwal się, niech cię inni
chwalą”. Amerykanin mówi: „Jak masz się czym pochwalić, to się
pochwal”. Efekt jest taki, że jak chwalę polskie dziecko, to ono mi
zazwyczaj odpowiada: „Eeeee tam, tak mi się tylko udało”. Podczas
gdy amerykańskie dzieci na podobną pochwałę odpowiadają po prostu:
„Wiem, że fajnie to zrobiłem”.
- Wielu rodziców wiąże pewne nadzieje wychowawcze z wyprawieniem
dziecka do przedszkola. Mam na myśli np. wiarę w to, że małomówny
Jaś jakoś się rozkręci w towarzystwie rówieśników i stanie się mniej
lękliwy, a Kasia, która dostaje napadów złości, złagodnieje, „bo
trzy, cztery lata to jest już wiek, gdy można się zabierać za
wykuwanie charakteru dziecka...”.
WE: Gdy dziecko ma trzy, cztery lata, to możemy być pewni, że już
się bardzo dużo nauczyło. I podstawowa matryca osobowości,
porządkująca całe jego dalsze doświadczenie, została ukształtowana.
Stąd też rozczarowanie wielu rodziców, którzy właśnie w wieku
trzech, czterech lat oddają dziecko do przedszkola z nastawieniem,
że ktoś je tam wychowa. A okazuje się, że dziecko już jest w dużej
mierze wychowane.
- W jak dużej mierze?
WE: Pierwsze trzy lata dziecka to intensywne szukanie odpowiedzi na
pytanie, co tu jest grane. Człowiek nie ma sztywnego programu
rozwojowego, w związku z tym może się dostosować do każdej sytuacji,
pod warunkiem że się jej nauczy. A dziecko potrafi się szybko
nauczyć, jak przeżyć w tym dziwnym otoczeniu, z jakimiś wielkimi
stworzeniami, z których jedno nazywa się „mama”, a drugie „tata”.
Może się nauczyć tego, że jest ważne, kochane, że świat liczy się z
jego potrzebami, więc ma prawo je śmiało wyrażać. Ale może też
przesiąknąć lękiem, doświadczając agresji, odrzucenia, i przez
resztę życia chować się po kątach. Psychiczna matryca, która
kształtuje się w człowieku do trzeciego roku życia, nie jest potem
podatna na modyfikacje. Wyuczone w tym czasie mechanizmy potrafią
działać do końca życia.
- W pewnym sensie wychowanie kończy się więc bardzo wcześnie.
Dziecko przez lata będzie się jeszcze uczyć zasad grzeczności,
języków obcych itp. Ale jeśli chodzi o to, czy będzie nieśmiałe czy
ekspansywne, otwarte na ludzi czy lękliwe, to w wieku trzech lat
kości zostały rzucone?
WE: I to jest jeszcze jeden argument za tym, że najważniejsze w
wychowaniu dziecka jest to, jacy jesteśmy. A więc przykład, jaki mu
dajemy, i relacja, jaką z nim nawiązujemy. W okresie pierwszych
trzech lat dziecko przede wszystkim nas obserwuje, naśladuje i na
podstawie naszego zachowania wnioskuje, co jest grane i jak przeżyć.
Stwarza siebie przez wchłanianie, asymilację psychologicznego
środowiska, w którym wzrasta.
- Czy wobec tego sfrustrowani rodzice mogą wychować zdolne do
szczęścia dzieci?
AS: Z trudem.
WE: A ja myślę, że zdecydowanie nie. Na terapię trafia bardzo wiele
osób, których rodzice byli sfrustrowani swoją sytuacją życiową. Tacy
ludzie są zazwyczaj bardzo krytyczni wobec siebie.
AS: A tym samym wobec innych, często z własnymi dziećmi na czele.
WE: Przy czym bardzo często chcą delegować swoje dziecko do innego,
lepszego świata. Takie dziecko nie ma oparcia w domu. Od
niezadowolonych ze swojego życia rodziców odbiera komunikat: „Ty
musisz być całkiem inny niż my, ty musisz być lepszy. Musisz być
kimś. Musisz zacząć żyć w lepszym świecie”. Jest skazane na
udawanie, przed samym sobą i przed innymi. Musi sobie powiedzieć:
to, w czym wyrosłem, jest nieważne, pozbawione wartości. Taki
człowiek często przez całe życie udaje, że wyrósł w całkiem innym
„ogródku”. Zmienia środowiska i całą energię życiową poświęca na
kamuflaż, ale i tak ciągle ściga go lęk przed zdemaskowaniem i
kompromitacją.
- Wielu ludzi, którzy się wybili, osiągnęli w życiu coś niezwykłego,
przyznaje, że ogromną determinację dało im właśnie pragnienie
wyrwania się z tego, w czym tkwili ich rodzice. Ich siła pochodziła
często z nienawiści do wszystkiego, co z racji urodzenia dał im los.
Czy jeśli antyprzykład jest źródłem sukcesu życiowego, nie należy
uznać tego za happy end?
WE: Ja bym zapytał nie o to, ile osiągnął taki człowiek, ale jak on
się z tym czuje. Miałem pacjenta pochodzącego z bardzo biednej
rodziny chłopskiej, która wypychała go w świat, powtarzając: „Masz
żyć w lepszym świecie”. No więc pojechał w końcu do tego „lepszego
świata” i zaczął udawać kogoś innego, żeby „zostać kimś”. I udawał z
wielkim talentem, zażarcie, bez wytchnienia, a jednocześnie każdą
sytuację, która w najmniejszym stopniu groziła mu kompromitacją,
traktował jak śmiertelne zagrożenie. Najdrobniejsze potknięcie
raniło go do głębi, a jednocześnie wzbudzało potworną agresję. Ten
mężczyzna rzeczywiście wiele w życiu osiągnął. Spełnił wszystkie
marzenia swojego ojca. Ma dużo pieniędzy. Zna sławnych ludzi. Ale
jest człowiekiem głęboko nieszczęśliwym. Ma poczucie, że fruwa
gdzieś w powietrzu, i boi się, że w każdej chwili może spaść. Praca
z nim, bardzo ciężka, polegała na tym, żeby przekonanie, iż jego dom
rodzinny był czymś najgorszym z możliwych, odwrócić. Żeby
zaakceptował, zasymilował swoje korzenie i zrozumiał, że nie ma się
czego wstydzić, bo dzięki temu domowi nauczył się wielu bezcennych
rzeczy.
- Co więc mają zrobić rodzice, którzy chcą, by ich dzieci żyły
lepiej niż oni?
WE: Na pewno nie powinni wpajać dzieciom nienawiści do gleby, na
której rosną, ani jej deprecjonować.
AS: Antyprzykład, czyli wychowywanie na zasadzie: „Patrz na mnie i
ucz się, jak nie powinieneś się zachowywać”, jest kompletnie bez
sensu. Albo prowadzi do wykorzenienia i głęboko narcystycznej
sytuacji, o jakiej opowiedział Wojtek, albo do powielenia tego
modelu, który obowiązywał w domu. Antyprzykład paradoksalnie nasila
identyfikację z negatywnym wzorcem. Bardzo często słyszę od moich
pacjentów: „Całe życie sobie przysięgałam, że będę traktować swoje
dziecko inaczej niż moja matka, a robię dokładnie tak samo.
Świadomie nie chcę, bo na własnej skórze doświadczyłam, jakie to
rodzi skutki, bardzo mi na tym zależy, a mimo to nie mogę wyjść z
tego zaklętego koła. W pierwszym odruchu zachowuję się identycznie”.
I tak właśnie jest. Bo potęga modelowania, czyli wychowywania przez
przykład, jest tak wielka, że polityka wychowawcza pod tytułem:
„Bądź kimś innym niż ja, nie akceptuj tego, co się tu dzieje”, jest
zgubna.
- A jeśli rodzice uważają, że są kiepskim wzorcem dla dziecka, a
jednocześnie brak im siły, by coś zmienić we własnym życiu, to
powinni uczyć dziecko, że ich dom jest dobry?
WE: Nie chodzi o to, żeby wpadać w drugą skrajność i idealizować to,
co nie jest idealne. Ale żeby nie negować tego, co pozytywne.
Rodzice, którzy mobilizują swoje dzieci do pięcia się wysoko w życiu
przez negowanie wartości własnego życia, ranią swoje dziecko w samo
serce. Niszczą naturalną miłość i szacunek, bo jak dziecko ma kochać
coś, co jest pozbawione wartości? Każde dziecko ma potrzebę kochania
swoich rodziców i rodzic naprawdę musi się bardzo postarać, żeby tę
miłość zniszczyć. Zniszczyć, czyli uczynić dziecko obojętnym. To
jest tak trudne, że prawie się nie zdarza. Nawet najgorszym rodzicom
udaje się tylko zamienić miłość w nienawiść.
- Rodzice mogą przekazywać dziecku takie komunikaty nieświadomie.
Niekoniecznie mówiąc wprost: „Moje życie jest do niczego, zwiewaj
stąd, jeśli chcesz żyć lepiej”.
AS: Bez wątpienia. Wielu rodziców mówi np.: „Mój ojciec nie pozwalał
mi się uczyć i przez to jestem w takiej sytuacji, w jakiej jestem.
Ja się muszę męczyć w życiu, ale ty nie. Możesz się uczyć, a nie
chcesz, mimo że ja cię o to proszę. Chcesz harować jak ja za psie
grosze? Robić wszędzie za popychadło?!” itd. Najczęściej to się
odbywa w ten sposób, ale w istocie komunikat jest analogiczny: nie
bądź taki jak ja. Rodzic chce wzbudzić w dziecku ambicje — intencje
znów są w porządku. Ale tak naprawdę neguje siebie, swoją wartość w
oczach dziecka: „Głupi jesteś jeśli nie wybierasz drogi, która
oddali cię od tego co ja sobą reprezentuję”.
WE: W ten sposób rodzice nie uczą dziecka ambicji, tylko
autodewaluacji i autodestrukcji. Paradoks polega na tym, że czego by
tak wychowane dziecko nie osiągnęło w przyszłości, jak wysokiej
pozycji społecznej czy materialnej by nie zdobyło, zawsze będzie
siebie dewaluować. Będzie swoim własnym wrogiem, bezwzględnym i
niestrudzonym. Przez resztę życia będzie odwzorowywało wewnętrzną
strukturę swojego rodzica.
- Dziecko wychowane przez nieakceptujących siebie rodziców z dużym
prawdopodobieństwem znajdzie się w tej samej sytuacji psychicznej
jako dorosły?
WE: Tak. W braku szacunku rodzica do siebie leży cały problem. Bo
gdyby nie rządziły nim tak autodestrukcyjne mechanizmy, jego życie
najprawdopodobniej potoczyłoby się lepiej, nawet w tych samych
trudnych warunkach. Taki rodzic miałby też w sercu więcej miejsca na
ciepłą relację ze swoim dzieckiem. Nie musiałby mu mówić: „Ty ratuj
się, jak nie chcesz żyć w takim syfie jak ja”. Zamiast tego mógłby
je wspierać, mówiąc: „Poradzisz sobie, możesz wiele osiągnąć, jest
ciężko, ale robimy, co możemy, i ty też masz wpływ na to, jak będzie
w przyszłości. Może być lepiej, będziemy cię wspierać, ale to nie
jest tak, że tata i mama oraz ich życie są do niczego”.
AS: Wychowywanie przez antyprzykład zazwyczaj kończy się
zaburzeniami. Np. dorosłe dzieci alkoholików, nawet niepijące,
często prześladuje takie przekleństwo: osiągnąłem to i to, ale kim
ja jestem, skoro pochodzę z dołów... Z takiej pozycji każde życie,
nawet obiektywnie bardzo udane, musi być nieszczęśliwe. Więc jeśli
już zabierasz się do wychowania, rodzicu, to nie posługuj się
antyprzykładem. Pokaż raczej dziecku, jak być powinno. Na tyle, na
ile potrafisz.
- Wychowanie to nie tylko relacja rodzic—dziecko. Dziecko obserwuje
swoich rodziców również w kontakcie z sąsiadem, sklepikarzem, w
tramwaju. Patrzy, porównuje, ocenia i uczy się.
WE: To są często najważniejsze obserwacje. Dzieci patrzą na nas z
niesłychaną uwagą właśnie wtedy, gdy wchodzimy w relacje z innymi
dorosłymi. Z tego uczą się chyba najwięcej. Zachowania wychowawcze
nie są wyłącznie zachowaniami skierowanymi na dzieci. Wszystko, co
rodzic robi, a czego świadkiem jest dziecko, ma oddziaływanie
wychowawcze. Najgorszą rzeczą, jaka może spotkać dziecko, jest
poczucie wstydu za rodzica, myśl: „Boże, jak ona czy on się
zachowuje”. Wszyscy mamy jakiś podstawowy instynkt dotyczący tego,
jak należy się zachowywać, a jak nie. Wszyscy wiemy, kiedy naruszamy
nasz archetypowy kanon wartości. Więc gdyby udało się nam zrobić
tylko tyle, by oszczędzić dzieciom wstydzenia się za nas, to byłoby
już bardzo dużo.
AS: Wychowanie to z całą pewnością nie tylko relacja między
dzieckiem a rodzicami, ale również całokształt wpływu jednej
generacji na drugą. Rodzice są tylko przedstawicielami pokolenia
dorosłych, którzy zajmują się dzieckiem. Rzecz jasna są najbliższymi
dorosłymi, tymi, którzy mają największy wpływ na dziecko, ale nie
wyłączny. Dziecko jest wychowywane przez wielu ludzi, wiele
sytuacji, w tym również przez tzw. ulicę, co strasznie przeraża
rodziców. Ale jeśli ta „zła” ulica jest tylko jednym z wielu
elementów wychowawczej układanki, to na pewno nie zdominuje dobrego
wpływu rodziców. Problem zaczyna się tam, gdzie wpływ rodziców nie
jest dobry albo nie ma go wcale. Wtedy dopiero dziecko wychowują
przypadkowi ludzie i przypadkowe sytuacje. Ulica wychowuje tylko
wtedy, gdy nie wychowują rodzice.
WE: Ulica wbrew pozorom wcale nie musi być synonimem wszystkiego, co
złe. Ostatnio rozmawiałem z człowiekiem, którego rodzice byli
zapatrzonymi w swoją pracę naukowcami. Dziecko przydarzyło im się
późno i nigdy nie uważali go za coś równie wartościowego jak ich
kariera naukowa. Nigdy nie mieli dla syna czasu. Uratowała go
właśnie ulica. Tam nauczył się życia. Jako dzieciak z
inteligenckiego domu nie radził sobie najlepiej w tym środowisku,
często obrywał, ale na podwórku miał przynajmniej jakieś rzeczywiste
relacje, mógł się napatrzeć, nadoświadczać, spróbować swoich sił,
zawalczyć o swoje. I dziś jest facetem, który radzi sobie w życiu.
Ale teraz zaczął się martwić o swojego syna, który jest dzieckiem
wychowywanym w absolutnym luksusie, a nazywając rzecz po imieniu, w
luksusowym osamotnieniu, bo zapracowani rodzice nie mają dla niego
czasu. Tylko że on nie ma podwórka ani kolegów, bo siedzi w
luksusowej willi gdzieś pod Kielcami, najczęściej sam, i próbuje
sobie zastąpić prawdziwe relacje z ludźmi telewizorem, grami
komputerowymi, a ostatnio „Big Brotherem”. Ten chłopak będzie o
wiele gorzej przystosowany do życia niż jego wychowany przez ulicę
ojciec.
- Telewizor i komputer zastępują prawdziwe relacje nie tylko
chłopcom z luksusowych willi.
WE: Tak, okazuje się, że „Big Brother” cieszy się ogromną
popularnością wśród dzieci. I wielu zastępuje podwórko, kolegów.
Dzieciaki mogą się wreszcie napatrzeć na dorosłych. Nie na aktorów,
tylko na „prawdziwków”, którzy siedzą, nudzą się, gadają byle co,
ale wchodzą w jakieś związki ze sobą. I dzieci to chłoną. Więc myślę
sobie, że rodzice nie powinni tak strasznie bać się podwórka. Bo
dzieciom duża liczba doświadczeń społecznych z różnymi ludźmi, w
różnych sytuacjach, środowiskach jest bardzo potrzebna. Rodzice
winni wystrzegać się raczej iluzji, że są najlepszym towarzystwem
dla swojego dziecka, że tylko dzięki ich uwadze i obecności dziecku
nie przydarzy się nic złego.
- Skąd jednak mają czerpać pozytywne wzorce wychowawcze ludzie,
którzy nie wynieśli ich ze swoich domów rodzinnych?
WE: Ciężka sprawa. W terapii często spotykam takich ludzi. Wielu z
nich jest świadomych, że w ich domach wychowanie było bardzo
wadliwe, raniące i nie chcą tego powtarzać w swoim życiu. Ludzie ci
nierzadko mają szerokie horyzonty, wiedzą, jak być powinno, a mimo
to coś im wciąż w życiu nie wychodzi. Patrzą na ludzi wychowanych w
zdrowych domach jak zza szyby, jak na coś dla nich niedostępnego. I
często całe życie dręczy ich żal, że ich to nie spotkało. Jedyna
sytuacja, która potrafi to zmienić, to głęboka, dobra relacja z kimś
z tej innej, lepszej bajki.
AS: Często rodzice sami nie doświadczyli pewnych zachowań
wychowawczych, więc nie przychodzi im do głowy, że można postępować
zupełnie inaczej, niż są przyzwyczajeni, i na dodatek, że to może
być lepsze. Ale ja wtedy odpowiadam, że jednym z rozwiązań jest po
prostu świadomość człowieka. Refleksja nad własnym życiem, własnymi
trudnymi doświadczeniami może być źródłem ważnych postanowień
rodzica o charakterze wychowawczym. Bardzo często tak pracuję z
moimi pacjentami. Rodzic mówi na przykład: „Ja nigdy nie
doświadczyłem od swoich rodziców czułości. I teraz mam ewidentne
kłopoty z tym, żeby być czułym dla mojego dziecka”. A ja tego
rodzica zachęcam, żeby mając świadomość swojego deficytu, zaczął
okazywać dziecku czułość, na początek choćby tylko przez rozum. Bo
nawet taki wykoncypowany gest nie pozostaje bez odpowiedzi i
zapoczątkuje jakiś nowy proces w relacji z dzieckiem. Proces, który
wpłynie również na rodzica.
WE: Dobra rada, tylko bardzo trudna. Jeśli człowiekowi zabrakło
dobrej relacji z rodzicami, to zadanie okazywania czułości dziecku
wiąże się czasem z koniecznością dotknięcia swoich najbardziej
bolesnych uczuć. Trzeba dużo wysiłku i wewnętrznej przestrzeni, żeby
móc dać innym to, czego sami tak mało dostaliśmy. Wielu rodziców
próbuje działać właśnie w oparciu o taki postulat, ale efekt często
jest taki, że brakuje im kontroli nad tym, co postanowili. I
wystawiają dziecku rachunek za swoje zobowiązania i wysiłki. Mówią:
„Mnie moi rodzice nigdy nie pochwalili, ani nie pogłaskali, tylko
lali. Ja tak się staram dla ciebie, a ty co, wciąż jesteś
nieposłuszny, nie okazujesz wdzięczności. Jakbym cię lał, tobyś był
pewnie grzeczny!” itd. Wychowywanie przez wystawianie rachunków za
to, że samemu się czegoś nie miało, a „musi się” to dawać, jest
bardzo niedobre. Rujnuje cały efekt podjętego trudu. Dziecko
dowiaduje się, że uczucia opiekunów wcale nie zostały dane z dobrego
serca, tylko pożyczone, zainwestowane, że wszystko, co od nich
otrzymuje, jest robione pod jakiś program. Wychowanie oczywiście
może być robione pod program — program odejścia od złych wzorców, w
których sami wzrastaliśmy i których nie chcemy fundować naszym
dzieciom. Ale realizacja tego programu i cały związany z nim wysiłek
musi pozostać naszą sprawą. Na pewno nie jest dobre wychowawczo
rozliczanie dziecka z tego, czy wystarczająco dobrze odpłaca nam za
nasze starania.
AS: Przestrzegam rodziców, których namawiam na wprowadzanie
świadomych zmian w relacjach z dziećmi, o takim niebezpieczeństwie.
Pokusa wystawiania dziecku rachunku za swoje wysiłki oraz deficyty z
dzieciństwa jest ogromna. Ale wiem, że można jej nie ulec, choć nie
jest to łatwe. Jednak konsekwencje takiej postawy mogą być bardzo
pozytywne dla całej rodziny. Wielokrotnie obserwowałem, jak reaguje
rodzic, któremu mówię: „Musisz świadomie inaczej traktować swoje
dziecko, niż traktowali cię twoi rodzice, skoro chcesz mu dać coś,
czego sam nie dostałeś”. W takiej sytuacji w człowieku strasznie
nasila się żal, ból i tęsknota za tym, czego sam nie zaznał. A z
tymi uczuciami coś trzeba zrobić. Pierwszy odruch kieruje rodzica
właśnie ku dziecku, ale wtedy, mówię mu: „Możesz zrobić wszystko,
tylko nie to”. I bardzo często taki dorosły, żeby sobie poradzić z
emocjami, zwraca się po czułość, współczucie i wsparcie do innego
dorosłego. Czasem następuje wtedy gwałtowny przełom w stosunkach
rodzinnych, np. polepszenie się relacji między małżonkami. Coś się
dzieje. Ja nie twierdzę, że działanie oparte na świadomości jest
celem samym w sobie, że w sposób wyrozumowany rozwiąże się
emocjonalne problemy narosłe przez lata. Ale świadomy, konsekwentny,
mądrze przeprowadzony akt zapoczątkuje proces, który daje nadzieję,
że coś się zmieni na lepsze. Najgorzej, jak się nic nie robi i
zostaje na poziomie: „Ja nie dostałem, więc ty też nie dostaniesz.
Mnie lali, to i ty musisz oberwać. Koniec, kropka, zamykamy
sklepik”.
Rozdział 2
Autorytet czy kontrola
- Każdy rodzic zapewne marzy, by być dla swojego dziecka
autorytetem. Pytanie tylko, jak to się robi?
AS: Na początek trzeba sobie uzmysłowić, że autorytet rodzicielski
jest bardzo specyficznym autorytetem. Jeśli ma być właściwy, musi
być oparty nie tylko na szacunku, ale i na sympatii. W innych
okolicznościach sympatia nie jest konieczna. Ktoś może być na
przykład autorytetem moralnym czy naukowym, a jednocześnie nudnym
lub oschłym człowiekiem. Podziwiamy go, szanujemy jego niezłomność,
wiedzę i konsekwencję, ale niekoniecznie mamy ochotę zasiąść z nim
przy wspólnym stole czy zwierzyć się mu z problemów osobistych i
poprosić o radę. A autorytet rodzica powinien być oparty właśnie na
silnej więzi i bliskości z dzieckiem. Celem wychowania powinno być
to, by dziecko nie robiło rzeczy niepożądanych nie dlatego, że się
nas boi, ale dlatego, że nas lubi i szanuje.
- Od czego zatem zacząć starania o zdobycie autorytetu w oczach
dziecka?
AS: Na początek wystarczy być...
WE: ...porządnym człowiekiem.
AS: Bo z rodzicami jest tak, że czy tego chcą czy nie, rodzicielski
autorytet jest im dany z chwilą przyjścia dziecka na świat. Każdy
bez wyjątku rodzic wyjściowo jest więc w bardzo korzystnej sytuacji
do tego, by stać się autorytetem. Można powiedzieć, że wraz z
narodzinami potomka dostaje od losu wielki kredyt. I cała sztuka
polega na tym, żeby tego daru nie zaprzepaścić.
- Nie jest to łatwa sztuka, bo wielu rodzicom wbrew ich najlepszym
intencjom się nie udaje.
AS: Ale możliwa do przeprowadzenia. Zasada pierwsza brzmi tak: jeśli
chcesz utrzymać swój autorytet, wzbudzić w dzieciach szacunek i
sympatię, nie posługuj się wobec nich strachem ani siłą.
WE: To oczywiście nie jest proste. Reakcja z pozycji siły często
jest pierwszym i pozornie bardzo skutecznym rozwiązaniem. Ale efekt
uzyskany siłą jest doraźny. Działając z pozycji siły, szybko
roztrwaniamy kredyt rodzicielskiego autorytetu. I za chwilę, żeby
cokolwiek osiągnąć, będziemy musieli eskalować przeróżne formy
nacisku i przemocy.
- Niektórzy rodzice nie wierzą, że posługując się tylko szacunkiem i
sympatią, mogą obronić swój autorytet.
AS: Wielu przede wszystkim nie dopuszcza do siebie myśli, że mogą
swój autorytet stracić.
WE: A kiedy już się to stanie, sięgają po nasilającą się przemoc,
żeby jakoś „ratować sytuację”. Co w praktyce oznacza tyle, że
pogrążają się jeszcze bardziej. Jeśli rodzic nie wierzy, że może być
dla dziecka autorytetem opartym na szacunku i więzi, to już zaczyna
swój autorytet tracić.
Istotą autorytetu jest m.in. to, że nie trzeba go egzekwować. Gdy
dziecko szanuje rodzica, samo sięga po jego autorytet, zadając
pytania, radząc się, oczekując pomocy, korzystając ze wskazówek i
przestrzegając zakazów.
AS: To jest jednak późniejszy etap. Na początku rodzic jest dla
dziecka autorytetem na najbardziej elementarnym poziomie, ponieważ
jest źródłem wszystkiego, co je spotyka. Wszelkiego dobra, ale i
zła. Małe dziecko zaczyna od tego, że poszukuje u rodzica
bezpieczeństwa, wsparcia, zaspokojenia swoich potrzeb
fizjologicznych i psychicznych. I jeśli to dostaje, to automatycznie
buduje się między nim i rodzicem głęboka więź emocjonalna. Dziecko
początkowo obdarowuje rodzica autorytetem wręcz nadnaturalnym. Jest
przekonane o jego wszechmocy i niezniszczalności. Pamiętam na
przykład jak moja córka, gdy ścięto kiedyś wielkie drzewo na naszym
podwórku, przybiegła do mnie zrozpaczona i krzyczała: „Tato, idź tam
szybko i postaw to drzewo”. Jak zacząłem jej tłumaczyć, że nie mogę
tego zrobić, nie chciała mi wierzyć. Z głębokim przekonaniem
powtarzała: „Możesz, tylko nie chcesz!”.
WE: Ale czy w tej wczesnej relacji można mówić, że rodzic jest
autorytetem dla dziecka. Autorytet wymaga świadomego wyboru,
możliwości oceny. Gdy dziecko jest całkowicie zależne od rodzica,
nie zna jeszcze innych dorosłych, trudno mówić o budowaniu czy
traceniu autorytetu. Ten problem pojawia się, gdy dziecko potrafi
już analizować, oceniać, porównywać. Czyli mniej więcej w czasie,
gdy idzie po raz pierwszy do szkoły.
- Tam pojawia się Pan czy Pani, do których rodzice są automatycznie
porównywani. I to pewnie jest dla ich trudne doświadczenie.
WE: Nagle okazuje się, że nie potrafimy wytłumaczyć dziecku lekcji
z fizyki, i zaczynamy się obawiać, że to zburzy nasz autorytet.
- A może zburzyć?
AS: Raczej nie, jeśli rzeczywiście ten autorytet mamy. W autorytecie
wcale nie chodzi o omnipotencję czy nieomylność.
- Co zatem buduje nasz autorytet w oczach dziecka?
AS: Często pytam o to moich nastoletnich, czasem nawet młodszych
rozmówców. Oni na pierwszym miejscu stawiają zgodność czynów ze
słowami. Jeśli zauważają u rodzica rozbieżność między tym, co
deklaruje, a tym, co robi, to szacunek znika natychmiast. Druga
sprawa, o jakiej bardzo często mówią, to lojalność. Dzieci oczekują
od rodziców, że będą po ich stronie bez względu na rozkład racji.
Widzą to tak: rodzic, który kocha, zawsze stanie w mojej obronie,
nawet jeśli nie mam racji, a może zwłaszcza wtedy, gdy jej nie mam,
i przez to jestem w opałach.
- Ale takie postępowanie można uznać za demoralizujące.
AS: A jednak jest w tym coś głębokiego. Bo nie sztuka być z kimś,
kto ma rację. Ale bardzo cenne np. w przyjaźni jest to, gdy ktoś
mówi: „Nie masz racji, ale jesteś w trudnej sytuacji, a ja tak cię
kocham, że przede wszystkim chcę ci pomóc, wesprzeć, nie pozwolę,
żebyś w trudnych chwilach był sam”.
- To jest dyskusyjne. Co innego wspierać przyjaciela w przegranej
sprawie, a co innego przyznawać rację dziecku, które tej racji nie
ma. Dlaczego uważasz, że takie zachowanie jest dobre?
AS: Dzieci rozumują tak: mój rodzic może mi powiedzieć wszystko,
nawet bardzo przykrą prawdę, ale tylko mnie, w cztery oczy, w domu.
Przy obcych powinien stać po mojej stronie, nie dokładać mi, nie
wymierzać publicznie sprawiedliwości, bo wtedy czuję się zdradzony.
Jeśli mam mu ufać, muszę mieć pewność, że nigdy nie przyłączy się do
moich prześladowców.
WE: Nie chodzi o to, by rodzic pobłażał dziecku i bez względu na
okoliczności mówił: „Masz rację, kochanie”, nawet gdy dziecko tej
racji nie ma. Ważne jest, by nie tchórzył wobec ludzi, którzy
krytykują jego dziecko, przypisują mu wady czy złą wolę. Żeby nie
wymiękał przed „większym” autorytetem, żeby nie zakładał, że jeśli
są dwie wersje wydarzeń — dziecka i np. nauczycielki — to na pewno
rację ma nauczycielka. Często nie ma. Zamiast automatycznie dołączyć
się do strofowania i gromienia własnego dziecka, lepiej wziąć je w
obronę, albo chociaż starać się być mądrym sędzią w sprawie i
stosować zasadę domniemanej niewinności. Spokojnie wysłuchać i
zrozumieć wersję dziecka. Nie uznawać go z góry za małego
podejrzanego krętacza, który na pewno znowu nabroił.
AS: Rodzic, który potrafi się tak zachować, automatycznie budzi
szacunek i sympatię swojego dziecka. Patrząc na takiego ojca czy
matkę, dziecko czuje, że jest to ktoś, z kim się trzeba liczyć.
- A jeśli dziecko rzeczywiście robi coś niepożądanego, np. bije
kolegę w szkole i nauczycielka ma do niego słuszne zastrzeżenia. Co
ma zrobić rodzic, jeśli nie przyznać nauczycielce rację, czyli de
facto stanąć po jej stronie?
WE: Nawet w takiej sytuacji nie powinien publicznie karcić dziecka
ani go zawstydzać, np. uspokajając nauczycielkę słowami: „Już ja mu
pokażę, niech no tylko wrócimy do domu!”. O wiele lepiej' byłoby,
gdyby porozmawiał z dzieckiem w cztery oczy, dowiedział się, o co
chodzi, jakie jest źródło problemu. Choć zdaję sobie sprawę, że gdy
do domu dzwoni ojciec innego dziecka i mówi: „Pana syn dokucza
mojemu, przeszkadza mu na lekcjach, zabiera kanapki”, to pokusa, by
natychmiast dorwać swoje dziecko i odreagować, jest bardzo silna.
Cóż prostszego, jak wydrzeć się wtedy na syna: „Co ty wyrabiasz!
Przez ciebie muszę wysłuchiwać jakichś pretensji! Kto cię tego
nauczył!”. Tymczasem ojciec czy matka powinni zachowywać się raczej
jak adwokaci swojego dziecka lub co najmniej jak sprawiedliwi
sędziowie. W trudnej sytuacji rodzic powinien powiedzieć: „Zbadam
sprawę, muszę wysłuchać, co moje dziecko ma na ten temat do
powiedzenia, i potem podejmę decyzję”. Takie zachowania
fantastycznie budują autorytet. Dziecko widzi, że rodzic się nie
boi, że nie można nim manipulować, że jest mądry, że ma swoje
zdanie, a przede wszystkim, że jest życzliwy wobec dziecka. Skoro w
każdym cywilizowanym prawie wobec oskarżonego obowiązuje zasada
domniemania niewinności, dlaczego tak rzadko stosujemy tę słuszną
zasadę wobec naszych dzieci?
AS: Dzieci z wielkim trudem wybaczają rodzicielskie zdrady. Miałem
kiedyś w terapii chłopca, który na każde wspomnienie o ojcu
strasznie się krzywił. W końcu zapytałem, o co chodzi, i usłyszałem
następującą historię. Otóż któregoś dnia do ich domu zapukał
dozorca, znany w okolicy podwórkowy menel-alkoholik, i powiedział
ojcu chłopca: „Pana syn naszczał w klatce schodowej”. Okazało się,
że ten chłopak wcale tego nie zrobił. Ale jego ojciec natychmiast
podjął decyzję. Odwrócił się do swojego syna i ze wściekłością
powiedział: „Na co czekasz, bierz szmatę i posprzątaj”. I wiecie, co
ten chłopak powiedział mi wówczas o swoim ojcu: „Proszę pana, ja go
w tamtej chwili skreśliłem. On się nawet nie zapytał, a przecież ja
bym czegoś takiego nigdy w życiu nie zrobił”. I rzeczywiście, znając
tego chłopaka, zdziwiłbym się, gdyby coś takiego przyszło mu do
głowy. Chłopak miał klasę. Ale jego ojciec poszedł na łatwiznę. Bał
się skonfrontować nawet z marnym autorytetem dozorcy-pijaka i
zdradził swojego syna, który odtąd mówi o swoim ojcu: „Nie szanuję
go i nie lubię”.
- Jak bardzo dla dzieci ważna jest rodzicielska dyskrecja?
AS: To absolutnie jeden z podstawowych warunków, niezbędny do
narodzenia się autorytetu. Dzieci bardzo cenią tych dorosłych,
którzy potrafią uszanować ich tajemnice, ale również ich intymność i
emocje. Nawet te, które dorosłym wydają się śmieszne i naiwne. Dam
taki przykład. Zakochana nastolatka bardzo przeżywała to, że jej
chłopak przestał zwracać na nią uwagę. Czuła się tak nieszczęśliwa,
że w końcu zwierzyła się matce. Opowiadając swoją historię, połykała
łzy. A matka w połowie jej opowieści machnęła lekceważąco ręką i
powiedziała: „Czym ty się w ogóle zajmujesz! Ty się lepiej ucz
geografii, bo masz trójkę”. Niby nic, kilka słów, ale wraz z tym
zdarzeniem szansa na bycie powiernikiem dziecka została zmarnowana.
- Chwila nieuwagi, zniecierpliwienia może nas aż tak wiele
kosztować?
AS: Tak, bo dla tej matki, pewnie zmęczonej po całym dniu pracy, z
mnóstwem kłopotów na głowie, to były jakieś egzaltowane brednie. Ale
dla nastolatki nieszczęśliwa miłość jest śmiertelnie poważnym
problemem. I kiedy ktoś tak bliski jak matka zbagatelizował jej
dramat, poczuła się zdradzona. A rodzicielska zdrada to w oczach
dziecka wielkie przewinienie. Mnie się często zdarza wysłuchiwać
młodych i niedoświadczonych ludzi, którzy wygłaszają różne
górnolotne opinie, np. że życie nie ma sensu albo że jakaś banalna
sytuacja jest sytuacją bez wyjścia. Z mojego punktu widzenia to
naiwność i czasem aż mnie kusi, by ich wyśmiać, powiedzieć coś
złośliwego, protekcjonalnego. Ale wiem, że to oznaczałoby koniec
relacji, koniec szansy na kontakt i zaufanie.
U wielu rodziców zdumiewa mnie też to, że często są głęboko
przekonani o wartości takich zasad, jak lojalność, sprawiedliwość,
poszanowanie intymności, dyskrecja. I nawet kierują się tymi
zasadami w kontaktach z obcymi ludźmi, ale nie stosują ich wobec
swoich dzieci. Tak jakby ich dzieci były trochę mniej ludźmi niż
inni.
- Wiem, jak być powinno, ale co ja się przed swoim dzieckiem będę
wygłupiać...
AS: No właśnie. A druga rzecz, która mnie zdumiewa u niektórych
rodziców, to przekonanie, że jeśli tylko przestaną dziecko
kontrolować, to ono przy pierwszej okazji unurza się w rynsztoku,
stoczy i wytnie jakiś nieziemski numer. Często pytam rodziców: To
wasze dziecko? Tak. Staraliście się być dla niego dobrym wzorem?
Tak. Uczyliście go, jak sobie radzić w życiu? Tak. To jest wasz
„produkt”? Tak. To dlaczego sądzicie, że to, co stworzyliście z całą
miłością i zaangażowaniem, jest takiej kiepskiej jakości? Często,
gdy padają te słowa, widzę jakieś niesłychane zdumienie rodziców,
którzy nagle mówią: „Rzeczywiście, to jest przecież całkiem fajny
chłopak. Jak dotąd nie wyciął nam żadnego numeru”.
WE: To wyraz braku zaufania do siebie samych i do swoich możliwości
wychowawczych. Tacy rodzice gdzieś podświadomie nie wierzą, że to,
co robią, może dać dobry skutek. Rodzice, którzy wciąż podejrzewają
swoje dziecko o najgorsze, zachowują się tak, jakby w gruncie rzeczy
uważali siebie za kiepskich rodziców. Bo skoro są przekonani, że
cały ich heroiczny, długoletni wysiłek polegnie na jednej dyskotece,
gdzie ich dziecko się skurwi, zaćpa, stoczy, to widać wszystkie
swoje dokonania wychowawcze muszą uważać za niewiele warte.
AS: Przekonanie, że dziecko, jeśli tylko nie będzie trzymane na
krótkim pasku, to natychmiast zacznie robić wszystko, co najgorsze,
jest również wyrazem braku szacunku dla dziecka.
- A ta obawa jest zdecydowanie bezpodstawna?
AS: Zdecydowanie. Powiem więcej, im krótszy pasek, tym większa
ochota, żeby się z niego urwać.
WE: Rodzice projektują na dzieci wiele obaw, które mają w stosunku
do siebie. Jeśli sami mają ochotę na imprezie upić się na umór, to
trudno im sobie wyobrazić, że ich dziecko na dyskotece może chcieć
zrobić coś innego.
- Obawy i ograniczenia mogą być jednak podszyte po prostu lękiem o
dziecko. I to w wielu sytuacjach lękiem realistycznym.
WE: Ale jeśli lęk jest realistyczny, to rodzic może się też zachować
realistycznie. Np. zadbać o to, jak dziecko wróci z dyskoteki, dać
mu na taksówkę albo po nie pojechać, pogadać z nim o
niebezpieczeństwach. Jest parę rzeczy, które można zrobić, żeby
wyjście dziecka na dyskotekę uczynić bar-dziej bezpiecznym, zamiast
po prostu go zakazać. Bo zakazywać można tylko do pewnego momentu, a
co potem?
Jednak zachowania realistyczne wymagają czasu i wysiłku, dawania
wsparcia, cierpliwości. Podczas gdy zakaz jest prosty do wykonania:
wystarczy powiedzieć: „Nie i już”, a na dokładkę przerazić jeszcze
dziecko straszliwą wizją świata, żeby więcej nawet nie proponowało
wyjazdu pod namiot czy w góry. Najlepiej, żeby dziecko w ogóle nie
wychodziło z domu bez mamy i taty. Tylko, że kiedyś będzie musiało
nie tylko wyjść, ale żyć bez mamy i taty, i co wtedy?
- Wielu rodziców tak działa i nieświadomie robi dziecku krzywdę.
AS: Z mojego doświadczenia wynika, że wielu rodziców utożsamia
kontrolę z troskliwością. Myślą tak: jeżeli nie kontroluję dziecka,
to znaczy, że się o nie nie troszczę, bo rodzic, który nie
kontroluje, to rodzic, który się nie interesuje. Gdy proponuję takim
ludziom, by dali dziecku więcej wolności, pytają mnie często
oburzeni: „Czyli pan chce, żebym się przestał o nie troszczyć”. I ja
muszę tłumaczyć wtedy, że wręcz przeciwnie: „Proszę się o dziecko
troszczyć jak najbardziej, ale dać mu przy tym więcej swobody. Jedno
drugiego nie wyklucza”.
- Czy autorytet naprawdę wyklucza kontrolę? Można to sobie wyobrazić
w odniesieniu do autorytetu moralnego, ale w relacji rodzic-dziecko
brak kontroli wydaje się zaniedbaniem.
WE: Na ogół ludziom autorytet kojarzy się z kontrolą, więc zawarta w
tytule rozdziału alternatywa „autorytet czy kontrola” może być
zaskoczeniem. Istnieje nawet terminologiczne skojarzenie między
słowami „autorytet” i „autorytarny”. Mówi się o autorytarnej
osobowości, władzy czy systemie. Autorytarnej, czyli sprawującej
władzę poprzez wszechogarniającą kontrolę. Ale autorytaryzm nie ma
nic wspólnego z autorytetem. Jest jego zaprzeczeniem. Osobowość
autorytarna to osobowość władcza i nic ponadto. Władza autorytarna
to władza wymagająca bezwzględnego posłuszeństwa, odmawiająca
obywatelom należnych im, nierzadko podstawowych praw, oparta na sile
i przemocy. Jeśli mówimy, że ktoś jest dla nas autorytetem, to mamy
dla tej osoby nie tylko wiele szacunku, ale uznajemy ją za
mądrzejszą od nas w jakiejś dziedzinie, a wobec tego liczymy się z
jej zdaniem z własnej i nieprzymuszonej woli, bez jakiegokolwiek
przymusu.
- Liczymy się z jej zdaniem, niekoniecznie z jej władzą.
WE: Władza autorytetu jest jedyną władzą, której poddajemy się
dobrowolnie. Możemy oddać autorytetowi jakąś część władzy nad nami,
ale nie dlatego, że ta osoba się tego domaga. Tylko dlatego, że my
sami tego chcemy, wierząc, iż wyjdzie nam to na dobre. Wielu ludziom
autorytet kojarzy się jednak głównie z kontrolowaniem, z władzą, z
czymś, co z jednej strony jest oparte na lęku, a z drugiej na sile.
Każdy rodzic musi wybrać, czy chce wzbudzać w dziecku szacunek czy
lęk. Bo jedno wyklucza drugie. Jeśli chce być dla dziecka
autorytetem, to powinien zapomnieć o kontrolowaniu czy przemocy. Nie
tędy droga.
AS: Człowiek, który jest autorytetem, nie potrzebuje nikogo
kontrolować.
WE: Kontrola pojawia się tam, gdzie było za mało troski. Jest
rozpaczliwym ratowaniem kurczącej się sfery wpływów. Powiedzmy, że
16-letnie dziecko chce pojechać z kolegami w góry. Rodzice, którzy
nigdy nie wyjechali z dzieckiem na górską wycieczkę, nie
opowiedzieli mu o niebezpieczeństwach, nie przeżyli z nim takiej
sytuacji, najchętniej zdecydują: „Nie i już, bo może ci się
przytrafić coś złego”. Zdemonizują niebezpieczeństwo i w imię
chronienia dziecka uciekną się do kontroli. Ale już ci, którzy
kiedyś przebyli z dzieckiem jakąś górską trasę, załatwią to inaczej:
„Dobrze, zgadzamy się na wyjazd. Byłeś z nami, wiesz, jak się trzeba
zachować. Jedź, ale bądź ostrożny. Wierzymy, że sobie poradzisz”.
Kontrola pojawia się tam, gdzie wcześniej zabrakło sensownego
wysiłku prowadzącego do tego, by dziecko się uniezależniało i
dorastało do samodzielności.
- A co myślicie o postawie „ufam, ale kontroluję”, która daje
dzieciom pewną swobodę, lecz dopuszcza takie zachowania, jak
czytanie ich korespondencji, podsłuchiwanie, o czym rozmawiają z
kolegami przez telefon, przeszukiwanie kieszeni „na wszelki
wypadek”?
AS: „Ufam, ale kontroluję” to zgrabnie brzmiący slogan, lecz kryje
się za nim fikcja. Bo albo ufam, albo kontroluję. Jeśli przeszukuję
kieszenie, to udaję, że ufam.
WE: Ten typ utajnionej kontroli jest przez dzieci odbierany jako
brak szacunku i pogwałcenie ich intymności. To bardzo ryzykowna gra.
W wychowaniu sprawdza się zasada: zachowuj się wobec dziecka tak,
jak byś chciał, by zachowywano się wobec ciebie. Czy chciałbyś, by
ktoś czytał twoje listy? Co byś wtedy czuł do osoby, która to robi?
Co pomyślałbyś o kimś, kto przeszukuje ci kieszenie spodni?
AS: Rodzicom, którzy mają wątpliwości co do swojego postępowania,
mówię coś bardzo podobnego: „Jeżeli nie wiesz, czy jakieś zachowanie
jest właściwe, to sprawdź, czy chciałbyś, by było to zachowanie
powszechnie obowiązujące. Czy chciałbyś, by wszyscy czytali cudze
listy? Podsłuchiwali rozmowy telefoniczne? Szperali innym po
kieszeniach?”. Nawiasem mówiąc, takie podejście do sprawy jest
praktycznym zastosowaniem słynnego imperatywu kategorycznego
Immanuela Kanta.
- Spróbuję jednak dopatrzyć się dobrych intencji w takich
zachowaniach. Jeśli rodzic ma np. jakieś podejrzenia, czy dziecko
nie wpadło w złe towarzystwo, narkotyki, i myśli sobie: przeczytam
jego e-maile, przeszukam biurko, jeśli moje obawy się nie
potwierdzą, to nic się nie stanie, a jeśli się potwierdzą, to będę
wiedział, że trzeba reagować...
WE: Jeśli rodzic podejrzewa, że jego dziecko jest uwikłane w coś
takiego jak narkotyki, a on nic o tym nie wie, to znaczy, że już
dużo wcześniej popełnił jakieś poważne błędy. A teraz, z rozpaczy,
musi się odwołać do tak beznadziejnej i nieuczciwej kontroli.
Rodzice niejednokrotnie podejrzewają dzieci o rzeczy, które tak
naprawdę są ich problemami. I stosują tego typu utajnioną kontrolę w
ich mniemaniu asekuracyjnie. Na przykład matki o niezasymilowanej
własnej seksualności mają skłonność do podejrzewania swoich córek o
skłonności do rozpusty. Taka matka ciągle będzie wmawiać córce, że
coś „brzydkiego” jej chodzi po głowie. Wystarczy, że jakiś kolega
wpadnie po zeszyt albo że dziewczyna się do kogoś uśmiechnie. A tak
naprawdę to matce chodzą po głowie różne niespełnione pragnienia,
tylko ona nic nie chce o tym wiedzieć i lokuje swoje obsesje w
córce. A biedna dziewczyna, obciążona takim oskarżeniem, albo odcina
się od własnej seksualności, albo realizując matczyny scenariusz,
staje się ofiarą uwiedzenia. Z ojcami jest zresztą podobnie. Często
projektują swoje własne grzechy, lęki i obsesje na dzieci. Dlatego
wszędzie powtarzam, że każde wewnętrzne ograniczenie, które uda się
nam pokonać, jest prezentem dla dziecka. Pozbywając się własnych
kompleksów i hipokryzji, przestajemy obciążać nimi nasze dzieci.
- A jeśli rodzic posługujący się kontrolą wychował sobie tzw.
grzeczne dziecko: dobre, posłuszne, niesprawiające problemów, i w
związku z tym uważa, że wbrew temu, co gdzieś tam trują psycholodzy,
kontrola świetnie się sprawdza?
WE: Każdy rodzic musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chce
wychować dziecko grzeczne czy mądre. Bo dziecko, które udało się
spacyfikować kontrolą, które robi to, co mu autorytarny rodzic każe,
i siedzi cicho, w przyszłości na sto procent będzie niemądrym,
nieszczęśliwym dorosłym. W kategoriach freudowskich można
powiedzieć, że będzie miało słabe ego i nadmiernie rozbudowane,
represyjne superego. Inaczej mówiąc, wyrośnie na człowieka o bardzo
niskim poczuciu autonomii, mającego przekonanie, że żyje w imię
nakazów, powinności, strachu. Tego typu dzieci jako dorośli będą
podatni na wszelkiego rodzaju manipulacje. By czuć się bezpiecznie,
będą nieustannie pakować się w sytuacje zbliżone do tej, która
panowała w ich rodzinie. Nie przypadkiem trafi im się autorytarna
żona, mąż czy szef. Ludzie nawykli do bezdyskusyjnego posłuszeństwa
podświadomie szukają sytuacji, w których ktoś będzie ich
kontrolował. Oznacza to również niewielkie zaufanie do siebie i brak
wiary w swoje możliwości. Czy człowiek wyposażony w taki zestaw cech
może czuć się dobrze?
- Czy wychowanie przez kontrolę ma jakieś plusy?
AS: Nie. Choć to zależy, co rozumiemy przez kontrolę. Jeśli coś, co
ja nazywam „pożyczaniem ego”, czyli pożyczaniem naszego dorosłego
doświadczenia mniej doświadczonemu dziecku, to nie ma w tym nic
złego. Co mam na myśli? Np. sytuację, gdy moje dziecko pierwszy raz
leci samolotem, a ja już leciałem 50 razy. Jeśli udało mi się
stworzyć taką relację z dzieckiem, że jestem dla niego autorytetem,
i będzie chciało skorzystać z tego, co wiem o lotniskach, kontroli
paszportowej itp., to bardzo dobrze. Mogę mu dać wiele wskazówek i
mieć nadzieję, że postąpi zgodnie z nimi. W tym sensie, bardzo
umownym, kontroluję jego zachowanie. Ale nie mogę swojej wiedzy
przekazywać mu na zasadzie: „Słuchaj, smarkaczu, bo głupi jesteś,
nigdzie nie byłeś, nic nie wiesz, rób, co ci każę”. Bo jak tylko
zniknie za barierką, to dla zasady zrobi coś nie tak, żeby
odreagować upokorzenie. Taka pełna wyższości i protekcjonalizmu
kontrola jest bardzo zła.
- Możliwości kontrolowania dziecka, w lepszym czy gorszym wydaniu,
na ogół z czasem się redukują. I co wtedy?
AS: Otóż to, co wtedy. Autorytarni rodzice unikają refleksji na ten
temat. Gdy usiłuję im to wyjaśnić, bardzo często pytają mnie: „Czy
ja mam wobec tego pozwolić na to, żeby — i tu wymieniają rzecz,
którą ich nastoletni syn czy córka od jakiegoś czasu robi,
niezależnie od ich pozwoleń bądź zakazów — np. żeby mój 17-letni syn
pił piwo?”. A syn pije piwo na każdej imprezie. „No to niech mi pan
powie, co ja mam z tym zrobić?” - pyta mnie matka. A ja wtedy
odpowiadam: Nic. Ona się unosi: „No jak to, mam na to pozwolić!”. A
ja jej na to: „Nie, niech pani idzie do domu i nie pozwala”. I
często wtedy taka matka wyznaje: „No tak, przecież ja tu dlatego
przyszłam, że jestem bezradna”.
I od pewnej chwili, nie ma co się oszukiwać, tak właśnie jest.
Rodzic niewiele już może. To odkrycie rodzicielskiej bezradności
jest dla dzieci ważnym elementem dorastania. Dzieci, jedne szybciej,
inne później, dochodzą do przekonania, że rodzice w gruncie rzeczy
niewiele mogą, i wtedy średnie znaczenie ma to, czy rodzic zabrania,
czy nie zabrania. Podczas gdy rodzice uparcie tkwią w złudzeniu, że
powinni nadal produkować kolejne zakazy. I, że to będzie najlepsze,
co mogą zrobić.
WE: To ważna sprawa. Rodzice zapominają, że od pewnego momentu, na
całe szczęście zresztą, kontrola rodzicielska jest fikcją. Rodzice,
którzy na siłę chcą przeciągnąć okres sprawowania kontroli,
sterowania życiem dziecka, działają na jego niekorzyść, czyniąc z
niego psychicznego inwalidę. Niszczą szansę dziecka na psychiczną
samodzielność i dojrzałość. To szalenie ważne w procesie
wychowawczym, by w odpowiednim momencie rodzice potrafili abdykować
z tronu rodzicielskiej władzy i powiedzieć dziecku: „Od tej chwili
już nie jestem w stanie odpowiadać za twoje życie. Teraz tylko ty
odpowiadasz za to, co robisz”. Formalnie rzecz biorąc, taka szansa
pojawia się, gdy dziecko kończy 18 lat. Ale dla wielu rodziców
różnica jest tylko taka, że dziecko może już pójść do więzienia.
Jednak na co dzień nadal traktują je jak gówniarza z ograniczoną
odpowiedzialnością. Podczas gdy najlepsze, co mogliby zrobić, to
powiedzieć: „Zrobiłem wszystko, co potrafiłem, najlepiej jak
potrafiłem, żeby cię przygotować do życia. Ufam, że sobie poradzisz,
wierzę w ciebie i trzymam za ciebie kciuki”.
AS: Abdykacja to duże słowo. Ja bym to wyraził tak: dotąd byłem
dyrektorem twojej firmy, teraz będę już tylko doradcą.
- A jeśli rodzic kurczowo trzyma się swojej roli i dorosłe dziecko
wciąż traktuje po prostu jak dziecko?
WE: Przedłużanie ponad miarę rodzicielskiej kontroli rodzi różne
patologie: albo dziecko będzie uciekać, buntować się, walczyć, albo
się podda. Obie alternatywy dla dziecka są kiepskie.
AS: Zgadzam się w całej rozciągłości. Kontrola bez autorytetu jako
metoda wychowawcza ma bardzo krótkie nogi.
WE: Powtórzę raz jeszcze, bo sprawa jest bardzo istotna. Tam, gdzie
jest autorytet, wcale nie potrzeba kontroli. Autorytet, wbrew
powszechnym obawom, to wcale nie jest coś tak niesamowicie trudnego
do zdobycia. Nie trzeba być ideałem ani supermanem, żeby dziecko nas
szanowało i lubiło. Tak naprawdę wystarczy zachowywać się
przyzwoicie.
AS: Rodzicom się wydaje, że muszą „bronić” swojego autorytetu przed
dziećmi, inaczej mówiąc, że dzieci bardzo chętnie przyłapałyby ich
na jakiejś kompromitacji. Tymczasem dzieci wcale nie są
zainteresowane podkopywaniem autorytetu rodzicielskiego.
WE: Wręcz przeciwnie, bronią pozycji rodziców we własnych sercach
tak długo, jak mogą. Czasem nawet wbrew oczywistym faktom.
AS: Dzieci byłyby szczęśliwe, gdyby rodzice mieli u nich autorytet
tak długo, jak tylko można. Wstyd za rodzica jest dla dziecka jednym
z najboleśniejszych doświadczeń. Jeśli rodzice mają przeświadczenie,
że dziecko chętnie przyłapałoby ich na czymś podejrzanym, to
najprawdopodobniej mają w stosunku do samych siebie jakieś obawy i
lęki, które projektują na dzieci.
- Wielu rodziców nosi w sobie przekonanie, że dziecko nie będzie ich
szanowało, dopóki nie pokażą swojej mocy, władzy lub siły.
WE: Podczas gdy — co bywa bardzo wzruszające — dzieci, często, wbrew
wszystkiemu bronią wizerunku rodziców, próbują podnosić ich zalety i
chwalić się nimi.
AS: Do dziś pamiętam pewną rozmowę dwóch pięciolatków, bo słuchając
jej myślałem, że pęknę ze śmiechu. Jeden powiedział tak: „Mój tata
to raz podniósł z pięćset kilo”. Tego drugiego najpierw zatkało, ale
nie chciał przegrać, więc w końcu wydusił z siebie: „A mój, a mój...
to podniósł pensje w całej fabryce”. To była bardzo wzruszająca
scena. Zresztą nie tylko małe dzieci tak się licytują, starsze też.
- A jeśli rodzic myśli sobie: taki ze mnie szarak, nic specjalnego
nie osiągnąłem, jakże ja mogę być autorytetem dla dziecka, czym ja
mu mogę zaimponować?
WE: Chciałbym wybić rodzicom z głowy przekonanie, że aby stać się
dla dziecka autorytetem, trzeba być kimś nadzwyczajnym, rycerzem bez
skazy, nieomylnym mędrcem. Takie myślenie powoduje mnóstwo
nieszczęścia. Wielu rodziców całe życie próbuje przebierać się w
jakieś wydumane, koturnowe postacie i grać role, których nie są w
stanie unieść. Z punktu widzenia dzieci wyglądają sztucznie,
śmiesznie i nieautentycznie. Przyjmują jakieś przemądrzałe pozy,
stroją miny i są tacy „idealni”, tacy „wspaniali”, tacy
„nieskazitelni”. Tylko brakuje w tym wszystkim jakiejś normalnej,
szczerej, autentycznej relacji z dzieckiem. Brakuje prawdy.
- Czyli tego, co najważniejsze.
WE: Znam ojców, którzy misternie planowali rozmowy z synami,
zajmując miejsce za biurkiem, siadając w specjalnym dostojnym
fotelu, przybierając pozę mędrca itp.
- W podobny sposób próbują czasem budować swój autorytet niektórzy
szefowie, zainspirowani lekturą podręczników typu „Jak skutecznie
manipulować ludźmi”.
WE: Tylko że w wykonaniu szefa takie zachowanie jest co najwyżej
żałosne. A w wykonaniu rodzica może być tragiczne w skutkach. W
relacji z dzieckiem nie ma miejsca na socjotechnikę i manipulację.
Między rodzicem a dzieckiem powinna istnieć przede wszystkim relacja
uczuciowa. Wystarczy zachowywać się normalnie i przyzwoicie. Rodzic,
który popełnia błędy, ale potrafi się do nich przyznać, budzi
szacunek dziecka.
AS: Poznałem kiedyś ojca, który w trudnych sytuacjach pisywał listy
do swojego syna, mieszkającego razem z nim w jednym mieszkaniu. Te
listy zaczynały się zazwyczaj od słów: „Drogi synu, pragnę ci
oświadczyć, iż...” itd. Ojciec nosił te listy z pokoju do pokoju,
majestatycznie przekraczał próg pokoju syna, bez słowa wręczał
chłopcu kopertę i wychodził. Ten chłopak po prostu nie wiedział, co
z tym zrobić. Przede wszystkim strasznie się wstydził, że rzecz się
wyda, że koledzy się dowiedzą i będą nabijać się z jego taty.
- Temu ojcu pewnie się wydawało, że jego „święte” słowa, namaszczone
tak podniosłą formą jak list, utrwalą się w pamięci syna, przez co
zyskają należytą uwagę i szacunek.
WE: A tymczasem wywoływało to zażenowanie i wstyd. Czasem znacznie
łatwiej się nadąć, niż po ludzku skonfrontować z jakimś problemem,
porozmawiać i zawrzeć sensowną umowę.
- W jakim wieku można zawierać z dzieckiem partnerskie umowy?
AS: Dziecko przez bardzo długi czas nie jest dla nas partnerem w
takim sensie, w jakim partnerem może być inny dorosły. Natomiast
każde dziecko potrzebuje autonomii, rzecz jasna innej w zależności
od etapu rozwoju. Dawka autonomii potrzebna trzylatkowi jest
stosunkowo niewielka, ale jest. W przypadku trzynastolatka potrzeba
autonomii jest już dużo większa. Każde dziecko powinno dostać taką
dawkę autonomii, jakiej potrzebuje. Ani więcej, ani mniej.
- Co może znaczyć autonomia dla trzylatka?
AS: Na przykład jak trzylatek mówi: „Nie chcę niebieskich rajstopek,
tylko czerwone”, to należy mu dać czerwone. Ta autonomia jest
malusieńka, ale tym większą trzeba zwracać uwagę, by jej nie
pogwałcić.
- By nie przyzwyczajać dziecka, że to, czego ono chce, jest mało
istotne?
AS: Tak. Dla każdego wieku właściwa mu autonomia. Dla mnie to
właśnie oznacza coś, co niektórzy nazywają partnerstwem. Ja tego
terminu nie stosuję, bo uważam, że partnerem nie może być dla nas
ktoś od nas zależny. To jest tylko pozorowanie partnerstwa. Ale
możemy zależną od nas z natury rzeczy osobę szanować i taki szacunek
dziecku się należy od najmłodszych lat.
- Jaka dawka wolności wychodzi dzieciom na zdrowie, a jaka jest dla
nich niebezpieczna czy demoralizująca?
AS: Różna w różnym wieku. To oczywiste. Jeśli przy czterolatku
rodzic mówi: „Muszę posprzątać twój pokój”, to zdarza się, że
dzieciak krzyczy wtedy: „Nie, ja sam!”. I należy mu na to pozwolić,
nawet jeśli z góry wiadomo, że wszystko po nim trzeba będzie
poprawić. Bo oczywiście naiwnością byłoby oczekiwać, że po jego
„porządkach” w pokoju zapanuje ład.
- Ale ważniejsze od porządku jest to, by odnieść się z szacunkiem do
inicjatywy i woli dziecka.
AS: Tak jest. I to są właśnie zdrowe proporcje zaufania i kontroli w
odniesieniu do trzylatka. Ale jeśli swój pokój po-sprząta
czternastolatek, a rodzic ostentacyjnie zacznie poprawiać jego
dzieło, będzie to już poważnym wotum nieufności wobec dziecka i
naruszeniem jego terytorium. Nie mówiąc o tak drastycznych formach
ograniczania ' wolności, jak wspomniane wcześniej „profilaktyczne”
czytanie korespondencji, podsłuchiwanie telefonów czy przeszukiwanie
biurka.
Przesadne ograniczanie wolności dziecka jest prostą drogą do
kompletnej utraty jakiejkolwiek kontroli nad sytuacją. Bo dzieci na
ogół bardzo szybko orientują się, co jest grane, i w tej
szpiegowsko-konspiracyjnej rozgrywce najczęściej okazują się
sprytniejsze od swoich „starych”.
WE: Nadużyciem wobec dziecka jest jednak nie tylko przesadna
kontrola, ale również brak jakiegokolwiek nadzoru i zainteresowania.
AS: Nadmiar wolności, wbrew temu, co można by sądzić, wzbudza w
dzieciach lęk.
WE: Zwłaszcza, że za nadmiarem wolności często nie stoi troska o
rozwinięcie w dziecku samodzielności, tylko zwyczajne wygodnictwo. I
dzieci to instynktownie czują. Taka wolność jest raczej zaniedbaniem
niż autonomią. Zbyt częste powtarzanie: „Rób jak chcesz”, nie
poparte rozmową na temat tego, jak można postąpić i jakie
konsekwencje pociąga za sobą każdy z możliwych wyborów, jest po
prostu olewaniem dziecka. To tak jakby rodzic powiedział dziecku:
„Mam ważniejsze sprawy na głowie, szkoda mi na ciebie czasu, radź
sobie sam”.
AS: Obojętność nie, autonomia tak.
- A jeśli dziecko nadużyje autonomii? Co wtedy? Znam rodziców,
którzy założyli sobie, że będą bardzo partnersko podchodzić do syna,
ustalać z nim zasady, omawiać ich sensowność. I tak było, ale tylko
do pierwszego poważniejszego ich naruszenia. Kiedy raz zawiódł ich
zaufanie, uznali, że te „delikatne” metody się nie sprawdzają, i
radykalnie przeszli na system nakazowo-despotyczny. Jak nie
rozumiałeś, co ci się mówi po dobroci, to teraz porozmawiamy
inaczej. Co myślicie o takim podejściu?
WE: Nie najlepiej.
- Co innego mogliby zrobić rodzice, którzy próbowali traktować
dziecko poważnie, podczas gdy ono ich zawiodło?
WE: Powiedzieć mu o tym.
AS: Czyli zachować się przyzwoicie.
- Co jest nieprzyzwoitego w tym, że po porażce wychowawczej rodzice
chcą zrezygnować z metody, która się ich zdaniem nie sprawdziła?
AS: Dramat wielu rodziców polega na tym, że nie rozumieją
prawidłowości rozwoju dziecka, iż związku z tym nie dają mu prawa do
błędu. Inaczej mówiąc, wyobrażają sobie, że jak powiedzą dziecku,
jak ma być, a jak być nie powinno, to ono nie zechce spróbować na
własnej skórze, jak jest naprawdę. Trudno im zaakceptować fakt, że
dziecko uczy się przede wszystkim na własnym doświadczeniu i ma
prawo również do błędów i eksperymentów. Zdrowe, normalnie
rozwijające się dziecko z całą pewnością od czasu do czasu wytnie
jakiś numer, i o ile mieści się to w normie, nie ma powodu do
tragedii. Ta prawda jest dla rodziców bolesna, powoduje przeróżne
lęki, ale taka jest cena rodzicielstwa. Nie można być rodzicem i nie
odczuwać lęku o dziecko. Rodzicowi nie wolno jednak redukować swoich
lęków poprzez odbieranie dziecku prawa i okazji do zdobywania
własnych doświadczeń.
WE: Poza tym rodzice, którym się tak strasznie nie mieści w
głowie, że ich dzieci mogą popełnić jakiś błąd, zrobić coś
„niewłaściwego”, mają zazwyczaj dziwnie nierealistyczne wyobrażenia
na własny temat. Np. sądzą, że są idealnymi rodzicami, doskonałymi
ludźmi i coś takiego ich nie powinno spotkać. „Mój syn się upił na
prywatce! Niewyobrażalne! Jak on mógł, mając tak wspaniałych
rodziców jak my!”.
- Wtedy pada też często jedno z najsłynniejszych pytań retorycznych
z rodzicielskiego repertuaru: Kto go tego nauczył?!
WE: Zdziwienie i oburzenie rodzica, wyrażane w pytaniu: „Kto cię
tego nauczył?”, kompletnie nie ma sensu. Rodzic może być pewien, że
jeśli jego dziecko przejawia jakaś uciążliwą cechę, to nie
zaszczepił mu jej nikt inny, tylko on sam. Choć bardzo możliwe, że
zrobił to nieświadomie, wbrew własnym intencjom.
- Niektórzy rodzice próbują pokazywać dzieciom, że są kimś, poprzez
relacje z innymi dorosłymi, którzy są od nich zależni. Np. czarują
dzieci tym, że są szefami i rządzą albo że mają mnóstwo pieniędzy i
wobec tego mogą „wszystko”.
AS: To jest prosta droga do demoralizacji, która prędzej czy później
obróci się przeciw takim rodzicom. Jeśli rodzic mówi: „W życiu liczy
się siła i forsa”, to dziecko chętnie przejmie taką hierarchię
wartości, bo ona obiecuje szybką i łatwą gratyfikację. Ale niech
tylko takiemu ojcu powinie się noga, niech straci to swoje wysokie
stanowisko czy pieniądze, to natychmiast znajdzie się w pogardzie u
swojego syna. Bo ojciec kumpla okaże się większym ważniakiem, a on
słabym śmieciem, frajerem.
WE: Bardziej chodzi tu chyba o popularność i atrakcyjność niż
autorytet. Ale tak czy owak, rodzic, który tak postępuje, wpada we
własne sidła.
AS: Istnieją trzy efekciarskie sposoby zdobywania pozycji w grupie.
Pierwszy to siła: kto potrafi przyłożyć, ten w szkole czy na ulicy
cieszy się swoistym respektem. Drugi sposób wiąże się z posiadaniem.
Jeśli Jasio ma fajny rower, na którym wszyscy chcą się przejechać,
to Jasio ma wielu przyjaciół. Ale jak Jasiowi ukradną rower, to
Jasio już przyjaciół nie ma. Trzeci sposób to hucpa, numer. Jak nie
jesteś silny i nie masz pieniędzy, zawsze możesz się rozebrać w
filharmonii i wtargnąć na scenę. Na pewno zostaniesz zauważony.
Będziesz bohaterem dnia. Ale niewątpliwie tego rodzaju sposoby, choć
zapewniają pewien rodzaj wpływu i popularności, nie budują
autorytetu i z reguły są pozbawione perspektyw.
- Co poradzilibyście rodzicom, którzy w oczach dziecka stracili swój
autorytet, ale chcieliby go odzyskać? Czy od jakiegoś momentu może
być na to za późno?
WE: Nigdy nie jest za późno. Choć jeśli rodzic popełniał jakiś błąd
przez lata, to sytuacja jest trudna, i wymaga nadzwyczajnych
środków. Pobożne życzenia i coraz bardziej histeryczne przywoływania
dziecka do porządku niewiele pomogą. Mówiąc „nadzwyczajne środki”,
mam na myśli naprawdę głęboką i szczerą rozmowę lub serię rozmów.
Sposobem na przywrócenie autorytetu w trakcie takiej rozmowy może
być np. wzięcie odpowiedzialności przez rodzica za to, jaki kształt
ma ta konkretna rodzina i za obecne w niej problemy. Dość często
oznacza to przyznanie się przed dzieckiem do błędów, słabości i
własnych ograniczeń.
- Bardzo wielu rodziców boi się jak ognia przyznania do błędu przed
swoim dzieckiem. Taka sytuacja kojarzy im się z kompromitacją, a
więc „wszystko, tylko nie to”.
WE: To jeden z najbardziej absurdalnych lęków. Bo szczere przyznanie
się przed dzieckiem do błędu to sygnał, że traktujemy je uczciwie i
poważnie.
- Czy samo „przepraszam” wystarczy?
WE: Czasem tak, o ile nie dewaluujemy tego słowa i coś ono znaczy.
Jeśli słowo „przepraszam” pada nagminnie i nic z niego nie wynika,
np. ojciec codziennie się upija i codziennie powtarza: „O kurcze,
znowu się upiłem, przepraszam, synu, to się więcej nie powtórzy”, a
nazajutrz wszystko się powtarza, to oczywiście jest to śmiechu
warte. Ale jeśli ten wielokrotnie pijany ojciec któregoś dnia powie:
„Przepraszam za to, co było, kończę z piciem”, i rzeczywiście weźmie
się za leczenie, będzie to wydarzenie budujące jego autorytet w
oczach dziecka, nawet jeśli w przeszłości ten autorytet bywał
wielokrotnie nadszarpnięty. Dzieci są skłonne odpuszczać nasze winy,
jeśli widzą szczere i konsekwentne staranie rodziców o zmianę na
lepsze.
AS: Przyznanie się do winy może niesłychanie wzmocnić autorytet.
Istnieją na to nawet naukowe dowody. W socjologii znany jest tzw.
efekt Kennedy'ego. Wiadomo, że w roku 1961 prezydent John Kennedy
doprowadził do kryzysu kubańskiego i niewiele brakowało, a
wybuchłaby wojna. Sytuacja ta wywołała gwałtowny spadek jego
popularności. Wszystkie wskaźniki poleciały w dół, ludzie mówili z
rozgoryczeniem: „Mamy głupiego prezydenta. Ten facet to
nieporozumienie. On jest kompletnie nieodpowiedzialny. Wdał się w
jakieś karkołomne przepychanki. Chciał zaspokoić swoje ambicje
naszym kosztem” itp. Coś takiego jak autorytet prezydenta w tym
czasie nie istniało. I co w tej sytuacji zrobił Kennedy? Jakiś
miesiąc później wygłosił słynne przemówienie, w którym przyznał się
do błędu. Stanął przed swoim narodem, który miał go za nic, i
powiedział: „Sytuacja mnie przerosła. Kiedy zdałem sobie sprawę,
czym ten konflikt może grozić, kompletnie nie wiedziałem, co
zrobić”. I okazało się, że po tym przemówieniu nastąpił szczyt jego
popularności. To było niewiarygodne. Nigdy przedtem i nigdy potem
Kennedy nie miał już tak wielkiego poparcia społecznego jak w
tamtych dniach. Amerykańscy socjolodzy zinterpretowali to zdarzenie
następująco. Każdy Amerykanin powiedział sobie: „Nasz prezydent to
jest taki sam gość jak ja. Myli się, ale ja też się czasem mylę. Ma
jednak jaja, bo po pierwsze, stara się bronić swoich racji, a po
drugie, jak widzi, że głupio zrobił, to nie boi się przyznać!”.
WE: Ludzie nie cierpią pomników, nie lubią nieomylnych. Słusznie
podejrzewają, że za tym zawsze stoi jakiś fałsz.
AS: A rodzice często starają się być pomnikowi, nieskazitelni. Idą w
zaparte, nawet gdy gołym okiem widać, że coś sknocili.
WE: Niewielu rodziców przyznaje swoim dzieciom tę kategorię
człowieczeństwa, której w uzasadnionym przypadku należy się słowo
„przepraszam”. Jakby „przepraszam” było jakimś autoponiżeniem,
obrazą dla tego, kto wypowiada to słowo.
AS: „A co ja się będę przed gówniarzem tłumaczył! Smarkacza mam
przepraszać? Ma słuchać i koniec!” To jest niezwykle częsta postawa
polskich rodziców wobec dzieci. Tymczasem słowo „przepraszam” daje
szansę, żeby się z dzieckiem zaprzyjaźnić.
- Nie wszyscy rodzice stawiają sobie taki cel. Wielu
„zaprzyjaźnianie się” z dzieckiem uważa za jakieś nowomodne
fanaberie. Wierzycie, że z dzieckiem można się zaprzyjaźnić i że
pomaga to w wychowaniu?
AS: Jestem głęboko przekonany, że przyjaźń z własnym dzieckiem jest
ogromną wartością. Dorastające dziecko tęskni wręcz za tym, by
zaprzyjaźnić się ze swoimi rodzicami, czasem nawet wysyła jakieś
zachęcające sygnały, ale rodzice dość często przeoczają ten moment.
Z własnego dzieciństwa pamiętam, że dziecko rzeczywiście podejmuje
czasem takie próby ratowania sytuacji. Przypomniało mi się, jak w
liceum poszliśmy całą klasą na wagary, żeby obejrzeć w kinie jakiś
moralitet o narkomanii. Moje wcześniejsze doświadczenia sugerowały,
że w takiej sytuacji lepiej wychodzę na ukrywaniu prawdy. Ale coś
mnie skłoniło, żeby tego dnia przetestować szczerą komunikację z
rodzicami. Wróciłam więc z kina prosto do domu, powiedziałam, że nie
byłam w szkole, i niestety, skończyło się źle. Miałam wrażenie, że
mój akt zaufania wobec rodziców został kompletnie niezauważony.
Natomiast nagannosć czynu, jakim są wagary, została tak gwałtownie
napiętnowana, że tamtego dnia przyjęłam wobec nich nową strategię:
szczerość — nigdy więcej.
WE: Ta sytuacja jest przykładem na to, jak utracić szansę na kontakt
i bliskość ze swoim dzieckiem. Można to było załatwić zupełnie
inaczej. Wystarczyło powiedzieć: „Dobrze, że nam o tym mówisz, ale
uciekanie ze szkoły nie jest dobre. Rozumiemy, że czasem taka pokusa
się pojawia, bo np. i nam to się kiedyś zdarzyło, ale nie rób tego w
przyszłości”. Jednak żeby tak się zachować, trzeba pamiętać to, o
czym mówił Andrzej: Przyznawanie się do błędu jest bardzo ważnym
elementem budowania naturalnego autorytetu wobec dziecka. Choć wciąż
pokutuje opinia, rodem jeszcze z okresu tzw. czarnej pedagogiki, że
prawdziwy autorytet nigdy nie popełnia błędów. A nawet jak je
popełnia, to się do nich nie przyznaje, czasem nawet przed samym
sobą. To jest wielka i szkodliwa bzdura.
- W związku z autorytetem przychodzi mi na myśl jeszcze jedna trudna
kwestia. Chcemy czy nie, zapotrzebowanie na autorytet rodzicielski z
wiekiem się zmniejsza. Dorosłe dzieci nie zawsze chcą słuchać
naszych dobrych rad, choćby dlatego, że w wielu sprawach są od nas
lepiej zorientowane. Jak to przeżyć? I jak się z tym pogodzić?
AS: Najlepiej po prostu przyjąć do wiadomości, że tak jest, bo jest.
Taka sytuacja wcale nie jest katastrofą. Nie oznacza też, że rodzic
popełnił jakiś błąd. Można sobie wyobrazić, że autorytet
rodzicielski to towar, którego dziecko z czasem potrzebuje coraz
mniej. Dorosły syn, który założył rodzinę, ma swój dom, zarabia, ma
swoje dorosłe sprawy i orientuje się w nich lepiej od ojca, nie
potrzebuje jego porad. Ale wystarczy, że będzie swojego ojca lubił,
szanował, że pomyśli sobie: „Staruszku, fajnie się z tobą gra w
pokera, pije piwo. Nie jesteś dla mnie wyrocznią, ale kocham cię, bo
jesteś fajnym człowiekiem”.
WE: Prawdziwemu autorytetowi nie zależy, by być traktowanym jak
autorytet. Dlatego rodzic, który ma w oczach swojego dziecka
autorytet, którego dziecko szanuje, nie widzi problemu, gdy
przestaje ono konsultować z nim wszystkie sprawy i staje się
autorytetem samo dla siebie. Końca świata upatrują w tym głównie ci
rodzice, którzy czują, że wzbudzanie szacunku do siebie nie
najlepiej im wychodzi. Prawdziwy autorytet cieszy się, gdy przestaje
być mistrzem i wyrocznią dla swojego dziecka, bo to znaczy, że
dziecko już mocno stoi na własnych nogach, że jest niezależne i
zdolne do kierowania własnym życiem.
Rozdział 3
Jeden głos czy dwa głosy
- Czy sytuacja, w której ojciec i matka tworzą wobec dziecka wspólny
front, mówią jednym głosem, jest wychowawczym ideałem?
WE: Istnieje dość powszechna obawa, że jeśli rodzice nie stworzą
jednolitego frontu, nie będą mówić jednym głosem i nie będą zajmować
identycznego stanowiska, choćby w największych głupotach, to się
skompromitują w oczach dziecka. Otóż jest dokładnie odwrotnie. Jeśli
jeden z rodziców potrafi stanąć po stronie dziecka, gdy uważa, że
druga strona się myli, to taka sytuacja jest bardzo korzystna nie
tylko dla dziecka, lecz także dla całej rodziny.
- Chcesz przez to powiedzieć, że nie widzisz nic złego w tym, że np.
matka w obecności dziecka mówi do ojca: „Nie masz racji, bo to i
tamto, a jeśli podejmiemy taką decyzję, jak ty chcesz, to nie będzie
dobrze”?
WE: Tak, uważam, że to jest dobre i bardzo konstruktywne zachowanie.
- To raczej dość rewolucyjna podpowiedź. W większości domów, jakie
znam, różnica zdań między rodzicami jest uważana za problem, albo co
najmniej fakt nieco kłopotliwy. I istnieje raczej tendencja, żeby
jak najmniej takich różnic ujawniać w obecności dzieci.
WE: Ja w każdym razie taką zasadę przyjąłem w swoim domu. Umówiłem
się z żoną, że jeśli któreś z nas zapędzi się w wychowywaniu dzieci
w jakieś maliny, to drugie mu to otwarcie powie. I to nie wieczorem,
gdy dzieci pójdą spać, tylko wtedy, gdy to się właśnie dzieje. Z
pełnym uzasadnieniem.
- Obawiam się, że jeśli jedno z rodziców ma diametralnie różne
zdanie od drugiego i wyrazi je w obecności dziecka, to w tym
momencie w wielu domach zacznie się po prostu kłótnia między
rodzicami. Zwłaszcza, jeśli sprawa dotyczy samego dziecka. Nie masz
racji. Mam. Nie masz. Mam itd. Co pozytywnego ma z tego wyniknąć dla
dziecka?
WE: Po pierwsze, dziecko widzi, że nie jest tak, iż dwoje
najważniejszych dla niego ludzi postępuje głupio w imię wzajemnej
lojalności. Tylko że najważniejsze jest dla nich jego dobro i ktoś
występuje w obronie tego dobra. Dostrzegając, że rodzice gotowi są
zaryzykować konfrontację między sobą, by znaleźć najlepsze dla niego
rozwiązanie jakiegoś problemu, dziecko czuję się kimś wartościowym,
ważnym. Nabiera w ten sposób przekonania, że jest obiektem
autentycznej troski.
- Ale mimo wszystko każda tego typu wymiana zdań wiąże się ze
zdenerwowaniem, napięciem, nerwową' atmosferą. Czy to nie wywołuje w
dziecku poczucia zagrożenia — rodzice się kłócą, więc coś jest nie
tak?
AS: Diabeł tkwi w szczegółach. Po pierwsze, istnieje taki mit wśród
dorosłych, że jeśli małżeństwo się nie kłóci, nie spiera, to znaczy,
że wszystko jest wspaniale. Z praktyki psychologicznej, posługując
się sformułowaniem księdza Tischnera, wynika, że to jest „gówno
prawda”. Ponieważ im więcej w związku jest polemik, dyskusji,
wymiany argumentów, tym większy obszar życia małżonków wzajemnie ich
interesuje. Wiele małżeństw się ze sobą nie kłóci, bo w ogóle ze
sobą nie rozmawia, a partner i jego opinie po prostu mało obchodzą
drugą stronę. Ci, którzy dużo i blisko ze sobą przebywają na
płaszczyźnie psychicznej, muszą się często spierać. To naturalne.
Oczywiście mam na myśli spór, w którym o coś obu stronom chodzi, a
więc wymianę argumentów, racji, a nie awanturę, w której jeden z
małżonków wyładowuje na drugim swoje frustracje pod byle pretekstem.
Bo to rzeczywiście nie ma żadnego sensu wychowawczego.
- Ale spór między rodzicami to jedno, a spór między rodzicami w
obecności dziecka to jednak coś innego.
AS: To, co mówisz, wyraża przekonanie, że dziecku dzieje się
straszna krzywda, gdy jest świadkiem tego, że rodzice się ze sobą
spierają. A to jest kolejne „gówno prawda”, nawet większe niż
pierwsze. Jedną z najbardziej potrzebnych lekcji życia jest
sytuacja, w której dziecko dowiaduje się, że można się różnić w
jakiejś sprawie, a nawet pokłócić, i kochać się dalej. Spór to nie
jest koniec miłości. Można różnie myśleć na ten sam temat, a mimo to
dalej się lubić, szanować i potrzebować. Można się też kłócić i
godzić. Natomiast dzieciaki „z dziecinnego pokoju”, jak nazywam
maluchy wysyłane gdzieś w kąt, gdy rodzice chcą ze sobą „poważnie”
porozmawiać, nie mają tej wiedzy. I przeżywają dramat za każdym
razem, gdy są świadkiem, że ktoś się kłóci. A nie daj Boże, jeśli
jeszcze wchodzi w spór z nimi. Konflikt jest w doświadczeniu takich
dzieci końcem miłości, przyjaźni, każdej dobrej relacji. Ujawnienie
różnicy zdań oznacza w ich świadomości odrzucenie, grozi utratą
akceptacji. Takie dzieci w przyszłości będą wolały z każdym się
zgodzić, niż bronić swoich racji. Bo spór będzie dla nich jakimś
strasznym tabu, końcem pewnego świata.
WE: Zgadzam się z tym w całej rozciągłości, pod jednym warunkiem, że
spór nie jest poniżaniem, manifestacją pogardy lub przemocy
psychicznej, ani tym bardziej fizycznej. Trzeba to wyraźnie
podkreślić, że pozytywny aspekt ujawnienia różnicy zdań między
rodzicami pojawia się wtedy, gdy spór jest dyskusją, wymianą
argumentów, a nie walką.
AS: Oczywiście. Mówiąc o sporze, nie miałem na myśli awantury,
wyzwisk, rękoczynów czy pogardy, tylko wzajemne przekonywanie siebie
do swoich racji, nawet jeśli następuje przy tym naturalne
uruchomienie emocji z podniesionym głosem, a nawet łzami.
- Nie jestem przekonana. Powiedzmy, że zgodnie z zasadami
cywilizowanego sporu obie strony wymieniają argumenty, ale napięcie
wzrasta i matka nagle zaczyna płakać. Dla dziecka taka scena musi
być raniąca.
AS: Nie musi. Jeśli ojciec w żaden sposób matki nie uraził, to jej
łzy są wyrazem zaangażowania w to, o czym dyskutują, czasem złości
na to, że partner nie rozumie jej punktu widzenia, ale w gruncie
rzeczy nic złego się nie dzieje. Dziecko widzi, że to, o czym
dyskutują rodzice, nie jest im obojętne. I nawet gdy mówią
podniesionymi głosami, jeśli w końcu dochodzą do wspólnego
stanowiska i się godzą, to dziecko jest przeszczęśliwe. A przy tym
uczy się, że można się różnić, śmiało prezentować swoje poglądy,
rzeczowo ich bronić, czasem postawić na swoim, czasem ustąpić, ale
szanować się nawzajem. I to jest bardzo dobra metoda rozwiązywania
problemów. W domu, w którym rodzice są zdolni do takiej rozmowy,
nikt nikomu nie musi przytakiwać ze strachu czy dla świętego
spokoju. Każdy mówi, co uważa za słuszne, ale wysłuchuje też racji
drugiej strony. I jest otwarty na kompromisy.
- A jeśli jedno z rodziców daje dziecku do zrozumienia, że jest tym
bardziej równym, i że w razie czego mogą to i owo załatwić za
plecami drugiego rodzica?
WE: To, co gotów jestem rekomendować, to konstruktywne spory. Jeśli
coś odbywa się niejawnie, za plecami jednego z rodziców, to mamy do
czynienia z manipulacją. A manipulacja zawsze jest destrukcyjna.
AS: Z konstruktywnego sporu należy wykluczyć zarówno pewne rodzaje
prowadzenia sporów, jak i pewne tematy. Rodzice na pewno nie powinni
w obecności dziecka prowadzić sporów dotyczących seksu czy zdrady.
Kolejna sfera zakazana to spory i kontrowersje na temat osób, z
którymi dziecko jest związane. Na przykład kłótnie dotyczące oceny
babci. Dziecko nigdy nie powinno być świadkiem wymiany zdań, w
której ojciec wiesza na babci psy, a matka jej broni, czy na odwrót.
- A czy należy pozwolić, by dzieci wnosiły osobiście swoje argumenty
w dotyczący je spór między rodzicami?
WE: To bardzo ważne, by dzieci czuły, że mogą wyrazić swoje zdanie,
zwłaszcza w sprawach ich dotyczących. Że się z nimi rozmawia, a nie
zbywa na zasadzie: „Milcz, szczeniaku, ja tu rządzę, będzie tak, jak
mówię, i koniec”. Albo: „Nie wtrącaj się, jak mama i tata ze sobą
rozmawiają!”.
AS: Rodzice powinni zdobyć się nie tylko na wysiłek wysłuchania
argumentów dziecka, ale i na uzasadnienie swojego stanowiska, jeśli
podejmują inną decyzję, niż chce dziecko. Jeśli będą blokować
dziecku możliwość wchodzenia w spór z nimi, to ono z czasem
przestanie się w ogóle odzywać. Będzie rozmawiać tylko z kolegami,
bo w rozmowie z rodzicami będzie się czuło nikim. A to jest prosta
droga do utraty kontaktu z dzieckiem. W rezultacie skryje się ono w
swój świat wewnętrzny czy zewnętrzny, o którym matka i ojciec nie
będą nic wiedzieć. Rodzice w Polsce powszechnie skarżą się, że są
odcinani przez swoje dzieci od negatywnych informacji. Dzieci bardzo
wcześnie uczą się, że na pytanie: „Co było w szkole?” odpowiada się:
„Wszystko OK”. A potem okazuje się, że nic nie jest OK albo że dużo
jest nie OK. Ale rodzice o tym nie wiedzą, bo dziecko albo jest
przyzwyczajone, że nie ma prawa głosu w domu, albo ma negatywne
doświadczenia z mówieniem rodzicom trudnej prawdy.
WE: Wiele dzieci wyczuwa słusznie, że rodzice często nie chcą
słyszeć o ich problemach, bo mają „ważniejsze” sprawy na głowie. A
pytanie: „Co słychać?” to czysta formalność. Ale chciałbym jeszcze
wrócić do wychowawczej roli rodzicielskich sporów. Otóż spór na
oczach dziecka ma sens wtedy i tylko wtedy, gdy dziecko jest też
świadkiem pojednania. I gdy różnica zdań ostatecznie prowadzi do
nowego stanu równowagi, co do której obie strony są przekonane. To
nie spory, ale tzw. ciche dni są czymś naprawdę okropnym dla
dziecka.
- Dlaczego?
AS: Bo dziecko nie wie, jak się zachować. Czuje w sobie konflikt
lojalności. Jak się odzywa do mamy, to zastanawia się, czy tata się
o to nie gniewa, i na odwrót.
WE: Ciche dni to nie jest cisza po burzy ani spokój, tylko milcząca
wojna. Ciągnące się nierozładowane napięcia, z których nie wiadomo,
co ma wyniknąć, gdy ludzie w jakiejś wściekłej zaciętości mijają się
bez słowa we własnym domu. Ze sporu można wywnioskować, jaki jest
problem, z milczenia już gorzej. Dziecko nie wie, ani co jest grane,
ani ile ten nienormalny stan będzie trwać.
AS: Nie mogąc sobie poradzić z tak dużym napięciem, dziecko często
podświadomie wpada na pomysł, że zrobi jakiś numer, by rozładować
sytuację i skupić na sobie uwagę. Stawia rodziców w obliczu nowego
problemu, który ma ich- zmusić do przerwania tej izolacji. Ale
niezależnie od tego typu pokus, dziecko uczy się, że konflikt jest
czymś, co oddala, co kończy się wrogością lub zranieniem
emocjonalnym.
WE: Każdy konflikt, który kończy się rozłamem lub izolacją, ma zły
wpływ na dziecko. Szczególnie młodsze dzieci często czują się w
takiej sytuacji winne za konflikt między rodzicami. Podczas gdy spór
zakończony dogadaniem się, pogodzeniem uczy dziecko zarówno
wygrywania, jak i przegrywania, a przede wszystkim tego, co w
relacji z drugim człowiekiem oznacza dobra wola.
- Opisaliście model idealny. Ale gdy w życiu pojawia się konflikt
między rodzicami, zaczynają działać silne emocje, często rodzi się
pokusa, by mieć dziecko po swojej stronie. Co się dzieje z psychiką
dziecka, gdy rodzice przeciągają je na swoją stronę w konflikcie?
AS: Rodzice, którzy każą dziecku wybierać, powodują w jego emocjach
rozdarcie, chaos, czasem wręcz spustoszenie. Dzieci robią wtedy
różne dziwne rzeczy. Np. znam przypadek chłopca, który po każdej
wizycie u rozwiedzionego ojca opowiadał matce jakieś straszliwe
rzeczy o tym, jak mu tam było okropnie i do jakich ekscesów
dochodziło w jego obecności. Historie były tak ekstremalne, że w
końcu matka wniosła do sądu sprawę o odebranie ojcu prawa do widzeń
z synem. I wtedy okazało się, że te wszystkie opowieści były jedynie
wymysłami chłopca. Matka była wściekła. Ale jak myślicie, skąd się
wzięły te dziwne fantazje? Kiedy początkowo chłopiec wracał od ojca
i opowiadał mamie, jak fajnie spędzał z tatą czas, to ona albo
płakała, albo cały dzień była smutna, albo chodziła poirytowana. A
jak tylko zaczął kłamać, oczerniać tego Bogu ducha winnego
człowieka, matka od razu miała dobry humor, wypytywała go o
szczegóły, słuchała z zainteresowaniem.
WE: To się zdarza również w normalnie funkcjonujących rodzinach,
kiedy jedno z rodziców jest przekonane, że zawsze ma rację, a wpływ
partnera na dzieci jest zgubny. Jedno z rodziców jest więc zawsze
„tym mądrym”, a drugie „tym głupszym”, który ma słuchać i nie
podskakiwać. Dla dziecka to kiepski wzorzec. Uczy się tego, że można
kogoś lekceważyć albo pozwalać lekceważyć siebie. Że ludzie dzielą
się na tych, których zdanie bierze się pod uwagę, i na tych, których
się ignoruje.
O wiele lepiej jest wtedy, gdy każdy z rodziców czasem ma rację, a
czasem się myli i potrafi się do tego przyznać. Nawet jeśli
wcześniej się wykłócał i upierał, ale koniec końców umie powiedzieć:
„Dobrze, masz rację, myliłem się, przepraszam”, taka sytuacja ma
ogromną wartość wychowawczą. Ale oczywiście wymaga od rodziców
pewnej klasy.
AS: Przynosi jednak fantastyczne efekty.
- Czy w wychowaniu jest coś takiego jak czas ojca i czas matki,
czyli okresy, gdy rola jednego z rodziców jest wyraźnie ważniejsza i
dominująca?
WE: Na początku oczywiście ważniejsza jest matka i dobrze, żeby była
blisko dziecka, co nie znaczy, że ojciec jest niepotrzebny. Ojciec
nawet w pierwszych miesiącach życia może zastąpić dziecku matkę,
jeśli wymaga tego sytuacja. Naturalnie nie będzie karmić piersią.
Ale zdarza się, że ojcowie świetnie opiekują się nawet bardzo małymi
dziećmi, pod warunkiem że są otwarci na kontakt fizyczny z
niemowlęciem. Jednak w normalnej sytuacji pierwszy rok życia to
przede wszystkim wiodąca rola matki. Ten okres nazywa się „czasem
wielkiej symbiozy”.
AS: Współczesne realia są takie, że obecność mężczyzn w rodzinach
jest coraz mniejsza. To błąd cywilizacyjny. Ojców coraz częściej nie
ma w rodzinie, a matka sama nie może w pełny sposób wychować swojego
dziecka. Oczywiście może je wychować lepiej lub gorzej, ale to nigdy
nie jest optymalny proces, taki jaki mógłby być w pełnej rodzinie.
To niepokojące zjawisko, biorąc pod uwagę fakt, że na świecie jest
już ponad 80 milionów samotnych matek!
- W Polsce jest ich już prawie dwa miliony.
WE: I to jest bardzo zły znak. Zwłaszcza że coraz więcej ludzi
postrzega dziś rodzinę w ten sposób, że matka jest od wychowywania,
a ojciec od zarabiania. Uważa się, że nic wielkiego się nie dzieje,
jeśli mężczyzna jest: w domu nieobecny, o ile tylko nie ma problemów
finansowych. A to nieprawda. Ojciec powinien codziennie poświęcić
dziecku trochę uwagi, nawet gdy jest zmęczony i ma sto spraw na
głowie. Kontakt emocjonalny z obydwojgiem rodziców jest dla dziecka
bardzo ważny.
- To, co powiem, może być krzywdzące dla niektórych ojców, ale
praktyka życiowa wskazuje, że to raczej mężczyźni utrwalają taki
„tradycyjny” podział obowiązków — ja jestem od spraw ważnych, czyli
utrzymania domu, a ty masz się „tylko” zajmować dziećmi, więc nie
zawracaj mi głowy domowymi problemami, bo w porównaniu do ciebie i
tak mam dużo więcej stresów.
WE: Mam nadzieję, że ojciec, który przychodzi do domu po robocie,
żąda zupy i świętego spokoju, bo chce poczytać gazetę, a na domiar
złego uważa jeszcze, że jest panem i władcą, bo przynosi pieniądze,
odchodzi w przeszłość.
- Oby, ale nie jestem taką optymistką. Nie sądzę na przykład, że tak
bardzo odchodzi w przeszłość ojcowska reakcja pod tytułem: „Patrz,
co ten TWÓJ syn robi, jak TY go wychowujesz!”.
AS: Ojców, którzy tak się zachowują, nadal jest mnóstwo, bo niby
dlaczego mieliby nagle zniknąć z powierzchni ziemi, skoro taki
wzorzec mężczyzny i ojca oglądali w swoich domach. A jednocześnie
tacy właśnie mężczyźni przychodzą potem do mnie i skarżą się, że
nikt nie docenia ich wysiłku, że żona jest ciągle niezadowolona,
ciągle ma im coś za złe, a z dziećmi też jakoś nie mogą nawiązać
kontaktu.
WE: Boli ich, że nikt w rodzinie nie okazuje im szacunku, a nie
zauważają, że takim zachowaniem nie zasługują sobie ani na szacunek,
ani na miłość.
AS: Ale ostatnio zaobserwowałem całkiem nową sytuację obyczajową w
polskich rodzinach. Zdumiewająco dużo par rozpada się, bo mężczyzna
traci pozycję społeczną. Na przykład zaczyna zarabiać mniej niż
kobieta. Drugą stroną tego medalu jest z kolei grupa kobiet bardzo
dobrze ustawionych w życiu i samotnych, które nie mogą sobie znaleźć
partnera. Kiedy tracą nadzieję na sensowny związek, czasem wpadają
na pomysł, by urodzić sobie dziecko. I coraz częściej to robią. Znam
kobietę, która tak właśnie postąpiła, kiedy wpadła w depresję.
- I pomogło?
AS: Kobiecie doraźnie pomogło. Ale nie wierzę, że dziecko jako lek
na depresję to dobry pomysł. Zwłaszcza dla dziecka.
- Czy doświadczenie macierzyństwa i ojcostwa czymś się zasadniczo
różnią?
AS: Myślę, że tak. Doświadczenie macierzyństwa jest biologiczne.
Natomiast ojcostwo opiera się na świadomości. Mężczyzna jest ojcem,
bo wie, że jest ojcem tego konkretnego dziecka, albo ma przekonanie,
że nim jest. Mało tego, mężczyzna może w ogóle nic wiedzieć, że jest
ojcem, o ile nie zostanie o tym fakcie poinformowany. W przypadku
kobiety to nie wchodzi w grę.
WE: Przez długi czas w historii ludzkości nie wiedziano nic o tym,
że mężczyzna odgrywa jakąś rolę w pojawieniu się dziecka. Do dzisiaj
w wielu kulturach plemiennych jest tuk, że za ojca dziecka
automatycznie uznaje się, na przykład brata matki albo kogoś innego
wyznaczonego do tej roli przez społeczność. Arbitralnie wybrany do
roli ojca mężczyzna czuje się ojcem i wypełnia wszystkie ojcowskie
powinności.
AS: Matka kocha swoje dziecko tak, jak kocha swoją rękę, ojciec nie.
Miłość ojcowska jest inna, inaczej się rozwija, jest bardziej
warunkowa. Dlatego też mężczyźni inaczej angażują się w opiekę nad
dzieckiem. Pamiętam, że sam w pierwszym okresie ojcostwa głównie się
bałem, że niechcący fizycznie uszkodzę moją córkę. Kiedy żona
powiedziała mi, że mam wykąpać nasze dziecko, to umierałem ze
strachu. Córka cała była jak pół mojego ramienia. Jej mały palec u
ręki był jak pół zapałki. Takie lęki są naturalne, ale trzeba je
przełamywać.
Czasem pozostawienie całego wychowania i opieki nad dzieckiem
kobiecie odbywa się pod łechcącym jej ambicję pretekstem: „A bo ty i
tak wiesz lepiej, jak to zrobić”.
WE: W wielu domach kobiety same narzucają taki podział. One są od
dzieci, bo „wiedzą lepiej, jak to się robi”, a ojciec niech się
trzyma z daleka i nie przeszkadza. Tak traktowani ojcowie z czasem
czują się wobec dzieci niepewnie i trzymają się od nich na dystans.
Który z czasem rośnie. Tracą na tym wszyscy: dzieci, matki i
ojcowie.
- Ta uległość mężczyzn akurat w kwestii odsuwania ich od obowiązków
wychowawczych i domowych jest trochę podejrzana. W wielu innych
sprawach panowie potrafią walczyć o swoją pozycję.
WE: Niektóre feministyczne ideologie głoszą pogląd, że dotychczasowa
wysoka pozycja ojca w rodzinie jest wytworzona wtórnie przez
patriarchalne rozwiązania systemowe. Twierdzą, że w momencie, gdy
kobiety będzie stać na samodzielne wychowywanie dzieci, mężczyźni
staną się zbędni w procesie wychowawczym. Będą potrzebni tylko do
zapłodnienia, w dodatku zaocznego.
- Jakie jest wasze zdanie?
AS: Ja się z tym nie zgadzam
WE: Ja również. Wszystko wskazuje na to, ze obecność ojca jest bardo
ważna. Brak ojca zawsze jakoś wypacza psychikę dziecka. Ono
potrzebuje ojca do zbudowania swojej tożsamości. Każdy człowiek chce
przecież wiedzieć, kto jest jego ojcem, jak się zachowuje, co sobą
reprezentuje. Ale nie chodzi tylko o tożsamość. Ojciec może dziecku
wiele ofiarować, jeśli tylko chce być ojcem.
- Co ojciec powinien robić, żeby być ojcem w pełni tego słowa
znaczeniu?
WE: Przede wszystkim brać odpowiedzialność za rodzinę, nie tylko w
wymiarze materialnym. Ojciec powinien umieć robić wszystko, co robi
matka, z wyjątkiem karmienia piersią, a matka powinna umieć
wszystko, co potrafi ojciec, z wyjątkiem bicia się czy rąbania
drewna. Powinni wzajemnie się wyręczać i uczyć od siebie.
Jeśli dziecko sprawia jakieś problemy, to ojcu nie wolno spychać
winy na matkę. Ojciec i matka są rodzicami w równym stopniu. I
wychowują swoje dzieci bez względu na to, co robią lub czego nie
robią, czy są obecni w domu czy nie, czy się angażują czy nie. Nawet
jeśli ojciec lub matka bezpowrotnie znika z życia dziecka albo
niezbyt się angażuje, to i tak wpływa na swoje dziecko tym
zniknięciem lub brakiem zaangażowania. Jeśli decydujemy się na
dziecko, to powinniśmy pamiętać, że bycie rodzicem jest dożywociem
bez żadnych szans na umorzenie choćby jego części.
- Kto powinien na przykład seksualnie uświadamiać syna, matka czy
ojciec?
WE: Zdecydowanie ojciec.
AS: A córkę matka.
- Jakie inne zadania potrafilibyście tak jednoznacznie przypisać
ojcu bądź matce?
AS: Gdybym miał opisać damsko-męski podział ról, który uważam za
optymalny, to powiedziałbym, że ojciec jest od poznawania świata, a
matka od kochania. I na różnych etapach życia dziecka pojawia się
zwiększone zapotrzebowanie na jedną z tych opcji. Na przykład między
mniej więcej czwartym a piątym rokiem życia dzieci, niezależnie od
płci, lgną do ojców. Właśnie dlatego, że mają wtedy wiele pytań i
jakoś instynktownie szukają tych odpowiedzi u tatusiów. Drugi taki
etap pojawia się między dziesiątym a trzynastym rokiem życia.
Ojcowie są wtedy poszukiwani, idealizowani, ponieważ jest to również
etap intensywnego rozwoju poznawczego dzieci. Bardziej jest to
związane z wewnętrznym rytmem rozwój owym oraz funkcją, jaką ojcu
przypisuje dziecko, niż z tym, co ten ojciec rzeczywiście umie czy
wie. I niezależnie od tego, co umie matka. Znam np. dom, gdzie matka
uprawia strzelanie, czyli bardzo męski sport, ma w domu mnóstwo
broni, a ojciec jest naukowcem, spokojnym domatorem w okularkach. A
mimo to, gdy dziecko osiąga pewien etap rozwoju, matka nie ma z tym
ojcem szans. Ich dzieci wyraźnie domagają się ojca. Ojciec po prostu
odpowiada na inne zapotrzebowanie dzieci niż matka.
WE: Matka jest po to, by uczyć dzieci, co to znaczy być kobietą.
Ojciec jest po to, by uczyć, na czym polega męskość. A wiedza, kim
jest kobieta, a kim mężczyzna, potrzebna jest zarówno synom, jak i
córkom.
- Ojcowie czasem lekceważą swoją rolę w wychowywaniu córek,
pozostawiając większą aktywność w tym względzie matkom. Tymczasem
ojciec w bardzo dużym stopniu determinuje życie córki. W czym to się
przejawia?
WE: Ojciec decyduje o preferencjach córki, jeśli chodzi o mężczyzn.
W przyszłości będzie ona szukać partnerów życiowych albo podobnych
do niego, albo takich, którzy są jego zaprzeczeniem. W jednym i
drugim przypadku ojciec zawsze będzie punktem odniesienia. Ojciec
uczy córkę, czego można oczekiwać od mężczyzny, a czego nie. Jeśli
córka, obserwując swojego ojca, dowie się, że po mężczyźnie można
się spodziewać chamstwa, to w przyszłości prędzej zgodzi się na to,
by ją traktowano po chamsku.
- Jak działa na dziecko układ, w którym na co dzień wychowywane jest
ono nie tylko przez ojca i matkę, ale jeszcze przez dziadków, którzy
chcą mieć dużo do powiedzenia w sprawie wnuczka. I wciąż wiedzą coś
„lepiej” od rodziców dziecka?
AS: Zdecydowanie źle.
WE: Jeśli dochodzi ze strony dziadków do pouczania czy wtrącania
się, to znaczy, że rodzice dziecka wciąż nie odseparowali się od
swoich rodziców i cierpią na brak dojrzałości. Może się to
przejawiać nie tylko w uległości, ale i w ciągłych kłótniach
dorosłego dziecka ze swoim rodzicem. Jeśli tą relacją wciąż rządzą
silne emocje, to znak, że nadal jesteśmy od swoich rodziców
emocjonalnie zależni. Odpowiedzialnością rodziców małego dziecka
jest takie ustawienie relacji w rodzinie, żeby każdy znał swoje
miejsce. Również dziadkowie. Bez względu na uczucia, którymi ich
darzymy, i wszelkie zasługi powinni wiedzieć, że nie mają prawa
ingerować bezpośrednio w proces wychowawczy. Choćby dla dobra
dziecka i swoich wnucząt.
- Oczyma wyobraźni widzę pełne dobrych chęci babcie, które słysząc
to, oburzają się - a co w tym złego, że powiem córce „jak ty ubrałaś
swoje dziecko”, jeśli uważam, że nieodpowiednio je ubrała!
AS: Dziecko, żeby dobrze funkcjonować, potrzebuje jasnej wiedzy, kto
jest kim w jego otoczeniu i kto ma jakie uprawnienia. A babcia,
która wie wszystko najlepiej, często zwraca się w ten sam sposób do
wnuczka i jego matki, czyli swojej córki, i oboje traktuje jak
dzieci. Bo formalnie rzecz biorąc, to są jej dzieci. Ale taki brak
rozróżnienia robi dziecku straszne zamieszanie w głowie: skoro mama
tak samo musi się tłumaczyć i słuchać babci jak ja, to kto tu jest
rodzicem, a kto dzieckiem? Małe dziecko na początku reaguje
zakłopotaniem, zagubieniem. Ale im dziecko starsze, tym sprawniej
uczy się tym układem manipulować. Bardzo skrupulatnie wykorzystuje
te zależności: skarży się babci na ojca, ojcu na babcię, albo mówi,
że babcia ma w jakiejś sprawie określone zdanie, wiedząc, że
niechętny teściowej ojciec natychmiast stanie w opozycji.
- Dziecko uczy się przy okazji, że manipulacja jest o wiele
skuteczniejszym sposobem w relacjach z bliskimi niż szczery kontakt.
AS: Taki jest rezultat. Ale dziecko zachowuje się tak nie dlatego,
że jest złe czy głupie, tylko że jak większość dzieci automatycznie
działa na zasadzie potencjalizacji przyjemności i eliminacji
sytuacji nieprzyjemnych. Dziecięce manipulacje między dorosłymi są
instynktowne i pozaświadome. Zupełnie niewykalkulowane. Często
słyszę od rodziców, że ich dziecko ma zły charakter, bo za ich
plecami coś knuje. A dziecko jest tak naprawdę Bogu ducha winne. To
sytuacja uczy je takiego zachowania, sytuacja tworzona przez
dorosłych.
WE: Dziadkowie są często bardzo zachłanni na wnuki. Próbują je
zagarnąć emocjonalnie. W zdobywaniu względów wnuków często posługują
się metodą dewaluowania rodziców. Rozgrywają niedokończone sprawy ze
swoimi dorosłymi dziećmi w sercach i umysłach wnuków. Rodzice nie
powinni na to pozwalać. Dla ich dziecka oglądanie tego, jak tatuś
czy mamusia nie potrafią sobie emocjonalnie poradzić ze swoimi
rodzicami, jak dają się upokarzać „dla świętego spokoju”, jest
raniące. I podważa rodzicielski autorytet. Dlatego emocjonalne
uniezależnienie się od własnych rodziców uważam za jeden z
podstawowych rodzicielskich obowiązków.
- Dewaluacja może być nie tylko psychiczna, ale bardzo konkretna.
Czasem dziadkowie wykorzystują fakt, że ich dzieci wraz z wnukami
mieszkają u nich. I przy najmniejszym przejawie oporu używają
argumentu typu: „W tym domu obowiązują takie zasady, jak wam się nie
podoba, to drzwi są otwarte”. A ich dorosłych dzieci w danej chwili
nie stać na wyprowadzenie się.
AS: W takim układzie na pewno nie ma mowy o prawidłowym rozwoju
dzieci. I rodzice muszą to sobie bardzo wyraźnie powiedzieć. Więc
jeśli jest jakakolwiek szansa na separację, choćby kosztem
mniejszych wygód, skromniejszego życia, to należy z tej szansy
skorzystać. Bo nawet jeśli utrudni ona rodzicom życie na poziomie
egzystencjalnym, to wyjdzie na dobre wszelkim relacjom w tej
rodzinie, a przede wszystkim dzieciom.
- Jakie jeszcze sytuacje między ojcem i matką zachęcają dzieci do
manipulacji?
WE: Wszystkie, w których między ojcem i matką pojawia się
rywalizacja o uczucia dziecka. Taka rywalizacja wszystkich z góry
skazuje na przegraną — i rodziców, i dziecko. Sytuacje tego typu
pojawiają się wtedy, gdy rodzice są niedojrzali, czują
się niepewni, mają zaburzone poczucie własnej wartości. Rywalizują o
uczucia dzieci, by się podbudować. Obojgu strasznie zależy, żeby być
dla dziecka tą najważniejszą osobą. Tym samym tracą z oczu interes
dziecka, a widzą przede wszystkim własny. Nic dobrego z tego wyjść
nie może. Dziecko szybko się orientuje, że nie chodzi o to, by ono
czuło się kochane, tylko żeby ono wybrało któregoś z rodziców. Czuje
się wtedy z własnymi rodzicami jak z dziećmi, które może łatwo
skrzywdzić. Początkowo kombinuje, co tu zrobić, by oboje byli
zadowoleni. Ale z czasem uczy się, że na tym układzie można robić
dobre interesy.
- Albo ustawia się po stronie jednego z rodziców, najprawdopodobniej
tego jakoś tam silniejszego, który daje mu poczucie bezpieczeństwa.
Ale jako całość taki układ rodzinny rzeczywiście jest raczej
katastrofą.
AS: W niektórych domach bywa też tak jak w dowcipie: „Kto tu rządzi,
do cholery?!” — pyta mąż. I po chwili, napotykając na kamienne
spojrzenie żony, mówi: „No co, zapytać się nie można?”. Zatem ktoś
coś pozoruje, coś tam usiłuje, ale niekonsekwentnie. Dziecko jest
świadkiem domowych przepychanek, nieustannej próby sił. A ponieważ
dzieci są znakomitymi obserwatorami takich sytuacji, natychmiast
wykorzystują wszystkie luki w stosunkach rodzic— rodzic. Jeżeli
między rodzicami nie ma podstawowych ustaleń co do tego, kto w
pewnych sferach za co odpowiada, to dziecko na pewno zacznie to
wykorzystywać.
- Co rozumiesz w tym kontekście przez „wykorzystywanie”?
AS: Wyobraźmy sobie następującą sytuację. Dziecko, które wie, że
ojciec chętnie ustawia się w opozycji do matki „dla zasady”, pyta
matkę, czy może iść na podwórko. Ona mówi, że nie, bo matematyka
czeka. Dziecko idzie więc do ojca i pyta, czy może iść na podwórko,
bo mama powiedziała, że nie. Efekt bardzo często jest zgodny z
oczekiwaniami. Ojciec mówi: „A czemu nie, idź, jak chcesz”. Dziecko
wraca więc do matki i oznajmia, że tata mu pozwolił. I zaczyna się.
Matka rzuca się na ojca: „Czemu jej pozwoliłeś, przecież
matematyka!”. „A co tam, niech się dziecko pobawi!” - ripostuje mąż.
Żona na to: „Jesteś kompletnie nieodpowiedzialny!”. „A ty jesteś nie
do życia!” — krzyczy mąż. Itp. Sprawa dziecka schodzi na plan
dalszy, teraz rodzice dowalają sobie. Dziecko tymczasem idzie na
podwórko, bo jeden rodzic
powiedział „tak”, i to już jest jego problem, żeby sobie poradzić z
tym, który zabronił.
- Ale przecież wyjściowo mamy tu spór, a twierdziliście wcześniej,
że spór przy dziecku jest budujący. Jak ta sytuacja mogłaby się
potoczyć, by miała jakiś pozytywny sens dla dziecka?
WE: Na pewno dziecko nie powinno wyjść na podwórko, zanim spór nie
zostanie rozstrzygnięty i rodzice nie uzgodnią jakiegoś wspólnego
stanowiska.
AS: Poza tym ważne jest, żeby płaszczyzna rodzicielskiego
porozumienia była osiągana w sposób uprzejmy. Nawet silne emocje nie
powinny eliminować szacunku dla drugiej strony. W uczciwym sporze
nie wolno lekceważyć cudzych argumentów ani odpowiadać na nie
deprecjacją, tak jak w cytowanym przeze mnie dialogu.
- Idea nieskończonego uprzejmego dialogu jest bardzo szczytna, ale
weźmy pod uwagę realia: brak czasu, pośpiech, gorsze samo poczucie
rodziców, poirytowanie sprawami pozadomowymi. Czasem trudno stanąć
na wysokości zadania.
AS: Nie chodzi o to, by każdą najdrobniejszą sprawę dyskutować w
nieskończoność. Można się np. podzielić odpowiedzialnością za jakieś
sfery życia. Znam takie domy, gdzie za jakąś dziedzinę odpowiada
matka i jeśli ona mówi „nie”, to ojciec też mówi „nie, skoro mama
tak uważa”, respektując rodzicielską umowę. Ale w innej dziedzinie
decydujące jest zdanie ojca i matka też je szanuje. I jeśli tylko
rodzice się tego trzymają, to dziecko rozumie zasady, które
obowiązują w domu, i im się podporządkowuje.
WE: Ale jeśli dziecko poczuje się niesprawiedliwie potraktowane
przez jednego z rodziców, to powinno wiedzieć, że może przyjść do
drugiego z prośbą o pomoc. To wcale nie musi być manipulacja, jeśli
dziecko powie: „Porozmawiaj o tym z mamą czy tatą, wytłumacz jej, że
nie ma racji, może da się coś zrobić”. I jeśli ojciec idzie do matki
lub na odwrót, żeby się uczciwie wspólnie zastanowić, czy podjęta
decyzja nie krzywdzi dziecka, to jest w porządku.
AS: Taka sytuacja jest nawet szczególnie cenna wychowawczo, o ile
tylko rodzice staną na wysokości zadania i potraktują ją właśnie
jako rozmowę o dobru dziecka, a nie wzajemną rozgrywkę pod hasłem
„kto postawi na swoim”. Bo jeśli dziecko w ogóle jest w stanie
zwrócić się z taką prośbą do rodziców, i ta prośba nie jest
napuszczeniem jednego rodzica na drugiego, to znaczy, że w domu
panuje otwarta komunikacja, wysoki poziom bezpieczeństwa i zaufania.
- W obu wariantach opisanych wcześniej sytuacji rodzice są w
opozycji do siebie, każde z nich wierzy, że racja jest po jego
stronie, więc się spierają. Wyjściowo oba scenariusze są podobne.
Gdzie przebiega subtelna granica, która sprawia, że rozwój jednego z
tych sporów oceniliście pozytywnie, a drugiego nie?
AS: Jeśli dajmy na to dziecko zwraca się do ojca z prośbą: „Mnie się
nie udało przekonać mamy, pomóż mi”. To ojciec w takiej sytuacji
może powiedzieć: „A co ona tam mówi, będzie na odwrót, nie przejmuj
się”. Ale może też zapytać: „No dobra, to jakie są twoje argumenty?
Mogę zostać rzecznikiem twoich interesów, jeśli mnie przekonasz, że
masz rację”. Granica przebiega między tymi dwoma wypowiedziami.
- A jeśli rodzic rozwiązuje sprawę tak, że w obecności partnera mówi
do dziecka: „Ja się nie zgadzam na twoje wyjście na podwórko, ale
nie wiem, co tata na to”?
AS: To jest niedobra sytuacja. Taka matka albo nie bierze
odpowiedzialności za swoją decyzję, albo sugeruje, że jej zdanie
jest mało istotne, albo daje do zrozumienia ojcu: „No, spróbuj tylko
mu pozwolić, to będziesz miał”. Bo jeśli jedno z rodziców mówi: „Ja
się zgadzam, ale zapytaj drugą stronę”, a druga strona mówi: „A ja
nie się zgadzam”, to dziecko staje wobec przykrego konfliktu. Musi
zlekceważyć zdanie jednego z rodziców, a tym samym uczy się, że w
tej rodzinie ktoś się mniej liczy. Jeśli matka nie jest pewna swojej
decyzji, lepiej żeby powiedziała: „Mam wątpliwości, porozmawiajmy z
ojcem”.
WE: Rodzice wcale nie muszą mieć identycznej odpowiedzi na pytania
dziecka. Byłoby dziwne, gdyby dwie indywidualności, dwa światy
zawsze mówiły jednym głosem. Ich dwa głosy mogą, a nawet powinny ze
sobą dyskutować i polemizować w obecności dziecka, ale nigdy nie
powinny ze sobą walczyć.
Rozdział 4
Własna korzyść czy poświęcenie
- Czy z perspektywy waszych gabinetów wielu rodziców pojmuje
wychowywanie dzieci w kategoriach poświęcenia?
AS: U nas bez wątpienia dominuje „poświęceniowy” model
rodzicielstwa, powiedziałbym, że nawet martyrologiczny. Wielu
rodziców czuje się zobowiązanych, by poświęcić wszystkie swoje dobra
na rzecz dziecka. Dość powszechne jest nawet przekonanie, że jeśli
rodzicom bardzo źle się układa, jeśli ich wzajemna relacja jest
toksyczna i raniąca, to i tak powinni ze sobą zostać dla dobra
dziecka. I istnienie takiego chorego układu rodzinnego,
podtrzymywanego przy życiu jakoby ze względu na interes dziecka,
jest często nadrzędne wobec szczęścia, czy w tym wypadku,
nieszczęścia rodziców.
- Podałeś od razu dość skrajny przykład wątpliwej jakości
poświęcenia. Ale to, że rodzic stawia dobro dziecka przed swoim, że
jest skłonny dziecku coś poświęcić, jest przecież wartościową
postawą.
AS: To zależy, jak się pojmuje poświęcenie. Nie zawsze poświęcenie
naprawdę oznacza dobro dziecka. Czasem tylko rodzicowi się tak
wydaje.
- Co masz na myśli?
AS: Matki uczone przez swoje matki takiej postawy, że kobiecie
obdarzonej rodziną nie wypada zadbać o swoje sprawy, zanim nie zadba
wpierw o sprawy dziecka, męża, domu. Ona jest na końcu i wtedy
dopiero jest wspaniałą Matką Polką.
- Co w tym złego, jeśli kobieta czerpie z takiej sytuacji
satysfakcję?
AS: Tylko jest pytanie, co się kryje za tą „satysfakcją”? Kiedyś
trafiła do mnie na terapię rodzina, w której pojawiły się liczne
kłopoty wychowawcze z dziećmi. Ta rodzina, gdy szła w niedzielę do
kościoła, a było to ważne dla nich wyjście, wyglądała tak, że
przodem szedł ojciec z dwoma córkami, elegancko ubrani, a za nimi,
gdzieś tak ze dwa metry dalej, szła matka w starym płaszczu. I ta
kobieta, jak się okazało, była bardzo dumna z tego, że tak
wyśmienicie dba o męża i dzieci. Nie przeszkadzało jej, że haruje na
okrągło i ciągle czuje się wykończona, że wygląda jak służąca tej
rodziny i tak też się zachowuje. A w każdym razie twierdziła, że jej
to nie przeszkadza. Ale skoro wszystko było takie piękne, to
dlaczego w tej konkretnej rodzinie starsza córka miała
niewiarygodnie autodestrukcyjne skłonności, mąż ciągle uciekał z
domu i pił, a młodsza córka była tak nieznośna i sprawiała tyle
kłopotów, jakby chciała tę umęczoną matkę jeszcze bardziej zmęczyć?
- Jaka jest twoja interpretacja?
AS: Otóż takie matki, wbrew temu, co deklarują, gdzieś w głębi są
bardzo niezadowolone ze swojego życia. Cierpią i w związku z tym
wpędzają swoje otoczenie w permanentne poczucie winy. Z jednej
strony heroicznie się poświęcają, z drugiej powtarzają: „Jaka ja
jestem zmęczona, jak mnie wszystko boli, a jeszcze muszę to zrobić,
a potem tamto. Patrzcie, jak ja się dla was poświęcam”. Takie matki
nic sobie nie kupują, „bo mąż i dzieci są ważniejsze”, ale
dostrzegają, że są szare, zaniedbane. I myślą sobie z żalem: „Ta
Iksińska to ma dobrze, może sobie pozwolić na różne przyjemności, a
ja? Ja nic, bo przecież najpierw jest Piotruś, potem Marysia, potem
mąż. I dla mnie już nie starcza”.
Ten model rodzi bardzo niedobre konsekwencje. Takie poświęcenie, po
pierwsze, najczęściej spotyka się z niewdzięcznością. Wszyscy są
poirytowani, mają dość męczeńskiej atmosfery. Najchętniej zwialiby
od tej umęczonej, zaharowanej matki na koniec świata i pooglądali
jakichś zadowolonych z życia ludzi.
WE: Męczeński syndrom sięga jeszcze głębiej. Sama decyzja posiadania
dzieci jest przez wielu rodziców przeżywana jako akt poświęcenia.
Niektórzy rodzice nie biorą odpowiedzialności za to, że po prostu
chcą mieć dziecko, że to jest ich pomysł, który zaspokaja ich ważne
potrzeby. Zachowują się tak, jakby w traktowaniu rodzicielstwa jako
uciążliwego obowiązku czy męczeństwa było coś bardziej szlachetnego.
„Mamy dzieci, bo powinniśmy mieć dzieci”, zamiast „Mamy dzieci, bo
chcieliśmy je mieć”.
- Przyjście dziecka na świat nie zawsze jest wynikiem świadomej
decyzji. Jak wiadomo, zdarzają się też dzieci niechciane.
WE: Ale to powinno pozostać sprawą rodziców. Nawet jeśli zostaliśmy
rodzicami w nie do końca wymarzonych okolicznościach, to nie mamy
prawa odgrywać się za to na dziecku, pokazując, jak potwornie musimy
się teraz przez nie męczyć. Jeśli matka da dziecku odczuć, że nie
przyszło na świat zgodnie z jej wolą albo że skomplikowało jej
życie, to je strasznie skrzywdzi. Taki bagaż może sprawić, że
dziecko będzie miało przechlapane do końca życia.
- To chyba ekstremalna sytuacja?
WE: Niestety nie. Bardzo często słyszę od swoich pacjentów o
matkach, które miały skłonność do wypominania dzieciom tego, że w
ogóle zdecydowały się je mieć. W głowie się nie mieści! Wcale nie
tak rzadko matki opowiadają swoim dzieciom o tym, jak strasznie
cierpiały w czasie porodu albo jak się namęczyły podczas karmienia.
Podkreślając swoje „męczeństwo”, dają sobie prawo, by wystawiać
dziecku za to rachunek. To bardzo niesprawiedliwe.
- No tak, trudno uznać, że dziecko miało jakikolwiek udział w tym,
że się pojawiło na świecie. W żaden sposób nie mogło świadomie
zadecydować, czy chce wejść w taką transakcję.
WE: Ale stawiane jest w sytuacji dłużnika. Wtedy z jednej strony
doświadcza zranienia, a z drugiej zaczyna bronić się przed
wpędzaniem w poczucie winy, myśląc na przykład: „A co mnie to
obchodzi, trzeba było nie mieć dzieci, jak nie chciałaś, a jak masz,
to się teraz męcz”.
AS: Nawet jeśli w końcu dziecko dojrzewa do buntu, to i tak czuje
się okropnie, patrząc na rodziców, którzy nie znajdują żadnej
radości w tym, że ono jest. Wyobraźmy sobie, jak może się czuć
człowiek, który swoje istnienie postrzega jako formę kary dla innej
osoby. Któremu najbliżsi dają do zrozumienia, że został stworzony,
by im obrzydzić życie, że nie jest dla nich żadną wartością, tylko
ciężarem.
WE: Mniej drastyczne od oznajmiania dzieciom, że nie były chciane,
ale równie szkodliwe jest ciągłe żądanie od dziecka wdzięczności.
AS: A dziecko nie zna takiego uczucia. Dla niego to, że matka
zaspokaja jego potrzeby, jest czymś naturalnym. Dziecko jest z
natury przekonane, że matka i ojciec są właśnie od tego, a nie że
robią mu jakąś szczególną łaskę. To, że matka robi mu śniadanie,
kupuje majtki, myje, jest dla dziecka oczywistością. I trudno mu
odmówić racji. Jeśli rodzic zaczyna sugerować coś w rodzaju:
„Popatrz, ile ja dla ciebie robię”, to dziecko najczęściej w ogóle
nie rozumie, o co chodzi.
Dlatego zawsze powtarzam potencjalnym rodzicom. Dziecko to jest
kompletnie nieopłacalna inwestycja, która nigdy się nie zwraca.
Jeśli myślicie o posiadaniu dziecka w takich kategoriach, że
będziecie z tego mieli jakieś wymierne korzyści, to z góry jesteście
skazani na rozczarowanie. 0 dziecku nie można myśleć w kategoriach
inwestycji.
- A im więcej wymuszeń wdzięczności, tym mniej autentycznej
wdzięczności, za to tym większa tendencja do ucieczki i buntu?
WE: Oczywiście. Żądanie wdzięczności nigdy nie wzbudzi wdzięczności.
Im więcej jej żądamy, tym mniej jej dostajemy. Stuprocentowo pewnym
efektem takich zabiegów jest natomiast poczucie winy. A poczuciu
winy zazwyczaj towarzyszy złość.
AS: Zupełnie zrozumiała. Wypominanie dziecku rodzicielskich
poświęceń przypomina sytuację, gdy ktoś do nas przychodzi z wekslem,
którego nigdy nie podpisywaliśmy, i żąda spłaty gigantycznego długu.
Co poczujesz? Przede wszystkim wściekłość, że ktoś cię wrobił. I
wiele dzieci żyje z taką wściekłością. A niewyrażona złość często
zmienia się w autodestrukcję. W skrajnych przypadkach dzieciom
przychodzi na myśl, żeby się usunąć, być jak najmniej zauważalnym,
czy nawet w ogóle zniknąć z życia. I w ten sposób ulżyć mamie.
WE: Wychowywanie dzieci na zasadzie egzekwowania długu daje okropne
efekty. Dzieci same z siebie są zdolne do wdzięczności. Ale tylko
miłość może ją wzbudzić. Nie ma innej możliwości. Ani miłości, ani
wdzięczności nie można zadekretować.
- Ale zdarza się i tak, że rodzice naprawdę się starali, kochali
swoje dziecko, a ono potem gdzieś od nich ucieka.
WE: Jeśli dzieci są niewdzięczne, to znaczy, że rodzice popełnili
gdzieś błąd i powinni doszukać się tego błędu w sobie. Dzieci
kochane kochają i czują wdzięczność, bo wdzięczność jest formą
miłości. Od swoich rodziców uciekają dzieci „używane”. I trudno mieć
do nich pretensje, że się ratują ucieczką.
AS: Takich fundamentalnych pretensji doświadczają nie tylko dzieci
niechciane, ale i te bardzo chciane. Powołane na świat, by załatwić
dorosłym jakiś problem. Na przykład zmniejszyć poczucie bezsensu,
samotności, pustki albo zażegnać kryzys małżeński. Zwłaszcza gdy
okazuje się, że dziecko jest, ale problem też nadal istnieje.
WE: A Bogu ducha winne dziecko „nie stanęło na wysokości zadania”.
AS: Dziecko nie może być lekarstwem na nic. Jeśli myśl o zrobieniu
dziecka rodzi się w chwili kryzysu małżeńskiego albo w poczuciu
pustki, to takie dziecko siłą rzeczy będzie traktowane
instrumentalnie od chwili poczęcia. Rodzice przydzielą mu misję
ponad jego siły.
- Czy taka motywacja często bywa źródłem rodzicielstwa?
AS: Bardzo często i prawie nigdy nic dobrego z tego nie wychodzi.
Dziecko nie ma nic wspólnego z kryzysem małżeńskim. Jego pojawienie
się nie zlikwiduje napięć i tarć między partnerami. To tak, jakby na
przeziębienie ktoś napił się mocnej kawy. Może mu skoczy ciśnienie,
ale gardło nie przestanie boleć.
WE: Dziecko nie jest lekarstwem na nic. Jeśli poczuje, że nie jest
ważne samo w sobie, tylko ma radzić sobie z problemem, który
przerósł dorosłych, to prędzej czy później się zbuntuje. Ale
jednocześnie w psychice takiego dziecka powstanie zapis, że całe
jego istnienie jest o tyle tylko uzasadnione, o ile czemuś służy.
Potem jako dorosły człowiek będzie głęboko przekonane, że nie
zasługuje na bezinteresowne uczucie zachwytu czy miłości, bo w jego
doświadczeniu coś takiego nigdy nie zaistniało. Nie będzie potrafiło
ani przyjąć, ani obdarować innej osoby bezinteresownym uczuciem, bo
nie będzie wiedziało, że coś takiego w ogóle jest możliwe.
AS: Mam przykre wspomnienie z jednej z praktyk zagranicznych. Otóż
kiedyś pewna pani doktor zaprosiła mnie do swojego pięknego domu,
gdzie było mnóstwo urządzonych ze smakiem pokoi, m.in. pokoik dla
dziecka. Jak tam wszedłem, to mnie zamurowało. To był dziecięcy raj:
piękne kolory, zabawki, cudnie to wszystko poukładane, dobrane. I
wtedy ta kobieta powiedziała: „Wie pan, ja się noszę z zamiarem
adopcji i już jestem zapisana, tylko czekam na córeczkę blondynkę”.
I pamiętam, że ten mój zachwyt w jednej chwili zamienił się w grozę.
Myślę, że nawet zwierzę tak potraktowane czułoby się nieszczęśliwe.
Dalmatyńczyk dokupiony do białych foteli w czarne kropki wyłby z
rozpaczy. Ludzie, którzy tak rozumują, powinni kupować sobie lalki,
a nie sprawiać dzieci.
WE: Nie znaczy to, że ludzie powinni mieć dzieci dopiero, gdy
uwolnią się od wszystkich swoich problemów, kompleksów i
neurotycznych potrzeb, bo wtedy prawo do posiadania dzieci mieliby
tylko głęboko oświeceni. My, ludzie, jesteśmy skazani na to, że
dzieci nam do czegoś służą. Dają nam radość, której potrzebujemy,
ciepło, poczucie, że jesteśmy komuś potrzebni. Ale tym bardziej
powinniśmy uważać, by dzieci nie służyły nam do załatwiania jakichś
konkretnych dorosłych problemów, bo to może zniszczyć ich delikatną
psychikę.
AS: Czymś naturalnym natomiast jest oczekiwanie, że dziecko nada
życiu, rodzinie, związkowi kobiety i mężczyzny inny sens
egzystencjalny.
WE: Ale wartość ma to wtedy, gdy ta potrzeba rodzi się z miłości, a
nie z kryzysu czy strachu przed rozpadem związku. Kiedy dwoje ludzi
dochodzi do wniosku, że chcieliby stworzyć coś wspólnego,
przekształcić swoją dwoistość w jedność, to taka motywacja jest
wspaniała. Najlepsza z możliwych. Chcieć mieć dziecko z tą konkretną
kobietą albo z tym konkretnym mężczyzną. Chcieć mieć dziecko z kimś,
a nie po coś. To dobry początek.
- Dobry początek to jednak tylko początek. Ciąg dalszy to planowanie
przyszłości dziecka. I tu czasem rodzi się konflikt między tym, co
rodzice uważają za korzystne dla dziecka, a tym, czego ono chce.
AS: Całkiem naturalne jest to, że jeśli ludzie planują dziecko, to
również projektują jego przyszłość. Zastanawiają się, kim ono
będzie, mają marzenia, tworzą cały projekt. Potem dziecko się rodzi
i musi się jakoś „dopasować” do tego projektu.
Kiedy taki projekt jest wspierający, a kiedy staje się balastem w
życiu dziecka?
WE: Wszystko zależy od tego, ile w takim projekcie będzie przymusu,
a ile zgody na odstępstwa od pierwotnych założeń.
AS: Istnieje ciekawa książka pt. Historia macierzyństwa, gdzie
opisano, jak na przestrzeni wieków małżeństwa arystokratyczne
płodziły dzieci w określonym celu. Taki potomek miał z góry
zaprogramowaną całą resztę życia, włącznie z tym, z kim się ożeni.
Odstępstwo od tych założeń w ogóle nie wchodziło w grę. Ten model
bywa wcielany w życie również dzisiaj, choć już rzadziej i nie na
taką skalę. Ale my mówimy raczej o snuciu planów wobec dziecka,
które są wyrazem troski i zainteresowania. Ja jestem zwolennikiem
takich planów, o ile tylko rodzic nie traktuje ich zbyt serio, zbyt
jednoznacznie. Bo wtedy zaczyna być niedobrze.
WE: Niebezpieczne przywiązanie do swoich projektów rodzicielskich
przejawiają zazwyczaj ludzi niespełnieni. Wtedy nie tyle chodzi o
świetlaną przyszłość dziecka, co raczej o to, by wypełniło ono za
rodziców misję, której sami nie podołali. Kiedy rodzice są w miarę
usatysfakcjonowani swoim życiem, to w ich projektach dotyczących
dziecka nie ma zawziętości. Na pierwszym miejscu stawiają dobro
dziecka, a nie leczenie osobistych frustracji. Dla takich rodziców
plany czynione wobec dzieci nie będą sprawą życia lub śmierci.
Pewnie coś dziecku zasugerują, ale jeśli będzie chciało dokonać
swojego wyboru, pójść własną drogą, nie zrobią z tego dramatu.
AS: Projekty tworzone przez kochających, zadowolonych z życia
rodziców mają charakter otwarty, dopuszczają możliwość zmian i
odchyleń.
WE: Są bardziej propozycją niż dyspozycją.
AS: W naszej kulturze na przykład dość częstym pragnieniem,
zwłaszcza debiutujących ojców, jest pragnienie posiadania syna. W
związku z tym przyszli tatusiowie często marzą, że będą mieli w
rodzinie, powiedzmy, słynnego piłkarza. Ale jeśli rodzi się córka i
te marzenia biorą w łeb, to wcale jej nie odrzucają, tylko
natychmiast modyfikują projekt i układają inny, dla córki.
WE: Najgorzej jest wtedy, gdy rodzice mają poczucie, że nie dostali
w życiu jakiejś szansy. I teraz dają tę „wymarzoną” szansę swojemu
dziecku, wraz z absolutnym obowiązkiem jej wykorzystania.
- To trochę tak, jakby dziecko zamiast przeżyć swoje życie, miało
jeszcze raz przeżyć życie swojego rodzica. Tylko lepiej, niż on to
zrobił.
WE: Dzieci takich rodziców są w poważnym niebezpieczeństwie. To
syndrom dość częsty wśród dzieci sfrustrowanych artystów, sadzanych
w trzecim roku życia przy fortepianie i zmuszanych do
wielogodzinnych ćwiczeń. „Żeby wreszcie wszystkim pokazały, żeby to
nazwisko w końcu wypłynęło”. Miałem na terapii kilkanaścioro
dorosłych dzieci nadambitnych rodziców. Nie dość, że zostały one
obrabowane z dzieciństwa, że od początku żyły w nie swojej bajce, to
w dodatku, gdy dochodziły do jakichś sukcesów w dziedzinie, w której
były tresowane, nie miały z tego żadnej przyjemności. Ich rodzice
owszem, byli dumni. Ale dla dzieci kończyło się to zazwyczaj jakąś
nerwicą, psychozą, narkomanią, załamaniem nerwowym albo przykrymi
objawami somatycznymi. Miałem na terapii pianistkę, której po prostu
ręce odmówiły posłuszeństwa. Pewnego dnia jej podświadomość doszła
do głosu w takiej formie, że dziewczyna dostawała skurczu w dłoniach
na sam widok fortepianu.
AS: Ale chciałbym podkreślić, że tego typu tresura nie ma nic
wspólnego z fantazjowaniem na temat przyszłości dzieci, co jest
jednym ze smaków rodzicielstwa. Jeśli rodzice potrafią czymś dziecko
zaciekawić, jeśli otrzymuje ono zachęty, sugestie, to niewykluczone,
że ku zadowoleniu wszystkich, z nim samym włącznie, za którąś z tych
sugestii pójdzie.
- Ale co innego wyobrażać sobie, jaką piękną będziemy mieli kiedyś
synową, a co innego zagrozić synowi wydziedziczeniem, jeśli jego
kandydatka na żonę nie pochodzi z „dość dobrego” domu.
WE: Rodzice są jak ogrodnicy, którzy kupują nasiona. Tyle że w
przypadku dzieci nie ma takich ładnych torebeczek, gdzie widać, co z
każdego nasionka wyrośnie, i instrukcji, jak się o to nasionko
troszczyć. Wszystko jest wymieszane, wsadza się rękę do worka i
bierze, co popadnie. Gdy rodzice zaczynają hodować swoje nasionko,
to mogą mieć marzenie, by wyrósł z niego dąb. Ale może się okazać,
że zasadzili bratek. I wtedy rodzic, który się uprze przy dębie,
będzie próbował z bratka zrobić dąb. A w rezultacie nie będzie ani
dębu, ani bratka. Wyhoduje jakąś hybrydę, coś bardzo
nieszczęśliwego. I skrzywdzi to nasienie. Mądry rodzic w takiej
sytuacji dowie się, jak hodować bratki, i zrobi wszystko, by jego
bratek był jak najbardziej udany.
AS: Dobry rodzic wspiera dziecko w tym, by zrealizowało w pełni swój
przyrodzony potencjał. Pomaga dziecku wydobyć ten potencjał.
- Sztywne projekty rodzicielskie nie są jednak wcale tylko pomysłem
sfrustrowanych rodziców. Takie presje zdarzają się też w tzw.
rodzinach z tradycjami. Znam pewien rodzinny klan dentystów, w
którym syn zapragnął wybrać się na studia humanistyczne. Jego
rodzice przeciwstawili się temu z ogromną stanowczością. „Jak to,
nie przejmiesz gabinetu?! To co ty chcesz w życiu robić! Chcesz być
nikim?!”.
WE: Mądry rodzic w takiej sytuacji powiedziałby raczej: „Czas
najwyższy, synu, żeby w naszej rodzinie pojawił się jakiś nie-
dentysta. Świat się nie kończy na borowaniu ludziom zębów i robieniu
forsy.
AS: W takich „dynastycznych” rodzinach dzieci często same z siebie
naprawdę chcą iść w ślady rodziców. Nasiąkają od małego atmosferą
środowiska, przejmują uzdolnienia. Wcale nietrudno je namówić do
podążania tymi samymi śladami. I to jest wspaniałe. Ale jeśli jakiś
potomek bardzo nie chce, to odradzałbym kontynuowanie tradycji
rodzinnej pod przymusem. Bo może się skończyć tak jak w przypadku
jednego z moim pacjentów. Otóż zjawił się u mnie pewien potomek
znamienitej lekarskiej rodziny, który niedawno sam skończył
medycynę. On nigdy nie miał najmniejszych wątpliwości, że będzie
lekarzem. Studia skończył z wyróżnieniem i od razu poszedł na staż
na oddział intensywnej terapii. I jak to na takim oddziale, któregoś
dnia karetka przywozi człowieka z ciężkiego wypadku. Wiadomo: kupa
mięsa, krwi i pogruchotanych kości. I ten chłopak opowiada mi o tym
tak: „Proszę pana, jak ja to zobaczyłem, to zwymiotowałem. I w tym
samym momencie zrozumiałem, że ja się nie nadaję na lekarza. Od tego
czasu boję się pacjentów. Zmuszam się na siłę, żeby w ogóle wejść do
szpitala. Wiem, że nie mogę być lekarzem, ale wiem też, że nie mogę
nim nie być, bo już nim jestem”. Wynikiem tej sytuacji była depresja
i chęć ucieczki od znienawidzonego teraz zawodu, z której zwierzył
się rodzicom, też lekarzom. A oni od razu uznali, że to jest problem
farmakologiczny. Zasugerowali, żeby udał się do psychiatry, wziął
odpowiednie leki i się nie wygłupiał.
WE: To bardzo ważny moment w życiu tego człowieka. Jeśli pójdzie za
radą rodziców, weźmie jakieś lekarstwa, to być może te najostrzejsze
lęki mu miną. Ale w ten sposób zaneguje coś podstawowego w sobie.
Odetnie się od swoich uczuć i wątpliwości, zacznie funkcjonować jak
automat. Wielu lekarzy wykonuje swój zawód na tej zasadzie. Żeby w
ogóle jakoś przetrwać w zawodzie, stają się zimni, odcięci od
emocji, traktują ludzi jak przypadki. Nikomu nie wychodzi to na
dobre.
- Nie wiem, czy rodzice tego faceta by się z tobą zgodzili. Ich syn
jest panem doktorem. Zrealizowali swój plan.
WE: Tylko jakim kosztem?
- Ale dla nich to też jest bardzo trudna sytuacja. Jeśli potomek tak
znamienitej rodziny lekarskiej porzuci medycynę, to w środowisku
wybuchnie skandal.
WE: Sytuacja jest trudna, ale rodzice tego człowieka muszą wiedzieć,
co jest dla nich ważniejsze — ich syn czy to, co powie środowisko.
Nie neguję tego, że dentystom często rodzą się dentyści i
fantastycznie jest przekazać synowi czy córce swój dorobek,
doświadczenie, prywatną praktykę. Ale jeśli się akurat nie urodzi
dentysta, to nie ma co robić z tego tragedii. Wielka
odpowiedzialność rodziców polega na tym, by zorientować się, jakie
nasionko wpadło im w ręce w tej kosmicznej loterii, i opiekować się
nim jak najlepiej.
Mit o synu marnotrawnym mówi o dziecku, które dzięki temu, że się
zbuntowało, wybrało swoją drogę i dojrzało, może powrócić do
rodziców i powiedzieć im: „Teraz chcę wam za wszystko podziękować,
bo jestem wolny, silny i mam swoje życie, które cenię”. To jeden z
ważnych aspektów archetypu dobrej relacji rodzic-dziecko.
- Chciałabym jeszcze wrócić do pytania postawionego w tytule
rozdziału: na ile pojawienie się dziecka musi oznaczać dla rodziców
zmianę dotychczasowego stylu życia, w tym poświęcenie
dotychczasowych przyzwyczajeń?
WE: Jestem przeciwnikiem myślenia typu: wszystko, co najlepsze w
życiu, mnie omija, bo teraz muszę wychowywać dziecko. Ale znam też
wiele nieszczęśliwych dzieci rodziców, którzy zamiast wychowywać
swoje potomstwo, dobrze się bawili. Byli tak zajęci zabawą i sobą
nawzajem, że nie zauważyli, iż są rodzicami, Ideał to oczywiście
rodzice, którzy są zadowoleni z życia, ale podejmują jednocześnie
obowiązki, rodzicielskie. Biorą pod uwagę fakt, że urodziło im się
dziecko, ale jest to dla nich fakt pozytywny. Nie coś, co im
przeszkadza żyć pełnią życia, ale coś, co ich zbliża do życia, co
czyni ich życie bogatszym i szczęśliwszym.
AS: Wielu klientów psychoterapii to rzeczywiście ludzie, których
rodzice bardzo dobrze się bawili i nie potrafili przestać. Ale
bardziej rozpowszechnionym problemem wydają mi się rodzice, którzy
mają skłonność do obarczania się poczuciem winy, kiedy robią coś
tylko i wyłącznie dla swojej przyjemności, coś, co nie służy
bezpośrednio dziecku ani domowi. Znam matki, które głupio się czują,
wychodząc na zwykłe pogaduszki z koleżanką, bo mają wtedy takie
myśli: „Marnuję czas, powinnam go spędzić z moim dzieckiem, czegoś
je nauczyć, pobawić się z nim, albo chociaż zrobić pranie”. Albo
mając wybór: pójść do fryzjera czy kupić dziecku kolejne klocki,
mówią: „A co tam moja fryzura” i zaniedbują siebie. A jeśli już
wybierają fryzjera, to czują się, jakby zrobiły coś podejrzanego.
- Uważasz to za istotny problem?
AS: Bardzo istotny. Jeśli matce jest potrzebne coś, co poprawia jej
nastrój, to nie powinna z tego rezygnować na rzecz dziecka. Bo jak
będzie miało sfrustrowaną matkę, która czuje się jak zaniedbany
kocmołuch, to najfajniejsze klocki będą mu na nic. Prędzej czy
później taka matka zacznie okazywać dziecku irytację, narzekać na
zmęczenie, nieświadomie obarczać je za nie winą. A dziecko nie chce
matki rozgoryczonej, zmęczonej, zrezygnowanej. Ten problem wygląda
niewinnie tylko na początku. Znam rodziców, którzy nie mogą sobie
poradzić z tym, że ich kilkuletnie dziecko zupełnie nie respektuje
ich praw i potrzeb. Na przykład przychodzi o każdej porze dnia i
nocy bez pukania do ich sypialni, w soboty i niedziele najchętniej o
szóstej rano. Nie przyjmuje do wiadomości, że oni czegoś mu nie mogą
załatwić. Wpada wtedy w histerię albo gniew. Skąd się to wzięło?
Otóż matka i ojciec wychowywali je dotąd w duchu, że rodzice są
wyłącznie po to, by zaspokajać jego potrzeby, choćby mieli stanąć na
głowie, zrezygnować ze wszystkich ważnych dla siebie rzeczy. I teraz
dla ich dziecka potrzeby rodziców nie są żadną wartością. Oni tak
strasznie zawsze się poświęcali, że sami oduczyli się o siebie dbać
i nie nauczyli tego dziecka. Rodzice muszą przyznać sobie prawo do
egzekwowania swoich potrzeb, bo inaczej wyprodukują małych
terrorystów.
WE: A drugą stroną medalu będzie narzekanie, że oni tyle swoich
potrzeb poświęcili, a dziecko jest takim egoistą. A przecież egoizm
dziecka nie wziął się z powietrza. To rodzice nauczyli je czuć się
pępkiem świata.
AS: W wiele takich błędów idealnie wpasowują się także lekarze.
Rodzice, jak w podanym przeze mnie przykładzie, męczą się np. tym,
że dziecko nie daje im spać, więc pytają swojego pediatrę, co z tym
zrobić. I często dostają prostą diagnozę, na przykład: „Państwa
dziecko jest nadpobudliwe, trzeba mu dać leki uspokajające”. I
rodzice idą w to jak w dym. Proste rozwiązanie problemu. Tylko że
problem tkwi gdzie indziej. W błędzie wychowawczym, a nie w
chorobie. Ludzie sobie nie zdają sprawy, ile małych dzieci w Polsce
bierze leki uspokajające albo środki nasenne z takich powodów. A to
są przerażające liczby!
- Nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, ale odnoszę wrażenie, że nasza
polska obyczajowość społeczna, choć stawia dziecko w centrum
zainteresowania, to jednocześnie nie ułatwia rodzicom życia.
WE: Z tego powodu Polska nadal jest w dużej mierze krajem
nieszczęśliwych, umęczonych matek, m.in. dlatego, że brakuje u nas
obyczaju, kultury umożliwiającej matce swobodne wychodzenie z
dzieckiem z domu. W restauracjach nie spotyka się wysokich
stołeczków dla dzieci. W budynkach mieszkalnych, nie mówiąc już o
gmachach użyteczności publicznej, brakuje wygodnych zjazdów dla
wózków. Nawet ze społecznym przyzwoleniem na nosidełka jest wciąż
kłopot. Wiele matek siedzi więc w domach z dziećmi, w poczuciu
odcięcia od świata. Myślę, że zupełnie niepotrzebnie.
Moje dzieci urodziły się w bardzo trudnym okresie stanu wojennego, w
dodatku nie mieliśmy szans na pomoc dziadków, bo albo już nie żyli,
albo byli zbyt chorzy, by zajmować się dziećmi, i paradoksalnie te
trudności okazały się dla naszych dzieci zbawienne. Z braku innego
wyjścia zabieraliśmy je wszędzie ze sobą. Jako niemowlęta chodziły z
nami nawet do kina. Kimały sobie w fotelu, a myśmy zaliczali film.
Nosidełka okazały się nieocenione, bo z wózkiem do wielu miejsc nie
moglibyśmy się dostać. Ale pamiętam częste i natarczywe uwagi
różnych osób, że co z nas za rodzice, skoro zamiast siedzieć z
dziećmi w domu, ciągamy je ze sobą po kinach, muzeach, kawiarniach i
znajomych. A my zabieraliśmy nasze małe dzieci nawet na imprezy i
prywatki. Dogadywaliśmy się z innymi rodzicami, którzy też mieli
dzieci, wyłączaliśmy z imprezy jakiś kąt i dzieciaki się w nim
bawiły. To był doskonały pomysł. Dzieciaki żyły tym, co my. Mogliśmy
to później im tłumaczyć, omawiać. Tworzyła się między nami dobra
więź, coś na kształt przyjaźni.
AS: Ja pamiętam to samo. Grupę młodych rodziców, którzy jednocześnie
fajnie się ze sobą bawili, ale i bardzo dbali o swoje dzieci. Czasem
miałem wręcz poczucie uczestniczenia w stadzie. I to było świetne
uczucie.
WE: Ale w odbiorze tzw. zwykłych ludzi te nasze wypady z dziećmi do
kina czy muzeum były czymś nagannym, budziły oburzenie. Czasem
wyglądało to na zemstę matek, które kiedyś do znudzenia nasiedziały
się z dziećmi w domu i teraz chciałyby, żeby kolejne pokolenia matek
i ojców męczyły się tak jak one. Dzisiaj niestety coraz bardziej
popularny jest taki model: matka siedzi w domu sama z dzieckiem, a
ojciec haruje od rana do nocy.
AS: Żeby zarobić na przepiękny wózek, a może też na przepiękny
samochód i przepiękny dom. Tylko że w międzyczasie wszyscy tak są
tym układem zmęczeni, że nie ma się komu z tych cudów cieszyć.
- Obaj już kilkakrotnie z entuzjazmem wspominaliście o nosidełkach.
U nas jednak zdecydowanie panuje kult wózka. Czy te dwa przedmioty
uosabiają dla was dwa różne podejścia do przeżywania rodzicielstwa?
AS: Coś jest na rzeczy. Nosidełko daje większą mobilność, a tym
samym większą swobodę. Można wszędzie wejść, swobodnie spacerować z
dzieckiem, ruszać się. Podczas mojego ostatniego pobytu w USA
widziałem nawet matki biegające z dziećmi umieszczonymi w specjalnie
skonstruowanych nosidełkach. Dziewczyna z walkmanem na uszach sobie
truchta, dba o figurę, formę, a maluch się rozgląda z zaciekawieniem
po parku i nic złego się nie dzieje. W kulturze amerykańskiej
nosidełka są o wiele bardziej rozpowszechnione niż wózki i myślę, że
to zdrowy objaw. U nas jednak od lat panuje moda na wózki. Im
większy, tym lepszy. Kosztuje to kupę pieniędzy, jest ciężkie,
wielkie, niewygodne, ale za to bardzo szacowne.
WE: Tymczasem dzieci są najszczęśliwsze i najbezpieczniejsze w
nosidełkach. Czują ciepło ciała rodzica, oddech, bicie serca.
AS: Wszystkie kobiety w kulturach plemiennych noszą dzieci przy
sobie w podobny sposób. To jest jak najbardziej zgodne z naturą.
Hinduski nie rozstają się z dzieckiem przez cały pierwszy rok życia,
nosząc je w specjalnych chustach. Dzieci są w nich tak ułożone, że
mają łatwy dostęp do piersi. Matka zajmuje się swoimi sprawami, a
niemowlę, kiedy tylko chce, samo sięga po jedzenie. Hinduscy ojcowie
również noszą dzieci w takich chustach. W Stanach też widuje się na
ulicach wielu ojców z dziećmi w nosidełkach. A w Polsce to rzadkość.
U nas mężczyzna nawet jakby chciał wyjść gdzieś ze swoim małym
dzieckiem, to się wstydzi, bo facet z wózkiem śmiesznie wygląda. A z
nosidełkiem nie ma głupich skojarzeń.
WE: Kultura nosidełek jest wspaniała. To naprawdę cudowne czuć tak
blisko swoje dziecko.
- Ale poza nosidełkami potrzebna jest też zmiana społecznego
nastawienia wobec rodziców z małymi dziećmi.
WE: Bardzo bym chciał, żeby matki w Polsce zrozumiały, że nie tylko
mogą, ale wręcz powinny wychodzić z małymi dziećmi z domu i
najnormalniej uczestniczyć w życiu. Zabierać je na zakupy, do kina,
do kawiarni, do przyjaciół. Do tego rzeczywiście niezbędna jest
społeczna akceptacja tego, że szkrab może się pałętać po restauracji
i nic złego się nie dzieje, że ma prawo rozpłakać się w sklepie i to
nie jest powód do linczu na jego matce.
- Tymczasem z jednej strony mamy politykę prorodzinną, a z drugiej
niezbyt sprzyjające macierzyństwu realia. Poczynając od tego, że nie
wiadomo, kiedy kobieta ma dziś urodzić dziecko, żeby nie czuła się
podejrzana. Pamiętam niezbyt życzliwe podejście do dziewczyn, które
rodziły na studiach. Sformułowanie: „Studia są po to, żeby się
uczyć, a nie rodzić dzieci” padało zarówno z ust wykładowców, jak i
przeróżnych pracowników socjalnych, przyznających stypendia i
akademiki. Teraz z kolei jedna z moich koleżanek, która urodziła
przed trzydziestką, usłyszała od swojej szefowej, w końcu też
kobiety, że „to jest nie w porządku!”. Notabene szefowa powiedziała
jej to, gdy zorientowała się, że kodeks pracy nie pozwala na
wyrzucenie kobiety w ciąży. Pracownice Centrum Promocji Kobiet
mówiły mi z kolei, że młode dziewczyny przy przyjmowaniu do pracy są
coraz częściej nakłaniane do podpisywania podań o zwolnienie, bez
wpisanej daty, na wypadek gdyby zaszły w ciążę. To wbrew prawu, ale
dziewczyny godzą się na to, żeby pracować.
WE: To straszne. Jak tak dalej pójdzie, to kto będzie rodził dzieci?
AS: No właśnie. A ja mam zupełnie inne spostrzeżenia z
amerykańskiego kampusu studenckiego. Chodziłem tam do kawiarenki, w
której pracowały studentki. I zdarzało się, że te, które miały
dzieci, obsługiwały z dziećmi w nosidełkach umieszczonych na
plecach. Ludzie się do tych dzieci uśmiechali, zagadywali. Nikt nie
interweniował u szefa, a szef, jak widać, godził się na taki stan
rzeczy. A więc można i tak, jeśli tylko jest dobra wola.
WE: Mądre firmy, które zatrudniają dużo młodych kobiet w tzw.
okresie rozrodczym, powinny tworzyć na miejscu miniprzedszkola,
gdzie matki mogłyby zostawić dziecko na kilka godzin i ewentualnie
wpaść do niego parę razy w ciągu dnia. Matki nie traciłyby kontaktu
z dziećmi, a firmy miałyby cennych i wdzięcznych pracowników.
Po wojnie rodzice często zabierali do pracy swoje dzieci, bo nie
było gdzie ich zostawiać. Ten problem dotykał wszystkich, więc
ludzie byli bardziej tolerancyjni. Pamiętam, jak sam spędzałem całe
dnie u mojej mamy w pracy. Nie miała co ze mną zrobić, to mnie ze
sobą zabierała. Ja sobie coś rysowałem w kącie i nikt jej z tego
powodu z pracy nie wyrzucał.
- Dziś jest trudniej. Dziecko w miejscu pracy jest mile widziane
raz, jako ciekawostka. Ale matka, która pojawiałaby się ze swoją
pociechą regularnie, raczej miałaby problemy.
WE: Jeśli z wizerunkiem nowoczesnej firmy nie licują plączące się
pod nogami dzieci, to przecież można ten problem rozwiązać za pomocą
wynajętej opiekunki i jakiegoś pomieszczenia. Dla dużej firmy to nie
są żadne koszty.
AS: Widziałem takie rozwiązania w USA. Okazuje się, że tam firmie
opłaca się zatrudnić opiekunkę, by nie tracić doświadczonej,
znającej firmę pracownicy.
- U nas na razie panuje kult zasady, że nie ma ludzi
niezastąpionych. Na miejsce kłopotliwej matki z dzieckiem znajdzie
się prędko niekłopotliwa bezdzietna, która wprawdzie również może
zajść w ciążę, ale i na jej miejsce będzie wielu chętnych. Choćby i
mężczyzn, którzy, jak wiadomo, w ciążę nie zachodzą.
WE: Wiele nas jeszcze dzieli od normalności. System społeczny i
ekonomiczny nie zmieni się z dnia na dzień, ale to, co każdy rodzic
może zrobić, to walczyć z męczeńskim modelem macierzyństwa. M.in. z
takim, który przykuwa matkę do dziecięcego łóżeczka i nakazuje jej
siedzieć z dzieckiem w domu. To oczywiście nie rozwiąże wszystkich
problemów systemowych, ale może dać rodzicom więcej satysfakcji z
posiadania dzieci.
Pamiętam, jacy byliśmy szczęśliwy, gdy wyjechaliśmy nad morze z
naszym pierwszym synem, kiedy tylko skończył trzy miesiące. On też
był wniebowzięty. Został zanurzony symbolicznie w morzu, był z nami
na plaży. A myśmy nie mieli poczucia, że życie się dla nas zamknęło.
Z małym dzieckiem można przecież podróżować. Zwłaszcza teraz, gdy
tyle jest ułatwiających życie wynalazków — szelek, krzesełek,
wygodnych samochodów. Ale gdzieś wciąż funkcjonuje takie
przeświadczenie, że podróżowanie z dziećmi to męczenie dzieci, że
nosidełko to wyraz niedbałości o zdrowie i wygodę dziecka. To są
czyste brednie. Zawsze powtarzam, że dobrzy rodzice to rodzice
zadowoleni z życia.
AS: A ja się pod tym podpisuję obiema rękami, i dodaję — cokolwiek
robisz, matko, aby poprawić swoją kondycję, samopoczucie i
zadowolenie z życia, robisz to też dla swojego dziecka, bo ono
pragnie mieć matkę promienną jak słoneczko, a nie rozdrażnioną jak
zmęczony szympans.
Rozdział 5
Kochać czy wymagać
- Czy stawianie wysokich wymagań zawsze wychodzi dzieciom na dobre?
WE: Odpowiedź na to pytanie zależy od wielu okoliczności. Po
pierwsze, wymagania, które są oczywiście konieczne dla rozwoju
dziecka, spełniają konstruktywną rolę w jego życiu tylko wtedy, gdy
są stawiane w klimacie miłości. Jeśli dziecko nie czuje, że jest
kochane, to wszelkiego rodzaju zadania wymyślane przez rodziców
odbiera jako formę tresury. Po drugie, na różne wymagania jest różny
czas. W pierwszym roku życia nie wolno dziecku stawiać żadnych
wymagań. Nie można wtedy żądać od niego, by było cicho, nie robiło
kupy w majtki, by spało, gdy nam to jest na rękę itd. Niestety
niektórzy rodzice próbują egzekwować to wszystko od
kilkumiesięcznych dzieci. Pierwszy rok, co chciałbym bardzo
podkreślić, to czas najtroskliwszej opieki nad dzieckiem i
odpowiadania najszybciej, jak to tylko możliwe, na wszystkie jego
potrzeby.
AS: Przy okazji chciałbym obalić bardzo szkodliwy mit. Mianowicie
wielu wychowawców i rodziców wierzy, że jak małe dziecko płacze, to
należy je przetrzymać, bo wtedy się zmęczy, wyładuje, uspokoi i
zaśnie. Niektórzy jeszcze dodają, że mu to dobrze zrobi na płuca.
Otóż dziecku na nic nie robi to dobrze, wręcz przeciwnie, robi mu to
bardzo źle na wszystko. Bo w ten sposób dziecko nabywa nawyku
nazywanego syndromem wyuczonej bezradności. Uczy się poprzez własne
doświadczenie, że nie ma wpływu na zmianę sytuacji, że nic nie może,
że nic od niego nie zależy. I to pozostanie mu w psychice na całe
życie! Jest mu źle, więc się buntuje, płacze, sygnalizuje problem i
nic się nie zmienia. To przeżycie zostaje zapisane jako jeden z
pierwszych, fundamentalnych dla psychiki dziecka przekazów. Podczas
gdy najlepsze, co można w tej sytuacji dla dziecka zrobić, to
natychmiast zareagować na wysyłany przez nie sygnał. Jeśli płacze,
nawet w środku nocy, to trzeba do niego iść, przytulić je i
sprawdzić, czego mu brak. Mówię to z najwyższą odpowiedzialnością.
WE: A najlepiej nie iść, tylko mieć dziecko tak blisko, żeby można
było po nie po prostu sięgnąć, leżąc w łóżku.
- Wielu rodziców traktuje osobny pokój dla dziecka jako coś, co uczy
dziecko samodzielności, uniezależnia od rodziców.
WE: Osobny pokój jest dobry, tyle że od drugiego, trzeciego roku
życia. Wcześniej najlepszy wpływ ma bliskość fizyczna, która jest
dla dziecka lekarstwem na lęk, ból i samotność.
AS: Nawet gdy taki maluch cierpi na kolkę, to często przestaje
płakać nie wtedy, kiedy ból definitywnie mija, ale gdy matka go
obejmie. Od razu czuje ulgę, łagodniej znosi dolegliwość, w każdym
razie na tyle, że przestaje płakać.
- Znam przypadek chłopaka, który jako małe dziecko był posądzany o
„naturalną” skłonność do złości. Jego rodzice wymyślili na to taką
receptę, że kiedy zaczynał płakać, to zamykali go samego w pokoju,
aż się kompletnie uciszył. Najczęściej zanim do tego dochodziło,
wydzierał się tak straszliwie, że siniał ze złości. Kilka lat
później zachorował na astmę. Czy może istnieć jakiś związek między
tymi faktami?
WE: Naturalnie. Astma najprawdopodobniej została wywołana właśnie
spazmatycznym płaczem, na który nie było żadnej odpowiedzi. A
ponadto mógł potem czerpać wtórne korzyści z tej astmy. Dzięki niej,
najprawdopodobniej na tym chłopcu zaczęła skupiać się uwaga całej
rodziny.
AS: Wreszcie dorwał się do egzekwowania swoich praw! Wreszcie nie
był zostawiany sam sobie! Tyle że oczywiście robił to nieświadomie i
bez udziału swojej woli.
WE: Takie sytuacje z dzieciństwa są często treścią koszmarów sennych
dorosłych już osób. A to sygnał, że przez długie lata potrafią
niekorzystnie oddziaływać na ich psychikę. Ludzie traktowani w ten
sposób w dzieciństwie śnią jako dorośli, że dzieje im się coś złego,
że krzyczą, ale nie wydobywa się z nich żaden głos i nic nie mogą
zrobić. Albo próbują coś wstrętnego od siebie odsunąć i nie są w
stanie unieść ręki. Przypomina to koszmarne poczucie bycia duchem w
normalnej rzeczywistości, czyli kimś, kto może swoje życie i świat
jedynie biernie obserwować, bezsilnie poddawać się temu, co przynosi
los. To przykre przeżycia. Próbujmy ich swoim dzieciom zaoszczędzić.
AS: Koszmarne sny to tylko produkt uboczny takich doświadczeń. Ich
najgorszym skutkiem jest właśnie pasywna postawa wobec życia, która
rodzi wiele cierpień.
WE: Dlatego najchętniej wydrukowałbym ten fragment tłustym drukiem i
podkreślił:
Przez pierwszy rok życia dziecka nie ma mowy o wymaganiu
jakiejkolwiek dyscypliny ani przystosowywaniu dziecka do reguł życia
społecznego. Niemowlę nie jest istotą, od której można czegokolwiek
wymagać. Trzeba natomiast jak najszybciej zaspokajać jego wszystkie
pogrzeby. Wtedy powstanie człowiek wyposażony w zdrowy rdzeń, zdolny
do rozwoju, z silnym poczuciem bezpieczeństwa, własnej wartości i
autonomii.
Oczywiście zdarzają się sytuacje, w których nie da się natychmiast
zaspokoić każdej potrzeby dziecka. Ale warto przyjąć zasadę, że im
więcej niezwłocznie zaspokojonych potrzeb, tym lepiej.
- Ale niektóre podręczniki wychowywania zalecają coś innego. Np.
karmienie nie wtedy, gdy dziecko płacze, ale o określonych
godzinach, w regularnych odstępach.
WE: A jak dziecko płacze między wyznaczonymi godzinami, to już jego
problem? Takie zalecenia są szkodliwym nieporozumieniem. Każde
dziecko jest inne, ma inne potrzeby, jak więc można twierdzić, że
wszystkie dzieci chcą jeść, powiedzmy, co trzy godziny? Jedno chce
co dwie, a drugie co cztery. I należy te różnice respektować. Małe
dziecko, na które rodzic żywo i życzliwie reaguje, uczy się, że jego
potrzeby mogą być zaspokajane, jeśli wyraźnie je zasygnalizuje. To
pozwala mu uwierzyć, że ma w sobie moc sprawczą, że wiele od niego
zależy, że świat, w którym żyje, jest jego światem, bo go rozumie i
odpowiada na jego potrzeby, że dorasta w przyjaznym środowisku. To
zaprocentuje w przyszłości optymizmem, otwartością, wiarą w swoje
siły. I już we wczesnym okresie zrodzi między dzieckiem i rodzicem
dobrą emocjonalną więź.
AS: Istnieje jeszcze kilka innych szkodliwych mitów dotyczących
relacji z małym dzieckiem. Jeden z nich opiera się na przekonaniu,
że jak dziecko ma sucho i jest najedzone, to powinno spać i być
cicho. A to jest absurd. Dziecko ma swoje bardzo indywidualne okresy
aktywności, czuwania. I ważne jest, by wyczuwać ten rytm, a nie na
siłę usypiać niemowlę „dla jego dobra”. Jak dziecko będzie
potrzebowało snu, to zaśnie. Kolejny mit dotyczy jak najszybszego
stawiania dzieciom przeróżnych wymagań. Jest takie przysłowie:
„Czego Jaś się nie nauczy, tego Janek nie będzie umiał”.
W koślawym rozumieniu tego przesłania niektórzy nadambitni rodzice
zaczynają dzieci bardzo wcześnie uczyć siadania na nocnik, jedzenia
widelcem itp. Dla takich rodziców zmodyfikowałem tamto przysłowie i
w mojej wersji brzmi ono tak: „Czego Jaś się nie nauczy, tego Janek
nauczy się szybciej, łatwiej i mniej boleśnie”.
- Kiedy jest najwłaściwszy czas na uczenie
dziecka np. robienia porządków?
AS: W Polsce to jest wręcz jakaś obsesja. Ledwo dziecko stanie na
nogi, a już go uczą, żeby po sobie sprzątało. Tylko że dla dwu-,
trzylatka pojęcie „porządek” w dorosłym rozumieniu jest
niezrozumiałe. Dla małego dziecka nie ma takiej kategorii jak
porządek, bo każdy stan świata jest dla niego jakiegoś typu
porządkiem. Zanim ukształtuje się jego próg optymalnego porządku,
czyli taki stan, od którego człowiek uznaje, że jego otoczenie
wymaga uporządkowania, to upłynie jeszcze sporo czasu. Dlatego
uparcie powtarzam rodzicom: za dziecko przez pewien czas trzeba
sprzątać. Nawet jeszcze za czterolatka.
- W jakim więc momencie wymaganie od dziecka samodzielnego
sprzątania po sobie ma sens?
AS: Gdy jest już ono w stanie zrozumieć, czemu to służy, czyli gdy
doświadczy chociażby tego, że uporządkowanie rzeczy sprawia, iż
łatwiej można je odnaleźć. Ale żeby mogło to pojąć, musi wpierw
dojrzeć do tzw. rozumowania sekwencyjnego, czyli mieć co najmniej
pięć lat. Ta umiejętność polega na tym, że pięciolatek może przerwać
jakąś czynność, a po jakimś czasie do niej wrócić i ją kontynuować,
czego czterolatek najczęściej jeszcze nie potrafi, a trzylatek z
całą pewnością nie. Jak wyjmiesz niepostrzeżenie trzylatkowi zabawkę
z ręki, to on się rozejrzy, może zaprotestuje, ale za chwilę weźmie
drugą zabawkę i o pierwszej zapomni. A pięciolatek już nie. To są
fakty z psychologii rozwojowej, które warto wziąć pod uwagę, żeby
nie zaprzeczać rzeczywistości.
- Rodzice marzą też często, by ich dziecko jak najszybciej wyrosło z
pieluch. Ma je do tego zmobilizować m.in. sadzanie na nocnik. Kiedy
możemy zacząć to robić bez szkody dla dziecka?
AS: Trening czystości to jest kolejne wariactwo wielu polskich
matek. Niektóre zachowują się tak, jakby ścigały się w konkurencji
„czyje dziecko pierwsze wyjdzie z pieluch”. W związku z tym
spotkałem się już z sadzaniem na nocnik siedmio-, ośmiomiesięcznych
niemowlaków! A są to dzieci, które samodzielnie nie potrafią jeszcze
siedzieć!
WE: Rodzicom trudno to sobie wyobrazić, ale tak małe dziecko sadzane
na nocnik przeżywa tortury bolącego kręgosłupa i wstydu. Przecież
kilkumiesięczny szkrab w ogóle nie potrafi jeszcze kontrolować
swoich zwieraczy. A przedwczesne wymaganie tej umiejętności powoduje
napinanie się całego ciała, by tym wymaganiom sprostać. To napięcie
mięśniowe przechodzi potem w stan chroniczny. Bardzo często
dziewczynki sadzane przedwcześnie na nocnik cierpią przez resztę
życia z powodu nadmiernej kontroli pęcherza, polegającej na stałym
skurczu zwieraczy. Prowadzi to do częstych zapaleń dróg moczowych,
pęcherza, a także chorób narządów rodnych.
AS: Ze strony dziecka wygląda to tak, że otrzymuje ono od rodziców
nierozwiązywalne zadanie i jest na dodatek zmuszane, by mu sprostać.
Rodzice wcale tak łatwo nie ustępują. Są przekonani, że „sukces”
jest tylko kwestią czasu. Z dumą oświadczają: „Ja ją tego nauczę”.
Wierzą, że trzeba sadzać dziecko tak długo, aż to przyniesie jakiś
efekt. I sadzają. Umęczony tym maluch zaczyna w końcu łapać, o co
chodzi, bo nawet kurę można wytresować przy odpowiednio dużej
determinacji, tylko jakim kosztem? Pracowałem niedawno z dorosłą
pacjentką, która właśnie na tle treningu czystości we wczesnym
dzieciństwie miała permanentne uczucie, że się zmoczy. Już jako
dorosła kobieta nie mogła sobie z tym poradzić. Dręczył ją lęk i
wstyd. Strasznie się męczyła. Jej rodzicom pewnie nie przyszło nawet
do głowy, że problemem ich dorosłej córki może być jakiś nocnik
sprzed 30 lat.
- Podobny wyścig odbywa się też w dyscyplinie: czyje dziecko
szybciej stanie na własnych nogach. Co warto wiedzieć, zanim
zaczniemy skłaniać dziecko do chodzenia?
WE: Skłonność rodziców do ścigania się opiera się na założeniu, że
im wcześniej dziecko pokona jakiś próg, tym lepiej rokuje to na
przyszłość. Wszystkie te starania zazwyczaj wynikają z dobrej woli i
troski. Niektórzy rodzice, żeby ich dziecko lepiej rokowało, nie
czekają na to, aż samo usiądzie czy wstanie, tylko strasznie chcą mu
w tym pomóc. Wymyślają przeróżne ćwiczenia, którymi forsują kruche
ciałko niemowlaka, nieprzygotowane jeszcze do takiego wysiłku. W
rezultacie nóżki się krzywią, kręgosłup się wygina, pojawia się
płaskostopie.
- Ale dziecko stoi.
WE: Tylko że ma obciążenia psychiczne i fizyczne, z którymi będzie
się męczyło w przyszłości. Rodzice, choć chcieli dobrze, zrobili
dziecku niedźwiedzią przysługę. Dlatego zawsze radzę wszystkim mamom
i tatom: dajcie waszemu dziecku święty spokój. Wystarczy stworzyć mu
tylko okazję i przestrzeń, by się rozwijało, a ono na pewno z tego
skorzysta najlepiej jak można. W najbardziej odpowiednim dla swoich
możliwości momencie zacznie siadać, chodzić i kontrolować wydalanie
bez stresów i urazów.
AS: Rozwój każdego dziecka jest oparty na ścisłym biologicznym
programie, który w odpowiednim czasie włącza różne potrzeby i
proporcjonalne do nich umiejętności. Dzieci same dorastają do
różnych rzeczy i są w tym bardzo zindywidualizowane. Niektórzy
rodzice uważają, że jak nie będą popędzać dziecka, intensywnie go
stymulować, to ono się zapóźni w rozwoju. Albo że na przykład będzie
nieudolne fizycznie, jeśli oni nie zmuszą go do wstawania. A ono
samo zacznie wstawać w optymalnym dla siebie momencie.
- Z całą pewnością samo zacznie?
WE: Z całą pewnością. Mówimy oczywiście o zdrowych dzieciach. W
przypadku schorzeń czy upośledzeń może być różnie. Ale zdrowe
dziecko w najodpowiedniejszym dla siebie momencie usiądzie i
wstanie. Warto zaufać naturalnemu, indywidualnemu rytmowi rozwoju
dziecka.
AS: Rodzicom, którzy bardzo martwią się o tempo rozwoju swoich
dzieci, mówię: jeśli chcecie mieć sprawne ruchowo dziecko, to nie
wymyślajcie programów treningowych, nie wyznaczajcie, ile metrów ma
waszym zdaniem przemierzyć dziś, a ile jutro, tylko usuńcie poza
jego zasięg przedmioty dla niego niebezpieczne, opróżnijcie półki,
zabezpieczcie schody, parapety i dajcie dziecku święty spokój. Samo
nauczy się biegać, wspinać, skakać.
- Nie zawsze rodzicom zależy, by ich dziecko skakało, biegało i
robiło przy tym wiele hałasu. Niektórzy woleliby mieć tzw. grzeczne
dziecko, czyli niekłopotliwe, ciche, słuchające mamy i taty.
AS: To kolejny mit a propos tego, co jest dla dziecka dobre.
Grzeczne dziecko to sprzeczność sama w sobie. W sytuacji rodzica i
dziecka zawiera się oczywiście pewna sprzeczność interesów. Małe
dziecko chce badać otoczenie, naturalna jest więc dla niego
ruchliwość, dynamiczność, bycie w akcji. Rodzice, jak wiadomo, chcą
mieć głównie święty spokój, umożliwiający im zajęcie się własnymi
sprawami. „Grzeczne dziecko” jest więc przez nich bardzo cenione, bo
daje pożyć, niczego nie chce. Tylko że zbyt częste „bycie grzecznym”
pod wieloma względami jest dla dziecka niekorzystne. Po pierwsze
dlatego, że siedząc cicho w kącie, nie zaspokaja ono swojej potrzeby
eksploracji świata. Ma w związku z tym niedobór bodźców potrzebnych
do optymalnego rozwoju. Po drugie, grzeczne dzieci nie przykuwają
takiej uwagi rodziców jak niegrzeczne. Być grzecznym często oznacza
być zapomnianym. Bo jak dziecko grzecznie bawi się klockami, to
rodzice zajmują się swoimi sprawami. Ale jeśli ten sam dwulatek
wrzaśnie, zrzuci coś, to rodzice już są przy nim, już poświęcają mu
uwagę. A dziecko bardzo potrzebuje czuć, że rodzic zwraca na niego
uwagę. Jeśli małe dziecko jest ciche i grzeczne, to wydaje mi się to
raczej podejrzane niż optymistyczne.
- To dość rewolucyjna informacja.
AS: Chyba tylko dlatego, że uderza w fałszywe przeświadczenia. Warto
uprzytomnić rodzicom, że nie istnieje nic takiego jak grzeczne
dziecko. Jeśli dwulatek całymi godzinami siedzi cicho i nie sprawia
kłopotów, to należy się zaniepokoić, a nie cieszyć, bo to pachnie
zahamowaniami. Istnieje natomiast dziecko umieszczone w bezpiecznej
sytuacji, obdarzone odpowiednią dawką rodzicielskiej uwagi, które
dzięki temu staje się mniej kłopotliwe, niż mogłoby być. Moja dobra
rada jest taka: jeśli chcemy, by nasze dziecko było jak najmniej
kłopotliwe, to powinniśmy zwracać na nie uwagę właśnie wtedy, gdy
przez pięć minut grzecznie układa klocki, a nie tylko wtedy, gdy
szaleje.
- Jakie jest wasze zdanie na temat urządzenia zwanego kojcem?
Dziecko może robić, co chce, chodzić, biegać, a jednocześnie jest
bezpieczne.
AS: Bardzo nie lubię kojców. Wsadza się do niego dziecko w poczuciu,
że cokolwiek tam zrobi, nic mu się nie stanie i można lecieć do
swoich spraw. Dopóki dziecko nie zacznie ryczeć, nikt się nim nie
interesuje. A dla malutkiego dziecka takie opuszczenie jest okropne.
Lata po kojcu tam i z powrotem, jak lampart po klatce, i czuje się
opuszczone.
WE: Kojce są u nas dość popularne, ale ja też nie jestem ich
zwolennikiem. Za to jak dotąd zupełnie nie przyjął się u nas
wynalazek smyczy dla malutkich dzieci, który uważam za bardzo
pożyteczny. Wielokrotnie widziałem to w Holandii. Dziecko w
specjalnej wygodnej uprzęży jest trzymane przez matkę nie za rękę,
co mocno ogranicza jego ruchliwość, tylko na regulowanej
automatycznie smyczy. Efekt jest taki, że matka nie musi biegać za
ruchliwym z natury maluchem, ani, co gorsza, ciągle go pacyfikować,
tylko idzie swoim rytmem, a dziecko szaleje w swoim. Jego
spontaniczna żywotność nie jest ograniczana, ale jednocześnie jego
bezpieczeństwo jest pod stałą kontrolą. Matka w każdej chwili może
zablokować smycz lub ją skrócić.
- Widok malucha na smyczy może wzbudzać negatywne skojarzenia —
dziecko traktowane jak zwierzę. Rodzice, którzy by się na to
odważyli, naraziliby się na przykre komentarze.
WE: Zdaję sobie sprawę, że w Polsce widok dziecka prowadzonego na
smyczy nie byłby tolerowany. Za to spacyfikowane dziecko, które
wbrew swoim potrzebom i rozpierającej go energii drepcze u boku
mamy, trzymane kurczowo za rękę, jest mile widziane. A jak się
wyrywa, to wystarczy je zlać i kazać się uspokoić. Pytanie tylko, o
co nam chodzi? 0 to, by dziecko dobrze się prezentowało czy żeby
dobrze się czuło i prawidłowo rozwijało? Żeby było niekłopotliwe czy
swobodne i radosne?
AS: Ja też jestem pewien, że w Polsce matka z dzieckiem na takiej
smyczy wzbudziłaby zgorszenie. Za to matka lejąca swoje dziecko w
sklepie czy na ulicy z powodu tego, że nie może za nim nadążyć, to
widok ogólnie akceptowany. To jest kompletne postawienie sprawy na
głowie!
WE: Zastanówmy się, kiedy dziecko jest traktowane jak zwierzę. Czy
wtedy, gdy dzięki smyczy może swobodnie się poruszać, będąc
jednocześnie pod kontrolą opiekuna? Czy kiedy jest karane za swoją
naturalną aktywność, realizowanie zwykłej potrzeby ciekawości i
ruchu?
AS: Oczywiście każde urządzenie można źle i dobrze wykorzystać. Ale
jeśli smyczy nie używa się do krępowania dziecka, poniżania go czy
bicia, tylko do zapewniania mu większej swobody, to ten wynalazek
jest genialny. I wielka szkoda, że u nas jest on wciąż jeszcze
zupełnie niedoceniany i praktycznie nieznany. Nie chodzi zresztą o
to, że dziecko ma być na sznurku przez 24 godziny. Bo nie ma. Ale
jest to świetne urządzenie na przykład na spacer. Rodzice idą sobie
swoim krokiem alejką, a szkrab biega na prawo i lewo, skacze i
wszystkim jest dobrze. Na Zachodzie smycz jest słusznie doceniana i
nikt się tego nie wstydzi. Zachęcam rodziców do przełamania
społecznego tabu. Sami będą szczęśliwsi i na pewno szczęśliwsze będą
ich dzieci, które przestaną być na każdym kroku poskramiane i
uspokajane.
- To byłby prawdziwy przewrót.
AS: Mam stuprocentową pewność, że korzystny dla wszystkich. Uważam,
że należy zmienić całą naszą kulturę społeczną związaną z
wychowywaniem dzieci w kierunku większego uwzględniania ich
naturalnych potrzeb. Tu znów się powołam na moje amerykańskie
obserwacje. Otóż tam świat wokół jest dużo bardziej przyjazny
rodzicom niż u nas, w Polsce, choć pozornie to u nas panuje kult
rodzicielstwa i Matki Polki. Tylko jeśli nie daj Boże w polskim
sklepie dziecko zrzuci jakiś słoik, to natychmiast ktoś z obsługi
zruga Matkę Polkę i każe zapłacić za straty. A w USA nie ma o tym
mowy. W analogicznej sytuacji przyjdzie ktoś z obsługi, bez słowa
posprząta i przestawi słoiki. Taki incydent uznawany jest za
niedopatrzenie ze strony sklepu; po prostu nie można ustawiać
tłukących się rzeczy w zasięgu ręki dwulatka. U nas panuje jakaś
schizofrenia społeczna wokół wychowywania dzieci. Z jednej strony
wszyscy kochają dzieci i oddaliby im, co mają najlepszego, ale jak
nie daj Boże dziecko rozpłacze się w sklepie albo w restauracji, to
zewsząd sypią się karcące spojrzenia i uwagi: „Niechże pani wreszcie
je uspokoi! Niech pani coś zrobi z tym dzieckiem!”. I ci biedni,
przerażeni rodzice z napięcia i bezradności zaczynają lać te swoje
dzieci albo ograniczać do minimum wyjścia pomiędzy ludzi. A
właściwie dlaczego?
- No tak, karanie za naturalną spontaniczność nie ma sensu. Ale
ciągle jeszcze myślę o tej smyczy. W pierwszym odruchu sama poczułam
silny opór, choć wasze argumenty zaczęły mnie przekonywać. Ale czy
samo dziecko nie odbiera takiej smyczy jako coś upokarzającego?
WE: Nie, jeśli używa się jej zgodnie z przeznaczeniem. Smyczą nie
wolno dziecka karać. Można jej też używać tylko do pewnego momentu,
gdzieś między pierwszym a drugim rokiem życia, może jeszcze przez
część trzeciego, potem już nie. Trzylatek może uznać smycz za coś,
co ogranicza jego wolność. Poza tym to już jest wiek, gdy dziecko
musi nauczyć się respektowania komend typu: zatrzymaj się, chodź
tutaj itp. Ale te same oczekiwania w przypadku dwulatka nie mają
sensu, są przedwczesne i nierealistyczne.
AS: Tak samo jak oczekiwanie, że kilkulatek usiedzi cicho w jednym
miejscu przez dłuższy czas. To niewykonalne, bo cztero-,
pięcioletnie dziecko nie jest w stanie tak długo skontrolować swojej
potrzeby ruchu.
WE: Małe dziecko nie może nie biegać, nie skakać, nie dotykać, nie
hałasować. Oczywiście jeśli jest bezustannie strofowane, to w końcu
zamrze. Ale zostaje w ten sposób zahamowane na całą resztę życia.
Potem nawet w trakcie długiej i trudnej terapii nie udaje się do
końca „odhamować” takiego człowieka. Jego spontaniczność, naturalna
radość, witalność zostały bardzo wcześnie zduszone.
AS: Jeśli rodzic chce prawidłowo wymagać od swojego dziecka,
powinien nauczyć się prawidłowości jego rozwoju. Dowiedzieć się, co
leży w zakresie możliwości dziecka w danym wieku, a co nie.
WE: Tymczasem wiele podręczników o wychowaniu piszą ludzie, którzy
nie mają pojęcia o naturalnych procesach rozwojowych. Dotyczy to
zwłaszcza książek o odchyleniu medycznym, autorstwa lekarzy i
pielęgniarek, którzy skupiają się nie na tym, co jest najlepsze dla
dziecka, ale jak postępować z dzieckiem, by mieć z nim jak najmniej
kłopotów.
- Jakie jeszcze wymagania są przykładem niezrozumienia możliwości
dziecka?
AS: Choćby te, które biorą się z niewiedzy, ile dziecko w określonym
wieku jest w stanie zrozumieć. Dość częstym obrazkiem są matki,
które tłumaczą swoim maleńkim dzieciom długo i zawile, dlaczego coś
ma być tak, a nie inaczej. Te mamy bardzo się starają, ale nie
wiedzą, że dwuletnie dziecko jest w stanie efektywnie skupić uwagę
przez nie wiece niż 20 sekund. To jest niezaprzeczalny, naukowo
potwierdzony fakt. Po 20 sekundach uwaga dwulatka się rozprasza i
nie ma na to siły. Dlatego dzieci w tym wieku są w stanie pojąć
jedynie krótkie komunikaty w stylu: tego nie, to tak, można, stój. A
matka, która chce wytłumaczyć synkowi, żeby omijał wielkie kałuże i
zaczyna od słów: „Oj, zobacz, jak ubłociłeś buciki, a wiesz, że
potem mamusia musi je czyścić i czyścić, a i tak zostają plamy, więc
następnym razem jak będzie kałuża, to już w nią nie wchodź” itd.
itd., nie ma szans. Już po pierwszym przecinku dziecko zaczyna się
wiercić, patrzy w niebo, nie rozumie, o co jej chodzi i z coraz
większym zniecierpliwieniem czeka, aż matka skończy. Dlatego w
każdym sensownym podręczniku o wychowaniu dzieci powinno być
napisane: „Do małego dziecka mów krótkimi zdaniami, bo tylko wtedy
ma ono szansę cię zrozumieć”.
- A czy tak wychowywane dziecko nie będzie bardziej prymitywne
myślowo, niesprawne werbalnie? Czy będzie zdolne do formułowania
złożonych sądów?
AS: Będzie, tylko w swoim czasie. Pewnego dnia przyjdzie taki
moment, gdy dziecko na prosty komunikat „tak, nie”, odpowie
pytaniem: „A dlaczego nie?”. I to będzie sygnał, że potrzebuje
wyjaśnień, że zaczyna rozumieć bardziej skomplikowane zależności.
Dobrze jest z kolei nie przegapić tego momentu i nie pozostać w tyle
za dzieckiem. Ale do trzeciego roku życia, a często i po trzecim,
dziecko tak nie zapyta. „Dlaczego?” to nie jest jeszcze pytanie z
jego świata.
- Sporo się nazbierało tych chybionych wymagań, a lista pewnie wcale
nie jest zamknięta.
AS: Dołączyłbym do niej jeszcze oczekiwanie, że małe dzieci będą
wobec siebie szarmanckie i kulturalne. Podczas gdy one na ogół się
szarpią, wyrywają sobie rzeczy, popychają się i z punktu widzenia
prawidłowego procesu rozwojowego to jest całkiem zdrowy objaw.
WE: To ważna faza rozwojowa, związana z zaznaczaniem swojego
terytorium i bronieniem go, poznawaniem swojej siły. Dziecko musi
przez to przejść. W swoim czasie jego zaborcze, „niegrzeczne”
zachowania miną. Przyjdzie moment, gdy samo z siebie będzie zabawki
rozdawać. Ale rodzice nieświadomi, że dziecko musi zaliczyć taką
fazę, obawiają się czasem, że jak nie poskromią „egoizmu” małego
Jasia, to wyrośnie im potwór. Wbrew pozorom zachowanie Jasia to nie
jest egoizm, tylko kształtowanie poczucia własnej mocy. I dobrze,
jeśli dziecko nauczy się walczyć o swoje, nabierze przekonania, że
może coś zdobyć, obronić, nagromadzić. Dopiero wtedy, gdy się
przekona, że to potrafi, chętnie podzieli się tym, co nagromadziło.
AS: Ale jeśli przedwcześnie skonfrontujemy dziecko z jakimiś sądami
moralnymi przez duże M, tłumacząc mu, że zabieranie Oli łopatki to
grzech, najpewniej wyprodukujemy w nim jakieś potworne poczucie winy
i zahamujemy jego zdolność do tego, by w przyszłości zawalczyć o
swoje. Zgadzam się, że dobre wychowanie jest dobre, ale na pewno nie
w piaskownicy i nie w wieku dwóch, trzech lat.
- Ofiarami takich pacyfikacji częściej padają chyba małe
dziewczynki. Chłopcy dostają znacznie więcej przyzwolenia na walkę o
swoje niż one.
WE: Tak to wygląda. W psychice tych dziewczynek pozostaje na zawsze
bezradność i pasywność. Jako dorosłe kobiety oddadzą wszystko tylko
dlatego, że ktoś chce wziąć. Nie będą potrafiły obronić siebie.
Pamiętajmy, że tępiąc naturalny dziecięcy instynkt walczenia o
swoje. nie wychowujemy mądrych, moralnych dzieci, tylko dzieci
przerażone, podporządkowane i bezbronne.
- A co z wspomnianymi przez Andrzeja sądami moralnymi przez duże M?
Kiedy przychodzi pora na uczenie dzieci zasad moralnych?
WE: Przedwczesne wymagania natury moralnej mogą przynieść więcej
szkód niż pożytku. Na przykład pomysł, by uczyć przedszkolaki o
grzechu, diable i pieklę, z punktu widzenia zdrowego rozwoju dziecka
jest całkowicie poroniony.
AS: Niestety czasem na tym tle robi się z dziećmi rzeczy
monstrualne. Niedawno sam interweniowałem w przedszkolu, w którym
katechetka powiedziała maluchom o jednym z ich kolegów: „Piotruś ma
złą duszę, opanował go diabeł i musimy się teraz wszyscy za
Piotrusia modlić”. Po tym wydarzeniu czteroletni Piotruś przyszedł
do domu, położył się do łóżka i oznajmił rodzicom, że już nie chce
żyć, bo ma złą duszę.
WE: Ja też miałem już kilka takich przypadków w terapii. Rodzice
zgłaszali się z małymi dziećmi, które nagle zaczynały mieć poczucie,
że noszą w sobie zło, że mieszka w nich diabeł itp. Rodowód tych
urojeń był zawsze bardzo podobny. Jakaś sugestywna opowieść o
smażeniu się w piekle, jakiś wykład o grzechu skierowany do
kilkulatków, których wyobraźnia z jednego słowa potrafi zbudować
cały niepojęty dla dorosłego świat koszmarnych fantazji, myśli i
przeżyć. Całkiem niedawno była u mnie babcia z wnuczką, która
zaczęła przeżywać straszliwy niepokój w związku „z diabłem, który w
nią wszedł”. Okazało się, że jak to się dzieciom i nie tylko
dzieciom często zdarza, kiedyś w złości pomyślała, że nie kocha
swojej mamy i że w ogóle byłoby lepiej, gdyby ta mama gdzieś
zniknęła. Po czym dowiedziała się na religii w przedszkolu, że takie
myśli podpowiada diabeł, który siedzi w człowieku. Resztę sobie już
sama dopowiedziała.
AS: Włos się jeży, gdy się widzi, jak za nauczanie takich maluchów
religii biorą się ludzie, którzy nie mają pojęcia o fazach
rozwojowych małego dziecka, o jego psychice, wyobraźni, o tym, jak
dzieci rozumieją to, co słyszą.
WE: Albo że tak dosłownie odbierają metafory. Niestety w głowach
wielu rodziców pokutuje archaiczne przekonanie, że dziecko jest z
natury złe, więc trzeba je jak najwcześniej umoralnić, bo inaczej
wyrośnie z niego potwór. Im wcześniej zlejemy je za zabieranie
zabawki koledze, im szybciej opowiemy o grzechach i piekle, tym
lepiej. A naprawdę okazuje się, że tym gorzej, bo zainstalujemy w
dziecku więcej lęków i zahamowań.
Jestem przeciwnikiem przedwczesnego wychowania religijnego i z całą
odpowiedzialnością twierdzę, że jeżeli rodzice chcą mieć zdrowe
emocjonalnie dzieci, zdolne przeżywać miłość, współczucie i radość,
to winni chronić swoje potomstwo przed wychowaniem religijnym w
przedszkolach. To absolutnie za wcześnie na odwoływanie się do
szatana, ogni piekielnych, grzechu śmiertelnego i wiecznego
potępienia.
AS: Dzieci są bezzasadnie traumatyzowane moralnie również w
późniejszym wieku. Na przykład zainteresowanie własnym ciałem,
zupełnie normalna, zdrowa i naturalna potrzeba rozwojowa, jest
często interpretowana jako grzech. A już powszechną panikę wśród
rodziców i wychowawców budzą zachowania erotyczne u dzieci. Nie
seksualne, bo seks to jest erotyka we dwoje. W tym sensie dzieci nie
mają życia seksualnego, ale mają życie erotyczne. I nie dlatego, że
są zepsute lub źle wychowane, tylko dlatego, że ich ciało zostało
tak skonstruowane przez naturę. Obrońcom różnych praw naturalnych
można bez cienia wątpliwości powiedzieć, że istnienie erotyki u
dzieci jest prawem naturalnym. Dla małego dziecka doznawanie pewnych
pobudzeń erotycznych jest czymś tak naturalnym, jak odczuwanie zimna
czy smaków. Jest jednym z wielu odczuć zmysłowych, z punktu widzenia
małego dziecka najzupełniej niewinnym.
- No to dochodzimy do straszliwego słowa „masturbacja”. Niby już
dużo o tym zostało powiedziane i napisane, ale u większości rodziców
ten problem chyba nadal wzbudza zakłopotanie. Nie wszyscy rozumieją,
dlaczego ich dziecko TO robi, i jak mają reagować?
AS: Z punktu widzenia fizjologii i psychologii różne formy
dziecięcej masturbacji są czymś normalnym, a nawet pożądanym. Dziwne
byłoby, gdyby dziecko badając swoje ciało omijało tzw. sfery
erogenne. Zwłaszcza że są to sfery wrażliwe. Nie ma w tym nic
grzesznego, wstrętnego ani zboczonego. Jest to fragment poznawanego
przez dziecko ciała, taki sam jak ręka czy nos. Ale przy dotknięciu
„tych” części dziecko naturalnie dokonuje odkrycia, że odczuwa inne
wrażenia, niż gdy łapie się za nos, i że są to wrażenia miłe. Oto
jest cała erotyczna wiedza dziecka.
WE: Natomiast rodzice, którzy odkryją, że ich maleńkie dziecko się
„tam” dotyka, często panikują i straszą dzieciaka, że to obrzydliwe
albo że sprowadzi to na niego jakieś straszliwe choroby. A maleństwo
jest równie przerażone, co skonsternowane. Nie może pojąć, dlaczego
jakiś fragment jego ciała jest inny, zakazany, gorszy. Co z nim jest
nie tak? I to właśnie rodzi chorobliwe zainteresowanie płcią i
nieprzewidywalne reakcje seksualne dzieci.
AS: Nie mówiąc już o sytuacjach, wcale nie rzadkich, gdy rodzice w
celu „umoralnienia” dwulatka, wiążą mu ręce albo biją po przyłapaniu
na „dotykaniu się”. To prosta droga do poważnych problemów
emocjonalnych i zaburzeń seksualnych w przyszłości.
WE: Zwłaszcza że z reguły dzieci, które często się onanizują, są
dziećmi zaniedbanymi emocjonalnie przez opiekunów. Robią sobie
dobrze, bo czują się odrzucone, niedotykane, zalęknione i napięte.
Próbują dostarczyć sobie brakujących im wrażeń i odrobiny komfortu.
AS: Znam chłopca, którego nakryto w przedszkolu na onanizowaniu się
w czasie leżakowania. Trudno w to nawet uwierzyć, ale ten dzieciak
został przez wychowawczynię napiętnowany publicznie przy innych
dzieciach. Na domiar złego pani dyrektor wezwała rodziców i zażądała
usunięcia dziecka „z tak niezdrowymi skłonnościami” z przedszkola,
żeby nie demoralizowało innych. Rodzice przyszli do mnie przerażeni,
że mają w domu zboczeńca. I długo musiałem im tłumaczyć, że nie
mają. Czy niektórym ludziom to się mieści w głowie czy nie,
powiedzmy sobie jasno i wyraźnie: Robią to wszystkie dzieci bez
wyjątku. Tylko większość szybko uczy się robić to w ukryciu. I
uważam, że to jest pozytywne.
- Co mówisz o masturbacji maluchom, którzy mają problemy na tym tle
z dorosłymi albo ze sobą?
AS: Jak trafiają do mnie dzieci przyprowadzane przez rodziców z
posądzeniem o zboczenie, to mówię im tak: „Przypomnij sobie, że
istnieją rzeczy, co do których ludzie umówili się, że nie będą ich
robić przy innych. Na przykład siusianie, robienie kupki. Żeby to
zrobić, szukasz specjalnego miejsca, nie wyciągasz ptaszka w sklepie
i nie siusiasz przy wszystkich. To samo dotyczy dotykania się tam,
gdzie to ci sprawia przyjemność. Po prostu nie rób tego przy innych
ludziach, bo to jest taka czynność, którą się robi w odosobnieniu.
Dorośli nazywają to czynnością intymną”.
- Do dzieci to trafia? Jestem ciekawa, jak reagują na taki wykład i
co z niego wynika?
AS: Otóż często mam od rodziców taką informację zwrotną: „Wie pan,
że po wizycie u pana problem zniknął”. A w rozmowie z dzieckiem
dowiaduję się, że robi to tak samo często jak przedtem, tylko nie
przy ludziach.
I w moim głębokim przekonaniu tak jest dobrze. Bo onanizm dziecięcy
nie jest niczym złym. Wytępienie go, po pierwsze, jest nierealne, a
po drugie, nie wiadomo, czemu miałoby służyć. Ale jednocześnie w
naszej kulturze jest przyjęte, że tego typu czynności intymnych nie
eksponuje się publicznie i trzeba nauczyć dziecko respektowania tej
normy.
WE: Ale dwu-, trzylatki są jeszcze za małe, by to pojąć. Dotykają
swoich narządów intymnych publicznie na takiej samej zasadzie, jak
dłubią publicznie w nosie czy drapią się publicznie po głowie. Ale
jak nagle dostaną za to po łapach albo dowiedzą się od rodziców, że
robią coś obrzydliwego, są tylko przerażone i dalej nie rozumieją,
o co chodzi.
AS: Zwłaszcza że rodzice potrafią reagować na dziecięcy onanizm
bardzo ostro. Agresja fizyczna, manifestacja wstrętu, to są bardzo
częste reakcje.
WE: Im ostrzejsza reakcja, tym większe prawdopodobieństwo, że
rodzicie sami mają problemy z seksualnością i rzutują własne chore
wyobrażenia na niewinne dziecko. Zrozumienie, czym erotyka dziecięca
różni się od dorosłego seksualizmu, jest bardzo ważne, bo chroni
dzieci przed obciążaniem ich naszymi własnymi seksualnymi
problemami. Tak już jest, że przerażeni własną seksualnością dorośli
mają z reguły większą skłonność do potępiania dzieci niż rozumienia.
Dlatego jeśli mamy tendencję do gromienia i oburzania się na
erotyczne zachowania naszych dzieci, to zamiast doszukiwać się w
nich grzesznych intencji, przyjrzyjmy się raczej sobie.
AS: Przykra prawda, ale prawda.
WE: Błąd takich interwencji tkwi już u ich podstaw. W samym
założeniu, że onanizm dziecięcy to zachowanie seksualne. Podczas gdy
jest on związany, oprócz opisanej powyżej potrzeby przynoszenia
sobie ulgi, z poszukiwaniem bezpieczeństwa, ze zwykłą dziecięcą
ciekawością, potrzebą poznawania siebie i swojego ciała. Dzieci nie
czynią rozróżnienia między tym, czym wypada się interesować, a czym
nie. Interesuje je wszystko. Chcą poznać wszystkie tajemnice i
możliwości świata, w którym żyją.
AS: Jeśli rodzicom zależy, by ich dzieci robiły to jak najrzadziej,
to powinni im zafundować jak najwięcej uwagi, stymulacji, bodźców ze
środowiska. I wtedy problem często znika sam. Jeśli dziecko ma do
wyboru zabawę w złodziei i policjantów albo onanizowanie się, to
zawsze wybierze złodziei i policjantów.
- Nieadekwatne wymagania nie kończą się na wieku trzech lat, choć
jest to wiek szczególnie ważny. W jakie pułapki chybionych oczekiwań
i wyobrażeń wpadają najczęściej rodzice starszych dzieci?
AS: W późniejszym wieku problemem bywają na przykład metody
realizowania przeróżnych ambicji edukacyjnych. Wiadomo, że potencjał
i chęć poznawcza małego dziecka, zwłaszcza od piątego roku życia, są
ogromne, więc wykorzystywanie tego czasu na uczenie dziecka języków
czy czegoś innego nie jest niczym złym. Małe dziecko uwielbia się
bawić słowami, uczy się niemal samo z siebie rymowanek, zagadek.
Jeśli więc w te jego naturalnie skłonności wplecie się obcy język,
to świetnie. Ale jeśli każe się mu zakuwać słówka, zapamiętywać
reguły gramatyczne, to ono będzie od tego uciekać i zacznie
traktować naukę jako przymus. I to skojarzenie może mu już zostać.
Zdobywanie wiedzy, również później, nie będzie dla niego żadną
satysfakcją, tylko ponurym obowiązkiem. W tym sensie złe podejście
może wywołać radykalnie odmienny efekt od zamierzonego.
WE: Nie można zabierać dziecku zbyt wiele czasu na naukę. Efektem
takiej przesady są dzieci przestymulowane i przemęczone. Rodzice
fundują im masę różnych zajęć rozwojowych, pozornie te dzieciaki są
w komfortowej sytuacji. Ale naprawdę często stoi za tym to, że
rodzice chcą sobie zdjąć z barków kłopot zajmowania się dzieckiem i
zepchnąć go na specjalistów od grania, malowania czy nauki języków.
Na dodatek często ścigają się w ten sposób z rodzicami innych dzieci
w wyścigu o to, kto jest lepszym rodzicem. Znowu na pierwszym planie
nie stoi interes dziecka, lecz ambicje rodziców.
- Gdzie przebiega granica między dobrymi i złymi sposobami
realizowania rodzicielskich ambicji?
AS: Przy bardzo dużej ilości zajęć rozwijających, kursów i sportów
nie ma czasu na kontakt z dzieckiem, bo ono cały czas ma jakieś
zadania do wykonania. Wtedy wychowanie zastąpione jest edukacją. A
to jest chora sytuacja. Powodem takiego podejścia do wychowania może
być np. poczucie winy rodziców. Zajęci, zapracowani, robiący duże
kariery dorośli miewają poczucie, że niezbyt często poświęcają swoim
dzieciom tyle czasu i uwagi, ile powinni. W związku z tym mają
skłonność do fundowania dzieciom różnych atrakcji „zamiast”. Czują
się bardziej w porządku, bo ich dziecko jest „zaopiekowane”. Znam
taką rodzinę, gdzie ojciec z matką codziennie dowożą dzieci w kilka
miejsc. Tu taekwondo, tam angielski, a gdzieś jeszcze flamenco i
łyżwy. Cała rodzina biega dzień w dzień, mając fałszywe przekonanie,
że jest super. Podczas gdy dzieci już od dłuższego czasu nie mają z
rodzicami kontaktu. A ojciec z matką sami sprowadzili się do roli
taksówkarzy. Wszyscy są zabiegani, nerwowi i nikt nie ma chwili na
spokojny kontakt.
- Mówiliście dotychczas o wymaganiach związanych z ambicjami
rodziców, edukacją, rozwojem dziecka. Ale jest jeszcze inna
kategoria wymagań — dotycząca uczuć, wzajemnych relacji. Tu też
niektóre oczekiwania wobec dzieci mogą być nieadekwatne. Czy np.
dziecko może być powiernikiem swoich opiekunów? Czy rodzic powinien
powierzać dziecku swoje problemy, trudne tajemnice?
WE: To również jest nadmierne wymaganie wobec dziecka. Taką
skłonność często mają porzucone przez partnerów matki, które nie
wytrzymują ciężaru samotności i szukają ulgi w kontakcie z
dzieckiem. Tylko że dziecko, pomimo najlepszych chęci, nie wie, co z
tym zrobić. Problem je przerasta. Czym innym jest powiedzieć
dziecku: „Dzisiaj boli mnie głowa, nie hałasuj tak”, a czym innym
opowiadać mu o swojej samotności, porzuceniu, nieszczęściu, wrednym
ojcu, który zdradził itp.
AS: Sam nie mogę czasem uwierzyć, gdy ze swojej praktyki dowiaduję
się, jak małym dzieciom rodzice, a zwłaszcza matki, potrafią się
zwierzać z ciężkich życiowych problemów.
WE: Niektórym rodzicom wydaje się, że dziecko jest tak małe i
bezrozumne, że nawet jak mu się coś takiego chlapnie, to po
pierwsze, nie wszystko pojmie, a po drugie, szybko zapomni. W
praktyce jest na odwrót. Dziecko wyczuwa emocjonalny klimat takich
zwierzeń, instynktownie rozumie, że to jest coś strasznie poważnego,
trudnego, ale nie ma pojęcia, co dalej z tym począć.
- Czy szantaż emocjonalny, czyli np. mówienie dziecku: „Jak nie
będziesz miał dobrych ocen, to tatuś sobie pójdzie” albo: „Jak mi
nie pomożesz, to przestanę cię kochać” może być narzędziem
egzekwowania rodzicielskich wymagań?
WE: Szantażowanie pozbawieniem miłości, czyli podstawowego uczucia,
które tworzy więź dziecko—rodzic, nigdy nie prowadzi do czegoś
dobrego. Dla dziecka miłość rodziców powinna być aksjomatem.
Cokolwiek by się działo, nawet z winy dziecka, powinno ono wiedzieć,
że nie naruszy to miłości, jaką darzą je rodzice. Nawet gdyby
popełniło zbrodnię, zostało ukarane i trafiło za kratki, powinno
mieć pewność, że rodzice zawsze będą je kochać, z tego prostego
powodu, że jest ich dzieckiem. Jako rodzice powinniśmy robić
wszystko, by dziecko czuło, że nasza miłość jest niepodważalna. A
jeśli ją kwestionujemy, i to w sprawach tak błahych jak stopnie, to
dajemy dziecku do zrozumienia, że nasza miłość jest mało warta, że
trzeba na nią zasługiwać i można ją stracić z byle powodu.
- Takie sformułowania przytrafiają się nawet bardzo kochającym
rodzicom, przez nieuwagę, niefrasobliwość, nieświadomość. Myślę, że
warto im pokazać, jaki niosą ze sobą komunikat.
WE: Niezależnie od intencji, skutki szantażu emocjonalnego w relacji
rodzic—dziecko zawsze są opłakane. Zamiast straszyć, lepiej zachęcać
dziecko pozytywnie, mówiąc np.: „Jak będziesz miał lepsze stopnie,
to sprawisz mi wielką radość”.
- A na ile dopuszczalnym środkiem mobilizującym jest zawstydzanie
dzieci: „Wstydzę się za ciebie, bo masz oceny jak matołek” itp.
WE: Powinniśmy raczej przyjrzeć się temu, czy nasze dzieci nie mają
powodów, by wstydzić się za nas. Jeśli rodzice nie przynoszą wstydu
dzieciom, to zazwyczaj dzieci nie przynoszą wstydu rodzicom.
Szantażowanie wstydem jest chwytem poniżej pasa. Lepiej informować
dzieci, że ich zachowania wzbudzają w nas określone emocje. Ale
pamiętajmy, że obowiązuje tu zasada wzajemności. Jeśli nam wolno
powiedzieć: „Czuję wstyd, gdy tak się zachowujesz”, to powinniśmy
dopuścić ewentualność, że jeśli jakieś nasze zachowanie wzbudzi w
dziecku wstyd czy protest, to ono też będzie nam to mogło oznajmić.
Ilu rodziców stać na to, by zaakceptować taki układ?
AS: Jak wynika z mojego doświadczenia, jednym z najbardziej
skutecznych sposobów motywowania dzieci jest po prostu prośba.
Podczas gdy wielu rodziców uważa, że prośba to jest coś poniżej ich
rodzicielskiej godności, i zaczynają od razu z grubej rury od
nakazów, zakazów i gróźb. Albo od osławionego „jeżeli”, które często
zapowiada szantaż. A przecież na bazie więzi, miłości rodzicielskiej
można normalnie powiedzieć do dziecka: „Mam do ciebie prośbę,
chciałbym, żebyś zrobił to czy tamto, zależy mi na tym, żebyś się
dobrze uczył, chciałbym być z ciebie dumny”. Ci, którzy naprawdę
kiedyś spróbowali tak rozmawiać ze swoimi dziećmi, wiedzą, że to
skutkuje. I to jest właśnie optymalna forma łączenia wymagań z
miłością.
Rozdział 6
Karać czy nagradzać
- Czy można sensownie wychować dziecko, mobilizując je tylko karami
albo tylko nagrodami?
AS: Nie sądzę. Trzeba stosować i to, i to.
- Domyślam się, że cała sztuka to właściwe proporcje i forma. Jak
rozpoznać, kiedy najlepszy efekt wychowawczy osiągniemy surowością,
a kiedy wspaniałomyślnością?
WE: Po pierwsze, zanim ukarzemy dziecko, powinniśmy sobie uczciwie
odpowiedzieć na pytanie, czy powodem tego, co nas oburza, jest
przewinienie dziecka, czy nasze niedopatrzenie. Niestety rodzice
często bezmyślnie karzą dzieci za swoje własne błędy, zdenerwowanie
lub zły nastrój. Po drugie, należy się wystrzegać machinalnego
sięgania po karę, zawsze gdy dziecko robi coś nie po naszej myśli.
Nagradzanie jest trudniejsze od karania, bo wymaga więcej uwagi,
wysiłku, inwencji. Ale z mojego wieloletniego doświadczenia
osobistego i terapeutycznego wynika jednoznacznie, że nagradzanie
daje znacznie lepsze skutki niż karanie.
- Co rozumiesz przez karanie dzieci za nasze własne niedopatrzenia?
WE: Wspominaliśmy już wcześniej o grzecznych dzieciach, które szybko
uczą się, że nie opłaca się być grzecznym, bo wszyscy o nich
zapominają. Zaczynają więc na różne sposoby rzucać się w oczy,
hałasując, psując zabawki. Wtedy są gorliwie karane, aż znowu się
uciszą. Gdyby jednak rodzice od czasu do czasu, gdy dziecko gdzieś
na boku spokojnie układa klocki, podeszli do niego i choćby przez
chwilę się z nim pobawili, to
nie musieliby dzieciaka karać. Obyłoby się bez krzyków, gróźb albo
lania. Efekt mógłby być taki sam. Dziecko byłoby grzeczne, ale nie
dlatego, że się boi, tylko dlatego, że czuje się kochane i ważne.
AS: Tymczasem rodzice, gdy dziecko czymś się cicho bawi, mówią do
siebie najczęściej: „Ty zostaw je teraz w spokoju, bo jak je
wytrącisz z tej zabawy, to zaraz się zacznie”. I w ten sposób
popełniają pierwszy błąd.
WE: Co się dzieje dalej? Maluch ostro pacyfikowany za młodu, bo
rodzice życzyli sobie, by „był grzeczny”, wyrasta na dziecko
zahukane i niepewne siebie. A tu nagle rodzice zaczynają mieć o to
do niego pretensje: „Dlaczego zachowujesz się jak oferma! Czemu nic
nie mówisz!” itp. Okazują mu dezaprobatę za coś, na co dziecko nie
ma wpływu, a co na dodatek jest ich własnym dziełem.
AS: Albo inna sytuacja. W domu nie ma żadnej książki, ojciec z matką
nic nie czytają i nagle mają straszne pretensje do dziecka: „Co to
ma być! Trója z polskiego! Co ty, matołem jesteś?! Dlaczego nie
czytasz lektur! Chcesz zostać analfabetą?!” itd.
WE: Gdy mowa o karaniu dzieci za winy rodziców, to zawsze przytaczam
pewną anegdotę. W piaskownicy chłopiec bije młodszego kolegę
łopatką. Na to przybiega tata, łapie synka, spuszcza mu lanie i
krzyczy: „Ile razy ci mówiłem, że nie można bić słabszych i
młodszych od siebie”. Ten ojciec najprawdopodobniej wrócił do domu z
przekonaniem, że przekazał synowi ważną lekcję. Nie zauważył, że
lejąc go, dał mu zapewne kolejną lekcję tego, iż słabszych bić można
i należy. Prawdopodobnie ten mały już nie raz dostał od ojca i po
prostu oddaje teraz innym dzieciom, tym, które nie są w stanie się
obronić. Tak uczymy dzieci tego, czego sami nie widzimy. Na tej
zasadzie nasze dobre intencje obracają się w swoje przeciwieństwo.
- Wspomnieliście wcześniej, że nagrody dają lepsze skutki niż kary.
Z moich obserwacji wynika, że wzmacnianie pozytywnych zachowań jest
u nas raczej zaniedbaną metodą wychowawczą. Co wy na to?
AS: Zdecydowanie, niestety tak. Podczas gdy wychowanie dzieci jest
właśnie kształtowaniem ich zachowania za pomocą wzmocnień.
Pozytywnych i negatywnych. I nie wiadomo dlaczego o tych pierwszych
tak łatwo zapominamy. W Polsce były prowadzone badania nad stylami
wychowania, stosowaniem tzw. pedagogiki nagród i pedagogiki kar. I
okazało się, że dominujący u nas wzorzec jest zdecydowanie bliższy
pedagogice kar. W polskiej mentalności o wiele bardziej
rozpowszechniona jest wiara, że jeśli wytknie się dziecku błąd, to
jest to korzystniejsze wychowawczo, niż jeżeli podkreśli się u niego
coś dobrego. Zarówno rodzice, jak i szkoła są więc nastawieni na
wytykanie błędów i karanie ich. W polskich rodzinach, a przede
wszystkim w polskiej szkole, pokutuje wciąż umysłowy przesąd, że
dziecko chwalone się demoralizuje, że przewraca mu się w głowie.
WE: Najtrudniej w procesie wychowawczym zachować umiar. Nie
przesadzić w żadną stronę. Przesadny krytycyzm sprawi, że dziecko
będzie niepewne siebie i swoich możliwości. Ale nie możemy też
nadmiernie go chwalić, zwłaszcza gdy nie daje do tego powodów. W
wychowaniu potrzebna jest konstruktywna krytyka i uznanie, czasami
nawet zachwyt, kara i nagroda, ale całą sztuką jest, by były one
realistyczne.
- Kiedy nagroda ma jednoznacznie większy sens niż kara?
AS: Zawsze gdy chcemy dziecko do czegoś zachęcić. Na przykład za cel
stawiamy sobie skłonienie dziecka do mycia zębów i ile razy ono
umyje zęby, tyle razy je chwalimy, uśmiechamy się do niego,
opowiadamy mu bajkę na dobranoc. Dziecko będzie lubiło tę czynność,
bo będzie z nią miało dobre skojarzenia — uśmiechnięty rodzic, miłe
słowa, bajka. A po jakimś czasie samo z siebie przyzwyczai się, że
dzień zaczyna się i kończy myciem zębów.
Ale wyobraźmy sobie tę samą sytuację w innym wariancie. Rodzic mówi
z surową miną: „Masz myć zęby! Jak się okaże, że tego nie robisz, to
porozmawiamy!”. Mycie zębów będzie dla tego dziecka opresją. Kiedy
rodzic będzie w pobliżu, to dziecko ze strachu wyciśnie trochę pasty
i poszoruje zęby dla świętego spokoju. Ale jak tylko nadarzy się
okazja, że rodzic będzie daleko, to o żadnym myciu zębów nie będzie
mowy. I trudno mówić wtedy o sukcesie wychowawczym.
- A w jakich okolicznościach ma sens sięganie po kary?
AS: Na przykład gdy chcemy dziecko oduczyć już istniejących
niekorzystnych zachowań czy nawyków. Ale tu też można stosować
płodozmian. Dobrze jest pamiętać, że w wychowaniu swoją rolę mogą
odegrać zarówno nagrody, jak i kary. W każdej sytuacji, jeśli tylko
są używane sensownie. Wiele zależy od świadomości i wyczucia
rodziców. Niestety, rodzice często stosują kary, które nie mają
szans być skuteczne, z których dla dziecka nie wynika nic oprócz
stresu.
- Co uważasz za kary nieskuteczne?
AS: Zakazy i represje, ponieważ repertuar takich kar jest zazwyczaj
bardzo ograniczony. Poza tym większość zakazów nie jest
konsekwentnie egzekwowana albo może być egzekwowana tylko do pewnego
momentu. A co potem?
- Czym w takim razie jest kara skuteczna?
AS: Kara skuteczna to kara akceptowana przez ukaranego, czyli kara
słuszna i sprawiedliwa.
- „Kara akceptowana przez ukaranego” to brzmi trochę jak pobożne
życzenie. Mógłbyś mnie przekonać, że coś takiego istnieje naprawdę?
AS: Rzadko się zdarza, że dziecko uważa, iż jest ukarane słusznie.
Ale jest to możliwe przede wszystkim wtedy, gdy dziecko darzy
karającego szacunkiem, zaufaniem i miłością. Żeby kara była
skuteczna, musi być wymierzona przez kogoś, kto jest akceptowany.
Ukaranie przez nienawistnego wroga jest zawsze odbierane jako
niesprawiedliwość, odwet lub atak. I ma zerową funkcję wychowawczą.
Może daje rodzicom poczucie, że postąpili słusznie, że „wymierzyli
sprawiedliwość”, ale niczego nie uczy dziecka, wzbudzając w nim
głównie złość.
- Wrócę do mojego poprzedniego pytania. Czy są kary, na które
dziecko może zareagować inaczej niż tylko i wyłącznie złością?
AS: Tak. Pierwsze z nich to tzw. kary naturalne, czyli sytuacje, w
których pozwalamy, by dziecko poniosło naturalne konsekwencje
popełnionego przez siebie czynu. Zniszczyłeś samochodzik — nie masz
samochodziku. Lanie jest już niepotrzebne. Dziecko straciło zabawkę
i jest mu z tym źle. Ma o czym pomyśleć.
Drugi rodzaj kary określiłem kiedyś na własny użytek skrótem nur,
czyli nieustępliwa upierdliwość rodzica. Przykład? Otóż rodzic mówi
do synka: „Teraz, Karolku, pościelisz łóżko”. Karolek mówi nie.
Rodzic powtarza: „Karolku, tak długo będę tu stał, aż pościelisz”.
Karolek oczywiście sprawdzi, czy rzeczywiście będzie się nam chciało
stać, ale jak zobaczy, że mówimy serio, to pościeli łóżko i
zapamięta na przyszłość, że jak coś mówimy, to tak jest, więc lepiej
pościelić łóżko raz-dwa i nie tracić czasu.
- Popatrzmy na realia. Jest siódma rano, rodzic już czuje, że spóźni
się do pracy, korki na mieście, pada deszcz, a on tu ma
przetrzymywać Karolka przy ścieleniu łóżka. Trudno mi to sobie
wyobrazić...
AS: Nie da się mieć ciastka i go zjeść. Nie zawsze można się wyspać
i jeszcze potem powychowywać skutecznie dziecko. Wychowanie w
pośpiechu z reguły jest nic niewarte. Zrywa się Karolka przed ósmą i
krzyczy: „Ubieraj się, ale już, bo tatuś się spóźni na zebranie!”. I
kiedy w takich okolicznościach Karolek włoży dwie nogi w jedną
nogawkę, bo chciał dobrze, ale samodzielne wkładanie spodni średnio
mu na razie wychodzi, to się go pierze i ryczącego ciągnie do
autobusu. Wszyscy są wkurzeni, najbardziej Karolek, a sensu to nie
ma żadnego. Świadome wychowywanie dziecka polega m.in. i na tym,
żeby sobie zarezerwować czas na użycie tej metody. Zaręczam, że
skutecznej.
- Ale nawet w przypadku kar naturalnych czy tego, co określiłeś jako
nur, nie da się wyeliminować złości. Przecież Karolek będzie zły, że
samochodzik nie działa albo że tata stoi w drzwiach jego pokoju i
nie chce wyjść?
AS: Tu nie chodzi o to, by wyeliminować złość dziecka, bo każdy się
wkurza, jak coś idzie nie tak, jakby sobie życzył. Ważne jest to, by
poza złością dziecko naprawdę się czegoś pozytywnego uczyło, a nie
ustępowało nam ze strachu przed krzykiem czy innymi represjami. W
przypadku kar naturalnych dzieci z reguły szybko zaczynają kojarzyć,
co im się opłaca, a co nie. Tak samo jest z przestrzeganiem
konsekwencji. Najczęściej dzieci próbują kiwać nas wtedy, gdy widzą
szanse, że im się to uda, czyli że w końcu nas przechytrzą,
przetrzymają i w rezultacie nie będą musiały czegoś tam zrobić.
Spieszący się rodzic idealnie wpasowuje się w takie oczekiwania. Dla
świętego spokoju w końcu za dziecko pościeli, choć zapowiadał
całkiem co innego.
- A jeśli rodzic do pewnego stopnia trwa przy swoim, ale i trochę
ustępuje, mówiąc na przykład: „No dobra, to popraw prześcieradło i
poduszki, a ja ułożę kołdrę”?
AS: To też raczej uczy dziecko, że stawiając opór, ze swojego punktu
widzenia coś zyskuje. Chociażby to, że będzie mogło zrobić mniej,
niż początkowo wymagał rodzic. Częściowa konsekwencja to też jest
niekonsekwencja. Za to gdy dziecko przekonuje się, że jego gra na
zwłokę i podobne kombinowanie to tylko niepotrzebna strata czasu,
zaczyna inaczej reagować na rodzicielskie prośby, sugestie czy
polecenia. Pamiętam, że dawno temu, właśnie przy nauce ścielenia
łóżka, zastosowałem tę metodę wobec mojej córki. Wcale nie było
łatwo. Na początku z oporem wygładzała tylko kołderkę i chciała się
tym wymigać, zmierzając w kierunku drzwi. Ale tam stałem ja i z
całkowitym spokojem mówiłem: „Nie, nie, najpierw porządnie pościel
łóżko”. Nie podnosiłem głosu, nie wściekałem się. To była siła
spokoju. Po trzech, czterech powtórzeniach tej sytuacji moja córka,
wkurzona, powiedziała mi w końcu: „Tylko już nie stój w tych
drzwiach, zaraz pościelę i sama ci przyjdę powiedzieć, że jest
gotowe”. I tak się stało. Owszem, mnie się wcale nie chciało stać w
tych drzwiach i ona pewnie nie mogła już na mnie patrzeć, ale ta
sytuacja nauczyła ją, że jak chce sobie zaoszczędzić irytacji na
przyszłość, to powinna od razu zrobić to, o co ją proszę.
Dziecko musi mieć świadomość, że jak rodzic powie: „Będzie tak a
tak”, to będzie tak a tak, i nie inaczej. Tymczasem niekonsekwentny
rodzic raz się wkurzy i zrobi piekło, raz zapomni coś wyegzekwować,
bo się spieszy, a potem, jak ma lepszy humor, to zrobi to za dziecko
sam. A ono jest zdezorientowane i w końcu dochodzi do przekonania,
że zawsze jest szansa, by obejść to, czego rodzic żąda. W każdym
razie nie zaszkodzi spróbować. Jest jeszcze gorzej, gdy rodzic ma
nawyk szastania różnymi groźbami, ale jak przychodzi do ich
egzekwowania, to w końcu odpuszcza. Dziecko traktuje wtedy jego
słowa jak uciążliwe trucie, z którym nie ma sensu się liczyć.
- Taka sytuacja przydarza się zwłaszcza rodzicom, którzy mają
skłonność do straszenia dziećmi karami nieproporcjonalnie surowymi
do ich przewin. Zetknęłam się na przykład z sytuacją, gdy ojciec
nastolatki zagroził, że wyrzuci ją z domu, jeśli — tak jak
zapowiadała — przestanie jeść mięso, „bo to jakiś idiotyzm!”.
Oczywiście nie wyrzucił, ale niesmak pozostał.
WE: Uznanie przymierzania się do wegetarianizmu za przewinienie i
tak agresywne potraktowanie dorastającej córki źle świadczy o tym
ojcu. Ale nawet w uzasadnionych przypadkach trzeba bardzo uważać na
to, co się do dziecka mówi. Snucie apokaliptycznych wizji nie ma
sensu, bo co będzie, jeśli ich odstraszająca siła nie zadziała i
okaże się, że to był jedynie kiepski blef? Dlatego, rodzicu, nie
rzucaj słów na wiatr. Ale jeśli już wydałeś polecenie i głęboko
wierzysz w jego słuszność, to wyegzekwuj je.
AS: Chciałbym raz jeszcze wyczulić rodziców też na to, o czym już
wspominaliśmy we wcześniejszych rozdziałach. Mianowicie, by nie
karali dzieci za coś, co im się wprawdzie nie podoba, ale co jest
związane z naturalną fazą rozwojową. Mam na myśli np. zwiększoną
potrzebę ruchową w pewnych okresach życia albo skłonność do bardziej
radykalnego walczenia o swoje, czy wreszcie naturalne
zainteresowanie swoim ciałem.
WE: Nie karajmy też dzieci za to, że nie robią czegoś, do czego
jeszcze nie dorosły.
- Czyli zanim w ogóle zaczniemy karać, zweryfikujmy, czy nasz wyrok
jest sprawiedliwy.
AS: Przede wszystkim nie karajmy pochopnie, po wysłuchaniu na
przykład jednej wersji wydarzeń, która stawia nasze dziecko w złym
świetle. Zadajmy sobie trud wysłuchania również jego wyjaśnień.
Zorientujmy się w sytuacji, zanim ulegniemy ślepej złości. Nie
ulegajmy automatycznie autorytetowi innych dorosłych, przyjmując, że
tylko z powodu wieku i pełnionej funkcji, na pewno zawsze mają
rację. Bo na pewno nie zawsze mają.
WE: To smutne, że tak często rodzice automatycznie dają wiarę temu,
co powie pani z przedszkola, nauczyciel czy dozorca. Że tak łatwo
przychodzi nam zobaczyć w naszych dzieciach złoczyńców, a tak rzadko
przyznajemy im prawo do obrony przed wydaniem wyroku i
wyegzekwowaniem kary.
- Ale załóżmy, że sprawiedliwy proces jednak się odbył. Przewinienie
jest duże, a wyrok niestety niekorzystny dla oskarżonego. Trzeba
sięgnąć po surową karę. W pierwszym odruchu nie raz po prostu ręka
świerzbi. Czy należy za tym odruchem iść?
AS: Nie. Ja jestem zdecydowanie przekonany, że dzieci nie należy bić
nigdy i pod żadnym pozorem. Bicie jest skrajnym upokorzeniem
człowieka bez względu na jego wiek. I nie jest istotne, czy bicie
jest bardzo bolesne, czy tylko symboliczne. Chodzi o sam akt bicia.
Kary cielesne zawsze wywołują upokorzenie i pragnienie odwetu.
Nakręcają spiralę przemocy, która potem musi gdzieś znaleźć ujście.
WE: Całkowicie się z tym zgadzam. Bicie, które ma charakter zimnej
egzekucji w rodzaju: „Kładź się, tata zdejmie pas i teraz się z tobą
policzy”, to okropny sposób karania. Bezmyślny, okrutny i głęboko
raniący. Pamiętam, że i mnie parę razy ręka skoczyła. Na szczęście
na zasadzie odruchu. Stało się to, zanim pomyślałem. Nikomu bym
jednak tego nie zalecał. Mimo że odruchowy klaps i tak jest lepszy
niż zimna, metodyczna egzekucja.
- Czy w jakimś wieku kara jako metoda wychowawcza traci swój sens?
WE: Pewne kary na pewno się dewaluują. Pomijając w ogóle sens
stosowania kar fizycznych, to szczególnie bezsensowne jest fizyczne
karanie np. kilkunastoletniego chłopaka. Niestety, są rodzice,
którzy to robią.
AS: Albo zabraniają siedemnastolatkowi wychodzenia z domu.
WE: Kolejny błąd. Jak będzie chciał wyjść, to i tak wyjdzie. Na tego
typu sankcje w tym wieku jest już za późno. Rodzice, którzy w
relacjach z nastoletnimi dziećmi stawiają na kary, szybko dochodzą
do kresu ich repertuaru, czyli do „wydziedziczam cię!” albo „skoro
tak, to nie jesteś już moim synem!”. Ryzykują albo tragedię, albo
groteskę.
- To jak postąpić wobec nastolatka, który stwarza problemy?
WE: Najgorsza rzecz, jaką mogą zrobić wtedy rodzice, to eskalować
kary albo się na dziecko obrazić. Jeśli dorastające dziecko zdradza
jakieś naprawdę niepokojące objawy, odpowiedzialność rodziców winna
polegać na zorganizowaniu dziecku, a najlepiej całej rodzinie,
profesjonalnej pomocy psychologicznej. Polecam rodzicom udanie się w
takiej sytuacji na terapię. Wtedy dziecko widzi, że ojcu i matce
zależy na dorosłym załatwieniu sprawy. Takie postępowanie bywa
uzdrawiające dla całej rodziny, co najbardziej pomaga dzieciom.
AS: Moja rada dla rodziców jest taka, by zrobili jak najwięcej
dobrego, gdy jeszcze mogą dziecko wychowywać, czyli gdzieś do
piętnastego roku życia. Bo potem to już głównie będą zbierać owoce.
WE: Później dziecko jest już strzałą wypuszczoną z łuku. Nie mamy
nad nią kontroli.
- Od czego zależy to, że jedne nastolatki przechodzą okres buntu
gwałtownie, a inne nie?
AS: To, jak się dziecko zachowuje w okresie dorastania, jest
wynikiem tego, co działo się wcześniej. Wbrew opiniom o
nieuchronności młodzieńczego buntu, wcale nie wszystkie nastolatki
walczą ze swoimi rodzicami. Jeśli w toku swojego rozwoju dziecko w
odpowiednich momentach otrzymywało kolejne dawki autonomii, to nie
ma się specjalnie przeciw czemu buntować. Natomiast kiedy autonomia
dziecka była bardzo ograniczana, to w pewnym momencie będzie musiało
się postawić. A rodzice będą musieli rozpaczliwie kombinować, jak
swoje nieomal dorosłe już dziecko za to nieposłuszeństwo karać.
- Jaki człowiek wyrasta z dziecka wychowywanego głównie przez kary?
WE: Jeśli karanie jest bardzo częste, to ryzykujemy, że wychowamy
człowieka, który będzie cierpiał na syndrom ofiary. Kogoś
zalęknionego, przestraszonego, słabego, niezdolnego się obronić, z
ogromną ilością wypartej agresji, którą rozładowywać będzie na
słabszych i zależnych.
- A ja spotkałam się z przekonaniem, że karanie dzieci wyrabia w
nich odporność na trudne sytuacje, uczy twardości, hartuje
psychicznie.
WE: Kary, a zwłaszcza bicie, uczą jedynie podporządkowania i
agresji. Na pewno nie są źródłem siły wewnętrznej. A poza tym
rodzice nie są od tego, żeby w ten sposób z premedytacją hartować
dziecko. Życie wystarczająco je zahartuje. Rodzice są po to, by
dawać dziecku miłość i wsparcie.
AS: Takie usprawiedliwianie swojej „ciężkiej ręki” czy skłonności do
ciągłego strofowania to jakaś pokrętna racjonalizacja niewydarzonych
rodziców. Ponieważ nie potrafią dać swojemu dziecku poczucia
bliskości i wsparcia, to wmawiają sobie, że biciem, krzykami,
zakazami i pretensjami hartują je, przygotowują do twardego życia.
Albo że poprzez tzw. zimny wychów dziecko wejdzie w życie bez
złudzeń, czyli jako osobnik opancerzony, nieufny, wrogi wobec ludzi
i przekonany, że świat jest zły. A dziecko, które z takim bagażem
wejdzie w życie, na sto procent stanie się nieszczęśliwym i
zgorzkniałym dorosłym. Taki los będzie zawdzięczało swoim surowym
rodzicom.
WE: Nie o to chodzi, by przygotowywać dzieci na „straszne życie”.
Dzieci mają tworzyć swoje życie i najlepiej, jeśli wnoszą w nie swój
dobry potencjał, czyli jakąś dozę wiary, nadziei, miłości,
optymizmu, siły, energii i spokoju. Niezależnie, w jak trudny świat
wkraczają, takie przygotowanie uczyni ich odporniejszymi i
szczęśliwszymi. Lęk, agresja i nieufność nie są dobrym
przygotowaniem do życia. Przystosowywanie do życia w trudnym świecie
powinno polegać na wychowywaniu dobrych, mądrych dzieci, a nie ofiar
i agresorów. Bo wiadomo, że ofiara prędzej czy później znajdzie
swoją ofiarę, kogoś słabszego od siebie. Jeśli nie wśród ludzi, to
wśród zwierząt. Z pewnością odreaguje swój ból i upokorzenie na
swoim dziecku.
Rozdział 7
Ciało czy umysł
- Czy alternatywa zawarta w tytule tego rozdziału w ogóle ma sens?
Przecież dziecko to i ciało i umysł. Ręka, noga, brzuch to ciało, a
szare komórki to umysł. O ciało dbamy, karmiąc je, chroniąc przed
chłodem, a o umysł ucząc dziecko, co znaczy zielony, gorzki, dobry,
nieśmiertelny?
AS: Dziecko to wcale nie ciało i umysł. Towarzysząc małemu dziecku,
bardzo wyraźnie można zaobserwować, że człowiek jest jednią, a
rozgraniczenie między ciałem i umysłem jest niesłychanie umowne,
arbitralne. Choćby dlatego, że u dziecka przez długi czas, właściwie
aż do okresu dorastania, wszelkie objawy napięcia psychicznego
przyjmują postać cielesną. Nazywa się to somatyzacją napięcia.
Dorosły może czuć się spięty, zestresowany, ale często trudno to
dostrzec. U dziecka widać wszystko, bo wszelkie napięcia przechodzą
w bardzo wyraźne objawy cielesne. Zdarza się, że jeśli trzylatek
panicznie boi się pójść do przedszkola, to bez udziału jego woli
pojawia mu się nagle cały zestaw rozmaitych dolegliwości. Dziecko
bez żadnej fizycznej przyczyny wymiotuje, dostaje wysypki albo
gorączki. Znam przypadek, gdy czterolatce z godziny na godzinę
temperatura skoczyła do 39 stopni. Przerażona matka wezwała lekarza,
a zaraz po jego wyjściu, kiedy córka nabrała pewności, że tego dnia
do przedszkola już nie pójdzie, gorączka jej minęła. 0 podobnych
przypadkach słyszałem zresztą wielokrotnie. Matkom często nie mieści
się to w ich schemacie funkcjonowania ciała ludzkiego, ale umysł
potrafi bardzo radykalnie wpływać na to, co dzieje się z ciałem
człowieka. Takie reakcje przytrafiają się jeszcze nawet dzieciom w
wieku szkolnym.
- W pierwszych miesiącach życia niemowlaka opiekujemy się i mamy
kontakt właściwie tylko i wyłącznie z jego ciałem. Co się wtedy
dzieje w jego umyśle?
AS: Cały pierwszy okres opieki nad dzieckiem rzeczywiście jest
skierowany na sferę cielesną. Rodzice troszczą się wtedy przede
wszystkim o dobro i zdrowie ciała, ale natura tak wszystko
urządziła, że jednocześnie jest to troska o psychikę dziecka.
Niemowlak, którego ciało jest dobrze otoczone opieką, ma w zasadzie
zaspokojone wszystkie potrzeby psychiczne. Może z wyjątkiem potrzeby
bliskości.
WE: W pierwszej fazie życia ciało jest podstawowym medium
komunikowania się dziecka z otoczeniem. Odbiornikiem i nadajnikiem.
Wszystkie emocje, których dziecko nie potrafi przecież nazwać,
wyrazić werbalnie, objawiają się w postaci stanów ciała, np. napięć,
gestów, min. W ciele zapisują się wszelkie doświadczenia, a
szczególnie te dotyczące bezpieczeństwa lub zagrożeń, miłości bądź
braku miłości. W ten sposób kształtuje się fundament psychiki
dorosłego człowieka. Poprzez komunikaty z ciała do ciała. Małemu
dziecku nie wystarczy powiedzieć: „Bardzo cię kocham”. Trzeba mu dać
to odczuć, i to bardzo wyraźnie, przytulając je, dotykając, nosząc
przy sobie, karmiąc je, gdy jest głodne, zmieniając mu bez
obrzydzenia pieluchy itp.
- Dla dziecka ma jakieś realne znaczenie to, czy zmieniamy mu
pieluchę z akceptacją czy z lekkim wstrętem?
WE: Kolosalne! Miałem kilku pacjentów, którzy w terapii cofali się
do bardzo wczesnych wspomnień z dzieciństwa. Okazywało się, że
chroniczne napięcie w okolicy krocza, które w dorosłym życiu było
dla tych ludzi źródłem wielu problemów, wiąże się z odruchową
reakcją ich ciała na rodziców, wyciągających spod nich brudne
pieluchy z wyrazem obrzydzenia.
- Chcesz powiedzieć, że ciało tak małych dzieci chłonie sens
zdarzeń, w których bierze udział?
WE: Tak. I czerpie z nich informacje o sobie. Gdy na wstępie
dowiaduje się, że robi coś, co rodziców napawa obrzydzeniem, to taka
informacja automatycznie przekształca się w trwały uraz.
AS: Wiele takich urazów bierze się też z przeświadczenia, że częste
noszenie na rękach opóźni naukę chodzenia, a w konsekwencji rozwój
dziecka. A jest zupełnie inaczej. Naturalnym stanem małego dziecka
jest stan kontaktu z ciałem rodziców, zwłaszcza matki. Dla jego
prawidłowego rozwoju ważne jest odczuwanie takich wrażeń, jak ciepło
ciała rodzica, bicie jego serca, dotyk skóry, zapach. Wbrew różnym
stereotypom, dziecko bardzo potrzebuje noszenia na rękach,
dotykania, głaskania, kołysania. Tego nie można przedawkować.
Tymczasem wielu rodziców uważa, że najbardziej komfortową sytuacją
dla niemowlęcia jest leżenie w łóżku pod pachnącą kołderką. A taki
bezruch jest dla dziecka jednym z najbardziej nienaturalnych stanów.
Spróbujmy sobie uświadomić, że od pierwszych chwil życia w wodach
płodowych ciało dziecka jest w ciągłym ruchu. A po narodzinach nagle
ląduje w szorstkich dla jego skóry ubrankach, prześcieradłach. I
zamiast ciepłych, przyjemnych wód płodowych ma jakieś twarde łóżko.
W tej sytuacji oczekiwanie od niemowlęcia bezruchu i spokojnego
spędzania całych godzin w łóżku jest niezrozumieniem jego potrzeb. U
nas wciąż jednak panuje schemat, że dziecko się karmi, potem ono
beka i natychmiast „trzeba je kłaść do łóżka, bo ono chce spać”.
Rodzice nie wierzą, że jeśli małe dziecko pragnie spać, to bez
problemu zaśnie im na rękach i będzie mu się zasypiało o wiele
lepiej niż w pustym łóżeczku. Dziwią się więc, że czasem wyraźnie
śpiące niemowlę położone do łóżka zaczyna płakać. A gdy biorą je na
ręce, ono się uspokaja, no to znowu je kładą do łóżka i sytuacja się
powtarza. W końcu dziecko jest tak zmęczone, że zasypia w łóżku, ale
przy okazji doświadczyło wyraźnie, że jego komunikat nie został
wysłuchany i zrozumiany. I jest mu z tym źle.
- Czy odpowiedzią na takie niezrozumienie może być jakiś objaw
chorobowy, np. gorączka lub wysypka?
WE: Tak, i to się często zdarza. Rodzice jednak nie mają
świadomości, że coś takiego jest możliwe, więc często biorą emocje
wyrażane przez dziecko różnymi stanami ciała za objawy chorobowe.
Nie rozumieją tego, co dzieje się z ciałem dziecka jako przejawów
jego psychiki, tyl£o dzwonią po lekarza. Podczas gdy winę za płacz,
gorączkę czy wysypkę w równym stopniu może ponosić wirus, jak i to,
że jakaś ważna potrzeba dziecka została nadmiernie sfrustrowana.
- Jakiego typu zdarzenie może być przyczyną takich reakcji? Myślę o
sytuacjach, w których możemy mieć kłopot ze skojarzeniem skutków z
przyczyną.
WE: Na przykład rodzice troskliwie urządzili dziecku pokoik. Jest
śliczny, komfortowy, ale dziecko nie chce w nim spać, ciągle płacze.
Rodzice pozbawieni zmysłu psychologicznego mogą pobiec z tym do
lekarza. Dziecko nie może spać — pewnie coś je boli. I niestety w
takiej sytuacji często dostają jakieś leki. A problem może tkwić w
tym, że dziecko nie chce zostawać samo, pragnie kontaktu z
rodzicami, bo na tym etapie rozwoju potrzebuje jeszcze bliskości, a
nie autonomii. Nie umie tego precyzyjnie wyjaśnić, więc płacze. Ale
niestety nikt go nie rozumie. Podobnie bywa z dziećmi karmionymi na
godziny. Na szczęście od tego systemu już się odchodzi. Ale zdarzało
się, że dziecko nagle zaczynało płakać między jednym sztywno
ustalonym karmieniem a drugim, i rodzina głowiła się, co mu
doskwiera. A ono było po prostu głodne, wbrew wymyślonym przez
lekarzy i opiekunów zasadom.
AS: Dziecko, które się szamocze, krzyczy tak, że aż staje się
czerwone ze złości, to najczęściej dziecko wkurzone tym, że nie może
porozumieć się z otoczeniem, że ci duzi ludzie, którzy robią z nim
różne rzeczy, zupełnie nie rozumieją, co ono im komunikuje. I nawet
nie podejmują wysiłków, żeby zrozumieć.
WE: A emocje typu lęk, protest czy gniew, szczególnie gdy są silnie
tłumione, mogą się manifestować również w postaci bardzo konkretnych
przewlekłych dolegliwości cielesnych.
- Chcesz powiedzieć, że dziecko może zapaść na jakąś jak najbardziej
realną chorobę nie za sprawą bakterii, wirusa czy wad genetycznych,
tylko z powodu niezrozumienia jego psychicznych potrzeb?
WE: Jak najbardziej. Na tym tle mogą pojawić się przewlekłe i
uciążliwe choroby, na przykład wspomniana już astma. To oczywiście
nie jest tak, że dziecko świadomie chce zachorować na astmę. Ale
przy częstym płaczu, na który nikt nie reaguje, bo akurat w domu
wdrażana jest metoda „na przeczekanie”, następuje zmęczenie oskrzeli
i nadmierne napięcie mięśni gładkich (tych niekontrolowanych przez
świadomość) w obrębie całej klatki piersiowej. Z czasem to napięcie
w postaci spazmu astmatycznego zapisuje się w psychice dziecka jako
odruchowa reakcja na zagrożenie czy opuszczenie. I w przyszłości,
jeśli umysł zinterpretuje jakąś sytuację w sposób lękowy, mięśnie
będą blokować oddech. Bo ciało zawsze podąża za umysłem.
AS: Długotrwałe napięcia znoszone przez małe dziecko uruchamiają też
często skłonności, które stają się podłożem chorób
psychodermatologicznych, takich jak łuszczyca, egzema, łysienie
plackowate. Wiadomo o tym stąd, że można uleczyć te choroby metodami
czysto psychologicznymi, usuwając pewne bloki w ciele.
- Czym są bloki w ciele?
AS: To zastarzałe miejsca chronicznych napięć mięśni gładkich. Takie
napięcia powodują m.in., że do pewnych miejsc słabiej dociera krew,
a tym samym są one bardziej narażone na infekcje. Jeśli więc uda
się, nieraz bardzo trudną pracą terapeutyczną, usunąć taki blok,
można sprawić, że dziecku, a nawet osobie dorosłej odrosną włosy.
- W jaki sposób tworzą się takie bloki w ciele?
AS: Powszechnie uważa się, że wielką szkodę psychiczną może
wyrządzić dziecku jednostkowe traumatyczne wydarzenie o silnym
wydźwięku, jak wypadnięcie z wózka, przestraszenie się wielkiego
psa, ognia itp. Czasem takim jednostkowym urazom przypisuje się moc
wywierania negatywnego wpływu na psychikę czy powodowania schorzeń w
późniejszym wieku. W mojej praktyce spotkałem się kiedyś z
wytłumaczeniem, że zez pewnego chłopca został wywołany spotkaniem z
dużym psem, którego ten dzieciak się przestraszył. Z punktu widzenia
psychologii wydaje się to jednak mało prawdopodobne. Jednostkowe
wydarzenie musi być niesłychanie traumatyczne, by realnie utrwaliło
się w psychice. 0 wiele bardziej negatywne skutki rodzi regularny
negatywny bodziec, nawet o mniejszej sile. Na przykład wspomniane
już pozostawianie dziecka płaczącego samemu sobie na zasadzie:
„Niech się wykrzyczy, to będzie lepiej spać”. Takie zachowanie z
całą pewnością wytworzy ogromny i trwały uraz psychiczny, który bez
wątpienia będzie się temu dziecku dawał we znaki również w dorosłym
życiu.
WE: Dużo trudniejsze do wyleczenia są tzw. urazy korozyjne, gdy coś
niedobrego oddziałuje na dziecko przez lata, każdego dnia, kropelka
po kropelce.
- Czy chroniczne choroby gardła też mogą się łączyć z jakimiś
przeżyciami psychicznymi?
WE: Choroby gardła często wiążą się z tłumieniem ekspresji,
zakazywaniem płaczu, zmuszaniem dziecka do siedzenia cicho. Napięte
w sposób chroniczny wokół gardła mięśnie gładkie sprawiają, że ten
obszar ciała staje się z czasem niedożywiony, niedotleniony, słaby,
a więc bardziej podatny na infekcje. Z kolei nadwątlenie danego
organu czy układu przez powtarzające się infekcje osłabia go jeszcze
bardziej i czyni podatnym np. na nowotwory. Tak wygląda, obserwowany
na poziomie ciała, mechanizm obronny, który polega na wypieraniu ze
świadomości nieakceptowanych przez daną osobę emocji i treści.
- Jak działa taki mechanizm?
WE: Różne fragmenty naszego ciała związane są z przeżywaniem różnych
uczuć, emocji. Na przykład nogi mają związek z odczuwaniem wolności,
swobody, oparcia. Miednica z odczuwaniem siły, seksualności,
radości. Serce ze wszystkim, co kojarzy się z miłością, tkliwością.
A gardło to mechanizm ekspresji i okazywania najsilniejszych emocji,
takich jak ból, rozpacz, złość czy rozkosz, wyrażanych krzykiem lub
płaczem.
Jeśli wyrażanie jakichś emocji jest zabronione, uważane przez
otoczenie dziecka za „niestosowne”, to one nie znikają, tylko
zostają stłumione. Nie da się dziecku zakazać odczuwania tego, co
czuje, można jedynie je zmusić do tłamszenia uczuć. Na przykład,
jeśli dziecko jest uczone, że „grzeczna dziewczynka nie powinna się
tak brzydko złościć”, to z czasem, nawet kiedy czuje silną złość,
będzie ją najpierw tłumić, a potem mimowolnie wypierać do
nieświadomości. Żeby tak silne emocje stłumić, trzeba wykonać
ogromną pracę, nie tylko na poziomie umysłu, ale w tym samym czasie
na poziomie ciała, użyć określonych mięśni. Żeby zahamować płacz,
zabroniony w jakichś okolicznościach, trzeba bardzo mocno ścisnąć
gardło, przytrzymać naturalne skurcze przepony. Im gwałtowniejsze
emocje, tym bardziej intensywną pracę musi wykonać ciało. W tej
pracy biorą udział zarówno mięśnie, na które mamy świadomy wpływ,
czyli mięśnie prążkowane, jak i mięśnie gładkie, sterowane
podświadomie, do których potem trudno znaleźć dostęp, by zlikwidować
blok. Nie wystarczy zrozumieć, że oto mamy w gardle blok i że
korzystnie byłoby się go pozbyć, a więc po prostu rozluźniam swoje
mięśnie gładkie i już. Niestety, nie da się tego załatwić świadomą
decyzją ani aktem woli. Trzeba sięgnąć głęboko w podświadomość.
AS: Czasem napięcie tych mięśni jest niezwykle silne. Jedna z moich
pacjentek opowiadała mi, że w czasie operacji lekarze nie mogli się
dostać do jednego z jej organów wewnętrznych ze względu na taki
właśnie blok mięśniowy. Anestezjolog podawał jej kolejne, w pewnym
momencie już końskie dawki środków zwiotczających, które nie
pomagały. A była to właśnie osoba bardzo inwazyjnie traktowana w
dzieciństwie. Jej ciało, żeby bronić się przed nową niechcianą
inwazją, w tym wypadku chirurgiczną, napinało mięśnie gładkie do
granic możliwości, zupełnie bez udziału świadomości tej kobiety.
WE: Jeden z neurofizjologów zauważył niedawno, że ciało jest
mózgiem. I to jest prawda. Przyzwyczailiśmy się myśleć, że tu jest
mózg, a tam ciało — noga, ręka i cała reszta. Ale warto spojrzeć na
ciało jako na część mózgu. Neuron, który mamy w nodze, mamy też w
mózgu. Bo neuron jest jedną komórką, która ma taki wydłużony
kształt. Neuron to po prostu wypustka mózgowa. Na dodatek okazuje
się, że receptory mózgowe mamy we wszystkich częściach i organach
ciała. Między ciałem i mózgiem nie ma więc żadnej różnicy. Pogląd,
że umysł to jedno, a ciało to drugie, jest zupełnie anachronicznym
sposobem widzenia istoty ludzkiej.
- Ale bardzo rozpowszechnionym. Nie wykłada się przecież medycyny w
duchu psychosomatycznym.
WE: Niestety, lekarze w większości przypadków leczą ciało, a nie
człowieka. Widzą podział tam, gdzie on w rzeczywistości nie
istnieje. I wciąż są w tym duchu kształceni.
- Chciałabym jeszcze wrócić do bloków. Ja kie zachowania, poza
lekceważeniem płaczu dziecka, mogą prowadzić do powstawania bloków,
a w konsekwencji do schorzeń?
WE: Wszystkie naruszające integralność cielesną dziecka. Dlatego
szczególnie ważne jest respektowanie miejsc chronionych przez
zwieracze. Do tych miejsc trzeba podchodzić ze szczególnym
szacunkiem. Nie wciskać tam na siłę żadnych przedmiotów, chronić
przed przypadkowymi urazami. Te miejsca to oczy, buzia, odbyt, cewka
moczowa, a u dziewczynek dodatkowo pochwa.
AS: Gwałtem, bardzo źle odbieranym przez ciało dziecka, jest m.in.
wkładanie termometru w pupę. Albo, co robi wiele mam, czyszczenie
buzi dziecka po posiłku w ten sposób, że wkłada mu się palec do ust
i przejeżdża po dziąsłach. Jak ktoś nie wierzy, że to okropne, to
niech sam spróbuje, jakie to uczucie, gdy ktoś wkłada nam do ust
palec i przejeżdża po dziąsłach.
- Ale czasem trzeba zmierzyć dziecku temperaturę albo włożyć
smoczek.
WE: Takie zabiegi trzeba wykonywać, ale zawsze dbajmy o to, by
uzyskać na nie zgodę dziecka. Trzeba wiele czułości i cierpliwości,
by samo rozluźniło mięśnie twarzy, otworzyło buzię czy przestało
kurczowo ściskać pupę. Nie wolno gwałcić przejawów oporu dziecka.
Warto poświęcić czas na negocjacje. Od początku uczymy w ten sposób
dziecko, że ma święte prawo bronić integralności swojego ciała.
Świadomość tego prawa staje się naszym głębokim podświadomym
przekonaniem na resztę życia. Ma to wielki wpływ na to, co się
później z nami dzieje. Dzieci, których zwieracze w niemowlęctwie
były gwałcone, dzieci karmione na siłę, atakowane lewatywami,
termometrami, myte w sposób inwazyjny, nie potrafią w dorosłym życiu
bronić swoich granic i łatwo stają się ofiarami innych.
AS: Najczęstszym skutkiem takich zabiegów wykonywanych na dzieciach
jest to, co później nazywamy syndromem wyuczonej bezradności albo
syndromem ofiary. Takie postępowanie kształtuje osoby bezwolne,
reagujące na większość sytuacji życiowych wycofaniem, lękiem,
psychicznym i fizycznym skuleniem się. Nie są to osoby przebojowe,
pewne siebie, wierzące w siebie i swoją wartość. Mają trudności w
kontaktach z innymi ludźmi. Istnieje cały syndrom takich dzieci,
które są traktowane przez rodziców jak paczka, przedmiot. Są myte,
przenoszone, leczone, ale ich odczuć nikt w tym wszystkim nie bierze
pod uwagę. Ktoś zawsze wie lepiej, czego im trzeba, i w związku z
tym nie musi ich pytać o zdanie.
WE: Tak wychowani ludzie często uciekają z ciała, zupełnie jakby
czuli, że to ciało do nich nie należy. Zwłaszcza wtedy, gdy są w
dużej bliskości z innymi ludźmi. Stąd biorą się kobiety i mężczyźni
bojący się seksu i nie mający z niego żadnej przyjemności. Partnerzy
takich osób skarżą się wtedy na ich psychiczną nieobecność.
- Co to znaczy „ucieczka z ciała”?
AS: Kiedyś spotkałem kobietę, która w dzieciństwie była molestowana
seksualnie przez ojca. Żeby jakoś to przeżyć, przyjęła instynktownie
taką taktykę, że w czasie kazirodczych aktów oddychała coraz płyciej
i coraz wolniej. W pewnym momencie następowało niedotlenienie mózgu,
zawrót głowy i odjazd. W ten sposób ona jakby odłączała się od
swojego ciała, dzięki czemu mniej czuła, co się w nim i z nim
dzieje. I to jest jeden z rodzajów ucieczki z ciała. Później ta
kobieta miała tę samą reakcję we wszystkich kontaktach seksualnych,
nawet z mężczyznami, których kochała. Parę razy zdarzyło się jej
nawet tak bardzo się odtlenić, że dostała ataku tężyczki. To
oczywiście skrajny przykład, ale dobrze ilustrujący ten mechanizm.
- Jak oddziałując na ciało, możemy wzmacniać psychikę dziecka?
WE: Istnieje coś takiego jak świadomość ciała. To bardzo ważne, by
mieć uświadomione ciało. A rodzice mogą w tym albo bardzo pomóc
swoim dzieciom, albo bardzo zaszkodzić. Uświadomienie ciała wpływa
korzystnie na kontakt ze światem, na jakość życia, jasność i
intensywność doznań zmysłowych. Ale również na odporność. Ciało
uświadomione, pozbawione zakazanych, zablokowanych sfer, jest
zdrowsze, bo ma więcej energii. Wysyła też do świadomości
jaśniejsze, szybsze sygnały o zagrożeniu, rodzącej się chorobie,
niebezpiecznym przemęczeniu. W dobrze uświadomionym ciele także na
podświadomym poziomie umysł szybciej uruchamia interwencyjną
strategię i broni się skuteczniej przed wszelkim zagrożeniem.
- Sugerujesz, że system immunologiczny w takim ciele jest
bardziej sprawny?
WE: Tak, bo sprawność systemu immunologicznego w dużej mierze zależy
od szybkości przekazu informacji w obrębie ciała. Im pełniejszy
dostęp do ciała ma mózg, tym jaśniejsze jest jego pojęcie o tym, co
się w organizmie dzieje, a to z kolei pozwala mu skuteczniej go
bronić. Przyrównać to można do antywirusowego programu
komputerowego. Mózg działa w ten sposób, że w każdej chwili
odprężenia, a szczególnie podczas snu, „skanuje” ciało, wszystkie
jego komórki, i jeśli natrafia na alarmujące informacje, uruchamia
strategię interwencyjną. Tak powinno się dziać w dobrze
funkcjonującym układzie.
- Ale w zablokowanym ciele, w którym niektóre partie są odcięte
przez napięcia mięśniowe, dostęp mózgu do nich jest ograniczony, a
one w pewien sposób upośledzone i bardziej bezbronne?
AS: Tak to mniej więcej wygląda. Można nawet zaryzykować
stwierdzenie, że po to m.in. człowiek zapada w sen, by mózg mógł
dokonać takiego remanentu.
WE: Sen to czas, w którym system zajmuje się sam sobą. U dzieci
dzieje się to szczególnie intensywnie.
- Jak rodzi się świadomość ciała? I co rodzice mogą zrobić, żeby
rozwinąć ją u swoich dzieci?
WE: Świadomość ciała u dziecka buduje się przez ciepły, przyjemny i
nacechowany szacunkiem kontakt fizyczny. Najlepiej zacząć jak
najwcześniej, już od niemowlęctwa. Nawet noworodkom można masować
paluszki, stopki, uszka, plecy czy brzuszek.
AS: Dotykanie dziecka przez rodzica, nie mówię oczywiście o tzw.
złym dotyku, nastawionym na relację seksualną, ale o dotyku dobrym,
oznacza właśnie akceptację. Skoro rodzic akceptuje poszczególne
części ciała dziecka, to również ono będzie miało do nich pozytywny
stosunek, a tym samym te obszary nie zostaną odcięte od świadomości.
WE: Ale rodzic, który sam nie akceptuje pewnych obszarów własnego
ciała, nie nauczy zdrowej świadomości ciała swojego dziecka.
Dorosły, dla którego pośladki stanowią obszar tabu, nie pogłaszcze
swojego dziecka po pupie z czułością, akceptacją, tak po prostu.
Będzie to robił w jakimś napięciu albo z niezdrową ekscytacją, albo
wcale tego nie zrobi. Będzie wytwarzał wokół tego szczególną
atmosferę, którą dziecko natychmiast wyczuje i się jej nauczy.
Instynktownie wychwyci, że z jakiegoś powodu tatuś i mamusia
dotykają jego nosa w inny sposób niż pośladków czy podbrzusza.
- Wygląda na to, że dziecko spontanicznie robi wiele rzeczy
zmierzających do rozwinięcia swojej świadomości ciała. Ciągnie się
za ucho, ogląda sobie palce u nóg i rąk.
WE: W ten sposób próbuje zamieszkać w swoim ciele, dowiedzieć się,
do czego ono służy, na co może w związku z nim liczyć, zanim wyruszy
w świat, który będzie poznawać ciałem.
AS: Dążąc do poznania swojego ciała, dziecko będzie oczywiście
dotykać również swoich narządów płciowych. I w związku z tym raz
jeszcze chciałbym zapewnić rodziców, że jest to zachowanie zupełnie
normalne, naturalne i prawidłowe. Dziecko jest istotą zmysłową, a
tym samym obdarzoną wrażliwością erotyczną. Czy to kogoś z dorosłych
oburza, czy nie — tak zostaliśmy stworzeni i bez wątpienia czemuś to
służy. Zaprzeczanie faktom jest ze wszech miar szkodliwe i
kastrujące, przede wszystkim dla dzieci.
Dlatego zachęcam rodziców do tego, by spokojnie i życzliwie
traktowali zainteresowanie dzieci własnym ciałem, włączając w to
sfery erotyczne. Żeby nie klasyfikowali takich zachowań w
kategoriach: wstyd, grzech, brudne myśli, ponieważ to straszliwie
utrudnia funkcjonowanie seksualne ich dzieci w dorosłym życiu, a to
znaczy, że w ogóle zaburza ich przystosowanie do życia. Bo seks jest
sferą tak ważną i rozległą, że jeśli coś w niej jest nie w porządku,
to prawie na pewno w innych dziedzinach też wystąpią problemy i
zaburzenia.
WE: Funkcjonowanie tych zależności można zrozumieć na przykładzie
systemu siedmiu jezior i siedmiu śluz. Ta metafora nawiązuje do
siedmiu centrów energetycznych, rozmieszczonych w ciele człowieka
wzdłuż osi kręgosłupa, zwanych czakrami. Tym pierwszym jeziorem,
pierwszym zbiornikiem energetycznym jest energia przeżycia. Może ją
zaburzyć bardzo silne zagrożenie poczucia bezpieczeństwa, wtedy ten
podstawowy rezerwuar energii zostaje odcięty od całej reszty. Woda
nie płynie dalej do kolejnych jezior.
AS: Dochodzi do tego w sytuacjach ekstremalnych, typu: pijany ojciec
rzuca dzieckiem o ścianę albo w obecności dziecka rzuca o ścianę
matką. To nie dzieje się często, ale jeśli już dochodzi do takich
aktów, to potwornie pustoszą one dziecięcą psychikę. Blokują
najbardziej podstawowy rezerwuar energii życiowej. Takiemu
człowiekowi potem po prostu nie chce się żyć. Zazwyczaj nosi on w
sobie mnóstwo skłonności autodestrukcyjnych.
WE: Drugie w kolejności jezioro, czyli następny rezerwuar, mieści
energię seksualną. Jeśli zostanie zablokowany, to energia również
dalej nie popłynie. Wtedy wszystkie wyższe funkcje związane z
osiąganiem sukcesów w życiu, ze zdobywaniem, z wyższą uczuciowością,
autoakcepta-cją, duchowością zostaną upośledzone. Energia zatrzyma
się na jednym z podstawowych poziomów i zostanie tam uwięziona.
Jakaś jej część popłynie dalej i trochę zasili inne funkcje, ale
będzie to tylko namiastka. Człowiek z zahamowaną energią nie żyje w
pełni, nie może poznać swojej prawdziwej siły, swoich możliwości.
AS: Poza tym, o czym mówisz, warto też przypomnieć, że wszelkie
perwersyjne orientacje seksualne, takie jak pedofilia,
ekshibicjonizm czy fetyszyzm, są właśnie wynikiem fiksacji na
pierwotnym poziomie energii seksualnej. Mają one niesłychaną moc. U
ludzi z tak zablokowaną energią, niezależnie od ich woli, wszystko
jest przesiąknięte i podporządkowane perwersyjnym skłonnościom. I
bardzo rzadko daje się z tym coś zrobić.
WE: To bardzo silne urazy. Zablokowana energia seksualna nie może
się sublimować. Jest zamknięta i staje się siłą destrukcyjną.
- Czy to znaczy, że efektem zbyt gorliwego odwracania uwagi dziecka
od sfery seksualnej może być jego zafiksowanie na tej sferze?
WE: Tak, jeśli na siłę chcemy wychować intelektualnie i duchowo
wysublimowane dziecko, iw związku z tym pacyfikujemy naturalny
rozwój jego seksualności, to efekt z pewnością będzie odwrotny do
zamierzonego. Dlatego fazę autoerotyzmu, która tak często przeraża
rodziców, trzeba uznać za bardzo ważną fazę rozwojową. Nie powinno
się jej zaburzać, bo służy ona dziecku do budowania autonomii.
Dziecko ma święte prawo poznawać swoje ciało w kontakcie ze sobą,
zanim jeszcze jako dorosła osoba wejdzie w pełne życie seksualne.
Także po to, byśmy nie tkwili przez resztę życia w złudzeniu, że
nasze doznania seksualne są uzależnione wyłącznie od innych ludzi,
że źródłem przyjemności z tym związanych jest inny człowiek, a nie
nasze własne ciało.
Instalowanie tej iluzji w umysłach dzieci ma swoje patriarchalne
źródło. Dlatego autoerotyzm jest tępiony szczególnie u dziewczynek.
Ta manipulacja miała na celu produkowanie kobiet zależnych od
mężczyzn — uległych, nieautonomicznych, poddanych ich woli.
- Wszelkie przemiany obyczajowe zaczynają się od rozwoju świadomości
pojedynczych ludzi, a do tego potrzebna jest edukacja. Jak oceniacie
polską politykę edukacyjną w zakresie wychowania seksualnego?
AS: Nie można tego ocenić inaczej jak pozbawianie naszego
społeczeństwa, przede wszystkim młodzieży, uczciwej edukacji
seksualnej, co jest ciężkim błędem, za który kolejne pokolenia
płacić będą pogmatwanym życiem emocjonalnym i osobistymi tragediami.
WE: Scedowanie wychowania seksualnego wyłącznie na rodziców, którzy
sami w większości wyrośli w represyjnej tradycji, pełnej zahamowań,
nieporozumień, fałszywych pojęć i niedopowiedzeń, jest
kontynuowaniem spuścizny ciemnogrodu w najbardziej szkodliwej
postaci. Aktualny stan rzeczy do tego właśnie się sprowadza. Coś
takiego jak wychowanie seksualne w tej chwili nie istnieje. Ze
szkolnego obiegu wycofane zostały sensowne podręczniki, a to, co
proponuje się w zamian, nie uwzględnia podstawowej wiedzy
psychologicznej i seksuologicznej.
AS: Ja widzę sprawę tak. Istnieje wiedza o życiu seksualnym i
wychowanie seksualne, gdzie tę wiedzę można różnie interpretować w
sensie ideologicznym. Uważam, że każdy człowiek ma prawo do wiedzy o
życiu seksualnym i publiczne szkoły powinny zagwarantować mu do tej
wiedzy uczciwy dostęp, ponieważ jest to naturalny aspekt życia
ludzkiego. Natomiast to, co się obecnie odbywa w większości polskich
szkół, jest ideologiczną manipulacją na świadomości młodych,
niedoinformowanych ludzi. Jestem przekonany, że obyczajowi cenzorzy
wiedzy o życiu seksualnym człowieka wyrządzają młodzieży wielką i
trudną do naprawienia w przyszłości krzywdę.
WE: Z wiedzą o życiu seksualnym jest tak samo jak z wiedzą z fizyki.
Można ją wykorzystać do stworzenia bomby atomowej albo elektrowni,
która da ludziom ciepło i światło. Ale to nie znaczy, że powinniśmy
dzieciom wykładać fikcję o nieistniejących prawach fizyki tylko
dlatego, że te, które naprawdę obowiązują, nie są nam ideologicznie
na rękę.
AS: Tymczasem w Polsce doszło do tego, że młodzi ludzie są
pozbawiani elementarnej wiedzy o życiu seksualnym. I niestety, czy
to się komuś mieści w głowie czy nie, prawda o polskich rodzicach
jest taka, że nie posiadają czasem podstawowej wiedzy o
seksualności, o jej kształtowaniu się i przejawach. Zamiast tego
mają wyobrażenia moralne na temat seksualności, ale brak im wiedzy
na poziomie biologicznym i w związku z tym przekazują swoim dzieciom
szkodliwe bzdury.
- Albo nic.
WE: Wychowanie seksualne w Polsce jest dziś najczęściej obciążaniem
dzieci dziedziczną ignorancją.
AS: Wielu czytelnikom może trudno w to uwierzyć, ale ja dostaję masę
listów od rodziców, dorosłych w końcu ludzi, na dodatek obdarzonych
potomstwem, z pytaniami tak elementarnymi, że łapię się za głowę i
zastanawiam, w którym ja stuleciu żyję! Przez wielu dorosłych nawet
użycie słów takich jak „orgazm”, „penis” czy „macica” uważane jest
za „grzeszne”. Niedawno odbyłem rozmowę z kobietą, która ma kilkoro
dzieci. I ku mojemu zaskoczeniu, okazało się, że seks nie sprawia
jej i nigdy nie sprawiał żadnej przyjemności. Co więcej, gdy
wyraziłem zdziwienie i zasugerowałem, że ten stan rzeczy można
zmienić, ona się oburzyła. I oświadczyła mi, że z „tego” przyjemność
to mają tylko kurwy, podczas gdy ona jest porządną kobietą! A
porządna kobieta nie ma mieć przyjemności, bo przyjemność ma mieć
tylko chłop. I tak jest dobrze. Tak ma być.
WE: To jest kolejny przykład na to, że najlepsze, co możemy zrobić
dla swojego dziecka, to pozbyć się własnych ograniczeń i fałszywych
przekonań. Jeśli to zrobimy, będziemy mogli spokojnie zawierzyć
naszej spontaniczności i rodzicielskiemu instynktowi. Na pewno nie
uczynimy dziecku krzywdy.
Jeśli zaś pozostawać będziemy we władzy własnych problemów,
ignorancji i ograniczeń, to wbrew najlepszym chęciom przekażemy je
naszym dzieciom.
Rozdział 8
Dar czy dług
- W jednym z poprzednich rozdziałów powiedzieliście, że źle się
dzieje, jeśli to, co dajemy naszym dzieciom, traktujemy jak
udzielaną im pożyczkę. Czy wobec tego powinniśmy traktować nasze
wysiłki i uczucia kierowane do dzieci jako dar?
WE: Dla mnie to, co rodzic daje dziecku, nie jest darem. Natomiast
dziecko uważam za wielki dar dla rodziców. I nie tylko dlatego, że
dzięki dziecku możemy otworzyć serce i przeżywać radosne, pogodne
chwile. Także dlatego, że będąc rodzicami, możemy przeżywać chwile
trudne, gdy dziecko konfrontuje nas z czymś, co w nas samych jest
jeszcze nieuświadomione, nieuruchomione, niezrealizowane.
Wychowywanie dziecka jest dla rodziców wielką okazją do intensywnego
i głębokiego rozwoju. Choć nie zawsze potrafimy z tej szansy
skorzystać.
- Dziecko zwiększa nasze możliwości?
WE: Zdecydowanie tak. Bo jeśli pojawia się problem, to trzeba coś z
nim zrobić. Zmobilizować się, sięgnąć głębiej, uruchomić możliwości,
o których wcześniej nie wiedzieliśmy. Sam często doświadczałem tego
wymiaru ojcostwa. To były trudne wyzwania, ale dzięki temu, że
świadomie je podjąłem, mogłem doświadczyć zarówno trudnych, jak i
wspaniałych chwil, a także dowiedzieć się wiele o sobie. Odkryłem w
relacji z dziećmi coś niepowtarzalnego i niemożliwego do osiągnięcia
w żadnym innym związku. Pewnie dlatego nie mam poczucia, że moje
dzieci są mi coś winne. Nie wyrzucam im tego, że spędzałem z nimi
czas, który mogłem przeznaczyć dajmy na to — na podróże czy jakieś
przyjemności. Wręcz przeciwnie, mam nadzieję, że to ja nie mam wobec
nich żadnego długu, że dałem im w zamian coś ekwiwalentnego.
- Takie rozumienie rodzicielstwa jest niebywale rzadkie. Najczęściej
rodzice próbują jednak zadłużyć dziecko. Unaocznić mu, ile czasu,
środków i cierpliwości zainwestowali w to, by miało jak najlepiej.
Czy nie mają do tego prawa?
WE: Czy rodzice mają prawo instalować dziecku w głowie nakaz
odczuwania dozgonnej wdzięczności za to, że powołali je do życia?
Przecież ono nie brało udziału w podejmowaniu tej decyzji, nie
zaciągało świadomie długu, więc dlaczego miałoby go spłacać? Postawa
rozrachunkowa nie ma sensu, robi krzywdę i dzieciom, i rodzicom.
Wdzięczność nigdy nie narodziła się na żądanie. Wypominając dzieciom
czas, wysiłek czy pieniądze, które poświęciliśmy na ich wychowanie,
możemy wzbudzić w nich najwyżej poczucie winy. Ale czy naprawdę o to
nam chodzi?
AS: Rodzice szczególnie silnie starają się zadłużyć swoje dzieci,
gdy czują się zagrożeni samotnością. Chcą je w ten sposób dozgonnie
ze sobą związać, zapewnić sobie wyłączność. Sugerują więc, że dług,
jaki dziecko mimowolnie u nich zaciągnęło, jest przeogromny:
powołanie na świat, kilkanaście lat łożenia na utrzymanie, edukację,
liczne stresy itp. Dają mu do zrozumienia, że tak dużego zadłużenia
nigdy nie zdoła spłacić, zawsze więc będzie ich dłużnikiem.
- Czy jest coś złego w tym, że dziecko mimo to stara się spłacić
takie „zadłużenie”?
AS: Tak. Ponieważ dziecko nigdy nie może spłacić takiego długu,
nigdy też nie będzie mogło uwolnić się od zwierzchniej roli rodzica.
Inaczej mówiąc, nigdy nie będzie się mogło od niego psychicznie
uniezależnić. Może mieć tylko tyle wolności, na ile rodzic zechce mu
pozwolić. Jeśli próbuje wybić się na niepodległość, jest
szantażowane poczuciem winy, zarzuca mu się czarną niewdzięczność,
okrucieństwo, egoizm. A z takimi oskarżeniami płynącymi z ust
rodzica trudno sobie dziecku, nawet dorosłemu, poradzić.
WE: Taki rodzic bywa do końca życia wyrzutem sumienia dla swoich
dzieci. Czego by dla niego nie robiły, zawsze daje im do
zrozumienia, że jeszcze coś są mu winne. Dzieci złapane na taki
haczyk czują się odpowiedzialne za samopoczucie i szczęście swoich
rodziców. Jeśli rodzice nie są szczęśliwi, dla dzieci staje się to
dowodem, że nie są wystarczająco dobre dla swojego taty czy mamy.
AS: Mechanizm zadłużania często włączają też w swój arsenał
wychowawczy rodzice niepewni własnej wartości. To, że czynią z
dziecka swojego dozgonnego dłużnika, daje im poczucie ważności. Ten
syndrom przejawiają m.in. rodzice, którzy w natrętny sposób nie mogą
się uwolnić od ciągłego pomagania swoim dzieciom, nawet gdy one już
świetnie same sobie radzą. Wciskają im na siłę niepotrzebne rzeczy
albo zarzucają radami w sprawach, w których ich dzieci doskonale się
orientują. I nie chodzi mi o to, że rodzice nie mają prawa pomagać
swoim dzieciom, bo mają, i fantastycznie, jeśli chcą to robić. Ale
co innego realna pomoc, gdy dzieci naprawdę jej potrzebują, a co
innego wtrącanie się tylko po to, by dać dziecku odczuć, że bez
rodzica nie dałoby sobie rady: „Co ty byś beze mnie zrobił! — mówi
matka do czterdziestoletniego mężczyzny, wciskając mu beret na
głowę”. — Wyszedłbyś bez czapki na mróz i na pewno znowu byłbyś
chory!”.
- Śmiech na sali, ale sytuacja niewesoła.
AS: Niektórzy rodzice zadłużają też swoje dzieci z poczucia winy za
nieudany dom. Ta skłonność pojawia się często u samotnych matek,
które mają poczucie, że nie zapewniły swojemu dziecku ojca,
szczególnie gdy jest to syn. W zamian za to „niedociągnięcie” zawsze
chcą mu dawać więcej, niż inne matki dają swoim dzieciom. Są więc
gotowe być przy nim w każdej sytuacji, rozwiązywać za niego
problemy, z którymi sam dałby sobie radę, usuwać mu wszelkie kłody
spod nóg, czuwać dniem i nocą nad jego bezpieczeństwem. W rezultacie
wychowują psychiczne kaleki, niezdolne do samodzielności, i
rozwalają synom późniejsze życie. A jednocześnie wiążą ich z sobą
właśnie poprzez poczucie zadłużenia. Bo te dzieci przez całe życie
patrzą, jak ich samotne, nieszczęśliwe matki dwoją się i troją, żeby
niczego im nie brakowało, jak bardziej od nich przeżywają każdą
porażkę, stres, jak się „poświęcają” dla ich dobra. I w końcu
zaczynają żyć nie dla siebie, tylko dla tych swoich poświętliwych
matek. Nie myślą w kategoriach „czego ja chcę?”, tylko „co
powinienem zrobić, by nie zranić mojej matki, by nagrodzić jej
wszystko, co dla mnie robiła i robi?”. A to prosta droga do
psychicznego niewolnictwa.
- Dorosłe dzieci szantażowane niewdzięcznością preparują czasem
rzeczywistość na użytek rodziców „dla świętego spokoju”, a za ich
plecami robią swoje. Udają, że w jakiejś kwestii mają inne zdanie,
niż mają, nie wchodzą na pewne „niebezpieczne” tematy itp. Co
myślicie o takiej taktyce?
AS: Moim zdaniem to układ rodem z podstawówki, w którym dzieci
kiwają swoich starych, i nic w tej relacji nie jest autentyczne. Ani
rodzice nie są tu naprawdę szanowani, ani dzieci nie są naprawdę
dorosłe, skoro nie dają sobie prawa do wygłoszenia w obecności ojca
czy matki własnego zdania. Zachowują się tak, jakby zdanie rodziców
z definicji zawsze miało być ważniejsze od tego, co sami sądzą. Może
zabrzmi to radykalnie, ale prawdziwie dorośli stajemy się właśnie
wtedy, kiedy nasi rodzice zaczynają być dla nas nieważni. „Nieważni”
nie w sensie niekochani czy lekceważeni. „Nieważni”, bo przestają
mieć wpływ na decyzje, które podejmujemy, bo przestajemy kierować
naszym życiem w zależności od tego, co na to powie mama czy tata.
Owszem, potrafimy przyjąć ich zdanie jako ekspresję, do której każdy
człowiek ma prawo, ale jednocześnie podążamy swoją drogą. Ona może
być zbieżna z tym, czego życzyliby sobie rodzice, ale nie musi. I to
jest w porządku. Inaczej mówiąc — cokolwiek rodzic mówi czy robi,
nie ma to na moje życie takiego wpływu, którego ja bym nie chciał
czy nie kontrolował.
WE: Stajemy się dorośli, gdy nasi rodzice przestają być naszymi
rodzicami, gdy stają się ludźmi, z którymi możemy stanąć w jednym
kręgu na równoprawnej pozycji. Choć zawsze pozostaną ludźmi, z
którymi wiążą nas szczególne, niepowtarzalne więzi emocjonalne, to
powinni przestać być kimś, od kogo jesteśmy zależni, kto może
wpływać na nasze życie i nasze decyzje wbrew naszej woli. W
indiańskich rytuałach istnieje bardzo piękny obyczaj. Po przejściu
inicjacji przez syna podchodzi do niego ojciec i mówi: „Od tej
chwili nie jestem już twoim ojcem, jestem twoim bratem”. A syn to
potwierdza: „Od tej chwili nie jestem już twoim synem, jestem twoim
bratem”. Podobną formułę w odpowiednim momencie słyszy córka od
matki: „Nie jesteś już moją córką, jesteś moja siostrą”. To piękna
ilustracja rodzicielskiej miłości i dojrzałości, uwolnienia się od
egoistycznej pokusy wiązania dziecka ze sobą na dłużej, niż trzeba,
wbrew temu, co dla niego dobre. Wielu dorosłych słysząc o tym
rytuale, przyznaje, że to jest coś, o czym marzyliby w relacji ze
swoimi rodzicami, że wzbudziłoby to ich szacunek do dojrzałości
rodziców. Dorosłe dzieci tęsknią, by ojciec i matka wreszcie
abdykowali z roli zwierzchników. Twierdzą, że pogłębiłoby to ich
więź z rodzicami. Myślę, że w gruncie rzeczy tęsknią za tym również
rodzice. Od kiedy o tym usłyszałem, sam czekam na moment, w którym z
pełnym przekonaniem będę mógł powiedzieć moim synom: „Teraz już nie
jesteście moimi synami, jesteście moimi braćmi”.
AS: Czegoś takiego bardzo brakuje naszej zachodniej cywilizacji.
- Piękny symbol. Podkreśla więź, a jednocześnie równorzędność.
Dlaczego jednak wielu rodziców tak bardzo boi się równorzędnej
relacji ze swoimi, nawet już dorosłymi dziećmi i za wszelką cenę,
nieraz rozpaczliwie, próbuje utrzymać się na płaszczyźnie ciągłego
udzielania rad, pouczania, strofowania?
WE: U nas ciągle wielką karierę robi sformułowanie: „Zawsze będziesz
moim dzieckiem”. Co ma podkreślać wyjątkowość miłości, którą darzymy
nasze dzieci, ale jednocześnie ustawia dzieci w pozycji wiecznie
niedorosłych, ciągle potrzebujących rodzicielskiej obecności,
słabszych od swoich rodziców.
- Niektórzy rodzice lubią powtarzać swoim dzieciom: „Pamiętaj, nikt
cię nie będzie tak kochał jak ja”. Słowa te odnoszą się często do
realnych lub potencjalnych partnerów ich dzieci. Zdarza się nawet,
że czują się urażeni, jeśli ich dziecko „za bardzo” kocha swojego
męża czy żonę. Znam sytuację, w której w obliczu kryzysu
małżeńskiego ojciec zaczął wypominać córce z satysfakcją: „A nie
mówiłem, on cię wcale nie kochał tak mocno jak ja!”, jakby
triumfując, że ta więź, która przez jakiś czas była konkurencyjna
wobec więzi rodzicielskich, nagle okazała swoją słabość.
WE: Manifestacja zaborczości. Nie wiem, czy można to nazwać
miłością.
AS: Ale konkurowanie z partnerem dziecka to bardzo charakterystyczna
dla polskich rodzin sytuacja. Humorystycznie już nawet
eksploatowanym schematem jest to, że polskie teściowe nie znoszą
swoich synowych albo traktują je jak zło konieczne pod hasłem: „Ty
nigdy nie będziesz dla niego tak dobra jak ja i nigdy nie wygrasz ze
mną konkurencji, bo on wcześniej czy później zobaczy, że ty gorzej
gotujesz, prasujesz” itp.
- A kiedy się okazuje, że synowa naprawdę dobrze gotuje, dba o męża
i trudno się do niej o coś przyczepić, to zamiast się cieszyć,
przeżywają stres, że mogą przegrać w wyścigu o względy syna.
AS: Absurdalna sytuacja. Właściwie śmieszna, gdyby nie to, że bardzo
prawdziwa. Wielu rodziców straszliwie się męczy, usiłując stanąć na
wysokości zadania, które sami sobie wyznaczyli. Często próbują na
przykład udawać wieczną omnipotencję. I albo doznają rozgoryczenia,
gdy ich dorosłe dzieci odmawiają udziału w tym spektaklu, albo
doprowadzają do groteski, gdy dorosły syn dyrektor, który od lat
pracuje, ma własne dzieci, zarządza ludźmi, przyznaje z udawaną
wdzięcznością: „Dziękuję ci, mamo, że mi przypomniałaś o czapce, bo
znów byłbym chory”. Po czym taki facet wychodzi od matki, wsiada do
swojego auta i olewa sprawę czapki. Komedia i gra pozorów.
WE: Niezależnie od tego, jak wiele dobrych chęci rodzicielskich
kryje się za takimi zachowaniami, dla dzieci są one jednoznacznie
szkodliwe. Przedłużająca się nadmiernie zależność od rodziców wpływa
negatywnie na więzi partnerskie. Energia uwikłana w relację z
rodzicami sprawia, że nie możemy zainwestować całej mocy uczuć w
nasz związek partnerski.
AS: W bardzo wielu rodzicach tkwi pazerność na swoje dzieci, która
jest przejawem straszliwego egoizmu pod maską troski. Czasem wygląda
to tak, jakby ci ludzie chcieli zabrać swoje dzieci w podróż do
grobu. Dla wielu dorosłych relacja z dzieckiem bywa protezą ich
dorosłego, niespełnionego życia emocjonalnego. Taką relację
rodzicielską określa się jako relację symbiotyczną. W skrajnych
przypadkach może ona stać się dla dorosłego relacją zastępczą wobec
wszystkich innych typów relacji emocjonalnych, (np. z mężem, żoną
czy własnymi rodzicami). Relacja symbiotyczną w stosunku do dziecka
jest głębokim nadużyciem. Dziecko zaspokaja wtedy nasze neurotyczne
potrzeby, nie jest więc kochane, a używane. Gdyby nie było relacji
symbiotycznej, nie byłoby też takich zjawisk, jak anoreksja
dziecięca, bulimia, nerwica natręctw czy nerwica konwersyjna.
WE: Ile jest takich dorosłych dzieci, które mając po trzydzieści,
czterdzieści lat drepczą u boku swoich starych rodziców i wydaje im
się, że nadal są dziećmi. Dają się strofować, manipulować, tracą
własne życie.
AS: To straszny kanał dla dzieci, ale i dla rodziców. Bo oni zamiast
miłości, wzbudzają utajoną złość. A cała energia, jaką z takim
zacięciem inwestują w poskramianie swoich dzieci, kształtuje
uzależnionych nieudaczników. Gdyby odważyli się spojrzeć szczerze na
tę sytuację, dostrzegliby, że ta niewolnicza relacja rodzi masę
nieszczęść. Dlatego zawsze powtarzam rodzicom: „Jeżeli u progu
dorastania dostrzegasz, że nie możesz pogodzić się z rosnącą
autonomią swojego dziecka, to powinieneś zacząć pracować nad sobą.
Udaj się do terapeuty, ponieważ masz problemy. Ty, a nie twoje
dziecko”.
WE: Taka postawa idzie często w parze z zaniedbaniem własnego życia
przez rodzica, z ograniczaniem kontaktów z innymi dorosłymi ludźmi.
Rodzice, którzy nie mają swojego życia, żyją życiem dziecka. A wtedy
odejście dziecka z domu rzeczywiście jest katastrofą. Bo rodzicowi
jest już trudno dogonić własne życie. Niektórych ta perspektywa tak
czasami przeraża, że przywiązują do siebie dziecko, przedłużając
swoje rodzicielstwo, ile się da.
AS: Tymczasem pozytywne rozwiązanie takiej sytuacji jest często
prostsze, niż sądzą. Na przykład w rodzinie, gdzie przez lata matka
żyje życiem córki, nie zauważając osamotnionego męża, wraz z
odejściem córki rodzi się szansa na uzdrowienie stosunków między
małżonkami. Trzeba tylko z tej szansy skorzystać. Ale często tacy
małżonkowie nie widzą, że mogliby sami dla siebie stanowić szansę.
Jeśli jednak uda się namówić ich na współpracę, często następuje
odrodzenie ich związku i wtedy, w jakiś naturalny sposób, puszczają
też wolno swoje dzieci.
- W czym wobec tego powinien przejawiać się szacunek dla rodziców,
skoro nie w dozgonnej zależności i dyspozycyjności?
WE: Stereotyp, niestety, jest taki: szanować to niczego nie wymagać,
oszczędzać, wykonywać wszelkie polecenia, potakiwać, nie sprzeciwiać
się. Mało kto dostrzega, że takie traktowanie ludzi nie ma w istocie
nic wspólnego z szacunkiem. Jest to lekceważenie, traktowanie
rodziców tak, jakby byli dziećmi. Dlatego ludziom, którzy mają
kłopoty w relacji z rodzicami, mówię zawsze: „Zacznijcie wreszcie od
swoich rodziców czegoś wymagać, traktujcie ich z szacunkiem. Mówcie
im prawdę, mówcie im o tym, co czujecie, co widzicie, co pamiętacie.
Niech oni się z tym skonfrontują, niech mają szansę coś z tym
zrobić”. Ale takie rady z wielkim trudem przebijają się do
świadomości uzależnionych dorosłych dzieci. Wielu z nich czuje
złość, rozczarowanie, wstyd wobec swoich rodziców, ale gra spektakl,
pod tytułem „szanuję swoich rodziców, więc im o niczym ważnym, co
mnie dotyczy, nie mówię”.
AS: Ale jak już niektórzy się na taką odwagę zdobędą, to uczciwa
szczerość potrafi być bardzo uzdrawiająca.
WE: Opór przed uczciwym postawieniem rodzicom trudnych,
przemilczanych dotąd pytań i przed wyrażeniem swoich uczuć wypływa z
lęku przed karą i odrzuceniem. Ale tam, gdzie jest lęk, nie ma mowy
o szacunku. Rodzice, którzy swoją pozycję opierają na wzbudzaniu w
dziecku lęku, powinni zapytać siebie, czy chcą, by dzieci się ich
bały, czy żeby ich szanowały i kochały.
AS: To, o czym mówimy, przypomniało mi o pewnej mojej pacjentce,
której matka na starość popadła w alkoholizm. Ta pacjentka mieszkała
kilkaset kilometrów od domu rodziców, a mimo to ojciec bez przerwy
wzywał ją na pomoc. Potrafił dzwonić do swojej córki po dwadzieścia
razy dziennie, relacjonując, ile matka tego dnia wypiła albo że
właśnie pije itp. Córka niczym innym nie żyła, tylko problemami z
matką. Albo ciągle kursowała między dwoma miastami kompletnie
skatowana, albo interweniowała telefonicznie, dwojąc się i trojąc.
Aż w końcu powiedziałem jej właśnie coś takiego, że przecież ona
zupełnie nie szanuje swojego ojca. Bo po pierwsze, nie mówi mu
szczerze, że już dłużej nie ma siły funkcjonować w ten sposób, a po
drugie, nie traktuje go jak dorosłego faceta, który z pijaną matką
może sobie poradzić równie dobrze jak ona. A skoro jest na miejscu i
jest mężem tej kobiety, zdrowym, sprawnym mężczyzną, to nie ma
przeciwwskazań, żeby się nią zajął, zamiast wyręczać się mieszkającą
na drugim końcu Polski córką. I ona ze straszliwymi oporami, ale w
końcu mu to powiedziała. Oczywiście na początku był dramat, wyrzuty,
łzy. Ale na szczęście ta kobieta nie dała się zaszantażować. I
rezultat był taki, że jej ojciec w końcu zaopiekował się swoją żoną
i zaczął szukać sposobów poradzenia sobie z problemem jej
alkoholizmu na własną rękę. I pamiętam, że parę miesięcy później ta
pacjentka przyjechała do mnie rozpromieniona, mówiąc: „Wie pan co?
Ja nareszcie mam teraz ojca. Zawsze miałam jakiegoś potwora, który
się na mnie wieszał, którego się bałam, przed którym się kryłam. A
teraz mogę z nim poważnie porozmawiać”. I to było wspaniałe.
Szczerość naprawdę spowodowała w tej rodzinie przemianę.
WE: Kiedy dorosłe dzieci pracują nad sobą, to często mogą pomóc
również swoim rodzicom, jeśli rodzice podejmą to ogromne wyzwanie.
Niestety wielu woli się wtedy jeszcze bardziej usztywnić, zamiast
zrzucić z siebie raz na zawsze pancerz autorytaryzmu. Ale jeśli
podejmą to wyzwanie, to mają szansę, by w najgłębszym tego słowa
znaczeniu spotkać się ze swoimi dziećmi, a przy okazji pokonać wiele
własnych problemów.
Rozdział 9
Zasada walizki
- Czasem trudno ustalić związek przyczynowy między naszym
zachowaniem, odnoszeniem się do partnera życiowego oraz innych ludzi
a cechami charakteru dziecka. Ale twierdzicie, że taki związek
istnieje, nawet jeśli nie jest oczywisty. Dlaczego nazwaliście go
zasadą walizki?
WE: Dziecko można porównać do walizki, którą pakujemy latami.
Wszystko, co się w niej znajduje, kiedyś musieliśmy tam włożyć.
Jeśli nasze dziecko postępuje wbrew temu, co mu wpajaliśmy, to
przyjrzyjmy się uczciwie, jaki dawaliśmy mu przykład. Tu z reguły
znajduje się odpowiedź na dręczące wielu rodziców pytanie: „Kto go
tego nauczył?”.
AS: Rodzice często stosują rozmaite strategie, żeby zanegować
istnienie zasady walizki. Stąd na przykład, jeśli dziecko przejawia
jakąś wstydliwą, niewygodną dla nich cechę, sugerują: „On to ma po
wujku Karolu” albo zwalają winę na partnera, mówiąc: „Ma to po
twojej matce”.
Lubimy tworzyć wyobrażenia, że to, co złe, pochodzi z zewnątrz. To
mit, który pozwala zrzucić odpowiedzialność za to, co sami
sknociliśmy, na jakichś „innych”. Kolejny mit pozwalający pozbyć się
rodzicielskiej odpowiedzialności za to, co nam się w naszym dziecku
nie podoba, opiera się na założeniu, że jako rodzice byliśmy
nieskazitelni, ale zadziałał pech. W dzieciństwie opiekunka upuściła
dziecko i dlatego nie chce się uczyć, albo spadło z huśtawki i
dlatego jest takie nieznośne. My nie mamy sobie nic do zarzucenia,
jesteśmy nieskazitelni. Ciekawe tylko, dlaczego większość rodziców
roszczących sobie prawo do nieskazitelności ma poważne problemy ze
swoimi dziećmi.
WE: Jeszcze inny mit chroniący rodziców od odpowiedzialności to mit
choroby: „Moje dziecko jest nieudane, bo jest chore”.
AS: Niedawno miałem taką właśnie sytuację. Przyszli do mnie rodzice
zmartwieni tym, że ich syn kradnie, choć nie ma po temu żadnych
racjonalnych powodów, bo w domu niczego nie brakuje. I długo
przekonywali mnie, że syn robi to, bo jest chory. Z góry założyli,
że cierpi na kleptomanię, i nie mogli dopuścić do siebie myśli, że
oczywiście niechcący, ale to oni uruchomili w tym chłopcu mechanizm
skłaniający go do kradzieży. Łatwiej było im przyjąć do wiadomości,
że z ich dzieckiem coś jest nie w porządku z psychiatrycznego punktu
widzenia, bo to się przecież zdarza nawet w porządnych domach. Tak
jak grypa, nie wiadomo skąd.
WE: Istnieje też mit złego wpływu. „Ja tak się starałam, byłam taką
dobrą matką, ojciec też dawał z siebie wszystko, ale syn dał się
wciągnąć w złe towarzystwo”. Niestety jednak powstaje pytanie, co
takiego działo się w domu, że dziecko dało się wciągnąć w złe
towarzystwo. Bo samo z siebie to się nie wzięło.
AS: Zasada walizki przypomina więc program komputerowy. Uruchamia
się w nim tylko to, co wcześniej zostało wpisane. Nie wszystko musi
zadziałać, ale to, co zadziała, na pewno ktoś wcześniej
zaprogramował. Za kształt programu odpowiedzialni są w stu
procentach programiści. Wszystko, co nasze dziecko reprezentuje,
jest naszym więc udziałem. Jeśli uważamy, że nasz potomek nie jest
udanym dziełem, tym bardziej nie powinniśmy wieszać na nim psów, bo
cierpi za nie swoje grzechy.
- Nigdy nie ma skutku bez przyczyny?
WE: Nigdy. Czasem tylko nie rozumiemy przyczyny, nie potrafimy jej
dostrzec albo nie chcemy jej przeciwdziałać. Ale pamiętajmy, że
nieuchronnie nadejdzie moment, gdy niczego już nie będziemy mogli do
tej walizki włożyć ani wyjąć z niej tego, co zostało kiedyś do niej
nieprzytomnie włożone. Mam na myśli okres dojrzewania, kiedy dziecko
staje się nastolatkiem. Wtedy, jak to określamy w slangu terapeutów,
dziecko zaczyna rodzicom „wypłacać”. Jeśli nawkładaliśmy do walizki
byle co i byle jak, to okres dojrzewania dziecka będzie dla
wszystkich gehenną. Wielu rodziców nie rozumie wtedy, skąd wzięło
się w ich dziecku tyle agresji, pretensji, buntu i co się z nim
dzieje?
- A co się dzieje?
WE: Ujawnia się to, czego naprawdę je nauczyliśmy.
- Ale jak to możliwe, że wpajamy dzieciom coś, czego wcale nie
chcemy im przekazywać?
WE: Stan umysłu dziecka odzwierciedla podświadomość rodziców. Im
mniej świadomi siebie są dorośli, tym bardziej ich dziecko będzie
zachowywać się w sposób dla nich niezrozumiały. Inaczej mówiąc,
dziecko zawsze odzwierciedla to, czego rodzice się w sobie obawiają,
o czym wolą nie wiedzieć, czego wolą nie czuć. Nieświadomie i
odruchowo uczymy dziecko tego, czego sami u siebie nie lubimy i do
czego sami przed sobą wolimy się nie przyznawać?
AS: Można to tak streścić.
- Ale jak to się odbywa w praktyce?
AS: Jeśli w rodzinie istnieje np. wysoki poziom lęku, a tym samym
małe poczucie bezpieczeństwa, ale rodzice nie przyznają się do tych
uczuć nawet przed sobą, to z dużym prawdopodobieństwem wychowają
strachliwe, zalęknione dziecko, nawet jeśli sami będą zachowywać się
agresywnie.
- Mógłbyś to wyjaśnić na jakimś przykładzie?
AS: Proszę bardzo. Kiedyś przyszła do mnie kobieta z takim właśnie
zahukanym dzieckiem i oświadczyła: „Proszę pana, ja i mąż jesteśmy
zaradnymi ludźmi, nikogo się nie boimy, doszliśmy do czegoś w życiu,
jesteśmy przebojowi. A nasz syn zachowuje się tak, jakby nie był
naszym synem. Jest zalękniony, bojaźliwy. Do szkoły pójdzie, nie
odezwie się, w sklepie wcisną mu byle co, a on nie zaprotestuje.
Wychowaliśmy niedołęgę i nie rozumiemy, jak to się stało?”.
- Pomogłeś znaleźć im wytłumaczenie?
AS: Tak. Kiedy zacząłem pracować z tą rodziną i przyjrzałem się jej
bliżej, okazało się, że matka tego chłopca pochodzi z bardzo
biednego, patologicznego środowiska. W dzieciństwie z głodu
wielokrotnie kradła różne rzeczy w wiejskim sklepie. Najczęściej
śledzie, bo stały w beczce blisko drzwi i łatwo było po nie sięgnąć.
Parę razy przyłapano ją na kradzieży, więc potem jak tylko zbliżała
się do sklepu, sprzedawczyni krzyczała: „Ty tu nie masz wstępu!”. I
okazało się, że po latach ta kobieta, mimo że w uczciwy sposób
osiągnęła wysoki status materialny, nadal czuła się oszustką, którą
można obrazić i wyrzucić za drzwi. Za każdym razem, kiedy wchodziła
do sklepu czy urzędu, odruchowo bała się, że znów usłyszy: „Ty tu
nie masz wstępu!”. I chociaż za wszelką cenę starała się wyprzeć ze
świadomości przykre zdarzenia sprzed lat, one z niej emanowały. I
właśnie tym lękiem, poczuciem niskiej wartości i wstydem przez lata
nasiąkał jej syn.
- Nieświadomy przekaz może mieć aż taką siłę oddziaływania? Trudno w
to uwierzyć, trudno to sobie nawet wyobrazić...
WE: Niestety, tak jest. Któregoś dnia pewien ojciec zauważył, że
jego syn z wielkim zaangażowaniem wypisuje coś na marginesach
książek. Myślał, że to notatki, przemyślenia, ale gdy w końcu
sprawdził, co syn tak pilnie notuje, okazało się, że to same
obscenia i ociekające seksem wulgaryzmy. Natychmiast przybiegł do
mojej żony, która była szkolną wychowawczynią syna, z pretensjami
pod tytułem, czego uczą w tej szkole. A gdy żona zaczęła mu
tłumaczyć, że chłopak dorasta i przechodzi jakąś hormonalną burzę,
która najwyraźniej nie znajduje innego ujścia, wykrzyczał oburzony:
„Jaka burza hormonalna?! Jakie potrzeby seksualne?! Proszę pani, u
nas w domu o seksie nawet się nie wspomina!”. Na co moja żona
odpowiedziała mu: „No właśnie. Skoro państwo nie poświęcacie tej
ważnej sferze życia najmniejszej uwagi, syn robi to za was. Wasza
wyparta seksualność doszła do głosu w waszym dziecku”.
- Myślisz, że twoja żona miała rację?
WE: Jestem pewien, że trafnie oceniła sytuację. Wśród przykrych
niespodzianek, które po czasie znajdujemy w walizce z napisem
„dziecko”, najwięcej jest tego, czego się wypieramy i z czym boimy
się skonfrontować.
- Wydaje mi się, że wiele niemiłych niespodzianek bierze się też z
wzajemnego niezrozumienia intencji, z tego, że rodzice i dzieci w
tej samej sytuacji często widzą coś zupełnie innego. I ta
rozbieżność utrwala się przez lata.
AS: To prawda. Choć jedno drugiego nie wyklucza. Czasem dobre
intencje rodziców są nieczytelne dla dzieci właśnie dlatego, że
zaciemniają je komunikaty płynące z nieświadomości. Spróbuję to
wytłumaczyć na konkretnej sytuacji. Kiedyś przyszli do mnie rodzice
zaniepokojeni tym, co dzieje się z ich córką. Dziewczyna nagle z
dobrej i miłej uczennicy zmieniła się w wulgarną, zaczepną i
agresywną nastolatkę. Łamała z premedytacją wszelkie tabu, przy czym
na jej ataki uskarżał się głównie ojciec. Wyznał mi, że zachowanie
córki szczególnie go rani, bo zawsze starał się być wobec niej
delikatny. Do tego stopnia, że z obawy, by jakoś jej nie urazić,
trzymał się od niej na dystans. To mnie zastanowiło.
Poprosiłem o rozmowę ze zbuntowaną córką. I okazało się, że jej
wersja wygląda zupełnie inaczej. Dziewczyna opowiadała głównie o
tym, że ojciec nigdy jej nie zauważał, że zawsze był wobec niej
obojętny. Ich relacja była podręcznikowym przykładem wieloletniego
niezrozumienia.
- Czy można rozwiązać taki narosły przez lata konflikt?
AS: W tym konkretnym przypadku to się udało. Zaaranżowałem spotkanie
ojca i córki w mojej obecności. Najpierw poprosiłem ojca, żeby
opowiedział mi swoją wersję zdarzeń. Córka słuchała, a ojciec mówił:
„Wie pan, gdy mi się urodziła dziewczynka, to szalałem z radości, bo
bardzo chciałem mieć córkę. Ale wkrótce poczułem, że to nie taka
prosta sprawa. Żona mnie strofowała, że źle ją trzymam, że jestem
nie dość delikatny itp. Jak córka zaczęła dorastać, to już w ogóle
nie miałem śmiałości do niej podejść. Chciałem mieć z nią dobry,
serdeczny kontakt, ale nie wiedziałem, jak to się robi, bo w moim
domu nie było za dużo serdeczności. Nie wiem czemu, ale zawsze bałem
się kobiet, odczuwałem wobec nich skrępowanie. Nie wiedziałem więc,
jak mam we właściwy sposób okazać córce miłość”.
Pamiętam, że słuchałem tego faceta i nagle kątem oka spostrzegłem,
że dziewczynie lecą łzy. Po jakimś czasie, ciągle płacząc, przerwała
mu i powiedziała: „Tato, ja też nigdy nie wiedziałam, jak ci
powiedzieć, że cię kocham. Jak przychodziłam do ciebie na kolana, to
się odsuwałeś albo udawałeś, że masz coś ważniejszego do roboty.
Wiesz, jakie to było dla mnie przykre?”. W końcu oboje wybuchnęli
płaczem i zaczęli sobie wyjaśniać trwające latami nieporozumienia. I
wiem, że ta rozmowa była dla nich przełomem.
- Rozmowa jest dobra na wszystko?
AS: O ile jest szczera, uczciwa i uważna, to wiele może uzdrowić. I
to jest mój postulat do rodziców: Pamiętajcie, ktoś musi być
mądrzejszy, ktoś musi zainicjować taki kontakt. Nastolatek tego nie
zrobi, bo nie wpadnie na pomysł, żeby poważnie porozmawiać z
rodzicami. Raczej będzie się wściekał i buntował albo dusił złość w
sobie.
WE: Kiedyś uczestniczyłem w grupie terapeutycznej dla dzieci i
rodziców. To, co tam widziałem, świetnie pokazywało, jak wiele może
zmienić dobra, otwarta rozmowa. Wszyscy uczestnicy tej grupy
siedzieli w jednym kręgu. Kiedy rodzice mieli problem, terapeuta
zapraszał ich na środek. Jeśli ten problem w jakiś sposób dotyczył
dzieci, to zapraszał na środek także dzieci, ale w charakterze
ekspertów. Wyglądało to tak, że rodzic mówił na przykład: „Nie
rozumiem, dlaczego moja córka w określonych sytuacjach staje się
krnąbrna i złośliwa”. Wtedy terapeuta zwracał się do „ekspertów” z
pytaniem: „Czy ktoś z was potrafi to wyjaśnić?”. I dzieciaki
tłumaczyły swoim ojcom i matkom, jak odbierają ich zachowania i
jakie one wywołują w nich emocje. Potem sytuacja się zmieniała.
Dzieci pracowały na środku nad swoimi problemami, a rodzice stawali
się ekspertami. Zasadą wymiany zdań była równość, otwartość i
szacunek. Efektów naprawdę można było pogratulować.
AS: Gdyby jedno z wielu tradycyjnych, sztywnych zebrań odbywających
się w polskich szkołach przekształcono w spotkanie, na którym dzieci
i rodzice zostaliby zachęceni do otwartej, przyjaznej komunikacji,
byłby to milowy krok na drodze do budowania prawdziwego kontaktu
między rodzicami i dziećmi.
WE: Tylko że takie spotkanie musiałby poprowadzić dobry terapeuta.
AS: Początkowo tak, ale szybko dałoby się do tego przygotować
pedagogów. Nie święci garnki lepią.
- To może zapoczątkujecie w szkołach ruch inicjujący taki typ
spotkań?
AS: Bardzo proszę. Gdyby jakaś szkoła zaprosiła mnie do siebie w
takim celu, to poszedłbym z radością. Zresztą już kiedyś uczyłem
nauczycieli porozumiewania się z klasą, stawiania problemów,
rozwiązywania ich, zbierania pomysłów, partnerskiej dyskusji. I
wszędzie, gdzie zaczęto stosować te zasady, z reguły zmniejszała się
liczba problemów wychowawczych.
- Na czym polegają różnice między tradycyjnym podejściem a tym, co
proponujesz?
AS: Weźmy np. często spotykaną w szkołach sytuację — ktoś kogoś
uderzył. Jeśli wychowawca podejdzie do rozwiązania tego problemu w
sposób dojrzały, to nie da uczniowi automatycznie nagany, tylko
usiądzie z całą klasą i powie: „Mamy problem, nie wyjdziemy stąd,
dopóki go nie rozwiążemy. Jakie macie propozycje?”.
Takie podejście z reguły sprawia, że problem zostaje rozwiązany. Nie
odgórnie, przez jakąś „siłę wyższą”, ale w porozumieniu z dziećmi, w
odwołaniu do ich poczucia odpowiedzialności, a nie tylko strachu
przed represjami. W ten sposób można uzyskać więcej niż przez
automatyczne wymierzenie kary.
WE: Tak można postępować z dziećmi, które osiągnęły już pewien wiek
i dojrzałość.
AS: A ja jestem pewien, że nawet z bardzo małymi dziećmi można i
warto tak rozmawiać. Kiedyś pracowałem w ten sposób z grupą
ośmiolatków. Oczywiście, chwilami wyglądało to zabawnie, ale
chwilami bardzo rzeczowo i poważnie. Chodziło o to, że pewien
chłopiec z tej grupy dokuczał innym. Tak bardzo, iż w końcu rodzice
zażądali relegowania go do innej szkoły. Wtedy właśnie zwołałem
zebranie ośmiolatków i powiedziałem im: „Mamy problem. Kuba sprawia
nam wszystkim kłopoty. Dorośli chcą go wyrzucić ze szkoły. Ale może
nie jest to jedyne rozwiązanie, może razem znajdziemy lepsze?”. I
poprosiłem dzieci, by przedstawiły mi swoje pomysły. Pierwszy
brzmiał: „Trzeba uciąć Kubie łeb”, więc naturalnie cała klasa w
śmiech. Ale ja spokojnie wziąłem kredę, zapytałem autora pomysłu o
imię i zapisałem na tablicy: „Pomysł Maćka — uciąć Kubie łeb”.
Jeszcze nie skończyłem pisać, gdy tenże Maciek mówi do mnie: „Niech
pan tego nie zapisuje, przecież ja żartowałem”. A ja mu na to: „No
wiesz, ja nie pytałem o żarty, tylko o pomysł, co zrobić z
problemem, który chcemy tu wszyscy rozwiązać. Jak masz taki pomysł,
żeby uciąć łeb Kubie, to w porządku, rozważymy go”.
Z tą wymianą zdań głupie żarty się skończyły, a zaczęły pojawiać się
całkiem sensowne propozycje. Np. trzech chłopaków zaproponowało, że
będą chodzić za Kubą i jak tylko zacznie robić coś głupiego, to go
powstrzymają. Dyskutowaliśmy więc z dziećmi nad plusami i minusami
m.in. takiego rozwiązania, które notabene stosuje się w leczeniu
alkoholików. Ale najciekawsze było to, że w pewnym momencie wstał
Kuba i powiedział, że sam potrafi się upilnować. Zapytałem go: „No
dobra, to co proponujesz?”. A on na to: „Żeby skończyć zebranie, iść
do domu i zobaczyć za tydzień, czy się poprawiłem”. I coś takiego
się stało, że chłopak rzeczywiście się poprawił. Wtedy i
wielokrotnie później przekonywałem się, że ten styl współpracy z
dziećmi się sprawdza. Dzieci uwielbiają rozwiązywanie problemów w
atmosferze powagi, ale i zabawy. Czują, że są traktowane serio, a
jednocześnie mogą dać wyraz swojej fantazji, poczuciu humoru.
WE: Kolejny nasz postulat kierowany do rodziców powinien zatem
brzmieć: Słuchajcie tego, co wasze dzieci mają wam do powiedzenia,
zwłaszcza gdy dochodzi do trudnych sytuacji.
- Wierzycie, że z dzieckiem można porozmawiać jak z dorosłym również
o tym, „dlaczego nam się nie układa”?
AS: Nie tyle można, ile trzeba. Inaczej w rodzinie nie będzie żadnej
więzi. Albo więź będzie pozorna i wymuszona, co z czasem doprowadzi
do coraz bardziej kuriozalnych i uciążliwych zachowań po obu
stronach. Znam rodzinę, która z powodu kłopotów wychowawczych
wynajęła detektywa do śledzenia córki, żeby dowieść jej w ten
sposób, że wbrew temu, co twierdzi, schodzi na złą drogę. Tylko czy
najistotniejsze w takiej sytuacji jest dowodzenie faktów?
WE: Słuchając tego, przypomniałem sobie spotkanie z pewną
psychoterapeutką z Nowej Zelandii, która opowiedziała mi, jak oni
radzą sobie z konfliktami na linii rodzice-dzieci. W ich metodzie
ważne jest to, że wśród tubylców kobiety wciąż bardzo wcześnie, bo
gdzieś około szesnastego roku życia, wychodzą za mąż i rodzą dzieci.
Zostają więc babciami po trzydziestce, a prababciami po
pięćdziesiątce. Psychoterapeuci mają zatem do dyspozycji kilka
pokoleń i wykorzystują to w terapii rodzinnej. Kiedy przychodzą do
nich rodzice ze sprawiającymi kłopot nastolatkami, terapeuci
czekają, aż zbierze się kilka takich przypadków, i tworzą z nich
kilkunastoosobową grupę. Rodziców sadzają w jednym pokoju, dzieci w
drugim, oddzielonym od pierwszego weneckim lustrem. Rodzice pracują
z terapeutami nad własnym dzieciństwem i swoimi problemami. A
dzieci, za wiedzą rodziców, obserwują to. Okazuje się, że z reguły
bardzo przeżywają problemy swoich ojców i matek. Płaczą nad nimi za
lustrzaną szybą, współczują im, zaczynają rozumieć ich reakcje,
intencje. Czasem widzą w swoich rodzicach samych siebie i swoje
problemy.
Ale to nie koniec. Żeby pomóc rodzicom, terapeuci zapraszają potem
dziadków tych dzieci i sytuacja się powtarza. Tyle że za szybą
siedzą dzieci dziadków, czyli obecni rodzice. Ta metoda rodzi
tolerancję i zrozumienie między pokoleniami i konsoliduje rodziny.
Wychowanie dziecka może być więc okazją do remanentu we własnej
walizce.
WE: Powinno być. Jak już mówiliśmy, zasada jest taka, że im bardziej
rodzice są świadomi siebie i własnych uwarunkowań, tyn lepiej
potrafią się komunikować ze swoimi dziećmi. Najlepszą radą dla
rodziców jest więc rozwijanie świadomości samych siebie. Dlatego
doświadczeni terapeuci kierują rodziców, którzy mają kłopoty
wychowawcze z dziećmi, na ich własną terapię.
AS: Jakimś krokiem we właściwym kierunku jest też lektura książek,
takich jak ta, i uczciwe przyjrzenie się swoim relacjom w rodzinie.
WE: Ale przeczytanie tej książki czy tysiąca innych niewiele da,
jeśli nie pójdzie za tym jakaś zmiana. Dlatego rodziców, których
coś, o czym tu mówiliśmy, poruszyło, zachęcam, by poszli dalej, by
swoje kompetencje rodzicielskie rozwijali poprzez pracę nad sobą.
- Co mogliby zrobić ci, którzy chcieliby z twojej rady skorzystać?
WE: Na pewno pomocny jest udział w warsztatach terapeutycznych i
treningach, gdzie można konfrontować się z własnymi doświadczeniami
oraz doświadczeniem i opinią innych. Chciałbym bardzo wyraźnie
podkreślić, że tego typu propozycje nie są skierowane do ludzi
chorych, ale do ludzi poszukujących. Do tych, którzy chcą wiedzieć
więcej i żyć sensowniej, a przy okazji mniej własnych ograniczeń i
problemów przekazywać swoim dzieciom.
AS: Jeśli chcemy się rozwijać, wystrzegajmy się udawania, że
jesteśmy nieomylni, idealni, nieskazitelni. Bo nikt z nas nie jest
ideałem. A udawanie ideału wyklucza rozwój, a poza wszystkim jest
żałosne.
WE: Oczywiście, dążenie do ideału jest zaletą. Ale przekonanie, że
jest się ideałem, prowadzi najczęściej do utraty kontaktu z
rzeczywistością, a w konsekwencji do wielu nieszczęść. Zamiast
udawać idealnych i nieomylnych, pokażmy naszym dzieciom, że jesteśmy
ludźmi, którzy poszukują, pracują nad sobą, próbują się zmieniać na
lepsze, dostrzegają swoje własne wady i coś z tym robią. Jako
rodzice mamy prawo być po ludzku bezradni i omylni. I to jest w
porządku, o ile tylko potrafimy przyznawać się do błędów i wymawiać
słowo „przepraszam”.
- Z tego, co powiedzieliście w tym rozdziale, wynika, że nawet jeśli
będziemy wychowywać dziecko bardzo uważnie, to i tak czekają nas
niespodzianki.
WE: Biorąc się za pakowanie walizki z napisem „dziecko”, musimy
przyjąć do wiadomości, że nie jesteśmy w stanie skontrolować
wszystkiego, co do tej walizki wkładamy. Twierdzenie, że jest
inaczej, byłoby stawianiem sobie nierealistycznych wymagań. Ważne
jest jednak, abyśmy nie uchylali się od odpowiedzialności za rzeczy,
które w tej walizce nam się nie podobają. Bo wtedy ostatecznie
tracimy szansę, by to, co szkodliwe, z niej usunąć.
AS: Można powiedzieć, że pakowanie walizki odbywa się
niejednokrotnie w ciemnym pokoju. Ale trzymanie się zasad, o których
tu mówiliśmy, na pewno zwiększa prawdopodobieństwo, że znajdzie się
w niej więcej wartościowych rzeczy niż śmieci.
Wojciech Eichelberger i Andrzej Samson
- to pionierzy polskiej psychoterapii. Obaj pracują w tym zawodzie
już od ponad 30 lat. Ukończyli ten sam Uniwersytet Warszawski
(Andrzej uczestniczył w pracy magisterskiej Wojtka, jako jedna z
badanych przez niego osób). Mieli też wspólnego mistrza — Kazimierza
Jankowskiego, jednego z największych autorytetów polskiej
psychiatrii i psychoterapii lat 70-tych. Współtworzyli z nim
pierwsze ośrodki psychoterapeutyczne w Polsce. Ich drogi zawsze się
przeplatały. Dziś spotykają się najczęściej na konferencjach
naukowych i wykładach. Wojtek współpracuje z Laboratorium
Psychoedukacji, Andrzej prowadzi prywatną praktykę oraz szkolenia
dla ludzi profesjonalnie zajmujących się wychowywaniem dzieci. Obaj
są ojcami. Wojtek ma dwóch synów, Andrzej córkę. Choć każdy z nich
wydał już wiele książek, DOBRA MIŁOŚĆ, czyli co robić by nasze
dzieci miały udane życie to pierwsza, którą napisali wspólnie.
Anna Sosnowska
- dziennikarka i romanistka. Pracowała m.in. w „Tygodniku
Powszechnym”, Radiu Wolna Europa, redakcji Filmów Dokumentalnych TVP
SA oraz magazynie Twój STYL.
Ostatnio pisze dla miesięcznika „Marie Claire”. Niedawno ukończyła
roczny Program Edukacji Psychologicznej w zakresie psychoterapii i
pomocy psychologicznej w Krakowskim Instytucie Terapii Gestalt.
Marzy, by jeszcze kiedyś studiować psychologię oraz być rodzicem
szczęśliwych dzieci.